Sto djabłów/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STO DJABŁÓW.

MOZAJKA
Z CZASÓW CZTEROLETNIEGO SEJMU
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM II.

KRAKÓW.

Nakładem wydawnictwa „Kraju“.
1870.






Osobna odbitka z dziennika „Kraj“.




O zwykłéj godzinie rannéj, o któréj zawsze prawie do więzienia przychodził, Metlica zastukał do drzwi, które stały otworem dla wszystkich. Tym razem wlókł się powoli, wszedł niechętnie; namyślał się, jak ma swemu pupilowi zwiastować złą nowinę. Od wczoraj wiedział o przegranym procesie, ale nie miał serca odebrać księciu ostatniéj nadziei. Znać to było z jego zafrasowanéj twarzy i podwojonéj troskliwości.
Znalazł téż Konstantego bardziéj ożywionego, poruszonego, niespokojnie przechadzającego się po izdebce. Zmiana humoru i fizjonomji księcia nie uszła jego baczności; nie wiedział tylko, czemu ją przypisać. W istocie kniaź wiedział już o przegranym procesie, ale nie sądził znowu, że Metlica miał o tém wiadomość; a że czuł, jak go to obejdzie, ociągał się z oznajmieniem, aby nie zmartwić. Obaj spoglądali sobie w oczy, usiłując myśli odgadnąć.
— Cóż, jak się tam stało? — zagadnął stary, rozglądając się niby dla porządkowania. (Dostrzegł, że łóżko od wczoraj nie było tknięte.)
— Jak zwykle! — westchnął kniaź. — Sen mnie od niejakiego czasu nie bierze... człowiek myśli a myśli... Jak się u was mają?
— Dość dobrze, dziękuję księciu — rzekł Grzegórz. — Kobieta moja przyszła już do siebie, a Julka... to jeszcze dziecko! i to szczęście dla niéj. Płacze, ale już zpoza łez czasem się i śmiech dobywa. Tylko ja... no, co tam mówić!
Nie dokończył i potarł czoło.
— Co tam mówić!... Nie potrzeba księciu czego?
— Nie a nic, mam z łaski waszéj wszystkiego do zbytku! — rzekł Konstanty ze smutnym uśmiechem. — Będę cię tylko prosił, ażebyś kilka książek odniósł Stefusiowi do koszar.
— I wziął inne? — spytał Metlica.
— Nie, innych już nietrzeba.
Znowu spojrzeli na siebie, badając się wzajemnie.
— Mój kochany opiekunie! — odezwał się po chwili książę, — to więzienie moje wiecznie trwać nie może, proces się także kiedyś rozwiązać musi... bez wątpienia źle.
— Pewno, że źle, — wtrącił Metlica z westchnieniem. — Mierzyński nic dobrego nie rokuje.
— Trzeba coś myśleć o sobie — dokończył więzień.
— Otóż to jest, trzeba czekać, — rzekł Metlica i zamilkł.
— Wziąć się muszę do jakiéjś pracy.
— Naprzykład?
— Poradź mi!
— Ja?.. o, to trudno! — począł stary. — Gdzieindziéj na bożym świecie, mówią że wszystko wszystkim otwarte. U nas inaczéj. Dla szlachcica, a co gorsza, dla księcia pozamykane wszystko, krom wojska i gospodarstwa.
— No i klasztoru — dodał książę.
— A, tego ja nie liczę; boć się książę w cztéry mury nie zamkniesz Pana Boga chwalić gębą, kiedy go możesz sławić rękami. Do wojska pójść? ano... Ale tam się spotka z tymi ludźmi, którzy waszmość prześladować poprzysięgli... wyżyć będzie trudno!
— I ja tak myślę, a wojskowy zawód bardzoby mi się uśmiechał.
— Onoby to było dobre, gdyby nasze wojsko nie stało po kwaterach i nie wojowało tylko z kurami chłopskiemi. A do cudzoziemskiego pójść, jeszcze teraz, nie godzi się. Gdyby można poczekać...
— To co? — spytał kniaź.
— Albo ja wiem?... cośby się może j zmieniło — rzekł spuszczając oczy Metlica.
— Czekać trudno, ale cóż począć?
— Jeśli już nie wojsko, to gospodarstwo na wsi — ozwał się ekskuchmistrz. — Jużcić księciu się ani do handlu, ani do rzemiosła nie brać, to darmo. Zresztą trzeba się było do tego sposobić... dziś późno.
— To tylko zapomniałeś, kochany Metlico, że, aby gospodarzyć, trzeba mieć na czém; a wiesz najlepiéj, że ja ani złamanego szeląga przy duszy, ani piędzi ziemi nie mam na świecie.
— To nic, — odparł Metlica. — Przecież się ziemię dzierżawi.
— Trzeba mieć za co wziąć dzierżawę.
— Hę! to fracha! — odparł Grzegórz. — Jużcić ja niedarmo pracowałem całe życie, znajdzie się coś grosza mojego u Kapostasa, poszukawszy. Wksmość będziesz gospodarzył i spłacisz mnie powoli. Któż to wie? Poszlibyśmy i my może mieszkać na wsi... zawsze to lepsze niż miasto, gdzie człowiek życia i czci niepewny.
— Ale mój poczciwy Grzegorzu, ty na nieszczęście zawsze swój grosz uważasz za własność wspólną, a ja przecie zagryzłbym się, żyjąc na waszéj łasce.
— Na jakiéj łasce! cóż znowu! — oburzył się stary, — co to za łaska! Pożyczkę mi oddacie, a w procencie jeszcze będę miał chatę darmo... Ot! gdyby się co w okolicy znalazło... jabym już i końca procesu nie czekał.
— Zapewne, że niema go co czekać, — ze smutnym uśmiechem rzekł kniaź, — bo go można uważać za przepadły.
Spojrzeli sobie w oczy raz jeszcze.
— Czy książę co wiesz? — zapytał żywo Grzegórz.
— Od wczoraj, mój drogi Metlico... a ty?
— I ja także! — szepnął stary wzdychając, — ale... cóż wy na to?..
— Widzisz, jestem spokojny, jużem to Bogu ofiarował.
— Ale któż doniósł księciu? komu to było tak pilno przyjść ze złą nowiną?
Kniaź z pod poduszki dobył kartę i podał ją Metlicy. Na półarkuszu stało nakreślone pospiesznie:
„Na początek. Winszujemy księciu jegomości na łeb przegranéj sprawy z Woronieckiemi. Korjatówka cum attinentiis przepadła. To jeszcze nic... tylko tymczasem.. sygnaturka na celebrę... Spodziewajcie się więcéj, a wyłaźcie z jamy, jeśli tchórzem nie jesteście. Drugiego procesu do sądnego dnia nie będzie... za to ci ręczą ci, co o waszeci przysięgli pamiętać...“
„Dekret podpisany przed godziną.“
Grzegórz milcząco popatrzył na papier i stał długo zamyślony, potém nieznacznie, powoli wsunął go do kieszeni.
— Nim co będzie... nim się postanowi... o co jabym wielką prośbę miał do księcia jegomości, — rzekł po namyśle.
— Prośbę?.. czyż potrzebujesz mnie prosić?..
— Tak jest, prośbę. Ja z klucznikiem się porozumię... Gdybyście wy ze mną na godzinę w jedno miejsce pójść chcieli??
— Pójść? dokąd?
Metlica brodę i głowę tarł zakłopotany.
— Dokąd? w jedno uczciwe miejsce, gdzie się niezgorsi ludzie zbierają... Możeby wam to ducha dodało...
— Cóż tam mamy robić?
— Nic. Książę staniesz i będziesz słuchać; zechcesz się odezwać, jak wola... Jest to sobie zgromadzenie poczciwych, którzy wszystkim dobrze życzą... Niech książę pójdzie ze mną...
— Nie powiesz mi kto będzie?
— Nie mogę mówić nic, tylko sumieniem ręczę, że ludzie zacni, choć niepokaźni. Coś tam książę posłyszysz i dowiesz się, co z życiem pogodzi...
— Ale ja urzędownie jeszcze nie wyszedłem z więzienia, nuż mnie tam zobaczą?..
— Kto? — uśmiechnął się Metlica strzepując ręką, — tamto wszystko swoi, ze stu djabłów nie będzie nikogo...
— Więcéj mi nie powiesz?
— Nie mogę... pójdziecie?..
— Po co?.. jeśli chcesz?..
— Proszę...
Widząc, że książę się zgadza, skłonił mu się do kolan.
— Nie potrzebuję nawet prosić księcia o tajemnicę, to się samo z siebie rozumie... jabym głową odpowiedział...
Pokazał ręką sunąc po gardle.
— Klucznikowi powiem, że pójdziemy spocząć na godzinę do mnie, dam mu pół talara. Oniby się radzi księcia ztąd jednéj godziny pozbyć.
Znowu pochylił się czapką do kolan i szepnął na wychodném:
— O godzinie jak dobry zmrok padnie, długo tam nie zabawiemy. Zobaczysz książę, że się potém lżéj zrobi na sercu.., boć są i nieźli ludzie na świecie... ale... sza!!
Położył palec na ustach i wyszedł spiesznie.
Wieczorem ledwie się zciemniło, Metlica przyszedł z klucznikiem i zabrał Konstantego z sobą. Zdziwił się książę niezmiernie, gdy ujrzał, że go prowadził na królewski zamek, około którego mnóstwo było ludzi i koni, bo się jeszcze sesja sejmowa nie skończyła.
— Dokądże mnie prowadzisz? — zapytał.
— Ale już bądźcie spokojni, — rzekł Grzegórz z uśmiechem, — ani do króla JMci, ani przed izbę, za to ręczę... A może téż na górze inny a na dole inny sejm się odbywa? Kto to wie? Trafimy téż bodaj na posiedzenie, ale nie senatorów... Już ja ręczę, że księcia ani w kłopot, ani na złe miejsce nie wprowadzę.
To mówiąc Metlica potarł czoło, uśmiechnął się, poprawił paska i minąwszy główne wnijście, skierował się boczną bramą na pusty, wązki dziedziniec, do którego wprawdzie gwar z pierwszego podwórza dochodził, śmiech woźniców, rżenie koni i hałas służby; ale tu żywéj duszy nie było widać, ani światła w oknach pozabijanych deskami, które w tę stronę wychodziły. Gdy przednia część zamku cała była w światłach i gwarze, ta stała opasana milczeniem i ciemnością.
Stare zamczysko królewskie budowane powoli, wiekami, nosiło téż ślady różnych rąk i ludzi różnych, którzy nad niém pracowali. Od czasu przeniesienia stolicy z Krakowa, ba wcześniéj nawet klejono to królewskie gniazdo, rozszerzając je, dosztukowując, poprawiając. Każdy z królów i budowniczych zdobił je po swojemu i zapisywał mimowoli datę kamienną na gmachu coraz rosnącym. W końcu się z tego stworzyło coś dziwacznego, a ostatniemu królowi w opustoszałéj budowie było już za przestronno. Gdy zamek rósł, Polska malała.
Stanisław mieszkał już tylko w jednéj części, jak chwilowy lokator ledwie się śmiąc rozgospodarować. — Spadkobierca Wazów małym wyglądał w szerokiéj sukni swych poprzedników. Połowy zamku nie było czém przystroić, ani jak zapełnić, poprzednicy ostatni rychléj z niéj co zabrali niż dołożyli, mieli swój zamek i stolicę; sale ogromne stały pustkami, strzegły ich wybladłe królów wizerunki, gdzieniegdzie zczerniałe zwierciadło, połamane krzesło, z którego szczury dobyły wnętrzności na gniazda i stół okryty pyłem, na którym myszy pozostawiały ślady pochodów.
Stanisław August jak na króla żył ubogo, wydając wiele. Rodzina, kljenci, posługacze, pośrednicy zabierali mu do grosza; fantazje płacą się drogo, niepokój oddaje wszystko... Wyjąwszy apartamenta królewskie, w których czuć było, że panujący uważał się za gościa, prócz sali sejmowéj i mieszkań służby pańskiéj, dalsze części położone ku kościołowi św. Jana, niemal były opuszczone. Nie wiedziano, co robić z niemi, przekształcano je na pracownie dla Bacciarellich, na kryjówki dla artystów.
Nawet ten dziedziniec królewski, który poprzedzał szczupłe stosunkowo komnaty pańskie, najczęściéj stał pustkami. Niejeden raz się trafiło, że więcéj karet liczono na dziedzińcu ambasadora, niż u najj. pana, szczególniéj pod koniec jego panowania.
Przedpokoje Repninów, Bułhakowów, Stackelbergów pełniejsze były nad królewskie; w samym zamku patrząc na grono ludzi otaczających posła carowéj i nieszczęsnego króla, można się było omylić i jak ów dowcipny podróżny — waleta wziąć za króla...
Pod bokiem jego posługiwano się pustką zamkową, któréj on tak mało potrzebował, na najrozmaitsze cele. Znajdowała się tam niejedna kryjówka, o któréj przeznaczeniu małe tylko kółko wtajemniczonych wiedziało.
Z ciemnego dziedzińca wszedł książę za Metlicą do przedsienia kilką wschodami w dół, tu ciemność była zupełna, pokierować się mógł tylko doskonale znający te zakamarki zamkowe. Metlica nie dosyć znać pewnym był siebie, bo wyjąwszy latarkę musiał ognia skrzesać i siarniczką knot w niéj zapalić. Przed niemi był korytarz, który przeszli milcząc i stanęli u ogromnych drzwi. W nich mniejsza furtka zamkniętą była, ale Metlica miał klucz od niéj. Izba następna była rodzajem sklepionego przedsienia wyłożonego kamieniem, z oknami zabitemi deskami... nie było w niéj nic oprócz kilku ław dębowych i olbrzymiego ale zamurowanego komina.
Nie znaleźli tu żywéj duszy, a najmniejszy szmer nie zdradzał w sąsiedztwie ludzi. Drzwi do następnéj sali sklepionéj stare i zeschłe, bez zamku nawet, otwarły się za lekkiém popchnięciem; ale i ta sala była pustą. Znać dawniéj należała do przedniejszych w zamku; pozostały w niéj ozdobne odrzwia kamienne, reszty posadzki wydartéj i drewnianych obramowań między oknami. Powietrze wiało chłodem cmentarnym, zapach wilgoci i stęchlizny grobowy panował wszędzie.
Idąc tak, przeszli jeszcze mniejszą komnatę, w któréj szczątki zwierciadeł zostały, a w murze czarna misa, do któréj niegdyś spływała woda z gardła zzieleniałéj mosiężnéj poczwary. Gdzieniegdzie na ścianach okrytych szarą pleśnią i fantastycznemi rysunkami plam mokrych, czerniły się jeszcze jakieś prastare napisy Vivat rex! Tu i owdzie świeciły daty z końca XVII wieku. Po kątach stały kawały drzewa bezkształtne, malowane z jednéj, spróchniałe z drugiéj strony. Któż wie?... kulisy teatru, czy stopnie rozwalonego tronu?
Z gzémsów zrywał się światłem zaniepokojony nietoperz i krążył ponad głowami. Kniaź nie śmiał pytać i szli w milczeniu.
Kilka stopni w dół sprowadziło ich na wązki przedsionek, w którym dwa wojskowe kotły stare, z rodzaju tych, które na koniach jazda woziła, z rozdartą skórą tuliły się w kącie. Przy nich stało kilkoro drzewców od proporców, a na jednym świeciły się gwoździe i wisiały łachmany. Byłyli to trofea, czy chorągwie bez żołnierzy?
Maleńkie drzwiczki w murze, do których się zbliżyli, kute żelazem całe, z ogromnym zamkiem, stały zaparte. Metlica przyłożył ucho i kluczem, który trzymał w ręku, zapukał trzy razy po dwa. Z drugiéj strony nierychło odpowiedziały mu trzy uderzenia.
Jakiś głos niewyraźne zadał pytanie. Grzegórz niezrozumiałemi dwoma odpowiedział słowy. Klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się uchyliły... światełko błysnęło z nich.
— Ilu?
— Dwóch.
— Gdzie znaki?
Metlica podał dwie białe blaszki. Chwila upłynęła na obejrzeniu ich, drzwi się rozeszły, a Metlica, ciągnąc za sobą kniazia, wsunął się w wązką szyję dzielącą pierwsze od drzwi drugich, otwartych. Tymczasem ten, co ich wpuścił, zasunął wnijście. Grzegórz poszedł przodem, prowadząc za sobą zdumionego Konstantego.
Znajdowali się znowu w sali wyglądającéj tak dziwnie, że ją było można uważać za skład łomu i niepotrzebnego sprzętu. Sklepiona, nizka, w obu końcach podparta była grubemi słupami. W pośrodku przestrzeń dosyć znaczna była wolna, ale po bokach i pod arkadami słupów pełno było narzuconéj starzyzny, którą wieki tu może składały.
Kilku ludzi stojących w kupie, których twarzy trudno było dojrzeć, rozmawiało w środku pocichu, jakby oczekując jeszcze na kogoś. Metlica zbliżył się do nich, szepnął coś jednemu z nich i bokiem poprowadził kniazia w zagłębienie, z którego salę najlepiéj rozeznać było można. Nateraz trudno było zgadnąć jéj przeznaczenie. Maleńki chór nad jedném wnijściem był pusty, nad drugiém była galerja oszklona.
Dwie czy trzy grube świece woskowe, podobne do gromnic, paląc się w lichtarzach, słabo oświetlały środek gmachu.
Był on tak opuszczony, okryty pleśnią, jak poprzednie. Ale najciekawszą rzecz tu stanowił ów sprzęt odwieczny zepchnięty w kąty i złożony kupami przy ścianach.
Zrazu trudno to było rozpoznać; ale gdy się oczy oswoiły z mrokiem, wszystko wychodziło powoli wyraźnie i zarysowywało się na czarném tle murów okopconych.
Pierwszym szczątkiem, który ciekawe oczy przybyłego uderzył, był wywrócony i połamany tron, którego korona na poręczy, jakby naumyślnie została strzaskana. Pozłota z niego się pościerała, zbladła purpura opadła, a na poręczy herby spłowiałe ledwie było można rozeznać. Obok niego brat rodzony takiż tron drugi, większy i wspanialszy, tego samego doznał losu. Pochylone jeden na drugi, trzymały się, jakby w trupim uścisku. Za niemi widać było odarte z sukna stopnie.
Tuż z jakiegoś katafalku trumna bez sukna i galonów, która nie służyła nikomu, gwoździe tylko nabite misternie zatrzymała jeszcze.
Obok kulisy teatru niezgrabnie malowane w niebywałe na świecie drzewa uśmiechały się spłowiałemi wieńcami, twarzyczkami amorków i cyframi niezrozumiałemi.
O ścianę sparte były resztki z tarcie zbudowanego łuku tryumfalnego, a wielkie Vivat przypadło nad samém wiekiem trumny.
Z boku, jakby na straży, stał rycerz żelazny, w zbroi od rdzy zjedzonéj, bez rąk, bez stóp i bez głowy. Na piersi miał wielki krzyż mosiężny, który sam jeszcze świecił się na niéj. W drugim końcu rzucono biały posąg marmurowy jakiéjś bogini zwycięztwa, któréj utrącono palmę. Niezgrabna a wymęczonym ruchem popisująca się rzeźba, okryta grubą warstwą pyłu, wyglądała jak najdziwaczniéj.
Kilka ławek jakby kaplicznych, stół wsparty na delfinie z potrzaskaną deką, stos płócien grubych, potłuczone garnki, potrzaskane drągi, pogięte żelaziwo, kupiło się po kątach.
Z pośrodka tych rupieci ogromna basetla, jakby siekierą porąbana, z wypiętym brzuchem, kaleka, skarżyła się na swych morderców.
Widok ten przykry był i przejmujący; mówiła z niego cała zapomniana przeszłość, odrzucona jako niepotrzebna; majestat, wesele, smutek; uczty, wojny i zwycięztwa.
Dobyty może z tych gruzów stolik prosty przyparty był do ściany i około niego gromadzili się ludzie wychodzący gdzieś z kątów, z cieniów, powoli coraz liczniéj skupiający się w pośrodku sali. Niekiedy skrzypnęły drzwi, przybywał człowiek, mówił coś pocichu, czekano. Metlica, zostawiwszy księcia na ławie pod chórem, sam czynił parę wycieczek ku naradzającym się i powracał.
Zgromadzenie składało się — o ile je mógł Konstanty rozeznać — z ludzi różnych, po większéj części mieszczan, rzemieślników i postaci nieznanych, ale wybitnie nacechowanych pochodzeniem ludowém. Parę tylko figur zdawało się do wyższéj należeć klasy. Wielu niepodobna było dostrzedz rysów, bo mieli na twarz nasunięte kapelusze, albo podniesione od sukni kołnierze, tak że im lice zakrywały prawie całe.
Nikt po wnijściu księcia niedyskretném nawet wejrzeniem go nie zmieszał. Zdawali się nazbyt zajętymi przedmiotem narady, by na przybysza zwracali uwagę.
Po kilkunastu minutach oczekiwania żwawo wszedł mężczyzna średniego wzrostu, niepozornéj twarzy, oczów czarnych ognistych, ubrany szaro, po polsku. Ruszyli się wszyscy ku niemu, ściskać poczęli za ręce, i pewien porządek zaczął w tym tłumie się robić sam przez się. Wszyscy rozstawili się i posiadali, milczenie zaległo salę, a ostatni przybyły podniósł głos. Łatwo się było dać słyszeć przytomnym, więc może z téj przyczyny, lub aby na zewnątrz nic nie wyszło, mówił niezbyt głośno, starając się stłumić umyślnie organ silny i donośny.
Gdy zbita w gromadę kupka ludzi rozstąpiła się, kniaź dopiero przy słabém świetle świec mógł lepiéj rozpoznać składające ją żywioły. Na przedzie stał wychudły, słusznego wzrostu, w odartéj i połatanéj sukni kapucyn z brodą po pas, bawiąc się różańcem. Obok niego w kapocie mężczyzna, który wzrostem i budową nie ustępował Metlicy; daléj nieco staranniéj ubrany, mały, czarno zarosły, ormjańskiéj twarzy, sępiego nosa mężczyzna, kilka figur niepoczesnych i jeden wieśniak w siermiędze, zpod któréj obnażona wychodziła szyja, a nad nią sterczała ogromna wygolona głowa. Zapracowane ręce trzymał sparte na kiju.
Przybyły uderzył zlekka w stół.
— Kto z was obywatele ma co do wypowiedzenia lub wniosku...
Milczenie panowało z razu.
— Mówcieno przodem wy sami, — ozwał się kapucyn.
— Od ostatniego naszego zgromadzenia się nic nie zaszło nowego, — ozwał się pierwszy, — rzeczy idą swym trybem. Sejm radzi tak, aby ludu pozbyć się słowy i obietnicami, a w rzeczy nic nie zrobić. My téż sami o sobie myśleć musimy. Obliczmy się, ilu nas jest i jaką mamy siłę.. zaważy ona przecie, gdy się poczuje tylko...
Czasy panowania ludzi nad ludźmi minęły, wszyscyśmy równi... i jako dzieci Chrystusowe i jako synowie rzeczypospolitéj...
Rzeczpospolitą naszą dobijają i dobiją, jeźli my jéj nie uratujemy. Sprzedawali ją i sprzedają jak szaty Chrystusowe... alić dość frymarku i nieszczęścia... Gdy panowie starsi bracia skaczą, a lud głodny, czas myśleć o lekarstwie... Piasto more.
Szmer dał się słyszeć między przytomnymi.
— Ale jakże dojść do tego co zamierzamy? — spytano.
— Jak? — odparł mówca, — przeliczyć się i wziąć za ręce... a potém stanąć i rzec: Nie wyście narodem, boście ojczyznę zmarnowali i sprzedali, zjedli i wypili, ale my, cośmy wieki cierpieli i marli dla niéj... nie na polu bitwy, ale w znoju na zagonie, ale w głodzie na barłogu... bez czci i sławy i imienia ludzkiego.
Kapucyn podniósł głos i przerwał, obie ręce dźwignąwszy do góry.
— Chrystus się narodził w żłobie, żył w cieśli ubogiego domu, pracował, cierpiał i umarł za cały rodzaj ludzki, przestawał z celnikami i ubogiemi, cieszył tych co boleli... Tak, bracia moi... ale on téż rzekł, że przebaczyć należało wszystkim... Więc czyńmy co trzeba, aby ubogi lud podźwignąć, ale nie naśladujmy tych, co krwią się dlań dobijają swobody...
— A jeźli krwią niewolę zechcą uwiecznić? — zawołał mówca.
— Tylko słabi tyrani używają tego środka, — mówił ksiądz powoli, — a myśmy miljonem... i silni... pocóż jak oni broczyć się mamy, gdy dosyć tchnąć, aby te cienie obalić.
— A zemsta? — mruknął inny ktoś.
— Zemsty niema w chrześcjańskiém prawie, — łagodnie kończył mnich, — i gdyby jéj zepsute serce pragnęło, byłażby większa, jak w upadku i bezsilności zostawić życie i zgryzotę.
Zamilkł. Mówca nieco był zmięszany, nie odpowiedział już nic, rzucił okiem po przytomnych, jakby się z niemi porozumiewał milcząco...
— Czyńmy więc daléj co rozpoczęto... — rzekł po chwili, — Piasto more, do kmiecéj rzeczypospolitéj idźmy. Niech miasta przodują, ale po wsiach, po siołach, po osadach idźmy z pochodniami i zapowiadajmy swobodę ludowi... niech się gminy łączą, niech się porozumiewają, a ktoby tajemnicę zdradził — śmierć!!!
— Śmierć! — powtórzyli przytomni...
— Nie zaczynajcie od śmierci, jeźli życie nowe stworzyć chcecie, — przemówił zakonnik, — patrzcie na Chrystusa Pana, jak on prawdę szczepił... Ofiarą siebie i uczniów swoich, a nie występnych, bo prawda nie cierpi gwałtu, a kto ją chce narzucić, ten ją zaćmi... Patrzmy na Chrystusa, bo on jest światłością, a cokolwiek czynimy na ziemi, w nim wzór znajdziemy.
Mówca z uszanowaniem słuchał, ale na twarzy jego malowało się téż i zniecierpliwienie.
— Ojcze Serafinie, — rzekł, — nikt temu nie przeczy, ale tu się sprawy ziemskiemi musimy zajmować.
— Nic bez Boga! — zawołał kapucyn. — Prawica jego niewidoczna dlatego się wam zda, że ona spoczywa, aliści spójrzcie... sypią się gruzy... duch Boży przeszedł...
Wszyscy przytomni spoglądali to na mówcę, to na kapłana, który umilkł w téj chwili i kilka kroków ustąpił.
— Ci, co lud wieki gnębili, dają mu wrzekomą swobodę, — odezwał się mówca obejrzawszy się, — kują mu prawa powoli, każą mu czekać póki dojrzeje... a do dojrzałości słońce zasłaniają. Trzymają się oni za ręce jako jeden i to ich moc stanowi, bronią się jako jeden mąż... czemużbyśmy my ich naśladować nie mieli?.. Jeźli który z nas zaczepionym będzie, niech niewidoma siła staje w jego obronie; wszyscy za jednego, każdy dla wszystkich. Taką bronią walczyć musimy, jaką nas rażą. Miejmy więc narady swe i zarząd własny, i grosz na potrzeby wspólne, i ludzi wyznaczonych na posterunkach... wszędzie... U boku króla, w radzie, w sejmie i gdzie im się zdaje, że oni sami są...
— A jakże do tego dójść? — spytał mieszczanin z gromadki, — oni tam nie wpuszczą nikogo z nas.
— Albo my to swojego między niemi i z nich mieć nie możemy?.. Toć i oni ludźmi są, a nie we wszystkich piersiach rozmiękłych uczucie sprawiedliwości wygasło... Przyjmijmy ich pomiędzy siebie, aby nam służyli gdzie potrzeba... A jeźli sług prawdzie zabraknie, toć się służalcy kupują...
Szmer zdawał się potwierdzać wniosek mówiącego.
— W ciemnościach omackiem się nic nie robi... musimy wiedzieć, co się dzieje, aby iść. Rozdzielimy więc robotę.
— Ja, mości dobrodzieju, — ozwał się słuszny mężczyzna w polskim stroju, — mogę z JMPanem Morawskim wziąć na szyję moją miasto, bo nie chwaląc się, mam miłość i wiarę u braci... Na moje skinienie pójdą... Jeno trzeba ostrożnie i cicho, bo moskaliska nie śpią, a ich téż korcić będzie nasza robota; wiedzą, że się na nich skrupi.
— Niechże mi panowie słowo powiedzieć pozwolą, — odezwał się chłop, który na kiju oparty słuchał dotąd z uwagą.
Wszyscy zamilkli, stary westchnął.
— Słucha człek i radby tam wierzyć temu, co się obiecuje i prawi, ale trudno... Dziadowie i pradziadowie nasi chodzili w tém jarzmie, pono i dzieciom jeszcze naszym go nie zdejmą, Świat przerobić nie łatwo. A jeźli ludzie co prowadzą wszystko, wytropią nasze sprawy, nie kto szyją przypłaci tylko my. Jak nas potrzebują, tośmy bracia kochani, gdy po wszystkiém, znowuśmy chamy przeklęte. Co komu przeznaczone, nieuniknione... nie dożyjemy pono innego świata.
— Źle mówicie mości Mikołaju, — przerwał pierwszy orator, — inne czasy nadchodzą i świat się przemienić musi, ale na to pracować trzeba.
— Ażeby pracować, toć musi człek wiedzieć jak, a myśmy ciemni, przodkiem zdałoby się nauczyć nas... abyśmy ślepo nie szli, bo zawsze za kimś iść będziemy musieli, jednego dnia za dobrym przewodnikiem, drugiego za złym... i... skrupi się na nas...
Tęskne te wyrazy wieśniaka z Jabłonnéj zrobiły wrażenie i nastała cisza chwilowa.
— Prawdę mówicie, — rzekł ktoś inny, — ale abyście się uczyć mogli i podźwignąć, poczujcie się ludźmi i pracujcie z nami. My was źle nie poprowadzimy...
— A jak to dziś rozeznać? — spytał wieśniak, potrząsając głową.
— Bracie mój, — gorąco przerwał Kapucyn, — ja ci powiem. Coćkolwiek rzekną, abyś czynił, pomyśl, a porównaj, jeźli się to godzi z ewangelją, dobre jest jeżeli przeciwne, choćby się uśmiechało, odrzuć.
— A wieluż z nas i katechizmu z głodu zapomni! stęknął wieśniak...
— Ja wam powiadam, — odezwał się pierwszy mówca, tylko się kupić i wiązać do gromady, — a zrobimy, co zechcemy. Szlachta zginie!
— A co ją zastąpi? — odparł wieśniak, — u nas jest przysłowie, że nie ma gorszego pana i ekonoma jak z chłopa. Szlachta niedołężna, są i źli, są i dobrzy, ale tam choć iskra ludzka w sercu... a...
Nie dokończył.
—Co? wybyście ich bronili? — zawołał mówca. — A kto nas do tego upokorzenia i sromu wobec nieprzyjaciół doprowadził, jeźli nie oni? Kto z wolnych kmieci niewolników porobił? Kto sądy i rządy gromadzkie poznosił? Kto pańszczyzny z jednego dnia na sześć popodnosił? Albo to nie wiecie od swoich, że prapradziady wasze ledwie osypy dawali i jeden dzień do dróg chodzili, a byli sobie wolni?
Teraz to wszystko w prawo przeszło, a bogaty nie łatwo się wyrzecze majątku, choćby wiedział, że go nieprawnie dostał.
— Za wiele obiecujecie! — westchnął chłopek, — aleć — zobaczymy. Mówią przecież, że się nowe prawo pisze, które nas uwolni.
Mówca się rozśmiał.
— Pomalutku... pomalutku! — rzekł — nie praw przez szlachtę z łaski danych potrzeba... ale odkopania pogrzebionych, które Pan Bóg całemu rodzajowi ludzkiemu dał...
Gdy to mówił, z pod chóru, z ciemnego kątka, w którego głębi zdawały się być jakieś dźwięki ukryte, powoli a ostrożnie rozglądając się wystąpił nowy człowiek... Mówca postrzegł go pierwszy i zamilkł. Twarzy dostrzedz było trudno, kapelusz czarny taki, jaki we Włoszech noszą duchowni, zasłaniał mu czoło i cień rzucał aż ku ustom. Czarna chusta obwijała szyję i sięgała prawie pół twarzy. Płaszcz miał na sobie ciemny i laskę w ręku. Z razu wszedłszy nie postąpił do środka, sparł się na ławce i rozglądał, potém zwolna począł się posuwać, wybierając drogę najmniéj oświeconą i wcisnął się do mówcy. Przytomni coś szeptali między sobą... na chwilę umilkli wszyscy... Przybyły zwolna ręką chustę odgarnął i stanął przed stołem jakby do mówienia... Twarzy mu nie było widać cale, tylko dwoje oczów czarnych błysnęły niekiedy jak źrenice kota w ciemności.
— Mówiliście dobrze, panie Mikołaju, — rzekł, obracając się do chłopa, ale, że tysiące lat źle było na świecie, nie idzie zatém, aby tak zawsze być miało. Dobre i sprawiedliwe powoli się zdobywa, wiele pokoleń nie ujrzawszy ziemi obiecanéj umrze... a wnuki ją przecie zobaczą. Ludzie po całym świecie jakby ze snu się budzą i przeglądać zaczynają... wszyscy uczciwi podają sobie ręce, a nie tracą nadziei, że zwyciężą.
W Polsce téż nie umarła pamięć jeszcze, że było inaczéj i że wszyscy byli wolni, ino wrócić trzeba do pierwszego stanu Piasto more. Z kmiecia powstał szlachcic, którego wysłali na wojnę, a powrócił z niéj — panem. Odegnawszy nieprzyjaciela, braci się narzucił, zapomniawszy, że z nich wyszedł. W drugiém i trzeciém pokoleniu już się naród podzielił, jakby innéj matki dzieci... Ale czas wrócić do starego porządku, bo u nas dziś niemieckie prawo i obyczaj, a dawnego polskiego wszyscy zapomnieli.
Więc ino do kupy, kto poczciwy i do roboty, — a prawda zwycięży.
— Amen! — rzekł westchnąwszy włościanin.
— Po wsiach zbierajcie ludzi, opowiadajcie im cicho prawdę tę i niech będą w pogotowiu. Dosyć cierpieliście.
Zaczęto szeptać... i kilku wyszedłszy zgromadziło się do koła stołu.
Pierwszy mówca, dobył z zanadrza nawieszanych na sznurek blaszek, pytał i począł je rozdawać przytomnym.
— Dobrze wypróbować trzeba każdego, komu się znak da, — bo uchowaj Boże, zdrady, głową nałożyć przyjdzie! — rzekł ten, który mówił ostatni.
W chwili rozdawania znaków, Metlica się wysunął i poszeptawszy coś, wrócił na miejsce do kniazia, niosąc mu blaszkę.
— Słyszeliście? — rzekł — należeć będziecie do nas... weźcie znak...
Konstanty się zawahał chwilę, potém rękę wyciągnął i ujął podane godło.
Przytomni rozchodzili się powoli i nikli po jednemu. Nieznajomy, który ostatni przyszedł, wysunął się najpierwszy, Metlica pociągnął zapatrzonego księcia za rękę i rzekł mu cicho.
— Idźmy.
Nikt na wychodzących nie zważał. —
Grzegórz zapalił latarkę u gromnicy i napowrót poszli tąż samą drogą. U drzwi stał ten, który im je był otworzył i podawszy rękę, wypuścił... Gdy się znaleźli znowu w pustych salach zamkowych, Metlica stanął i szepnął cicho.
— No, co wy na to? nie rośnie wam serce?
— Jedno tylko czuję, że okrutne brzemię wzięliśmy na słabe ramiona, — odpowiedział Konstanty, — ale nie przetoż je rzucać.
— Macie przeciwko sobie swoich, mieć będziecie za sobą oto tych, — a nie sądźcie, aby tak słabymi byli, jak się wam może zda...
Poszli daléj w milczeniu. Na progu ostatnim wychodząc w dziedziniec Grzegórz latarkę zdmuchnął. Cicho znowu było i pusto, jak przedtém, żywego ducha w podworku. Bramę otworzył ktoś i zamknął za niemi, nie mówiąc słowa. Po za nią mimo spóźnionéj pory gwar miejski i ruch znaleźli, część zamku była oświetlona, reszta pańskich powozów gnała w miasto z lauframi i pochodniami. Noc była chmurna... ale na ciemnych obłokach posąg Zygmuntowski czerniał ze swą kolumną posępnie, w dali za bramą krakowską ulica łyskała latarniami. Tu i owdzie stały pańskie powozy u wrót pałaców, a po szynkach odzywała się chrypliwa muzyka. Metlica nie opuścił kniazia, aż go do więzienia odprowadził... ścisnęli się za ręce.
— Do jutra!
— Cóż myślicie z sobą...
— Zobaczemy.
Konstanty wszedł do swéj izdebki, jakby ze snu dziwnego i niezrozumiałego przebudzony... myśli biły się po głowie, jak chmury po niebie poszarpane i bezładne. Sam dobrze nie wiedział, co począć, ale tego był pewien, że w oczekiwaniu bezwładném pozostać nie mógł. Same groźby budziły do czynu... i wyzywały.


Chociaż ówczesne wypadki polityczne nie dopuściły jawniéj wynijść na świat kwestji spółecznéj, nie ulega wątpliwości, iż w łonie narodu odezwała się już naówczas do życia. Przeszłość zbyt jeszcze ciężyła wielkiém brzemieniem na Polsce, ażeby odrazu idee nowe na wierzch wystąpić mogły. Mnóstwem dróg wszakże zlały się one na różne warstwy spółeczności naszéj i powoli na umysły działały: oddźwięk wypadków we Francji, pojęcia równości i braterstwa przyniesione przez wolno-murarzy, literatura, filozofja, ten duch wieku, który jest wieku prawem, głęboko już oddziaływały na starą rzeczpospolitę szlachecką. Tu one téż łatwiéj jąć się mogły narodu, bo nie szło o nic więcéj, tylko o rozszerzenie wolności przyznanéj w zasadzie jednemu stanowi uprzywilejowanemu, na wszystkie inne. Pojęcie swobody istniało i więcéj, niż gdzieindziéj było rozwinięte; szło o to, aby ci co dotąd z niego sami korzystali, podzielili się niém z innymi. Potrzeba tego ustępstwa była uznaną, prace sejmu konstytucyjnego acz nieśmiałe, dowodzą tego wymownie, a mocniéj jeszcze czyny i dobrowolne ofiary Chreptowiczów, Brzostowskiego, Zamojskich, Stanisł. Poniatowskiego. Ale te przykłady mało jeszcze skutkowały, o słowa łatwiéj było niż o czyny. Wszyscy się zgadzali prawie na oswobodzenie włościanina i emancypację pracy, ale mało kto mógł i miał odwagę jąć się reformy, która za sobą prowadziła zmniejszenie dochodów, ofiary osobiste, zmianę życia... Obyczaj stawał na przeszkodzie dobréj woli. Odkładano z dnia na dzień obowiązek... dla nałogów.

