Sto djabłów/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
STO DJABŁÓW. MOZAJKA
Z CZASÓW CZTEROLETNIEGO SEJMU
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
TOM I.
KRAKÓW.
Nakładem wydawnictwa „Kraju“.
1870.
|
— Wiesz — mówiła piękna Gietta (zwana pieszczono tém imieniem, które niby z włoska miało oznaczać Ludwisię), — wiesz kochana przyjaciołko... wielką nowinę, która całą obiega Warszawę! Niepodobieństwo, żebyś ty jéj nie wiedziała... jak śmieszna jestem, że się pytam!
To powiedziawszy śliczna pani, ruchem pieszczonéj kotki rzuciła się w róg sofy, zakryła na pół usta wachlarzem i poczęła się śmiać śmiechem stłumionym.
Gietta... była śliczna, wiedziała o tém dobrze i zalotnie popisywała się z wdziękiem swym (ktoby się tego domyślił?) nawet przed współzawodniczkami. W téj zaś chwili czuła się cudnie piękną, oczka jéj gorzały, usta drżały niecierpliwą radością jakąś, cerę miała jak krew z mlekiem, wyraz zwycięzki; całe szczęście młodości niewątpiące o niczém promieniało z niéj. Nie miała więcéj nad lat dwadzieścia, choć doświadczeniem i świadomością o wiele zdawała się być starszą... była jedną z najczarowniejszych w świecie blondynek; oczka miała szafirowe, włosy popielato złote, nóżkę sylfidy (jak naówczas mówiono), a rączkę różowego szatanika... długą, utoczoną, chciwą uścisku, złota, kwiatów, berła bodajby — byle cacka i nowości. Znać było, że to mamcia wypieściła od pieluszek, że nigdy zimny wiaterek nie zawiał na ten klejnocik, że cały świat dogadzał mu, że się nauczyła, przywykła, ażeby jéj ulegało wszystko.. że miała nieszczęście albo za bajkę wymyśloną dla strachu, albo za rzecz przeznaczoną tylko dla tych biednych ludzi z ulicy, dla tłumu łachmanowego, co do uprzywilejowanéj nie należał kasty.
W przepysznym saloniku biało-złotym było ich dwie w przedobiedniéj godzinie, Gietta piękna gospodyni domu i jéj serdeczna przyjaciołka od dzieciństwa, z którą się nienawidziły, choć bez siebie żyć nie mogły. Przyjaciołka była także blondynką, ale włos miała jaskrawszy, złocistszy, oko czarne... wyglądała starzéj, choć były rówieśnicami. Rysy jéj twarzy o wiele poważniejsze, surowsze, były może klasyczniéj piękne, ale im brakło tego pieszczotliwego wdzięku, który Giettę czynił niezwyciężoną. Trzpiotek zachwycał... przyjaciółka (którą pieszczono w poufałem towarzystwie zwano Niną, a nosiła imię Antoniny), obudzała pewien strach i cześć... Nawet gdy chciała być wesołą, nie umiała, śmiejąc się, uśmiechała się smutnie... wejrzenie jéj głęboko wnikało w każdego i zostawiało niepokonane wrażenie.
Dwie, zresztą nie tak bardzo różne od siebie istoty, charakterami i fizjonomją stanowiły zupełną sprzeczność. Może to właśnie i kłóciło je z sobą i pociągało ku sobie, a nikt nie odgadnie, jakim cudem tak się znały, rozumiały i odgadywały, iż zaledwie jedna coś pomyślała, już druga przeczuwała i od pół słowa dobadywała się reszty.
— Widzisz Gietta! jak ty jesteś nielitościwa dla mnie, — odpowiedziała pierwsza — żartujesz sobie z mojéj nieświadomości w żywe oczy i tak bezecnie! Któż lepiéj nad ciebie przekonanym być może, że ja nic nie wiem, co się koło mnie dzieje? O! ty filutko!
I pogroziła jéj palcem Nina...
— Czegóż się śmiejesz?
— Czego ja się śmieję! biedna, zaślepiona Nino moja! czyż ty i tego nie wiesz, z czego ja się śmieję? czyż myślisz, że ja się śmieję z ciebie? Ale ja śmieję się, bo mi świat wesół, bo śmiech należy do życia mojego jak tchnienie, bo go potrzebuję jak powietrza... bo gdy nikogo nie ma i powodu żadnego, ja uśmiecham się do zwierciadła, do siebie saméj, do echa, które wesołość moją powtarza... Śmieję się, bo jestem śmiechem! weselem... powiedz, jeśli chcesz, dzieckiem. No, no, i już nie gdérz, ty stara babuniu!..
Było to jedno z przezwisk, które Gietta dawała przyjaciołce Ninie...
Wysłuchawszy tego tlómaczenia poważna pani, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się także, ale po swojemu, smutnie i spytała:
— No.. a nowina twoja?
— Ale jakże ci wreszcie nie wstyd o nią pytać? — chichocząc i bawiąc się wachlarzem, zawołała pieszczoszka, — ależ o niéj sroczki na dachach szczebioczą i wróble ją noszą... a ty warszawianka nic nie wiesz... i nie rumienisz się?
— Moja duszo ty jesteś światłem, a ja niewiadomością uosobioną — odpowiedziała chłodno Nina — ja nie wiem, kiedy jest niedziela, kto się z kim żeni, kto się w kim kocha, kto kogo rozwodzi... kto umarł lub urodził się. Zapominam nawet, którego dnia przyjmuje pani krakowska i marszałkowa Mniszchowa, choć obu mam szczęście być kuzynką... a ty chcesz, żebym wiedziała to, o czém sroczki z wróblami szczebioczą? Śmieszna pretensja.
— A gdybym ja ci niepowiedziała? — drażniąc się, poczęła piękna Gietta...
— To wiedzieć nie będę i płakać nie będę...
— O! ale ja muszę się zlitować nad tobą przecie... prawda?
— Jak chcesz, — obojętnie dodała pierwsza, — mów, jeśli się ślicznym usteczkom twym chce szczebiotać... nie mów, jeśli złośliwemu serduszku zachciewa się mnie drażnić...
— Śliczne usteczka nie płacą za złośliwe serduszko, kochana Nino, winnaś mi coś dodatku...
— Do usteczek dodam płomienistych ocząt dwoje... to dosyć?
— Skąpa jesteś!
Nina ruszyła ramionami.
— Nienasycona z ciebie.
Gietta śmiała się, swawoliła; nagle cała zwinąwszy się w kłębuszek, podsunęła się ku przyjaciółce, położyła głowę na jéj ramieniu, wyciągnęła rączki cacane, aby niemi dodać wyrazistości opowiadaniu i poczęła tym głoskiem, jakim dzieci sobie mówią bajki o strachach:
— Ninusiu moja! wystaw sobie... wystaw sobie... ale to rzecz cudowna... zjawisko osobliwsze.. o tém się mówi na ucho pod sekretem tylko, chociaż wszyscy już wiedzą o tém... W jednym domu na Podwalu niewiadomo zkąd... kto... od kilku tygodni przybyły czarownik, wieszczbiarz... cudów dokazuje, opowiada przeszłość, zgaduje przyszłość, odsłania tajemnice największe... prawi o rzeczach skrytych, jakby czytał w sercach na dnie. Ma to być starzec z siwą brodą, pustelnik... nie wiem tam kto... Za proroctwa nic nawet nie bierze, ale niezmiernie trudno się do niego dostać...
— Ale to są żarty jakieś!
— Jak to żarty? — oburzyła się Gietta... ja ci przysięgam na to, co mara najdroższego, że mówię szczerą prawdę, czarnoksiężnik, magik...
— Czarnoksiężnik! prorok! po cóżby tu się zjawiał, gdzie w czary nikt już nie wierzy, a proroków kamienowanoby śmiechem... Cóż mu z tego, że ludziom banialuki prawi?
— Ale jaka bo ty jesteś nudna z tém rozumowaniem: na co? dlaczego? on musi mieć do tego powołanie! Duch go proroczy męczy i zmusza mówić ludziom dla przestrogi...
Nina ruszyła ramionami.
— Nie rozumiem.
— Duszko, ja także nic rozumiem, i to właśnie mnie nęci, że rzecz jest niezrozumiałą. Wystaw sobie, księżna wojewodzina była u niego, marszałkowa koronna, podczaszyna, nawet pani krakowska... osoby poważne... Wszyscy się cisną... a ja — dodała ręce załamując Gietta — ja dotąd nie byłam... Nie mam z kim pójść!!
— A! otóż słowo zagadki! — śmiejąc się przerwała Nina... — daléj już wiem, idzie ci o to, nieprawdaż, abym poszła z tobą?
Gietta rzuciła się jej na szyję...
— Złota moja! wiedziałam, że ty to zaraz swoim rozumkiem odkryjesz... a! tak! tak! sama nie mogę... mężowi o tém ani mówić! i jakże z nim iść! ani myśleć... z kim? boję się... z tobą jednąbym poszła.
— Ale ja nie mam najmniejszéj ochoty, żadnych się dobadywać tajemnic, o nic pytać... przyszłość powinna być zasłonioną dla nas... tak lepiéj, przeszłość noszę w sercu jak żałobę — westchnęła — pocóż pójdę?
— Egoistka! — zawołała Gietta... pójdziesz dla mnie... nie pytaj się sobie, bylebyś mi towarzyszyła... Możesz przecie dla przyjaciołki to uczynić i być moją suivante...
— A ty zrobiłabyś to dla mnie? — zapytała Nina...
— Dlaczegóż nie? — ręce załamując odpowiedziała Gietta... — czyż wątpisz? ja, dla ciebie... wszystko...
— Wszystko? — cicho jeszcze raz spytała Nina niedowierzająco.
Zamiast odpowiedzi, trzpiot rzucił się jéj na szyję, począł ściskać i całować, i pieścić, i wymógł... prawie obietnicę.
— Jakkolwiek mi się ta cała awantura pomieścić w głowie nie może — rzekła po chwili przyjaciołka — ty wiesz, że trudno odmówić, gdy czego zapragniesz; ale jak to wykonać?
— Najłatwiéj w świecie — poczęła cicho z wielkim pośpiechem piękna pani — z niezmierną trudnością udało mi się dostać adres tego proroka... dano mi go z największém zaklęciem, ażebym nikomu nie udzielała... Mam zapisany numer domu... najdokładniéj. Przyjmuje tylko w wieczornych godzinach... wymkniemy się do ciebie, od ciebie pójdziemy pieszo, bo powozem zajeżdżać niepodobna.
— Ale cóż ludzie pomyślą o téj nocnéj wycieczce?... Dwie kobiety same jedne, wieczorem w takiém miejscu!... A, nie, ja na to nie pozwolę.
— Cóż się nam stać może?
— Motłoch, wojskowi... Ja nie wiem, ale ja pieszo nie pójdę.
— Widzisz, to ja jestem odważniejszą od ciebie — z wymówką odparła Gietta. — Ja wiem, że niktby nie śmiał...
Nina się obruszyła...
— Weźmiemy fjakra z ulicy.
— No, dobrze, fjakra... to mi wszystko jedno... Ale jeszcze dziś, dziś wieczorem, dziś koniecznie. Prorok mi uciec może, a ja chcę wiedzieć z ust jego przyszłość moją!
— O dziecko moje — zawołała Nina. — Jabym ci ją przepowiedziała, nie będąc prorokiem. Rodziłaś się, by być szczęśliwą; będziesz nią, choćby twe szczęście najwięcéj drugich kosztować miało... Będzie ci się powodziło, i z uśmiechem na różowych ustach nie potrafisz się nawet zestarzeć.