W wielkim świecie milczano, ruszano ramionami, niechętnie patrzano na prąd wieku, krzyczano na jakubinizm wszędzie i ludzie porządku chętnie się kupili pod sztandar carowéj... z obawy rewolucji. W Petersburgu wielkie ubóstwienie dla filozofji wieku, zastąpiła teraz wielka nieufność przeciw wszystkiemu, co płynęło z Francji.
Świat warszawski chociaż nadzwyczaj liberalnym być pragnął i o tytuły nikogo nie pytał, kto mówił po francusku, ubierał się przyzwoicie i miał grosz w kieszeni; chociaż w salonach nie był wybrednym, stał wszakże w niemym antagonizmie ze światem kupieckim, mieszczańskim i niemającym praw krwi i rodu. Tu znowu prąd był dwojaki... jedni, jak Thomatysy i im podobni, dobijali się o tytuły, nabywali szlachectwa i herby, aby z niemi się wcisnąć do wybranéj gromadki; drudzy z nią walczyli aż do szaleństwa, przepychem, zbytkiem, zewnętrznemi oznakami cywilizacji i przybierając jéj barwy, niepokonanymi byli jéj nieprzyjaciołmi. Na oko spółeczność prawie stanowiła jednolitą całość; na obiadach u Tepperów bywali książęta i dygnitarze, na teatrze Thomatisa widzieć było można i panią Krakowską i Mniszchów i Potockich, ale gdy się te dwie zbliżone ku sobie części rozpadły chwilowo, śmiano się z pretensji zbogaconych plebejuszów z jednéj, z dumy i arrogancji arystokratycznéj z drugiéj strony... Panowie nie mogli się obejść bez bankierów, bankierowie bez panów... Ale dwa te światy potajemnie sobie zazdrościły i cichą wiodły walkę... Jako cechę wieku zacytować można, że Prot Potocki sam bankierem został, czego jeszcze dotąd w Polsce nie bywało. Takich dowodów przetwarzania się polskiego świata znalazłoby się więcéj. Ale, nawiasem powiedziawszy, polski obyczaj, nieopatrzność, uczuciowość oddziaływały jeszcze tak, że Tepperowie rujnowali się zbytkiem szalonym straciwszy głowę, a Potocki również padał niedługo pożywszy, chcąc więcéj naraz objąć, niż mógł i umiał.
Niemniéj te dwa światy nawzajem się u siebie zapożyczające (szczególniéj wad i ułomności) nietylko przejednane nie były, ale głuchą, pokrytą, tajemną wiodły walkę.
Gdy kniazia Konstantego przygody rozeszły się po mieście, jego wystąpienie na reducie wzięło kupiectwo i mieszczaństwo za wypowiedzenie wojny szlachcie (chociaż samo jak ona grzeszyło), kniaź ów pozyskał sobie sympatję w świecie finansistów i kupców. Zwiększyła się ona jeszcze zabiciem hrabiego i ogłoszonym wyrokiem prześladowania; naostatek proces przegrany podniósł ją do najwyższego stopnia... Dowiadywano się niespokojnie, co książę zamierza i czy w istocie chce się uznać zwyciężonym, miasto opuścić i ukryć gdzieś na wsi. O tém złota młodzież nienawidząca zuchwalca, djabli wszyscy i można rodzina zabitego nie wątpili. Zawczasu się naśmiewano z rejterady... Powieści o tém chodziły i obijały się o uszy antagonistów arystokracji, którzy milczeli grzecznie, życząc innego sprawie obrotu.
Nazajutrz po tajemniczém zgromadzeniu w zamku, Metlica jeszcze był w domu, gdy mu przyniesiono od Kapostasa karteczkę, aby dla rachunków z nim był tak grzeczny i w biurze jego się stawił przed południem.
Chociaż niedobrze to wezwanie zrozumiał pan Grzegorz, bo na rachunki nie była pora wcale, zabrawszy jednak papiery, pospieszył do biura bankiera. Obok olbrzymich naówczas najwziętszych domów bankierskich Teppera, Schulza, Cabrita i Blanca, skromny kontuar Kapostasa bardzo niepoczciwie wyglądał, ale mówiono, że robił dobre interesa. Któż wówczas nie mógł korzystać z nieopatrzności i szału ogólnego? Zbytek, rozrzutność w wydatkach posunięte były do niezrozumiałych dziś rozmiarów. Nikt się nie liczył z dochodami, korzystali wszyscy, kupcy, rzemieślnicy, bankierowie, rządzcy, a ruiny majątkowe nawet najogromniejszych pańskich fortun, już się jako nieuchronna okazywały konieczność. Nikt nie umiał mierzyć się możnością, każdy się wstydził okazywać uboższym; a gdy Czartoryscy przeżywali miljony dochodów, ci, co z nimi bywali w jednych salonach i naśladować ich mieli sobie za obowiązek, miljony także tracili, odłużając dobra, które potrzymawszy się chwilę, szły na subhastę i wierzycieli.
Przy niepomierném zamiłowaniu w przepychu, przemysł krajowy był obumarły, nie wydawał nic; wszystko więc, co zbytek żywiło, sprowadzano z zagranicy, a kupcy kazali sobie opłacać czterykroć cenę i cło towarów. W takim stanie rzeczy, przy ciągłéj potrzebie pieniędzy, którą Fryderyk Wielki mówiąc o Polsce tak straszliwém napiętnował wyrażeniem, interesa bankierów mogły być najświetniejsze...
Brano i pożyczano, nie oglądając się na warunki. Na swą więc skromną skalę Kapostas także robił dość dobre interesa, ale kantor jego i on sam odznaczał się tém, że postaremu był tylko kantorem, a nie pragnął świetnieć i rywalizować z żadnym domem i żadnym społeczeństwa odłamem.
Znano Kapostasa tylko jako patrjotę gorącego, jako związanego ścisłemi stosunkami z mieszczaństwem, a domyślano się w nim potrosze jakubinizmu i nowych doktryn. Mówiono, że spiskował; wszakże byłto człowiek zamknięty, milczący, napozór oddany swym interesom, obyczajów skromnych i niepnący się wysoko. Mimo téj roli podrzędnéj, gdy chciał, mógł on wiele, a wcale się z tém nie chwalił.
W kantorze było prawie ubogo i wielce niepozornie. Metlica się oznajmił jednemu z komisantów i po krótkiéj chwili wprowadzono go do gabinetu głowy domu. Byłto człowiek średniego wzrostu, dobréj tuszy, czarno zarastający, twarzy chmurnéj, mówiący mało, krótko i niechętnie. Na widok wchodzącego wstał od książki rachunkowéj, i skinąwszy na tego co go wprowadził, ujął pod rękę Grzegorza, odchodząc z nim ode drzwi w głąb pokoju.
— Powiedz mi, ale szczerze, czy twój kniaź zagrożony myśli z Warszawy uciekać, czy....
— Jeszcze nic nie postanowiono — odezwał się Metlica; — chce mu się do wojska, ale i tam znajdzie gotowych nieprzyjaciół. Ja radzę na wieś. Myślałem podnieść u was sumkę i wziąć dla niego dzierżawę.
Kapostas głową potrząsł.
— Czy się lęka?
— Niczego w świecie.
— Po cóż uciekać?... toćby to był tryumf dla złych, którzyby nie omieszkali z niego się naśmiewać. Trzeba w miejscu pozostać.!
— Ale książę nie chce siedzieć z założonemi rękami, proces przegrany.
— Wiem.
— Musi się jąć pracy.
— A do czegoż zdolny?
— On? — rzekł składając ręce Metlica z ojcowskiém rozrzewnieniem; — to człowiek, który się wszędzie przyda i potrafi co zechce. Serce złote, głowa dobra, pracowity jak mól.
Kapostas się uśmiechnął.
— Ale cóż umie?
— Na miłego Boga! wszystko! — rzekł Metlica. — Matka, dopóki żyła, nie szczędziła na wychowanie, a chłopiec korzystał z niego chciwie. Pytacie, co umie; pytajcie, czego nie umie.
— Mój ty poczciwy, — przerwał bankier, — przecież do czegoś się sposobił więcéj... ku czemu ma ochotę?
— Dobrodzieju! z niego można wszystko zrobić.
— Nawet w potrzebie kontrolora w banku?...
Metlica spojrzał i zamyślił się. Nie odpowiedział nic.
— Widzisz, panie Grzegorzu, — kończył Kapostas, — idzie tu o to, aby go na wieś nie wysyłać; trzymać go w Warszawie na złość tym, co go zgubić chcą; pokazać, że oni mu nic nie zrobią, a dać mu zajęcie. Nie będzie się wstydził pióra za uchem...
— On się nie powstydzi żadnéj pracy, za to ręczę! — zawołał Metlica, — ale widzicie... ja nie wiem, trzeba pogadać.
— Przydałby mi się w kantorze... no, i gdzieindziéj może — rzekł bankier.
Stary opiekun namyślał się.
— Muszę z nim pogadać.
— Pogadajcie... ale zresztą mniejsza co przedsięweźmie — dodał Kapostas; — idzie o to głównie, ażebyście go z miasta nie wyprawiali. Rozumiecie sami, jakie to będzie miało znaczenie... Jeśli go ztąd wymiotą, zwyciężyli; a oni — dodał z naciskiem — nie powinni zwyciężyć.
Wierzajcie mi, mówiłem o tém z ludźmi uczciwymi, którzy mi swą pomoc przyrzekli... Ignacy Potocki trzyma ze mną, że go podnieść potrzeba za to, że śmiał przeciw złemu wystąpić, a nie dawać zgnieść.
Metlica chciał w ramię pocałować bankiera, ten się żywo usunął.
— Tu nie o niego tylko idzie, — dokończył, — ale o coś więcéj. Jeźli djabły będą głowę górą nosiły, królestwo Boże nigdy nie przyjdzie... On męztwa dał dowody, a przecież sam nie będzie... pomożemy.. niech czoło stawi...
— O! o! jemu w to grać! — zawołał Grzegórz, — ale na czém się to skończy! na czém! Wam, co o większych rzeczach myślicie, niewiele znaczy, żali przepadnie jeden człowiek czy ocaleje... ale dla mnie... Mój drogi panie, ja go kocham jak dziecko, ja drżę o niego... ja się boję... nuż my go narazimy...
— Cóż mu zrobią?
— Kat że ich wie, co djabli zrobić mogą? wszystko. Ich nic nie powstrzyma, ani wstyd, ani litość, ani poszanowanie sieroctwa i męztwa... Siła złego tylu na jednego.
— Samopas go téż nie puścimy... znajdą się co czuwać będą! — z przyciskiem rzekł bankier, — rozumiesz mnie? Jeźli potrzeba straży, niewidzialną mu urządzimy... ale niepodobna dać mu zniknąć i zginąć... bo nie on padnie, ale my z nim...
Jeźli kniaź twój zechce, — dodał, — ma u mnie od jutra miejsce... We trzy miesiące nauczy się buchalterji, a pensją mu damy taką, żeby swemu tytułowi wstydu nie czynił.
Oto w dwóch słowach sprawa cała... idź i przynoś odpowiedź.
Metlica rozpromieniony, choć nie śmiał nic stanowczo przyrzekać, znowu do ramienia sięgnął, aby je pocałować, Kapostas rękę mu ścisnął.
— Idź, — rzekł, — co prędzéj to lepiéj.
Grzegórz się wysunął z bijącém sercem. Chciał wprost biedz do więzienia, ale po staremu poczuł, że nie zawadzi modlitwa... Znajdował się właśnie u drzwi kapucyńskiego kościoła... wszedł i pokląkł.
Co się tam w duszy działo w czasie modlitwy, któż zgadnie? Gdy wstał, spokojniejszy był... i powolniéj poszedł.. ale naprzód do koszar kadeckich, aby się ze Stefanem rozmówić.
Wywołano Stefana, który przybiegł z ciekawością, kto téż na co biednego kadeta mógł potrzebować, a zobaczywszy Metlicę, zląkł się. Szczęściem w ręku stary miał książki.
— Jak się ma Konstanty? — spytał żywo.
— Zdrowie to nic, zawsze ono dobre... ale.. nic pan nie wiesz?
— W koszarach? cóż mnie tu dojść może?
— Proces przegrany na głowę.
Stefan załamał ręce.
— Wié on o tém?
— Od wczoraj.
— Cóż myśli?
— Właśnie radzimy co robić, panie Stefanie, — szepnął Metlica, — gdybyście mogli pójść ze mną, pogadalibyśmy... Młodzi jesteście, ale go kochacie... Z więzienia trzeba wyjść, bo procesu nie będzie... boją się skandalu... wyszedłszy co robić?
Metlica tarł i brodę i włosy z desperacji.
— Czekaj chwilę, może otrzymam kartę do wyjścia, pójdziemy razem.
Jakkolwiek w koszarach rygor był wielki, obchodzono się z młodzieżą po ludzku; Stefan pułkownikowi opowiedział, o co chodziło, puszczono go. Po chwili więc poszli razem ze starym Metlicą.
Konstanty zobaczywszy ich, przywitał serdecznie, ale go zastali skłopotanym, milczącym, pogrążonym...
— Ja na ten raz nie z próżnemi rękami przychodzę, — zawołał kuchmistrz, — ale proszę panów, nim mnie zakrzyczycie, wysłuchajcie do końca... O nieszczęściu waszém m. książę, wiedzą już wszyscy, a że nie wszyscy z djabłami trzymają, dowód że już księciu dobre miejsce ofiarują.
— Służbę naturalnie! — westchnął książę.
Metlica się uśmiechnął.
— Nie służbę ale zajęcie.
— Choćby ulice zamiatać, — zawołał Konstanty, — byle uczciwie...
— Czekaj książę... przecież Prot Potocki jest bankierem, a wy nie moglibyście być pomocnikiem w banku?
— Gdybym potrafił, z ochotą! — zawołał Konstanty.
— Trzy miesiące wam dają na naukę.
— U kogo, u Tepperów?
— Lepiéj, bo u małego a poczciwego człowieka, u Kapostasa, za którego ja ręczę.
Konstantemu lice się rozjaśniło, przyszedł uściskać starego.
— Toś ty zrobił!
— Jak Boga kocham, nie! sam Kapostas mi zaproponował. Jego są słowa: kiedy wszyscy go nękają, my mu rękę podamy.
— My? — spytał Konstanty.
Metlica spojrzał na Stefana i poprawił się. — To jest... on...
— Bogu niech będą dzięki, — rzekł kniaź, — wprawdzie nie spodziewałem się nigdy być w banku i wolałbym był co innego, ale wybierać nie mogę...
Zbliżył się do Metlicy.
— Formalności prawne ty ułatwisz przez Mierzyńskiego; jeźli proces się rozpocznie, każdego czasu gotówem do więzienia powrócić... teraz niema tu co siedzieć.
Jakkolwiekbądź, choć zagrożonemu na swobodzie, uśmiechała się ona... Konstanty męczył się klauzurą. Z pogodną twarzą uściskał Stefana i zaczęli razem tłumoczek szczupły pakować.
Nazajutrz Konstanty pobiegł naprzód do Kapostasa, który go przyjął wpatrując się bacznie, z powagą i grzecznością, ale bez zbytnich czułości. Zdawał się bronić idei dobrodziejstwa narzucanéj mu... zaręczał, że im ludzi brakło, że bardzo był rad mieć zacnego i zdolnego pomocnika.. Nimby się zaś urządziły zajęcia, radził księciu kilkodniowy spoczynek i urządzenie się, zaręczając, że czekać będzie na niego cierpliwie.
Z téj swobody nadanéj sobie, zupełnie zapomniawszy o niebezpieczeństwie osobistém, w które nie wierzył, kniaź korzystał, aby pójść podziękować kasztelanowi za okazane współczucie. Któż wié? może do téj wdzięczności mięszało się i wspomnienie kasztelanowéj, która na nim dziwne, głębokie uczyniła wrażenie. Ta smutna, poważna twarz niewiasty przez cały czas od owéj nocy, w któréj oddał w jéj ręce Julję, stała mu uparcie przed oczyma. Nie mógł jéj zapomnieć, gdy myślał, serce mu biło, rumienił się, wstydził sam siebie, a zarzekając, że zapomnieć powinien, nieustannie wracał myślami ku niéj.
Wychowany religijnie, wśród zepsutego świata, skromny jak dziewczę i szanujący małżeństwo jako sakrament, kniaź nie śmiał nawet przyznać się sam przed sobą, że ją kocha... czuł, że toby było zbrodnią, ale od wdzięczności egzaltowanéj, od jakiegoś ubóstwienia cichego powstrzymać się nie mógł. Na wytłómaczenie niewinności tego uczucia, jego legalności, Konstanty tworzył sobie sofizmata, przypominał przykłady, cytował wypadki, a serce biło!
Czystszego jednak przywiązania pewnie w owym wieku nikt nie obudził. Stworzył z niéj sobie bohaterkę, bóstwo jakieś, wykuł posąg, postawił na ołtarzu i ubóstwiał. Było to jego tajemnicą... nawet przed Stefusiem nie śmiałby był wymówić jéj imienia, aby go drżący głos lub pomięszanie nie zdradziło. Sam przed sobą zaklinał się, że to nie była miłość, że to nie mogło być uczucie grzeszne, ale idealna cześć dla istoty, którą czuł nieszczęśliwą, zacną i wielką...
Dlaczego jednak cała postać kasztelanowéj tak plastycznie przedstawiała się jego oczom? czemu piękność jéj wydawała mu się tak czarującą? zapewne dlatego, że Bóg ją uczynił we wszystkich względach doskonałością.
Zbliżając się do pałacu, serce mu okrutnie bić zaczęło, złożył to na nieśmiałość. Z wielką téż obawą oznajmił się w przedpokoju; kamerdyner poszedł nic nie mówiąc i po chwili powrócił z doniesieniem, że j.w. pana nie było w domu, ale pani kasztelanowa prosi. Konstantemu nogi się zatrzęsły, uczuł i niezmierną radość i niesłychaną trwogę, nie umiał klamki znaleść we drzwiach, potém zabłądził w pokojach, choć mu pokazano, gdzie iść, nareszcie doszedłszy do saloniku, w którym pani siedziała, jak przez mgłę tylko ją zobaczył i nierychło potrafił przywitać.
To pomięszanie musiało być zaraźliwe, gdyż o wiele doświadczeńsza i pewniejsza siebie pani kasztelanowa także zdawała się zarumienioną i skłopotaną. Wyrzekła coś niezrozumiałego pokazując mu krzesło.
— Przyszedłem, — odezwał się ochłonąwszy książę, — panu kasztelanowi podziękować.
— Męża mojego niema w domu... jest jak zwykle na sesji sejmowéj.
— Nie wiedziałem...
— Ale cóż się dzieje z panem, opuściłeś więc więzienie?
— A, pani! — zawołał kniaź, — wypędzono mnie prawie z niego. Procesu, na który ja oczekiwałem, nie będzie... a ten, który był całą moją nadzieją, przegrany.
— I cóż książę poczniesz z sobą? jedziesz czy zostajesz w Warszawie...
— Zostaję, — rzekł rumieniąc się Konstanty, — nie mam już dokądbym powrócił... ojcowiznę moją przyznano innym... Muszę pracować...
— Cóż książę myślisz?... jaką obierasz karjerę?
— Nie miałem wyboru, prawie wszystkie są dla mnie zamknięte. Ręka życzliwego człowieka otwiera mi taką, któréjbym był nigdy sam nie obrał sobie.
— Cóżto takiego? — zapytała, ciągle bardzo chłodną starając się okazać, kasztelanowa.
— Będę... pomocnikiem w biurze bankiera — cicho szepnął książę.
— U Tepperów, u Kabrita, u Prota Potockiego, czy u Blanka?
— Nie, pani, w małym domu u poczciwego Kapostasa... którego podobno nikt nie zna.
— Ale cóż za przyszłość?
— Ja nie mam żadnéj, i na to jestem zrezygnowany — rzekł Konstanty; — pracować muszę... los mną rozporządza.
Piękna pani popatrzała nań i zamilkła.
— A! — rzekła po chwili, spuszczając oczy — gdyby nie okoliczności nieprzyjazne, cóżby właściwszego było nad zawód wojskowy?.. ale o tém... prawda? i myśleć nie można.
— Tak, pani, mam nieprzyjaciół, którzyby mnie nie dopuścili...
Konstanty czuł się jak przykuty do krzesła, nie umiał odejść; słuchałby jéj głosu wieki, ale położenie tak go niepokoiło a sumienie gryzło, że mimo to rad był uciec co najrychléj. Na nieszczęście nie miał siły się ruszyć; na myśl przychodziło, że ją może widzi po raz ostatni. Ona patrzała nań z takiém serdeczném politowaniem...
— O mój Boże! — zawołała — jakato szkoda, żeś książę nie zastał mego męża; człowiek to serca najlepszego i dobréj rady... możeby i w tym razie co pomógł, oświecił... Któż zna tego Kapostasa?... Wiesz co, książę, albo poczekaj na niego, albo powróć jutro w rannéj godzinie, ażebyś zastał. Ja uprzedzę.
— Ale nie śmiałbym prawdziwie nadużywać...
— Ja o to księcia... proszę — dodała kasztelanowa.
Było to jakby pożegnanie; rad nierad książę wstał z krzesła. Wtém w przyległym salonie bez oznajmienia otworzyły się drzwi gwałtownie, szelest jedwabnéj sukni żywo się poruszającéj dał się słyszeć i we drzwiach stanęła... pani starościna. Stanęła, tak jest; zobaczywszy bowiem kasztelanową i księcia, zagryzła wargi, ruchem udanym chciała się niby cofnąć napowrót i tłumiąc śmiech, zawołała:
— A! przepraszam, przerwałam miły tête-à-tête.
Książę sczerwieniał od gniewu. Nina rozśmiała się, choć się lekko zarumieniła i podbiegła ku przyjaciółce. Starościna ledwie pogardliwie ruszyć raczyła główką księciu i weszła, starając się nie widzieć go. Zamiast wyjść natychmiast, co byłoby niegrzeczném, Konstanty pozostał jeszcze chwileczkę.
Gietta umyślnie usiadła do niego plecami.
— Nie dziwię się, że książę dla oglądania kasztelanowéj cudów dokazuje; ale cały świat sądził, że książę siedzisz za zabójstwo w więzieniu.
— Siedziałem — odparł draśnięty książę — nie za zabójstwo, ale żeby zmusić do procesu o gwałt i porwanie kobiety... za który zabiłem hrabiego.
— To był mój blizki krewny — przerwała starościna.
— Niezmiernie mi żal... pani — dwuznacznie rzekł książę.
Starościna się odwróciła.
— Zmizerniałeś pan w wieży!
— Być może.
— Więc wypuszczono go?
— Wyszedłem sam.
— I zapewne wyjeżdżasz pan? — dodała starościna.
— Nie, zostaję w Warszawie.
Starościna odwróciła się znowu, popatrzyła w milczeniu i lekko dźwignęła ramionami.
— Zostajesz książę?... winszuję, to próbuje rycerskiego ducha.
— Gdybyś mnie pani w pierwszych chwilach wystąpienia mego na świat nie była nim natchnęła... zapewnebym go nie miał.
— Mój książę! — zawołała starościna, — tylko daj pokój wspomnieniom niepowrotnéj przeszłości. Ja nienawidzę tych starych łachmanów, powiędłych kwiatów, potłuczonych garnuszków i śmiecia dni wczorajszych. Są, co się niemi bawią; nie ja... Więc co było, a nie jest...
Konstanty czuł się trochę obrażony, a w takim razie zawsze przybywało mu przytomności i dowcipu.
— Pani starościna się myli, ja się do żadnych nie odwołuję wspomnień; bo jéj dobroć dla mnie mam za teraźniejszość.
— Otóż w tém się mylisz m. książę, — zawołała starościna — niezmiernie prędko przekonałam się, że książę...
Tu się wstrzymała.
— Niech pani mówi śmiało... ja otwartość cenić umiem.
— Książę nie należysz i nie będziesz nigdy należał do naszego świata, chociaż z tytułem do niego.
— Pozwoli mi pani spytać, do jakiego raczysz mnie zaliczać?
— A! już doprawdy nie wiem; jest ich tyle... Samże powiedz, jeśli mógłeś za prostą jakąś dziewczynę zabić takiego człowieka jak hrabia, cóżbyś zrobił za krzywdę wyrządzoną dystyngowanéj osobie?
— Słowo w słowo toż samo.
— Ale to są pojęcia jakubinów!
— Muszę więc być jakubinem, sam o tém nie wiedząc — odparł książę.
W ciągu całéj téj rozmowy oczy kasztelanowéj, choć się wstrzymywała, nie schodziły z Konstantego. Pierwszyto raz widziała go tak śmiałym, ożywionym i wytrzymującym zwycięzko napad starościny, słynącéj ze swych tryumfów.
— Pfe! pfe! — dodała Gietta — gdy wspomnę tego biednego hrabiego, jeszcze mi się chce płakać; tak dobrego towarzystwa, dowcipny, miły!... Prawda, un peu libertin, ale któż nim nie jest?... si bon garçon! Wiesz książę, że żona... żona, którą negliżował, z którą nie żył, którą niemiłosiernie zwodził... chodzi w grubéj po nim żałobie i odżałować się go nie może!... To już najlepszy dowód, jakito był dobry człowiek. Książę jesteś okrutny, niegodziwy!
— Pani jesteś litości pełną istotą! — odpowiedział książę; — nie miałem honoru znać hrabiego. Żałuję go szczerze, ale szło o honor kobiety.
Starościna parsknęła. Kasztelanowa napróżno dawała jéj znaki. Konstanty wziął za czapkę i zabrał się do pożegnania.
Nie mogąc mu przypomnieć przy Gieccie, aby przyszedł jutro, Nina przeprowadziła go oczyma i powiedziała tylko pocichu, że kasztelan pragnie widzieć się z nim koniecznie.
Dwie przyjaciółki zostały sam na sam. Pierwszém słowem Gietty było:
— On się w tobie kocha!
Kasztelanowa uśmiechnęła się pogardliwie.
— Słuchaj, ja się na tém znam!... Kiedy ja się, nie znając go, wdzięczyłam do niego... jak głupia... nie było w nim iskry czucia; teraz, ja ci przysięgam... on się w tobie kocha. Inny człowiek... ale ci nie winszuję.
— Wiesz kochana Gietto, że jabym nie dopuściła, ażeby się mężczyzna kochał we mnie...
— A! doprawdy! — rozśmiała się Gietta, — to zabawne... Pozwolisz czy nie, ale mu zawróciłaś głowę...
— Prędzéj ty... — odparła kasztelanowa, byle coś odpowiedzieć.
— Nie miałam tego szczęścia! — krzywiąc się rzekła starościna, — ale, powiedzże mi, bo ci się pewno spowiadał, co z sobą myśli?..
Nina zaparła się, żeby co wiedziała.
— Nie mówił mi, — odpowiedziała sucho.
Uśmiech Gietty dał do zrozumienia, że nie uwierzyła. Zmieniły rozmowę powoli. Starościna pomyślała w duchu:
— Gdybym była pewna, że on się w niéj kocha, a ona nie jest nieczułą... musiałabym jéj go odebrać... Trzeba ich pilnować... oni we dwoje bardzo mogą z sobą sympatyzować... dziecinnie serjo biorą życie...
Chwilę jeszcze trwała gawędka o sklepowych nowinach, o towarach u Hampli, u Jaszewicza, o sukniach panny Adeli... o nowych koniach młodych Tepperów... o przypadku księcia N., który spadł z konia pod oknem kochanki, o nieznośnéj dumie p. Lucchesini... o kaszlu i chorobie nieporównanéj Julji Potockiéj... naostatek starościna wyczerpnąwszy nowiny, pocałowała przyjaciółkę w czoło.
— Ninusiu! nie kochaj tego księcia... co najwięcéj, wart twojéj garderobianéj!! Adieu!
Wyszedłszy od kasztelanowéj, Konstanty, który się był umówił ze Stefanem, że go w koszarach zabierze i razem gdzieś na przechadzkę pójdą lub pojadą, pospieszył do kazimirowskiego gmachu. Stefan rozpromieniony czekał na niego, udało mu się dostać kilka dukatów, za które koniecznie chciał ufetować brata i zaklął go, aby koniecznie jechać na Wolą.
Wola była naówczas ulubionym celem przejażdżek nawet większego świata; codziennie prawie dawano tam obiady, podwieczorki, wieczerze, pikniki. Duży dom umyślnie na ten cel wzniesiony przez zbyt przedsiębiorczego zięcia Teppera, Szulca, wkrótce się stał modnym. Restauracja była wyborna, niezmiernie droga, wina nie złe... a odosobnione miejsce przypadało do smaku. Rzadko znaleść było można wolny pokoik, choć kilka sal i kilkanaście gabinetów zawierało obszerne domostwo. Stefuś uparł się jechać na Wolę, ciekawość go brała, Konstanty przystać musiał. Już nad wieczór najętym fiakrem dostali się na miejsce... Powozów i koni stało mnóstwo... z okien słychać było zdala okrzyki i wiwaty... liczne towarzystwo hucznie się zabawiało. Stefuś może tylko dobrze wszędzie widzianemu mundurowi kadeta winien był, że sobie osobną izdebkę uprosił.
Wprowadzono ich do niéj sprzątając razem resztki jakiegoś obiadu przeciągnionego... ale wszedłszy postrzegli, że pokoik był tylko przepierzeniem z tarcie oddzielony od wielkiéj sali, w któréj panowała wrzawa nie do opisania. Nie chcąc się przysłuchiwać, co się tam działo, nasi dwaj goście mimowolnie musieli chwytać wcale niebudujące rozmowy...
Ale służący zaklął się, że innego pokoju nie ma, że wszystko zajęte i że przecie nie tak wielkie złe wesoły śmiech pańskiéj uczty usłyszeć.
— Bo to tam, proszę porucznika, — dodał, — same grafy i książęta!.. a co wina wypili i łakoci najedli... no!! a końca jeszcze ani widać! pewnie do jutra potrwa...
Z tém wyszedł... nie było więc sposobu i kniaź choć ze wstrętem uczestniczył uchem w téj szalonéj orgji. Niewidząc jéj można się było domyślać z odgłosów, a nawet wnioskować, że długo w istocie trwać musiała, aby dójść do tego stopnia wesołości i podniecenia. Każda podobna hulanka zaczyna się od nieśmiałych śmiechów i wystrzałów dowcipnych, rośnie do burzy i wrzawy, a kończy się zwykle prostracją i milczeniem, które tylko ostatnie wybuchy wesołości przerywają. Stefan z bratem trafili właśnie na tę chwilę rozpasania, w któréj się o całym zapomina świecie. Dla Konstantego nic przykrzejszém być nie mogło nad dochodzące go urywki mów i rozmowy, śpiewów i dowcipów, świadczących o niezwyczajnym stanie umysłów, z któremi człowiekowi chłodnemu pogodzić się trudno. Niepodobna wszakże było nie słuchać i nie słyszeć. Wiwaty biegły jedne po drugich, ale z imionami jakiemiś przybranemi, które nie dozwalały zrozumieć, do kogo się odnosiły. Słyszeli zdrowie Satanjela, Zorobabela, Nabuchodonozora, Assura, Lucyferowicza i t. p.
Wśród szmeru ogólnego zaczęto wołać
— Kaznodzieja! kaznodzieja!.. Kakofonjusz powie nam kazanie! Słuchajcie!..
— Dajcie mi pokój! nie jestem usposobiony...
— Wypij a uczujesz wstępującego ducha!.. Kakofonjusz mówi, silentium!
Powołany snać się wymawiał, ale nareszcie rozbitym kieliszkiem nakazano milczenie i chrypliwy głosik rozpoczął zapowiedziane kazanie.
— Bracia moi, — rzekł, — nie bądźcie trzeźwymi, albowiem trzeźwi głupimi są. Słowa wyjęte z księgi Noëgo, rozdział nie pierwszy, kielich nie ostatni. Tak jest... nie bądźcie trzeźwymi, albowiem wszystko złe rośnie z tego stanu, który życiem nazwać się nie może. In vino veritas, mówi mądrość narodów, zapomniała wszakże dodać, że w mniejszéj dozie prawda z drożdżami mieszka i w piwie, a nadewszystko w wódce... Aqua vitae, wodzie życia, spirytusie, który ducha podnieca. Co wart człowiek trzeźwy? funt kłaków.. Jest to świeca niezapalona, jest to piec bez drew, jest to ciało bez ducha, to jest spirytusu... A zatém powiadam wam, pijcie bracia, ale baczcie zarazem, że nie jednym spirytusem, wódką, winem i piwem upaja się człowiek... Upija się oczyma niewiasty, poi się widokiem i dźwiękiem złota, które w sobie ma principium wszelkiego upojenia... Pijcie więc z oczów miłość, ze szklanek wesołość i drwijcie z hipokrytów, którzy pod kluczem zamknięci zrzynają się sami dla siebie. Albowiem pijaństwo samotne grzechem jest i zaprawdę powiadam wam, że kto pije sam, ten szubienicy wart. Trunek zbliża ludzi, uczucia żeni, myśli splata, dłonie do uścisku wyciąga, a jeźli niekiedy ku czuprynom złych, mścicieli palce podnosi, dobrze jest, aby szaleństwo łyse chodziło i twarz miało opuchłą. In vino veritas, zatém bracia nalejmy i wypijmy wiwat co upaja!
— Brawo! — zawołał ktoś.
— Kakofonjuszu, kochanie, powiem ci, że dziś nader słabo mówiłeś... barwy w kazaniu brakło.
— Bośmy pili zamało...
Hałas nie dał posłyszeć rozmowy. Trwała ona długą chwilę. Ku ścianie przepierzenia zbliżały się głosy, jak gdy gromada ludzi przechadzających się podsuwa się i staje.
— Miałbym ochotę, — rzekł jeden, — wypić zdrowie Johanki, ale są tu stronnicy Jakubowskiéj i Rozetty, którzy mi nie dotrzymają placu...
— A ty będziesz pił zdrowie Jakubowskiéj?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo ona sprzeniewierzyła się nam.., przyjmuje Tepperowiczów i tym podobnych plebejuszów.
— Za pozwoleniem, proszę o głos! — krzyknął jeden, — zdrowie téj, która wkrótce wystąpi i zagasi wszystkie.
Enigma! któż pije zdrowie zagadek?.. Mów, de qua agitur? — Niema sekretu tak wielkiego... — przerwał pierwszy. — Za kilka dni wszyscy ją admirować będziecie... Chrzczę ją imieniem Vendetty.
— Dlaczego?
— Bo jest dziecięciem zemsty... Znacie historją tego nieszczęśliwego hrabiego, którego infamis ów książątko zamordował. Szło o dziewczynę... Dopóki rzeczy tak stoją jak są, wygląda to na heroizm... ale dziewczyna owa, za którą hrabiego zabito, lada dzień z drugim ucieknie, a naówczas okaże się, że książątko biło się za to, o co się nikt nie bije... Wszystko przygotowane. Vendetta nie od tego, pochwycimy ją...
Konstanty słysząc te wyrazy, ścisnął rękę Stefana tak silnie, iż biedny kadet o mało nie krzyknął. Oba spojrzeli po sobie podziwiając traf, który im dał podsłuchać niecną zmowę... Teraz już książę bez namysłu zbliżył się do przepierzenia i słuchał.
— A kniaziątko? — rozśmiał się ktoś za ścianą.
— Weźmie kije, — odparł inny, — łupu cupu... cupu łupu...
— Czy jeszcze siedzi?
— Wyjdzie lub wyszedł z więzienia, naówczas nic łatwiejszego...
— Z przyjemnością mu kości podruzgoczemy.
Krew wystąpiła na twarz Konstantemu, zerwał się z siedzenia i w pierwszéj chwili chciał iść, biedz, stanąć przed nimi i powiedzieć im:
— Oto jestem, próbujmy się...
Ale broni nie miał, a oprócz tego siła była tak przeważająca, przeciwnicy tak pijani, iż historja mogłaby była na prostą burdę uliczną się zmienić.
Pospiesznie skończyli podwieczorek, bo Konstantemu natychmiast trzeba było lecieć na Mokotów i pomówić z Metlicą... Śmiechy i śpiewy towarzyszyły im do końca, ale napróżno starali się coś pochwycić... wrzawa rosła, a urywki rozmów po większéj części tyczyły się rzeczy obojętnych.
Zostawiając więc towarzystwo na Woli, pomnażające się jeszcze nowo przybywającymi, pospieszyli fiakrem do miasta.
Niemógł powątpiewać Konstanty, że to co słyszał, mieć musiało jakąś podstawę i nie było prostym wymysłem... a serce mu się ściskało na wspomnienie téj Julki, która gdyby nawet ten raz uratowaną być mogła, zdawała się przeznaczoną na zgubę. Wychowanie, płochość matki, codzienny widok kobiet zepsutych i wesołego ich życia zasiał tam już ziarno, które wyrwać było zapóźno. Kniaź znał Julkę oddawna, jako wesołe dziecię, trzpiota, rozmarzoną głowę, ale nie przypuszczał, aby po tak tragicznym wypadku mogła widząc rodziców łzy, rozpacz, śmierć człowieka, któréj była przyczyną... nie upamiętać się i nie obawiać przyszłości... Co było począć? Powiedzieć ojcu i matce? było ostatnim środkiem, najgwałtowniejszym, a dla Metlicy ciosem, któregoby może nie przeżył, dla Minny... przestrogą próżną... Jéj miłość dla dziecka graniczyła ze ślepotą, a rachuby były niegodziwe... Nicby to więc może nie pomogło. Konstanty postanowił starać się widzieć z Julją sam na sam i rozmówić otwarcie.
W Mokotowie téż nie zastał ojca, który był jeszcze w mieście, i łatwo mu było dać znak Julce, aby za nim wyszła do ogrodu. Od owéj obrony i podróży nocnéj dziewczę miało wstręt coraz widoczniejszy do Konstantego, podzielała go matka także; ale Julka nie wiedząc o co chodziło, na dany znak wybiegła do ogródka.
— Panno Jujo! — rzekł kniaź — mamy coś do pomówienia bardzo serjo... proszę mnie słuchać jak brata.
Julka oczy błyszczące nic nie mówiąc skierowała na niego i poprawiła włosów.
— Czy pani możesz żądać śmierci i nieszczęścia rodziców?
— Co książę mówisz?
— Powtarzam, czy możesz żądać nieszczęścia, rozpaczy, śmierci rodziców?
— Ale cóż to ma znaczyć?
— Pomyśl pani, a odgadniesz.
Julka zapłonęła.
— Ja wiem wszystko, — zawołał książę; — dowiedziałem się przypadkiem. Na miłość Boga!... czyż możesz pani, będąc tak okropnie zdradzoną, wierzyć lada komu?... czyż dom rodziców już pani obrzydł?
Julja zdziwiona popatrzyła oczyma pełnemi gniewu.
— Myślisz książę, że mi tu tak dobrze? — zawołała. — Ojciec mnie nie kocha, matka mnie nie rozumie... siedzę zamknięta jak w klasztorze... wszyscy mnie palcami wytykają. Takiego losu nie zniosę.
— Ale gorszy cię czeka! — zawołał Konstanty. — Nie znam imienia tego człowieka, który mimo dozoru rodziców wkradł się tu nie wiem jakim sposobem, ale to człowiek podły,
— Nie znasz go pan i mówisz...
— Bom przed godziną słyszał, jak się chwalił, że, wykradając cię, dowiedzie, iż niewartą byłaś, aby za ciebie ginął człowiek. Jestto rzecz uknuta umyślnie.
— To nie może być! — krzyknęła Julja.
— Czyż myślisz, że taką rzecz jabym skłamał?
Ruszyła ramionami.
— Albo ja wiem?
— Zlituj się nad sobą, — dodał kniaź — dziś jesteś niewinną ofiarą, jutro staniesz się pośmiewiskiem i... zabijesz ojca!
Julja zaczęła płakać.
— Ojciec, ojciec! — poczęła łkając, — ojciec mnie już nie kocha... ja tu nie mam co robić. Przyszłości niéma dla mnie... Mam ginąć... przeznaczenie takie... to zginę!
— Zlituj się, zlituj! — załamując ręce wołał książę, — niechże się serce w tobie obudzi!
— E! co mi tam książę prawisz! — zza łez odparła nagle. — To są bajki, ja nie nie wiem.
Konstanty zmianą głosu stanął zdumiony; spodziewał się przemówić do serca... znalazł je zamkniętém.
— Byłaś już przyczyną śmierci jednego człowieka! — zawołał — strzeż się, ja i drugiemu nie przebaczę.
— Kto księcia prosił o opiekę? — przerwało dziewczę — co księciu do mnie? ja nic nie wiem, proszę mi dać pokój!
Napróżno usiłował ją zatrzymać. Julka rozgniewana pobiegła i schroniła się do matki. Z matką mówić było niepodobieństwem, przestrzedz ojca czy nie? sam nie wiedział. Przechadzał się po ogródku, myśląc, że Metlica powróci, a rozmowa mu nastręczy sposobność jakiéj przestrogi ostrożnéj; ale wieczór się robił, a Grzegorza nie było. Nie zdało mu się groźném odłożyć sprawę do jutra. Wszedł tylko pożegnać Minnę. Zastał ją zapérzoną, czerwoną, gniewną, a Julkę zapłakaną w kącie. Okiem pełném złości spojrzała na niego, i skinąwszy nań, wyprowadziła go z sobą.
— Mój książę! — zawołała — daj już pokój téj opiece swéj nad naszą córką... Co książę jéj znowu dziś powiedziałeś przykrego, że dziecko płacze?
— Ale nic, nic, moja pani.
— Na to jest ojciec i matka... Książę pozwól sobie powiedzieć, że niepotrzebnie się mieszasz do naszych spraw. Ot, żeby nie ten ratunek i nie to zabójstwo, onby się był rozwiódł ze swoją starą i Julka byłaby hrabiną!
— Kochana pani! wiesz, że ja wam dobrze życzę.
— A źle robię — porywczo odparła Minna. — Już mnie zostaw staranie o dziecku.
Kniaź nic powiedzieć nie mógł, zamilkł, ale już na odchodném zwrócił się do Minny.
— Bądź pani pewną, że się nie wmieszam do niczego; ale...
— Co za ale? czy pan co wiesz?
— Wiem tylko to, że Julka jest dzieckiem i że przy pierwszéj zręczności lada chłystek ją zgubi. Pamiętaj pani, że jéj pierwszy krok był nieszczęściem, a drugi będzie... wyrokiem jéj losu na zawsze.
Minna ruszyła ramionami i mrucząc weszła do domu.
Ciemno już było zupełnie, gdy nie doczekawszy się Grzegorza, kniaź wyszedł z dworku i pieszo wybrał się z powrotem do miasta, gdzie tymczasowo znowu na Marywilu obrał sobie skromne mieszkanie.
Spory kawał drogi aż do Nowego Światu o téj porze był całkiem prawie pusty... Nocną porą przedmieścia i okolice Warszawy niebardzo były bezpieczne. Dopiero w czasie czteroletniego sejmu z zaprowadzeniem ogólnego w kraju porządku rozstawiono nocne warty po odleglejszych ulicach i ruchome patrole. Ale te nie były liczne ani zbyt czynne. To téż puszczać się po zapadłym mroku w ulice mniéj ludne samemu, zmusić tylko mogła konieczność. Sama fizjonomja pustszych części Warszawy o mroku nie dodawała odwagi. W małych drewnianych domkach ledwie się gdzie przez szpary okiennic świeciło, przechodzących prawie nie było widać, światło miały tylko główne ulice. Drogi nie były brukowane, a po deszczu ogromne błoto, kałuże w miejscach nizkich często całe je zalewały.
Zbliżając się ku alejom, posłyszał kniaź chód człowieka, który zwolna za nim dążył, mierząc jakoś kroki swe tak, ażeby go ani wyprzedzić, ani zbyt daleko nie pozostać. Pochód ten trwał tak długo, że książę wkońcu postanowił stanąć i dać się wyminąć, aby się przekonać, kto szedł za nim. Ale gdy się zatrzymał, niewidzialny ów towarzysz, którego w ciemnocie dojrzeć było niepodobna, przystanął także. Poszedł więc daléj, a za sobą znowu usłyszał chód powolny.
Mało go to obchodziło, wziął bowiem za przypadek i rzecz naturalną to jakieś niby ściganie. Nie miał nic przy sobie prócz szabli, która go nigdy nie opuszczała, a ta w każdym razie zdawała mu się aż nadto dostateczną.
Na Nowym Świecie więcéj już nieco krążyło ludzi i powozów, a doszedłszy bezpiecznie do miasta, kniaź nie miał powodu zważać, co się za nim działo. Ludzie szli, mijali go, krzyżowali się, nie zwracając uwagi.
Kiedy ku Krakowskiemu Przedmieściu się zbliżał, pod jedną z kamienic, około któréj musiał przechodzić, zastanowił go leżący na ziemi żebrak.
Mnóstwo ich wówczas przepełniało ulice, dopóki sejm nie kazał ubogich rozdzielić po klasztorach i szpitalach. Widok więc nie miał w sobie nic szczególnego, ale leżący jęczał strasznie. Kniaź stanął przy nim. Byłto barczysty, silny mężczyzna, zarosły, z rozczochraną głową, odziany w najobrzydliwsze łachmany; obok niego na ziemi leżał ogromny sękaty kij.
— Dobrodzieju! ratuj! — zawołał.
— Co ci jest?
— Noga, noga... padłem!.. albo zwichnięta lub złamana. Podnieść się nie mogę... o miły panie... a tu nikt nie ma litości...
To mówiąc, grzebał się po ziemi, chcąc niby powstać, a nie mogąc się dźwignąć.
— Litościwa duszo, panie dobry! — mówił, podnosząc głowę — ot tu o dziesięć... dwadzieścia kroków moja chata, a niéma sposobu doleźć!
Kniaź, nie namyślając się nawet, pochylił się i podał mu dłoń silną. Żebrak, zawsze stękając, jęcząc, powstał jakoś za prędko na kalekę, ale na to Konstanty nie zważał. Zerwawszy się na nogi, podparł się kijem i zawołał:
— Dobrodzieju! podprowadźcie... Pan Bóg nagrodzi... trzy kroki, ot tu...
Pokazywał uliczkę ciemną w lewo.
Konstanty podał mu rękę. Zpod napuszczonych włosów dziki wzrok błysnął. Poszli powoli razem.
— Ot tu zaraz, tu niedaleczko — mówił ubogi.
Ale uszli kilkadziesiąt kroków, a domu zapowiedzianego nie było widać. Uliczkę wązką, błotnistą, napół zarzuconą stosami drzewa i kłodami, które przed chatami leżały, trudno było przejść. Żebrak kilka razy stał, spoczywał, potém szedł daléj. Światło słabe od ulicy znikło zupełnie. W ciemnościach widać tylko było okalające parkany, nędzne chałupy, gdzieniegdzie dom ciemny nowy... ani żywéj duszy wkoło.
Żebrak, podszedłszy kawał, począł kaszleć i chrząkać głośno.
Silny ten kaszel, powtarzający się jakby naumyślnie, zdziwił trochę kniazia, ale żebrak zaraz potém jęczeć zaczął.
— Ot tu... zaraz... ino jeszcze kroków kilka, — mówił kaleka.
Kniaziowi przypomnienie gróźb, przestrogi starego Metlicy dopiero tu na myśl przyszły. Mimowolnie uderzyło go, że ubogi, który zrazu kulał mocno, szedł coraz żywiéj i przestał napadać na chorą nogę. Ścieżka szła popod parkanem samym.
— Macie tu już do domu niedaleko, — rzekł, — możecie się oprzeć o płot, a ja nie mam czasu...
Żebrak pochwycił go za rękę gwałtownie i przeraźliwie świsnął... nie było już najmniejszéj wątpliwości, że się gotowała napaść, a cała żebracza historja była niecnym podstępem. Jakkolwiek mniejszy wzrostem od draba, który go pochwycił, Konstanty był nadzwyczaj silny, wyrwał się więc z jego ręki i w mgnieniu oka dobył szabli. Udało mu się kij już nad głową wiszący odbić i ciąć w ramię zbrodniarza. Ale w téjże chwili, gdy żebrak bardzo żwawo odskoczył nawoływując swoich, Konstanty o kilka kroków odszedłszy, przyparł się na wszelki wypadek plecami do parkanu i stanął obronno. Uciekać ani chciał, ani mógł, uliczka bowiem była ciemna, zarzucona, błotnista. Z chaty nieopodal wybiegło na krzyk dwóch ludzi z dragami, którzy szybko podeszli do złoczyńcy. Ten jęczał, bo mu krew płynęła z ramienia i ochota odpadła od dalszéj napaści.
— Gdzie on? gdzie on? — zaczęli wołać, nie widząc nic po nocy. Drab także znać był oślepł od tęgiego razu i z oczów stracił w niewielkiém stojącego oddaleniu.
— Uszedł! — zawołał. — Jużeśmy go prawie mieli w rękach. Szedłem za nim od Mokotowa, na rogu przypadłem jęcząc, wiedząc, że mnie podprowadzi... No, i szedł ze mną aż tu... dopiero coś zwąchał i począł mi się wyrywać... Ale nie przepadło... do drugiego razu... Ino mi się dobrze dostało, bo mnie okrutnie płatnął.
Począł kląć.
— Boś téż głupi! — rzekł drugi, — trzeba było jęczeć... a nie siłą go brać, jakbyś go był prosił, byłby podszedł kroków kilka i mielibyśmy go w rękach...
Stał tak chwilę w milczeniu kniaź, aż powoli odeszli, słyszał jeszcze mówiących między sobą:
— Nie udało się, nie udało... lepiéj o tém i nie gadać... byle jeszcze na nas nie naprowadził straży...
— Albo my głupi czekać?..
Głosy ucichły w oddaleniu. Schowawszy szablę do pochwy, kniaź odszedł powoli nazad ku Krakowskiemu, zapamiętawszy miejsce i chatę, z któréj ludzie wyszli. Nie miał się co łudzić, uniknął bardzo szczęśliwie zasadzki, któréj przynajmniéj tego dnia się nie spodziewał. Baczniejszy więc na siebie zwrócił się do mieszkania. Zdziwił się bardzo, zastawszy w bramie Metlicę, który z Hirszem rozmawiając czekał na niego, a zobaczywszy, ściskać począł.
— No! chwała Bogu, że książę cały powracasz, w śmiertelnym byłem strachu, — zawołał, — po nocy samemu chodzić! kiedy już wiedzą, żeś książę wyszedł z więzienia, a my jeszcze się nie pilnujemy...
— Miałeś dobre poczciwego serca przeczucie, — odparł Konstanty, — o niewiele szło, że mógłem niecały powrócić.
W kilku słowach opowiedział swoją przygodę. Stary słuchając pobladł.
— To nie żarty! — rzekł, — wcześnie rozpoczęli i na taki sposób.
Spojrzał na Hirsza, który brodę gładził i ramionami ruszał.
— Jużciż w biały dzień nic mi nie zrobią, — odparł obojętnie książę, — a nocą... no, będę ostrożny.
Więcéj mu w téj chwili na sercu leżało to, co się o Julce dowiedział i niepocieszająca z nią rozmowa, niż własny wypadek. Dobył śmiejąc się szabli, na któréj krew była, otarł ją i życząc dobréj nocy Metlicy, a prosząc go, aby do domu powracał co rychléj, zamknął się w swéj izdebce.
W młodości, w tym szczęśliwym wieku, w którym rzeczy się cenią istotną ich wartością, choć zdaniem ogółu jest to chwila złudzeń i marzeń, myśl o ukochanéj, szlachetniejsze uczucie, poryw duszy ku czynowi świetnemu, tłumią wrażenia obawy osobistéj i żal po stratach grosza i mienia. Konstanty nie myślał już wcale ani o przegranym procesie, ani o niebezpieczeństwie, poił się zawczasu nadzieją, że jutro raz jeszcze zobaczy kasztelanową.
Gniewał się za to na siebie, ale umiał się przed sobą wytłumaczyć, że w tém nic nie było zdrożnego, że uczucie jego pochodziło z najczystszego dla niéj poszanowania i wdzięczności.
W tych szczęśliwych obietnicach jutra zasnął i przespał noc niespokojnie, bo mary napaści wieczornéj, hałas słyszany na Woli, powróciły mu we śnie.. Dopiero nadedniem głębszym snem znużenia spoczął i nie zbudził się, aż dosyć późno, a że godzina wyznaczona przez kasztelanową była wczesną, uląkł się, żeby nie stracić zręczności widzenia jéj. Pospiesznie więc ubrawszy się i rozliczywszy, ile czasu potrzeba na drogę, którą miał odbyć pieszo, puścił się z bijącém sercem do pałacu.
Kasztelan tym razem był w domu i musiał na niego czekać, bo go natychmiast wpuszczono. Saméj pani za to nie było.
Wyświeżony rumiany staruszek, z dobrodusznym uśmiechem, podobny był do pięknie rozkwitłéj malwy jesiennéj, miło na niego było spojrzeć, taką pogodę miał na obliczu, taką dobroć i uprzejmość na ustach. Był to mąż starego świata, żyjący jeszcze w tém dawném kole zaczarowaném patrjarchalnego żywota, którego przemiany się nie spodziewał. Nie gniewało go to, co się działo, bo ufał w miłosierdzie Boże, iż wszystko do starego powróci porządku. A jakżeby świat istniał inaczéj?.
Kasztelan miał wielkie poszanowanie dla imion i dostojności, ztąd wielki szacunek dla księcia, nad którego losem bolał wielce. Aby mu dodać animuszu, przywitał go serdecznie, posadził wygodnie, sam krzesło sobie przysunął i ręce na kolanach sparłszy, powoli począł:
— No, radźmy tedy, mój mości książę, radźmy... jak tedy nasze sprawy stoją?..
— Zdaje mi się, że pan kasztelan wié o tém...
— Ale mi mówiono, żeś książę przyjął propozycję bankiera? którego?
— Kapostasa.
— Kapostasa! — powtórzył stary, ocierając się i chrząkając. — Mało go kto zna, uczciwy człek, ale co tam robić? jaka przyszłość? Kapostas, o ile wiem, wekslarzem jest ledwie... nie bardzo majętny, a przyznam się... przyznam się, że choćby i Tepper i Blanc sobie życzył tego, nie radziłbym. To zawód nie dla księcia...
— Cóż mam robić? co wybrać? są nieszczęśliwe losy, którym się poddać potrzeba
— Mój mości książę, poddawać się, woli Bożéj, zapewne, aleć to próba a nie wyrok. Opatrzność człowieka stawi umyślnie w ciężkiéj perpleksji, aby go do czynu zmusić... Wiem to dobrze, iż książę masz przeciwko sobie wielu... ale nastawić czoło należy... Dlaczegobyś szukał rady nie tam, gdzie położenie jego rodziny mu wskazuje, ale u Kapostasów i mieszczan?.. Jabym na miejscu w. ks. mości poszedł do króla z memorjałem wprost, submitował się i poddał pod jego opiekę. Wierzcie mi, że Stanisław August ma serce dobre. Jakkolwiek go sądzą politycy, człowiekowi odjąć nie można uprzejmości wielkiéj, dobroci i chęci usłużenia nawet najmniejszemu... a cóż dopiero pokrzywdzonemu?
— Ależ właśnie około króla JMci skupiają się najnieprzyjaźniejsze mi żywioły.
— Nic to nie szkodzi, jéjmość moja, która zarówno ze mną dobrze mu życzy, jest krewną choć daleko rodziny. Przez nią, przez marszałkową, panią Krakowską wyrobiemy posłuchanie, usposobiemy króla.
— Ale cóż król przy najlepszéj woli pomódz mi może?
— Przejedna księcia z nieprzyjaciółmi... to główna rzecz. Może też choć proces skończony z książęty Woronieckiemi coś się da uczynić.
Konstanty słuchał z głową spuszczoną, nie przykładając serca do tego... Był wdzięczen, czuł że tą droga pójść mu się nie godzi, że toby go uczyniło niewolnikiem, niewiele los polepszając.
Podziękował więc kasztelanowi.
— Zostaw mnie pan moim losom — rzekł — znasz przysłowie stare: harda dusza w ubogiém ciele. Takim był nieboszczyk dziad, ojciec i ja. Nie prosiliśmy nigdy nawet królów o nie w świecie... i zginiemy snać niepoprawni.
Kasztelan ujął go za ręce.
— Szlachetne pobudki — to pewna, ale mój książę — siła złego wielu na jednego... Dobrze walczyć, gdy jest nadzieja, że się nieprzyjaciela zmoże; tu zaś... nie widzę żadnéj...
Westchnął.
— Jeden król mógłby wmościów pogodzić powagą swoją, chociaż rodzina hrabiego — nie taję — o żadnéj zgodzie dziś słuchać nie chce.
Książę zamilkł, kasztelan także.
— Mój mości książę — rzekł — o jedno go proszę; gdy rady dobréj albo pomocy przyjacielskiej zażądasz, uczyń mi ten zaszczyt, abyś mnie użył. Przyjdzie może rozmysł, znajdzie się potrzeba, proszę wierzyć, że jestem i będę w gotowości służenia mu.
Było to jakby pożegnanie, wstał Konstanty i poczciwego starca jak ojca ucałował w ramię. Kasztelanowa nie pokazywała się, nie miał nadziei widzenia jéj, i podziękowawszy odszedł.
— Bądź co bądź — rzekł w duchu kasztelan — czy on chce czy nie, ja królowi jmości casus powiem i swoje uczynię. Nie godzi się, aby człowiek dobrego rodu, pięknego imienia zwalał się tak uciśnięty przez swoich. Mieszczaństwu by z tego urosła pociecha.
Około południa pobiegł Konstanty do Kapostasa, choć był wolnym od obowiązków, chciał tylko dowiedzieć się, kiedy może stanąć do pracy.
Zastał go w towarzystwie kilku osób nieznajomych, które wprędce naradziwszy się z nim, wyszły. Pryncypał jak zwykle był chmurny i milczący, przywitał księcia poważnie, polecił mu wielką oględność... a że stał z piórem za uchem, nie wypadało go wstrzymywać długo i książę zameldowawszy się tylko, wysunął.
Bankier nie powiedział mu najważniejszéj nowiny: od wczora odebrał był kilka listów z groźbami, jeśli księcia zatrzyma w biurze, obiecującemi mu niemiłe ostateczności. Parę domów szlacheckich, z któremi był w stosunkach, z tegoż powodu zażądały sum swoich i zrywały interesa.
Wszystko to uśmiech tylko wywołało na usta Kapostasa, który się wielce o to nie troszczył, a jeśli co mogło go skłonić do czynnego zaopiekowania się prześladowanym, to właśnie owe nierozsądne pogróżki.
Wyszedłszy z biura Konstanty, powrócił na Marywil... a że teraz ostrożniejszym był w istocie zdziwił się, postrzegłszy, że dwóch jakichś wcale niepozornych ichmościów niepostrzeżenie szło za nim aż do bramy i w niéj na straży zostało.
Przyznać trzeba, że położenie biednego człowieka mogło było najcierpliwszego rozdraźnić; ale Konstanty, który może wśród powszedniego życia byłby stracił energję, czuł się niezwyczajnemi wypadkami podnieconym i wyrabiał w sobie siłę do pokonania przeciwności, które go spotykały. Kilka razy wśród dnia wypadło mu wyjść i powrócić na Marywil, zawsze ci dwaj ludzie gdzieś niedaleko się kręcili, lubo widocznie starali się nie być postrzeżonemi. Konstanty także udawał, że ich nie widzi i męczył ich nieco, kręcąc się bez wielkiéj potrzeby po mieście.


Rodzina hrabiego, który śmiercią przypłacił swą płochość, składała się naprzód z wdowy po nim, któréj wielkie przywiązanie do nieboszczyka objawiło się dopiero po jego zgonie tragicznym, z zamężnéj siostry wydanéj za bardzo majętnego ale niewiadomego pochodzenia i podejrzanego szlachectwa człowieka, który jak Tepper naprzód sobie kupił krzyż maltański a późniéj otrzymał śgo Stanisława i z pomocą zręcznego archiwisty wcale niezłą stworzył sobie genealogją, naostatek z rodzonego jego brata, który stanowił głowę familji i był jéj teraz ostatnim reprezentantem po mieczu.
Nie brakło imieniowi zaszczytów, szczególniéj w XVII w. otrzymanych. Rodzina sama spotykała się wzmiankowaną w XVI., ale jako zwykła szlachta dojrzewająca jeszcze do przyszłych swych losów. Dopiero za Wazów hrabiowie wystąpili jako magnaci i dygnitarze; jeden z nich otrzymał, będąc wysłany w poselstwie do Wiednia, ów tytuł hrabiego św. państwa rzymskiego, a że kolligacje szczęśliwie porobione, małżeństwa z dziedziczkami wielkich majętności zbogaciły jeszcze rodzinę, podniosła się ona do najpierwszych w rzeczypospolitéj. Hrabiowski tytuł, którego prawie w Polsce nigdy nie uznawano, wystąpił dopiero za Sasów i Poniatowskiego, gdy tradycje dawne coraz się bardziéj zacierały. Za ostatniego króla hrabiowie już stali tak daleko od prostych śmiertelników, tak byli wcieleni do arystokracji, iż nawet genealogję skromną znajdującą się w Paprockim inaczéj przerobić sobie kazali, znajdując ją śmieszną. Fabryki tego rodzaju historji fantastycznych bardzo były rozpowszechnione, i za kilkadziesiąt dukatów danych zręcznemu gryzipiórkowi, można było dostać jednego z królów Ostrogockich za przodka. Hrabiowie w nowém drzewie mieli go w istocie i jako przydomek imię protoplasty przykleili do swojego. Całkowity tytuł adoptowany przez ostatnich członków znakomitego rodu, brzmiał przepysznie, a że wyprzedane nawet dobra w nim figurowały, zajmował w aktach prawie pół arkusza.
Równo jednak z uporządkowaniem genealogji i tytułów i oddzieleniem się od pospolitego świata śmiertelników, szczęście jakoś mniéj służyć zaczęło dostojnym panom. Okazały się długi na ogromnych majątkach ogromniejsze od nich, a że wydatków na żaden sposób zmniejszyć nie było podobna, bez ujmy świetności imieniowi należnéj, że podróże za granicę były koniecznością i niezmiernie kosztowne, że rządzcy i plenipotenci o sobie nie zapominali a nikt w szczegóły interesów nie wchodził, fortuna ziemska powoli uszczuplać się, topnieć, niknąć i rozsypywać zaczęła, tak że w końcu z olbrzymich dóbr pozostały tylko świadectwa, że się je kiedyś posiadało.
Nieboszczyk był najzupełniéj zrujnowany i żył na łasce żony, ale nigdy do ostatniéj godziny nie zniżył się do oszczędności i porządku. Gra, kredyt, resztki pozakrywane, różne szczęśliwe operacje na dworze, pośrednictwa i t. p. dostarczały na zbytek. Mówiono, że kilka pięknych pań także, w dowód dawnych zasług, podtrzymywały hrabiego, znając jak zbytek dlań był koniecznością. Dobił się w ten sposób nieboszczyk do heroicznego końca, zostawując po sobie pamięć najmilszego, najdowcipniejszego, najukochańszego z ludzi. Opłakując go nabierano naturalnie nienawiści ku mordercy, którego nie zwano inaczéj w towarzystwach jak „le spadassin,“ „le Prince Lazarone,“ „le meurtrier,“ „le Cosaque.“
Młodszy brat opłakiwanego hr. Abdon, Zeno, Sylwester (trzech imion) za żywota starszego swego, chociaż nie zerwał był z nim urzędownie stosunków, prawie się nie widywał. Byli z sobą więcéj niż zimno... nienawidzili się jak bracia. Przyczyną tego nie było żadne, jakby sądzić można, charakterów przeciwieństwo, ale owszem zupełna ich tożsamość. Gdyby bliźniętami byli, podobniejsiby do siebie być nie mogli; ale starszy ubiegł brata, zaćmił zupełnie, unicestwił. Napróżno Abdon, Zeno, Sylwester starał się stanąć obok niego, wydawał się zawsze jak zła kopja przedziwnego arcydzieła; choć życie wiódł samoistne, uczynki jego zawsze przyznawano naśladownictwu brata. Nie cierpieli się więc tém bardziéj, iż zaćmiony hr. Zeno w jednéj rzeczy był od niego szczęśliwszym, zachował znaczniejsze fortuny reszty i nieco się majątkowo dźwignął. Tego mu ani nieboszczyk, ani jego przyjaciele darować nie mogli, przypisywano nawet szczęście to niesprawiedliwemu podziałowi majątku i krzywo patrzano na młodszego, który z każdą chwilą na reputacji tracił. Brat zamiast go wspierać w towarzystwie swym wpływem, szkodził mu, dowcipkował z niego, nazywał go swym niefortunnym Sozją, zrobił zeń pośmiewisko. Tak było za życia starszego, ale po jego śmierci rzeczy inną przybrały postać; hr. Zeno został głową rodziny i prototypem z kopji, znaleziono w nim chętnie un faux air nieodżałowanego brata, zaczęto się w nim rozpatrywać i przejednano. Nieznacznie dozwolono mu w towarzystwie zająć opróżnione miejsce. Winien to był szczególniéj trafności, z jaką w pierwszéj chwili po zgonie brata wziął na się głośno rolę nieubłaganego mściciela. Ówczesną społeczność znudzoną bawiło wszystko, a szczególniéj co na tragiczność zakrawało i na niezwyczajność. W dniach znużenia z przyjemnością chodzono na hecę patrzyć, jak psy wychudłego wilka rozszarpywały, lub uganiały się za okneblowanym niedźwiedziem... Heca ludzka bawiła niemniéj wyżytych i poziewających. Hr. Zeno przekonawszy się, iż spółeczność zapomnieć gotowa przeszłości, jeźli jéj da karm dla nienasyconéj pożądliwości rozrywek, namiętnie rzucił się na tak korzystną zemstę.
Bratu kosztowny wystawiwszy nagrobek, żył jego łupem, nosił się z miłością dlań, któréj nigdy nie miał, po salonach, zrobił z niéj sobie cel i zadanie życia, całą rodzinę, kolligatów le ban et l’arrière ban, powinowatych zaprzągł do wielkiego dzieła. Tym sposobem z biednego zapomnianego człowieczka, stał się bohaterem chwili. Był tak zajmującym, iż panie, które się dawniéj z niego wyśmiewały, znajdowały go bardzo niepospolitym, miłym i pełnym najszlachetniejszych uczuć człowiekiem. Szwagier, o którym wspomnieliśmy, obywatel z Podola, szlachcie niedawno wątpliwy, świeżo udekorowany orderem maltańskim trzeciéj klasy, którego mundur nosił z przyjemnością wielką, nie zapominając wstęgi św. Stanisława nabytéj za gotowy grosz przez Stępkowskiego wojewodę kijowskiego... pochwycił także zręczność tę podniesienia się, wyjścia na widownię, pochwalenia z koligacją i nowego wyszlachcenia. Ten jeszcze zapamiętaléj poślubił sprawę nieboszczyka, a że był bogaty, wspierał ją pieniądzmi. Człek to był prosty, bez wychowania, ale wielkiego węchu... Umiał milczeć, umiał odpowiadać tak, żeby się nie wydać ze swojém nieuctwem, naśladował maniery wielkiego świata z talentem, a w mniejszém kółku pozwalał sobie nawet (na próbę) grać rolę magnata z powodzeniem znakomitém. Dla oka wprawniejszego bywał śmieszny, dla pospolitych ludzi niezmiernie efektowny. Szczególniéj fizys swéj roli przedziwną sobie stworzył, chód, podnoszenie głowy, ruchy wspaniałe, pewne miny arystokratyczne, ale z tém wszystkiém popisywał się tylko w mniejszém kole, a wobec oryginałów, które kopjował, był bardzo pokorny.
W złocistym przepychu mieszkania, ekwipażów, służby, sprzętów, wydawał się dorobkowicz brakiem smaku i wiarą w błyskotki. Nie było dlań rzeczy za drogiéj ani za świetnéj... Od rana chodził w lamach i aksamitach, a liberja jego służby rywalizowała z królewską. Przyjmował wspaniale, obdarowywał po pańsku... ale mówiono, że wyjechawszy za Warszawę, w dobrach swych był nielitościwym sknerą.
Wdowa po nieboszczyku swoim żalem po niewiernym starała się dowieść miłości jego ku sobie, chociaż z sobą nie żyli oddawna; naostatek oddalona rodzina, stryjeczni, cioteczni, wujeczni i t. p. legitymowali się swą zemstą... Przyjemnie było okazać udziałem w niéj, że się było z tak dostojną rodziną spokrewnionym.
Pragnienie pomszczenia szło tak daleko po rozgałęzieniach różnych, iż zazdrośny hr. Zeno często się wyśmiewał nawet z kuzynków nieznanych, iż śmieli tę rolę przybierać, nie mając do tego prawa. Jako współpracowników wymienić tu jeszcze należy mężów tych pań, które hrabia bałamucił za życia, przez żony nawróconych lub zadowolnionych tém, iż się natręta pozbyli.
Obóz mścicieli składał się więc z przerozmaitych żywiołów, do których łączyli się nieprzyjaźni księciu młodzi djabli, wszystko, co chciało używać, szaleć, a gniewało się na jakubińskie występy przeciw arystokracji. Na ostatek choć milczących wprzęgano tu przeciwników w procesie a krewnych księcia... którzy posługiwali dobrze przeciw niemu świadcząc o rodzinie, że to byli wartogłowy niespokojne i wichrzyciele...
Po stronie swéj nie miał Konstanty niemal nikogo, kasztelana i kasztelanowę tylko, mecenasa Mierzyńskiego, który milczał... wreszcie kilku ludzi poważniejszych i mieszczaństwo.
Ci, co go bronili, nie śmieli otwarcie za nim ust otworzyć, przy drzwiach zamkniętych, w małém kółku, pocichu litowali się nad losem banity.
Rodzina nieboszczyka przy całéj swéj zaciętości byłaby może skończyła na wielkim hałasie i odgróżkach, gdyby nie znalazła przedsiębiorcy, który wykonanie mściwych planów wziął na siebie. Warszawa w ciągu tego czteroletniego sejmu, tak pełnego nadziei i życia, nagromadziła w swém łonie mnóstwo wszelkiego rodzaju mniéj więcéj przyzwoitych awanturników, graczów, szalbierzy i mniemanych artystów. Płynęli tu oni ze wszystkich Europy stolic, rachując na polską gościnność, dostarczały ich prowincje, kraje sąsiednie, a ci nawet, którzy zrodzeni w Polsce, całkiem się jéj wyrzekli, powracali w nadziei jakiegoś łupu. Cudzoziemców i krajowców różnego powołania, obojéj płci, niezliczone było mnóstwo, żywiących się okruchami z tego stołu i korzystających z niezmiernéj, nienasyconéj żądzy rozrywki, która pożerała Warszawę. Począwszy od alchemistów do śpiewaków, od brzuchomówców do proroków, od operatorów nagniotków do zręcznych wycinaczy sylwetek, spotykało się wszędzie rycerzy przemysłu, a niektórzy z nich ubierali się w tytuły, imiona, ordery, nie kontrolowane i dające wstęp do najlepszych towarzystw. Wśród podróżnych, których sprowadzała ciekawość, dyplomatów incognito i spekulantów na wielką skalę, trudno było rozeznać mataczy podrzędnych, umiejących się podawać za coś wielkiego. Jeden list rekomendacyjny lub przypadkowa znajomość dająca wstęp do domu, otwierała potém inne... a po pewnym przeciągu czasu awanturnik się naturalizował całkowicie. Do takich właśnie należał mało przed kilku laty komu znany pułkownik Pancini... Był to człowiek lat średnich, budowy atletycznéj, włoch imieniem, wychowany niegdyś w Polsce, potém długo w niéj niewidziany, gdyż — jak opowiadał — służył w różnych wojskach cudzoziemskich; mówiący doskonale po polsku, chociaż z pewnym obcym akcentem, a znający kraj jak mało kto...
Pułkownik Amadeusz Pancini nosił czasem jakiś fantastyczny mundur, który miał być sardyńskim, szczycił się łaskami wielu monarchów... był przytém znakomicie goły i gotów w każdym razie służyć temu, kto mu zapłacił.
Nietylko jako doskonały i trafny strzelec, jako władający wybornie szablą i szpadą, — ale jako roznosiciel biletów, pomocnik pełen pomysłów w różnych wycieczkach, faktor, pośrednik, szpieg, kawaler Amadeusz nie miał równego. Miał przytém i inne przymioty będące rękojmią najlepszą usłużności, któréj żadne drobne względy powstrzymać nie mogły, — lubił niezmiernie dobrze zjeść, pił namiętnie i grał wściekle. Dla nasycenia tych pasji naturalnie potrzebował zajęcia i gotów był dla nich poświęcić wszystko, co miał, a nawet to, co mieli drudzy. Nikt go nie złapał na uczuciu, na wstydzie i na śmiesznéj jakiéjś skrupulatności dziecinnéj, można było ręczyć, że za pieniądze zrobi wszystko... Nadzwyczaj dowcipny i akomodujący się swym protektorom, pochlebca nieco przesadny ale trafny, nie znający urazy i gniewu, znoszący żart i połajanie ze stoicyzmem, głuchy, gdy nie trzeba było słyszeć, ślepy, gdy widzieć nie należało... Kawaler Amadeusz był ulubieńcem wykwintnego świata, bo nim jak ścierką wytrzeć było można i krew i błoto... i co się komu podobało.
Tłumaczył nieco słabość, jaką dlań miano — jego dowcip, francuzczyzna wyborna, umiejętność języków i doskonała znajomość skandalicznéj kroniki całéj Europy.
Takim, jakeśmy go tu z profilu narysowali, był on dla — wielkiego świata, dla małych zaś mógł uchodzić i starał się być co się zowie wielkim panem i arystokratą.
Pułkownik Amadeusz Pancini wyglądał jak był powinien, mimo największego starania, aby się okazać przyzwoitym, czuć w nim było awanturnika zdala, chociaż poznawać dawał, że gościł w salonach. We wszystkie historje, w których potrzeba było przebiegłości, kłamstwa, wykrętów, bezczelności, umiał się wmięszać, z każdéj potrafił korzystać, a jak tylko miał kilka dukatów w kieszeni, djabeł go porywał i sadził do gry, póki do ostatniego kulfona nie przegrał.
Tego to szacownego pomocnika dobrał sobie hr. Zeno do przedsięwziętéj zemsty, zapewniwszy pułkownikowi na każdy raz, uchowaj Boże śmiertelnego wypadku, który był przewidziany, — silną opiekę i protekcję.
Pułkownik miał swoich ludzi, których werbował po szynkowniach i posługiwał się niemi. Ci byli zawsze na zawołanie, czyhał więc tylko na zręczność pochwycenia kniazia, którego z fizjognomji znał, a zaręczał, że jeźli się wyskrobie, to będzie miał wielkie szczęście. Pierwsza jednak próba poszła niefortunnie i pułkownik począł myśleć o nieco artystyczniejszém podejściu, a tymczasem z oka nie spuszczał powierzonego mu młodzieńca.
Następnego dnia, gdy kniaź był jeszcze w domu, niespodziana go spotkała wizyta rotmistrza Trąby, który przychodził pierwszą razą wyzywać go na pojedynek od Padniewskiego, chociaż późniéj spotkanie do skutku nie przyszło.
Rotmistrz Trąba był prostszego kalibru rębacz, wysługujący się każdemu, kto go potrzebował, niewymowny, milczący, niemal ograniczony, ale mężny i doskonały szermierz.
Na widok jego kniaź przypomniał sobie pierwsze wyzwanie i był pewien, że je chcą odnowić, chociaż Trąba był sam. Najtrudniejszą dlań było rzeczą rozgadać się i wytłumaczyć. Rękę miał doskonałą, ale gębę do jedzenia tylko. Od progu kłaniając się miął czapkę i przeżuwał wyrazy niezrozumiałe.
— Mościdzieju książę... oto tego... proszę mi nie mieć za złe. Okoliczności... ludzka rzecz... Co chciałem mówić... Nie o tym głupim interesie z Padniewskim, który jest błazen... Słowo uczciwości... Oto tego...
— Cóż pan rotmistrz każe?
— Prosta rzecz... mnie przysłali tu przyjaciele księcia... Tak jest. Muszę mu powiedzieć... Ale to ja do gadania na nic. Krzyżową sztuką to tego... Niechże się książę nie dziwi, widząc mnie tędy, owędy, oto tego, koło siebie. Jestem desygnowany alias komenderowany, ażebym w potrzebie machnął i przyszedł w pomoc.
Książę niespełna mógł te poplątane nici rozwikłać.
— Ale już nie, nie — przerwał rotmistrz — ja do gadania żal się Boże; ale gdy będzie potrzeba.
Tu plunął w ogromną dłoń i chwycił za rękojeść szabli.
Książę skłonił się. W istocie w rozmowę wdać się z człowiekiem, który miał swój własny język, dostępny tylko wtajemniczonym, było niepodobna.
— Bez urazy — rzekł rotmistrz — prosiłbym, abyś mi książę swoją szablę pokazał.
Stała staruszka w kącie, więc mu ją kniaź przyniósł z pochwą i rapciami. Była nie dzisiejsza, ale stal doskonała i w dobréj dłoni mogła cudu dokazać. Całą jéj wadą było może to, że ją nieco za lekką mistrz płatnerz wyrzezał.
Z miną znawcy rotmistrz naprzód obejrzał jéjmościankę po wierzchu. Pochwa była z czarnego jaszczuru, oprawa skromna w srebro wyzłacane, z czarném nabiciem. Rękojeść po staremu z łańcuszkiem.
Rotmistrz obejrzał z uwagą, kiwając głową.
— Jak się nazywa? — spytał.
— Kto?
— Jéjmościanka! — uderzył w pochwę.
— Zwała się od pradziada Złotopiórką. On ją z Konstantynopola przywiózł.
— Złotopiórką! — powtórzył rotmistrz i powoli wysunął z religijném poszanowaniem, począł ważyć w dłoni, popatrzał na arabski napis na klindze, cmoknął, odstąpił i w powietrzu parę razy machnął.
— Niczego Złotopiórka, — rzekł — niczego; ale jakby dla mnie, niéma co wziąć, ręka nie czuje... przywykłem do cięższéj. W potrzebie łeb uciąć można — dodał, oddając szablę księciu.
Otóż, co chciałem powiedzieć, jest wszystko. W kieszeni od szarawarów małego Woczyplunia, pistolecika, miećby nie wadziło, a dobrze go naładować i podsypać. Reszta na łasce Opatrzności, w ranach Jezusowych.
Milczał, skrobiąc łysinę i kręcąc wąsa.
Tandem wszystko. Jak mnie książę zapotrzebujesz, choćbyś nie widział, proszę wołać tylko „Trąba, bywaj tu!“ a przystawię się.
To mówiąc, szeroką dłoń podał, czapkę ujął i z wielką ceremonjalnością szedł do progu. Tu nagle się odwrócił.
— Wie książę, ile ja ich na tamten świat wyprawił?
— Kogo?
— Trutniów, trutniów — dodał rotmistrz — gdym pierwszemu makówkę rozpłatał do mózgu, miałem lat osiemnaście. Zwyczajnie krewkość ludzka, lazł mi w drogę a szło o dziewczynę. Żałuję tego, spowiadałem się pod laską i dostałem rozgrzeszenie. Od téj pory trzydziestu sześciu non fallor na łono abrahamowe wyprawiłem. Trzydziestu sześciu, jeden tylko wątpliwy, mówili mi, że się wylizał, ale go, mości dobrodzieju, kładę na rejestr, bom się z niego wyspowiadał — i za każdym się spowiadałem, bo ja te rzeczy robię... tego... jak się zowie, regularnie. Otóż, com chciał mówić, jeszcze to nie koniec, przy pomocy boskiéj.
Skłonił się.
— Stopy całuję.
Księcia ten koadjutur w dobry humor wprawił.
Powoli rozpoczęła się nauka u Kapostasa, ale tu robota była niewielka i jakby tylko dla formy mu dawana. Listy do przepisywania, rachunki do sprawdzania i t. p. Czasu było dosyć, a skromne biuro bankiera miało tylko dwóch pomocników, poczciwych i skromnych, ubogich chłopaków, którzy się z księciem poprzyjaźnili wielce. Pochlebiało im może, iż książę ich jako dobrych towarzyszów traktował.
Kilka tygodni zeszło najspokojniéj, chociaż Konstanty często około siebie owych dwóch ludzi podejrzanéj powierzchowności widywał, a rotmistrz Trąba kilka razy mu się na dzień nawijał.
Poczęści uspokojony i dosyć rad ze swojego położenia nowego, a nadewszystko z milczącego Kapostasa, którego codzień bliżéj poznawał jako gorącego patrjotę — książę wrócił do dawnego swego cichego życia. Niekiedy odwiedzał Metlicę, który był zawsze dlań najczulszym, chociaż żona i córka już teraz uczuć tych wcale nie podzielały i przyjmowały go kwaśno. Drżał ile razy starego zobaczył, tak się lękał nowego wybryku Julki, niebardzo będąc pewien, żeby nieroztropna matka sama do tego nie pomogła. Minna miała wiarę najgłębszą w to, że byle córka jakiemibądź drzwiami wyszła na świat, niezawodnie świetny ją los spotka. Przykładów było dosyć małżeństw tego rodzaju z pięknościami, których młodość nie odznaczała się świetnemi losy. Minna miała pojęcia swojego wieku, wcale nie będąc rygorystką. Gniewała się najmocniéj na to, że Julkę trzymano w zamknięciu.
Konstanty jadał zwykle w Marywilu u następcy pana Grzegorza, który mu go cicho polecił, usiłując wmówić, że gdyby nawet darmo karmił księcia, będzie mu to zaszczytem i rekomendacją. Nowy restaurator nie stołował księcia bezpłatnie, ale bardzo starannie koło niego chodził, sadzał go na pierwszém miejscu i szeptał wszystkim przychodzącym pod sekretem kto to był, przekręcając nazwisko.
W téj skromnéj marywilskiéj garkuchni po tygodniowém jedzeniu strawa się przykrzyła, bo prawdę rzekłszy była nieznośną. Ale młodość!! jest najlepszą przyprawą do stołu.
W niedzielę umówili się ze Stefanem dla przetarcia ust, on po kadeckiéj kuchni, książę po marywilskiéj, pozwolić sobie raz lepszego stołu pod Białym Orłem na Tłumackiém.
Jak ze wszystkich gospód ówczesnych hotel pod Białym Orłem był najlepszy, tak i kuchnia tutejsza, acz nie tania, słynęła z dobroci. Zwyczajny objad z kilku potraw z półbutelką wina nie więcéj kosztował jak dzisiaj w jednéj z lepszych restauracji warszawskich. Wprawdzie smakosze urządzali tu sobie hulanki kosztowne, płacili wino po dwa dukaty, spijali burgunda i szampana, ale we wspólnéj sali objady były tanie. Schodziło się na nie osób mnóstwo wszelkiego stanu, szczególniéj w niedzielę, nawet z tych, które w mieście mieszkały: wojskowi, szlachta, obywatele wiejscy i mnogo cudzoziemców stojących w hotelu.
Towarzystwo bywało ciekawe, rozmowy zajmujące, niekiedy się trafiła mała burda przy kieliszkach, ale gospodarz miał talent w zarodzie ją zawsze pokonać.
Trzecią już niedzielę szli ze Stefanem pod Orła Białego, oba w humorach najlepszych. Zwykle siadali sobie w kątku wielkiego stołu, gdzie im miejsce robiono. Tym razem, choć dosyć było tłumno, książę i Stefan znaleźli jeszcze swe zwykłe krzesełko i pospieszyli się usadowić na nich. Cudzoziemców liczba była przemagająca. W prawo obok księcia zajął miejsce mężczyzna średniego wieku, po francuzku ubrany, postawy wojskowéj, wyprostowany, mimo lat, szarmancko się prezentujący, z pierścieniami na palcach, z dewizkami ogromnemi na żołądku, z żabotem białym jak śnieg i mankietami świeżemi jak rozkwitłe lilje. Z nadzwyczaj miłym uśmiechem oglądał się do koła i zdawał czekać tylko sposobności do zawiązania rozmowy, do czego książę jak najmniéj okazywał usposobienia.
Sąsiedztwo to i dlatego nie zbyt było przyjemném, iż podstarzały adonis wyziewał z siebie rozmaite wonie, przy obiedzie czyniące złudzenie, jakby się jadło pomady, puder i mydło. Peruka jego ziała fijołkami przekwitłemi, suknia piżmem, a chustka, którą dobywał często, obrzydłą ambrą. Wszystko to zmięszane razem sztukamięsie nie dodawało smaku.
Właśnie ją podawano po rakowéj zupie, gdy ów cudzoziemcem wydający się piżmowiec ozwał się do księcia grzecznie najlepszą chociaż z dziwnym akcentem polszczyzną:
— Aćpan dobrodziej ze wsi?
— Nie, mości dobrodzieju — mieszkam w mieście.
— Aaa! Miasto jest przyjemne, zwłaszcza gdy jak dzisiejsza Warszawa jest ożywione. Znam niemal wszystkie stolice europejskie, ale słowo honoru, że oprócz Paryża Warszawa z żadną porównać się nie daje.
— Warszawa w czasie sejmu, — podchwycił Stefan — jest oczywiście więcéj ożywioną i ludną niż zwyczajnie.
— Ale zawsze Warszawa Warszawą, — dodał sąsiad, — miasto rozkoszne, mieszkańcy Ateńczycy północy... kobiety nieporównane, wielki świat najlepszego tonu.
Dwaj młodzi zamilkli.
— Szczęśliwy, komu się dostało pędzić tu lata młodości.
Nie było i na to odpowiedzi.
— Panowie bywają na wielkim świecie? — dodał.
— My? nie, — rzekł książę, — ja jestem zajęty pracą, a mój brat służbą, któréj mundur nosi.
— A! przyszły obrońca ojczyzny! — zawołał grzeczny jegomość. — Czy wolno zapytać, jakie jest zajęcie szanownego pana?
— Jestem w biurze bankiera.
— Ślicznie! Miło jest patrzeć na złoto i chodzić koło niego, — westchnął sąsiad, — przyjemne zajęcie.
Nastąpiło milczenie. Ponieważ z tego tonu poczęta rozmowa nie doprowadziła do zbliżenia, o które znać szło temu panu, bo nikt do niego nie mówił i nie miał znać znajomych, po chwili począł wychyliwszy parę szklanek burgunda:
— Panowie jak ja nie macie tu znać znajomych?
— My? nie, — rzekł Stefan.
— Ja także; a szkoda, — dodał sąsiad, — są fizjognomje obiecujące wiele; ten czerwony nos naprzykład tyle mówiący o dobrém sercu swego właściciela... ten krągły żołądek drugiego, nadający mu patrjarchalną powierzchowność.
Stefan mimowoli się uśmiechnął; gość widząc, że czyni wrażenie, daléj począł prześmiewać współbiesiadników.
— Te polskie facjaty, których wąsy tak sumiennie napawają się wszystkiemi sosami, nie sąż wyśmienite? Niech panowie patrzą na tego, który z rewerencji dla atłasowego żupana, serwetę sobie zawiązał, gdyby u balwierza, a talerz trzyma pod brodą. O nieoszacowany!
Kniaź nawet nie mógł się powstrzymać od uśmieszku. Gość ciągnął daléj.
— A ten chudy, długi, który palców używa jakby jeszcze widelce wynalezionemi nie były, nie znaćże w nim wieśniaka, który ma w zanadrzu plik papierów, a na żołądku nieopuszczający go trzos: nervus rerum.
Tak przeszedł prawie cały stół wesoły towarzysz.
— Teraz koléj na nas, niech się pan nie wstrzymuje! — rzekł książę.
— Ale ba! z młodości naśmiewać się, acz niewinnie, trudno — odparł dowcipny biesiadnik. — Uważaliście panowie, że na starość nie wiedzieć zkąd na twarzy rosną brodawki i jagódki, których zamłodu nie było; tak samo rydykuły i poczwarności... Proszę mi darować moją złośliwość — dodał; — jestem tu osamotniony, przybyłem za interesami, nikogo nie znam... bawię się, jak umiem.
— A bawi tu pan długo? — zapytał Stefan.
— Któż to wie? Przybywam z zakordonu austrjackiego, ze Lwowa, mam proces, a proces to rzecz, która jak nić złota wyciąga się do nieskończoności.
— W Warszawie znajomości są tak łatwe — rzekł książę.
— Ja ich nie pragnę — odrzekł sąsiad; — lubię bardzo młodzież; byłbym szczęśliwy, gdybym z panami dobrodziejami bliższe mógł zawrzeć stosunki.
Wziąwszy to za prostą grzeczność tylko, nasi panowie zaprezentowali się nieznajomemu, który nawzajem powiedział im, że mieszka na Rusi, że służył wojskowo i że się zowie kapitanem Panasiewiczem.
Usłyszawszy imię księcia, ów kapitan głęboko się zamyślił.
— Przepraszam bardzo w. ks. mość — rzekł, — czy nie byłbyś synem Hrehorego Korjatowicza, którego ja swojego czasu znać miałem szczęście?
— Właśnie — odparł Konstanty.
— O mój Boże! — ręce składając dodał sąsiad — jakżem szczęśliwy, że syna mego dobrego przyjaciela oglądam! Jakkolwiek młodszy wiekiem, mogę powiedzieć, że nieoszacowany Hrehory był mi zawsze druhem.
To mówiąc, ścisnął dłoń Konstantego i począł prawie rozczulony:
— Co to był za człowiek, co za człowiek święty! charakter niezłomny, dusza prawa...
Księciu jakże to do serca nie miało trafić! Poczęli żywiéj i poufaléj mówić o rzeczach różnych. Kapitan rozpytywał o los syna swego przyjaciela, a dowiedziawszy się nieco (gdyż książę ze wszystkiego spowiadać się nie myślał), począł utyskiwać na świat, niesprawiedliwość ludzką, na prawników, których kauzyperdami nazywał, na pieniaczów itd.
Objad się skończył, kapitan kazał podać butelkę i sam ciągnąc należycie, najpokorniéj prosił nowych znajomych, aby z nim po kieliszku wypili. Stefan za siebie i brata podobnąż płacąc grzecznością, zdobył się na drugą; czas upływał na najprzyjemniejszéj gawędzie.
Nieznajomy okazywał się jednym z tych bywalców, którzy znają cały Świat, na pamięć umieją koligacje i stosunki familijne, a w rozmowie de visu opisywał tyle krajów, z takim dowcipem, iż nie można się go było nasłuchać.
Nareszcie za długo przeciągnąwszy rozmowę, należało się rozstać. Kapitan oznajmił, że stoi na Marywilu, i prosił księcia, aby go kiedy odwiedził.
— W każdym razie spodziewam się — dokończył, — że się choć w niedzielę tu spotkamy, a gdy się lepiéj poznamy...
Obaj bracia wyszli bardzo ubawieni, kapitan Panasiewicz pozostał przy butelce, mając tam na kogoś czekać. Jeszcze mało co odeszli z Tłumackiego ku Bielańskiéj ulicy, gdy dwa draby, których książę zawsze za sobą widywał, ukazali się w pewném oddaleniu. Konstanty był w usposobieniu nieco żywszém... niecierpliwiło go to.
— Wiesz co, Stefanie, natrzyjmy na nich, żeby się ich raz pozbyć. To są hrabiowscy szpiegowie czy zbiry... trzeba choć nastraszyć!
Stefanowi w to było grać. Skoczyli tak żwawo, iż, zanim się obejrzeli dwaj ichmoście, każdy swego trzymał za kołnierz.
Szczególna rzecz... ci ludzie zagrożeni poczęli się śmiać, patrząc na siebie. Nie obeszło ich to bynajmniéj.
— Niechaj książę puści — rzekł pocichu ten, którego on pochwycił; — do czego się to zdało? Książę mnie przecież musi znać!
— Ja?
— Ale no... toć krok w krok chodzimy za nim ciągłe...
— Właśnie to mi dojadło!.. Czego się za mną włóczycie? mów!
Drab w głowę się poskrobał.
— A kiedy kazano!...
— Kto? kiedy?...
— A Jezu miły!.. toć książę musisz wiedzieć... my z komendy rotmistrza Trąby — rzekł pochwycony.
Konstanty puścił swojego, wstyd mu się zrobiło.
— Powiedzcież rotmistrzowi — rzekł — że to niepotrzebne. W biały dzień co mi się ma stać?!
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — szepnął posługacz. — Ale gdyby książę dał na piwo przy téj zręczności...
Skończyło się tedy na datku i śmiechu. Konstantemu zdawała się ostrożność zbyteczną zupełnie i postanowił przy pierwszéj zręczności zaprotestować przeciw téj nazbyt troskliwéj opiece.
Przeszedłszy się, wrócili ze Stefanem na Marywil.
Tu znowu czekał na nich Metlica, ale z miną chmurną i tajemniczą; co najprędzéj wziął ich obu na górę. Drzwi zamknął, poprowadził do okna i chwycił Konstantego za ręce.
— Jedliście objad pod Orłem?
— Tak jest.
— Siedział przy was podżyły mężczyzna... —
— Kapitan Panasiewicz z Rusi; wiele z nim mówiliśmy, znał mojego ojca, miły nadzwyczaj człowiek.
— Przypatrzyłeś mu się książę dobrze?
— Doskonale.
— Poznasz go łatwo?
— Dlaczego?
— Taki to Panasiewicz, jak ja Lubomirski — dodał Metlica, zniżając głos — to bestyja, szpieg, zbój, co go na was nasadzili hrabiowie.
— Ale cóż ci się śni?!
— Nie śni... wiem co mówię — żywo dodał Metlica; — ale wszystko dobrze... Nie prosił was do siebie?
— I owszem! mówił, że stoi także na Marywilu.
— Jeszcze nie, ale pewnie się przeniesie na kilka godzin, aby zrobić historję. Otóż mości książę, my jemu sztukę spłatamy, ale cyt!... książę o niczém nie wiesz... Bądź dlań jak najgrzeczniejszym, reszta to już nasza sprawa.
— Zdaje mi się, kochany Grzegorzu — śmiejąc się zawołał książę — że ze zbytku twéj dobroci dla mnie czasem ci się coś przywidzi. Kapitan Panasiewicz jest kapitanem Panasiewiczem.
Metlica zaczął głową, ramionami i rękami zaprzeczać.
— Czekajcie, czekajcie!... przekonacie się!... Ja tego ptaszka znam dawno... Zobaczymy, kto zręczniejszy... mamy z sobą na pieńku. O jedno proszę... nie odwiedzajcie go bez mojéj wiadomości. On się widać wybiera chwilowo przenieść się do Marywilu, bo tu łatwiéj jak gdzieindziéj historję spłatać bezkarnie; ale ja znam wszystkie kąty i urządzę to jak mi potrzeba. Będziemy mieli z czego się śmiać.
Łatwo się domyślić, że mniemanym kapitanem był nie kto inny tylko pułkownik Amadeusz, zaczynający dosyć zręcznie zastawiać sidła na Konstantego. Ale dozór był pilny i w pierwszéj chwili całego planu się domyślono. Metlica miał w Marywilu stosunki i znajomości, tak że gdy nazajutrz pułkownik począł sobie szukać mieszkania z dwóch pokojów na ustroniu, do którego miał zwabić Konstantego, nasadziwszy swoich ludzi na niego, Metlica kazał mu dać dwie izby jakich żądał, ale urządził wprzód obok nich kontrminę i schronienie dla rotmistrza Trąby i swoich ludzi.
Pancini zacierał ręce, winszując sobie, że tak szczęśliwy miał pomysł.
W parę dni zjawił się u Konstantego, oddając mu pierwszy wizytę.
Dla młodego i gorącego charakteru człowieka, najtrudniejszém było udać zupełną nieświadomość i przyjąć niecnotę nieokazując mu pogardy.
Konstanty nie mógł na sobie wymódz wesołości i swobody, zmięszany był, milczący; złożył to wszakże na kłopoty i interesa. Mniemany Panasiewicz nazbyt pewnym był siebie, ażeby się mógł czego domyślać.
Usiadł na podaném krześle rozglądając się.
— Widzę, — rzekł, — że w. ks. mości w Warszawie nie bardzo się powodzi! Stancyjka uboga.... ha! ale młodość, mości książę, młodość, to bogactwo. Jest czas na wszystko. Słyszałem tylko w mieście, żeś książę zadarł z wielą i o jakimś wypadku.
Książę rzucił nań wejrzenie, w którém tylko tak zaślepiony i zarozumiały jak pułkownik mógł nie wyczytać wyrazu pogardy.
— Jestem zadowolniony z tego co mam — rzekł sucho.
— Widzę, że książę dawnéj metody się nie chcesz trzymać, ażeby klamki możnych nie puszczać. Tak to było i z ojcem jego. Każdy ma swój system i temperament.
Ale mnie téż, — zawołał wstając, — odwiedzić racz. Kiedy? powiedz! bym przecie był w domu. Stoję pod numerem trzydziestym.
— Tak mało mam czasu przy moich zajęciach.
— No, wieczorkiem jutro... proszę i będę czekał, wracam umyślnie do domu około ósmej, a po ósméj oczekiwać będę? Słowo...
Konstanty się wahał, taki mu wstręt czyniło udawanie, ale w końcu gniew przemógł i odezwał się:
— Dobrze, panie kapitanie! Jutro po ósmej!
Rozstali się z tém, a kniaź wedle umowy zawiadomił natychmiast Metlicę, który nadszedł niezwłocznie. Już miał krótko się rozmówiwszy z nim wychodzić Konstanty do biura, gdy w progu ozwało się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Był to znany z więzienia księciu p. Seweryn Orzeszko podkomorzyc Piński, którego za poręką wypuszczono.
— Szanownego sąsiada dobrodzieja — zawołał z nizkim ukłonem, — przechodząc tędy submittuję się w celu zapytania, czylibym nie mógł otrzymać pół talarka dla pokrzepienia zdebilitowanego żołądeczka!
— Wszystko to być może, — z uśmiechem odpowiedział Konstanty, — ale cóż pan tu robisz?
— Wypuszczono mnie! nie żeby chciano uznać klar niewinności mojéj, ale tymczasowo... za poręką. Jestem bez zajęcia, obowiązku i co gorzéj bez sustentacji... Aczkolwiek mam tu familją i znajomych, ale wytarty kontusz odstręcza.
Metlica patrzył nań ciekawie.
— W więzieniu, — odezwał się Seweryn, — zastępowałem częstokroć klucznika... zdałbym się do dozoru. A po cichu powiem, gdyby Moskalów trzeba było rznąć, toby mi było najprzyjemniejszém; ale tsyt! bo mnie ambasada szpieguje!
Grzegorzowi coś znać na myśl przyszło, bo po krótkiéj rozmowie zamówił podkomorzyca pińskiego nazajutrz wieczorem na Marywil i z pół talarkiem, który był in votis, odprawił.
— Co ty chcesz z nim robić? — spytał książę, — to pół warjata!
— A no! zobaczymy... na wszelki wypadek bezpieczniéj się posłużyć pół warjatem.
Nadszedł nareszcie wieczór oczekiwany; Metlica polecił tylko, ażeby książę idąc, pistoletu i szabli nie zapomniał. Ciemno się robić zaczynało wśród tych budowli nagromadzonych tak, że i we dnie nie bardzo były jasne, gdy Konstanty usłyszawszy wybijającą godzinę ósmą i przeczekawszy chwilę, wybrał się pod numer trzydziesty.
Jakkolwiek odważny i pewien, że mu w pomoc przyjdą, książę wiedząc o zasadzce, czuł bijące nieco serce i niecierpliwość niepohamowaną. Zapukał do drzwi, przyszedł mu je otworzyć sam kapitan Panasiewicz i z ukłonem wpuścił go do izdebki, bardzo zręcznie, co oka Konstantego nie uszło, spuszczając drzwi na klucz.
Maleńki przedpokoik ciemny poprzedzał izbę dość obszerną, umeblowaną niewykwintnie, z których dwoje drzwi zamkniętych szły na prawo i lewo do dalszych pokojów. W środku stał stół nakryty, a na nim kilka butelek i szklanki. Świeca paliła się już w lichtarzu i okna od ulicy były wnętrznemi okienicami pozamykane...
Bystro spojrzał na wchodzącego kapitan i zobaczył szablę u boku.
— O mój Boże, — rzekł, — co książę za ceremonje robisz z sąsiadem, po co ta szabla! trzeba ją było doma zostawić... tać to darmo zawadza.
— Wiesz kapitanie przysłowie: Bez karabeli ani z pościeli...
— O! to tam kiedyś tak bywało, ale dziś...
Siedli, kapitan miał znać myśl podpoić wprzódy młodzika, nimby się do niego wzięto... butelki stały przygotowane... Konstanty wręcz odmówił, przepraszając, że chory.
— Ale to nie może być! kieliszek, co znowu... nie zawadzi!..
I nalał przysuwając natarczywie...
Konstanty przez grzeczność do ust go przytknął. Spojrzeli sobie w oczy... Panasiewicz miał minę niespokojną, skłopotaną, widocznie nie wiedział, jak ma się wziąć... Rachował widocznie na kieliszek i kłótnię przy nim... Oczy jego biegały... ręce drżały... Konstanty siedział zupełnie spokojny wlepiając weń badające, nieco sarkastyczne wejrzenie. Doskonały znawca ludzi i fizjognomji gospodarz wyczytał w tym wzroku i wyrazie ust coś takiego, co go z każdą chwilą więcéj mięszało. Ta szabla u boku... odmówienie kieliszka, ten tryumfujący uśmieszek...
— Pij bo książę, dalipan... co u kata? bo się będę gniewał! — zawołał gospodarz. — Tych parę butelek musimy we dwóch wysuszyć, a nie, to nie puszczę.
— O, o! — zaśmiał się książę — ja nie piję.
— Książę musisz pić!
— Panie kapitanie, ja z musu nigdy nic nie robię... to moja natura.
Kapitan się skrzywił; było mu jakoś nieswojo i ciężko, perukę poprawiał, stukał szklanką, spozierał zpodełba.
— Ale bo — rzekł — dalipan, mógłbym się na księcia pogniewać i na serjo. Przyjść w odwiedziny i tak chcieć odejść na sucho... Łatwoby w tém upatrzyć pewną nieufność; szabla przy boku, pić nie chce! Mógłbym się urazić.
— Ano — zawołał Konstanty — a gdybyś się pan uraził? hę!
Panasiewicz nie spodział się odpowiedzi... otworzył usta.
— Gdybym był obrażony, tobym naturalnie poszukiwał satysfakcji dla mojego honoru.
— Honoru? — szydersko powtórzył kniaź nie mogąc już wytrzymać — honoru?
Panasiewicz zerwał się, słysząc wymówiony ten wyraz z intencją oczywiście złośliwą. Tak mu się to zdało dziwném, że nie wiedział co począć.
— Mości książę, cóż to ma znaczyć?... jesteś u mnie w gościnie!
— A tak, — rzekł Konstanty — ale czy w gościnie?
— Jakto? a....
Panasiewicz oparł się o stół i począł głośno chrząkać.
— Kapitan dostałeś kaszlu? — spytał kniaź.
— Nie... ale mnie djabli biorą, bo w. ks. mość przyszedłeś kpić sobie ze mnie. Ja tego nie lubię!
— Nie wiedziałem! — uśmiechnął się książę.
Oczy gospodarza zapałały. Nagle, sam nie wiedząc prawie co robi, palnął szklanką o podłogę.
— Do mnie! moi! do mnie!... Ja ci tu pokażę żarty!
Instynktowo Konstanty stanął na nogi i w mgnieniu oka dobył szabli.
Panasiewicz krzyczał jeszcze „do mnie moi!“ gdy jedne z drzwi bocznych otwarły się z trzaskiem, ale zamiast spodziewanych drabów swych pułkownik ujrzał osłupiały wpadającego niemi rotmistrza Trąbę, Metlicę i dwóch barczystych ichmościów. Poznał już co się święci, a że nie miał broni pod ręką, rzucił się przez przedpokój uciekać. Nim jednak dopadł drzwi, Trąba chwycił go za kołnierz, podniósł od ziemi i rzucił tak silnie o podłogę, iż można było sądzić, że się rozbił w kawałki. Jęk straszny dał się słyszeć, a tuż ludzie podpadli, którzy go zakneblowali...
Przez otwarte podwoje, któremi weszli obrońcy, widać było w drugiéj izbie kilku ludzi związanych, leżących na ziemi i ogromne kije przy nich.
Leżący na podłodze nieszczęśliwy Pancini miotał się daremnie i osłupiałemi wodził oczyma.
— Mości dobrodzieju! — wołał Trąba, któremu z radości ręce się trzęsły — co tu jemu zrobić? hę?... dawajcie tu plastry, bo się niebożątko potłukło!
Dwóch ludzi pokazało się z kijami. Na widok ich pułkownik zaczął ręce składać, a Konstanty ich sam odepchnął.
— Cóżto!... książę myślisz tego zbója, łajdaka, tego owego, mości dobrodzieju, bronić? — krzyknął Trąba. — Ale po lichoż ja się fatygowałem, jeśli nie mam mieć satysfakcji wlepić mu co najmniéj pięćdziesiąt?!
— Trzeba mu dać pamiątkę! — dodał Metlica.
— Puśćcie go z djabłami, dość będzie miał strachu! — rzekł książę — co sobie będziemy ręce walali!
— My nie! — krzyknął Metlica — ja tu mam takich, co tę operację odbędą; a żeby nie krzyczał, chustkę w pysk!
— Na miłość Boga! — począł książę. — Ja nie pozwolę!
— A cóż?.. a cóż? — ozwał się zdumiony Trąba. — Czy mu może, przeprosiwszy go, kolację sprawić?
— Cyt! — przerwał Metlica — niech mi książę pozwoli, ja mam myśl kuchmistrzowską, doskonałą... To szelma lizipółmisek, smakosz... bić nie warto... wysmaruje się i odejdzie... Ale go tu zamkniemy na parę tygodni na chleb i wodę. Damy stróżów, posadzimy podkomorzyca dla dozoru... i nie puścimy, aż wyschnie na szczepę.
Kapitan Trąba popatrzył na mówiącego z podziwieniem i strachem razem, środek proponowany wydawał mu się snać srogiém okrucieństwem.
— A nuż bestja na złość zdechnie? — szepnął, łokciem uderzając, do Metlicy.
— Nie bójcie się!... związać go w kij! — zawołał kuchmistrz — położyć na łóżku, stróżów postawić... Chleb i woda... Jeśliby krzyczał, kij pomoże.
Trąba był widocznie za prędkiém i jednorazowém wymierzeniem kary i ze smutkiem przekonywał się, że od kijów wstrzymać się będzie trzeba.
— Niby to... tego... delikatnością się unosicie, — zawołał — a on albo się wyrwie i uciecze, albo nam biedy narobi.
— To moja rzecz, — odparł Metlica, — rozwiązać mu gębę.
Odjęto knebel. Pułkownik osłupiałemi wodził oczyma, pieniąc się ze złości.
— Nim co będzie, pan pułkownik raczy zeznanie napisać, które ja podyktuję, — odezwał się Metlica.
— Jakie zeznanie!
— Przecież ludzie z kijmi stoją! — dodał Trąba, który miał wielką ochotę do natychmiastowego rozprawienia się ze skórą winowajcy.
— Ale jakie zeznanie! — burzył się Pancini, — jam nic nie winien!
— Ale w drugiéj izbie leżą ludzie, którzy poświadczą o zasadzce, — mówił spokojnie Metlica.
— Podpiszę, niech djabli wezmą, ale mnie puścicie...
— A, jeżeli puścić mamy, to tego... opinuję za pięćdziesięcią, — dodał Trąba, — poco tu na tyle półmisków rozkładać... pludry ściągnąć, dać pro memoria, octem zalać i puścić.
Pułkownik rzucił nań wzrok wściekły, ale opór był próżny, a zajadły na jego skórę rotmistrz stał czekając skinienia.
Podano pióro, papier i kałamarz, a Grzegórz stojąc przy pułkowniku, podyktował mu dobrowolną cedułę, jako zapłacony przez hrabiów... na zdrowie i życie księcia uczynił zasadzkę i t. d. i t. d.
Trąba pilnował, aby pisał wyraźnie, przy téj zręczności pozwalając sobie dać mu kilka razy w kark. Książę go wstrzymywał.
— Daj mu już pokój!
— Cóż? nic? potrąciłem go lekuchno, aby bestja pisała po ludzku... gryzmoli jak kura...
— Ale ty rotmistrzu — szepnął Metlica — także nie kaligrafujesz?
— Ja... bo ja w pisanie się nie wdaję! Znakiem krzyża świętego!.. a szablą w powietrzu... to najlepsze pisanie! — ofuknął Trąba. — Kto jak ja nie pisze, ten nigdy głupstwa na papier nie położy i cyrografu na siebie nie da...
Po podpisaniu dokumentu, który jako świadek Metlica i rotmistrz znakiem krzyża korroborowali, na skinienie Grzegorza związano winowajcę, który klął niepomiernie i położono na łóżku... Dwóch czy trzech ludzi pochwyconych z nim odesłano, jako wziętych na zasadzce, do marszałkowskiéj straży; Metlica w ostatku zwołał podkomorzyca pińskiego, który wszedł kłaniając się nizko.
— Sługa uniżony, do stóp się ścielę... o co tu idzie?
— Oto jest człek chory, — rzekł wskazując leżącego pułkownika Grzegórz, — bardzo chory, lekarz go skazał na djetę, nic prócz chleba i wody! A że rozumu nie ma, musi leżeć związany... Czy pan podkomorzyc nie podejmiesz się dozoru?
Staruszek się aż oblizał.
— Czy i ja mam być na djecie?
— Uchowaj Boże! owszem, będziesz pan jadł z tym warunkiem, abyś mu nie dawał. Dwóch ludzi na wypadek przydamy w pomoc pod waszą komendę.
Podkomorzyc złożył ręce z radości.
— Ja go dopilnuję! woda i chleb. — A nachylając się do ucha Metlicy spytał: — Czy on nie miał stosunków z moskalami?
I po gardle posunął sobie ręką.
— Jest ich przyjacielem serdecznym, — odpowiedział kuchmistrz, — ale niech Bóg uchowa, by mu się co złego stało... tylko go trzeba wyleczyć postem o chlebie i wodzie...
— Ja go dopilnuję, — odezwał się podkomorzyc, — człowiek teraz po śmierci nie ma co robić.
Po chwilce niespokojnie zwrócił się do Metlicy.
— Za pozwoleniem szanownego olbrzyma, czy gdyby mu dokuczały muchy, mam opędzać lub nie?
— Uchowaj Boże! to dla niego będzie zbawienne...
— A! a! — mruknął podkomorzyc, — i nie więcéj.
— Nic, prócz żeby extra wody i chleba niczego się nie tknął, a jeźliby krzyczał, gębę mu zawiązać.
Całe to przygotowanie do męczeństwa z zimną krwią urządził Metlica; księcia już nie było, uciekł do swéj izdebki.
Podkomorzyc natychmiast pomyślał o wygodnéj siedzibie, zdjął buty przez oszczędność, kontusz na kołku powiesił i chciał zajrzeć do stojących butelek, ale domyślano się nie daremnie w nich jakiejś mięszaniny odurzającéj i wylano przez okno.
Natomiast dla pana Orzeszki przyniesiono wieczerzę i pokuta pułkownika uroczyście się rozpoczęła.
Zmęczony Metlica obmyśliwszy dla rotmistrza Trąby przyzwoite pokrzepienie na dole w restauracji, rozmówiwszy się ze stróżami, otarł pot z czoła i powoli zszedł do mieszkania swego pupilla. Zastał go smutnie siedzącego na łóżku i przykrém wrażeniem sceny téj przybitego.
Zbliżył się całując go w ramię.
— Mój książę, — odezwał się, — dalipan nie można było inaczéj, Trąba by go był spłazował i zbił na kwaśne jabłko, ja go znam. Dopóki nie zacznie, jeszcze go wstrzymać można, ale jak raz w ferwor wpadnie, niepodobna go oderwać... Mógł być kryminał... Bezkarnie znowu puścić niepodobna. W ten sposób, nim hrabiowie dojdą, co się z ich prawą ręką stało, my odetchniemy... niema się co teraz obawiać.
— Szkaradne życie! nieznośna rzecz! — rzekł książę — lepiéj iść za świat... lepiéj.
— Ale uspokójże się, mój drogi książę, wszystko to po świecie chodzi, a dlatego ludzie żyją i rady sobie dają... Masz przecie w. ks. mość przyjaciół, nie licząc mnie, którzy mu zginąć nie dadzą. Ot i ten kasztelan nieboraczysko.
— Dlaczegóż nieboraczysko? — podchwycił książę.
— A no, bo podobno niewiele mu się należy.
— Kasztelanowi? — spytał zdumiony kniaź.
— Czy to książę nic nie wiesz?
— Nic a nie. Czy mu się co stało?
— Bóg wie, różnie ludzie opowiadają. U hetmana był na wieczerzy, a to wiadomo, co tam dokazują, najświętszy człowiek się nie wymówi, gdy poczną klękać, prosić, zaklinać, aby pił. Podobno przebrali miarę... i odnieśli go do domu biedaka w bardzo złym stanie... Puszczali krew... doktorowie siedzą przy nim, jest Lafontaine... ale wszyscy mówią, że nie wytrzyma...
Usłyszawszy to Konstanty schwycił się z łóżka...
— A jam się ani dowiedział! ani poszedł nawet... Byłbym najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym natychmiast tam nie pospieszył.
— A poco? — spytał Metlica.
— Nie pytaj, — odezwał się książę, — był to jeden człowiek, który mi pewne okazał współczucie... Muszę iść...
— Dziś? — zdziwiony spytał Metlica.
— Natychmiast... Jeźli przyjmą usługi moje... zostanę tam... mój Grzegorzu, wytłumacz mnie u Kapostasa...
Pierwszy raz widząc żywość, z jaką Konstanty rwał się wychodzić, niepokój jego... Metlica domyślił się ściślejszych z tym domem stosunków, niżeli wiedział i sądził. Nie sprzeciwił się wszakże wcale i podprowadził księcia za bramę, sam jeszcze czując potrzebę upewnienia się, że pułkownika nie puszczą.
Ulice mimo późnego wieczoru były pełne powozów i pieszych, a malownicza ich fizjognomja w blasku pochodni i latarni jeszcze się fantastyczniejszą stawała. Wspaniałe ekwipaże, jezdni, laufry, wojskowi, tłum wreszcie najdziwaczniéj strojny, wesołe twarze powracających z winiarni i wieczerzy nadawały Krakowskiemu przedmieściu jakiś pozór świąteczny. Ale około pałacu kasztelana cicho było, ciemno i smutno... W oknach od podworca cale nie było światła ani jednego powozu w dziedzińcu... książę dopadł przedpokoju i szczęściem dla siebie znalazł w nim służącego w usposobieniu rozżaloném, skłonnego do rozmowy, bo zbolałego od strachu, aby ukochany pan nie porzucił ich na zawsze. Był to niemłody już człowiek, który kasztelana kochał jak cały niemal dwór. Biedny płakał pocichu ocierając łzy.
— W téj chwili dopiero dowiaduję się o słabości kasztelana, — począł książę, — jestem mu winien wiele, radbym, aby wiedział, iż tu u drzwi stoję... łaknąc pocieszającéj wiadomości. Jestem książę Korjatowicz.
— A! mości książę! — wstając powoli odparł sługa, — źle u nas! Do pana ani myśleć dostąpić, ale powiem to saméj pani.
— Uczynicie mi łaskę wielką, — dodał Konstanty, — może w czémkolwiek mógłbym się przydać, powiedzcie, że stoję tu na rozkazy.
Służący poszedł, pozostał dosyć długo i otworzył nic nie mówiąc drzwi salonu księciu. Pusty był, jedna świeca woskowa paliła się na stole. Z dalszych pokojów dochodził tylko głuchy szmer chodzących na palcach osób i szepczących ludzi.
Po chwili, która mu się jak wiek długą wydała, Konstanty ujrzał wchodzącą kasztelanową, bladą, w sukni codziennéj, nie ubraną, z twarzą, na któréj dobrze znać było kilkonocną bezsenność i niepokój.
— A, pani! — zawołał, posuwając się ku niéj — ja dopiero w téj chwili dowiedziałem się o słabości kasztelana. Czy mi niewolno ofiarować wam posług moich? jestem swobodny, mogę czuwać; możecie mnie posłać, jeśli potrzeba; zostawcie mnie w przedpokoju na straży.
Nina, milcząc, podała mu rękę, którą on ucałował. Łza błyszczała w jéj oku.
— Zdziwisz się książę, gdy przyjmę jego ofiarę... W domu jestem prawie sama... głowę tracę. Jeśli możesz... kasztelanowi, choć mało ma przytomności, miło będzie spojrzeć na twarz życzliwą.
— A ja tak będę szczęśliwy, jeśli mi pozwolicie służyć!
Konstanty z bijącém sercem posunął się w głąb pokojów za kasztelanową; w sypialni leżał stary na łożu o poduszki sparty, z rękami jak do modlitwy złożonemi, w których trzymał ściśnięty różaniec z krzyżem. Głowa jego siwiejącym otoczona włosem była dziwnie wypogodzonego oblicza, blada już teraz po apoplektyczném uderzeniu w części sparaliżowana. Oczy obracały się z trudnością, usta poruszały się bez głosu, ale znać było, że miał całą przytomność. Liczni słudzy otaczali łoże z widocznym żalem, krzątając się około chorego starca.
Lekarz tylko co był odszedł, przepisawszy leki, ale pocichu przygotowując do nieuchronnego końca. Książę wcisnął się na palcach i wskazane mu miejsce zajął przy łożu. Kasztelana potrzeba było podnosić, poić... zgadywać myśli jego, gdyż ani mówić, ani poruszyć się nie mógł. Zobaczywszy przybyłego, chory długo nań patrzał, jakby sobie chciał tę twarz przypomnieć, potém głową poruszył i rękę drżącą z trudnością wyciągnął, jakby szukał jego dłoni.
Scena była pełna powagi i boleści, dom cały w żałobie, w trwodze, a kasztelanowa nieumiejąca sobie dać rady, płacząca bezsilnie jak drudzy. Na gościa więc spadł obowiązek pokierowania wszystkiém. Z krewnych nikt nie mógł przybyć tak rychło, a przyjaciele nadto byli zajęci sprawami sejmowemi, polityką, zabawami, żeby się z nich który chciał dla chorego starca poświęcić. Książę uczuł, że przybył bardzo w porę, i dziękował Bogu, iż tak szczęśliwie był natchniony.
Wszyscy byli znużeni, mało kto przytomny; chory potrzebował ciągłéj czujności. Konstanty więc ofiarował się pozostać przy nim i siadł przy łożu, którego nie opuścił do rana.
W stanie chorego nie było ani polepszenia, ani pogorszenia znacznego, ale bezwładność bolesna... dla otaczających. Kilka razy w ciągu nocy kasztelanowa przychodziła, stawała, patrzała, czasem przemówiła słowo i nie otrzymawszy odpowiedzi, wracała na modlitwę.
Z rana książę posłał po lekarza, zdawało mu się, że kasztelan tracił siły... Wezwany przybył, ale nie znalazł zmiany na nieszczęście i na zapytanie poufne odpowiedział, iż niéma żadnéj ocalenia nadziei. Uderzenie, któremu uległ kasztelan, nie było pierwsze, a było wielce gwałtowne.
Stary nie miał we zwyczaju tak ucztować jak drudzy, a z saskich czasów pozostały tradycja i zwyczaj dotrzymywania placu, czy kto mógł czy nie, wymówić się było niepodobna; pilnowano aby nikt wody sobie nie dolał lub kieliszka nie wypróżnił gdzieś w kąt. Zaklinano na wszystko najświętsze, na miłość ojczyzny, braci, przyjaciół, często na Boga i Trójcę świętą... zawstydzano, przymawiano tak, że człowiek co pić nie chciał, musiał w końcu bądź co bądź spełniać kielichy. Tak się stało owéj nocy u hetmana z kasztelanem, który długo się opierał i naostatek po kilku kielichach o ostrożności i wszelkiéj wierze zapomniał, a skutkiem téj hulanki było uderzenie apopleksji. Inni nie lepiéj pono z tego szalonego bankietu powychodzili.
Ranek zszedł w tém milczeniu grobowém, które otacza łoże chorego bez nadziei, może straszniejszém niż śmierć sama. Wszyscy kochający starego z nim razem zawieszeni byli pomiędzy życiem a zgonem. Niektórzy biegli do kościołów, dawali na msze, inni odmawiali w domu litanje, stręczono lekarki i lekarzy...
Sama kasztelanowa chodziła jak posąg, nie mówiąc słowa, blada i znękana. Ile razy zbliżyła się do łoża stając tak, aby chory mógł ją zobaczyć, bo nie łatwo oczy obracał, stary patrzał na nią długo i łza mu powoli dobywała się z powiek, a rysy twarzy pod brzemieniem cierpienia krzywiły się jak do płaczu.
Tak minął dzień cały, nad wieczór zdziwiony bardzo książę usłyszał z ust starca dobywający się szmer niewyraźny... zdawało się, że miał mowę odzyskać. Obrócił się do Konstantego i wyszeptał z trudnością:
— Księdza! księdza!
To mówiąc znowu drżącą rękę wyciągnął ku niemu i podaną dłoń uścisnął.
Książę wyszedł z pokoju do kasztelanowéj zwiastując jéj, że chory przemówił i że zażądał duchownego. Natychmiast spełniając jego życzenie, posłano po staruszką wikarjusza u św. Jana, który był zwykłym kasztelana spowiednikiem i od lat wielu przyjacielem.
Ale nim podążył ks. wikary, usta kasztelana rozwiązały się niemal zupełnie, po cichu mówił, jednak wyraźnie i przytomnie. Napróżno usiłowano go uprosić by milczał, czuł że mu niewiele chwil pozostawało, a do mówienia bardzo wiele.
Przywołał kasztelanową i poprosił jéj, aby zaraz po bytności księdza przywołano rejenta.
— Ale, proszę cię, nie trwóż się i nie spiesz napróżno, — zawołała — dzięki Bogu już ci lepiéj.
Stary głową potrząsł.
— Uprosiłem sobie u Pana Boga, abym przytomnie, przejednany z nim i spełniwszy obowiązki świat pożegnał, ale żyć nie będę. Czuję to.
Chrześćjański obrzęd pożegnania ze światem u łoża konającego, tak jak go niegdyś u nas odbywano, z głęboką wiarą w nieśmiertelność, był może ze wszystkich w życiu człowieka najuroczystszy, najbardziéj poruszającym. Gdy chory pobłogosławiony, połączony z Panem, powoływał do łoża tych, z którymi przebył ciężką pielgrzymkę, gdy z kolei rękę stygnącą przychodziły całować dzieci, przyjaciele, sługi, domownicy... rozpłakani, a kapłan czytał modlitwy konających przy blasku drżącéj gromnicy, zdawało się, że dwa światy — ziemski i niebieski zbliżały się, pochylały, ocierały o siebie, że duchem postrzedz było można ulatującego z ciała ku wieczności ducha oczyszczonego modlitwą i miłością.
Nigdy żywi o zaziemskie światy bliżéj się nie ocierali, jak w téj godzinie często oznamionowanéj już widzeniami niebios, które drętwiejące wypowiadały usta.
Nikt spokojniéj, bogobojniéj, święciéj nie umierał nad kasztelana. Przywrócona mowa i myśl przytomna posłużyły mu do zamknięcia sumiennego porachunku z ziemskiém życiem. Niepokoił się tylko, aby o kim lub o czém nie zapomnieć przed zgonem, a żona i bliscy napróżno mu starali się wmówić, że żyć będzie.
Nie odpowiadał im na to i przerywał dając rozkazy i rozporządzenia.
Pożegnawszy wszystkich i czule podziękowawszy żonie za osłodę dni ostatnich i poświęcenie dla siebie, kasztelan miał jeszcze dość siły przywołać rejenta i podyktować testament, który drżącą ręką podpisał.
Wszyscy w téj chwili przez uczucie delikatności odstąpili i nikt nie wiedział o ostatniéj woli zmarłego. Staremu słudze zadysponował potém, w co go ma ubrać po śmierci i kazał znów prosić żony. Te kilka godzin pracy znużyły go tak, iż ująwszy rękę kasztelanowéj, która przy nim siedziała, począł zwolna usypiać. Dłonią, w któréj trzymał krzyż z różańcem, ucisnął piersi i zamknął powieki. Wszyscy cieszyli się tym spoczynkiem... spał oddychając lekko i wkrótce machinalnie puścił rękę żony, która widząc go tak widocznie zdrowszym, pocichu odeszła do siebie.
Ludzie téż znużeni popadali, gdzie kto mógł, aby spocząć nieco, i noc nadeszła niosąc z sobą nadzieję... Ale gdy nad rankiem weszła kasztelanowa do pokoju sypialnego, zastała Konstantego klęczącego w nogach łoża, a starca zimnym już i martwym... Wpośród tego snu błogiego Bóg zesłał mu śmierć.
Taki był koniec człowieka prawego i zacnego, któremu oszczędził pan Bóg wiele boleści zabierając go do siebie.
Po śmierci kasztelana książę musiał jeszcze pozostać w domu, aby się zająć pogrzebem i najpilniejszemi formalnościami i dopomódz wdowie, która bez przesadnych oznak rozpaczy, głęboko była przejętą i strapioną... Rodzina tak rychło przybyć nie mogła, trzeba więc było zapomniawszy o sobie, zarządzić pogrzebem uroczystym. A wedle obyczajów ówczesnych skromnym on być nie mógł; mierzono wspaniałością jego przywiązanie familji; cichego i oszczędnego nie pojmowano.
Senatorska godność zmarłego, jego imię, stosunki, popularność, wymagały pompy zresztą tradycją już uświęconéj, katafalków, mów, egzort, biskupa do konduktu, zakonów, bractw i t. p. Rodzina pospieszyła zawiadomić, iż wszelkie koszta poniesie, wdowa także chciała uczcić nieboszczyka jak najwspanialszym pogrzebem, któremu prawie całe sejmowe zgromadzenie było przytomném; odbył się więc solennie, według wszelkich wymagań, a duchowieństwo i przyjaciele zaproszeni zostali na stypę do pałacu, na którą téż nic szczędzić nie było można.
Książę był już tak znużony, a zgon kasztelana tak żywo mu jego własne przypomniał straty, iż ostatniego dnia poszedł przed ucztą pożegnać kasztelanowę.
— Niech mi pani daruje, — rzekł, — że już dziś służyć nie mogę, a przychodzę u nóg jéj złożyć dzięki za tę łaskę, któréj doznałem. Daliście mi państwo dowód prawdziwéj życzliwości, dozwalając z sobą dzielić chwilę uroczystą i bolesną. Wierz pani, iż nigdy o tém nie zapomnę.
— A! książę, — odparła ściskając jego rękę wdowa, — jabym to wam dziękować powinna. Byliście mi pomocą, pociechą, jedynym przyjacielem w chwili strapienia. Ale ja wam nie będę dziękować. Wierzcie mi, z tą ufnością, z jaką wy szliście ku mnie, jam przyjęła ofiarę czując, że mnie bez słów zrozumiecie... Między wami książę a mną podzielony żal zawiązał stosunek przyjaźni, który się nie zerwie tak łatwo. Jesteś mi bratem, ja ci siostrą być przyrzekam... i nie żegnajmy się... ale... do widzenia!
— Pani pozwoli się spytać... czy myśli zostać w Warszawie, czy wyjeżdża.
— Zostaję, — rzekła kasztelanowa, — dom mój z wyjątkiem was, m. książę i kilku osób będzie dla wszystkich zamkniętym. Dokądżebym pojechała? Samą jestem na świecie... nie mam nikogo! Jak tylko rodzina przyjedzie, ustąpię z pałacu, a wówczas pomożecie mi nająć skromne mieszkanie...
Książę ucałował jéj rękę i wyszedł wzruszony. Cała ta przygoda, tych dni kilka przebytych w atmosferze śmierci, obraz konającego... żal ludzi otaczających, praca nieustanna znużyły go tak, iż ledwie doszedłszy ubogiéj swéj izdebki, musiał się w łóżko położyć.
Noc przeszła w gorączce... nazajutrz rano posłał po Stefana, nadbiegł wreszcie i Metlica przeczuwszy, że był już w domu. Znaleźli go tak osłabłym i znękanym, że Grzegórz chciał biedz po doktora, ale Konstanty posłał go do Kapostasa i prosił, aby się zatrzymać do jutra. Czuł, że siły młodości pokonają to chwilowe niezdrowie.
Od Stefana dowiedział się Konstanty, iż nieszczęśliwy pułkownik siedział jeszcze o chlebie i wodzie, pod dozorem podkomorzyca, który do postu tego, proprio motu, jako człek religijny, dodał głośne odmawianie modlitw po dniach całych. Niekiedy jako głównokomenderujący przychodził na inspekcję rotmistrz Trąba i nie odszedł, żeby parą szturchańcami nie nauczył mores, jak powiadał, więźnia nieszczęśliwego.
Konstanty znajdował, że kara ta za długo się ciągnęła... inni sądzili ją za łagodną jeszcze.
W mieście niewiadomość o losie pułkownika budziła najdziwaczniejsze domysły. Nie taił się Pancini, że miał wielką wyprawę swą rozpocząć, by zemsty długo zwlekanéj dokonać; gdy po tych obietnicach nagle jak w wodę wpadł, hrabiowie nie wiedzieli, co myśleć, a lękali się go szukać i dowiadywać... Byli tak w nim zaufani, iż nie posądzali nawet o niezręczność i niepowodzenie... sądzili, że zachorował, że się zgrał, że osobista jaka przygoda z placu go ściągnęła... ale czekali, czy nie wypłynie znowu nad wodę. Z każdym dniem jednak byli niespokojniejsi, pułkownika nie było i nie było widać.
Hrabia Zeno chodził chmurny, gdy jednego poranku dano mu znać, iż pułkownik... się zjawił.
Sam wybiegł naprzeciw niego i zdumiony postrzegł człowieka tak strasznie wychudłego i zmienionego, bladego, zestarzałego, iż na widok jego z przestrachu krzyknął.
— Co się stało? pułkowniku!
O kiju, milcząc Pancini wszedł do pokoju, bo przy sługach mówić nic nie chciał, a taić swych cierpień nie myślał, boć przecie spodziewał się, że otaksowane i zapłacone zostaną. Dlatego wprost po wypuszczeniu z obrazem swéj niedoli stawił się u hrabiego.
— Co ci się stało? — powtórzył hrabia.
— Nim odpowiem, pozwólcie mi siąść, bo się słabo robi, — rzekł pułkownik i padł na krzesło.
Hrabia patrzał milczący.
— Widzisz hrabio we mnie ofiarę... patrz, do jakiego stanu przywiodła mnie gorliwość dla sprawy waszéj.
— Ale cóż wam jest? co jest? co się stało?
— Stało się coś tak okropnego, tak nieprzewidzianego, tak bajecznego, że ja sam dziś tego pojąć nie mogę. Wszystko było ukartowane jak najdoskonaléj, ludzi miałem pod ręką, młodego człowieka namówiłem, żeby przyszedł do mnie, poznawszy się z nim. Byłem najpewniejszy, że mi nie ujdzie cało!! Ale szatan się w to wmięszał! Ah! Zdradzono mnie, jestem pewny, że któryś z ludzi mnie zaprzedał... Judasz!.. W chwili, gdy mieli wpaść moi, wpadli nasadzeni ich ludzie... i...
Hrabia załamał ręce.
— Zbito cię?
— Zbito! to mało! zgruchotano mnie! zbezczeszczono i dwa tygodnie związanego w łóżku trzymali o chlebie i wodzie, żem ledwie nie umarł... Na dobitkę wymogli na mnie podpisanie zeznania, że... to jest... wszystko...
— Jak to! nasze imię?..
— Oni o niém dobrze wiedzieli...
Hrabia Zeno pochmurniał.
— Pozwól sobie powiedzieć, pułkowniku, — rzekł, — że podobnéj niezręczności, że się tak grzecznie wyrażam, w życiu jeszcze nie praktykowałem na nikim, co się interesa podejmuje prowadzić.
— Panie hrabio, — przerwał pułkownik, — to co powiadasz jest najczarniejszą niewdzięcznością... ja dla was może życie utracę, ja proszę o doktora, aby poświadczył, w jakim stanie powracam.
— Ale cóż mnie do tego? — dumnie odparł hrabia, — wziąłeś na swoje ryzyko interes... spisałeś się niezgrabnie, ja ręce umywam. W dodatku jeszcze nas skompromitowałeś.
— I skompromituję gorzéj, ukazując się na świecie w tym stanie.
— O cóż ci idzie? nic nie zrobiłeś?
— Jestem umierający.
— Ale co mnie potém?
Pułkownik spojrzał ze zgrozą.
— To tak? spytał, — czy to słowo ostatnie?
Hrabia Zeno poczynał się gniewać na serjo.
— Patrzcież go! — zawołał, — nie zrobił nie i ma pretensje. A kto ci winien, żeś niezgrabny?
— Więc zobaczymy! — rzekł pułkownik wstając z krzesła, — ja sprawę moją oddaję pod sąd polubowny.
— Ja z tobą żadnéj sprawy nie mam. Zapłacę ci i ruszaj do stu kaduków.
Tu nastąpił targ, a z niego wyrodziła się kłótnia, któréj opisywać nie widzimy potrzeby.
Pancini biegły był w tego rodzaju interesach i umiał je prowadzić, a słowy się nie łatwo obrażał. Obawa skandalu zmuszała do zaspokojenia go i bądź co bądź trzeba było przyjąć uciążliwe warunki za to, że się interes zepsuł.
Zepsuł się bowiem tak dalece, iż hrabia, który miał po sobie opinję, zaczynał dosłuchiwać się śmiechów i żartów. Koadjutorowie księcia dowcipném postępowaniem zyskali pochwały powszechne, blady pułkownik po poście przymuszonym znosił jeszcze drwiny powszechne. Przygoda jego niewiedzieć przez kogo i jak rozgłosiła się, rozniosła i uczyniła go śmiesznym. Kopije cyrografu, który podpisał, chodziły po rękach. Hrabiowie się wściekali. Książę tymczasem chodził spokojnie w biały dzień, jakby najgrawając się z bezsilnéj zemsty swoich nieprzyjaciół.
Ale nie należało się łudzić tém pozorném zwycięztwem, bo ci co znali rodzinę wiedzieli dobrze, iż ona tém świetniejszéj i głośniejszéj jeszcze zemsty zapragnie.