Gietta zerwała się z sofy, zrzuciła szal, którym była spowita, i klaszcząc w rączki, poczęła skakać po pokoju. Wzięła w drobne paluszki sukienkę, stanęła naprzeciw zwierciadła, ułożyła kibić, przegięła się, śmiała się do siebie. Wtém nagle, co u trzpiota nie nowina, porzuciwszy taniec nierozpoczęty, przybiegła do przyjaciołki i siadła przy niéj.
— Obie... słuchaj... ubierzemy się czarno, jednakowo; ja się zakwefię, aby twarzy mojéj nie widział; zmienię głos, aby nie wiedział, czym stara czy młoda.
Nina się rozśmiała.
— Ty to potrafisz!
— No, zobaczysz. Przyjadę do ciebie, konie zostaną w dziedzińcu, my wymkniemy się pieszo furtką od ogrodu; weźmiemy fjakra i w godzinę powrócimy. A! — poczęła, ręce łamiąc z niecierpliwości i główkę przechylając — jaka ja jestem ciekawa, co on mi powie.
— No, a jeśli co strasznego?
— To nie może być! — zakrzyczała Gietta i nagle zamilkła.
— Ale gdyby...
Nastąpiła chwila milczenia.
— Ty zawsze marzysz o czémś straszném, tobie strachy tylko w głowie. Co ma być strasznego i dlaczego? Gdyby nawet... No, to powiedzże mi, jak się tu powstrzymać?... Wszystkie tam były, mówię ci, nasze panie... do jednéj.
— A cóż im mówił?
— A, właśnie żadna powtórzyć nie chce; ale musiało to być coś nadzwyczajnego, osłupiającego, bo gdy o nim mówią, blednieją z podziwu, usta im drżą... i jakby przerażone milkną.
— A ty się nie lękasz?
— Jaka bo ty jesteś, Nińciu... ale ja tego właśnie dlatego tak pragnę, że się lękam...
Nina śmiała się smutnie, wstała z sofy powoli, jakby chciała przyjaciołkę pożegnać.
— Stój, czekaj, nie puszczę... więc pewno?... więc po południu?
— Stanie się wola twoja, — odrzekła Nina, — tak jak zawsze, gdy ty czegoś się uprzesz zażądać, ale pamiętaj droga Gietto... jeśli... potém nie będziesz rada z konferencji, nie składaj na mnie winy, tak jak to ty zwykłaś, gdy ci się co nie uda...
Brew gospodyni zmarszczyła się nagle groźno... targnęła za suknię stojącą przyjaciołkę.
— Co to ty powiedziałaś? powtórz. Że ja zwykłam winę składać na drugich?.. kiedy i jak to było?..
Poważnie z macierzyńskiem prawie uczuciem Nina powoli pocałowała ją w czoło, wzdychając...
— Tak to mi się wyrwało... niewiedzieć co! — rzekła niemal zawstydzona, — przepraszam cię.
Spojrzały na siebie, w oczach Gietty był tłumiony gniew, który może tylko dlatego powstrzymała, że potrzebowała przyjaciołki, że jéj teraz drażnić nie chciała... ale upomnienie się o wyrządzoną sobie krzywdę odłożyła na potém i zapisała ją w rubrykę długów do odzyskania...
Żegnały się, gdy kamerdyner wszedł oznajmując pana starostę, męża gospodyni, i tuż w ślad za nim na progu ukazał się on sam.
Zdziwić to może nieświadomych ówczesnego obyczaju domów na pańskiéj stopie utrzymywanych, że mąż się oznajmywał z wizytą swéj żonie. W istocie jednak pańskie owe stadła urządzone były w ten sposób, iż pani miała dom i służbę, apartamenta i towarzystwo zupełnie oddzielne, pan swoich ludzi, konie, pokoje, przyjaciół, przyjaciołki, a tylko w nadzwyczajnych razach uroczystych przyjęć dwa domy oddzielne w jeden się łączyły.
Tak było i tutaj, mimo że państwo się dopiero od półtora roku pobrali. Dobry ton wymagał, aby starosta oznajmywał się, ilekroć chciał panią odwiedzić. Widząc na progu ukazującego się męża, starościna nieznacznie położyła paluszek na ustach, a Nina tém spieszniéj chciała ujść natychmiast, gdy głos nadchodzącego dał się słyszeć za niemi:
— Czy to ja panią kasztelanową wypędzam?
Nina podniosła oczy, chłodném, nieco surowém wejrzeniem mierząc gospodarza i rzekła:
— Wychodziłam już, gdy pana oznajmiono...
— Prawdziwie jestem nieszczęśliwy... — z galanterją rzekł młody człowiek, schylając przed wychodzącą głowę.
— Cher ami, kasztelanowa się spieszy... ma interesa... mówiła mi...
W téj chwili drzwi się za nią zamknęły, Gietta upadła na kanapę, starosta milczący stanął wpatrując się w nią...
Był to pięknych rysów mężczyzna, młody, z obliczem myślącém, prawie smutném, któremu strój obcy nadawał jakąś cudzoziemską fizjognomję, rzekłbyś, francuza lub anglika. Typ polski starł się nie wiemy jakim trafem z twarzy, którą europejską, arystokratyczną, rasową nazwać było można...
W mowie téż akcent miał cudzoziemski, a gdy się zmusił do mówienia po polsku, często język kaleczył... Ubrany był bardzo wytwornie, z największą elegancją, ale skromnie. Czarne suknie, fjołkowy frak aksamitny, ciemna kamizelka, wszystkie akcesorja stroju, harmonijnie i ze smakiem były dobrane. Ręce, które zpod koronkowych mankietów wyciągał właśnie poprawiając je, były niemal kobiecéj piękności, białe, pulchne i poznać było łatwo, że nigdy ich żadna nie znużyła praca... Były to ręce do bawienia się niemi... nie do walki z losem, któremu twarda tylko dłoń podołać może.
Popatrzył na żonę, która z kokieterją dwoje rąk białych zarzuciła w tył i sparłszy na nich główkę leżała, jakby spoczywając...
— Jakże dziś? czy znowu trafiam na muszki w nosie? Nerwy? migrena? kaprysiki?..
— Jak tylko pytasz o nie, to je rodzisz! — zawołała Gietta, — ale wy wszyscy, mężczyzni jesteście despoci... wam trzeba, żeby nieszczęśliwa kobieta na rozkaz była dla was wesoła, żeby jak piesek skakała na dwóch łapkach przed wami...
Starosta westchnął tylko ironicznie się uśmiechając.
— Nieszczęśliwe ofiary tyranji naszéj! — zawołał załamując ręce komicznie. — Cóż więcéj?
— WPan jesteś nieznośny! wiesz, że ja żartów nie lubię...
— Ale cóż lubisz? — spytał mąż.
— Jak to? więc serce nie umie odgadnąć co ja lubię? więc ja muszę mówić... a! to nieznośne! przyznaj, że to jest... naigrawanie się z kobiety...
— Wiesz co, kochana starościno, mówmy o czém inném...
Gietta westchnęła.
— Tak jest... o czém inném... Co pan dziś robisz?
— Ale naprzód w téj chwili jadę na sesję sejmową, — rzekł starosta, — a na chwilę jeszcze do Małachowskiego... Posiedzenie będzie ożywione, wątpię, żebym mógł przybiedz na objad w porę, wyskoczę na chwilę do Radziwiłłów, aby co przekąsić... wieczorem jesteśmy u księcia podkomorzego, a może na chwilę wbiegnę na redutę... a pani?..
— Pani będzie jeść objad w domu... po objedzie ma być u kasztelanowéj, potém zobaczymy! Nie cierpię z góry układanych planów na dnie całe, to paraliżuje zabawę, to jéj odejmuje wdzięk cały... ja tylko tém się cieszę, co jest niespodziane...
— I nie zobaczymy się?
— Aż jutro... — prędko dodała Gietta.
To mówiąc spojrzała nań, był smutny, ale milczał.
— I to się nazywa małżeństwem? życiem dwojga istot, które sobie miłość, wierność, wspólność wszystkiego zaprzysięgły?..
Starościna się rozśmiała.
— Ale cóż ty chcesz, — przerwała skubiąc róg szalu, — żebyśmy się zamknęli na wieki wieków tête-à-tête, między czterema ścianami, żebyś ty mnie, ja ciebie znienawidziła co prędzéj... A tak... przynajmnéj ty tęsknisz i wzdychasz...
— A pani? — zapytał mąż z rezygnacją.
— Pani się — uśmiecha... — odpowiedziała Gietta.
— Powiedz, że się śmieje całemi ustami... i całém sercem, bo dla kobiety nie ma nic przyjemniejszego nad męczenie powolne ofiary, zwłaszcza kiedy czuje, że ona cierpi...
— Vous êtes adorable! — przerwała błyskając oczyma pieszczoszka, — ktoby powiedział, że kochanek najczulszy, a to prozaiczny pan małżonek...
— Czy małżonek nie może być kochankiem? — spytał starosta.
— Ale to przecież zakazane, toby było śmieszne... mieszczańskie, chłopskie. Chciałeś się WPan kochać we mnie, naówczas nie trzeba się było żenić...
Staroście uśmiech osobliwszy po ustach przeleciał... zamilkł... ruszył lekko ramionami, przeszedł się po salonie, spojrzał na zegarek.
— Dzień prześliczny, wiosna cudowna, a tu się trzeba zamknąć między czterema murami i nudzić nad rozbieraniem jakichś kwestji prawnych, konstytucyjnych, politycznych i słuchać mów i popisów elokwencji... A! gdyby nie książę... gdyby nie... o! uciekłbym ztąd dawno porwawszy moją panią — za granicę...
— Tak, aby podróżować w cztery oczy! — przerwała ruszając ramionami. — Zawsze ten nieszczęśliwy romans, którego ci z głowy nie mogę wybić...
— Z serca, — poprawił starosta i zabierał się wychodzić.
— Śmieszny jesteś jak nikt! — zawołała Gietta... Wyciągnęła jednak śliczną rączkę, dając mu ją do pocałowania... Starosta zbliżył się, usta do niéj przycisnął i cicho szepnął:
— Żeby w tak cudnéj istocie nigdy nie przemówiło serce! a! to być nie może... żeby ona nie poczuła miłości i nie zapragnęła jéj odwzajemnić...
Starościna śmiała się...
— Gdyby kto nas posłyszał! — rzekła, — całe miastoby się śmiało...
Nagle młody pan podniósł czoło zarumienione, i głosem pełnym wzruszenia odezwał się:
— I miałoby słuszność, miałoby stokroć słuszność... bo w istocie ja jestem w najwyższym stopniu śmieszny... a pani...
— A ja? a ja? — gorączkowo spytała zrywając się z siedzenia żona, — a ja?.. dokończże...
Ale gdy to mówiła, starosta już był się ukłonił nisko i pośpiesznym krokiem wybiegł za drzwi.
Gietta rzuciła się na sofę zniecierpliwiona, oczy zwróciła na sufit, wśród którego owalu tłuste amorki igrały wśród opalowych obłoczków.
Zamyśliła się, co się jéj rzadko trafiało, potém westchnęła, co także nie było jéj zwyczajem; widocznie ten maż zakochany ją nudził.
Zegar na kominie, w którego ozdobach porcelanowych także amorki grały rolę niepoślednią razem z pasterkami, wskazywał godzinę późną... trzeba się było ubierać... Gietta krokiem znużonym od sofki powlokła się przez salon, parę pokojów i znikła w tajemniczych głębinach niedostępnego apartamentu, poświęconego wielkiemu obrzędowi przystrojenia. Wszystkie drzwi się pozamykały, cisza głęboka zaległa pałacyk, pani trapiła teraz nieszczęśliwe swe sługi złym humorem, który wyniosła z salonu.
Z rana jeszcze pragnęła niezmiernie widzieć tego tajemniczego proroka odgadującego, jak powiadano, przyszłość... tłómaczącego przeszłość... szepczącego do ucha o wypadkach, o rzeczach, o których nikt a nikt w świecie nie wiedział; a teraz, gdy się zbliżała godzina konsultacji psychjatrycznéj, czuła się wielce niespokojną. Co on powié?.. Prosiła z sobą do towarzystwa kasztelanową i to ją niepokoiło... Przyjaciołkę uczynić powiernicą tajemnic, czy było dobrém? Wprawdzie jako przyjaciołka miała ona wiedzieć już wszystko, ale przed najszczerszemi jeszcze się coś zawsze ukrywa.
W tych myślach, które pofałdowały czoło pięknemu trzpiotowi nienawykłemu do troski, przeszły godziny samotne do wieczora. Mops faworyt dostał parę klapsów i poszedł spać zgryziony do różowemi poduszeczkami wysłanego koszyka, wiosenny dzień wydał się jéj posępnym, a im bardziéj zbliżała się godzina stanowcza, tém starościna większy okazywała niepokój. Z całego objadu jadła tylko trochę deseru i wysączyła pomału kieliszeczek słodkiego wina.
Po objedzie zadzwoniła o konie, przybrała się czarno, przed zwierciadłem spróbowała kwefu, szalu, zarzutki. Kamerdyner oznajmił, że konie były gotowe, z gorączkowym niepokojem wybiegła, rozkazując jechać do kasztelanowéj.
Ta kochana Nina, któréj Gietta nie kochała wcale, miała pałacyk przy Krakowskiém... wcale niepodobny do maleńkiego choć wytwornego domku pani starościnéj, co także nie jednało jéj serca współzawodniczki. Starosta, którego ojciec żył jeszcze, nie władał całym majątkiem, czekał. Kasztelanowa była panią dóbr znacznych, a mieszkanie jéj, choć nie tak wyświeżone i błyskotliwe, poważniejsze było, bardziéj pańsko wyglądające.
Wprawdzie zaślubiła wdowca, człowieka niemłodego, ale mąż naówczas nie wchodził w rachunek tylko jako worek, jako kasjer i dawca tytułu swego i znaczenia. Jadąc znajdowała Gietta, że Nina jakkolwiek młoda i ładna, nie zasłużyła na los, który ją spotkał. Kasztelan był trochę nudny, stary nieco, miał swe nałogi i nawyknienia, niedosyć był dobrego tonu, nosił się po polsku, należał do innego świata nieeuropejskiego, przecież był bogaty, a żona jego zasiadała zawsze wyżéj od téj biednéj starościnéj.
Ruszyła ramionami nieszczęśliwa istota myśląc o tém i pocieszyła się tém, że gdziekolwiek usiadła, chociażby w najciemniejszym kątku, koło niéj zaraz stawało koło promieniste wielbicieli, do którego pokornie nawet mąż się wciskał.
W pałacu było cicho, kasztelan jeszcze nie powrócił z posiedzenia sejmowego. Nina czarno ubrana wyszła naprzeciw przyjaciołki i znalazła ją, jak na tak upragnioną chwilę, dosyć smutną. Obie milcząc prawie, zamieniwszy ledwie słów kilka, przesunęły się z salonu przyciemnionego do mieszkania kasztelanowéj. Gietta spojrzała na zegar.
— Chodźmy, — zawołała — chodźmy prędzéj, cięży mi to... radabym już tam być i powrócić... boję się.
— A cóż zmusza nas jechać? — spytała gospodyni.
— Ja com raz postanowiła, to dokonać muszę! — zawołała starościna. — Wyjdziemy do ogrodu, nie każ przyjmować nikogo... chodźmy.
Z sypialni kasztelanowéj przez garderobę wymknąwszy się bocznemi schodkami, zeszły panie do ogrodu.
Pałacowy ogród składał się z kilku kasztanowych alei i lipowego gęstego szpaleru przytykającego do muru, który go opasywał. W murze była furtka, a od niéj klucz wzięła gospodyni; przeszły się parę razy milcząc po alei i popatrzywszy w uliczkę pustą, wybiegły w nią trzymając się pod ręce. Nieopodal widać było już przez otwór ulicy wrzawliwe i ruchliwe Krakowskie-Przedmieście. Mrok właśnie padać zaczynał. Fjakry szczęściem stały u wnijścia samego, a jeden z nich, jakby na nie oczekujący, otwarty... Starościna rzuciła się w głąb, zasuwając, ażeby nie być postrzeżoną, kasztelanowa za nią, i szepnęła adres kamienicy na Podwalu... Woźnica, który jedném wejrzeniem zbadał, iż wiezie jakąś tajemnicę... uśmiechając się, ruszył żywo.... Milczenie panowało w powozie... a jedno w nim serce przynajmniéj biło mocno... niespokojnie. Obu paniom zdawało się, że od niedawna ruszyły z miejsca, gdy powóz już się zastanowił i — już wysiadać było potrzeba... Przed kamienicą dwa fjakry podobne stały w małém oddaleniu... Starościna pochwyciła rękę towarzyszki swéj i poczęła żywo drapać się po dosyć ciemnych i niewygodnych wschodach. W połowie ich dwie panie zakwefione czarno, schodzące na dół, minęły je milcząc; ale ciemność nietylko rysów, postawy ich nawet rozpoznać nie dozwalała. Starościna ścisnęła niespokojnie rękę towarzyszki... Na pierwszém piętrze drzwi przed niemi otwarły się same; z trwogą starościna wcisnęła się do przedpokoju, w którym nikogo nie było, oprócz małego murzynka otwierającego drzwi; ten wskazał, nic nie mówiąc, paniom kanapę.
Pokój, w którym się znajdowały, pusty był, pospolity i nic niemówiący, a wcale niewytworny. Należał widocznie do mieszczańskiego mieszkania, umeblowanego ubogo i licho. Stół niegdyś z jadalni pochodzący, sofa, krzesła wytarte, składały sprzęt wszystek. Jedno okno słabo oświecało ściany, okryte obiciem szarém, spłowiałém, bezbarwném. W głębi widać było drzwi zamknięte, a z poza nich szemrało coś jakby cicha przerywana rozmowa...
Starościnę przywykłą do zbytków, do elegancji, spodziewającą się czegoś nadzwyczajnego, prozaiczne przedsienie owo nieprzyjemnie uderzyło; wyobraźnia wcześnie uprzedzona o cudach, zwinęła skrzydła przed tą rzeczywistością ubogą i pospolitą. Chciałaby się była zawrócić. Mógłże prorok, mieszkający w takiéj szkaradnéj izbie, jasno czytać w przeszłości i przyszłości. Nie śmiała nic szepnąć kasztelanowéj, czekały w zaciemnionym siedząc kątku, gdy w głębi drzwi się otworzyły gwałtownie pchnięte, kobieta słusznego wzrostu, okryta woalem, wybiegła z nich jakby wylękła i pędem, nie patrząc prawie, pośpieszyła ku wyjściu. Murzynek otworzył jéj drzwi, rzuciła mu woreczek i znikła.
— Kolej na nas — zawołała starościna.
— Na ciebie — szepnęła kasztelanowa — bo ja nie pójdę, będziesz miała przecie dosyć odwagi, by sam na sam się z nim rozmówić, ja tu zostanę...
Starościna wstawała już, murzynek ręką pokazywał jéj drzwi, wyprzedzał i stanął u nich. Kasztelanowa ścisnąwszy rękę, szepnęła tylko:
— Będę tu... nie lękaj się... idź...
Żywym krokiem ale niespokojna Gietta podbiegła ku murzynkowi, otwarły się drzwi. Za niemi była jeszcze ciężka zasłona czarna... trzeba ją było podnieść... Piękna pani dźwignąwszy sukno, znalazła się w dosyć obszernéj sali, wybitéj całkowicie kirem. Okna były pozasłaniane. Na ścianach u góry jakieś znaki kabalistyczne stały powypisywane. W głębi nie ujrzała nic tylko draperję, przed którą suknem ponsowém obciągnięty — był stół, a na nim klepsydra, naczynie z wodą i jakieś straszne, tajemnicze narzędzie niezrozumiałe. Z boku zwrócona ku wchodzącéj śmiała się zębami białemi trupia głowa, na ogromnéj leżąca księdze. Kilka foljantów oprawnych w pargamin rozrzuconych było po stoliku.
Ale nikt przy nim nie siedział, krzesło tylko puste, aksamitem wybite, z poręczami, staroświecką formą, oczekiwać się zdawało na niewidzialnego proroka. Drugie lżejsze nieco, zapraszało przybyłą, aby na niém usiadła... Samotność, kiry, trupia głowa, czarnoksięzki sprzęt, nastraszyły trzpiota nienawykłego do podobnych obrazów, sparła się naprzód na poręczy krzesła, potém zwolna osunęła na nie.
W téjże chwili zasłona w głębi z chrzęstem jakimś rozsunęła się gwałtownie, a gdy starościna podniosła oczy zlęknione, ujrzała już w fotelu siedzącego poważnego starca, z niezmiernie długą, białą, po pas brodą, brwiami nawisłemi na oczy, głową łysą, zgarbionego w pół i zdającego się wpatrywać w nią w milczeniu.
Obrazek był jakby z jakiéjś malarskiéj sceny skopjowany, nadto sztuczny, zbyt oklepany, ażeby na kim innym uczynił wrażenie, ale dla biednéj kobieciny... ten urzeczywistniony sztych Rembrandt’a wydał się... przerażającym.
Po dosyć długiém milczeniu, widocznie przeciągnioném dla uczynienia tém mocniejszego wrażenia, starzec, który się ciągle wpatrywał w Giettę, jakby wzrokiem chciał gęstą zasłonę, okrywającą jéj twarz przeniknąć... wyciągnął rękę milczący. Starościna domyśliła się, że swą dłoń podać była powinna... wysunęła ją z pod szalu, ale w rękawiczce. Starzec potrząsnął głową, żądając, aby zrzucono okrycie... Starościna z pośpiechu rozdarła rękawiczkę ciasną i rzuciła ją na ziemię. Śliczna długa jéj rączka, drżąc położyła się na stoliku... i spotkała w drodze dłoń starca... niemając czasu ni przytomności spostrzedz, iż prorocze ręce wcale do ascetycznych nie były podobne. Z pod szerokiego rękawa tajemniczego owego wieszczbiarza, wysunęła się ręka biała, pieszczona, prawie młoda... ujęła dłoń starościnéj, a oczy jego ciekawie się w nią długo wpatrywały.
Milczenie panowało chwilę.
Z pod brody ozwał się wreszcie głos przytłumiony:
— Przeszłość czy przyszłość?
Cicho odpowiedziała starościna:
— Wszystko! wszystko...
Starzec zamilkł... oczekiwanie zwiększało trwogę... Powoli się namyślał, pochylił twarz, oczów ni ust dojrzeć nie było można, dźwięk głosu dziwny, jakby na maskaradzie, wychodzący z pod kartonowéj pożyczanéj twarzy, uderzał pożyczoną intonacją.
— Przeszłość różowa jak jutrzenka — mówił powoli — gniazdka z puchów złotych usłane... niebo jasne, zielone nad gniazdkiem gałęzie, pachnące kwiaty, ranek wiosenny, promienisty... szczęśliwy... Ale to najgorsze poranki, gdy słońce się obietnicami oświadcza i pogodą, gdy wstaje wcześnie... gdy na niebie nie ma ani białéj chmurki, ani mgły szaréj... takiemu życiu, co się zaczyna piosenką — biada! biada! biada...
Ręka drżéć poczynała.