Upłynęło kilka tygodni spokojnie. Jednéj niedzieli, nie widząc o zwykłéj godzinie przychodzącego Metlicy, Konstanty jakby przeczuciem jakiém tknięty poszedł do Mokotowa.
Znając poczciwego Grzegorza, który punktualnie o jednéj godzinie stawiał się na Marywilu, książę domyślał się choroby, gdyż olbrzym, który nie podlegał nigdy żadnéj słabości, od dni kilku skarżył się na ciężką głowę.
Domek najęty przez niego stał w gęstwinie drzew, otoczony małym ogródkiem. Konstanty, wchodząc znalazł furtkę otworem, a zanim doszedł do drzwi, uderzyło go to, że przez okna zobaczył mnóstwo wyrzuconych drobnych sprzętów, a w domku trzask i łom, jakby rąbanych krzeseł i stołów.
Nie mógł pojąć, co się stało, i pędem wpadł do dworku. Tu widok niepojęty dlań z razu przedstawił się jego oczom... Grzegórz z brwią zmarszczoną, z twarzą zmienioną gniewem, który do wściekłości dochodził, z siekierą w ręku, rąbał i druzgotał co spotkał.
Nikogo prócz niego nie było w domu. Snać straszny jakiś gniew opanował go, a owładnięty nim, zapomniawszy się, oszalały, tłukł i rozbijał co popadł.
W chwili gdy Konstanty wchodził, roztrzaskał wieko fortepjaniku i cisnął je za okno.
Książę pochwycił go oburącz.
— Na miłość bożą! co to jest?
Grzegórz się obejrzał i zlekka go odepchnął.
— Daj mi książę pokój! — zawołał — czynię sprawiedliwość! Nie chcę patrzeć na to... na ogień szatańskie sprzęty!... nic z przeszłości pozostać nie powinno!... nic, nic! Nie mam żony, nie miałem dziecka... stało się! Przeszłego życia trzeba zapomnieć, przyszłości się wyrzec!... Córka uciekła z djabłami; żonę, co jéj pomogła, wygnałem precz!... nie miałem dziecka, nie mam! Nie chcę ich znać!... Teraz nas dwóch na świecie, ty i ja! — zawołał do księcia. — Zabieram mój grat i idę z tobą, nie odstąpię cię na krok... będę ci służył.. zapomnę!.. wszystko się zapomina!...
I znowu chwycił siekierę, w pasji rąbał krzesła, stoły, tłukł zwierciadła.
Na hałas i wrzawę zbiegali się ludzie, patrzyli, nie mogąc zrozumieć nic, prócz że człowiek oszaleć musiał.
Żadną prośbą ani błaganiem nie można go było skłonić, aby to zniszczenie powstrzymał. Przeszedł do drugiéj izdebki, aby zrąbać łóżka i powyrzucać pościel... Mimo zakrwawionego oka i ust zsiniałych, zdawało się, że czynił to ze spokojem jakimś, z myślą zawziętą, któréj żadna siła pohamować nie mogła.
Konstanty patrzał, lecz ilekroć się odezwał, Grzegórz błagająco mu odpowiadał:
— Daj mi dokończyć! niech z téj kloaki nie zostanie nic! nic! Na ogień nieczyste śmiecie, precz z gnojami!
Właściciel domu uwiadomiony, lękając się o swą własność, wpadł przerażony, ale progu nie śmiał przestąpić.
— Co ty tu chcesz?! — zawołał Metlica. — Zapłaconyś?... Sprzęt mój, domu ci nie tykam; a co moje, z tém mam prawo zrobić co mi się podoba.
Zobaczywszy, że ludzie chwytają powyrzucane rzeczy, Metlica głosem przerażającym ich odpędził.
— Nie tykać mi nic! to moje! precz...
Gdy wszystko było w podwórzu, do ostatniego złomka, Grzegórz wyszedł i milczący począł stos układać. Ręce mu drżały, gdy się dotykał rzeczy, do których całego życia przylgnęły pamiątki, łzy ciekły mu po twarzy, łykał je i powoli zrzucał na kupę wszystko. Potém poszedł do kuchni, wyniósł głownię, podpalił i stanął z założonemi rękami.
Ten olbrzym objęty taką boleścią, z którą napróżno walczył, stojący u stosu, na którym płonęły pamiątki przeszłości, milczący, zrozpaczony, tak straszliwym był w téj chwili, że nikt się zbliżyć doń nie ośmielił. Płomień pożerał owe kosztowne, niegdyś ofiarą prywacji nabywane dla ukochanego dziecka zabawki, zbytkowny sprzęt, odzieże... Metlica podsycał go, jakby pragnąc co najrychlejszego zniszczenia... Nareszcie została garść popiołu tylko i kupka węgla, w któréj walały się żelaztwa szczątki, szkła kawały i poczerniałe resztki bronzu... Grzegórz siadł na ziemi, ręką przysłonił oczy, płakał, ale łzy łykał...
Konstanty stał na boku, widząc, że temu cierpieniu należało swobodny przebieg zostawić, że tu słowo pociechy byłoby trucizną...
Tak upłynęła długa chwila... powoli otworzył oczy biedny człowiek, wstał, dźwignął się ciężko, poszedł do Konstantego wprost i padł mu do nóg, obejmując jego kolana...
— Mój dobry panie! zostałeś mi jeden, — zawołał, — jeden na świecie... a! błagam cię, nie dobijaj mnie, nie odepchnij, nie zawiedź na sercu... bobym umarł nie wierząc już w nic na świecie. Ciebie jednego mam! To był sen... nie miałem dziecka... nie miałem żony... chodźmy ztąd... chodźmy... Grzegórz ci będzie buty czyścił, zapomni o wszystkiém i będzie szczęśliwy...
Ostatnie słowo wymówiwszy uląkł się go i rozpłakał. Konstanty ujął pod rękę starego i nie oglądając się za siebie wyszedł. W milczeniu przewlekli się przez miasto. Grzegórz powiek nie podniósł nawet. Któż wie, lękał się może w jedném z okien Krakowskiego przedmieścia zobaczyć twarz córki.
Stało się, czemu zapobiedz było niepodobna... Téj nocy właśnie Julja wykradzioną została, a raczéj uciekła z domu, prawdopodobnie jeźli nie za wiedzą matki, to z jéj milczącém przyzwoleniem. Gdy rano okropną tę wieść zwiastowała ona ojcu, starając się mu wytłumaczyć Julję i uniewinnić ją po swojemu, Grzegórz wpadł w straszliwy gniew i kłótnia, która między nim a Minną powstała, skończyła się wygnaniem jéj z domu.
Pozostawszy sam, Metlica począł tłuc i druzgotać wszystko i w téj chwili wściekłości zastał go książę, gdy nadszedł.
Teraz nieszczęśliwego starego doprowadziwszy na Marywil, potrzeba było doglądać, gdyż stan jego umysłu kazał się obawiać, aby gwałtowna rozpacz nie przeszła w obłąkanie. Konstanty natychmiast najął obok siebie drugą izdebkę, która stała pustką i znowu musiał zostać stróżem przy chorym, gdyż Metlica pod wieczór zasłabł i musiano posłać po lekarza.
Ostrożność ta była jednak próżną, bo stary doktora przepędził i położywszy się prosił, aby go tylko zostawiono w spokoju. Trawił tak swą boleść, łkając i śmiejąc się na przemiany... książę siedział u progu i milczący czekał, aż ta burza, która wichrzyła w piersi nieszczęśliwego, sama się powoli ukoi. Trzy dni oprócz wody nic do ust nie biorąc, a z cebra pijąc tylko nieustannie, jakby w sobie ogień zalewał, olbrzym wstał czwartego rano milczący, blady i wziął się nic nie mówiąc do zamiatania i czyszczenia. Był to najlepszy znak, że kryzys szczęśliwie przeszła.


Do wielu znikłych ozdób staréj Warszawy zaliczyć należy i ogród Mniszchów, który jeźli nie obszernością swą, to staranném utrzymaniem należał do piękniejszych. Właścicielka jego tęskniąc za swym parkiem w Wiśniowcu i Łozach, nie mogąc tu ani kaskad, ani jezior swoich sprowadzić, starała się przynajmniéj uczynić go wytwornym, wedle ówczesnéj mody. Kamienne wschody, galerje i balustrady, wazony marmurowe na udatnych podstawach, kilka posągów, stare drzewa — czyniły ogród Mniszchowski wcale ładnym, a że właściciel i właścicielka należeli do kółka rodziny JKMości, bo sama pani była siostrzenicą jego, że oboje żyli w jak największym świecie, zabawy i przyjęcia w pałacu i ogrodzie liczyły się do najpożądańszych dla tych, co w najlepsze towarzystwo kosmopolityczne wnijść pragnęli.

Wówczas może więcéj jeszcze niż dzisiaj arystokracja polska pragnąc zrzucić z siebie wszelki pozór barbarzyństwa, zrzucała razem namiętnie wszystkie polskości cechy. Wówczas jak dzisiaj hasłem jéj była rezygnacja i szyderstwo z gorącego patrjotyzmu, wówczas jak teraz mówiono po francusku a wyśmiewano się z kontusza, jako z pozostałości dawnych wieków z cywilizacją niezgodnéj. Nigdyśmy prawie nie umieli w wyższych spółeczeństwa sferach jak Węgrowie połączyć dwojga, — cywilizacji europejskiéj z miłością narodowości, wiecznie się one z sobą kłóciły i wiecznie jednę drugiéj poświęcać było potrzeba. Wielki świat z czasów sejmu czteroletniego był przepojony francuzczyzną, rozmiłowany w Anglji, w ekstazie nad Włochami, a bolał tylko, że musiał potrosze być polskim. Polska dla niego była tak smutną, iż z niéj ciągle się uciekać chciało, ona przedstawiała obowiązek, trud, twarde zapasy z losami, a wszyscy tak pragnęli życia i użycia! Pocichu ileż to serc biło do tego, aby raz sobie kto Polskę zabrał... byle w niéj było spokojnie, byle patrjoci przestali hałasować, byle rewolucje przestały wybuchać, byle wziąwszy pieniądze z domu można uciec nad brzegi Arnu lub Sekwany!
To usposobienie wielkiego świata ubierało się chętnie, jak dziś, w pozory konserwatyzmu, ortodoksji, legitymizmu i byle jakiéj doktryny, któraby dozwalała siedzieć z założonemi rękami wygodnie, nic nie robiąc, a napawając się życiem.
Z małemi wyjątkami wielki świat był takim już wówczas, a w tym jednym świecie nie można powiedzieć, ażeby nie przechowano tradycji do dni dzisiejszych! W tém jedném od lat stu nie zaszła zmiana najmniejsza, a niefortunne wybuchy rewolucyjne i wojny o niepodległość nieszczęśliwe, usprawiedliwiając niejako świat wielki, dały mu tylko możność niedołęztwo swe zmienić w teorją niewzruszoną.
Miłość ojczyzny w tym zfrancuziałym świecie schodziła do tak drobnych rozmiarów, iż się w końcu stawała niedostrzeżoną. Patrjotów zwano pocichu Don Kiszotami, jak dzisiaj, a salon nienawidził ulicy, co téż przetrwało do dni naszych. Wielkie panie zmuszone były poklaskiwać fetom patrjotycznym i dawać rączki do pocałowania bohaterom ulicy, ale pocichu jakże się z nich wyśmiewano!!
Nigdy u nas zewnętrznego poloru nie umiano odłączyć od wewnętrznéj człowieka wartości. Kto był choć trochę śmiesznym, wydawał się głupim.
Ale powróćmy do Mniszchowskiego Ogrodu, który tego dnia przepełniony był, nabity wyborem towarzystwa, a potrosze i pośledniejszymi ludźmi, łaskawie przypuszczonymi... do oglądania przygotowań, które Blanchard robił puścić się mając balonem.
Była to chwila, gdy jeszcze wierzono w żeglugę powietrzną i na niéj wielkie budowano nadzieje. Pochlebiało to Warszawie, że w samych pierwocinach aëronautyki, jedna z pierwszych prób tu się odbyć miała, próba, o któréj Europa cała w kilka dni potém chciwie w dziennikach szukała wiadomości.
Lud pospolity, który do ogrodu nie miał przystępu, otaczał zdala posiadłość Mniszchów, drapał się na mury, właził na drzewa, wciskał się na dachy i kominy, aby widzieć śmiałków, którzy mieli wzlecieć w powietrze. Stare dewotki i niemłodzi dawnego autoramentu Polacy choć radzi byli widzieć to cudo, szeptali po cichu o sprawie szatańskiéj i dawali do zrozumienia, że było bezbożnością chcieć człowiekowi latać, gdy Pan Bóg skrzydeł mu nie dał. Tłumaczono to pokusą czartowską i świętokradztwem kary godném... Niektórzy przypominali wieżę Babel także mającą szturmować niebiosa, a ogniem z niebios strzaskaną.
Wielkie wrażenie czyniła wiadomość, że człowiek takiego imienia i rodu jak Jan Potocki, miał się puścić z Blanchardem. Pan z panów, Piławita czystéj krwi, plebejuszowskiéj żądny zabawki i nastawiający kark dla ciekawości spojrzenia z góry na ziemię!
Zdala patrzano na jego ubiór azjatycki, na białego pudla i tureckiego sługę, ruszając ramionami. Arystokracja téż, choć otwarcie nie śmiała hrabiemu się sprzeciwiać — sarkała na to.
— Powiem asindziejowi, — zażywając tabakę ze złotéj emaljowanéj tabakiery szeptał książę S. do wojewody — że to wszystko nie najlepiéj zwiastuje. Jak nas motłoch ma szanować, kiedy my się nie szanujemy? Tyzenhauz staje się fabrykantem, Prot Potocki bank zakłada, Zamojscy i Brzostowski chłopów uwalniają, a Jan Potocki balonem leci! Co potém dziwnego, że plebs drze się tam, gdzie nigdy nie bywał? Wszystkie prawe pojęcia pomięszane... i naturalnie rzeczpospolita się wywróci.
— Spojrzże asindziej, mości książę, — odparł wojewoda, — na ten kwiat spółeczeństwa otaczający N. Pana a rozpatrz się baczniéj w genealogijach tych ichmościów. Co to są za jedni? Czystéj krwi ludzi najmniéj, reszta awanturnicy, ewangeliczni goście na uczcie, których nazwiska dławią. Niewiedzieć zkąd to wyszło, a nosa drze.
— Już mnie to nie tyle indygnuje, — rzekł książę — boć naturalna najmniejszemu człowiekowi, że się do góry wspina, ale przeciw naturze jest, by ludzie naszego rodu abdykowali, mości dobrodzieju, i dobrowolnie z hałastrą szli za pan brat.
— A no! żyjemy w takim głupim wieku! to przejście — wszystko późniéj powróci do porządku. To tak, mości książę, jak gdy w naczyniu skłócone płyny razem się pomięszają, ale postawiwszy je zaraz oliwa wraca na wierzch, woda na swe miejsce, a męty na dno!
— Cha! cha! cha! męty na dno! przedziwnie! doskonale! męty! bardzo dobrze. Muszę to moim paniom powtórzyć... dowcipnie! bardzo dowcipnie!
W pierwszy rząd widzów, który wyglądał jak kwiecista grzęda pełna najśliczniejszych twarzyczek i najdostojniejszych słoneczników, wcisnęła się piękna starościna. Ci co nie mogli stanąć przy niéj, bo tu o miejsce było trudno, cisnęli się w koło, aby dotknąć choć kraju jéj szaty i módz do różowego uszka posłać przypomnienia słowo.
Armja, którą dowodziła piękna, urocza, zwycięzka rozwódka, składała się z najserdeczniejszych, najwykwintniejszych, najmilszych rycerzy, zbrojnych w dowcip, tytuły i pieniądze. W pierwszym rzędzie grenadjerowie nieulękli, gotowi pójść do ołtarza; w drugim lekki żołnierz do tyraljerki miłosnéj wprawny, w trzecim marodery, aby się pochwalić wieczorem, że gwiazdka rzuciła na nich promyczek światła, że i oni mieli chwilę w życiu, w któréj jéj wzrok spoczął na nich.
Jak zawsze wesoła, roztrzpiotana, niespokojna, niemyśląca o jutrze, chciwa wrażenia dzisiejszego i gotowa je okupić największą ofiarą, byle posiąść a jutro rzucić z pogardą w śmiecie, starościna promieniała w tém kółku, którego zwrótką było — Enchanteresse!
W istocie czarowną była i nikt się jéj oprzeć nie umiał, starzy tracili głowy, młodzi serca... a kobiety patrząc na nią — cierpliwość. Zdala współzawodnice szukały plam na tém słońcu i z przekąsem mówiły o niéj, ale zblizka ściskano i całowano ją tak serdecznie. Wielkiém zadaniem chwili było odgadnąć, kogo starościna preferuje i za kogo pójdzie.
— Wierzcie mi — mówiła gospodyni — elle a l’air dissipé, mais au fond elle est très raisonnable... wybierze najbogatszego.
— Biedny starosta! — mówiły panie, — spojrzcie tylko, jak na nią zdala rzuca oczyma, jak kotek odsadzony od miseczki z mlekiem.
— Wszakże kasztelanowa mu owdowiała, jakby naumyślnie, ce sont ses premières amours, może powrócić do niéj... przyjęłaby go pewnie.
Kasztelanowej, która była w żałobie i nie wychodziła nigdzie, w towarzystwie tém nie było, nad czém przyjaciółka jéj ubolewała.
— Jeździłam umyślnie do téj biednéj Niny, — opowiadała — je l’aime tant! ale nie chciała nawet do okna marszałkowej, która jéj miejsce ofiarowała za żaluzją, przybyć! Odegrywa rolę niepocieszonéj Artemizy! c’est ridicule le vieux bonhomme, n’etait pus dejas si aimable, et il sentait mauvais! pouuh!
Posądzam ją, — dodała, — że ten głupi nieznośny kniaź głowę jéj zabałamucił.
Pas possible!
— O! to przejdzie! ale słyszę, że cały czas choroby kasztelana nie wychodził od nich... był przy umierającym, rozporządzał wszystkiém. Kocham Ninę i jestem bardzo pobłażającą, ale przyznam się, że te amory przy trumnie... cela choque.
— Słyszała pani przedziwną historją księcia z pułkownikiem! — odezwał się ktoś z otoczenia.
— Coś mi mówiono! nie uważałam!
— Hrabia Zeno zgodził, jak się zdaje, tego awanturnika Panciniego, aby skarcił książątko. Pułkownik wziął się do tego niezgrabnie i okropne dostał cięgi. Jeszcze się na świat pokazać nie może, tak zmizerniał!
— Zeno jest we wszystkiém niezgrabny, — zawołała starościna.
— A książę szczęśliwy! — dodał ktoś do ucha starościnéj.
Vous trouves?
— Wszak i pani...
— O! proszę mi tego błędu méj młodości nie wspominać — rozśmiała się starościna, — miałam go za istotę oryginalną, mais c’est un paysan du Danube... Affreux! Biednéj Ninie starałam się wyperswadować jéj słabość dla tego gbura, ale się do niéj nie przyznaje nawet.
Mauvais signe!
— Mówiłam staroście, który się w niéj dawniéj kochał, aby wrócił do niéj. Ils se conviendraient parfaitement, vu qu’ils sont tous le deux également ennuyeux! ale Nina nie może mu darować, że ją dla mnie po rzucił, a starosta może się ogląda na to, że uboga.
— Ale właśnie wczoraj otwarto testament — przerwał ktoś z tłumu.
— Jaki testament?
— Kasztelan zrobił testament.
Parfaitement! Pałac i połowę dóbr zapisał żonie.
— Ale familja na to nie pozwoli.
— Ja słyszałem, że kasztelanowa nie przyjmuje.
— O, o! — przerwała starościna — na cóżby miała faire la petite bouche? Ale mnie o tém nie mówiła wcale... Nie wiedziałam o testamencie. Jeśli ją zbogacił... o, to znajdzie adoratorów...
W téj chwili uwaga wszystkich odwróconą została ku balonowi. Umieszczona pod nim fajerka rozrzedziła powietrze, kitajkowy olbrzym wydymał się, sznury naprężały. Blanchard siadał do łódki, za nim Jan Potocki.
Wszystkich oczy zwrócone były na powietrzną nawę, która za chwilę od ziemi oderwać się miała i ulecieć ku niebiosom.
Serca biły, podziwiano odwagę, dłonie białe ściskała trwoga, zanim uwielbienie dla śmiałych podróżnych miało je zmusić do szalonego oklasku. Balon chwiał się i powoli dźwigał ku górze. Żegnano hrabiego, który z zimną krwią patrzał na otaczających i wstrzymywał wyrywającego się pudla. Na twarzy jego nie było widać najmniejszego wzruszenia, Francuz krzątał się około przyrządu.
Milczenie trwogi i podziwu oniemiło tłumy, oczy podnosiły się do góry. Dano znak odcięcia sznurów. Balon oswobodzony, majestatycznie uleciał w powietrze, a grzmot oklasków, okrzyków, jęków nawet i głosów przestrachu zawrzał nagle. Widzowie wszyscy powiewali chustkami, podnosili kapelusze, ręce, krzyczeli zapominając się. Widok ten nowy, dziwny, egzaltował najzimniejszych; najsilniejsi nim przerażeni milczeli, bledli.
— Koniec świata! — mruknął szlachcic.
— To przepowiedziano w Apokalipsie — dołożył drugi.
Balon tymczasem dźwigał się nad głowy, nad drzewa, nad domy, nad wieże... pod chmury... stał się małym. Postaci na łódce już prawie dojrzeć nie było można, perspektywy i lornetki skierowano ku niemu. Nic, tylko ciemny punkt, jakby olbrzymi ptak gdzieś pod obłokami, a wiatr go unosi za Wisłę... i oczy napróżno go szukają.
Tłum stał, i pełen niepokoju o losy śmiałych podróżnych, powoli rozpływać się zaczął.
— Zmówcie „Wieczne odpoczywanie“ — odezwał się zagorzały jakiś fanatyk — Pan Bóg takiego zuchwalstwa przebaczyć nie może, i strąci ich z góry... Dobrze tak!... Lucyper podobnie piął się do nieba.
Tłum ciekawych zwolna rozpływać się począł, a w ogrodzie pozostało tylko małe kółko pani marszałkowéj, proszonych na kawę i podwieczorek. Starościna nie należała do niego, wiadomość o testamencie niepokoiła ją z wielu względów... potrzebowała sprawdzić pogłoskę i biegła do powozu, chcąc zaraz jechać i Ninie — powinszować.
W bramie spotkała ex-męża swego, który szedł kwaśny i dumny. Zawołała go. Mimo sprawy rozwodowéj, dla samego dobrego tonu, byli z sobą w stosunkach przyjacielskich.
— Słyszałeś starosto o szczęściu kasztelanowéj?.. Mąż jéj znaczną część majątku zapisał. Trzeba pana połajać! Jakże może być, żebyś z jéj położenia nie starał się korzystać... kochaliście się przecie... Ja panu zawsze dobrze życzę... a radabym téż, żeby mu po trzech miesiącach pożycia powiedziała Nina, że jesteś strasznie nudny.
— Ja nie mam szczęścia do nikogo, — syknął starosta, — a do kasztelanowéj mniéj niż gdzieindziéj,
Starościna dała mu wachlarzem po rękach.
— Wstąpże waćpan do klasztoru.
— Myślę o tém właśnie.
Widząc, że do rozmowy nie ma ochoty starosta, piękna Gietta odwróciła się od niego, siadła do powozu i kazała jechać do kasztelanowéj. Było w przeznaczeniu starościnéj, księcia i Niny, ażeby się zawsze spotykali tutaj. Konstanty, który oddawna nie odwiedzał wdowy, a o testamencie nie miał wiadomości wcale, tego dnia przypadkiem się zaanonsował i został przyjęty natychmiast. W chwili, gdy Gietta nadjechała, a sługa nie czekając nim wysiędzie, oznajmił o jéj przybyciu, książę się właśnie znajdował. Chciał natychmiast wyjść, ale uprzejma gospodyni go wstrzymała.
— Zostań książę, proszę, — rzekła, — a jeźli wesoła starościna znajdzie w jego bytności powód do jakiego żarciku, cóż nam to szkodzi?
To nam tak miłe było i drogie, że Konstanty o wszystkiém zapomniał.
Ledwie tych słów domawiała, gdy starościna wleciała jak ptak szeleszcząc jedwabną suknią, spojrzała od progu... i zaczęła się śmiać.
— Zawsze on! — zawołała do rumieniącéj się przyjaciółki, — doprawdy, państwo jesteście jak dwie synogarlice... Jakto? książę nawet nie miał ciekawości widzieć to cudo cudów... balon!!
— Owszem, widziałem go, gdy uleciał w powietrze i pobłogosławiłem na drogę!
Starościna usiadła a raczéj padła na fotel.
— My byłyśmy z marszałkową w jéj ogrodzie... ciekawe zaprawdę widowisko, z którego, żałuj, żeś nie korzystała. Marszałkowa uprzejmie ci ofiarowała okno, z którego mogłaś widzieć wszystko nie będąc widzianą.
Obejrzała się ciekawie, podejrzliwie.
— Mówiono mi w mieście o otwarciu testamentu tego poczciwego kasztelana... czy prawda, że tak szlachetnie się znalazł pamiętając o tobie?
Kasztelanowa zarumieniła się, a Konstanty porwał z krzesła zawstydzony, dotknięty tą myślą, iż go było można posądzić... Spojrzał na Ninę, któréj wzrok go uspokoił.
— Dziwi mnie, że o tém już w mieście wiedzieć i mówić mogą, — odparła kasztelanowa. — Testament w istocie dziś został otwarty... Kasztelan był najlepszym mężem i najzacniejszym z ludzi, rodzina jego okazała mi życzliwość wielką... ale ja zapewne z ich dobroci korzystać nie będę.
— Jak to? — porywając się zakrzyczała starościna, — mogłabyś ofiary umierającego odmówić?.. przez fałszywą delikatność? Familja bogata, ty ubogą jesteś.
— Właśnie dlatego, żem ubogą i że ubóstwo mnie nie straszy, — odpowiedziała Nina.
— Mości książę, — złośliwie zwracając się ku niemu, dodała starościna, — spodziewam się, że jako przyjaciel domu a człowiek praktyczny... (wyraziście wymawiała te słowa) potrafisz kasztelanowę przekonać, że nie ma słuszności i że powinna przyjąć ofiarę.
Konstanty stał jak na żarzących węglach.
— Jako przyjaciel domu i kasztelanowéj, — rzekł, — mógłbym tylko poklasnąć bezinteresowności i czuć dla niéj cześć największą. Nie zwykłem się zresztą mięszać w sprawy cudze.
Cudze? — podniosła Gietta, — sprawy przyjaciół cudzemi nie są.
— Masz słuszność, moja droga; — zawołała kasztelanowa, — książę się źle wyraził, a mam nadzieję, że to co mnie obchodzi, cudzém dlań nie jest... Pójdę chętnie w tém, jak w innych rzeczach, za jego radą.
Gietta uśmiechnęła się złośliwie.
— Ja czuję się w obowiązku księciu powinszować... Ale, ale, — przerwała, — cóżeś to książę zrobił temu pułkownikowi, którego książę jenerał zowie le Colonel de la Chenapanière?
— Ja? pani.
Kasztelanowa, która o niczém nie wiedziała, spojrzała wielkiemi oczyma. Szczęściem Konstanty miał przy sobie ów cyrograf i śmiejąc się podał go starościnie.
— To mnie najlepiéj wytłumaczy, — rzekł pocichu.
Obie panie schyliły się ciekawie czytając oświadczenie pułkownika. Starościna zaczerwieniła się z gniewu, gdyż sercem i duszą była za hrabią Zenonem. Oddała papier milcząca.
Ils sont d’une male dresse! — zawołała mimowoli.
— Czy pani byłaby życzyła, ażeby byli zręczniejsi? — spytał śmiejąc się książę.
Starościna wargi zagryzła.
— Ale książę byłeś okrutny dla tego człowieka, mówią, że ledwie żyje.
— Przepraszam, — odparł kniaź, — ja się do tego nie mięszałem wcale. Miałem przyjaciół, którzy tę sprawę wzięli na siebie. Pułkownika trzymano dwa tygodnie w łóżku o chlebie i wodzie.
Starościna, która tylko co była prawie gniewną, poczęła się serdecznie śmiać.
Ah! la bonne farce! — zawołała, — pułkownika, który gotów największą zrobić podłość dla półmiska ostryg, pułkownika, który gdy przychodzi na kolację, truchleją wszyscy wiedząc, iż wszystkie półmiski pozmiata... dwa tygodnie postu!!
I nagle ze śmiechu przeszła do nadąsanéj minki znowu.
— Ale jeźli książę myślisz, że hrabia Zeno po niefortunnéj próbie, wyrzecze się zemsty, mylisz się bardzo. Il n’en sera que plus cruel...
— Jestem przygotowany na wszystko — odparł spokojnie Konstanty.
Kasztelanowa, któréj i własny smutek i milczenie co ją otaczało całą tę sprawę od niejakiego czasu czyniło obcą, słuchała nie mówiąc nic. Szatanik rad był, że się naprzykrzy, że podrażni, że za sobą zostawi niepokój.
Im bardziéj pragnęła księciu dokuczyć Gietta, tém kasztelanowa mocniéj okazać mu chciała przyjaźń swoją. Konstanty spieszył pożegnać ją, aby niemiłą przerwać rozmowę... ale gospodyni go nie puściła..
— Zostań książę, — rzekła — proszę, a jeśli potrzeba, każę; mamy z sobą do mówienia wiele.
Konstanty zarumieniony usiadł.
Gietta była gniewną, ale téż umiała się pomścić.
— Czy to prawda — zawołała nagle, — że ta dziewczyna, za którą się książę ująłeś, ta córka jakiegoś traktjernika, powtórnie z domu ojca uciekła?
Wiedziała dobrze, jaką mu przykrość zrobi tém zapytaniem...
Konstantemu oczy błysły z gniewu i bólu.
— Tak jest, pani — odpowiedział. — Przyczyną tego nieszczęścia była poczęści matka, a biedny ojciec w rozpaczy zdał na losy i żonę i dziecko, których więcéj znać nie chce.
— Trzeba wyznać, żeś książę swój heroizm dosyć nieszczególnie uplasował! — szepnęła starościna, uśmiechając się i rzucając tryumfujące wejrzenie.
— To prawda! — rzekł książę — ale miałem obowiązki względem ojca téj biednéj... a com uczynił, tom zrobił z uczucia powinności. Ludzie się mylą, nieraz źle mieszcząc miłość, szacunek i ofiarę; nie przeszkadza to próbować lepszego szczęścia całe życie.
— A nie wie pan, kto ten szczęśliwy spadkobierca nieboszczyka hrabiego? — zapytała starościna.
Książę się uśmiechnął.
— Czy mam jego imię powiedzieć koniecznie?
— Ale koniecznie! — tupiąc nóżką odrzekła starościna.
— Mąż pani! — rzekł Konstanty sucho.
Gietta zarumieniła się cała i targnęła szal na sobie, brwi jéj zmarszczyły się gniewnie.
— To być nie może!
— Niestety, tak jest! Starosta znudzony samotnością szukał rozrywki, a matka téj biednéj Julji jest najmocniéj przekonaną, że się z nią ożeni.
Konstanty mówił to tak zimno, iż obojętność jego jeszcze mocniéj rozgniewała starościnę. Zamilkła, zaczęła się chłodzić wachlarzem, chciała wyjść, ruszyła się, siadła, spojrzała na księcia, na kasztelanową... została. Widocznie obrażoną była do żywego, ale sama wywołała wiadomość, która ją burzyła, i musiała ją przełknąć.
C’est original! — powtórzyła po cichu kilka razy... i zmieniając natychmiast treść rozmowy, poczęła opisywać ubiory pań przytomnych puszczaniu balonu... fizjognomją Potockiego... sprawowanie się pudla... potém oznaki żywego zajęcia, jakie król dać raczył aeronautom.
Wypaplawszy to wszystko, aby tém po kryć wrażenie, którego doznała, odzyskawszy wesołość, przynajmniéj powierzchownie, pożegnała Ninę, nie spojrzała już wcale na księcia, dając mu do zrozumienia, że dla niéj już nie istnieje i wybiegła.
Posłuszny rozkazowi książę pozostał, ale po wzruszeniu wywołaném drażliwą rozmową starościny, był milczący i smutny. Kasztelanowa podała mu rękę.
— Nie myśl pan o doznanéj przykrości — odezwała się z uśmiechem — rozpocząłeś walkę ze światem, możesz się spodziewać, iż za każdém zetknięciem się z nim każdy z jego reprezentantów, nawet tak leciuchnych jak moja Gietta, spróbuje broni na was! Przecież na ten raz zwycięztwo zostało przy was, starościna wyjechała upokorzona, chociaż nie dając tego znać po sobie.
— I nie przebaczy mi nigdy!
— Ale czyż książę potrzebujesz przebaczenia?... Mówmy o czém inném... powiedz mi o sobie.. o swém życiu, pracy i nadziei.
Nie będziemy powtarzać cichéj owéj, długiéj, wieczornéj rozmowy dwojga ludzi, co nie śmiejąc się przyznać sami przed sobą, kochali się od dawna... Na pół odgadywana, prowadzona półsłowy, była ona jasną i pełną skarbów dla nich obojga, zimną i niezrozumiałą wydałaby się słuchającemu. Konstanty szczęśliwy, zapomniał godziny, nie myślał o porze spóźnionéj, nie mógł się oprzeć urokowi Niny... Żałobny jéj strój nieustannie przypominając położenie w domu, obowiązki dla zmarłego, na ustach wstrzymywał wszystko, co by Konstantemu mogło obiecywać przyszłość szczęśliwą... mówili na pozór o rzeczach obojętnych, ale miłość umie w nie niepostrzeżenie wcisnąć swoją woń i tajemniczy wyraz...
Książę wstrzymywał się także od wszystkiego, coby malowało jego uczucie, na pozór był chłodnym, a oczy, głos i mimowolne oznaki pomięszania... aż nadto jasno mówiły za niego. — Rozumieli się dobrze bez słów i wyznań wzajemnych, chociaż Konstanty nie dowierzał szczęściu swemu i marzył tylko o przyjaźni jéj, o braterskiéj życzliwości. Ani on, ani kasztelanowa nie chcieli przyspieszać téj chwili wynurzeń, któréj się oboje lękali... Konstanty obawiał się być ukaranym za zuchwalstwo... ona lękała się zawieść na sercu, którego pragnęła... Nie zapomniała, że niegdyś kochał ją starosta i porzucił... dla Gietty, że serce męzkie jest fortecą najłatwiejszą do wzięcia, gdy do niéj miłość lub nawet pozór jéj szturmuje. Być kochanym jest tak wielkiém szczęściem, iż rzadko w rachunek wchodzi — przez kogo...
W rozmowie téj wszakże coraz poufalszéj wzajemnie opowiadali sobie dzieje młodości swéj, jéj wesela i smutki... nie tykając przyszłości, którą oboje chcieli mieć zakrytą, aby pod jéj zasłoną szczęścia się domyślać...
Konstanty spojrzawszy na zegar z przerażeniem postrzegł, iż było blisko północy...
— A! pani — zawołał — jakże mam się uniewinniać, że śmiałem tu pozostać tak długo... Ja nie wiem, straciłem miarę czasu, a powinienem był poszanować jéj samotność i moją nieopatrznością nie dawać powodu...
— O! o to najmniejsza, — uśmiechając się odparła kasztelanowa — świat ani mnie ani księciu nie przebaczy. Starościna rozniesie pewnie i tak o stosunkach naszych tyle dziwnych wiadomości, iż przy nich rzeczywistość zblednie. Ja się z tego śmieję... niech sobie mówią, co chcą...
Podała mu rękę drżąca. Książę całując ja zatrzymał długo... nie wyrywano mu jéj... oczy podniósł błagająco... serce biło... słów brakło... Nina patrzała nań spokojnie, błogo, niestrwożona... uśmiechnięta. Na ustach już miał wyraz, którego się aż nadto domyślać mogła...
— A, pani! pani... — szepnął — na co mi pani dozwalasz marzyć... abym się w smutnéj potém rzeczywistości przebudził.
— Dla czegóż! — odparła Nina — nazywasz to marzeniem... Niech to będzie dla innych snem, dla nas rzeczywistością. Ale ani słowa więcéj, ani słowa dzisiaj! Idź!
Konstanty uchylił kolano, wyciągnął ręce, Nina ze smutnym uśmiechem pocałowała go w głowę i znikła szybko...
Pijany, oszalony kniaź wybiegł czując, że ta chwila jedna całego w nim człowieka, całą istność zmieniła. Są takie momenta przeobrażenia... transfiguracji ducha, a nic potężniéj nad miłość nie przeistacza człowieka... Zstępuje jako ogień z niebios, spala powłokę ziemską i z biednego śmiertelnika tworzy na chwilę istotę szczęśliwą, jasną, świętą... bohaterską!!
Czemuż ta chwila tak krótko jest trwałą, a z za lazurów jéj wnet czarne wyziewy ziemi się wloką?
Konstanty wybiegł... nie widząc nic, nie pamiętając jak znalazł się w ulicy, nie myśląc, dokąd idzie.
Czy się w tym stanie ducha idzie, czy leci i czy się czuje, co człowieka otacza, czy się myśli o czém więcéj oprócz szczęścia teraźniejszości — niech odpowiedzą ci, co przeżyli jedną godzinę podobną.
Dla Konstantego, którego życie było dotąd trudem i męczarnią, walką i ciemnością, ten błysk nagły stał się oślepiającym. Zdawał się uniesiony w powietrze skrzydły archaniołów. Nie czuł, że szedł machinalnie, kierując się ku domowi. Ulice boczne już były prawie pogrążone w ciemnościach, gdzieniegdzie świeciło z okien, lub latarnia szynkowni mdły blask rzucała czasem na nierówne bruki. W ulicy Wierzbowéj, którą się puścił książę, cisza panowała i mroki. — Konstanty biegł, nie patrząc przed siebie, gdy nagłe latarką zaświecono mu w oczy i człowiek jeden, potém trzech razem zastąpili mu drogę. Nie myślał wcale o niebezpieczeństwie i chciał popchnąć stojącego naprzeciw siebie ichmościa, gdy trzy na raz szable świsnęły w powietrzu... Odskoczył w bok szybko, ale poczuł, że się uderzył o kogoś i odwróciwszy głowę, zobaczył mimo ciemności, że został otoczony. Liczby osób nie można było rozeznać, ale było ich najmniéj pięciu z dobytemi szablami nacierających gwałtownie. Książę ledwie miał czas sięgnąć po pałasz, gdy już uczuł się ciętym w ramię, a drugi przerąbał mu czapkę i ranił w głowę. Obie rany nie były jeszcze tak znaczące, ażeby go nagle osłabić miały; odurzony, czując ciepłą krew płynącą po twarzy, próbował rzucić się w bok i szablą zwijał młyńca, siekąc, co napadł.
Obrona była dzielna, ale z tamtéj strony liczba tak przemagająca, a zaciętość tak wielka, że się oprzeć nie było sposobu, obie ręce już miał posieczone i kilka ran w plecy i piersi zadanych, gdy silny raz w czaszkę obalił go o ziemię.
Stracił pamięć i przytomność. Ale w téjże chwili, gdy napastnicy gotowali się rąbać upadłego, nagle oni sami zostali napadnięci. Kilku ludzi pędem nadbiegło i oskoczywszy ich, szablami i drągami zaczęli tłuc i bić, tak że trzech legło na placu, a reszta musiała uciekać.
Bylito obrońcy kniazia, za późno przybyli na nieszczęście Metlica, kapitan Trąba i dwaj starsi gwardziści.
Na wrzawę i krzyk z poblizkiéj winiarni wybiegli ludzie ze światłem. Na bruku leżał kniaź, któremu krew straszliwie upływała z kilkunastu ran zadanych, a obok niego nieznajomy drab jakiś i ze zgruchotaną ręką pułkownik Pancini, który tę zasadzkę urządził. Jakim sposobem oni dowiedzieli się, gdzie był książę i obrachowali, że tamtędy powracać będzie, nie wiadomo; to pewna, że starościna z wieczora mówiła kilku osobom, iż książę spędzi wieczór z kasztelanową i zapewne długo u niéj zabawi. Nie mogła mieć w tém złéj woli, ale paplanina jéj mogła być zużytkowaną mimo wiedzy.
W pierwszéj chwili, gdy porąbanego wniesiono do izby na dole najbliższej, Metlica zrozpaczony, sądził, iż wkrótce ducha wyzionie. Krew oblewała twarz, ręce, piersi; ran dojrzeć nie było można, ale suknia porąbana wskazywała je. Posłano po najbliższego chirurga i lekarza, a Trąba podjął się związanego pułkownika i draba odstawić do straży marszałkowskiéj ze skargą.
Ludzi nacisnęło się do izby, tłum zbierał się w ulicy, wieść poszła po mieście, iż kniaź napadnięty na Wierzbowéj został rozsiekany i kona. Chociaż godzina była spóźniona, Warszawa — co się wówczas często do trzeciéj z północy bawiła — cała jeszcze roiła się po głównych ulicach. Z ust do ust podawano sobie wiadomość, przyjmowaną z różnemi oznakami. Wieczór był właśnie u pani Krakowskiéj i jeden przypóźniony gość przyszedł nań z doniesieniem o śmierci księcia.
Między innymi był tu i hrabia Zeno i pani starościna.
— Wie pani świeżuteńką nowinę? — rzekł do niéj, zbliżając się Siemionowicz. — Wszak to podobno straciłem kuzynka?... Na księcia, powracającego nie wiem zkąd, napadnięto na Wierzbowéj... i rozsiekano.
Starościna klasnęła w ręce.
— Na śmierć?! — krzyknęła.
— Mówią, iż skonał, ledwie żywego już wniesiono do winiarni przy téj ulicy... tłum ludu stoi. Kilku prócz tego zabitych być ma i rannych, bo formalną stoczono bitwę.
Starościna w téjże chwili porwała się, pobiegła do drzwi i wyjechała. Z płochością sobie właściwą, w któréj może nie było teraz złego serca, ale roztrzepanie dziecinne, kazała wprost jechać do kasztelanowéj.
W pałacu było ciemno, słudzy spali, drzwi stały zawarte, ale lokaj starościnéj dzwonił jak na gwałt, dobudził się kogoś i otworzono pani, którą znano jako przyjaciółkę Niny.
Klęczała rozpromieniona na modlitwie biedna kobieta, gdy wrzawa ta powstała w domu i starościna w paradnym swym stroju wpadła do sypialni rzucając się jéj na szyję... zdyszana... z płaczem konwulsyjnym. Zdumiona gospodyni nie mogła pojąć, co się stało, a na myśl jéj nie przyszło nawet, żeby się to jéj lub księcia tyczyć mogło.
— Gietto! cóż ci jest?..
— A! biedna ty siostrzyczko moja... a! nieszczęśliwa...
— Ja?.. co to jest?
— Okropna nowina! chciałam być w téj chwili przy tobie.
Kasztelanowa zbladła.
— Mów! mów!
Książę! książę twój... Korjatowicz... zabity.
— To nie może być! przed chwilą wyszedł odemnie! — śmiało zawołała Nina.
— Napadnięto go w ulicy... rozsiekano...
Na te słowa kasztelanowa chwyciła kwef, drżącemi rękami spięła suknię i nic mówić nie mogąc wybiegła. Starościna próżno usiłowała ją wstrzymać, goniła, w ganku namyśliła się jéj własny dać powóz, siadła razem z nią i kazała pospieszyć na Wierzbową.
— Pozwól sobie uczynić uwagę, moja droga, — rzekła, gdy były w powozie, — że się najokropniéj kompromitujesz.
Kasztelanowa nie odpowiedziała słowa, była oniemiałą. Ręce jéj obie spoczywały na oknie karety, a oczy szukały w ciemnościach... strasznego obrazu, który wyobraźnia kreśliła.. Ulica była tak pełną tłumu, że woźnica zatrzymać się musiał... Kasztelanowa nie czekając, by jéj drzwiczki otwarto, sama sięgnęła ręką, dostała klamki powozu i wyskoczyła z niego. Starościna pobiegła za nią. Przez tłok niepodobna się było docisnąć.
Słudzy pobiegli przodem robiąc im drogę... i dwie kobiety weszły do winiarni, zapełnionéj ciekawymi. Tłum, który się tu cisnął, złożony był z najróżnorodniejszych żywiołów, począwszy od żebraków do magnatów, którzy przejeżdżając, ciekawości oprzeć się nie mogli. Metlica jednak zastawiwszy ławą wnętrze izby, stał na straży i daléj nie puszczał nikogo.
Na stole, na którym jeszcze znać było świeże libacje węgrzyna, złożono ciało księcia. Dwóch chirurgów rozcinali suknie, aby rany opatrzyć. Cała twarz, piersi, ręce, zbroczone były krwią... i kałuża krwawa zebrała się już pod stołem. Kasztelanowa odchyliła rękę Metlicy, który dwie panie przepuścił i jak szalona podbiegła ku stołowi.
— Zabity? — zawołała do Grzegorza, — zabity?
— Nie, pani, żyje jeszcze, ale czy żyć będzie... o! nieszczęśliwe dziecko moje!..
I stary się rozpłakał.
— Żyje! — powtórzyła Nina! — żyje!.. Na miłość Boga, po lekarzy... powóz wziąć, który stoi u drzwi! Przywieźć wszystkich...
Na głos ten, który doszedł uszów rannego, głowa się jego podniosła, dźwignął się otwierając oczy, zobaczył kasztelanowę, krzyk dobył się z jego piersi i głowa spadając uderzyła o stół.
— Żyje! żyje... rusza się! — zaczęto wołać w tłumie.
Nie zważając ani na przytomnych, ani na towarzyszkę swoją, kasztelanowa przecisnęła się do Konstantego, rękę jego zbroczoną krwią pochwyciła w białe dłonie.
Chirurg, który go opatrywał, osłupiały stanął patrząc na nią, tak była piękną wśród téj boleści i rozpaczy. Starościna już znużona i przelękła krwią i myślą o śmierci, zasłaniając sobie oczy siadła na ławie.
— Ocal go! ocal go! — szeptała kasztelanowa do chirurga, — żądaj co chcesz...
— Ale pani, do ocalenia naprzód potrzeba... spokojności... zostawcie nas...
— Powiedz, czy żyć będzie...
Zimny człowiek ruszył ramionami.
— Bóg jeden wie, my zrobimy co w mocy naszéj.
Nie dając się odpędzić, trzymając ciągle rękę Konstantego, kasztelanowa sparła się tylko o ścianę, czując, że słabnie... Tymczasem gospodarz zwolna gromadę ludzi starał się wyprosić, ażeby izbę wypróżnić. Przyszło to z wielką trudnością i nie bez pomocy Metlicy, który sam dopiero potrafił głosem i ręką trudnego dzieła dokonać.
Lekarze zewsząd wezwani przybywali, obmywano rany, szeptano cicho, a nieszczęśliwa Gietta znajdowała się w najprzykrzejszém położeniu, chcąc odjechać, nie wiedząc, jak porzucić kasztelanowę, a wzdrygając się na widok krwi, którego znieść nie mogła.
Nareszcie ośmieliła się jéj szepnąć na ucho, że konie odeśle, a sama wymknęła się, wracając do pani Krakowskiéj z najświeższemi nowinami z pobojowiska. Że na ucho rozpowiedziała wszystkim historją téj kochanéj Niny, o tém spodziewam się, że nikt nawet powątpiewać nie będzie.
Naostatek rany zostały obwiązane, krew zatamowana i wszystkie środki przedsięwzięte. Dwa cięcia w głowę, które dotknęły głęboko kości, były w istocie najniebezpieczniejsze, inne pociemku zadane przez suknię, która uderzenie osłabiła, bolesne, ale niegroźne się być zdawały.
Chorego wszakże pozostawić tu nie było podobna... posłano po nosze do szpitala św. Rocha i na nich złożono księcia, który odzyskiwał chwilami przytomność, powoli dźwignięto ku Marywilowi.
Lekarz zapewnił kasztelanowę, że jeźli tylko nic się nie okaże dotąd im niewiadomego, wstrząśnięcie mózgu, uderzenie, lub t. p., chory z pomocą Bożą... ocalonym być może.
Gdy doczekawszy się tych słów biedna kobieta zapragnęła nareszcie odjechać do domu, okazało się, że starościna koni jéj przysłać zapomniała, poszła więc pieszo ze służącym, który się tu znalazł przypadkiem.
Smutny był pochód powolny ku mieszkaniu księcia, którego z ostrożnościami niezmiernemi nieść musiano. Nie odstępował go Metlica, chirurg i rotmistrz Trąba, który sprawiwszy się w urzędzie, powrócił nazad.
Nazajutrz rankiem wczorajszą wiadomość sprawdzona i poprawna w nowém wydaniu rozeszła się po Warszawie. Ale w gazecie wzmiankując o wypadku napisano, że przez nocnych rabusiów został napadniętym książę, chociaż wszyscy wiedzieli, z czyjéj ręki pochodziła zasadzka, a hrabia Zeno nie tając się bynajmniéj z krwią zimną mówił, iż żałuje tylko że księcia nie zabito.
Osobliwsza téż jakaś opieka ocaliła pułkownika i draba, zabranych na placu od procesu kryminalnego. Obu ich rotmistrz Trąba oddał w ręce marszałkowskiéj straży. Pancini miał ramię zgruchotane, jego towarzysz ranny ciężko ruszyć się nie mógł, przecież trafem niewytłumaczonym téjże nocy uszli oba.
Rotmistrz Trąba ofiarował się pod przysięgą zeznać, iż pułkownika zdał straży, tymczasem w protokóle nazwiska nie zapisano. Znać już było z tego, że poszukiwanie sądowe będzie nadaremném. Wypadek sądzono oczywiście wedle stanowiska, jakie kto względem osób grających w nim rolę zajmował.
Tak zwane wówczas stronnictwo patrjotów, któremu szło o zaprowadzenie ładu i porządku, o ukrócenie samowoli, o wytępienie obyczaju anarchicznego, gwałtowny krzyk podniosło przeciwko hrabiemu. Występek był tém większy, że się stał pod bokiem sejmu i w rezydencji króla, za który wedle prawa na gardle karano. Ale główny sprawca prawnie ściganym być nie mógł; nie zapierał się on wcale swojego udziału, wyzywając wszakże aby mu go legalnie dowiedziono.
Pancini znikł bez śladu.
Stosunki rodziny, kolligaci jéj, przyjaciele zapewniali bezkarność. Król wszakże, całe jego otoczenie i partja, o któréj wzmiankowaliśmy, dała poznać hrabiemu, iż sobie współczucia nie zyskał. Rzecz starano się ubić i pokryć milczeniem, a na zarzuty gwałtu odpowiadano śmiercią hrabiego, zapomniawszy co ją spowodowało a raczéj lekceważąc tak pospolitą awanturę.
Kasztelanowa została skompromitowaną niepowrotnie, ale tak mało jéj o to chodziło, iż wcale się nie troszczyła swym losem.
Starościna miała nazajutrz cały dzień co opowiadać, a że powtarzała jedno i nieco ją to nudziło, musiała powoli przybierać dramat w barwy coraz nowe, coraz jaskrawsze, które w końcu dla niéj przybrały znaczenie rzeczywistości.
Hrabia Zeno tegoż dnia uważał właściwém pokazać się na pokojach królewskich; było to niezręcznością z jego strony, trafił na świeże rozdrażnienie i mógł się przekonać, iż wrażenie faktu było dlań najnieprzyjaźniejsze. Nikt mówić z nim nie chciał, król postrzegłszy go z afektacją się odwrócił, inni naśladowali pana; hrabia osamotniony nie znalazł nawet nikogo, przed kimby się mógł poskarżyć. Zmięszany i gniewny na wychodném z zamku przyparł do kąta jednego ze swych kuzynów, dobrze położonego na dworze.
— Uważasz, że nikt ze mną mówić nie chce... odwracają się wszyscy.
— Ale jakże chcesz? — odparł krewny — skandal publiczny, gwałt wśród stolicy, pod bokiem N. Pana, a powiem ci szczerze iż czasy takich burd minęły... Mógłeś go zabić, ale trzeba było stanąć samemu... Bądź co bądź, imię to Korjatowiczów na coś lepszego zasługiwało, i nie byłbyś się splamił, wyzywając go na rękę... Wszyscyby byli za tobą.
— Myślisz? — spytał hr. Zeno.
— Tak mówią wszyscy.
— Bardzo dobrze — odparł gniewny hrabia. — Mówią, że książątko się wyliże... a więc gdy stanie na nogi, znajdę powód, aby się z nim zmierzyć i — łeb mu roztrzaskam.
— Zdaje się, że téj vendetty byłoby już może dosyć! — rzekł kuzyn.
— Dla mnie, nie — odparł hrabia. — Musiałem się zemścić, odwracają się odemnie, muszę się zrehabilitować.
To mówiąc, wyszedł z zamku dumnie, i na jakiś czas znikł z horyzontu warszawskiego.
Historja ta zresztą, która przypadła właśnie wśród najgorętszych rozpraw nad nową ustawą zaprzątującą umysły wszystkich, mniéj miała rozgłosu, niżby w innéj chwili mieć mogła... Zapomniano o niéj w kilka dni, a że książę nie umarł na razie, znaleźli się nawet po tygodniu obrońcy, i wielka wrzawa zupełnie ucichła. Wprzódy jednak hrabia miał przyjemność czy kłopot — trudno to ściśle oznaczyć, być zaproszonym przez stowarzyszenie młodzieży, tężyzny, z któréj łona wyszłe gronko przybrało miłą nazwę „stu djabłów,“ na wielki piknik dany na cześć jego na Woli. Czy to było uwielbienie czy szyderstwo, rozpoznać on sam nie mógł. Chwalono jego postępowanie tak bardzo, że to zakrawało na sarkazm. Na uczcie po raz pierwszy ojciec Kakofonjusz wygłosił zredagowane przez się dziesięć przykazań djabelskich, mających służyć za prawidło postępowania młodzieży. Piosnek, pamfletów, trawestacji (w rodzaju późniejszéj biblji targowickiéj Niemcewicza) chodziło naówczas po świecie wielkie mnóstwo. Dziesięcioro djabelskie było dosyć dowcipne i widocznie natchnione znanym paszkwiluszem z czasów Zygmunta III, zawierającym mszę trawestowaną na sposób rakusko-jezuicki. W rękopismach współczesnych zachował się ten dekalog szatański, który na nieszczęście maluje dobitnie obyczaje epoki i jakiś szał bezmyślny, owładający nią w paroksyzmach upojenia.
W części zdrowszéj społeczeństwa warszawskiego i uczta i dziesięcioro sprawiły smutne wrażenie, ale sama przesada była na nie lekarstwem.
Rozsądniejsi sądzili, że djabli doprowadzając zepsucie do teorji i do absurdum, zręcznie przeciwko niemu działali. Prawdopodobniéj nie wiedzieli oni sami dobrze co robili.


Zajście, którego następstw była świadkiem pani starościna, wielkie na niéj uczyniło wrażenie. Nie mogła pieszczoszka zapomnieć mimowolnie widzianéj krwi, ran i twarzy strasznéj porąbanego młodzieńca. To wszakże, co uczuła na widok jego, nie mogło iść w porównanie z rozdrażnieniem, wywołaném okazaną mu miłością kasztelanowéj. Starościna — sama kochać nie mogąc, a budząc zapały, które gasły prędko — zazdrościła przyjaciołce nad wszelki wyraz tego przywiązania cichego, głębokiego, które dla niéj było niedostępném.
— Ale to być nie może, żeby ona była szczęśliwą! Dlaczegoż ja mam być jedna tak biedną?... Ją ten człowiek kocha, ona mu odpłaca wzajemnością aż do zapomnienia o wszelkich konwenansach... a ja mam się tylko trzpiotać?... To okropna rzecz... żeby jeden z tych głupich adoratorów dla mnie w łeb sobie strzelił albo co!... Ja żadnego z nich kochać nie mogę... Nie, nie! gdyby się oni pobrali, jabym z zazdrości umarła!... to być nie może, ja na to nie pozwolę. Muszę temu przeszkodzić... C’est scandaleux! Ona będzie heroiną, a ja zawsze dzieckiem... Ci nieznośni mężczyźni!
Piękna Gietta nie przyznawała nikomu prawa do innego szczęścia nad to, które sama mieć mogła; gniewała się, że inni zdolni byli do uczuć dla niéj nieznanych.
— To małżeństwo nie powinno przyjść do skutku; ona wkońcu będzie z nim nieszczęśliwą... na to trzeba radzić!
I chodziła i myślała głęboko, a naostatak napisała kilka słów do eksmęża swego, jak go nazywała, i posłała doń, żądając, aby dla pomówienia w interesie przyszedł do niéj natychmiast. Sądziła, że powinna mieć jeszcze nad nim przewagę.
Starosty nie znaleziono w domu, nie przyszedł aż dość późno po objedzie, co po nim łatwo było poznać, gdyż znudzenie jego zwyczajne dobry stół i wino rozproszyły nieco.
— Czego ta kobieta może jeszcze chcieć odemnie? — myślał wchodząc na próg.
Starościna wybiegła z burą.
— A to pięknie! — wołała — żebym ja na was czekała cały dzień... teraz zwłaszcza, kiedy waćpan mężem moim nie jesteś.
I wyciągnęła mu rękę do pocałowania. Starosta ścisnął ją z uczuciem.
— Na honor, nie byłem w domu!
— Domyślam się więc gdzie... u téj dziewczyny. — Pogroziła mu palcem. — Całe miasto śmieje się z was i ze mnie. Jestem upokorzoną, a waćpan... nigdym się tego nie spodziewała.
— A cóż to panią obchodzić może? — zapytał starosta.
— Mnie?.. Ale ja przecież mam jakieś uczucie i serce, i żal mi waćpana! Wpaść w szpony jednéj z tych istot, które wysysają życie, pieniądz i wstyd człowieka, i to w chwili gdy sam los nastręcza panu prawdziwe szczęście.
— Naprzykład? — spytał starosta.
— Kasztelanowa waćpana kochała, pan kochałeś ją, temu zaprzeczyć nie możesz. Ona owdowiała, jest bogatą... w sercu jéj musiało coś pozostać, a waćpan nie korzystasz z tego?
Starosta uśmiechnął się gorzko.
— Ale powiedzże mi pani jeszcze raz, co to ją obchodzi?
— Chcę pana widzieć szczęśliwym!
— Heroizm, w obliczu którego należałoby paść na kolana, a ja po objedzie — odezwał się eksmąż.
— Widzę to... i po winie! — dodała starościna. — Ale raz mówmy serjo!
— Tak jest, serjo, bardzo serjo! O co pani właściwie idzie?... bo że nie o mnie, to rzecz jasna.
Gietta ruszyła ramionami.
— Człowiecze! jakże możesz dopuścić, aby ci wzięto tę kobietę zprzed nosa?... Masz prawa do niéj. Żeń się, nie żeń, to mi wszystko jedno; ale odnów stosunki i przeszkódź tamtemu przynajmniéj!
Ah! j’y suis! — zawołał starosta — ale cóż mi z tego?
— Żadnéj ambicji! — przerwała tupiąc nóżkami z niecierpliwości starościna.
— Jedną w życiu miałem — rzekł powoli mężczyzna — chciałem być szczęśliwym. Kochałem tę kobietę całą siłą serca... pani nasadziłaś się, aby mnie oczarować, spoić i odebrać od niéj. Rzuciłaś mnie potém wśród drogi... teraz przestałem wierzyć w serce i szczęście; wierzę w dobry obiad, w ładną twarz... w wesołą godzinę, któremi nudy rozbijam.
— Nieroztropny i nielogiczny człowiecze... toż przecie miałbyś zabawkę, dystrakcję... cel, zajęcie.
— To prawda! — zawołał starosta — ale ja tam nie będę przyjęty!
— Staraj się, intryguj! skompromituj... czyż ja ci mam dyktować postępowanie, leniuchu!
Vous étes inappreciable! — uśmiechnął się mężczyzna... — Wiesz pani, że pójdę za radą, sprobuję... Między nami ta Julka, istota ordynaryjna, a w pretensjach, nudzi mnie przywiązaniem wyuczoném z francuzkiego romansu... W dodatku mam na głowie jéj matkę jeszcze... najnieznośniejszą istotę w świecie... I wystaw sobie pani, obie myślą naiwnie, że ja się z nią ożenię.
— Obrzydliwe! — zawołała starościna... Mąż wstał powoli — Dziękuję za ideę, ce sera une distraction puis sante.
— Czy potrafisz wytrwać?
— Muszę... c’est joli, a potém do kasztelanowéj mam słabość, chciałbym, żeby ten piękny posąg przemówił.
Tak się rozstali... a starościna przygotowując intrygę zręcznie, pospieszyła do Niny, aby jéj pół dnia malować i opisywać, jak ją ten nieszczęśliwy kocha starosta.
Kasztelanowa słuchała mało, a mniéj jeszcze zdawało się ją to obchodzić. Żyła tylko nadzieją, że Konstanty żyć będzie. Wprawdzie teraz niepodobieństwem było jéj saméj dowiadywać się, co się z nim działo, ale posyłała codzień i codzień przychodził lekarz, a co tylko potrzebném było dla chorego, szło z domu kasztelanowéj.
Choremu oprócz tego nie zbywało na najczulszéj opiece... Miał około siebie troskliwego Metlicę, który nie odstępował tego łoża, rotmistrza Trąbę i natrętnego nudziarza podkomorzyca pińskiego. Ten pamiętny dwóchtygodniowego szczęśliwego bytu i dostatniego jadła u łoża więźnia, dowiadywał się codzień, czy by nie był na co potrzebny... i mrugając okiem, pokazywał na gardło... ofiarując się nieprzyjaciół ojczyzny na inny świat powyprawiać.
Rotmistrz darować sobie nie mógł tego, że tak późno przybył naówczas na plac boju... i że przy księciu zostawił tylko jednego człowieka, który dopiero zobaczywszy napastników, pobiegł zawołać resztę straży.
Rany Konstantego młodość leczyła spieszniéj, niżeli się mogli spodziewać lekarze; dwie tylko w głowę zadane trudniejsze były do wygojenia, ale i te już nie groziły niebezpieczeństwem. W kilka dni, po przejściu gorączki znajdował się tak dobrze, jak tylko być mógł po tak okropnym wypadku. Ręce obandażowane goiły się, a Metlica powoli ze stanu osłupienia, w który go wprawił wypadek, wracał do cichego smutku, co go poprzedził.
Ale nie był to już ten człowiek co wprzódy, pozbawienie rodziny, osierocenie, przestrach, żal uczyniły go ponurym, zgniotły i odebrały energję. Gdy na chwilę odzyskiwał ją, wpadał w gniew i pasję wściekłą, a do tego teraz niewiele było potrzeba, niecierpliwiło go wszystko...
Gdy Konstanty z pomocą lekarzy, Grzegorza, Stefana, który jak mógł najczęściéj go odwiedzał, przy czułéj troskliwości przyjaciół począł się podnosić i wracać do życia... Metlica dawno już mający zamiar wyrwania go z Warszawy, ostrożnie począł myśl tę coraz mu częściéj narzucać.
— Trzeba księciu wypoczynku, powietrza, spokojności, usunięcia się z tego zamętu stołecznego. Co my tu będziemy robili? Pojedziemy na wieś. Mam już upatrzoną dzierżawkę...
Konstanty nie chciał mu wyznać, dlaczego przykro mu było opuścić Warszawę ale milczał. Metlica się domyślał i gdy pozostali sami, otwarcie się wytłumaczył.
— Ja to miarkuję, — rzekł jednego wieczora, — dlaczego się książę nie bardzo zgadzasz na wyjazd... Trzyma tu może kasztelanowa? hę? nie prawdaż? Nie przeczę, że zacna kobieta i że wiele dała dowodów przyjaźni i życzliwości dla księcia, ale ktoby tam tym kobietom wierzył! U nich dziś nowe sitko na kołku, a jutro pod ławę! Pretendentów do ręki mnóstwo, my ubodzy... rachować na serce nie można...
— Ale ty jéj nie znasz, — przerwał Konstanty.
— Znam wszystkie te panie, — westchnął stary, — gorące głowy, a zimne serca m. książę, im więcéj się to kompromituje, gorączkuje, zapala, tém prędzéj ostyga... Widziałem wiele przykładów...
Książę milczał.
Tymczasem starościna sieć intryg swych rozsnuwała z nieubłaganą gorliwością. Pchnęła starostę i narzuciła go Ninie, gwałtem niemal wprowadzając do domu, a że niewiele mu ufała, postanowiła użyć drugiego środka, rozbudzić czujność rodziny...
Kasztelanowa bliższych krewnych nie miała, pozostawał jéj tylko dawny opiekun, daleki powinowaty od stryjecznych stryjeczny, człek podżyły, mieszkający na wsi, a do którego znając nieco słabostki jego, starościna napisać się nie wahała. Podczaszy był dumny i chciwy niezmiernie... On to skłonił Ninę do oddania ręki staremu kasztelanowi, nie spodziewając się, aby świetniejsze małżeństwo znaleść mogła. Jako przyjaciółka familji, starościna potajemnie wyprawiła do niego list, domagając się gorąco, aby przyjechał dawną swą pupillę ratować. Położenie jéj skreśliła Gietta z talentem znakomitym, mówiąc o księciu jako o młodym awanturniku najgorszéj sławy, który już jedno popełnił morderstwo, którego w żadném lepszém nie przyjmowano towarzystwie, a cały stosunek malując jako rachubę i spekulację na majątek kasztelanowéj. Trzeba przyznać, że pozory wszelkie ułatwiały zbudowanie zręczne potwarzy.
Starościna z rozczuleniem odzywała się do serca podczaszego jako przyjaciółka Niny, bolejąca nad tém, co jéj groziło, zaklinając, aby pospiesznie przybywał nie dopuścił niegodziwéj intrydze zwyciężyć.
Umysł jéj obfity w środki, na użytek kasztelanowéj stworzył jeszcze jednę bajkę, po któréj się wiele spodziewała Gietta. Puściła zręcznie wieść, iż prawdziwym powodem, dla którego książę ratował tak zapalczywie Julję, był romans z nią najczulszy prowadzony od dawna... i niewygasły aż dotąd. Wprawdzie Julja miała nie podzielać tych uczuć, ale ojciec jéj sam do tego pomagał. Plotka ta doszła prędko do uszów kasztelanowéj, jednakże żadnego na niéj nie zrobiła wrażenia.
Do Metlicy zaś trafiła starościna z podszeptem, iż nigdy kasztelanowéj rodzina wyjść za księcia nie dozwoli, że prawdopodobnie wyjdzie ona za starostę, który teraz całe dnie u niéj przebywa.
Padczaszy odebrawszy pismo, uwierzywszy w treść jego, upakował się i wyruszył do Warszawy. Gdy jak najmniéj spodziewać się mogła Nina jego przybycia, stara landara wtoczyła się w dziedziniec pałacowy i gość nieproszony wysiadł w ganku...
Kasztelanowa przypuścić nawet nie mogła, co do Warszawy podczaszego, który jéj nie cierpiał, sprowadzało, ale znając go domyślała się, że rzecz być musiała niepośledniéj wagi.
Stary był zadomowiony od lat wielu, zagospodarowany niezmiernie, a że sam dobrami rządził i wydatku się lękał niezmiernie, a jeszcze może więcéj strat z niedozoru wypływających, przyjazd jego był wielkiego znaczenia. Gdy kasztelanowéj znać o nim dano, zdziwiła się niezmiernie, ale nawykła do poszanowania dlań od dzieciństwa i do uległości jego despotyzmowi, pospieszyła na spotkanie.
Podczaszy miał lat około siedmdziesięciu, był olbrzymiéj postawy, wysoki, chudy, z głową śpiczastą, łysy, ponurego charakteru, niekiedy gwałtowny i niecierpiący, by mu się kto śmiał sprzeciwiać. Pobyt w dobrach, w których był absolutnym panem, obcowanie z podwładnymi i uległą rodziną nawykłą do ślepego posłuszeństwa, uczyniły go prawdziwym królikiem. Dla niego kasztelanowa była jeszcze zawsze tą małą Ninką posłuszną, całując go w rękę, którą on wydał był gwałtem za kasztelana i do któréj praw swych wcale się wyrzekać nie myślał.
— A co? prawda? — zawołał w progu, nastawiając rękę — nie spodziewałaś się jéjmość dobrodziejka takiego gościa. Ruszyć podczaszego z jego Dryłówki, to niemała rzecz... ale gdy trzeba to mus... Każże mi asińdźka dać tu gdzie na dole przyzwoite pomieszkanie i i rozporządź, aby o koniach nie zapomniano. Dosyć droga kosztowała, owsa tu w miasteczku kupować nie myślę, to już wasza rzecz. Staropolska gościnność.
— Proszę się stryja o nic nie troszczyć.
— Ja też nie myślę.. A terazbym rad spocząć.
Cały dom zawieruszył na przyjęcie starego, oszczędnego w swym domu, ale niecierpiącego skąpstwa u drugich. Kasztelanowa nie śmiała go spytać o powód przybycia, a domyśleć się go nie umiała wcale; nie przyszło jéj nawet do głowy, żeby podczaszy miał się mięszać do jéj losów.
Starościna tegoż dnia została uwiadomioną o przyjeździe, wpadła zaraz do pałacu, powitała gościa i szepnęła mu zręcznie, aby się starał sam być u niéj wieczorem.
Nina ani dostrzegła całéj téj manipulacji. Objad zjadł podczaszy u siebie na dole, ale nie mówił nic, z czegoby się zamysłów jego domniemywać było można... Ku wieczorowi bez ceremonji kazał sobie podać konie i powóz gospodyni i pojechał do starościnéj.
Ta go już oczekiwała niecierpliwie. Zręczna pochlebnica umiała podczaszego otoczyć poszanowaniem, które mu do serca przypadało.
— No, mówże asińdźka, o co tu idzie, jak rzeczy stoją, abym wiedział, jak się z Ninką rozprawić, bom umyślnie wstrzymał się z rozpoczęciem.
— To com panu pisała — odparła żywo starościna — spodziewam się, że mnie zdradzić nie zechcesz, jest smutną prawdą. Kasztelanową zjednał sobie ten intrygant, awanturnik, kobieta słaba może paść jego ofiarą. Człek ubogi, bez grosza, najgorzéj widziany, niedawno popełnił morderstwo, żyje z motłochem ulicznym... słowem najnikczemniejsza figura... Trzeba ją bronić! Pan podczaszy na to nie pozwoli.
— Nie pozwolę! — stukając laską zawołał stary — nie pozwolę!.. nigdy w świecie.
— Kasztelanowa znajdzie inną i stokroć świetniejszą partję.
— Ja jéj sam męża wyszukam — rzekł stary.
— To będzie najlepiéj — odparła Gietta — a tymczasem wywieźć ją należy z Warszawy.
Podczaszy zaczął rozpytywać o całą historję księcia, o sposób, w jaki on zabrał znajomość z kasztelanową i. t. p: Gietta ułożyła to zręcznie, nie przyznając się do udziału, jaki w tém miała, wystawiła jako intrygę wciśnięcie się Konstantego do domu kasztelaństwa w chwili choroby i zgonu starego, opisała mu swój sposób zajścia z familją hrabiów, a że jéj nie zbywało na żywéj wyobraźni, potrafiła podczaszego aż do najwyższego oburzenia doprowadzić.
Rozmowa przeciągnęła się dosyć długo i stary postanowił tego dnia jeszcze zamilczeć, a dopiero nazajutrz wolę swoją objawić i oświadczyć kasztelanowéj rozkaz wyjazdu na wieś.
Z powrotem do domu podczaszy znużony drogą, zamknął się w swoim pokoju, rozmyślając nad przewrotnością ludzką i zasnął z mocném postanowieniem silnego i energicznego postępowania. Nazajutrz w porze śniadania Nina, nie domyślając się niczego, zeszła do opiekuna.
Pochmurny starzec, którego przymusowe milczenie (nie nawykł był długo z myślami się taić) doprowadziło do niecierpliwości, odesłał sługi i wpatrując się w spokojną wdowę, rozpoczął rozmowę, hamując się zrazu ile możności.
— Moja Nino — rzekł — spodziewam się, że pamięć moich usług musi ci być przytomną... i że asińdźka wierzysz w to, iż jéj dobrze życzę... Nie co innego też jak gorliwość moja o dobro asińdźki mnie tu sprowadziła.
Porzuciłem Dryłówkę na łaskę Bożą, a oficjaliści mnie tam niezawodnie okradną. Ale co obowiązek to obowiązek. Coś tu u asińdźki źle się dzieje.
— U mnie? — zdziwiona spytała kasztelanowa.
— A no tak! tak! nie trzeba nic ukrywać przedemną, bo to już uszu mych doszło; masz tu jéjmość jakiegoś drapichrusta, awanturnika, kawalera de bona fortuna, który, mówią, potrafił serduszko zbałamucić; co to to jest?
Podczaszy sparł się na lasce i surowo począł wpatrywać się w oczy pupilli, która zmięszana zrazu, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Któż coś podobnego mógł stryjowi powiedzieć?
— Ale wszyscy o tém gadają... Cóż to za jegomość ten preferowany, jak słyszę, jakiś hołysz i zabójca?
Na te słowa krew uderzyła do twarzy biednéj wdowie.
— Nie wiem, kto mógł spleść stryjowi podobną potwarz — zawołała. — Mogę mu zaręczyć, że dzieckiem nie jestem, że nadto znam świat, abym lada awanturnikowi dała się obałamucić.
— Tak! musi być nie lada awanturnik! — odparł podczaszy. — W istocie opowiadano mi o nim dziwne historje... i przyznam się, że jeden strach tylko o asińdźkę mnie tu sprowadził.
— Bardzo jestem wdzięczną za jego łaskawe zajęcie się mym losem, ale — dodała z niejaką dumą — nie spodziewałam się, abyś podczaszy tak złe o mnie miał wyobrażenie.
— Ani gorsze, ani lepsze, moja jéjmość, jak jeneralnie o wszystkich kobietach — mówił stary. — Długo żyjąc na świecie, przekonałem się, żeście wszystkie gęsi, nie wyjmując żadnéj. Tak! tak! za młodu gąski, na starość gęsi... a z tego się nie wychodzi Każda z was da się złapać na słówko.
— Panie podczaszy! — przerwała kasztelanowa — na to nie ma odpowiedzi. Moje szczęście i przyszłość głównie dziś mnie obchodzi.
— A również i familją! — zawołał stary stukając laską. — Przepraszam, my ci głupstwa zrobić nie damy, jak kocham Boga i Matkę najświętszą.
— Podczaszy! nie znasz człowieka, o którym mówisz — przerwała Nina żywo — jest to najszlachetniejszy z ludzi!
— Ta! ta! ta! hołysz, urwisz, zbójca, nigdzie go nie przyjmują, żyje z hałastrą, z mieszczaństwem, na koszcie traktjernika, którego córkę zbałamucił.
— On! — zakrzyknęła kasztelanowa.
— Tak! tak! i dlatego ją tak odbijał u hrabiego... to wszyscy wiedzą! Wcisnął się tu do domu, potrafił przypochlebić, spekuluje na jéjmościn majątek... ale nie damy mu ani was ani majątku. A od czegoż ja jestem...
Zdziwiona, przerażona, kasztelanowa zamilkła, powoli oburzenie na ten despotyzm zaczynało ją przejmować. Nawykła do posłuszeństwa z trudnością teraz mogła się z niego wyłamać, ale uczucie silne podtrzymywało ją.
— Panie podczaszy — ozwała się, zebrawszy myśli — jestem wam bardzo wdzięczną... ale zdaje mi się, żem teraz panią méj woli.
— To się asińdźce zdaje — krzyknął stary gwałtownie — a ja jestem pewny, że głupstwa nie dopuszczę; kobieta prawnie i słusznie małoletnią jest do śmierci i zawsze sub potestate. Na to się znajdą sposoby... a ja przeciwko stosunkom i projektowanemu małżeństwu kładę veto.
Kasztelanowa wstała drżąca z krzesła.
— Siedź asińdźka! — zagrzmiał stryj — siedź. Co to to jest? nie możesz mnie starego posłuchać cierpliwie? Ja znam moje prawa i na włos z nich nie spuszczę...
— Kochany stryju — łagodniéj odpowiedziała kobieta, któréj się w głowie zawracało. — Zobaczcież, poznajcie tego człowieka wprzódy.
— Poco? żeby mnie obałamucił, jak kasztelana; cóż to nie jasne jeszcze wszystko. Kto za nim świadczy? Nie ma w Warszawie jednego człowieka. któryby za nim dobre słowo powiedział... wszyscy są przeciwko niemu. Proszę mi jedną zacytować autoritas?
Nina przerażona spuściła głowę.
— A widzisz asińdźka — mówił stary — ewidencja za mną, poco tu długo rozprawiać, śledzić, szukać, kiedy prawda na dłoni. Żeby to było co poczciwego, miałby przyjaciół. Książę! samozwaniec jakiś, odrzutek społeczeństwa, i jabym miał pozwolić na to, aby asińdźkę uplątał, wyrwał z jéj świata, a zmusił do upodlonego życia..? nigdy!
Kasztelanowa rozpłakała się, ale cóż miała powiedzieć na obronę jego i swoją?
Gwałtownie poruszona, chustką zakrywszy twarz i nie słuchając już podczaszego, który ją wstrzymywał, wyszła.