— Serce twe kochać nie umié... nie cierpiało, nie otworzyło się, zasklepiło. Śmiejesz się z rozpaczy, odpychasz wielbicieli, posługujesz tłumem, bawisz cierpieniem... Zabrałaś komuś serce do szczęścia potrzebne, na przekorę tylko, aby je położyć sobie pod nóżki maleńkie i deptać je codzień? Nie masz litości, ale może przyszłość téż jéj nad tobą mieć nie będzie... Jesteś czysta jak lód, zimna jak on... a możesz się rozpłynąć w kroplę... w łzę, gdy zapóźno miłość cię ogrzeje...
Starościna z tego wszystkiego słyszała tylko jedno — biada! zrozumiała tylko groźbę, krew uderzyła jéj do głowy, nie ze strachu tym razem, ale z oburzenia na tego głupiego proroka, wyrwała mu dłoń żywo...
— Nie rozumiem — szepnęła.
— Mam być zrozumialszym, kobieto! — zawołał starzec — drżyj, bo ci odsłonię to, czego ty się lękasz sama wyjawić przed sobą?
— Naprzykład? — przerwała z gniewem starościna.
— Nie kochasz męża, choć wart kochania, a odebrałaś go téj, która go kochała, którą on byłby kochał, gdyby nie twoje zaloty podstępne... Wiesz o kim mówię... ofiara twoja o trzy kroki od ciebie.
Starościna zarumieniła się i pobladła.
— Ale strzeż się pani! strzeż się piękna Gietto... nie piękność sama mężczyzn przyciąga i więzi... serce jest talizmanem, a ty nie masz serca!
— Ja nie mam serca! — rozśmiała się starościna — nie mam serca! cóż daléj?
— Mąż jeszcze dziś cię kocha, ale jutro, nieznalazłszy w tobie przywiązania, pójdzie go szukać gdzieindziéj...
— Niech szuka!
— Czy ci to obojętne?
— Zupełnie...
Staruszek zamilkł, ujął znowu dłoń niechętnie sobie podaną i czytał w niéj.
— Życie długie... droga jego z początku szeroka, jasna, wesoła... zwęża się potém, plączą ją wpadające ścieżki inne... gmatwa się los... ot tu widzę plamy wypalone od łez... opuszcza cię towarzysz... przychodzi w jego miejsce inny, zdradza cię.. kochasz niekochana...
Starościna pocichu rozśmiała się sarkastycznie.
— Koniec ginie w czarnych jakichś mrokach, pełnych skał i przepaści...
Nastąpiło milczenie... Starzec się zasunął w głąb krzesła. Piękna pani patrzała nań, czekając, aby się poprawił, ale skinął na nią, by odeszła... a w chwili, gdy się odwróciła, zniknął...
Szybkim krokiem wybiegła ku drzwiom zadąsana królowa, otworzyły się przed nią... W przedpokoju na tém samem miejscu, w którém ją zostawiła, znalazła towarzyszkę, podała jej rękę niecierpliwie pragnąc wyjść co najprędzéj, gdy murzynek przypadł do kasztelanowéj i milcząc począł jéj pokazywać drzwi. Nie mówił nic, ciągle i uparcie usiłując ją do wnijścia nakłonić. Nina opierała się zrazu... potém zawahała... Starościna, która się czuła obrażoną i rada była, aby przyjaciołka także wyniosła ztąd przykre wrażenie, rzuciła się na kanapę, z uśmiechem wymuszonym popychając ją ku drzwiom.
Sama nie wiedząc, jak i po co, Nina mimowolnie prawie znalazła się w izbie proroka...
Ten sam czekał ją tu ceremonjał przyjęcia, ale chłodniejsze oko kasztelanowéj teatralnym przyborem zostało prawie do nieufności zrażone. Ruszyła ramionami uśmiechając się. Ukazał się starzec.
— Żądasz pani wiedzieć przyszłość? — spytał ponuro.
— Nie, — odparła Nina, — wytłómacz mi moją przeszłość, jeśli potrafisz...
Stary namyślać się zdawał.
— Krótka, — rzekł, — prosta, jasna; początki życia twarde... dzieciństwo bolesne, młodość zimna, ale ponad nią świeci miłość...
Kasztelanowa się zarumieniła.
— Miłość dla człowieka, co może jéj był niewart. Przyjaciołka odbiera ci kochanka nie dlatego, aby jéj do szczęścia był potrzebnym, ale żebyś ty go nie miała. Tobie narzucono starca i przykuto do grzyba... Cierpliwości! Po chmurach słońce, po nocy dzień jasny... przecierpisz? któż wie... możesz być jeszcze szczęśliwą.
— Ale ja nie chcę przyszłości wiedzieć! — przerwała Nina.
— A przeszłość twa nie jest tajemnicą... Obudzą litość... Szkoda, żeś się nie urodziła do dni naszych!
Kasztelanowa powoli wysunęła rękę.
— Miałabyś, cobyś zapragnęła, gdybyś chcieć umiała!
Kasztelanowa zrazu obojętna i szyderska prawie, słuchała z uwagą i marszczyła brwi, on dodał cicho po chwili na pół stłumionym głosem:
— Wola może złamać przeznaczenie! Chcieć to módz!!
Starzec pospiesznie domówiwszy tych wyrazów, zniknął za zasłoną. Nina w zamyśleniu głębokiém podeszła ku drzwiom, które jéj otworzono... Spodziewała się tu znaleść oczekującą starościnę tylko, a oczy jéj uderzyła scena niespodziana. Przedpokój mieścił już nie jedną Giettę, tulącą się w ciemny kątek, aby nie być poznaną, ale kilka zakwefionych kobiet, niespokojnie unikających siebie, rozpierzchłych w różne strony, ciekawych poznać towarzyszki, a starających się o to, aby nikt ich nie mógł odgadnąć...
Starościna wstała żywo, ujęły się pod ręce i wyszły...
Na wschodach była prawdziwa procesja zakwefionych postaci, które milcząc i tuląc twarze zawstydzone ciągnęły ku górze. Dwie przyjaciołki zbiegły szukać swojego fjakra, znalazły go z trudnością wśród nagromadzonych powozów i nie mówiąc do siebie słowa, odjechały...
Wróciwszy do kasztelanowéj, Gietta padła na kanapkę, siedziała na niéj długo... nie śmiały się spytać jedna drugiéj o nic i rozstały się milczące... Obie czuły odrazę jakąś do siebie... a starościna odjechała niewiedzieć dlaczego, prawie gniewna.
Późno w noc zaczynała się reduta w Radziwiłłowskim pałacu, na którą uczęszczano tak tłumnie, iż biletów na nią nie starczyło spragnionym zabawy pełnéj uroku. Ta właśnie była wyjątkową i ostatnią. Karnawał minął oddawna, ale wszyscy się bawić potrzebowali, na czas i porę nie zważano bardzo. Reduta tak była wszystkim wygodną i tylu potrzebom serdecznym odpowiadała, iż się o nią wszyscy napraszali, wyprawiono więc jeszcze jedną. Tego dnia wieczory prywatne były prawie puste, w teatrze osób niewiele, a te które się tam pokazały, poznikały wszystkie... aktorowie dokończyli przedstawienia przed próżnemi ławkami.
Gdy się sale otwarły, tłum, który już oczekiwał przed drzwiami, wpłynął w nie z wrzawą i oznakami wesołości szalonéj. Pisk, śpiewy, okrzyki napełniły wszystkie kąty.
Co chwila powozy nowe zataczały się w dziedziniec, szczególniéj najęte fjakry, karetki i bomby, po których właścicieli ich wieczornych niepodobna się było domyśleć. Kilka znanych ekwipażów między niemi niewiele nauczyć mogły. Wiedziano dobrze, iż najczęściéj gdy konie stały w podwórzu, panowie co je tu zostawili znajdowali się gdzieindziéj.
Chwilami z sal wymykały się dwa domina zawinięte w płaszcze, siadały do bezimiennéj karetki, znikały na parę godzin i powracały nieznacznie.
Strojów charakterystycznych było mało, kilku mnichów, kilka pasterek niby wiejskich, arlekin, turcy, hiszpanie. Dwa czy trzy ubiory uderzały niezmierném bogactwem klejnotów, ale tych łatwo się było po nich domyśleć.
Wśród gwaru głównych sal, przesuwały się i postacie niezamaskowane z najlepszego towarzystwa. Ukazał się niejeden kontusz, niejeden obcy dyplomata wyfryzowany, upudrowany i wcale nie dbający o incognito. Maseczki zaczepiały najchętniéj tych panów, którzy z błogą galanterją im się uśmiechali. Obok młodzież i kilku polonusów staréj daty ze drzwi bufetu wyglądali z kieliszkami w ręku, pełnemi burgunda i węgrzyna.
Jeszcze daléj grano, a gra była zajadła. Kupy złota leżały w pośrodku... blady bankier z zawiniętemi rękawkami ciągnął faraona... stawili podchmieleni po tysiąc dukatów czasem. Krzyku i przekleństw nie brakło. Ta wyjątkowa reduta zamykająca już wiosną szereg zabaw zimowych, odznaczała się nadzwyczajną wesołością i ożywieniem.
Jakąś gorączką zdawali się przejęci gracze, biesiadnicy, tancerze, widzę, maski i starzy nawet senatorowie, którzy się dali namówić na ten spektakl niezwykły.
Sale w godzinę zostały przepełnione, napchane, a ciągle jeszcze ktoś przybywał. Fałszywe bilety w przedpokoju po cichu sprzedawano po cenach bajecznych.
We drzwiach wiodących do wielkiéj sali nabitéj piszczącemi maseczkami, z kielichem w ręku stał mężczyzna dosyć otyły, z twarzą rumianą, świeżą, wypogodzoną, z wygoloną czupryną, krzepki, zdrów, silny, wesół... jeden z tych typowych starych polaków, których już w XVIII wieku trudno było spotkać w Warszawie, chyba ich wieś dostarczyła. Był to widocznie obywatel wiejski chwilowo przebywający w mieście, na którego cerze i zdrowiu jeszcze stolica i troski żywota miejskiego nie położyły swego piętna. Wąs miał siwiejący, krótko i prozaicznie podcięty, ażeby do łyżki nie zaglądał; z pod niego widać było usta rumiane, uśmiechające się wesoło. Na czole pogodném występowały krople potu, które ocierał ogromną chustą.
Naprzeciw niego drugi, starszy o wiele mężczyzna, na trzcinie oparty, z twarzą bladą i zmęczoną, chmurny, pił z kielicha ale bez tego wesela, które trunek obudza. Zdawało się, że wino zwiększało tylko jego strapienie, bo coraz grubszemi fałdy okrywało się czoło.
— Co asindziej chcesz, — mówił pierwszy głosem jasnym i swobodnym — młodzież się musi bawić! dlaczego nie ma się rozerwać. To trudno, nam to już nie smakuje, bo myśmy swoje odbyli, pokosztowali wszystkiego i stracili gust...
— Ale za naszych czasów, panie kasztelanie, dalipan, bawiono się inaczéj.... to licho wié co... groch z kapustą. Kto tu pozna, co się może wkręcić między nasze karmazyny... i łyk bestja... i cham nawet, byle miał czém grzbiet przykryć. Miszkulancja obrzydliwa.
— No, bo i świat teraz taki, — westchnął pierwszy, — darmo płynąć przeciw wodzie, nasz szlachecki świat się skończył, a nowy bodaj rozpoczyna, na którym my królować nie będziemy.
— A kto temu winien? — zawołał chmurny starzec — jak nam we Francji, sam i kat wié gdzie zaśpiewają, tak my tańcujemy. Zwichnęliśmy się ze swéj osi, a nim drugą kołodziej przyprawi, pono o ziemię wóz się wywali.