Piękna starościna, któréj się tak dotąd szczęśliwie powodziło w poprowadzeniu całéj intrygi, niemającéj na celu nic oprócz wyrwania współzawodniczce z rąk szczęścia, którego jéj zazdrościła... jak gracz, gdy mu idzie karta, rozpłomieniła się do gry coraz śmielszéj. Znajdowała w tém pewien rodzaj uciechy, gdy jéj się udało splątać wedle myśli sieć zastawioną, gdy ludzie jak marjonetki posłuszni poruszeniu pięknych rączek, wstawali, padali, biegli na skinienie. Była w najlepszym humorze i prawdziwie zadowolnioną z siebie, a że wszystko w siebie wmówić można, potrafiła się przekonać, że działała w interesie przyjaciółki. Wszystkiego tego nie było jeszcze dosyć. Na jednym z wieczorów przypadek nastręczył jéj Siemionowicza i prawdziwie jenjalny plan sam widok tego grzecznego i zręcznego człowieczka wywołał. Skinęła nań. Siemionowicz był najszczęśliwszy, gdy go która z pięknych pań, choćby po konie posłać raczyła, cóż dopiero, jeźli był do ważniejszéj użyty sprawy.

— Czyś pan widział swojego kuzynka? bywasz pan czasem u niego?
— Ja! u księcia! a! nie... wiedząc, że wypadł z łaski pani, porzuciłem go zupełnie.
— To źle... stosunki zawsze się przydać mogą, choćby dlatego, ażeby wiedzieć, co się tam dzieje.
— Jeźli pani starościna każe...
— Każe? nie, nie! alebym życzyła panu hrabiemu, żebyś do dobrego uczynku się przyłożył. Zawróciła mu głowę kasztelanowa, gotów biedny Łazarz marzyć daremnie, że z tego co będzie, a samo przypuszczenie sprowadziło na nią wiele przykrości. Familja się poruszyła, opiekun przyjechał... nigdy w świecie nie dopuszczą... kasztelanowa trochę się może zrazu dała skompromitować przez litość nad biedakiem, ale ona się od dzieciństwa kocha w panu staroście... moim! moim! — dodała śmiejąc się, — a że ja go uwalniam, on się z nią niezawodnie ożeni.
Siemionowicz patrzał i słuchał w zachwyceniu nad żmijką, która mu się uśmiechała zalotnie.
— Widzisz kochany hrabio, — mówiła, — to wszystko należałoby wcześnie biednemu księciu otwarcie powiedzieć. Czego się ma łudzić... Szepnąć temu Metlicy, co przy nim siedzi, żeby go przez litość na wieś wywiózł. Wreszcie przez punkt honoru powinien oszczędzić kasztelanowéj frasunku, kłopotu z familją... jeźli ma cokolwiek delikatności.
— Rozumiem, — rzekł Siemionowicz, — pani mi to poleca?
— Ja? uchowaj Boże! — strzepując rączkami ofuknęła starościna, — ja panu to mówię, radzę... a pan zrobisz z tém co zechcesz...
Spojrzała nań przelotnie, a w wejrzeniu było jakby pytanie: — Czyżeś tak ograniczony?
Siemionowicz zrozumiał wreszcie i cicho szepnął.
— Ja, wiem co zrobię.
— Gdy zrobisz, gdy go tam zobaczysz, — dodała schylając się, — przyjdźże mi powiedzieć... jestem ciekawa...
— Pani pozwala...
— Nie, ja proszę...
Rzuciła mu malutką rączkę na dłonie, hrabiątko całe zadrżało od jéj dotknięcia. Starościna uśmiechnęła się wywartemu wrażeniu i odbiegła tryumfująca.
Szanowny kuzynek był do jednéj tylko rzeczy zdatny, do tego właśnie, ku czemu trafnie go użyła starościna. Potrzeba mu było wcisnąć się w świat wielki i wysługiwał się jego mieszkańcom dla praw indigenatu. Służył wybornie i tak był nawykł do tych funkcji pośrednika, że nie mając nic do czynienia, śmiertelnie się nudził. Niepłonną miał wszakże nadzieję, że gdy nowicjat ten odbędzie i hrabstwo swe dłuższém używaniem utwierdzi, potrafi znaleść w końcu podstarzałą pannę lub majętną wdowę, która podając mu rękę wprowadzi go z rodziną do przybytku uprzywilejowanych.
Wziął i tym razem do serca Siemionowicz polecenie i nazajutrz podążył na Marywil, myśląc jak się wytłómaczy, iż dotąd tam nie był.
Stefan i Metlica siedzieli przy chorym, który miał jeszcze obwiązaną głowę i ledwie zabliźnione ręce. Blady był, wycieńczony i smutny... jakieś przeczucia go dręczyły, a w istocie długie niewidzenie kasztelanowéj, o któréj tylko wiedział, co mu słudzy przychodzący powiedzieć mogli... Od kilku dni nawet i te stosunki z niewiadomych ustały powodów. Żywy umysł i wesołość dawniejsza uleciały, drżał na najmniejszą wrzawę i niepokoił się wszystkiém. Siemionowicz po przywitaniu i kondolencji oznajmił, że nie był w mieście i dlatego nie mógł się o zdrowiu kochanego kuzyna dowiedzieć. Wejrzenie na chorego przekonało go, że okrucieństwem byłoby teraz drażliwą rozpoczynać rozmowę, ograniczył się więc nawiasowém wspomnieniem, iż dawny opiekun kasztelanowéj przybył... Konstanty pobladł słysząc te słowa i zamilkli...
Trzeciego dnia Siemionowicz powrócił znowu i zastał księcia samego, Metlica był w drugiéj izdebce. Od czasu ostatniego wypadku stał on się wielce pobożnym i część znaczną dnia spędzał na modlitwie.
Przybyły pieszczotliwy był i nadskakujący jak nigdy, przysiadł się do łóżka, uchwycił księcia za rękę i spytał cichym głosikiem.
— Jakże się książę miewasz?
— Źle, — odparł Konstanty, — cierpię jeszcze.
— Na duszy i na ciele, — rzekł wpatrując mu się pilno w oczy kusiciel. — Nie kryj się książę przed krewnym, który mu dobrze życzy i pragnie z serca... jego pomyślności.
Konstanty spojrzał milcząc.
— To przecie wszystkim wiadomo, — mówił Siemionowicz, — że książę masz sercowe strapienia z powodu kasztelanowéj.
— Strapienia? — zapytał Konstanty, — z jakiegóż powodu? Jestem smutny, ale powodu do zmartwienia nie mam...
Książę wiesz o przybyciu jéj opiekuna?
— Słyszałem.
— No, to zapewne wiadomém mu będzie, że on tylko dlatego tu przybył, aby zamiarom waszym i kasztelanowéj stanąć na przeszkodzie. Mówią, że to jest człowiek gwałtowny, despotyczny i kasztelanowa wiele od niego cierpi.
Konstanty zaczął blednąć, ale słuchał z uwagą natężoną.
— Rodzina cała rozgniewana wielce na tę panią, wszelkiemi siłami postanowiła waszemu małżeństwu przeszkodzić. Rozgłaszają, iż nieszczęśliwa wdowa znosi straszne prześladowanie.
Spojrzał na słuchającego, który z oczyma wlepionemi w niego, drżący, nie mówiąc słowa, wyzywał do dalszych zwierzeń.
— Jabym księciu radził przynajmniéj czasowo na wieś się gdzieś usunąć, aby biedną kobietę uwolnić od tego utrapienia.
Konstanty jeszcze siedział niemy.
— Wiadomo i to, — dodał Siemionowicz, — że pani kasztelanowa była prawie zaręczoną w młodości ze starostą, który się rozwiódł z żoną... Miłość ta powróciła teraz, on tam bywa codzień, a podczaszy go proteguje...
— Starosta? wszakże to ten, z którym Julja uciekła...
— A! cóż to ma do tego! Julja podobno już jest z kim innym... Starosta zakochany na nowo... Nie mogę ręczyć, ale odgłos powszechny powiada, że kasztelanowa nie jest dlań obojętną... przynajmniéj on tam codziennym gościem.
Konstanty wytłómaczył sobie teraz, dlaczego od dni kilku nie miał żadnéj wiadomości od wdowy.
— Powtarzam tylko, co ludzie mówią, — ciągnął daléj kuzynek, — utrzymują, że serce kasztelanowéj dobre, ale słabą jest i nadto wrażliwą... Łatwo bardzo ulega czułości chorobliwéj, a jeszcze łatwiéj zapomina o tém, co wczoraj kochała... Cóż chcecie! takie te panie są wszystkie...
Nie mógł zręczniéj wysączyć trucizny w piersi Konstantego, który przypomniał sobie ostatni wieczór, a teraźniejsze położenie z nim porównywał. Siedział martwy słuchając, nie odpowiadając nic, zdziwiony temi zwierzeniami Siemionowicza.
— Ale cóż książę na to?
— Co chcesz bym odpowiedział? — rzekł słabym głosem chory. — Sądzę, że to są potwarze... nie wiem nic... a nie zrobię pewnie żadnego natrętnego kroku.
— Czy nie lepiejby było się usunąć, nie czyniąc sobie nowych nieprzyjaciół... masz ich książę dosyć..
Konstanty milczał.
Ta pierwsza próba nie była ostatnią, rzucono nasienie obiecując sobie je pielęgnować. Na uboczu Siemionowicz rozmówił się z Metlicą daleko wyraziściéj i bardziéj przekonywająco. Grzegórz rozpłakał się, ale łzy połknął.
Rachował on wiele na kasztelanową dla swego ulubieńca — ale się obawiał zawsze świetnych nadziei, teraz gmach cały runął. Metlica był najmocniéj przekonany, że to co opowiadał Siemionowicz, było najświętszą prawdą. Wstrzymał się jednak od rozmowy i napomknienia księciu, aby go nie zmartwić, chociaż z jego smutku dorozumiewał się, że i on coś złego przeczuwać może.
Tak upłynęło dni kilka w milczeniu, oczekiwaniu, a stan chorego nieco się pogorszył. Metlica po naradzie z lekarzem nalegać postanowił, aby się na wieś wynieść. Podniósł on szczupłą swą sumkę od Kapostasa, nic nie mówiąc wziął w okolicy małą dzierżawę, milcząc postarał się lichy w niéj dworek uczynić mieszkalnym i przysposobiwszy wszystko, jednego dnia przyszedł do Konstantego. Gdy byli sam na sam, przysiadł się doń i całując go w rękę, odezwał się nieśmiało:
— Dobry mój książę, przebacz mi, jesteś jeszcze słaby, ale się nam rozmówić trzeba...
— Nie uważaj na mnie, mów co chcesz mój stary przyjacielu, ja mam dosyć siły, by znieść wszystko...
— Ja jestem prosty człowiek — odezwał się wzdychając Metlica — ale mnie życie na świecie nauczyło wiele... Ludziom ufać nie bardzo można, źli są niektórzy, reszta słabi... Czy tu księcia trzyma co w mieście? nam by na wieś potrzeba!
— Sądzisz?... powiem ci szczerze... miałem nadzieje pewne... śniło mi się, ale się prześniło... Cisnąć się do ludzi i nabijać im nie mogę... jeśli przekonanym jesteś, że powinniśmy się oddalić, wyjechać na wieś... rób jak chcesz.
— Ja księciu wszystkiego co wiem, mówić nie będę — dodał stary — ale sumieniem zaręczyć mogę, że czekać nie ma na co. W wielkim świecie jak wiatr powionie, tak się chorągiewki obracają... Jedźmy!
— Cóżeś słyszał — spytał książę — mów otwarcie.
— Nie będę krył, lepsza prawda od razu wypita, niż jak trucizna sączona po kropli. Rodzina opadła tę panią i myśleć nie można, aby co być miało z projektów. Wszakże już od dawnego czasu nie zgłosiła się nawet do nas... Posądzą księcia o chciwość, ona majętna, my ubodzy, niech się dzieje wola Boża...
— Masz słuszność — dziej się wola Boża... rób co chcesz... bo téż by to dla mnie za wielkie było szczęście — nie mówmy więcéj o tém, o jedno cię proszę, abyś mi dał słowo, że mój list z pożegnaniem do niéj sam odniesiesz.
— A jakże! Mości książę! — składając ręce, zawołał uradowany stary — pójdę z nim sam, Bóg widzi!
Nazajutrz książę choć słabą jeszcze ręką krótki i pełen uszanowania list nakreślił, Metlica go odniósł i oddał, ale on — jak się późniéj okazało — nigdy rąk kasztelanowej nie doszedł.
Poczyniono przygotowania do drogi... nie mówiąc o nich nikomu, jeden tylko rotmistrz Trąba przyszedł na pożegnanie, a nieszczęśliwy podkomorzyc piński wprosił się za towarzysza podróży, przyrzekając jak najspokojniéj się zachować. Powóz wygodny, najęty u Dangla, miał przewieźć chorego do nowéj siedziby, odległéj tylko o trzy mile od Warszawy. Noce były księżycowe, żeby więc nie obudzać uwagi, urządzono wyjazd wieczorem.
Nie było już nikogo na Marywilu, gdy zakwefiona kobieta z książką od nabożeństwa w ręku, cała drżąca, przyszła nazajutrz rano dowiedzieć się o księcia. Gospodarz oznajmił jéj, iż wczoraj wyjechał niewiadomo dokąd... Kobieta szybko zakrywając twarz, uciekła.
Gdy wieczorem Siemionowicz oznajmił starościnie o ustąpieniu z placu księcia Konstantego, dała mu rękę do pocałowania.


Wieś! czarodziejski wyraz dla tych, którym Bóg dał urodzić się, żyć, młodość przepędzić w zieloném gnieździe wśród słowików śpiewu, chóru całego stworzeń... w blasku jéj poranków i wieczorów, w półmroku jéj nocy gwiaździstych!
Wieś czarowne słowo, tajemnicze... w którém jest przypomnienie raju i coś z boleści wygnania. Tu żywot człowieczy płynie jakoś powolniéj, rozmyślniéj, a dusza ma czas rozmówić się z Bogiem.
Nigdzie wieś piękniejszą nie była a srożéj okłamaną jak w Polsce. Nie godzi się dziś stawać w obronie patrjarchalnych wsi rządów, téj pierwotnéj epoki jéj rozwoju... bo teraz mybyśmy zrozumieć tego stanu nie mogli.
Był to stan, którego my zepsute dzieci wieku pojęcia nie mamy i z wielką cnotą tylko brzemieniowi jego obowiązków można było podołać.
Patrjarchalny ów świat obyć się nie mógł bez cnoty, — była to epoka, w któréj ściśle wziąwszy, prawo pisane nie istniało, było prawo tradycyjne i religijne. Tylko niemi rządziła się wieś.
Gdy prawa pisać zaczęto, już cnoty zabrakło...
Późniéj dziwiono się praw niedostateczności, a należało się dziwić niedostatkowi cnoty. Naostatek zeszliśmy na to, że wszystko opisać, określić, postanowić należało, bo w sercach już nic nie było.
Wieś stała się nie rajem cichym, ale więzieniem zieloném. Gdzie niegdzie dwór, wioska, pan i kmieć stanowili jeszcze jak dawniéj rodzinę jedną; w reszcie kraju dwór był panem z łaski Bożej a kmieć z łaski Bożej niewolnikiem.
Stare dzieje! z życia które cnoty brak zwichnął, zrodziły się i klęski. Ubogi szlachcie rzadko był tyranem, ale iluż zagranicą żyjących jaśnie oświeconych, co nigdy swych państw nie widzieli, rzucali je na pastwę chciwym rządzcom i dzierżawcom!!
Wioseczka, którą Metlica w imieniu księcia zadzierżawił, była właśnie jedną z tych, co od bardzo dawna pana nie oglądały. Duchowy i serdeczny związek między nim a kmieciami dawno był zerwany, niewola im ciężyła, niedostatek dolegał. Pan miljonowy niewiele dbał o jedną jakimś wypadkiem w téj okolicy odziedziczoną wiosczynę, nigdy jéj w życiu nie widział, a puszczał więcéj dającemu gdy potrzebował pieniędzy, wcale się o losy jéj nie troszcząc. To téż dawny dwór dziedzica był runął... na kupie gruzów rosły chwasty i pokrzywy, obok maleńki, sklecony na prędce przez dzierżawcę dworeczek zawierający izdebek kilka, wyglądał jak dobra chata. Jedynym znakiem staréj sadyby były lipy ogromne, zarosły sad i jakiś kawał muru, w którym lamus zrobiono. Wszystko to stało na płaszczyźnie piaszczystéj nieco, smętnéj, poprzecinanéj w dali małemi laskami, z horyzontem ciasno zamkniętym. W dali widać było drewnianą wieżyczkę kościółka, kilka krzyżów czarnych, jeden wiatrak zamyślony z połamanemi skrzydłami i na łące w kilku miejscach błyszczące wody małéj rzeczułki pozakrywanéj tatarakami i trzciną.
Jakże się tu cicho wydało po warszawskiéj wrzawie, jak smutno jakoś, grobowo, ale jak razem spokojnie. Konstantemu przypomniały się lata dziecinne i odżył... Metlica kręcił się, bo bardzo mu szło o to, ażeby nic nie brakło. Pan Seweryn Orzeszko płakał z rozczulenia, przywodząc sobie na pamięć żywot swój szczęśliwy i dostatni, który on nazywał życiem przeszłém, dodając — nim umarłem.
Chociaż trzy godziny drogi dzieliły Kurhanów od Warszawy, o milę przenocowano wśród lasu w gospodzie, a dopiero nazajutrz rano dostali się na miejsce. Dzień był początku jesieni prześliczny, ciepły, jasny, wieś pusta prawie bo ludzie na robocie; w kościółku dzwoniono na mszę świętą.
Naprędce oczyszczono około dworku dziedziniec, popoprawiano płoty i wydawało się wcale nie źle, choć nader ubogo. Czeladź dworska mieściła się w prostéj nieopodal stojącéj chacie. Co żyło zbiegło się na powitanie nowego dzierżawcy, włodarz stary, gospodyni, kupa dzieci w koszulach, psy z całéj wioski.. Od karczemki dążył żyd w nowym żupanie, z talerzem wedle obyczaju ogromną wzorzystą chustką obwiązanym, zawierającym godło życzeń i dar homagjalny... piernik.
Metlica natychmiast pobiegł opatrywać bliżéj dworek, sprzęty, spiżarnię przodem wysłaną i znalazł wszystko wcale niezgorzéj. Wszyscy byli do ubóstwa przywykli, a do spokoju tak mało!
Podkomorzyc piński zobaczywszy krzyż nieopodal, jako wielce pobożny człowiek, pragnąc od Boga poczynać wszystko, poszedł, pokląkł na trawie i zmówił „Pod twoją opiekę...“
Grzegórz nie wahał się zapasać fartuch i pójść rzucić okiem na przygotowania do obiadu... Konstanty, który już chodził, posunął się ku starym lipom, które niegdyś posadzone wkoło na wiele obszerniejszym dziedzińcu za lepszych czasów, jeszcze półkrąg cienisty składały... Pochlebca parobczak pod jedną z nich wybudował ławeczkę z darniny.
Ślicznie tu było... Warszawa im uciekła z myśli, a wspomnienie Marywila obrzydliwém się stawało... Metlica żył nowém życiem, zdawało mu się téż, że odmłodniał... że jeszcze krzątał się w Korjatówce około kniaziowskiéj kuchni... Ale tu, niestety! kuchenka była szczuplutka, ciaśniutka, niewygodna, patrjarchalna!! Rożen musiano wystrugać z drzewa!
Pierwszy ten dzień był dniem odkryć i zjawisk... Podkomorzyc zdziczały włoski orzech znalazł w ogrodzie. Metlica odkrył loch wcale wygodny, którego się nie spodziewał. Konstanty w sadzie ślady zdziczałych kwiatów, krzewów i ruiny altany... Wszyscy byli zadowolnieni nadzwyczaj nową posiadłością, ale o gospodarstwie nikt nie pomyślał... Zdawało się, że ono naturalnym rzeczy porządkiem, samo pod błogosławionymi promieniami słońca kwitnąć sobie powinno. Jeden pan Orzeszko ze wspomnień dawnych pierwszego życia wnosił, że trzeba będzie komuś zająć się chlebem... rolą i dozorem.
Metlicy szło głównie o zdrowie dziecka, jak on jeszcze księcia nazywał.
Pod wieczór z drugiéj wsi pieszo przyszedł proboszcz z powinszowaniem nowemu sąsiadowi i parafjaninowi swemu. Słyszał on już o jego tytule książęcym i zdziwił się, widząc go połączonym z taką skromnością i ubóstwem. Staruszek był mały, zwinny, wesół, gadatliwy, ruchawy, lubiący się śmiać i nieustannie zajęty parafją.
Spełniał swe obowiązki duchowne z takiém przejęciem, z taką swobodą, iż zdawał się do nich stworzonym. Znał nietylko najmniejsze dziecię w ludnéj parafji, ale téż strój i charakter każdego z tych, których był ojcem duchownym, a razem przyjacielem i opiekunem.
Zwał się ksiądz Drobisz. Dwadzieścia i kilka lat już rządził swą ukochaną parafją i nie było w niéj kątka, ścieżeczki, któréjby po tysiąc razy pieszo, spiesznym swym krokiem nie przebiegł.
Znano go z tego chodu prędkiego, który mimo wieku zachował.
Proboszcz przyniósł z sobą do dworu trochę humoru i ożywienia, potrafił w rozmowę wciągnąć księcia, rozgadał podkomorzyca pińskiego aż do zbytku, wiele informacji udzielił Metlicy, zaofiarował się nazajutrz odprawić mszę świętą na intencję nowego gospodarza i pożegnał nie przyjąwszy wieczerzy... Orzeszko tak go ukochał, iż nie mogąc się odeń oderwać, przeprowadził do pół drogi opowiadając mu o sobie i swych nieszczęśliwych losach... Pierwszy dzień tu spędzony przeszedł tak prędko, a spłynął tak wesoło, iż Metlica na klęczkach panu Bogu zań dziękował.
W Warszawie dopiero tego dnia przez tryumfującą starościnę dowiedziano się, iż książę Lazarone zniknął, że uszedł z placu, uznając się zwyciężonym, jak ona powiadała.
Sprawczyni klasnęła w białe rączki, tak się jéj to gładko i z niewielkim kosztem wykonać udało. Czego nie dokazali djabli, hrabia Zeno i cały wielki świat, ona skinieniem jedném zrobiła.
Natychmiast pojechała sama do Niny, aby jéj o tém oznajmić i zdziwioną była niezmiernie, znajdując ją już uwiadomioną, ale na pozór spokojną.
— Zkądże ty już o tém wiesz? — spytała podejrzliwie.
— Przypadkiem...
— A! przypadkiem! tak prędko!..
Zmartwiło ją to, że nie pierwsza złą wieść przyniosła, musiała to sobie wynagrodzić choć maleńkiém kłamstwem.
— Ci mężczyzni, nie wyjmując ani mojego starosty nudziarza, ani twego księcia Lazarone, wszyscy są tacy obrzydliwi zdrajcy! Wystaw sobie, że ex-mąż mój porzucił tę Julkę, a twój książę ją z sobą zabrał. To wiem najpewniéj.
Kasztelanowa zczerwieniła się mocno.
— Cóż mnie to obchodzi! — rzekła.
— A! to bardzo dobrze, iż cię już to nie obchodzi... przyznam ci się, żem się o twe serce obawiała... Ale my nieszczęśliwe ofiary na wszystko być powinnyśmy przygotowane... to są hjeny bez serca...
Nina nic nie odpowiedziała. Napróżno usiłowała z niéj coś więcéj dobyć przyjaciółka, rozstały się chłodno... Starościna zbiegła na dół do podczaszego, który dowiedziawszy się o wyjeździe księcia, przypisał go swojemu wpływowi, z czego filut Gietta trochę się uśmiechnęła. Zapewnił ją, że się zajmie losem wychowanicy i nie opuści ją.
Po wyjściu starościny poszedł zaraz na górę, aby namówić kasztelanowę na podróż z sobą na wieś, przyrzekając jéj protekcję swoją nad nią i dobrami. Ale z wielkiém podziwieniem otrzymał stanowczą i bardzo energiczną odpowiedź, iż w Warszawie chce i postanawia pozostać. Opór ten do najwyższego stopnia oburzył stryja, który się zaperzył, rozgniewał, począł łajać... ale kasztelanowa cierpliwie i milcząco dała mu się wyburzyć, a w końcu na zapytanie ostateczne z zimną krwią odpowiedziała znowu: — Zostanę tu.
Podczaszy dopiero teraz postrzegł, że wyczerpawszy groźby i grubjaństwa, daléj już nie będzie miał co począć... Rozgniewany ruszył na miasto do przyjaciół zasięgnąć ich rady, co czynić z buntownicą. Wszyscy zgodnie życzyli mu, ażeby śmiesznością się nie okrywał upominając o prawa, których już nad wdową nie miał. Tego on na żaden sposób przyznać nie chciał, pogniewał się z przyjaciołmi i zły powrócił do pałacu... Nazajutrz chciał nowy szturm przypuścić do Niny, ale mu służący przyniósł wiadomość, iż pani mocno słaba i nikogo widzieć nie może.
Kasztelanowa w istocie zachorowała; lekarz nakazał jéj spoczynek i unikanie wszystkiego, coby drażnić mogło, i sam przyszedł o tém oznajmić podczaszemu, który na doktora się oburzył i swoim zwyczajem go zburczał. Grzeczny lekarz w sposób delikatny oddał mu z nawiązką.
Mimo żywego niepokoju o losy gospodarstwa, podczaszy pozostał jeszcze w Warszawie, ale widocznie skwaszony, a gniew teraz na starościnę zlewał, która go w fałszywe położenie wprawiła. Cofnąć się było wstydliwém, na swojém postawić niepodobna; pierwszy raz w życiu politykując, podczaszy się zgodził na pozostanie Niny w mieście, biorąc nie od niéj, ale od przyjaciołki słowo, że do żadnego małżeństwa bez jego wiedzy nie przyjdzie. Kasztelanowa chora jeszcze pożegnała odjeżdżającego chłodno i nie dozwoliła nawet w rozmowie dotknąć drażliwéj kwestji. Zgryziony, nierad wszystkiemu, stękając na poczynione wydatki, przewidując straty w domu i historje, jakie go czekały po powrocie, podczaszy klnąc obrzydłą Warszawę bodaj się zapadła, wyjechał.
Starościna pozostała na straży, a dawnego używając przywileju, starała się jak najczęściéj pod pozorem czułości odwiedzać słabą jeszcze kasztelanowę. Wszelkie jednak usiłowania dostania się do głębi jéj serca... spełzły na niczém. Nigdy Nina tak milczącą, tak dziwnie zamkniętą w sobie nie była. Żałoba doskonale jéj posługiwała do zupełnego zerwania ze światem i zaparcia mu drzwi swoich.
Hrabia Zeno jeden z pierwszych dowiedział się o zniknieniu księcia. Pochlebiało mu to, zatarł ręce i dodał z dumą, że rachunek jeszcze nie skończony, a gdy będzie potrzeba, to go na drugim końcu świata wynaleść potrafi. To pewna, że wiadomość o ucieczce (tak wyjazd ten nazywano) wielki ciężar hrabiemu zdjęła z serca. Mimo tryumfu miał téż dosyć do zniesienia z powodu téj nieszczęsnéj wendety za brata. Między innymi sam kapitan Pancini z potrzaskanemi kośćmi grubo go kosztował, a nie można było dopuścić, aby niezadowolniony na hrabiego po świecie narzekał. Pomimo bardzo sowitego wynagrodzenia, Pancini, jak tylko — wyłatawszy się — mógł na świat wystąpić, choć przed przyjaciołmi hrabiego milczał i z nim był na oko dobrze, przed poufałymi swymi i w kółku godnych towarzyszów użalał się bardzo.
— To obrzydliwe sknery — mówił po kieliszku pułkownik, unosząc rękę na temblaku. — To są ludzie bez sentymentów. O włos, żem życiem nie przypłacił obrony ich sprawy; naraziłem się, chorowałem... i nędznych tysiąca dukatów wyciągnąć z nich nie było można. Jak żyję, nie trafiło mi się mieć do czynienia z takiém paskudztwem.
W istocie Pancini miał prawo utyskiwać, bo strasznie przybolał, a zapłatę otrzymaną trzeciego dnia w złotéj sali do ostatniego grosza posadził. Zdawało mu się jakby nic nie dostał oprócz guzów.
Po tych wszystkich przypadkach i hałasach jakie one obudziły, nastąpiła cisza głęboka, a świat, mając się czém inném zająć, na czas jakiś o księciu, o hrabi Zenonie i o połamanym pułkowniku zapomniał.


Im się bardziéj zbliżała stanowcza chwila ogłoszenia ustawy d. 3 maja, tém umysły wszystkich, których los kraju obchodził, żywiéj były poruszone. Przeciwnicy reformy téj byli nieliczni i działali milcząco, opinja wcześnie zwracała się ku patrjotom, chociaż w przededniu ogłoszenia nawet ogół bardzo mało wiedział i mógł sądzić o doniosłości ustawy. Wiele jéj rozporządzeń głęboka okrywała tajemnica. Obawiano się rozgłaszać zawcześnie, ażeby nie obudzić opozycji, która niespokojnie przeczuwając coś, kupiła się około biernie wyczekującéj ambasady.
Wiedziano, że król przez Piatolego i Ignacego Potockiego pozyskanym został sprawie narodu, że się dał skłonić do poślubienia ustawy nowéj i że opór, jaki ona znajdzie w izbach, będzie na teraz daremnym. Ale wiedziano zarazem, iż Rossja przypatrująca się sejmowi z udaną obojętnością, nigdy czynności jego nie przyjmie beż protestu i rozbudzenia przeciw niemu opozycji zyskanemi na różny sposób poplecznikami.
Gdy z jednéj strony upadek Polski stawał w obronie reformy, wykazując jéj konieczność osłabieniem ostatnich lat — z drugiéj zagorzali stronnicy tak zwanéj złotéj wolności mieli za sobą poszanowanie przeszłości i świętość tradycji.
Wielkie dzieło ustawy majowéj dziś surowiéj być może sądzoném ze stanowiska naszych pojęć i wymagań, ale dla sprawiedliwego o niém sądu potrzeba się na dacie ogłoszenia postawić. To co my bladém i niedostateczném jeszcze widzimy, naówczas wydawało się radykalném, olbrzymiém, niemal zuchwałém.
Chociaż dzieło oswobodzenia włościan słabo zarysowywuje się w ustawie, choć nieśmiało zrównanie i równouprawnienie stanów jest tu raczéj napomknięte niż przeprowadzone, — czuć ideę zasadniczą wieku i uznanie potrzeby zastósowania się do niéj.
Naówczas było to tak wielkiém, tak ogromném jak entuzjazm, który w prawych sercach wywołało. Konstytucja nie była wszystkiém, ale dawała obietnicę i możność osiągnięcia wszystkiego.
W ciszy i ukryciu dojrzewało to wielkie dzieło, które inicjatywie śmiałéj znakomitego Ignacego Potockiego przyznać należy — prawdziwym twórcą jego był on sam, poparty zręcznością Piatolego, talentem Kołłątaja, powagą marszałka Małachowskiego, ognisty wymową Kazimierza Sapiehy. Jest to téż jeden z tych ludzi i charakterów wieku, o którym kreślące zarys jego zapomnieć niepodobna.
Wszystko złe i wszystko dobre tego czasu jednoczyło się w księciu Kazimierzu. Płochy, wrażliwy, ognisty, gracz, kobieciarz, próżniak, lubiący hulankę, przypomina talentem Mirabeau i charakterem zarówno. Cały dzień pracować w sejmie i porywać a unosić słuchaczów wymową, cały wieczór przesiedzieć w alkowie przyjaciółki, całą noc spędzić na grze i przy kieliszku, a nazajutrz po nocy bezsennéj przyjść na sesję pełnym życia i natchnienia, było dla ks. Kazimierza rzeczą powszednią. Chciwy rozrywki, poufały z przyjaciółmi, był człowiekiem najlepszego świata i towarzystwa, czuć w nim było wychowańca matki jednéj z najśmielszych dam epoki, niegdyś ulubionéj królowi, kobiety, którą patrjoci tak nienawidzili, jak kochali jéj syna, ale razem potomka rodziny znakomitéj w dziejach i do szpiku arystokratycznéj.
Książę Kazimierz w lepszém znaczeniu uosabia — djabelstwo tych lat szału, ale djabelstwo połączone i okryte patrjotyzmem. On, książę Józef i kilku mniéj znanéj młodzieży, Wielhorski, Zajączek, Niemcewicz... jedną swą stroną należą obyczajami do czasu zepsucia i rozprzężenia, drugą przedstawiają nowy dzień poświęceń, poprawy, pokuty.
Książę Kazimierz był jednym z ulubieńców wielkiego świata i milszego, dowcipniejszego, piękniejszego nadeń człowieka trudno było znaleść. Beppo przechodził go urodą (choć byli nieco do siebie podobni), ale Kazio górował talentem... Polak sercem, jak wszyscy współcześni, był napół Francuzem wychowaniem i obyczajem.
Ważnym nabytkiem dla stronnictwa patrjotycznego był syn wojewodzicowéj Mścisławskiéj, którego Litwa kochała, ale używano go z pewną ostrożnością, już z powodu matki, już dla pokrewieństwa z hetmanem, a naostatek dlatego, że trzpiot i dowcipniś, gotów był z lekkomyślnością sobie właściwą wypaplać największą tajemnicę. W gronie patrjotów był on poczciwym, dzielnym, ale tylko narzędziem.
Gdy na obliczach jednych prace sejmu i te, które w ciszy poza nim się przygotowywały, obudzały najżywsze nadzieje, stronnicy Rossji chodzili niespokojni, nadąsani, z proroctwami Kassandry.
Do ostatniéj jednak godziny rozciągłość nowych reform wypracowywanych w ciszy pod redakcją Piatolego i Kołłątaja, nie była ogółowi znaną.
Jakubińskie potajemne knowania i ów spisek skryty, który tak mało po sobie zostawił śladów, powstrzymane zostały nadzieją, iż konstytucja sama nowéj ery będzie jutrzenką dla ludu. Czekano.
Partyzanci Rossji nie mając się za co pochwycić, także wyczekiwać musieli, jedni ze Szczęsnym uciekłszy na prowincję, drudzy milcząco nosząc po Warszawie swe przeczucia i niepokoje.
W przekonaniu naszém, co głównie stanęło na przeszkodzie, aby słowo ustawy ciałem i czynem się stało, to to właśnie, na co najmniéj zwracano uwagi. Pragnienie dobra było wielkie i powszechne, ale spółeczność zgangrenowana na wysokości ofiary, jakiéj ono wymagało, stanąć nie mogła. Z tém upojeniem, wśród tego zbytku, z rozprzężonemi węzłami, co spajały rodziny, w nieładzie serc i gospodarstw, interesów i uczuć, nic wielkiego stworzyć nie było podobna. Robak toczył ten owoc w zarodku... Myśl piękna padała na ręce rozpustą osłabłe, na piersi wyżyte, na głowy odurzone. Wszyscy ci ludzie mieli jeszcze dosyć siły na poryw gwałtowny, namiętny, na wybuch jakiś, na walkę krótką choćby śmiertelną; brakło im wytrwania, spokoju, zimnéj krwi i tego, co Rzymianin zwał jednym wyrazem virtus... Ponad upojonym tłumem górowało kilka głów poważnych... ale one nawet poprowadzić go nie mogły.
Polska już naówczas umiała w dnie uroczyste być wielką objawem szlachetnego uczucia, nazajutrz, niestety, budziła się w niemocy i prostracji. To wyczerpanie ludzi było przyczyną upadku narodu, a czteroletni sejm stał się Kapuą dla przyszłych rycerzy.
Z każdym dniem niecierpliwość do życia, na ostatek ogłoszenia reform, rosła i wzmagała się. Na prowincji ledwie się domyślano nowéj ustawy, a tu stary, odwieczny porządek patrjarchalny ani chciał przypuszczać, aby w nim coś zmienioném być mogło. Rzeczpospolita szlachecka stała przy swojém, a przykłady kilku możnych, którzy uwolnili włościan, zaprowadzili czynsze, ustanowili sądy gminne — wyśmiewano jako próby niedorzeczne i z naturą kraju niezgodne... Dla najrozumniejszych nawet... zdawała się reforma stosunków włościańskich zawczesną. Wielu przyjmowało ją w zasadzie, opierając się zastosowaniu...
Każdy czuł, iż do gruntu musi się przerobić spółeczność, gdy cały naród powołany zostanie do téj swobody, któréj używali wyłącznie starsi bracia, zmieniwszy się w jakichś niby zdobywców. Przyznawano, że kiedyś przyjść musi do oswobodzenia — ale nie pojmowano, aby to mogło stać się tak rychło. Instynktem raczéj niż rachubą rozumiano, iż przesilenie dla odłużonych dóbr pańskich będzie znakiem ruiny.. Każdy sofistykował inaczéj, a wszyscy jakoś opierali się nagiemu o0swobodzeniu i patrzali nań z trwogą.
Pod tym względem choć niejaki postęp uczyniliśmy pod żelaznym naciskiem konieczności, jeszcze i dziś znajdziemy łatwo obrońców tego stanu, który jużby powinien do historji należeć. — Dziesięć niemal wieków przodując i rządząc losami narodu, szlachta łatwo abdykować nie mogła, czuła swe zasługi, a na swe wady ślepą była... Laliśmy krew za rzeczpospolitą! — wołali jedni... — tradycje narodu są w nas... myśmy jego prawni przedstawiciele... Gdy zginie i zubożeje szlachta, z nią przepadnie Polska...
W ostatniém było coś prawdy, z tém tylko, że Polska stara, świetna i poetyczna ale niemożliwa już zginąć musiała, aby jak Feniks w płomieniach i krwi nową się odrodzić...
Tymczasem tańcowano zapamiętale. Bale szły po balach... piękne panie mieniały mężów jak tancerzy w mazurku, panowie otwierali serca na raz trzém bóstwom, złoto sypało się stosami, wino lało potokiem, a serca biły rozkoszą aż do omdlenia.
To był akompanjament téj wielkiéj pieśni odrodzenia — niestety!!
Na wsi czas spływał jednostajnie i cicho... a spokój i cisza są powolném na bóle serca lekarstwem. — W mieście wśród wrzawy i pośpiechu gorączkowego rzucano po drodze wczorajsze troski, goniąc za tém, co nowe zrodzić miało. Jesień i zima przeleciały, nadchodziła wiosna, a wtajemniczeni szeptali, że ona być miała odrodzeniem Polski. Bawiono się więc tém zapamiętaléj, iż dla jednych kończył się stary świat, dla drugich młodego wschodziła jutrzenka...
W towarzystwie per excellentiam wielkiém zwaném, o kniaziu Konstantym Korjatowiczu Kurcewiczu tak doskonale zapomniano, jakby go nigdy na świecie nie było. Starościna miała już rozwód w kieszeni i była jak ptak swobodną, myśląc tylko, komu oddać tę dłoń, o którą tylu a tylu się dobijało. — Kasztelanowa mieszkała w Warszawie, osamotniona i zamknięta, nie widywano jéj nigdzie prawie oprócz kościoła, a jeźli dawne stosunki zmusiły ją czasem odwiedzić Giettę, przybywała do niéj w godzinach, w których nikogo zastać nie mogła. Drzwi jéj zamknięte były dla odwiedzających... a chociaż starościna zaręczała, że to się z końcem żałoby odmienić musi, nie znać było ku temu najmniejszéj ochoty.
Jednego dnia pięknéj młodéj wiosny, starościna raniéj niż zwykle wyjechała na miasto w powoziku odkrytym. Na krakowskiém przedmieściu zaintrygowały ją niezmiernie cztery śliczne tarantowate konie zaprzężone do bardzo wytwornego powozu, ze służbą po angielsku skromnie przybraną, widocznie należące do kogoś bardzo zamożnego. Taranty naówczas niezmiernie były poszukiwane. Starościna wzdychała do nich, ale zawsze jéj na taką czwórkę, która w najlepszym razie około pięciuset dukatów musiała kosztować, pieniędzy brakło. — O dziesięć kroków w ulicy nawinął się zawsze jeszcze swój nowicjat odbywający Siemionowicz, piękna Gietta stanęła i skinęła. Kawaler podbiegł co żywo.
— Idź mi zaraz kochany hrabio i na miłość Bożą dowiedz się, proszę, zaklinam, czyje są te cudowne, prześliczne taranty? dowiedz się, bo umrę!
Siemionowicz pobiegł. Starościna widziała, jak się ludzi pytał, jak go coś niezmiernie zdziwiło, jak ponowił pytanie, ruszył ramionami usłyszawszy powtórzoną odpowiedź i pomalutku szedł z nią do jéj powozu.
— A! nieznośny ślimak! ot to się wlecze! — krzyknęła zniecierpliwiona — a stokroć nudny! damże mu...
Zbliżył się wreszcie do powozu...
— A cóż? czego tak powoli idziesz?
— Bo odpowiedź niosę, któréj nie rozumiem.
— Jak to? czyjeż są?
— Licho wié, co mi ludzie powiedzieli, to nie ma sensu!
— Ale mówże nieznośny! czyje?
— Powtarzam pani...
Uderzyła go starościna po rękach.
— A! bez komentarzów! czyje?
— Mówią, że księcia Korjatowicza...
Starościna ruszyła ramionami.
— Jakiego? którego?
— Właśnie, że nie wiem... żadnego, któryby takie konie mieć mógł, nie znam. Mówią ci ludzie, że mieszka w pałacu najętym u księcia wojewody... i że zajmuje cały dół...
— Przysłyszało ci się.
— Dwa razy pytałem.
— Przyjdźże do mnie, gdy się lepiéj dowiesz. Jakiż to Korjatowicz? to nie może być przecie.. Ale taranty! o mój Boże! szczęśliwy śmiertelnik, który ma takie taranty!
Dała znak, aby jechali daléj, a Siemionowicz został w ulicy z dosyć kwaśną miną, ruszając ramionami. Myślał, myślał długo i poszedł do pałacu księcia wojewody.
Wieczorem starościna miała kilka osób u siebie. Gdy Siemionowicz się pokazał, spojrzała nań groźno, okazując mu wysokie niezadowolenie swoje. Biedny młodzieniec skromnie się wcisnął i znać było po nim, że nie ma się tak dalece z czém chwalić.
— No, panie hrabio, chodź tu i tłumacz się! Czyje są te taranty?
— Jakiegoś księcia Korjatowicza! — rzekł Siemionowicz — ale w pałacu nie mogłem się nic dowiedzieć... do nikogo dojść, nic wybadać. Mówiono, że taranty są ze stada jego na Podolu i że je niedawno przyprowadzono; że książę ma podobnych całe jedno stado.
— Ale któż on jest? który? jaki?... nigdy, nikt o takim Korjatowiczu, któryby choć jednego miał taranta, nie słyszał.
— Ja także, — zawołał Siemionowicz.
— A to może ja państwu nieco objaśnić potrafię — odezwał się podżyły kasztelan bracławski. — Książę ma dobra w naszym kraju, znaczne dobra, piękne stada. Władali niemi z jakiegoś przekazu testamentowego książęta Woronieccy, a teraz mu je oddali.
— Dawnoż on tu jest?
— Nie wiem, od kilkunastu dni podobno.
— Słowem, że zagadka! — zawołała starościna śmiejąc się. — Jeśli nieżonaty, tobym dla tarantów za niego poszła.
Śmiali się wszyscy i na tém się skończyło. Siemionowicz był ponury i wymknął się wcześnie.
Nazajutrz jeszcze Gietta siedziała przy toalecie w pudermantlu, a fryzjer Jonquille, jeden z najsłynniejszych artystów owego czasu, trefił jéj główkę, gdy oznajmiono jéj Siemionowicza. Nie wątpiła, że przynosi wieść o tarantach; kazała go wpuścić i dała mu oglądać oblicze nietknięte jeszcze wiatru powiewem... takie, jakie wyszło z rąk Jonquilla i promieni poranka. Była piękna jak cukierek... biała, różowa, świeża, jak ci ludzie, co nic nie czują, nic nie kochają i wieczną młodością za to jaśnieją.
Siemionowicz ledwie dyszał.
— Pani! — zawołał w progu — pani!
— Cóż tedy?
— Tajemnica! cud! niezbadane wyroki boże!.. Korjatowicz z tarantami... w pałacu, bogaty jak Krezus... to ten sam, co stał na Marywilu, chodził w butach kozłowych i wyglądał jak parobek! To ten sam! widziałem go jadącego konno na takim koniu, że fraszka taranty... na arabie siwym.
— No, ale zkądże ten arab i ta powieść arabska prawdziwie? Zkąd bogactwa, zkąd zmiana losu, co się stało? Ja chcę wiedzieć!
Siemionowicz pociesznie tragicznie załamał dłonie.
— Pani! — zawołał — żądania twoje rozkazami; ale ja... jestem jak w rogu. Nie wiem nic prócz tego jednego, że to ten sam, albo jak djabeł do niego podobny... Ale ten sam, bo mi się zdala ukłonił...
— A czemużeś go nie zatrzymał i nie zapytał?
— Moja wina! wstydziłem się! Jakże mi się było przyznać, że ja, kuzyn jego, nic nie wiem?
— Pozwól sobie powiedzieć hrabio... że chyba żartujesz ze mnie.
Jonquille! — zawołała, — ten lok spada mi nieładnie... Żegnam hrabiego... do widzenia!
Pokazała mu plecy pokryte pudermantlem, z koronkami wprawdzie. Siemionowicz się wycofał. Rzeczywiście nie tyle się na niego gniewała, co na los, który sobie pozwolił z niéj zażartować i wskrzeszał w splendorach jakichś czarownych charłaka, którego ona na śmierć skazała i pogrzebała.
Niewiele jéj teraz szło o to, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem kniaź z ubogiego komisanta Kapostasa stał się nagle bogatym panem; ale się gniewała, że śmiał przeciw jéj woli i na złość wyjść na świat w téj nowéj postaci.
— Co tu zrobić? — myślała — co począć?... Niéma wątpliwości, że on i kasztelanowa się znajdą; że się rozmówią; że cała machinacja się odkryje.
Tego dnia i z Jonquilla była niekontenta, i z siebie i ze służącéj, która ją trzy razy ubierała, zawsze coraz gorzéj. Humor był okropny.
Naostatek zrzuciła suknię, wzięła czarny szlafroczek, chusteczkę koronkową, narzutkę skromną i kazała się wieść do kasztelanowój, nie żeby jéj oznajmić, ale aby ją wybadać, czy téż i ona już coś wie...
Pałac jak zwykle był zamknięty, salony puste, kasztelanowa w swoim pokoju z robotą w ręku. Od niejakiego czasu były z sobą dosyć zimno. Gietta jak najczuléj ją przywitała, patrząc bacznie w oczy przyjaciółce, badając wyraz jéj twarzy, ale nic na niéj zdradzającego nowe jakieś uczucie, ożywienie, wyśledzić nie mogąc. Rozmowa szła jak konie zmęczone po piasku.
— Nic nowego? — spytała Gietta.
— A cóż chcesz, bym ja nowego tu siedząc, wiedzieć mogła, — uśmiechając się odezwała Nina, — ty tak jesteś żądną nowości, iżbyś je nawet odemnie mieć chciała. Niestety! patrz... oto moje nowości! Puszczają kasztany, zielenią się lipy, kwiatki się otwierają, ptastwo świergocze...
— Nikt u ciebie nie był? — egzaminowała Gietta.
— Żywéj duszy od twéj ostatniéj bytności.
— Nie miałaś listów?
Kasztelanowa popatrzyła na nią zdziwiona i ruszyła ramionami, odpowiadając spokojnie.
— Ty chyba coś wiesz, co mnie obchodzić może, a nie chcesz mi powiedzieć.
— Ja! nic nie wiem! doprawdy, nic; ale nie mogę się wydziwić klasztornéj ciszy, w któréj ty żyjesz... badam cię, bo takiego życia zrozumieć nie mogę.
— A jednak, — poczęła zwolna kasztelanowa, wracając do swéj roboty, — jak tobie właściwe to trzpiotowstwo, tak mnie moja cisza. Ja nie rozumiem twojego niepokoju, kręcenia się, latania za czémś niepochwyconém... téj gorączki bez celu...
— A twój cel? powiedzże mi twój cel, moja babuniu! — przerwała starościna.
— Mój? jak najciszéj dosunąć się do końca i spocząć tam, gdzie jest wiekuiste odpocznienie.
To powiedziawszy westchnęła i szyła daléj.
— Ja zaś świętą nie będąc, myślę o świecie... i bawić się lubię... A wierz mi, — rzekła szybko, — że gdybyś miała nadzieję szczęścia, nie odrzuciłabyś go na ziemi.
— Cóż, gdy nie mam téj nadziei?
— Trzeba jéj szukać!
— Nie warto. — Spokojnie odparła kasztelanowa.
Po chwili takiéj rozmowy Gietta wstała, pożegnała przyjaciółkę, pocieszona tém, że ona nic nie wiedziała.
Ale jakże być mogło, ażeby starościna o takiém wydarzeniu osobliwszém, o nowém zjawisku, o pałacu i tarantach nie wiedziała nic! To ją we własnych oczach upokarzało.
Wieczorem tego dnia przyjmowała pani marszałkowa, starościna pojechała do niéj. Towarzystwo było bardzo świetne, sztywne, pełne dyplomatów, dygnitarzów, cudzoziemców. Grano i śpiewano, unikano rozmowy o sprawach publicznych umyślnie, szeptano cicho lub mówiono o fraszkach. Gospodyni pilnowała, aby w jéj domu jak najmniéj politykowano. Pani Zamojska opowiadała o Włoszech i południowéj Francji, w któréj przed laty kilku gościła, potém o nowéj operze, trochę o skandalikach świeżych... ale ani pół słowa o żadnym księciu. Starościna słuchała na wszystkie strony, a miała talent chwytać na raz po cztery obłamki rozmów i sekretów cudzych... ale nigdzie... nic... W końcu ją to zniecierpliwiło, nastręczył się dawny mąż, który szerokiém ziewaniem dopełnił ukłonu.
— Ale z takiemi spazmami się nie przychodzi na wieczór, mój starosto, — woła ex-żona, — c’est coutagieux, wszyscy zaczną ziewać patrząc na was...
— A! toby było wyśmienicie!
Qu’y a-t-il de nouveau?
— Podobno groch nowy zjawił się na stole u króla.
Vous me tarquinez?
— Ja? — zawołał starosta, — śmiałbym? allons donc!
— Ale któż mówi o grochu?
— Kiedy innych niema nowalji.
— Musiałeś przecie słyszeć o księciu... jakże on się nazywa?
— O Korjatowiczu! — rzekł starosta, — któremu winienem, że mogę kochać się w pani nie będąc łajanym! bo już mężem nie jestem?? Cóż, ten książę, zabity? zmartwychwstał? pojechał, przybył... nic nie wiem.
— Nie nie wiesz?...
— Nie a nic!
— Ma najpiękniejsze w świecie taranty i stoi w pałacu księcia wojewody.
Il est donc devenu un homme trés comme il faut? je l’en felicite...
— Ale zkąd to wszystko?
Starosta ruszył ramionami.
Ma foi! nierozumiem.
Skłonił się ex-żonie i pomalutku poprawiając kapelusz pod pachą, żaboty i mankiety, poszedł ku innym damom.
Niecierpliwość pięknéj pani rosła olbrzymio.
— Głupi są czy żartują sobie ze mnie! — zawołała ruszając ramionami. — Ale bądź co bądź, ja tajemnicy przecie dojść muszę...
Biegła wszakże od jednéj grupy do drugiéj bezskutecznie, nie nie mogąc pochwycić... zmęczyła się i de guerre lasse usiadła.
W téj chwili wychudły, sztywny, z nosem od trosk i trudów zaczerwienionym, z postawą marsową, ubrany z niezmierną pretensją i wielką śmiesznością, awanturniczo wyglądający pułkownik Pancini przesunął się bokiem około krzesła Gietty. Wiedziała ona dobrze o jego udziale w ostatniéj siekaninie ulicznéj i pocichu zawołała go po imieniu.
Szczęśliwy śmiertelnik oddawna na takich godach nie bywał, spojrzał na wołającą i oczom nie wierzył.
— Jak się masz pułkowniku? spodziewam się, żeś zdrów?
— Prawie! — rzekł kręcąc lok od peruki zamiast wąsa stary pasorzyt, — piękna pani! jedno twe spojrzenie uzdrowiłoby...
Starościna zaczęła się okrutnie śmiać.
— Powiedzże mi, a twój... antagonista... ów książę! nie wiesz, co się z nim dzieje?
Pancini obejrzał się na wszystkie strony.
— Tsyt! — rzekł, — wszak pani wie?
— Nic nie wiem.
— Z tysiąca nocy historja!.. wprowadzono mnie nadużywając mojego dobrego serca, w tę przygodę, ale dziś w pełni oddaję mu sprawiedliwość, najczcigodniejszy człowiek w świecie... pan miljonowy! wielkiego rodu, godnéj familji... zacny, przezacny potomek... Odziedziczył niezmierne dobra...
— Kiedy? jak? gdzie? po kim?
— Tajemnica!! To pewna, że wszyscy teraz są przekonani, iż miał zawsze słuszność, że go spotwarzono niesprawiedliwie i że... zrobi ogromną karjerę...
— Skądże pan wiesz?
— Niech pani posłucha... vox populi, voz Dei... nie mówią o nim, jak z największym szacunkiem! umyślnie milczą wszyscy o przeszłości, król mimo młodego wieku chce go koniecznie ozdobić orderem świętego Stanisława dla zasług przodków...
— Ale kiedyż się to stało? ja pierwszy raz słyszę...
— Niema więcéj nad trzy dni, jak się ukazał w Warszawie... ale tryumf ogromny! Prawda, — dodał pułkownik, — byłem jego przeciwnikiem dla tych hrabiów, którzy mnie uwiedli, ale niech pani będzie przekonaną i raczy to powtarzać głośno, jak najgłośniéj, iż jestem z największą czcią dla niego.
Pułkownik westchnął i w zamyśleniu naiwnie wyszepnął:
— Pan miljonowy!..
Starościna siedziała zmięszana i gniewna, nie rozumiała jeszcze nic, prócz że i ona jak pułkownik radaby się była wycofać z szeregu nieprzyjaciół zmartwychwstałego księcia. Gorzała przytém ciekawością, która ją do niecierpliwości i gniewu niemal doprowadzała.
Nazajutrz starościna obudziła się z bólem głowy, usta miała spieczone, wstała chora, trochę odżyła po czekoladzie, wszakże mdło jéj było i niedobrze... Siedziała na kanapie kwaśna, patrzyła w przeciwlegle zwierciadło i mówiła sobie w duchu:
— Nie! nie mam szczęścia! popełniłam wielką niezręczność! Ale któż się mógł spodziewać, że ten pupil kuchmistrza wyjdzie na wielkiego pana. Jest trochę ogorzały, ale ma coś szlachetnego w fizjognomji, młody i dosyć przystojny... Z tytułem... z majątkiem... oryginalny... byłby mi zupełnie dobrze przystał na męża... ale teraz!! A tak instynktem dobrze zaczęłam... Co to jest, nie słuchać instynktu!!.. Nigdy sobie tego nie daruję... Ożeni się z kasztelanową i ona będzie tryumfować... ale czyżby już na to sposobu nie było?..
Zamyśliła się głęboko.
— Co mi tam! nadto sobie wszystko to biorę do serca... niech sobie będzie co chce... dlaczego mnie to ma obchodzić?..
Około południa miała wyjeżdżać choć chora, aby się zabawić kupieniem czego niepotrzebnego u Hampli lub Jaszewicza, gdy rozpromieniony, tryumfujący wpadł Siemionowicz, wołając od progu:
— Wszystko wiem!
— A ja już niczego ciekawą nie jestem! — krzywiąc się rzekła starościna.
— Pani już ktoś doniósł?
— Nikt nic mi nie mówił, ale mnie to nudzi... Pan wiesz, ja jestem jak dziecko, trzeba mi dać natychmiast gdy żądam to, czego pragnę, bo potém za okno wyrzucę... Ale mam litość nad panem, mów!
Książę wprost otrzymał spadek po rodzicach, który skutkiem jakiegoś dziwnego testamentu, bo ojciec był rodzajem oryginała, dopiero mu teraz oddano. Otóż cała tajemnica! Ale że towarzystwo nasze odpychało go, gdy był ubogim, on teraz postanowił podobno żyć po za jego obrębem i wedle swéj myśli. Jeszcze go nie widziałem, ale spotkałem ciotecznego brata jego Stefana, który powiada, że on tu tylko zabawi do ogłoszenia nowéj ustawy, a potém na zawsze do dóbr swoich wyjeżdża. Zdaje się, że mimo bardzo uprzejmych dlań usposobień ogółu, nigdzie nie bywa i bywać nie będzie, a żyje z mieszczanami tylko i...
— Więc cóż to nas obchodzi? czy myśli, że po nim będziemy płakali? niech żyje z kim chce, jedzie na wieś i gnije... to nam wszystko jedno!
W duchu pomyślała: — Dobrzeby zrobił, żeby sobie jechał jak najprędzéj!
Lżéj się jéj nieco zrobiło, bo powzięła nadzieję, iż się z kasztelanową nie zobaczy, a że ona żyła bardzo odosobniona, wiadomość o przybyciu księcia mogła ją nawet nie dójść... Powinszowała sobie starościna, iż jéj o tém nie powiedziała... i że na ten raz język ją nie zaświerzbiał...
Zdumienie pięknéj Gietty na widok koni tarantowatych równało się przynajmniéj zdziwieniu osób, które znały kniazia lub słyszały o nim, gdy nagle doszła ich wieść o zmianie losu i fortuny człowieka, którego miano za biedaka i przezwano księciem Lazaronem... W istocie przygoda to była niezwyczajna, a rzecz się miała w ten sposób:
Ojciec księcia, jakeśmy to już mówili, był najosobliwszym dziwakiem, człowiekiem wielkiéj zacności charakteru, ale wyobrażeń osobliwszych... Przez całe życie siedząc na wsi i obcując z księgami więcéj niż z żywemi, nie znając nikogo prawie oprócz swych włościan, rodziny i oficjalistów, z wielkiéj czci dla cnoty, miłości dla kraju i rozpaczy nad jego stanem, przyszedł do pewnych pojęć potrzeb spółecznych i odrodzenia przez surowe wychowanie, które w ostatnich latach jego życia zupełnie umysłem jego zawładły. Stary kniaź, który wierzył w to, że kniaziowie wyszli z ludu, że mieli obowiązki wielkie, a do ich spełnienia sił niepospolitych potrzebowali, utrzymywał, iż dzieci należy chować ostro, a nauczycielem dla nich najlepszym było ubóstwo i łamanie się z losem. Chcąc jedynaka swego na ten sposób wychować, tak, aby o bogactwie przyszłém nie wiedział i doznał wszystkiego, czém niedostatek nakarmić może, obmyślił mu wychowanie staranne, ale z krewnymi uczynił umowę, przelewającą na nich dobra do dojścia pewnych lat, pokrył ten układ procesem i zaklął ich, ażeby nie ważyli się woli jego ostatniéj w niczém przełamać. Testament ten święcie spełniony został i kniaź, jakeśmy widzieli, całą młodość przebył w zapasach z losem najcięższych, które w istocie na charakter jego wpływ miały jak najzbawienniejszy.
Można podobnemu dziwactwu nie wierzyć, ale kto zna dawną spółeczność naszą i ekscentryczność charakterów, jakie się z niéj rodziły, kto przypomni owe postacie XVII i XVIII wieku tak napiętnowane samoistnością, tak oryginalne i wybitne, pojmie starego kniazia, który po swojemu był Rzymianinem. Chciał mieć syna wychowanym po spartańsku, aby podołał ciężkim obowiązkom, jakie nań czekały. Nic go bardziéj nie oburzało nad płochość i lekkomyślność tych spadkobierców wielkich imion i rodzin, którzy spadek wiekowéj pracy marnowali na uciechy, na rozrywki, na popisy przed cudzoziemcami i utracjuszowstwa okrywające ich śmiesznością.
Niezłomny w swym planie kniaź, obmyślił jego wykonanie tak, aby on wydać się mógł rzeczywistością, a gdy mu zarzucano, że syna tym sposobem naraża na zgubę, odpowiadał:
— Jeźli ma być co dobrego, to się wybije, a jak ma być złe, niech przepada.
Surowy człowiek w testamencie swym wypisał całą myśl z powagą Spartanina:
— „Nie chcę, aby syn mój był tym podobny, którzy się hodują w pieszczotach na rodzin sromotę; chcę by człowiekiem był, nim zostanie kniaziem, by skosztował ubóstwa, ażeby ludu nędzę zrozumiał i radził jéj, bo to jego obowiązek... chcę, aby się zahartował nim żyć zacznie.
„Nie chcę, aby go otoczyli pochlebcy i bałwochwalcy złota, aby go psuli dworacy i uczyli bezmyślnéj zabawki płosi — pragnę z niego żelaznego zrobić męża na czasy żelazne...“
Wychowanie staranne w początkach, potém ubóstwem utrudnione, kniaź musiał zdobywać o swéj sile i w istocie zmężniał, wyrósł ochroniony od wielu wpływów, któreby go w innéj atmosferze ścigały; nauczył się cenić pracę i szanować człowieka, nie mierząc jego wartości nowemi rękawiczkami i suknią aksamitną.
Serce mu biło do wszystkiego, co dobre, poczciwe, szlachetne...
Po wyjeździe na wieś, kniaź przyszedłszy do zdrowia, na małém gospodarstwie gorliwie się zajął rolą, wieśniakami, wcielił się w to, co go otaczało... Za rozrywkę służyło mu polowanie i koń, a dnie spędzał w polu z ludźmi, lub z książką. Metlica widząc go tak zajętym, ożywionym, prawie szczęśliwym, dziękował panu Bogu za myśl, którą miał, wyniesienia się na wieś. Kniaź żyjąc o trzy tylko mile od Warszawy, nie zażądał ani razu do niéj powrócić, ani jéj widzieć.
Dopiero w ostatnich miesiącach, gdy wszystko zapowiadało ogłoszenie nowéj ustawy, westchnął raz wynurzając życzenie widzenia wielkiéj narodowéj uroczystości.
Metlica zakrzyknął, że przecie nic łatwiejszego nad spełnienie tego życzenia. — Jak książę zechcesz, to pojedziesz...
Miało się już ku wiośnie, która opieszale przychodziła, jare zasiewy były rozpoczęte, spieszono z owsami i grochami, gdy jednego dnia Metlica zostawszy sam w domu, bo kniaź ruszył do bron, a podkomorzyc był przy siéwaczach, zobaczył ciężki powóz czterokonny zajeżdżający w bramę, która tak dalece była do tego nieprzygotowaną, iż landara w niéj uwięzła.
Musiano posłać ludzi i słup jeden wyrwać z gruntu, aby powóz się wtoczył.
Metlica nie mógł zrozumieć, jakiego to tak szerokiego gościa Pan Bóg dawał.
Na wszelki wypadek włożył kapotę i stanął na przyjęcie. Z karety wyskoczył maleńki chudy, suchy, żywy człowieczek z twarzą pargaminową, ale oczkami nader młodo patrzącemi.
— Jest książę Konstanty? — zawołał.
— W polu mości dobrodzieju, przy bronach, — odparł Metlica.
— Poślijże jegomość po niego, bo ja mam pilny interes, koniom każ dać obroku i jak mi Pan Bóg miły, jeźli macie co jeść, bom okrutnie głodny.
— Ale wszystko jest! chwała Bogu dom zaopatrzony! — odezwał się z dumą Metlica przypatrując się gościowi. — Nie mógłbym téż spytać?
— O co spytać? — śmiejąc się rzekł suchy człowieczek, — pewnie, kto ja jestem? Otóż nic z tego! nic z tego! i ludzi darmo nie pytajcie, bo wam nie powiedzą nic! Rozumiész.
Poklepał go po ramieniu.
— Bądź asindziej spokojny — dodał — choć cię nie znam, domyślam się żeś Grzegorz? hę? nic wam złego nie przywożę!
— Ale zkądże on u licha może wiedzieć przez ducha świętego, że ja Grzegorz, kiedy ani ja jego ani on mnie w życiu nie widział.
Parobczaka oklep wsadzono na konia, by jechał po pana, a Metlica spytał, czy gość chce czekolady, kawy, polewki winnéj lub buljonu.
— Jak mi Bóg miły, daj choć jajecznicy, bo mi się zdaje, że fanfaronujesz; zkądby u was czekolada się wzięła!
Nim książę przybył, gość poufale się po dworku rozpatrzył, a Metlica dał mu czekolady, jajecznicy i co tylko dom miał na złość, aby pokazać, że przecie u księcia jegomości o razowym chlebie nie było.
Kniaź zdziwiony ekwipażem, który zobaczył w dziedzińcu, zsiadł z konia, a gdy w ślad prawie za nim podążył Metlica przez ciekawość dowiedzenia się, ktoby był ów pergaminowy człowieczek, już w pokoju nikogo nie zastał.
Gość i gospodarz byli zamknięci w sypialni księcia i siedzieli w niéj z okładem trzy godziny.
Podkomorzyc piński powrócił na obiad, kurczęta się posuszyły na trzaski, barszcz przegotował... gdy nareszcie drzwi izdebki otworzono, wyszedł naprzód blady i wzruszony gość, za nim kniaź z zapłakanemi oczyma, drżący ale z jakąś dziwną radością w twarzy. Zobaczywszy Metlicę, rzucił mu się na szyję i łkając prawie zawołał:
— Grzegorzu! wracamy do Korjatówki, masz grunt, ogród, dom, co chcesz! Stał się cud, ojciec mój z grobu przemówił, módl się za świętą jego duszę...
Metlica ukląkł obejmując panicza, choć nic nie zrozumiał oprócz tego, że do Korjatówki powrócą... spłakał się i dano do stołu. A dopiero po pieczystém i kompocie z jabłek dowiedział się o testamencie i całéj historji.
Przybyłym był książę Woroniecki, który przywiózł testament, rachunki, papiery i zdał fidei komis swój z nieudaną radością, dziękując Bogu, iż mu dał dożyć téj chwili
Co się tam działo, opisać trudno. Trudniéj czasem znieść niespodziane szczęście niż niedolę, któréj się człowiek zawsze spodziewa.
Metlica był jak oszalały.
Woroniecki przenocowawszy tylko, wyjechał dla pilnych spraw, a nazajutrz, z jego jeszcze dyspozycji wyprawione taranty, konie wierzchowe, powozy i służba nadciągnęły. Wolą ojca było, aby bez zbytku ale dostatnio się syn pokazał wychodząc na świat, dla zawstydzenia tych, co nim w ubóstwie pomiatali. Sam ks. Woroniecki najął wcześnie pomieszkanie dla krewniaka w pałacu ks. Wojewody.
Ten zwrot fortuny, jak naówczas mówiono, najmniéj podziałał na kniazia, jedno go tylko rozradowało, iż to zbliżyć go może do kasztelanowéj.
Na dzierżawie pozostawiono podkomorzyca Orzeszkę, którego wieś zupełnie uleczyła. Pozostało mu z dawnych bałamuctw jedno tylko wyrażenie powtarzane często... Przed moją śmiercią i gdym był żyw... Zresztą był najprzytomniejszym człowiekiem, a gospodarzem zawołanym.
Metlica objął naturalnie funkcje marszałka dworu... Pojechali do Warszawy.
W początkach przybycie ich nie miało żadnego rozgłosu, w małém tylko kółku rozeszła się wieść, któréj nie dowierzano, rozmaicie ją przekręcając i opowiadając wedle usposobienia.
Nikt ztąd wielkiéj nie uczuł radości, a wszyscy po cichu wyrzucali sobie, iż tak prostéj rzeczy nie przeczuli — i w postępowaniu z księciem tyle popełnili błędów — każdy miał to nadzieję naprawić, zrzucając na kogoś innego.
Z nowego zupełnie stanowiska przyszło teraz kniaziowi ludzką nikczemność oglądać, widział ją zuchwałą dla słabych, zobaczył uniżoną wobec saméj woni cudzego grosza... Inaczéj przystępowali doń, inaczéj witali, mówili odmiennie; dla nich zmienił się człowiek, gdy się położenie jego zmieniło. Wszystko to mogło oburzyć tylko i odstręczyć od ludzi.
Książę téż najmniejszéj nie miał ochoty z pasportem tym złotym wciskać się w społeczeństwo, którego wartość oceniał. Nie chciał nawet bawić długo w stolicy, chociaż coś go tu jednak trzymało i przywiązywało. Wstydząc się sam przyznać przed sobą i zapytać nawet o tę, któréj miał serce pełne... rad był, że mu obiecywane ogłoszenie nowéj ustawy da zręczność przedłużenia pobytu, a tymczasem począł odwiedziny od tych ludzi, którzy dlań wówczas okazali współczucie, gdy inni go prześladowali. Kapostas powitał go zrazu niedowierzając, milczący, jakby chciał zbadać wrażenie, które na nim uczyniła owa fortuna niespodziewana. Nim począł mówić otwarciéj, słuchał...
— Wierz mi pan — rzekł mu książę — iż nie zapomnę nigdy dowodów przyjaźni, jakie mi dałeś, gdym był ubogim i sierotą. Chciéj téż wierzyć, że przekonań moich nie zmieni położenie. Ojciec mój zostawił mi w spadku miłość dla ludu i uczucie obowiązków dla niego. Uważam się jako pełnomocnik méj młodszéj braci, na jéj usługi przeznaczony... Sprawa publiczna nie wiele na mnie zyska, ale na wiernego sługę liczyć może.
Kapostas rękę jego uścisnął. Był to człowiek niechętnie się wywnętrzający, ostrożny, ale gdy poczuł serce, odpowiadał na nie uczuciem głębokiém.
— Mości książę — rzekł — dziś jeszcze czekamy wszyscy, co nam dadzą prawodawcy i w jakiéj mierze... ale godzina ofiar wielkich niedaleka... Czy to, co dziś ludzie dobréj woli uczynić mogą, starczy, czy będzie skuteczném? Bóg wie... czy Polska sama, spokojnie, o swéj sile przeobrazić się potrafi, lub przez straszne kataklyzmy do odrodzenia iść będzie musiała. — Kto zgadnie dziś? To pewne, że powołanym będziesz książę, jak drudzy, stawić się na zawołanie kraju.
— I stanę pewnie, — odparł kniaź, — a mam nadzieję, że w szeregach znajdę ludzi wszystkich stanów równym zagrzanych zapałem...
Pożegnawszy bankiera i uścisnąwszy Stefana, Konstanty nie miał prawie do kogo jechać, chyba do starościnéj. Jakkolwiek wiedział dobrze, iż uczucia jéj dla niego mocno się zmieniły, przyzwoitość kazała złożyć u drzwi jéj choćby kartkę z dowodem, że na dawną łaskę był pamiętny.
Zaprzężono więc owe taranty i książę pojechał z nadzieją, że może pięknéj pani nie zastanie. Omyliła go ona, Gietta była w domu, pomyślała chwilę, czy przyjąć gościa lub nie... potém znalazła oryginalném zobaczyć, czy téż się nie zmienił i chciała go odstręczyć od kasztelanowéj, z tych powodów — kazała prosić.
Kniaź miał wprawdzie nowy kontusz, ale krojem i barwą do owego starego podobny, a starościna zdziwiła się widząc go tak niepoczesnym (wedle swego pojęcia) jak był dawniéj. Powiedziała sobie w duszy uśmiechając się: że pewne organizacje nigdy wyszlachetnić nie mogą... Przyjęła go wszakże z wymuszoną grzecznością i odrobiną złośliwéj ironji.
— Jakżem w. ks. mości wdzięczna, — zawołała wyciągając rączkę, — żeś raczył pamiętać o mnie! Przyznaję, że tegom się nie spodziewała.
— Ale jakże, to był przecie obowiązek, — zawołał książę, — nie mógłem zapomnieć, że w jednéj chwili ciężkiéj mojego życia, pani byłaś moją protektorką i...
— I zostałam za to sowicie wynagrodzoną, — przerwała Gietta, — bom otrzymała rozwód i wolną jestem jak ptaszę! Pan Bóg zawsze dobre czyny wynagradza... Więc to już pokwitowane, bo on za księcia zapłacił.
— Ale ja zostałem dłużnym...
Książę zabawisz z nami?
— Nie, pani, czekam jeszcze chwilę i lecę do cichéj wsi, po któréj tęsknię.
— Czekam? na co? — z uśmiechem spytała starościna, — proszę mi powiedzieć prawdę.
— O! najszczerszą! Wkrótce ma być ogłoszoną jakaś reforma... wszyscy z drżeniem i nadzieją oczekują jéj... ja także.
— Ah! tylko na to?
— Możeż być co ważniejszego? — rzekł Konstanty.
— To... dla panów! Dla nas reforma kapeluszów jest daleko ważniejsza... — śmiała się Gietta. — Będziesz pan na dworze?
— Wątpię.
— Porobisz znajomości?
— Nie widzę potrzeby szukać ich teraz, gdym się dawniéj bez nich obchodził.
— Zawsze więc pozostaniesz książę tym dzikiem?
— Zdaje się, że natury swéj nigdy się nie pozbywa; mogłażbyś pani zcierpieć samotność i ciszę?
— Nigdy w świecie!
Popatrzyła nań chwilkę, a widząc, że sam on nie rozpocznie mówić o kasztelanowéj, postanowiła go zagadnąć.
— Byłeś książę u kasztelanowéj?..
Rumieniec wystąpił na twarz Konstantego i nie uszedł baczności Gietty.
— Nie śmiałem, — rzekł cicho, — nie chcę być natrętnym.
— Ona w istocie nikogo nie przyjmuje, — dodała żywo starościna, — mówią o jakimś uprojektowanym już marjażu, który zdaje się być pewny.
Spojrzała na księcia, który przyglądał się bacznie barankowi czapki trzymanéj w rękach...
— Zresztą zupełnie zamknięta, nie bywa nigdzie... oddana bigoterji, po całych dniach w kościele albo na modlitwie, a na księcia trochę zażalona...
— Na mnie? za co? — spytał kniaź.
— Ja tam dobrze nie wiem, alem uważała, że się gniewa... zapewne musiano jéj coś donieść, na świecie pełno ludzi złośliwych...
Konstanty zmilczał.
— Bardzo święta i dobra kobieta, ale godną jest, by mój ex-mąż się z nią ożenił (kochał się w niéj dawniéj), bo tak nudna jak i on.
Książę zawsze nadzwyczaj był zajęty barankiem swéj czapki.
— Ale pan ją odwiedzisz? — zapytała ciekawa inkwizytorka.
— Nie wiem, — cicho rzekł książę.
— Zimny jak lód... (w duchu powiedziała sobie starościna), jakiby on mógł być dobry, gdyby się go na męża wytresowało...
Popatrzała nań milcząc.
— Ale nie, niepodobna! zawsze niedźwiedzia przypomina...
— Wiesz książę, jakim sposobem dowiedziałam się po raz pierwszy o jego przybyciu?
— Może od kogoś, co mnie zobaczył?
— A! nie!.. w ulicy wpadły mi w oko te cudne taranty... o mało nie oszalałam! Jaki książę jesteś szczęśliwy |
— Z tarantów? — śmiejąc się odparł kniaź, — doprawdy?..
— A! mój Boże! mieć takie taranty!!
— Co to za szkoda, — przerwał kniaź, — iż to są konie, których darować nie mogę...
— Darować!! a! książębyś myślał o darowaniu...
— Z pewnością, gdyby nie ojca wola. Z tych koni żaden nigdy ani sprzedanym ani darowanym nie był. Mamy stado podobne... ale dziad i ojciec tak byli o nie zazdrośni...
Starościna westchnęła.
— Rozumiem to, — odezwała się, — to są konie do zakochania się w nich właśnie dlatego, że nikt nie ma podobnych!!
Konstanty się uśmiechał.
— Nigdym tak nie żałował, że posłusznym być muszę ojca woli...
Po kilku słowach obojętnych nastąpiło milczenie, starościna zwróciła jeszcze rozmowę na kasztelanowę.
— Nie uwierzysz pan, jak się zmieniła, — dodała, — nie śmiem powiedzieć, że zestarzała... ale może tak jest w istocie... znalazłbyś ją pan do niepoznania... To ta rodzina, która ją otacza...
— Jak to? jest kto z rodziny przy niéj?
— Nie wiem, ale byli ciągle... i oni zapewne ją za mąż wydadzą...
— Za kogo? — spytał nieśmiało kniaź.
— Doprawdy, nie wiem, z pamięci mi wypadło nazwisko... wieśniak, kuzynek... coś podobnego... ja ją teraz rzadko widuję... kocham ją, ale... jéj serce tak jest miękkie a razem zmienne...
Konstanty począł się żegnać.
— Mam nadzieję, że się przecie jeszcze zobaczemy.. Kiedy książę wyjeżdżasz?
— Natychmiast po ogłoszeniu nowych praw...
Piękna Gietta ruszyła ramionami, popatrzała na nieczułego niedźwiedzia, który śmiał w jéj obliczu mówić o innych jakichś prawach nad te, które jéj oczy dyktowały i odprawiwszy go, pobiegła do okna spojrzeć jeszcze na te śliczne taranty, które westchnienie z jéj piersi wyrwały.
— I to, — zawołała oczy podnosząc do góry, a dłonie łamiąc tragicznie, — i to ten pan Bóg niesprawiedliwy takim ludziom daje, którzy tego ani ocenić, ani się poznać na tém nie umieją!! Gdybym ja je miała?..
Rozśmiała się sama z siebie.
— Całe trzy dni byłabym szczęśliwą.
— A potém? — spytało sumienie, które czasem troszkę się z nią sprzeczało.
— A potém?.. Możebym je oddała za mopsa albo za karła... albo za nowe pantofelki! Oh! ale trzy dni tryumfu!!
I głęboko zatonęła w myślach; czy to był rachunek sumienia, czy osnowa na nową intrygę? któż taką Giettę odgadnie?


Dnia trzeciego maja... słońce wstało tak pogodnie, dzień był tak ciepły, cichy i śliczny... a w Warszawie od przedednia jakby na burzę jakąś się zbierało.
Najdziwniejsze wieści siali strwożeni lub strwożonych udający ludzie... W koszarach miało być wójsk pełno, regimenta posprowadzano z okolic, straże podwojono, nocą działa zatoczono tajemnie na taras zamkowy. Około zamku biegali panowie i posłańcy, w kancelarji sejmowéj i bocznych izbach pisarze siedzieli noc całą... po wszystkich gościńcach latali posłańce, sztafety, kurjery...
Mało kto wiedział, co się właściwie stać miało... ale czuli wszyscy, że ten dzień musiał być dla Polski stanowczym...
Stolica od białego dnia przedstawiała widok nadzwyczajny... okna były pootwierane, pełne głów ciekawych, ulice natłoczone niespokojnymi, pytającymi jedni drugich: Co to ma być? A w tłumie nikt odpowiedzieć nie umiał, co się stanie...
— Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie, — mówili jedni, — groźne wieści odebrano od posłów z zagranicy.
Wobec ostatecznéj zagłady potrzeba było chwycić się ostatnich środków ratunku...
W ciszy tajemniczéj przygotowywała się owa reforma, o któréj treści nikt oprócz grona szczupłego nie wiedział... Wyglądało to i było w istocie zamachem stanu (coup d’etat), bo gdy to jasne słońce weszło nad potrwożonemi głowy mieszkańców stolicy, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego trwogą biły serca, nadzieją i nieokreśloném przeczuciem czegoś stanowczego... strasznego, wielkiego...
Około ambasady rossyjskiéj, na pozór neutralnéj, zamkniętéj, zimnego udającéj świadka, zjawiały się postacie wylęknione, pragnące ukryć... Chłonęła je brama zamknięta i wyrzucały na bruk drzwi tylne...
Przed mieszkaniem hetmana Branickiego, z mniejszą ostrożnością zajeżdżały powozy jego zwolenników... biegli doń pieszo nieliczni adherenci polityki... i cicho w przedpokoju zadawano sobie pytania: Czy przyjdzie do szabel? czy się krew poleje? Tu już wiedziano coś więcéj nad to, o czém gwarzyła ulica...
Piękny i wielki świat miał tego dnia, niesięgając daléj myślą o następstwach — tak niezwyczajną i gorączkową rozrywkę. Ze wszystkich okien wyglądały główki ciekawe, w negliżu porannym, na pół utrefione, z rąk fryzjera wydarte, to strojne i ukwiecone... Ulicami biegali eleganci... Z pierwszych piątr spadały na nich pytania, z trotoarów leciały w górę odpowiedzi.
— Co się dzieje? co słychać? co to jest? gdzie wojsko? czy prawda, że nabite stoją działa?
A wśród tego mniemanego zajęcia polityką, ile niepolitycznych uśmiechów i à parte pod osłoną nowin rzuconych westchnień...
Wśród gąszczy ulicznéj, po któréj twarzach biegała ciekawość niezaspokojona, gdzie niegdzie ujrzałeś twarz jasną i pogodną a zadumaną, to troską zorane czoło, to usta skrzywione szydersko, to jakby znak zapytania wygięte wargi zwrócone ku zamkowi...
Z każdą chwilą tłumy rosły, płynęły, kupiły się i oblegały zamek, place pod Zygmuntem, kościół św. Jana, dziedzińce... ulice przyległe...
Wpośród nieruchomo stojących kiedy niekiedy przedzierał się to powóz pański, to człowiek blady a spieszący, wskazywany palcami... poseł... senator... jeden z tych, co w dramacie dnia grać mieli rolę czynną. Wymawiano imiona, dodawano komentarze... szeptano ruszając ramionami... Niekiedy idący na plac boju podnosił oczy do góry i z okna pierwszego piętra brał błogosławieństwo wachlarza, chustki lub słowa...
Z oczów kobiecych iskrami sypała się ciekawość.
Cokolwiek drgnęło na zamku, odbijało się na odległych ulicach. Każdy ruch około sali sejmowéj podawano sobie z ust do ust... znajomy znajomemu, nieznany obcemu, szmer leciał po tłumie jak wietrzyk wiosenny i szumiał rozbijając się po uliczkach i znowu cisza... oczekiwanie.
Pomimo straży, od rana pełne były wszystkie dziedzińce, zakątki, a sala sejmowa jeszcze pusta, już ukwieconą była naciśniętemi galerjami, pełnemi kobiet szczęśliwych, że... będą patrzały... na co? wiedziała ledwie dziesiąta, rozumiała ledwie dwudziesta, myślała o tém ledwie setna... Ale któreż przedstawienie w teatrze mogło temu dorównać?
Ciekawość i trwoga były wyrazem dnia tego, ciekawość podniecona do spazmu i gorączki, trwoga nieokreślona i rozkoszna... Co chwila spodziewano się, że coś zawre, zakipi, wystrzeli, wybuchnie. Tymczasem słońce młode promieniało złoto, szło sobie do góry, bawiąc się uciekającemi przed niém chmurkami, toczyło się uśmiechając dziecinnie.. Co mi tam!
Czuć było prochem i walką w około zamku... Tu wchodzili jedni z ponurém obliczem i zakąszonémi wargi, z twarzą połamaną gniewem tłumionym, z dłonią drżącą na pałaszu, który w pochwach jéj odbrzękiwał... drudzy z rozpromienioném czołem, spieszący na plac boju, z piersią wezbraną... weseli.
Coraz to nowa postać wpadała do zamku, czasem dwie różne spotykały się we wrotach i mijały z nieufném milczeniem... jeden widzieć nie chciał, drugi przemówić nie śmiał... szable i śmiech ozwały się, ucichły...
Po tłumie w szeregach stojącym, od bramy daleko w głąb... przeleciał szmer: król idzie — idzie król! Król w całym majestacie... marszałkowie przed nim... dwór z nim... Król blady — powtarzano — król blady!!
Cisza... okropna cisza! Któż wié, co się dzieje na sali? Cisza... jakby czytał ktoś... coś... potém szmer, gwar, krzyk... warczy jeden kąt sali.. groźno i cisza znowu... Długa jak wiek!
Piękne panie ziewają w oknach, zasłaniając usteczka chustkami, a lud stoi cierpliwie i czeka, oczy zwrócone na zamek...
W sali sejmowéj jakby falami morskiemi wiatr ruszył i rozbił je o brzeg... Okrzyk stłumiony, milczenie...
I znowu wiek oczekiwania cały... aż grzmi, aż płacze coś i jęczy... i słychać drżenie szabel na posadzkach i wołanie dwóchset głosów, w których łonie krzyk kilku ust... wrzawa się wzmaga... Coś słychać...
Pytają w ulicy... Co słychać?
Ktoś z półotwartego okna usłyszał tylko dwa słowa.
— Król z narodem. Naród z królem!
I jak hasło tego dnia, jak hasło przyszłych dni bieży okrzyk w ulicy, powtarza się, chwyciły go pierwsze tłumy... wspiął się do piętra, uniósł się do poddaszów. Z kominów i dachów coś woła: Naród z królem!!
Lud patrzy i słucha — i z słowem zagadki się bawi, i nie dowierza, i... czeka...
W sali jak w kotle wciąż kipi, to zawarczy, to zaświszcze, to zapłacze... to wre głucho, długo. To jeden głos podniesie i krzyczy, a stu mu przerywa. Naprzemiany oburzenie, entuzjazm, zgroza i niby wołanie bojowe: Naprzód! naprzód!!
Trwało to nie godzinę, nie dwie, cały dzień tak upłynął na oczekiwaniach... na trwodze...
Omdlałego wynieśli z sali, oszalałego wyrzucili. Ktoś na ręku wyniósł sześcioletnie dziecię ze spuszczoną główką płaczące...
Co robił ten Izaak niewinny w dłoniach ofiarnika?... któż wie... któż zrozumié??
Przez okno wyrzucono wstęgę orderową zszarpaną w strzępy... I znowu krzyk i cisza, i mowa, i błaganie... a potém...
Słońce już nad zachodem... szmer... radość! zwycięztwo... Vivat! Król z narodem. Naród z królem! Byłaż to taka nowość, takie pierwociny zgody, że je tak uroczyście obchodzono?
Ściśnięte tłumy nie wiedzą nic, ale od ścian zamku wionęło radością, szałem, upojeniem i iskrą piorunową, błyskiem po czołach zaświeciła radość — zwycięztwo!
Stało się! coś się wielkiego a przeważnego stało!!
Mrok zchodzi na kościół stary... a szyby jego zajaśniały światłami. Bóg ma być świadkiem ślubu króla z narodem.
Szeregiem z zamku posłowie i senatory... uznojone czoła, krwią nabiegłe twarze, rozwiane włosy, rozdarte szaty... idą, a tłum woła i klaszcze, a choć nie wie czemu, czuje wielkie zwycięztwo. Okrzyk poszedł od zamku i leci, klaszczą ulice, piętra, dachy, miasto, przedmieścia, wiewają chustki... płaczą oczy radością.
— Król z narodem!
Byłoż to pierwszym dniem zgody?..
Szeregiem poszli posłowie... nie wszyscy, tłum policzył i spisał tych, co zostali... Życie i gwar przeniosło się do świątyni... w sali sejmowéj pustéj została garść ludzi i kłócą się, kto winien...
Z okien gmachu lecą przekleństwa i groźby i wściekłe wyrzekania, a ulica, co klaskała przed chwilą, urąga i szydzi z odstępców.
Cicho znowu... musieli wszyscy poklęknąć, słońce zachodzi za złote obłoczki... W tém z głębin téj ciszy zabrzmiały nagle wszystkie dzwony razem, rozkołysane, oszalałe... a huk ogromnego Te Deum zwycięztwa bucha przez drzwi świątyni otwarte... i na wyzyw światu... na tarasie biją działa tryumfem... a lud ściska się... pijany nadzieją...
Stało się coś wielkiego... coś pamiętnego i Warszawa przeżyła ten dzień przesilenia odgadując go raczéj nie wiedząc, co przynosił z sobą.
Wieczorem już w ulicę zaszła stugębna wieść: Konstytucja... królestwo dziedziczne! wolność wiary... wolność wieśniaka... mieszczanin zrównany z szlachcicem... nowa era, nowy świat... Król z narodem!! naród z królem!..
Naówczas zaczynają się opowiadania na ucho... Walka była straszliwa... posłowie leżeli na ziemi, jeden syna chciał zabić, rwano się do szabel... garść zacofanych poległa protestując w imię umarłéj przeszłości...
Zwycięztwo zostało przy tych, co uwierzyli, że Polska odrodzić się może od porąbanego pnia nowe puszczając gałęzie.
Tak miasto tryumfalnie wyglądało wieczorem... i dopiero około północy obozujące tłumy poczęły odciągać, ustały dział gromy, dzwony zamilkły, w oknach powoli gasły światła, chowały się głowy... a zamek wyrzucił z siebie na miasto zwyciężonych i zwycięzców.
Słychać tylko było otwierające się drzwi, witanie okrzykami przybywających i radośne wybuchy i szały.
Czy spał kto téj nocy?
W poselstwie okna stały ciemne... ale gorzało w dziedzińcu, jacyś ludzie biegli znowu uznojeni... i groźna cisza pełna tajemnie osłaniała szczelnie pozamykane gmachy...
Razem z innemi zbudził się dodnia Konstanty, dzień stanowczy był mu wiadomym, chciał być jego świadkiem i policzyć drgnienia paroksyzmu... Ze Stefanem wybiegli oba w ulicę, aby zmięszani z tłumem czuli z nim razem każdą pulsację téj chwili uroczystéj. Pierwszy raz w życiu obu młodym ludziom przedstawił się taki obraz, którego krańców oko sięgnąć, ani głębin dusza odgadnąć nie mogła. Konstanty zatrzymywał oddech, bladł, milczał, zdało mu się, że się modli na pobojowisku i że śpiewa starą Bogarodzicę pod dział hukiem, wśród zbroi chrzęstów...
Tłum, który miotał się jak jedno ogromnemi sploty zwinięte ciało i czuł, jakby był całością... nie dopuszczał samowoli jednostce... Raz wpadłszy w tę masę człowiek się stawał w niéj jedném ogniwem posłuszném. Kniaź i Stefan pchani, gnani, sunięci naprzód, przesadzani z miejsca na miejsce, oprzeć się nie mogli prądowi, który niemi miotał.
Ktokolwiek był w takiém ciele zrosły z niém choć godzinę, ten wie, że tłum staje się istotnie jakby apokalyptyczną potworą, co pożera jednostki... elektryzuje i skuwa.
Około południa oba młodzi z pod zamku ruchem tego węża wyparci już byli w bramę, w ulicę... i na przemiany na fali kołysali się z jednego na drugi chodnik, z pod jednéj ściany ku drugiéj.
W chwili, gdy szeregi posłów ciągnęły do kościoła, tłum nacisnął nagle z okrzykiem tryumfu masy ludu przyparte do żelaznéj jakiéjś kraty podworca... krata ugięła się, pękła, obaliła, a ciżba jak fala wylała się i rozprysła w dziedzińcu...
W téj garści wypartéj z ulicy był kniaź i Stefan. Oba obejrzeli się nie wiedząc, co się z nimi działo, a Konstanty z trwogą ujrzał się pod oknami pałacu kasztelanowéj. I w téjże chwili, gdy rozpoznał gdzie jest, w jedném z okien ukazała mu się postać zakwefiona czarno.
Jakim cudem spotkały się ich oczy? Kasztelanowa zarumieniła się i cofnęła nagle, potém wróciła do okna... Konstanty osłupiały wpatrzony stał, mimo że go Stefan ciągnął, pytał i ani odciągnąć ani dobyć zeń nie mógł ani słowa.
W wejrzeniu wdowy widać było zdziwienie, trwogę, niepokój i jakby chęć przemówienia i rozpacz niemocy. Konstanty chwiał się na nogach pijany, potém nagle wyrwał się przytrzymującéj go ręce Stefana i pobiegł.
Wejrzenie to pociągnęło go zwycięzko ku sobie, nie myślał w téj chwili co czynił... znalazł się na wschodach, w przedpokoju, w sali, a w pośrodku niéj... spotkał biegnącą przeciw sobie kasztelanowę.
Tylko ręce się ich wyciągnięte ku sobie zetknęły, tylko oczy przemówiły, bo usta nie mogły... Konstantemu zwilżyły się powieki...
— Jesteście tu? jakim sposobem?
— A! pani, nie śmiałem...
— Przyjść do mnie?
— Czémże ja jestem dla pani?
Kasztelanowa cofnęła się o krok.
— Cóż się stało? — spytała.
— Jam był skazany na wygnanie przez nią? uległem wygnaniu. Mógłżem odepchnięty powrócić?..
— Odepchnięty! — powtórzyła kasztelanowa.
— Mój list, gdym wyjeżdżał?
— Jam żadnego nie odebrała!
Z trwogą spojrzeli po sobie, jakby pomiędzy niemi teraz dopiero przesunęło się jakieś widmo blade...
— Mów książę, — zawołała wdowa, — ja dotąd nie rozumiem nic... ja tylko wiem, żeś wyjechał nie rzuciwszy mi słowa... i żem przyszedłszy sama na Marywil, znalazła pustkę z drzwiami otwartemi..
— Kiedy?
— Po waszym wyjeździe.
Konstanty ręce załamał.
— Powiedziano mi, żeś się mnie wyrzekł!
— Mnie zapewniano, żem wyrzec się winien, bo zostałem odepchnięty!
Z blademi twarzami usiedli naprzeciw siebie. Rozmowa poczęła się nieśmiało, rwała się i gorąco wiązała nanowo. Fałsze i kłamstwa leciały pod nogi zdeptane gniewnie. Sama tajemnica powrotu i losu księcia była dowodem jakiegoś osnutego planu... przez kogo?.. W czarną tę intrygi czeluść nikt z nich nie zaglądał, tak wielka była radość z odzyskania serc dwojga i całéj przyszłości.
W kilku słowach Konstanty opowiedział dzieje swoje. Słysząc o zmianie losu wdowa, zarumieniła się z radości i pobladła smutnie. Ale uścisk jego drżącéj dłoni mówił jéj przekonywająco, że w sercu nic się nie zmieniło.
— O pani! — zawołał Konstanty nieśmiało — niechże ten dzień tryumfu dla kraju będzie zorzą szczęścia dla mnie!... Bóg dał, byśmy się znaleźli rozpędzeni, pochwycili rozegnani... niechże więc żadna moc ludzka tych dłoni nie rozłączy!
To mówiąc, przykląkł, a zdejmując z palca pierścień swéj matki, włożył go na drżącą rękę Niny.
Spuściwszy głowę westchnęła.
— Niech się stanie wola boża i twoja! — rzekła pocichu. — Nie mam siły oprzeć się szczęściu, choć miałam dość mocy, by przeżyć zwątpienie. Czemuż nie mogę ci przynieść nic więcéj nad serce wdowie i wypłakane oczy... nad uwiędłą młodość i zgorzkniałe uczucie! Bądź pewnym, że serce masz całe, takie jak wyszło z cierpień uścisku... skrwawione, ale niepokalane i czyste.
Kto wypaplał tajemnicę tego cudownego spotkania. rozmowy, pierścienia... kto ją podpatrzył? Czy ją z twarzy Konstantego, czy z wejrzeń Niny odgadnięto?... Dość, że nazajutrz wśród opowiadań o dniu przeszłym, pełnym epizodów ciekawych, pełnym anegdot dowcipnych... szeptano sobie na ucho, iż kniaź Konstanty jest zaręczony z kasztelanową.
Z kolei skrzydlata wieść przyleciała do starościny. Jeden z jéj wielbicieli przyniósł ją z bukietem razem. Gietta schyliła się do kwiatów, zarumieniła się jak róża stulistna, błysnęła okiem, zadrżała.
— To pewno? — spytała. — Ale kiedyż się spotkali?... ale gdzież się oni widzieli?
— Wszystko to cudem się stać miało. Książę ujrzał ją w oknie, wyciągnęli ręce ku sobie, poleciał i... nie wyszedł z pałacu, aż po przyrzeczeniu i zaręczynach.
— Zaręczynach? — rozśmiała się starościna. — Pierścień więc kasztelana, zdjęty z trupiego palca, dała nowemu małżonkowi... To zła, to bardzo zła wróżba!
I odwróciła się z piosenką na ustach, choć może białemi zgrzytając ząbkami.
— Słuchajno, hrabio! — mówiła w pół godziny potém, chwytając poddanego jéj zawsze Siemionowicza. — Nie widziałeś hrabiego Zenona?
— Kręcił się wczoraj w liczbie malkontentów milczący.
— Czy wie o powrocie księcia?
— Ja sądzę.
— A cóż, myśli dać mu za wygraną?
— Nie wiem.
— Ciekawam!... Sprowadź mi go, proszę... dawno go nie widziałam...
Hrabiątko było posłuszne, ale dopiero trzeciego dnia hrabia Zeno, kwaśny, zjawił się na pokojach pięknéj Gietty.
Był on jednym z filarów partji hetmańskiéj, która — na spisek trzeciego maja oburzona, a radością powszechną zmuszona milczeć — warczała pocichu, pełen był gniewu na zuchwalców, na króla niedołęztwo; pełen uwielbień dla heroizmu Suchorzewskiego a wzgardy dla słabości marszałka Sapiehy. Nie mógł myśleć ni mówić o czém inném, tylko o poniesionéj klęsce.
— Ale mój hrabio, — ozwała się do niego po niecierpliwém wysłuchaniu starościna, — zapominacie coś o waszym kniaziu.
— Przyjdzie nań kolej! — mruknął hrabia,
— Gdy wyjedzie z żoną!
— Jakto, z żoną? alboż się ożenił?
— Przynajmniéj się żeni! to pewna... z wdową po kasztelanie. Zakochany, szczęśliwy.
Hrabia Zeno bawił się dewizkami od zegarka.
— A wasza vendetta? — spytała cicho pognębiona.
Zeno się namyślał.
— Zobaczemy, — rzekł.
— Jużbyście się pogodzić powinni.
— My? pogodzić? nigdy! — krzyknął Zeno — honor domu wymaga...
— Krew dał za krew... czegóż chcecie więcéj? — mówiła wpatrując się w niego i uśmiechając szydersko.
— Mnie trzeba życia za życie.
— Nader patetycznie! — zaśmiała się Gietta, — ale już teraz kaleki pułkownika użyć trudno.
— Przecieżem ja nie kaleka.
— Cóż? pozwalibyście go na średniowieczny sąd Boży? A! przyznaję, toby było coś wielce zajmującego, toby was wsławiło i podniosło. Niestety, nie żyjemy w rycerskim wieku...
Hrabia milczał unikając odpowiedzi, ale znać było, że rozmowa z piękną panią poruszyła go do głębi i dała mu wiele do myślenia.
— Hrabia wiesz zapewne, — dodała — że kniaź duszą i sercem należy do patrjotów i to najgorętszych?
— Domyślałem się tego...
— W przededniu ślubu i szczęścia, mój hrabio, — dokończyła starościna, — nie czyńże mu niepokoju stare wywlekając, zapomniane, niepotrzebne wspomnienia.
— Ale to właśnie chwila do zemsty najprzyjemniejsza...
Napróżno starała się jednak wybadać myśli i zamiary gościa.
Ostatnie wyrazy wymówił dziwnie jakoś, bez czucia, bez natchnienia, jak się jéj zdawało. Gryzł tę zemstę w ustach jak karmelek. Był to w ogólności niezrozumiały człowiek i na którego, wedle starościnéj, nigdy się z pewnością spuścić nie było można.
Pożegnała go téż wcale nim nie zadowolniona i tęskna. Na przekorę nieszczęśliwéj kobiecinie dwoje istot kochało się i pobrać się miało, Nina miała zostać księżną, a Konstanty jéj mężem.
Szczęściem dla rozrywki starościnéj, Warszawa była pierwszych dni po ogłoszeniu uchwały tak ożywioną, tak uroczyście strojną, wyilluminowaną, przybraną, okrytą napisami; uczty następowały jedne po drugich, nowiny goniły nieprzerwanie, że piękna Gietta trochę się roztrzepaniem pocieszyć mogła.
Jeden z pierwszych kniaź Konstanty pojechał wpisać się w księgę mieszczan i przyjąć miejskie. Aktowi temu, w istocie pełnemu znaczenia, nadano ostentacyjne formy; powozy możnych panów w biały dzień ciągnęły do ratusza... szlachta uznawała się bracią mieszczan i zrzucała swą odrębność, szanując namulaną dłoń rzemieślników.
Szał tych dni był jeszcze większym i powszechniejszym niż wieczoru dnia trzeciego maja; wszyscy jasno czytali w obietnicach téj uchwały i pojmowali jéj następstwa.
Ci co byli ustawie przeciwni, wstydzili się iść przeciwko duchowi czasu i nie porywali się na jéj najgłówniejsze prawa tyczące ludu i miast, ale bili głównie w zmianę zasadniczéj, odwiecznéj a zgubnéj elekcji królów i ogłoszenie dziedzicznéj dynastji.
Radość ogólna posługiwała trzpiotom doskonale, bo się bez zgryzoty sumienia na rachunek jéj bawić mogli i balować. Zdawało się nawet najpotężniejszym głowom ówczesnych mężów stanu, iż dosyć jest prawa nowe ogłosić, ażeby naród był zbawionym; nie widzieli tego, iż obyczaje i siła narodu lub słabość oddziaływają na ustawy same więcéj niż one na masy. O poprawie obyczajów, o zmianie życia, o spartańskiéj polewce obowiązku nikt nie myślał.