— Ej! ej! co tam znowu złego tak bardzo ma być... wybrniemy z tego, mości dobrodzieju, wybrniemy.
Stuknął o kieliszek starego.
— Bodaj się nam dobrze działo!
— Bodaj... ale wątpię...
Gdy tak gwarzą, od drzwi wchodowych szmer, hałas i wrzawa słyszeć się dały, cisnąć się zaczęli widzowie ku nim; na salę wchodził ktoś znać ciekawy, kilka piskliwych głosków niewieścich odezwało się.
— To on! to on!..
Kasztelan wychylił się i ujrzał wsuwającego się starca z długą siwą brodą w sukni pustelniczéj, w ogromnéj mitrze białéj, zapisanéj znakami kabalistycznemi na głowie, z laską wieszczbiarską w ręku. Nowo przybyły nie miał maski na twarzy i nie potrzebował jéj, gdyż włosy, brwi, broda, wąsy osłaniały go tak, że rysów jéj prawie dostrzedz nie było podobna.
Laską stukając wsunął się do środka sali, a chór otaczających maseczek powtarzał ciągle i wiódł go głosami:
— To on! to on!..
Kasztelan nie mógł zrozumieć co to znaczyło, gdy nagle maski poczęły wołać:
— Sto djabłów! sto djabłów!!
W téjże chwili prawie sala, już i tak do zbytku przepełniona, poczęła się zalewać tłumem przybywających djabłów czerwonych, rogatych, paskudnych, ubranych całkiem jednakowo i formujących prawdziwy regiment djabelski. Na widok szatańskiego zastępu kobiece domina i maseczki poczęły się tulić i uciekać. Czarnoksiężnik podniósł laskę, jakby chciał ich zażegnać, ale djabli otoczyli go tańcując, i stał się cud, albowiem zamiast zwyciężyć owych stu djabłów, starzec został zwyciężony, zrzucił z siebie szybko okrywającą go suknię i czapkę, i ukazał się takim szkaradnym djabłem jak reszta. Okrzyk zgrozy towarzyszył téj metamorfozie.
Starzec z kieliszkiem w ręku patrzał na to z jakiémś politowaniem i zgrozą, a widząc wrażenie, jakie djabli czynili na tłumie, zapytał kasztelana:
— Djabli! djabli! cóżto to znaczy wszystko? ci szatani, ten wieszczbiarz i ten wielki strach kobiecy. Ja w téj waszéj Warszawie teraźniejszéj nic a nic nie rozumiem! Gdzieżby to kto dawniéj był chciał z prawowiernych chrześcjan przybierać dobrowolnie postać szatana? A tożby się obawiał, aby go w istocie djabli jak swego nie wzięli. A w gruncie co to innego jeśli nie naigrawanie się z religji, z djabła... i ze wszystkiego w cośmy dotąd wierzyli święcie!
Kasztelan się uśmiechnął.
— Mój mości dobrodzieju, — rzekł, — inne czasy, inne przekonania i wyobrażenia. Ową rogatą personifikacją djabelską nikt nas pono dziś nie nastraszy... Śmiejemy się z djabła, ale to nie przeszkadza wierzyć w pana Boga...
— A ja się lękam, że my pono sami już od tych djabłów niewiele jesteśmy lepsi, — dodał stary, — jak mi Bóg miły, wszystko to rozpusta...
— I gdybyś jeszcze asindziej wiedział, co to te djabły znaczą! — dodał kasztelan.
— Na miłość Bożą, a cóż, jeśli nie swawolę... — zawołał stary.
— Swawolę, ale jaką swawolę!.. ba! ba! — począł szeptać zcicha wesoły starzec. — Urodziło się to nie wiem jak i z czego, ale przed temi stu djabłami, których nikt nie zna, wszystko drży... kto do tego towarzystwa należy, dojść nie było podobna, to pewna, że nasza tężyzna najlepiéj wie o tém i że cała młodzież podejrzana, iż do téj farmazonji się zapisała... powstało to od niedawna, a już całemu miastu jest znane i trwogą nabawia... Stowarzyszenie to, które zdaje się mieć na celu dręczyć ludzi, dokuczać kobietom, mężów niepokoić... szaleństwa broi i bezkarnie się najgrawa ze wszystkich i oto, patrz asindziej, na publiczne zgromadzenie wystąpiło, jakby straży marszałkowskiéj, która ich pochwytać powinna, urągać się chciało...
Ztąd ten przestrach, gdy się djabli ukazali in persona, bo dotąd tylko dawali się czuć po psikusach, jakie wyrządzali.
Tysiące biletów bezimiennych z podpisem stu djabłów, krąży po mieście. Odbierają je wszyscy, zwłaszcza ci, którym się zdaje, że broją tajemnie, najcnotliwsze kobiety są wystawione na szyderstwa... pokój domowy zakłócony...
Starszy splunął z gniewem.
— Uciekać, — rzekł, — z téj waszéj Warszawy... Sodoma i Gomora... wieża Babel... brakło jeszcze tych stu djabłów.
— Wystawże sobie mój cześniku, — dodał kasztelan, — i ten czarnoksiężnik, co się w djabła przemienił, nie był bez kozery...
Od kilku dni rozeszła się wieść po mieście, że jakiś cudowny starzec prorokuje przyszłość, odgaduje przeszłość... kobiecięta na to jak na lep... niejedna się tam spłakała i dowiedziała o tém, co sądziła, że wszystkim zakryte... niejedna złapana wypaplała... a oto jawnie i oczywiście okazuje się, że ów czarnoksiężnik należał do bandy djabelskiéj, a jego konsultacje były drwinami poprostu.
— Ale jakże u kaduka, — przerwał cześnik ręką w stół bijąc, — pozwala na to wasza władza strzegąca bezpieczeństwa...
— A cóż ma zrobić? — szepnął kasztelan, — nuż się porwie, a pod maską znajdzie kogo takiego... no! rozumie się... że go tknąć nie będzie podobna...
Cześnik ramionami ruszył.
— Niech tam was z waszą Warszawą — zawołał, — nigdybym tu nie żył. Nie dziwię się drugim, ale wam panie kasztelanie, wam, co macie młodą żonę...
Kasztelan się rozśmiał.
— Dobrodzieju, o takie jak moja, nie ma się co obawiać...
Domawiał tych słów, gdy ujrzał stojącego djabła przed sobą, który mu się ukłonił... kasztelan uchylił się, ale szatan przystąpił do ucha i rzekł cichuteńko:
— Spytaj jejmości swéj, kędy wieczorem szarym zakwefiona jeździła?..
Dopowiedziawszy tych słów zniknął, stary zarumienił się, porwał, chciał biedz za nim, ale djabła już nie było, znikł w tłumie innych.
— Co on ci to powiedział? — spytał cześnik ciekawie.
— A!! błazeństwo... — odparł kasztelan, któremu jednak krew nabiegła do głowy...
Gdy tu się to działo, w sali, w któréj kręciły się maski, popłoch panował nie do opisania, za ukazaniem się owego regimentu, którym teraz dowodził czarnoksiężnik, część kobiet uciekać chciała, ale djabli zawarli drogę odedrzwi. Jakby się podzielili publicznością, wzięli w obroty każdy jakąś grupę... Djabli ci byli tak zręczni, iż potrafili się wcisnąć wszędzie, każdéj z pań coś szepnąć na ucho... a rzadko która, usłyszawszy słowa djabelskie, wstrzymała się od wykrzyku... zgrozy i oburzenia...
Najdaléj w kątek ciemny schroniły się były dwie maseczki, które wśród tłoku niedawno się znalazły widać i poznały. Jedna z nich miała wytworny strój francuski z kapelusikiem pasterskim, huletą i koszyczkiem kwiatów. Czarny maleńki loup osłaniał część górną twarzyczki białéj jak śnieg i młodziuchnéj.
Druga miała na sobie strój dawny z czasów Katarzyny Medicis i zasłonę zarzuconą na twarz.
Maleńki zręczny djablik wsunął się ku pasterce.
— A! królowo moja! jakże zachwycająco wyglądasz! — zawołał piskliwie, — ale godziłoż się tobie ubierać za pastuszkę? hę? chyba myślisz paść tę trzodę głupich gęsi, co patrząc w twe oczka posłusznie idą za tobą. Powinnaś się była przebrać za Djanę myśliwą... tyle bydła nazabijałaś, nie wyjmując męża...
— Mości panie!.. — zawołała pasterka.
— Ani panie, ani mości, jestem prosty djabeł, który kiedyś przyjdzie po jejmościną duszyczkę i ściśnie ją do jedwabnego woreczka na przysmak dla Lucypera...
Pasterka chciała uciekać.
— Pamiętaj, — szepnął szatan, — co ci powiedział czarnoksiężnik dzisiaj... djabli wszystko wiedzą... Pamiętaj! źle się skończy gra twoja...
A — djable! — dokończył szasnąwszy nogą i odszedł; pasterka padła napół zemdlona i poczęła płakać z gniewu.
Tymczasem drugi djabeł szeptał w ucho owej medycejskiéj damie:
— Kasztelanowo dobrodziejko, czas dług swój odebrać. Serce pana starosty jutro będzie wolne... a poczciwy stary kasztelan o niczém się nie dowie, choćby oczyma własnemi patrzał, nie uwierzy.
Wprawdzie go dziś jeden z naszych zaintrygował nieco... ale jéjmość się z tego wykręci... Widzisz pani, nie godzi się udawać cnotę, kiedy się tak okrutnie w sercu grzeszy, kochając cudzego...
Kasztelanową nazwana oburzona podniosła głowę, a djabeł śmiejąc się uciekł...
Podobnych scen i gorszych jeszcze daleko, było mnóstwo... zgroza powszechna... Żony demaskując się, biegły do mężów błagać ich, żeby choć jednego djabła schwytano... żeby się można przekonać, kto do tej kliki szatańskiéj należy... Ruszyli się starzy ku przedsieniom... posłano po straże... popłoch na sali zrobił się wielki, ale wśród niego, jak i którędy znikli djabli, tego sobie nikt wytłómaczyć nie umiał, nie wychodzili bowiem drzwiami... to pewna, nie widziano ich wylatujących oknami. Dosyć, że nie było w kwadrans ani jednego. Zwarzyło to zabawę... reduta osmutniała... panie siedziały po kątach chmurne, wiele z nich wyjechało natychmiast.
W sali gry tylko i w około butelek równie było pełno jak przedtém, owszem ścisk się zwiększył, a rozmowa podniosła wyżéj o jeden ton i podnosiła co pół godziny więcéj po wypróżnieniu znaczniejszéj ilości burgunda, szampana i węgrzyna. Starzy trzymali się jeszcze tego tradycjonalnego napoju, ale młodzież i wielki świat wolał drogiego burgunda i świeżo naturalizowanego, właśnie w czasie czteroletniego tego sejmu, szampana, którego ludzie dawnéj daty nazywali sektem.
Około kieliszków toczyły się rozmowy naturalnie tyczące się polityki, któréj wszystko było pełne... patrjoci młodzi brali górę, stara szlachta wiejska słuchała nadąsana... gorętsza nie rozumiała patrjotyzmu, który złotéj wolności szlacheckiéj zagrażał.. Mówiono téż wiele o życiu stolicy, o wypadkach bieżących, a głównie o owych stu djabłach na reducie. Mężowie instynktowo brali w obronę żony i siebie, krzycząc przeciw rozpuście i rozwiązłości nic nie szanującéj młodzieży.
— Świat przewrócony do góry nogami — wołał Suchorzewski, bijąc się w piersi — staréj Polski wkrótce śladu nie zostanie, niepodobna się zrozumieć w tym chaosie... sami sobie grób kopiemy...