Zdziwił się niezmiernie Metlica, czytający ze Złotego ołtarzyka modlitwy wieczorne, gdy książę powróciwszy do domu, rozpromieniony, szczęśliwy, zamiast go powitać jak zwyczajnie, serdecznie począł go ściskać. W prostocie ducha wziął to za skutek rozradowania konstytucją i włożywszy okulary w książkę, spuścił ręce smutnie, patrząc na księcia.
— Tak to, tak, — rzekł, — wszystko się wydaje piękne! ale Bóg raczy wiedzieć jeszcze, czy z posiewu ziarno wyrośnie... Ja, mój książę, gdym słyszał okrzyki, dzwony i działa i te oznaki radości... nie wiem, czemu jak stary głupiec... poczułem łzy na powiekach... Wczesna to pociecha z kawałka papieru, który lada wiatr zedrzeć może...
— Nie lękaj się! — zawołał Konstanty, — my go nie damy poszarpać! pierwsza to dopiero litera przyszłości... pójdziemy spodziewam się daléj... zrobiemy więcéj... naród cały będzie wolnym, będzie jednym...
— A! daj Boże! — rzekł stary, — alem ja nie polityk, a Moskwy i tych co z nią trzymają, boję się strasznie. Kto wie, co oni uknują?.. Słyszałem dziś, że któryś z Potockich rozgniewany, z odgróżkami, nie chcąc króla pożegnać, wyjechał... mówią....
— Aleś widział i słyszał tłumy, co się w ulicach ściskały płacząc... przeciwko tysiącom co jeden może?..
— Albo ja tam wiem, — rzekł Metlica, — to pewna, że gdy u nas w narodzie radość wielka, poczciwe serca się trwożą, aby ryb przed niewodem nie łowić...
— Oprócz ogólnéj radości, przyjacielu, — przerwał kniaź, — winszuj mi! ja się żenię.
Metlica pobladł.
— Jezu! Marjo! tak raptem! z kim? z kimże?.. aby nie z tą czarną chusteczką...
— Widziałeś tę panią, która rękę moją ujęła, gdym porąbany leżał.
— Spostrzegłem... wszak ci do niéj list nosiłem.
— Tak! a ona go nie odebrała!
Metlica porwał się za włosy.
— Gdybym wiedział, kto go przejął... niechby wcześnie po cyrulika posłał...
— Dziś już to wszystko skończone... widziałem ją! ona będzie moją! To święta i zacna niewiasta.
Grzegórz niedowierzająco głowę opuścił i posmutniał.
— Poznasz ją... zobaczysz... — żywo począł Konstanty. — Nie wyjadę już z Warszawy przed ślubem... Ale się odbędzie cicho i skromnie, ona wdowa i sierota, ja przyjaciół nie mam... Weźmiemy ślub przy niewielu świadkach i... jedziemy.
— Do Korjatówki!! — dodał Metlica. — O tak, tak! na wieś! na wieś od téj przeklętéj Warszawy...
I otarł biedny oczy na jéj wspomnienie.
Wszystko tedy zdawało się składać jak najlepiéj, a że kasztelanowa zrzuciła była żałobę i nieco z domu wyjeżdżać zaczęła, Konstanty zaś nieustannie z nią być pragnął, jednego z dni następnych umówili się spotkać w teatrze. Grano komedję Niemcewiczowską, zastósowaną do okoliczności, mającą podnieść jeszcze patrjotyzm ogólny; co żyło więc, miało się na tém uroczystém przedstawieniu znajdować.
Z największą trudnością przyszło dostać lożę, bo wcześnie miejsca wszystkie były porozkupywane, zamówione, rozerwane. Teatr ówczesny stojący do dziś dnia na placu Krasińskich, na sejmową publiczność starczył zaledwie. Nie był on wspaniały ani zbyt wykwintny, ale téż i ona wymagającą do zbytku nie była; wieczór i rzęsiste oświetlenie jarzące, przepych strojów, świetność kobiecego grona, nie dawało dostrzedz, co sali brakło. Scena polska rodziła się dopiero, ale odrazu znaleźli się artyści i pisarze, stworzono teatr pragnieniem posiadania go. Już w téj chwili urodzin pojmowali ci, co dla niéj pisali, wielki cel i wpływ dramatu na spółeczeństwo; działano na odrodzenie narodu wszelkiemi możliwemi sposoby, teatr téż nie pozostał obojętnym. Nie był on już zabawką i igraszką, sięgał po znaczenie moralisty i reformatora. Ci, co świadkami byli przedstawień, w których uczucie patrjotyczne tętniło, zapisali nam wrażenie tych reprezentacji uroczystych, w których najlżejszy odcień, najmniejsze słowo, najskrytszą aluzję sala chwytała, podnosiła, okrywała oklaskami i zapalała ogniem własnéj piersi, aby z niéj uczynić pochodnię...
Jednym z takich właśnie wieczorów pamiętnych miał być ów, na który wybierała się kasztelanowa. Książę miał jéj towarzyszyć. Wiedział on dobrze, iż ona od niego żadnéj zmiany żądać nie będzie i pozwoli mu w dawnéj zostać sukni prostéj, z powierzchownością skromną, ale sam pomiarkował, że wśród tak świetnego towarzystwa, ubogie ubranie mogłoby było ujść za chęć odznaczenia się i wyróżnienia oryginalnością. Musiał więc po naradzie z Metlicą nieco się przybrać inaczéj, trochę staranniéj,
Gdy kasztelanowa po długiém nieukazywaniu się na świecie większym, raz pierwszy postrzeżoną została w swéj loży, wszyscy na nią zwrócili oczy. Zdawała się piękniejszą niż kiedykolwiek, majestatyczną jak królowa... a na czole jéj taki spokój i szczęście jaśniało, jaką żadne oblicze niewieście z tego grona poszczycić się nie mogło.
Z parteru, lóż, z krzeseł... szeptając poczęto się uporczywie jéj przypatrywać... a gdy obok niéj stanął w czarném ubraniu przepyszném i najnowszego kroju z guzami staroświeckiemi z rubinów (dobytemi z wręczonego mu sepetu klejnotów pradziadowskich) kniaź Konstanty... z ręką na szabli bogato sadzonéj, niemniejszą może od niéj obudził ciekawość. Mało kto go znał, a nasłuchano się o nim wiele; to zjawienie się publiczne było jakby wyzwaniem towarzystwa, do którego nie należał. Szeptano pokazując go sobie palcami.
Między przypatrującymi się pilnie był hrabia Zeno, otoczony najtęższą młodzieżą i ex-djabłami różnemi, których figlów nawet owa uroczysta chwila pohamować nie mogła.
— Dobrze ten zmartwychwstaniec wygląda! — rzekł ktoś do hrabiego, — mimo żeś go jegomość zabił!
— Ja? — spytał br. Zeno, — ja?.. chyba moi ludzie... i dlatego chodzi po świecie.
— Twardy jest, — rozśmiał się inny.
— A no! jeźli macie ochotę, popróbujcie na nim zębów, — dodał zimno hrabia Zeno, — odstąpię pierwszeństwa... Ale ba! czasy zuchwalstwa i tężyzny minęły. Wszystkim pluł w oczy, a nikt go nie będzie śmiał zaczepić.
— Pozwól hrabio, że téż nikt właściwiéj nad was zaczepićby go nie mógł.
— Ja?... ja miałem już trochę satysfakcji... juszki mu utoczono, ale waszmość zlękliście się kozaka i puścili płazem... A patrzcieżno... najpiękniejszą wdówkę bierze wam jak swoją!
To mówiąc, trącił milczącego starostę łokciem.
— Żebym ja jak wy kochał się zamłodu w kasztelanowéj, a śmiałby mi ją kto brać zprzed nosa, uszybym poobcinał!
Starosta był po dobrym objedzie i choć zwykle milczący, pogardliwy, nielubiący się mieszać do rozmów, tym razem czuł się junacko usposobionym.
— A któż ci powiedział — rzekł do hrabiego — że ja jeszcze tego nie zrobię?
— Wy? wy? — zaczęli się śmiać otaczający. — Vous?
Okazane niedowiarstwo podburzyło pana starostę; spojrzał na tłum, krzywiąc się, z góry, wziął w bok... podniósł oczy na lożę i... zmilczał. Milczenie było wielkiego znaczenia. Hrabia Zeno tak dobrze to zrozumiał, że już szydzić poprzestał; ale od téj chwili jak cień powoli włóczył się za starostą.
W ciągu przedstawienia większa część publiki niebardzo jakoś nastawiać raczyła ucha; mimo że sztuka zapowiedziana nęciła, wielu głośną rozmową na parterze ją przerywało. Miejscami tylko jak grzmot podnosiły się oklaski. Naówczas wstawali wszyscy, kobiety wychylały się z lóż, artyści przerywali grę, wszystkie dłonie biły, wszystkie usta wołały powtarzając przy zręczności hasło: „Król z narodem! naród z królem!“ Stanisław z loży dziękował... i nie rychło znowu po uciszeniu sztukę daléj ciągnąć było można.
Mimo tych przerw, mimo długich międzyaktów, mimo obrazu który zakończył, i hymnu zastosowanego do okoliczności... naostatek przedstawienie się skończyło i widzowie tłumnie wychodzić zaczęli.
Cały plac Krasińskich pełen był powozów, dworu, laufrów, hajduków, pochodni, koni i pieszego tłumu.
Kasztelanowa, usiłując zgiełku uniknąć a może spotkania ze znajomymi, wcześniéj nieco podała rękę księciu i wysunęła się z loży. Zmieszana była temi natarczywemi spojrzeniami, co ją przez cały ciąg sztuki goniły.
W korytarzu, gdzie stali słudzy, o kilka kroków ode drzwi, stał jakby na przesmyku starosta; opodal w cieniu czatował, przyglądając się, hrabia Zeno.
Ujrzawszy pierwszego z nich, kasztelanowa chciała uniknąć przywitania; trwożnie jakoś przycisnęła się do ściany i wysuwała krokiem pospiesznym, gdy starosta, który może umyślnie na nią czekał, z zuchwałą miną, jakby nie postrzegając wcale księcia, zbliżył się ku niéj,
Lękliwém okiem rzuciwszy, Nina wymykała się szybko, ale dawny wielbiciel stanowczo zagrodził jéj drogę. Konstantemu krew uderzyła na twarz.
— Pani się nawet nie da przywitać? — zawołał.
Kasztelanowa podniosła oczy, skłoniła głowę, widocznie pokazując, że chce przejść; on stał uporczywie.
— Ani pożegnać? — dodał ironicznie, spoglądając na kniazia, z którym wcale się nie witał.
— Pani kasztelanowa życzy sobie ztąd wyjść! — przerwał Konstanty.
— A ja życzę sobie popatrzeć na panią kasztelanową! — odparł starosta. — Czy pan mi tego zabronisz?
— W téj chwili burdy poczynać nie myślę! — zawołał kniaź — ale gdzieindziéj i kiedyindziéj moglibyśmy się o to rozmówić!
Starosta niby nie dosłyszał.
— Jak, jak? — zapytał, umyślnie nadeptując na nogę Konstantemu.
— Spodziewam się, że mówiłem wyraźnie! — odpychając go zlekka. — Do zobaczenia!
Z ironicznym śmiechem podnosząc kapelusz, który trzymał pod pachą, starosta głośno dodał:
— Do zo-ba-cze-nia!
I ustąpił przejścia.
Kasztelanowa drżała jak liść. Zeszli ze schodów, nie mówiąc słowa. Gdy miała wsiadać do karety, a książę chciał ją pożegnać, chwyciła go za rękę.
— Nie puszczę was! Dziś — rzekła — jedziecie ze mną. Nie zaprę się wobec wszystkich, że jesteście narzeczonym moim... a potrzebuję dziś jeszcze pomówić z wami koniecznie.
Pomimo że kipiał i chciał lecieć do starosty, Konstanty wstrzymany rozkazem, rzucił tylko wejrzenie ku stojącemu na schodach, jakby mu dawał znać, że na zawołanie gotów będzie, i pojechał.
Z kąta wyszedł hrabia Zeno.
— Winszuję! — rzekł, ściskając rękę starosty — winszuję! Znaleźliście się nadzwyczaj zręcznie, chociaż... przy kobiecie może nie wypadało.
— Mnie właśnie przy niéj należało mu wzgardę okazać.
W mgnieniu oka wychodząca tężyzna już wiedziała o spotkaniu. Dwudziestu sekundantów poskoczyło się napraszać staroście, który z zimną krwią odłożył to na jutro; przyjął tylko wieczerzę u jednego z przyjaciół, o którą był naglony. Chciano bowiem zawczasu wypić jego zdrowie.
Cała czereda wesołych, ująwszy bohatera, poniosła go z sobą, wsadziła do powozu i wśród wesołych okrzyków w galop polecieli wraz z hrabią Zenonem, dobrowolnie usiłującym na ten raz zawerbować się do młodzieży, dla dopilnowania i wybadania pana starosty.
Tak było rzeczą nową widzieć go wmieszanym w tego rodzaju sprawę, iż ciekawość zdawała się wytłumaczoną.
Dla człowieka znudzonego życiem niéma napoju, któryby podziałał nań skuteczniéj nad... niebezpieczeństwo i gorączkę jakiéjś walki. Jakkolwiek kto jest wyżyty, zostaje mu zawsze trochę instynktu zachowawczego. Nie przechodzi się do ciemnych głębin Hadesu bez pewnego wzruszenia. Starosta doznawał tego na sobie, czując się ożywieńszym, bardziéj rozbudzonym po wyzwaniu.
Wychowany za granicą i na sposób niepolski, do szabli nie miał ani wprawy ani ochoty; ale wybornie się bił na szpady, które Polacy z pogardą „rożnami“ zwykli byli nazywać, i niegdyś strzelał doskonale. Wprawy mu teraz brakło, ręka odwykła nieco.
Przy ponczu otoczono go kołem i zarzucono pytaniami.
— Jakże się bić będziecie?
— Jestem wyzwany, — rzekł flegmatycznie bohater — zatém przy mnie wybór broni wedle wszelkich prawideł. Nie wiem wcale, czy się bije, jak i w co?... Szabelką, jak wnoszę, zapewne machać umie; bo któż się u nas tego nie nauczył? Ja w pałasze i szable nieuk jestem, to dobre do siekania mięsa.
— Musi téż nieźle strzelać, — przerwał ktoś — bo hrabiego trafił w serce.
— Przypadek! — wtrącił ktoś. — Zresztą strzał szedł zblizka.
— Byłbym mu wdzięczen, gdyby się na pistolety zgodził — mówił zawsze z zimną krwią starosta. — Strzelałem nieźle i spodziewam się, że jeszcze sobie przypomnę nieco,
— Ciekawym, — rzekł inny — kto mu będzie sekundował!
Rozśmiali się wszyscy.
— Pewnie kuchmistrz z rożnem, lub mieszczanin z łopatą!!
— Panowie, nie zapominajcie, że nowa uchwała wyszlachciła już wszystkich.
C’est bon à dire — odparł starosta — en ne decrasse pas un villain par une loi. Cham chamem będzie.
— Tst! tst! — szepnął ktoś z boku. — Mówmy o czém inném!
Staroście na sekundanta narzucił się z prawa hrabia Zeno, drugim zażądał być Padniewski.
— Nie chciałem się z nim bić wówczas, podejrzywając jego szlachectwo i tytuł; teraz się zrehabilituję, i jeśli go starosta nie położy... wyręczę. Musi się bić ze mną!
— No, i ze mną, — cicho dodał Zeno. — Ja nie jestem mistrz do tego, ale... pan Bóg kule nosi..
— Jeżeli kule?.. a jak się uprze przy szabli?
Wszyscy zamilkli... jeden Padniewski w istocie szabli się nie lękał.
Zapito sprawę ponczem... nie wątpiąc, że nazajutrz przyjdą sekundanci. Pojedynek żywo zajmował wszystkich...
Konstanty, choć mężny, wróciwszy do domu siadł smutno. Uśmiechało mu się szczęście z jednéj, groźba śmierci zaglądała z drugiéj strony. Potrzeba było przygotować się na wszelki wypadek. Siadł więc, nie kładąc się na spoczynek, pisać list do siostry i sporządzić naprędce testament.
Nie sposób było utaić przed Metlicą wypadku, on miał nazajutrz rano sprowadzić Stefana i poprosić rotmistrza Trąby. Na innych przyjaciół nie mógł kniaź rachować...
Resztę nocy zajęło porządkowanie papierów i to uspokajanie ducha, którego człowiek w każdym wypadku potrzebuje, sam tylko siebie mogąc w samotności zwalczyć i okiełznać... Konstanty nie był przesądnym, nie trwożył się, nie miał przeczucia żadnego przyszłości, ale musiał owładnąć sobą i z zimną krwią zajrzyć w oczy... śmierci.
Gdy nad ranem wyszedł blady ze swego pokoiku, czuł się już silnym i wszelka słabość chwilowa, zrodzona z nadziei szczęścia zachwianych, ustąpiła.
Stefan zastał go przygotowanym na wszystko i po rycersku stającym do boju z czołem pogodném. Podali sobie ręce — brat poznał odrazu, że coś ważnego zajść musiało. Konstanty opowiedział mu przygodę wczorajszą w kilku słowach.
— Nie mam nikogo prócz ciebie, — rzekł, — dla formy dodaję ci rotmistrza, który z wymowy nie słynie, ale rębacz doskonały i duelista doświadczony. Pójdziecie, wyzwiecie, przyjmiecie wszelkie warunki, jakich strona przeciwna zażąda, a że w takich razach zwłoka do niczego nie prowadzi, prócz zwiększenia niecierpliwości, będziecie się starali naznaczyć termin jak najbliższy...
Stefan wiedział dobrze, iż o zgodzie mowy być nie może; rzecz widocznie była ukartowaną.
Na przerywaną rozmowę braci nadciągnął téż od śniadania oderwany, z wąsami zatłuszczonemi, które ocierał rękawem, rotmistrz Trąba, rozpromieniony, bo bić się i prowadzić do bitki, było dla niego ucztą i weselem...
— Idziemy... no, to tego, niema co... — mówił wzruszony, — ale tylko żebym ja nie gadał... bo do tego nic potém... książę mnie zna... języka nie mam... no, tego... tak się Bogu podobało. Idźmy, co prędzéj to lepiéj.
Gdy się owi sekundanci zjawili w domu pana starosty, już on, hrabia i Padniewski na nich oczekiwali. Spojrzano po sobie, gdy weszli... Stefan nagotował sobie po drodze przemówienie w kilku słowach:
— Cel mojego przybycia będzie panu staroście wiadomym, przychodzę od mego brata Konstantego Korjatowicza... Idzie o warunki i czas spotkania.
— Naprzód, — przerwał starosta, — mówmy o wyborze broni... Ja, zdaje mi się, mam prawo...
— Zupełne, — rzekł Stefan, — z góry się zgadzamy na tę, jaka panu staroście dogodniejsza...
— Pistolety! — zawołał starosta.
— A dla rozmaitości ja potém, jeźli mi starosta nie odbierze możności téj, ofiaruję się na szable stary rachunek nasz załatwić.
— Bardzo dobrze, — odpowiedział Stefan.
— Gdyby zaś ci dwaj panowie nie podołali... naostatek ja służę, — dodał hrabia Zeno.
— Ale za pozwoleniem, — przerwał rotmistrz Trąba, — trzech na jednego, za wiele... Możemy wyręczyć księcia, ja... oto tego, na pałasiki służę... a pan Stefan téż nie odmówi trzeciemu... I będzie zgoda.
— Niema na to zgody, — sprzeciwił się hrabia, — my do panów nie mamy pretensji żadnéj, tylko do księcia.
— Zatém o tém potém! — lakonicznie rzekł rotmistrz pomagając sobie ruchami rąk, — z trzech... tego... półmisków na raz nie je się.
— Brat mój życzy sobie, — dorzucił Stefan żywo, chcąc ukończyć rozmowę, — aby spotkanie jak najrychléj przyszło do skutku.
Starosta wziął to za rodzaj pogróżki, lub środek niezręcznie użyty do odroczenia właśnie.
— Bardzo dobrze, — zawołał, — kiedy? dziś? zaraz?
— Kiedy się podoba! — rzekł Stefan. — Dziś? zgoda...
Sekundanci spojrzeli na siebie nieco kwaśno... ale... słowo się rzekło.
— Gdzie?
— Gdzie? — Nastąpiło milczenie długie.
— Ponieważ, — odezwał się po chwili starosta, zawsze udając flegmę i powolność wielką, — ponieważ wedle wszelkiego podobieństwa... ktoś z nas tam... zapewne będzie trzech łokci ziemi potrzebował, czyby nie najlepiéj było na Bielanach, w małém oddaleniu od cmentarza, w lasku...
— Na Bielanach... zgoda, — pospieszył Stefan. Rotmistrz głową tylko dał znak, iż wybór miejsca pochwala.
— Godzina? — zapytał starosta.
— O trzeciéj z południa, — odezwał się hrabia, — qui vivra aura le tems de diner après... de bon apetit.
Stefan zrozumiawszy to dobrze, iż przedstawia brata, którego nie chciał podać w najmniejsze podejrzenie lękliwości lub chęci odwleczenia, dobył zegarka i odpowiedział chłodno:
— O trzeciéj z południa, na Bielanach...
To mówiąc skłonił się grzecznie, Trąba trząsnął głową i wąsa pokręcił. Wyszli.
Konstanty czekał na nich z niecierpliwością w progu; wejrzenie jego było pytaniem. Stefan odezwał się:
— Pistolety, dziś, na Bielanach, o trzeciéj...
— Stefanie drogi, — rzucając mu się na szyję zawołał Konstanty, — daj mi jeszcze jeden dowód braterskiego serca, zostań tu, przygotuj wszystko, a pozwól mi pobiedz na godzinę...
Oczyma się zrozumieli. Konie stały gotowe, kniaź siadł i poleciał do pałacu kasztelanowéj, która na niego oczekiwała. Łzawego pożegnania nie chciał, zebrał się na to męztwo, aby z twarzą wypogodzoną skłamać, iż pojedynek został odłożony, chociaż serce mu biło, bo Stefan szepnął już, że z trzema rozprawiać się będzie potrzeba. Konstanty czuł, że z téj zajadłéj na niego napaści, w któréj skupiły się wszystkie nienawiści i pragnienia zemsty, cało wyjść nie może, ale chciał wynijść po męzku.
Nina posłyszawszy kroki, wybiegła.
— Mów, z czém przyszedłeś? — spytała — ja jestem dość mężna by wiedzieć prawdę całą. Nie kryj się przedemną, proszę.
— Nic téż do ukrywania nie mam, — wesoło rzekł książę, całując ją w rękę, — bijemy się za tydzień.
— Za tydzień?
— Tak jest.
— Pewnie? — spytała kasztelanowa.
— Niezawodnie, o warunki się dziś wieczór umówi Stefan.
Nina popatrzyła nań bacznie, ale Konstanty umiał twarzą tak skłamać jak usty, że nie zdawała się nic domyślać.
— A więc dzień dzisiejszy spędzicie u mnie, poślemy po pana Stefana.
— Dziś? — rzekł zmięszany kniaź, — jutro jeźliś łaskawa, bo tym dniem rozporządziłem dla wstępnych układów i pilnować się muszę.
Kasztelanowa schwyciła go za rękę i spojrzała mu w oczy.
— Więc dziś?
— Dziś na chwilkę tu wbiegłem i powracam. Łatwo zrozumiész pani, że wystawić się na pozór nawet zawahania, gdzie idzie o nastawienie piersi, nie godzi mi się.
— A wieczorem?
— Wieczorem, jeźli się ułatwimy, — dodał kniaź mnąc czapkę w ręku, — przybiegnę.
Chwilka milczenia ciężkiego przerwała rozmowę; biedna kobieta wierzyła a podejrzywała. Uśmiech jego wesoły, nadto swobodny wprawiał ją w wątpliwość jakąś.
— Mój drogi książę, — rzekła powoli — nie oszczędzaj mnie proszę, jestem córką tych matek, co jak spartańskie niewiasty na wojnę mężów słały i synów. Nigdybym nie przebaczyła ci, gdybyś mnie nadto chciał pieścić i nie dając mi cierpieć, gotował piorun, któregobym nie przeżyła. Czy w istocie za tydzień?
Jedno oka mgnienie zawahał się kniaź, zarumienił; kasztelanowa odgadła, zerwała się z miejsca i spłonąwszy cała zawołała głosem, w którym łkanie się przebijało.
— Więc kiedy? kiedy?
Konstanty rękę jéj ucałował.
— Nie wiem jeszcze, — rzekł, — nie wiem, ale kiedykolwiek się to ma stać, pani moja, wszak jest Bóg sprawiedliwy, co ludzkiemi kieruje sprawami, ufajmy mu i bądźmy spokojni.
Mimowolnie oczy jego biegły z twarzy Niny, po któréj ciche łzy ciekły, na zegar posuwający się z rozpaczliwą szybkością. Nigdy igły jego nie leciały tak niepochwycone. Mówił i głosu mu zabrakło, pocałunkiem ręki niedokończonych dopełnił wyrazów.
Kasztelanowa także jakby się lękała zmięknąć i rozłzawić, wyrwała z lekka dłoń i poszła do okna. Stała w niém patrząc w ogród, a po chwili zwróciła się jakby pokrzepiona, przystąpiła do niego milcząc i pocałowała w czoło.
Konstanty zerwał się z siedzenia, nie mógł już nic powiedzieć, ucałował rękę i zwrócił się by wyjść. Ona odprowadziła go do progu.
Cicho powiedziała mu: do widzenia, ale on tego wyrazu powtórzyć nie mógł. Zszedł jak upojony ze wschodów, siadł do powozu nieprzytomny i powrócił de domu.
Stefan przygotowywał pistolety, rotmistrz Trąba, przed którym na stole złożone były dwie szable, z serwetą zawiązaną pod brodę pokrzepiał się w milczeniu kawałkiem mięsa i butelką wina. Zobaczywszy kniazia wstał, ale rękę wyciągnął po nad półmisek, ruchem tym wymownym broniące jedzenia księciu.
— Jeźli tego — wskazał butelkę — to kieliszek — nic, ale tamtego to nie można.
— Ani tego ani tamtego! — uśmiechając się odpowiedział książę.
Na zégarku dochodziła godzina pierwsza.
— Jest jeszcze dosyć czasu, — zawołał Stefan, — spocznij.
— Nie mam potrzeby, wolę być wcześniéj niż zapóźno. Odpocznę w Bielańskim lasku. Rotmistrz niech kończy śniadanie, siadamy i jedziemy.
Stało się jak żądał. Dzień był dziwnie piękny i pogodny, nie gorący, wiosenny; wietrzyk dmuchał jakby uproszony umyślnie, niebo uśmiechało się wyświeżone i błękitne, a pomimo to wszyscy trzej siedli milczący, smutni i nie mogąc się do siebie odezwać słowa.
Za miastem książę jakby sobie co przypomniał, wziął rękę Stefana i rzekł cicho, wskazując na pierścień, który miał na palcu.
— Jeżeli padnę, odniesiesz go kasztelanowéj.
Milczeli znowu. Rotmistrz sam do siebie ruchem wąsów i rąk coś się mówić zdawał. Doświadczony mąż jechał na tę wyprawę z krwią zimną bywalca, co się nie lęka ani widoku ran ani trupa. Dobrego wina szklanka przytém dodała mu potrzebnego wigoru.
W bielańskim lasku nie było jeszcze nikogo; maleńka dziewczynka w podartéj koszulinie i fartuszku, w chustce niebieskiéj na główce szukała grzybów. Spostrzegłszy powóz, przystanęła, niebieskiemi blademi oczkami popatrzyła na przybywających, uśmiechnęła się smętnie i z piosenką na ustach poszła daléj w las.
Zabrawszy pałasze i pistolety, a na przypadek dłuższego oczekiwania kilimek turecki dla położenia się na ziemi, rotmistrz, Stefan i książę posunęli się nieco w głąb i rozbili obóz na brzegu nad Wisłą. Widok był ztąd piękny; z jednéj strony bielejące przez pnie sosen mury klasztorku jak grób milczącego, z drugiéj płowe Wisły wody, rozlane szeroko, wiosennie i w dali na horyzoncie siny lasów pas; po rzece szły tratwy i łódki; w lasku nie było nikogo prócz szczebiocącego ptastwa i śpiewającéj dzieweczki.
Zegarki wskazywały po drugiéj... ale w dali ani turkotu, ani odgłosu, któryby zwiastował przybywających. Rotmistrz badał tymczasem grunt, z którego był niekontent. Znajdował go wielce niedogodnym. Igły sosnowe miejscami czyniły go śliskim, gdzieindziéj piasek i korzenie drzew utrudniały chód i dla pałaszowego szczególniéj spotkania były niebezpieczeństwem.
Jeszcze tak obchodził plac, gdy czarny kruk nadciągnął zza Wisły, spuścił się niedaleko na gałąź sosny i kilka razy zakrakał.
W takiéj chwili wszystko czyni wrażenie. Stefan, który leżał, podniósł się na nogi i wziął za pistolet.
— Czekaj! — zawołał książę, wyciągając rękę. — Daj go mnie!
I leżąc na ziemi, wycelował do kruka. Kawał gałęzi odcięty spadł, a kruk krzycząc poleciał daléj.
— Zła wróżba! — rzekł śmiejąc się książę.
— Ale bo — przerwał nadbiegając rotmistrz, — na miłego Boga! kto, tego... kto... tego... na co strzelać i rękę mordować?!
Konstanty spojrzał, uśmiechając się; drogą coś w tumanie pyłu zbliżać się zdawało, ale zwolna. Na odgłos strzału powozy przyspieszyły biegu. W kwadrans późniéj starosta, pan Padniewski, hrabia Zeno, dwaj przyjaciele i chirurg wysiedli z dwóch ekwipażów, które nieco opodal stanęły.
Starosta, który pragnął do ostatniéj chwili zimną krew angielską zachować, spostrzegłszy cztery taranty księcia, stanął wpatrując się w nie.
A! ma foi! żebym był wiedział, że ma taką czwórkę, je ne sais pas si je lui aurais cherché querelle. Lada kto nie ma takich tarantów!... Mais c’est diablement comme il faut!!
Po chwilce podeszli wszyscy i skłonili się sobie zdaleka.
Starosta począł się przechadzać z miną człowieka roztargnionego i niewiele dbającego o to, co się stać może.
Przyjaciele poszli umawiać się o broń.
Wtém hrabia Zeno wystąpił.
— Za pozwoleniem panów! Zdaje mi się, że jabym mógł prosić starostę o ustąpienie mi pierwszeństwa, do którego mam pewne prawa... Czy mogę?
Starosta ruszył ramionami.
— Jeżeli się książę zgodzi.
Spytany Konstanty odparł, że mu to wszystko jedno.
— A więc ja pocznę! — zawołał hrabia. — Na pistolety.
Sekundanci posunęli się w głąb lasu, szukając stosownego miejsca; odmierzono dwadzieścia kroków. Strzelać miał każdy, kiedy mu się podobało.
Milczenie panowało nieprzerwane tylko szelestem kroków i brzękiem broni... w dali śpiewała dziewczynka zbierając grzyby i dzięcioł kuł drzewo zapalczywie. Przeciwnicy stanęli przeciwko sobie i szli... Kniaź uścisnąwszy Stefana, stanowisko swe zajął i z podniesioną bronią, wolnym bardzo posuwał się krokiem, widocznie dając pierwszy strzał przeciwnikowi. Hrabia Zeno z zaciętą wargą począł iść krokiem żywym, potém zwolnił go nieco, byli od siebie o kroków dziesięć, gdy strzał padł... jeden tylko. Hrabia blady jak trup stał z pistoletem, około którego unosiła się dymu chmurka i patrzał. Naprzeciw niego książę Konstanty nie drgnąwszy, nieruchomy, wyprostowany, nietknięty kulą, która gdzieś w sośnie utkwiła, spuściwszy broń... czekać się zdawał.
Hrabia Zeno rzucił pistolet na ziemię ze złością i zakrzyczał:
— Strzelajże u djabła... strzelajże!
Ale na to Konstanty odpowiedział milczącym ukłonem i do góry podniosłszy pistolet, zmierzył do gałęzi nad głową hrabiego, a ta mu na ramię upadła... potém się cofnął.
Sekundanci byli pomięszani, hrabia zły na siebie a więcéj jeszcze na przeciwnika, dopominał się powtórzenia... ale tego nie dopuszczono.
Starosta, który stał z boku z ręką założoną za suknię, szepnął do będącego przy nim krewniaka.
Il s’en est tirè en galanthomme i takie ma taranty!! hm! hm!.. Ale koléj na mnie... koléj na mnie...
— Przepraszam! — krzyknął Padniewski, — mój dług także starszy, dopominam się o prioritas...
— Za pozwoleniem! — huknął na to biorąc go za rękę rotmistrz, — gdzież to tego słyszano, po pałaszach pistolety... kroć sto tysięcy, jak ręka będzie zmęczona... toby było zabójstwo... Świeży tego... a ten mości panie zmachany... toby było szelmostwo!
Stefan i inni zaprotestowali, ale książę Konstanty wmięszał się zaraz.
— Kwadrans spoczynku starczy, jeźli będę cały... służę panu.
Gdy obnażono szable, Trąbie aż oczy zaświeciły, aż ślinka pociekła. Z rozkoszą stanął nieopodal w pośrodku, na piersiach skrzyżowawszy ręce... zabierając się żadnego ruchu nie stracić.
Padniewski był rębacz dobry... ale zostało mu i teraz przy śmielszém sercu przeczucie, że coś oberwać musi; ten presentyment, jak on go zwał, szkodził mu wielce... Przy pierwszém złożeniu się przeciwnik mógł się przekonać, że ma do czynienia z nielada rębaczem, nadzwyczajnéj krwi zimnéj i niezmiernie bystrego oka, dozwalającego mu odgadnąć naprzód każdy zamierzony ruch przeciwnika. Cała nadzieja była we wzroście i długości ręki, która Padniewskiemu pewną wyższość nad księciem dawała. Ale za to Padniewski z trudnością się obracał.
Przez kilka minut brzęczały szable nadaremnie, szermierze uczyli się wzajemnie swych cięć i składań, aż Padniewski końcem pałasza lekko drasnął księcia... krew popłynęła... Nie zwracano na to uwagi... Oba stali tak twardo w miejscu, że uskakując nieco trzymali się ciągle jednego oddalenia... Padniewskiemu z wysiłku niezmiernego pot kroplami czoło oblewał...
W tém jak piorun szabla Konstantego odbiwszy cięcie zwinęła się zręcznie i padłą po za rękojeść szabli na rękę pana Padniewskiego tak silnie, że strumień krwi bryznął, a pałasz z ręką wiszącą na skórze odpadł.
Już tu tylko chirurga było potrzeba, bo Padniewski krzyknąwszy obciętą dłoń prawą trzymał na pół omdlały... Książę odstąpił natychmiast na bok, a że kwadrans dano odpoczynku, przysiadł na ziemi plecami odwrócony do przeciwników. Ci w kupkę się zebrawszy, szeptali pocichu.
Diable, — odezwał się starosta, patrząc na rękę Padniewskiego, którą cyrulik starał się napróżno przywiązać, bo niéj już nic być nie miało. — Diable... waćpan zostaniesz mańkutem... un joli coup! un très joli coup... Ależ przecie i na mnie koléj przyszła.
Zamyślony dobył złotéj tabakiereczki z kieszeni, otworzył ją powoli, podał otaczającym, zażył odrobineczkę małą i schował nazad do kieszeni. Obok niego stał hrabia Zeno chmurny i namarszczony...
— Ty nas pomścisz! — zawołał chmurnym głosem.
C’est ça! — odparł starosta, — vous allez voir. — Za pozwoleniem, — dodał głośno, — za pozwoleniem... czy to się sprzeciwia prawom pojedynku, żebym ja pistoletów spróbował i raz do celu strzelił?
Świadkowie spojrzeli na siebie.
— To tego, — rzekł rotmistrz, — nic tego, ale pierwszy raz słyszę...
I ruszył ramionami.
Książę pozwala? — spytał starosta.
— Bardzo chętnie... — odparł Konstanty.
Zawsze jak najspokojniéj starosta kroków dwadzieścia pięć odmierzył, na sośnie przylepił kawałek papieru z wydartą w pośrodku dziurą... odszedł... wycelował, strzelił i prosił o weryfikację...
Kula uwięzła w istocie nie przedarłszy papieru w korze drzewa.
— Dosyć, że ja strzelać nie zapomniałem, — odezwał się po chwili, — to mnie cieszy.. a zatém...
Nie dokończywszy poszedł na miejsce. Książę wstał, nabijano pistolety, przeciwnicy mieli iść ku sobie aż do kroków dziesięciu...
Z francuzką galanterją starosta skłonił się przeciwnikowi, który mu ukłon oddał... Cichość i oczekiwanie... w dali szum wody czy lasu i coś jakby piosenka... a w klasztorze dzwonek woła na jednę z godzin do chóru...
Stefan blady z bijącém sercem, odmawiał modlitwę, któréj go nauczyła matka, któréj był zapomniał, a teraz sama wcisnęła mu się na usta...
Z podniesionemi pistoletami, patrząc sobie w oczy zbliżali się pomaluteńku... Starosta jednę powiekę przymrużył, celował, celował... ale do mety dochodząc jeszcze nie strzelił. Książę, który się zdawał oczekiwać na przeciwnika, nie począł pierwszy... o dziesięć kroków stanąwszy, spuścili pistolety, a starosta zawołał.
Mais que diable! trzymasz mnie książę na celu, trzymasz... martyryzujesz i nie palisz...
Monsieur, — odparł Konstanty, — a vous le premier!..
— Dlaczego?.. potém już książę nie będziesz miał co robić...
— To się da widzieć... ja sądzę, że do człowieka inaczéj się strzela jak do sosny. Ale dlaczegóż pan nie strzelasz?..
Ma foi! czekam!
— Ja także...
Milczący przyjaciele patrzyli na nich. Starosta się zżymał.
— Ale książę się nie nudzisz jak ja i masz się żenić, nie masz prawa do takich fantazji... powinieneś się bronić!!
Spojrzał w oczy długo Konstantemu, który stał chłodny, zrezygnowany, postanowiwszy poprowadzić do końca pojedynek wedle woli i natchnienia własnego... potém odwrócił się... powrócili na miejsca.
Pardon! — Starosta pistolet wsunął pod pachę i pomalutku dobył tabakierki, zażył tabaki, strzepnął jéj resztki z żabotów, ujął broń i stanął znowu... Poczęli iść patrząc sobie w oczy... krok za krokiem. Patrząc na to rotmistrz Trąba czerwieniał, czerwieniał... zrobił się karmazynowy, siny... aż nie mogąc strzymać, buchnął naostatek pięści podnosząc do góry i tupiąc nogami...
— Trzysta tysięcy! kto to widział! to nie tego... pojedynek... ale męka i facecja. Ja na to nie pozwolę... pal do miljon djabłów... pal!.. do kroćset piorunów, pal! kto w Boga wierzy! pa!!!
Starosta podniósł pistolet do góry i na wiatr wystrzelił. Konstanty podobnież.
— Za pozwoleniem, — odezwał się z ukłonem wyciągając rękę starosta, — nos preuves sont faites... a dalipan, tak mężnego człowieka żalby mi było zabijać. Słyszycie panowie, je vous demande bien pardon, mon prince, pour ma boutade d’hier... est-ce suffisant?
Konstanty podał rękę uśmiechając się.
— A wiesz książę, co mnie szczególniéj do tego skłania? — mówił z tą flegmą oryginalną starosta, która go nie opuszczała do końca, — oto! na honor! zobaczywszy te cztéry taranty, rozczulony zostałem. Ce sont des chevaux admirables. Nie chcę ich pana pozbawiać, pani kasztelanowej męża, a siebie przyjaciela, którego w księciu mieć się spodziewam.
Zakończenie było tak niespodziewane i oryginalne, że świadkowie uszom swym i oczom nie wierzyli. Hrabia Zeno się wściekał, odgrażał i nie czekając końca pobiegł do swojego powozu. Konstantemu trudno było co odpowiedzieć, ścisnął szczerze dłoń starosty, który znowu tabakę raczéj rozsypywał niż zażywał.
— Wiesz książę co? niedopisałeś mi! — szepnął. — Ja się strasznie nudzę... samobójstwo jest rzeczą brzydką i nieprzyzwoitą c’est plebeien... myślałem, że mnie zabijesz jak owego hrabiego... Tymczasem!..
Ruszył ramionami.
— Jestem w ambarasie co teraz robić, bom wszystko urządził en consequence... teraz nowy kłopot, trzeba rozpocząć życie... et ma foi, pour ceux qui en ont taté une fois...
Poniósł tabakę do nosa i westchnął.
— Więc mimo żeś mi tém książę przysługi nie wyrządził — dodał — soyons amis Cinna, c’est moi qui t’en convie!
Po téj cytacji i powtórném podaniu dłoni, zbierano się do powrotu; słońce się schylało ku zachodowi i miano ruszyć już, gdy turkot powozu niespodziany oczy wszystkich zwrócił na gościniec.
Starościna, jak się łatwo domyśla każdy, o wszystkiém była jak najdokładniéj uwiadomioną. Powiedzmy dla pojęcia tego charakteru, że biedna kobiecina doprawdy tak złą nie była jak się zdawała. Nie miała serca a fantazję rozbujałą, to cała jej wina; potrzebowała krzątać się, intrygować, a sama kochać nie mogąc, drugim do szczęścia przeszkadzać. Zrobiwszy głupstwo, opłakiwała je regularnie i nazajutrz popełniała drugie. Jakiś fatalizm pędził ją w ten labirynt, z którego wyjść nie umiała.
Piękna Gietta wiedziała nawet miejsce i godzinę pojedynku i nazwiska przeciwników. Ze zgrozą myślała, że może odrobinę przyczyniła się do podpalenia tego ognia, w którym książę Lazaron miał się nieochybnie spalić.
O godzinie drugiéj kazała zaprządz konie i wieźć się do kasztelanowéj. Po co? sama nie wiedziała może.
Zastała ją w pokoju ustronnym, siedzącą, wpatrzoną nieruchomie w ścianę, bezwładną jakąś i zmartwiałą.
— Czyś nie chora? — spytała.
— Ja? nie.
— Smutna?..
— Nie...
— Oczy masz czerwone, jak gdybyś płakała?
— Ja? to ci się tak zdaje.
Gietta poczęła chodzić po pokoju, wzdychając i poglądając na zégar.
— Widziałaś księcia?
— Dziś? — widziałam.
— Dawno?
— Nie ma dwóch godzin.
— Jakżeś go znalazła?
— Dlaczego pytasz mnie o to... wiész o pojedynku?
Starościna odwróciła się nagle.
— A ty? jakto? wiész także...
— Wiem, — cicho szepnęła Nina, — ma się odbyć za tydzień.
Gietta mimo całéj mocy nad sobą, niby niechcący się uśmiechnęła. Przyjaciółka postrzegła to i szybko podbiegła ku niéj.
— Jakto? dziś! — zawołała.
— Ale ja cię... ale ja ci... — szepnęła zarumieniona Gietta, — ale ja nie powinnam... bo po cóż cię przestraszać!
— Dziś! — nagląc powtórzyła kasztelanowa.
Zégar wskazywał trzecią, Gietta zwróciła nań oczy powoli i jakby mimowolnie... Tego ruchu dosyć było, aby ją zrozumiałą kasztelanowa, która padła w krzesło i zakryła twarz rękami.
W téj chwili trzpiotowatéj starościnie szczerze się żal jéj zrobiło.
— Nie trwoż się!.. co to pomoże... zlituj się, Pan Bóg go ocali — poczęła przytulając się do niéj. — Są cuda... chociaż ich trzech.
— Jak to? trzech? trzech? — podchwyciła Nina zrywając się.
— A no tak! starosta, Padniewski i hr. Zeno.
— Ma się bić z nimi wszystkimi, o Boże...
Kasztelanowa pochyliła się na fotelu i omdlała. Starościna porwała za dzwonek, krzycząc: wody! Zbiegły się sługi. Zaczęto trzeźwić... Gietta z ponurym wyrazem twarzy to przylatywała do przyjaciółki, to biegała po pokoju niespokojna.
— Słuchaj! — zawołała — cokolwiek się stanie... gorsza męczarnia czekać!.. Jedźmy!
— Dokąd?
— Ja wiem dokąd! moje konie stoją, każę pędzić cwałem... któż wié...
— A! jedźmy! jedźmy!
To mówiąc Nina biegła ku drzwiom. Starościna sama zarzuciła na nią okrycie, dała jéj zasłonkę, i rada że będzie czynną, wsadziła do powozu.
— Na Bielany! — zawołała — co konie wyskoczą!!
W chwili gdy po pojedynku tak dziwacznie i szczęśliwie odbytym wszyscy się do wyjazdu zabierali, powóz ze starościną i kasztelanową, którą trzeźwić musiała przyjaciółka, dojechał do bielańskiego lasku, i pierwszą osobą ujrzaną przez te panie był starosta, wiodący za rękę księcia.
Zdumienie pięknéj Gietty było niezmierne; przestraszyła się niemal tego obrazu tak sielankowego w chwili, gdy była przygotowaną na tragedję i prawie pewną nieboszczyka...
— I jakże się skończyło? — krzyknęła z powozu, nim konie się zatrzymały...
— Nader prozaicznie — rzekł kłaniając się starosta — z wyjątkiem, że ten biédny Padniewski został mańkutem..!! Nastrzelaliśmy się do syta... ale piękna starościno — dodał, ręką wskazując na prawo — jak można zabijać człowieka, który ma takie taranty!
Westchnienie wyrwało się z piersi pięknéj pani, a w chwili, gdy dłoń Konstantego chwytała zimną rękę kasztelanowéj, oczy Gietty zwróciły się na czwórkę tarantowatą i — zwilżyły łzami...
— Koniec końców — odezwał się jeden z młodzieży, chowając pistolety — djabłów wzięli djabły. Jest to epoka abdykacji... król, szlachta, tężyzna, co było najlepszego idzie w kąt, a lazarony tryumfują... Ja jutro wyruszam za granicę...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.