— A no powoli, — przerwał drugi — nie tak zapalczywie, trzeba się uczyć rozumu i od drugich. Stojąc w miejscu, niewiele zrobimy, gdy inni idą, zmiany w ustawie rzeczypospolitéj potrzebne, konieczne... Nie mówię, aby wszystko wywracać, ale wiele się popsuło, naprawić należy.
— Tak! tak! — rzekł trzeci — będziemy naprawiali, jak mazur kozika naprawiał, co mu dał naprzód okładki nowe i mówił, że kozik ten sam; potém żelezce odnowił, kozik znowu ten sam miał być, ino w nim nic już nie pozostało starego...
Wszyscy w śmiech.
— Bajcie zdrowi — ozwał się starosta M... — my tu już niewiele rozumiemy, co się święci, a jedno widziemy, że nam na pogrzeb dzwonią...
Milczenie nastało grobowe, ten i ów westchnął... aż z grona, którego i połowa sobie nieznaną była, wysunął się człowiek, którego pono nikt a nikt nie znał. Wyglądał na te czasy i na to miejsce osobliwie — gdyby nie butna mina, wziąłby go może niejeden z tych panów za sługę, bo był odziany więcéj niż skromnie, czarno, bez najmniejszego haftu, ozdoby i guzika... mężczyzna był młody jeszcze, twarzy pociągłéj, oliwkowéj cery, czarnego oka, głowę miał wygoloną, wąs zawiesisty.. koło ust drgało mu coś nieustannie, jakby buchającéj z wnętrza mowy powstrzymać nie zdołał, a silił się próżno. Zmierzył dosyć zuchwałemi oczyma zgromadzenie, podparł się na stole i podnosząc kieliszek, zawołał:
— Proszę o głos, mości panowie!
Wszyscy zamilkli.
— Qui tacet, consentire videtur! — dodał po chwili — choć nie taję, że słodkich rzeczy prawić nie myślę... Jestem sam szlachcicem... ale jestem przedewszystkiem człowiekiem... Nie ma tu co w bawełnę obwijać... szlachta przepada i zginie...
Nikt temu nie winien, ani moskal i carowa, ani prusak i jego chytrość, ani król jegomość, ani pan Bóg, ani djabeł, tylko szlachta sama...
Czasy szlacheckie minęły a ludzkie nadeszły... a my chcemy zawsze jeszcze jak narośl i guz na ciele rzeczpospolitéj ssać z niéj soki na to, aby je we wrzodowatą ciecz przerabiać!! Hej! hej! mości panowie, było tego dosyć kilkaset lat... Chamaśmy dusili, jedli, pili... a choć z nim do jednego chodziliśmy kościoła, brat w Chrystusie był zwierzęciem naszego worka... Ale darmo, sprawiedliwość Boża przychodzi.. Mówił o tém ks. Skarga, pisał ks. Starowolski, ostrzegali ludzie rozumni, myśmy robili swoje...
A żebyśmy téż choć potrafili obronić rzeczypospolitéj? Ale na nas stało wszystko, a my nie robiące nic, jak oto i dziś, bawiliśmy się kieliszkami, sądząc, że świat jest stworzony, aby nam w nie nalewał...
Djabli nas wezmą, mości panowie! bośmy na to pracowali usilnie, aby nas wzięli... Obejrzyjmy się i uderzmy się w piersi, cośmy to warci?? Co robimy? Udajemy sensatów, patrjotów, ministrów, a z nas próżniaki, niedołęgi i rozpustniki. Mało co umiemy, nie robiemy nic... gnijemy na pniu... Nie mamy się co okłamywać... Jeszcze sto lat, a szlachcica polskiego, zabalsamowanego, za szkłem, pokazywać będą po muzeach...
Dixi! — i kamionujcie, kiedy chcecie... kamień mi innego słowa nie wyciśnie z piersi...
Napaść była tak gwałtowna, tak nieprzebaczająca nikomu, iż wszyscy osłupieli.
Jeden tylko ktoś z tłumu wyrwał się z wyrazem: Jakubin! precz z Jakubinem!!
— A no tak! Jakóbin, jeśli chcecie... i oni więcéj mają od was rozumu...
— Co za jeden? kto to taki? — pytano w koło.
— Kat go wie! nikt go nie zna...
— Jakiś chamski syn! — wołali inni.
Mężczyzna oliwkowéj cery powiódł oczyma po zgromadzeniu, westchnął, postawił kielich i powoli wyszedł do sali. Ustąpili mu się wszyscy, gdy wychodził.
Jeden młody człowiek w progu podał mu rękę milczący, ale w tém z tyłu słyszeć się dało:
— Tchórz! wynosi się za drzwi! tchórz...
Nieznajomy się odwrócił, brwi namarszczył i takim samym krokiem poważnym, poszedł do stołu, przed którym stał przed chwilą.
— Na dowód, żem nie tchórz... oto mnie waszmość macie, — rzekł, — i na dowód, iż się ani was, ani prawdy nie ulęknę, powiem wam ja raz jeszcze... Od dwóchset lat niemal, lament i utyskiwanie powszechne, iż rzeczpospolita ginie... aby ją utrzymać, trzeba było ludzi silnych, charakterów wielkich, spartanów i rzymian, a my schodząc powoli, zeszliśmy na pieszczonych karzełków i Sardanapolowe dziecięta... Starzy piją i kłócą się, młodzież bawi się i szaleje, nie pracuje nikt... Jedno pokolenie oddaje drugiemu swoje wady i choroby, a każde do spadku coś jeszcze przyczynia; fortuny tracimy, ale wad i kalectw nabywamy codzień więcéj. A jak ją kraj i społeczność utrzymać może, którą cnota żadna nie wiąże, którą wszystko rozprzęga nic nie łączy?..
Spojrzał po starych...
— Widzę czupryny polskie i wąsy polskie, ale serce polskich już nie ma, owych obywateli, co w niebezpieczeństwie kraju święcili dlań zdrowie i mienie... owych surowo wychowanych rycerzy, co sypiali w zbroi i o razowym chlebie obozowali na kresach, miljony sypiąc na wojska... owych senatorów niezłomnych, owych ludzi wielkich a pokornych... kto mi dziś pokaże? Polska ginie przez brak polskiéj cnoty...
Spojrzał ku drzwiom i młodzieży.
— Jakie ojce takie syny, — rzekł, — francuzi to czy niemcy, nie poznać! Całą siłę młodzież szafuje na rozpusty, bawią się w stu djabłów, w czarnoksiężników, końmi i dziewczętami... Rzeczpospolita ginie, oni skaczą; rzeczpospolita stoi bezbronna otworem obcym gospodarzom, co w niéj sobie czynią co chcą, oni za złoto moskiewskie sprawiają baliki nierządnicom... Wszędzie, gdzie zajrzeć, zgnilizna... jesteśmy trupem... a trup padnie pastwą kruków i dzikiego zwierza...
Zamilkł.
— Mościpanie, — odezwał się ośmielony nieco, ale pełen oburzenia kasztelan, którego twarz zarumieniła się cała, — w wolnéj rzeczypospolitéj obywatelowi nawet tak obrażające dla całego narodu wyrazy godzi się głosić... ale nikt incognito nie miota obelg, o które się ktoś przecie ująć możeby zechciał. Zdejmże asindziej maskę i powiedz nam to, kto jesteś?
— Rozumiem, — rzekł nieznajomy z ironicznym uśmiechem, — chcecie wiedzieć, czy to czasem nie łyczek, nie cham, nie przybłęda jaki, przyszedł was tu w żywe oczy bezcześcić? Szlachcicowi to może być tolerowaném... ale nie komu innemu... Wiedzcie więc ichmość, że i ja szlachcicem byłem, jeśli nim nie jestem, i tak dobrym jako wy tu wszyscy... ale szlachectwo dziś ustąpić musi przed tytułem człowieka. Zowią mnie Konstantym kniaziem Korjatowiczem Kurcewiczem, ród niczego, ale tak zeszkapiał, jak wy wszyscy... coście na zgubę przeznaczeni... Kto zechce mnie na rękę wyzwać, służę, jeno mu tę uwagę uczynię, że zabiwszy mnie, i Polski nie zbawi i siebie nie naprawi. Na męztwie nam nie zbywało nigdy, pójść, huknąć, stuknąć, ściąć się, zabić lub być zabitym, o to najłatwiéj... ale pracować cicho, skromnie a wytrwale, tego ichmość nie potraficie, ani młodzi ani starzy...
— Mości kniaziu — ozwał się kasztelan — a jegomość żeś to lepszy... daj dowody...
— Nie lepszy jestem od was — rzekł kniaź — ale mi przeto wolno złe widzieć i karcić, a gdy kto moje zobaczy i pozwie mnie, przyjmę...
— Ino jeszcze tak bardzo źle, jak waszmość sobie poetyzujesz, nie jest — ozwał się któryś z młodszych — pracuje się nad naprawą rzeczypospolitéj.
Kniaź się uśmiechnął.
— Jak? — zapytał — nad literą prawa? A wieleż to lat trzeba, aby prawo nieszanowane społeczność zmieniło? Poprawcie rodzinę, ludzi, a najgorsze prawa szkodliwemi być przestaną. Darmo tam konstytucje pisać, gdzie one słowem zostają i co kilka lat się wywracają.
— Toby już na to wyszło, iż zginęliśmy bezpowrotnie, w całun się zawinąć i do trumny! — szepnął inny.
— Nie inaczéj — dodał kniaź z ironją — nalejcie sobie węgrzyna, nalejcie burgunda, huknijcie: oby się nam dobrze działo! jakoś to będzie, potém: kochajmy się! i idźcie spać, powierzywszy swe losy ambasadorowi carowéj — tak lepiéj... i nie ma nad czém głowy łamać.
Dokończywszy, znowu się oddalił od stolika i szedł ku drzwiom, tym razem nikt go już nie wstrzymywał. W progu tylko oczekiwał nań młodzieniec, który mu był wprzódy rękę podał.
— Bardzo to pięknie i heroicznie — zawołał doń — że wy kniaziu stajecie mężnie przeciwko całemu zastępowi sam jeden... ale czy to się na co przyda i czy wy na tém szwankować nie będziecie?
— Ja! — uśmiechnął się kniaź Konstanty — albo to o mnie idzie?
— Starych i młodych podrażniliście, narobiliście sobie nieprzyjaciół... a choć Polska, jak mówicie, nie ma dosyć siły, by się oprzeć nieprzyjaciołom, znajdzie się dość, by zgnieść jednego człowieka, co śmié mówić prawdę...
Kniaź popatrzał na młodzieńca i uśmiechnął się.
— Nie straszcie mnie, bo się nie zlęknę — rzekł obojętnie — tam gdzie potopem i ogniem ma być wytępiony świat, co znaczy jedna krwi ludzkiéj kropelka?
— Widzicie zaczarno — przerwał wstrzymując go młody człowiek — musieliście świeżo przybyć do Warszawy i nie poznaliście jeszcze, jak szlachetnym ożywioną jest duchem.
— Nie od dziś tu jestem, choć mnie nikt nie zna. Chodzę na sesje sejmowe, widzę usiłowania pewne odrodzenia rzeczypospolitéj, ale to — umarłemu kadzidło...
Rzucił ręką i postąpił daléj, nikt go nie powstrzymywał... znikł w tłumie.
Młodzi i starzy pozostali pod wrażeniem jego smutnego proroctwa...
— W tém ma słuszność — ozwał się jeden ze starych — zdegenerowani jesteśmy. Dawniéj gdyby tam nie wiem kto, choćby stokroć kniaziem był, przyszedł szlachcie naszéj niemiłemi wyrazy pluć w oczy, wszyscyby się do szabel porwali i trutniaby nie stało, boby go rozsiekano... a dziś daliśmy mu wyjść cało...
— Czekaj pan — przerwał głos z tłumu — reduta nie plac boju... mamy sto djabłów, którzy nas wezmą w obronę, zobaczymy jak kniaziątko z tego wyjdzie, jeśli cichaczem jutro nie wyruszy z Warszawy...
Wyrazy te były wymówione głośno, i z za tłumu głos na nie odpowiedział:
— Do usług, nie wyjeżdżam, nie... kto zechce, mieć mnie będzie... służę...
Znowu w sali około kieliszków nastało milczenie.
— At! zapićby tę sprawę! — ozwał się rumiany, otyły wojewoda czernichowski — zwyczajnie... kazanie malkontenta! Nasłuchała się ich rzeczpospolita dosyć... i w imię dobrych chęci przebaczyła ostre wyrazy. Wnoszę więc toast, który wszystkich zaspokoi... naprawy rzeczypospolitéj!
— Rzeczpospolita nie potrzebuje naprawy! — oburzył się inny — tylko jéj nie psujcie waszém kołodziejstwem... a zostawcie piastę jak była... pojedzie wóz daléj.
— Kochajmy się! — krzyknął inny.
— Kochajmy się! kochajmy się! I we wrzawie ogólnéj, wywołanéj tém zdrowiem, utonęły pojedyncze głosy...
Nigdy może życia zwykłe zatrudnienia i zabawy nie uległy większemu przewrotowi, jak w czasie czteroletniego sejmu w Warszawie. Dzień się kończył o trzeciéj w nocy, a poczynał nazajutrz około południa. Wszyscy się uskarżali na brak godzin, które starczyć nie mogły pracy i rozrywkom. Rozrywki stawały się same pracą, gdyż najtwardsze zdrowie bez szwanku z nich wyjść nie mogło. Gorączkowe to życie w przededniu prawie zgonu, zdaniem tych, co go skosztowali, miało zupełnie odrębny charakter. Wszystkie umysły były podniecone; była nawet gotowość do ofiar niezwyczajna, było oczekiwanie czegoś wielkiego, mającego z usiłowań wspólnych ogółu nieochybnie wyrosnąć. Tu i owdzie wprawdzie odzywały się głosy przeciwne, ale nieśmiało i bojaźliwie; a wszyscy ci obrońcy starego nieporządku, na nieszczęście znani byli jako ludzie nie dosyć czyści i bezstronni, aby ich zdanie zaważyć miało. Naród cały pragnął nowego życia, praw nowych, któreby schorzałą odnowiły społeczność i osłabłe państwo. Niestety! te najlepsze chęci objawiały się zapóźno, zasłabo... bądź co bądź, rachowały się jeszcze z przeszłością, nie chcąc z nią zrywać i wychodziły z łona ludzi dobréj woli, ale charakteru bez energji i obyczaju nieróżniącego się bynajmniéj od ogólnego wieku zepsucia.
Przerabiano konstytucję nie śmiejąc ani się przyznać, że trzeba było przerobić społeczność samą, że należało zmienić życie i ów sejm prawodawczy, przedsiębiorący reformę, był czteroletnim balem, stypą, grą i tańcem.
Legislatorowie pisali tém samém piórem ustawy dla kraju i listy do kochanek, nie domyślając się może, iż słabość Polski tylko ostra reforma obyczaju samego wyleczyć mogła. Przegrywano tysiącami dukatów na wieczór, mówiąc o potrzebie ofiar dla rzeczypospolitéj.
Tém przewróconém życiem nocném zmuszeni byli obchodzić się nawet starzy senatorowie, nieprzywykli do niego... stękając powracali późno do domu, mrucząc zrywali się z pościeli, ocierając pot z uznojonego czoła, cały duży dzień kręcili się z miejsca na miejsce przenosząc, — ale cóż było na to poradzić! Sądzili, iż pracują dla lepszéj przyszłości. Jeden z najregularniejszych ludzi w świecie, pan kasztelan, mąż Niny, tego dnia przyjechał do domu o trzeciéj. Kazał powozowi stanąć u bramy, bojąc się przebudzić żonę, dziedziniec przeszedł pieszo i na palcach zbliżył się do sypialnych pokojów. Tu jako w domu starego autoramentu, podział ów na osobne apartamenta pana i pani nie istniał, sypialnia małżeńska, łącząca pokoje kasztelana i Niny, wspólną była obojgu. Stary sądził, że jejmość dobrodziejka oddawna już zasypiać musi i wsunął się na palcach w białym kitlu z nieodstępną chustką, którą spocone, uznojone czoło ocierał. Ale nad wszelkie spodziewanie znalazł kasztelanową klęczącą przy krucyfiksie na modlitwie, zatopioną w jakiéjś religijnéj ekstazie... Nie odzywając się więc stary, przysiadł w niskim fotelu, szanując pobożność żony.
Po chwili kasztelanowa ruszyła się od klęcznika, wstała i spojrzawszy na swego męża a pana, odezwała się cicho:
— Tak późno dziś wracacie?
— Ale i jéjmość też zamodliłaś się, wszak to dnieje, godzina trzecia...
— Czekałam.
— A pocóż było czekać! poco było czekać! My teraz nie wiemy ani dnia ani godziny, kiedy nas powołają gdzie i jak długo trzeba będzie zabawić... a! psia służba! — westchnął kasztelan.
— Bo by też od niéj można się uwolnić — cicho odezwała się Nina — dość już się jegomość wysłużyłeś krajowi... obeszłoby się tu bez nas?
— Myślicie? — spytał zdziwiony stary — doprawdy! No! to może pierwszy wypadek, żeby żona senatora wypędzała go z Warszawy... Proszę! proszę!! A wiesz asindźka — dodał — że mimo takiéj niepraktykowanéj cnoty...
Tu kasztelan przerwał nagle i otarł się chustką, pani spojrzała nań ciekawie.
— Coś chciał powiedzieć?
— E! głupstwo! sam się tego wstydzę! — mruknął stary.
— Ale przecież? cóż to takiego, co chciałeś powiedzieć i przerwałeś... mów, proszę.
— Dziś na balu w reducie — po chwili namysłu odezwał się kasztelan — ktoś mi szepnął, gdym asindźkę wychwalał: „spytaj swojéj jéjmości, gdzie była wieczorem?“
Stary spojrzał na żonę, która się zarumieniła mocno, ale rumieniec wziąć było można za oburzenie. Ruszyła ramionami i poczęła zimno:
— Prosiła mnie starościna, abym z nią pojechała do tego wieszczbiarza, o którym całe gadało miasto. Źlem zrobiła może, żem się dała pociągnąć — ale...
Kasztelan porwał się z krzesła i upadł na kolana, składając ręce, w których dla większéj patetyczności ogromna chustka biała figurowała.
— Antolku moja! przebacz — zawołał — niepoczciwy człek ze mnie, żem ci śmiał nawet zadać to głupie pytanie, alem z góry wiedział, żeś czysta jak djament... a słowa tego trutnia ciężyły mi kamieniem. Przebacz... A nie gorzéjżeby to było, gdybym to złośliwe słowo zjadł w sobie i schował? nie miałażbyś prawa naówczas wyrzucać mi braku zaufania...
Nina uśmiechnęła się smutnie.
— Ale wstańże jegomość, proszę.
— Nie wstanę, aż mnie jéjmość nie rozgrzeszysz i nie — pocałujesz! — zawołał stary z zapałem.
Rozgrzeszenie byłby łatwo otrzymał poczciwy kasztelan, o pocałunek było trudniéj, ale litość zmuszała spełnić i ten warunek szanując stare kości. Zbliżyła się więc jejmość i złożyła mu na uznojoném czole pocałowanie, które było ofiarą. Kasztelan chciał ją pochwycić i ucałować jéj ręce, ale mu się prędko wymknęła, wstał więc opierając się o posadzkę z trudnością wielką, bo był ciężki choć na swój wiek jeszcze silny. Zasiadł znowu w krzesełku i westchnął.
— A! co to się dziś działo w téj reducie — zawołał, — tom jeszcze tego jak żyw nie słyszał i nie widział. Niespodzianka po niespodziance... i ów czarnoksiężnik, który się potém w djabła przemienił, i owi przeklęci djabłowie... i na dobitkę cenzor się wyrwał, czy podpiły, czy szalony, który nam wszystkim w oczy takich naprawił komplementów, że o mało do awantury nie przyszło...
— Cóż to za cenzor? kto taki?
— Nikt go nie zna, a przynajmniéj nikt dotąd o nim w Warszawie nie wiedział. Jakiś kniaź Korjatowicz... śmiały jegomość, bo się porwał samopas na wszystkich...
— Z jakiego powodu?
— Żółć mu wezbrała, czy nie wiem co go kolnęło — mówił kasztelan — dosyć, że po nas jeździł, a my milczeliśmy jak trusie...
A! ta Warszawa! Warszawa...
— Dlaczegóż z niéj nie uciekamy? co za konieczność stać tutaj, gdyby się bez nas obeszło? — spytała piękna pani.
— Konieczność! tak! — westchnął stary, — miał poczęści cenzor słuszność, żeśmy wiele zawinili.. kto bez grzechu... to jedno w nas zostało, że jak na zawołanie rzeczypospolitéj każdy staje w gotowości z czém kto ma... Otóż i my tak, zdolni czy nie, gdy matka chora, przy łożu być musiemy, pomożemy jéj albo nie, czujemy obowiązek obywatelski i absentować się nikt nie może...
— Jest tylu! — szepnęła Nina...
— Ale każdy służy za siebie.. Przecież się to kiedyś skończyć musi... Pojedziemy wytchnąć na wieś...
— A! jedźmy! jedźmy! — składając ręce, zawołała żona, — po co tu siedzieć mamy i patrzeć na te szkarady... żyć wśród tego zepsucia, uśmiechać się tym, których szanować nie możemy...
Mówiła to z takim zapałem, iż kasztelan nieco zdziwiony się odwrócił, jakkolwiek simplex servus Dei, człek prosty i niepodejrzliwy, uczuł w tém coś niezwyczajnego; wzruszenie w głosie... łzy na oczach przestraszyły go... Wytłómaczył to jednak sobie rzuconém pytaniem i przypisał żalowi, które obudziło.
— Ej co to jéjmość do serca tak bierzesz, i ten świat, i jego sądy, i gadaninę... nie trza na to zważać, bo to wszystko funta kłaków nie warto! Winienem, żem mojéj dobrodziejce bałamuctwo powtórzył, ale o tém zapomnieć trzeba...
— Dziś się to zapomni — odpowiedziała kasztelanowa — a jutro powtórzy może na inny sposób i dotknie boleśniéj.
— No! no! dajmy już pokój! dajmy pokój! — mruknął kasztelan... — trzeba iść spać... bo jutro rano pańszczyzna zawoła o swéj godzinie, a tu jeszcze pacierza nawet zmówić nie miałem czasu... niechże się jejmość kładnie... a ja z panem Bogiem pogadam...
To mówiąc kasztelan, poszedł po różaniec, po książkę, i włożywszy okulary, rozpoczął serdeczną modlitwę. — Był to człowiek staréj daty wpośród nowego świata... i jak wszyscy, co przeżyli epokę, dla któréj byli stworzeni.. cierpiał niemogąc się z nową oswoić.
Tegoż samego dnia, o téj saméj rannéj godzinie, w alei Ujazdowskiéj, w maleńkim domku, który był ulubionym ówczesnéj młodzieży... pięciu czy sześciu ichmościów po reducie się zebrało na umówiony poncz djabelski...
Zamówionym on był wcześnie u gospodarza, który wszystkie posługujące doń materjały przygotował.. napróżno do świtu oczekując na gości.
W odosobnionéj salce wpośród stołu miejsce honorowe zajmowała waza ogromnych rozmiarów, przy niéj leżał stos pomarańcz, kupka cytryn, a w dwa rzędy ustawione butelki, zawierały burgunda, szampana i jamajkę.
Posługujący spał w krześle, gdy nareszcie turkot się dał słyszeć i dwa powozy zajechały w wielkim pędzie, czterech młodych panów wbiegło na górę... z szumem, hałasem, dobrym humorem i zamaszystością, właściwą ówczesnéj arystokratycznéj tężyźnie... Chłopak porwał się z krzesła piorunem, ale rozespany wpadł na gości, i nie wydobył się z między nich, aż wyszturchany boleśnie...
— Cóż to jest u licha? — zawołał jeden z przybyłych, — przecież dziś u nas walne posiedzenie djabelskie, a dotąd wy tylko tu... i nikogo więcéj?
— Ale reduta, reduta!.. Popili się djabłowie nasi — rzekł drugi. — Ręczę jednak, że przybędą.
— Tak; ale oto już dzień, a tyle mamy do gadania.
— Najprzód — przerwał trzeci — zrobić poncz, który daje siły; potém reszta.
To mówiąc, zakasał rękawy kurtki i zabrał się do dzieła.
Ale w téjże chwili na schodach dało się słyszeć stąpanie i śpiewy, a znowu trzech, potém dwóch świeżych gości weszło wesoło do salki... Obliczono się oczyma.
— Beppa braknie — rzekł jeden.
— Gdzieś go któraś musiała porwać i uwieść; ale się wyrwie.
— Poncz, poncz! — zawołał ktoś drugi — dawajcie poncz! Po tych napojach wodnistych człowiek potrzebuje pokrzepienia.
W wazie już powoli zbierały się wytłoczyny pomarańcz, kupy cukru... lał się w nią burgund i szampan... wszczął się spór o ilość stosunkową jamajki. Tymczasem nowi panowie przybywali... i jeden z nich jako marszałek zaprosił zgromadzenie, aby zasiadło.
Wpośród śmiechów i żartów wszyscy zabrali swe miejsca... Zapalono poncz w wazie, pogaszono wszystkie światła, a że okiennice były pozamykane, niebieskawy tylko płomyk palącego się rumu twarze zgromadzenia oświecał.
— Panowie a bracia! — ozwał się prezydujący... ad rem... Pan Belzebubowicz wyłoży cel zebrania i stowarzyszenia naszego.
Ktoś trzykroć w stół uderzył nożem.
— Silentium!
Belzebubowicz, który był garbaty, a co mu brakło do wzrostu, wysokim czubem nad spiczastą czapką dopełnił, począł w te słowa:
— Mam mówić o celu i czynnościach stowarzyszenia, które przyjęło godło „Stu djabłów“... Nie potrzebuję przypominać panom a braciom, pod jakiemi auspicjami ono zawiązane zostało. Oto poczuliśmy wszyscy, że młodzież była pod pantoflem niewiasty; żeśmy energję stracili i godni byli nosić spodnice. Kobiety panowały, robiły co chciały i rej wodziły bezkarnie. Trzeba było nadużyciom zapobiedz i stan naturalny przywrócić. Tego dokonać inaczéj niepodobna było, jak grozą. Postanowiliśmy więc odzyskać mężczyźnie należne panowanie... przestraszając panie duszki.
Drugim celem naszym było i jest hipokrytów, świętoszków i cnotliwych demaskować; trzecim i ostatnim dobrze się zabawić i rozsiać popłoch. Stowarzyszenie czyli contubernia „Stu djabłów“ w krótkim czasie cel swój niemal osiągnęła. Drży przed nią Warszawa, mdleją ze strachu kobiecięta, mamy stosunki rozgałęzione. Wiemy o wszystkiém, co się dzieje; działamy skutecznie... trzęsiemy naszém towarzystwem.
Na tém stanowisku, mości panowie a bracia, utrzymać się trzeba; nie przypomnę na ten raz nic więcéj nad dwa kardynalne zobowiązania nasze: tajemnicę poprzysiężoną i przyrzeczenie każdego z członków, że cobykolwiek czynił, myślał, zamierzał w sercowéj sprawie, to wszystko na ołtarzu dobra ogólnego składać powinien. Ktokolwiek z nas co wie o kobiecie, musi wyspowiadać, każdą plotkę tu przynieść i wspólny nabytek złożyć do skarbony.
Wszak tak?
— Tak, tak! wiemy, zgoda!
— Pan Sarasemowski ma głos.
Ogromny drab podniósł głowę ponad stół i wazę.
— Wnoszę, aby towarzystwo pilną najprzód rozebrało kwestję; bo dzień się robi, a po dniu djabli nie chodzą. Jaką karę wymierzyć temu trutniowi, co nam w oczy pluł na reducie?
— Zgoda, zgoda! — powtórzyli wszyscy tłumnie. — Jak on się zowie?
— Kniaź... jaśnie oświecony, acz bez butów... Konstanty Korjatowicz Kurcewicz.
— Kto go zna?
— Nikt.
— No, to dać mu sto kijów w imieniu stu djabłów; po jednym od każdego nie będzie za wiele.
— Grubijańska zapłata; nie, jużby się djabli na lepszy koncept zdobyć nie potrafili?
— Czekajcie — przerwał inny — ja coś o tym Korjatowiczu słyszałem; przybył z Podola w jakimś procesie o spadek z ks. Woronieckimi... goły.
— Każdy, co nie ma butów, ma prawo być malkontentem — rzekł ktoś z boku — a kniaź podwójne.
— Tak, ale nie przeto ma się bezkarnie urągać takiéj instytucji jak nasza... hipokryta!.. to nie do darowania...
— Nie, nie! ukarać, ukarać go!
Wrzawa się poczęła wielka; prezydujący trzykroć w stół uderzył.
— Kto ma plan kary i coś w tym przedmiocie do zakomunikowania, mówi z kolei.
Była chwila milczenia. Nierychło z ciemnego kąta odezwał się niewidzialny członek:
— Proszę o głos.
— Zorobabel mówi.
— Cicho, mówi Zorobabel!
W milczeniu znowu nalano ponczu do szklanek, a Zorobabel począł nadzwyczaj powoli, zimno, rozważnie i z obrachowaną jakąś wymową.
— Panowie a bracia w djable! Gdyby otworzono okiennice i jasny dzień odsłonił oblicza nasze, ujrzelibyście na méj twarzy żywy rumieniec wstydu... Wiecie, co go wyciska? Oto upokorzenie, jakiego doznaję, słysząc jednego z djabłów dobrze wychowanych, przyzwoitych, wielkiego tonu, który śmie wnosić sto kijów jako karę... Jestże w naszym kodeksie coś podobnego? Pierwszy lepszy chłop zdobędzie się na pomysł tego rodzaju... Jakto, za grzech słowa mielibyśmy karać kijami?... my, których całą siłę stanowi moralna potęga nasza?
— Brawo, brawo!
— Cicho, cicho! — przerwali przytomni.
— A cóż lepszego wy obmyśliliście? — zawołał autor pierwszego wniosku, obrażony widocznie.
— Pozwólcie mi dokończyć — mówił Zorobabel. — Oczywiście ten, który na całe społeczeństwo napada i w oczy mu miota jego występkami, musi się sam mieć za coś lepszego nad nie. Tak?
— Tak, tak!
— Jakaż dlań najwłaściwsza, najbardziéj upokarzająca kara?... Ot wciągnąć go w towarzystwo, narazić na pokusy, głodnego oczarować pokarmem i napojem, i zmusić go do zrzucenia płaszczyka hipokryzji. To zemsta, godna stu djabłów!... Tak czy nie?
— Gra świeczki nie warta! — sprzeciwił się wnioskodawca kijowy. — Zachodu wiele, a zwycięstwo nie ciekawe. Cóż mi z tego, że padnie na cztery nogi!
— Wówczas go wychłostać słowem i wybiczować szyderstwem — dodał z boku inny. — Tak, tak! myśl doskonała!
— Wniosek przyjęty.
— Większością głosów.
— I proszę o natychmiastowe wysłanie komisarzy egzekucji! — dodał z tryumfem wnioskodawca.
— Pierwszym Zorobabel.
— A ja! nie! nie!
— Nie wymówisz się.. to darmo...
Poncz zaczynał głowy rozgrzewać. Wywołano imiona dziwne... Nabuchodonozora, Hermafrodyta i Absalona... Śmiech i wrzawa powadze dotychczasowéj narady silnie zagroziły; prezydujący napróżno już przywoływał do porządku.. rozmowa, a raczéj gwar krzyżujących się wykrzyków opanował salę... Na chwilę milkli, aby kogoś posłuchać, a potém szał ogarniał ich na nowo... Reduta stanowiła przedmiot ogólny rozmowy.
— Nie chwalcie się — począł jeden z tych, którzy dotąd milczeli — „sto djabłów“ zrobiło wrażenie w stolicy, o jakiém nawet się nam nie śniło... ciekawość podbudzona do najwyższego stopnia; starzy podrażnieni i źli, gotowiby nas oddać w ręce marszałkowskiéj straży... ale licha zjedzą. Kobiety się wściekają; bileciki nasze rzucane zręcznie, a przekonywające że wiemy o wszystkiém i że ściany buduarów są dla nas przejrzyste... budzą trwogę i popłoch... Ale wiecie panowie, że wszystko to mogłoby ostatecznie wywrzeć wcale przeciwny naszym zamysłom skutek... Kobiety uląkłszy się skandalu, mogą wrócić do cnoty i na... bity gościniec obowiązków... naówczas...
— Bity gościniec obowiązków! ot to mi stylista! — przerwał śmiejąc się sąsiad, — obowiązki idą manowcami po skałach, a bity gościniec prowadzi do czego innego... I nie ma się co obawiać, nie boją się nasze panie nawet djabłów i ich języka... Powagę budzi tajemnica tylko... dopóki my jéj dochować potrafimy...
— Wątpicie? — zapytał ktoś z tłumu.
— Trochę, — rzekł pierwszy, — nie dałbym za to pruskiego dukata, że jeden z djabłów, któremu się w amorach nie poszczęści, przyzna się przed swą kochanką do tego, iż wie tajemnicę i sprzeda nas za całusa...
— W imieniu całéj kontubernji wyzywam was — zakrzyczał inny — to obraza wszystkich!!
— Djabli się między sobą nie biją... Wypijcie oba ponczu, a kto wprzód pod stół się zwali, uznamy go za zwyciężonego...
— Zgoda! zgoda!
Nalano szklanki. Ale poncz w wazie wyczerpany i wygorzały, świecił już tak słabym płomykiem, iż towarzystwo prawie omackiem siedziało; dolano więc parę butelek jamajki, a sine światełko wzniosło się znowu dziwacznie, mrugając po bladych twarzach zgromadzenia.
Prezydujący dostrzegłszy, iż dzień coraz jaśniejszy dobija się do wnętrza przez okiennice, dał znak do odwrotu. Dla ostrożności wszakże mieli po kilku odjeżdżać, aby powrót do miasta Nowym Światem tylu powozów razem, nie obudził podejrzeń i domysłów. Była to troskliwość może zbyteczna, gdyż naówczas uczty przeciągające się do białego dnia, trafiały się tak często, iż niczyjéj już uwagi nie zwracały. Często śniadanie proszone u jednego z hetmanów bez przerwy zajmowało godzin dwadzieścia cztery, a biesiadnicy dopiero nazajutrz do domów wracali, niemogąc się obliczyć z dniami i godzinami... Djabelska szajka przesunęła się przez śpiące jeszcze miasta ulice i rozpierzchła po niém niepostrzeżona, gdy po kościołach i klasztorach dzwonki sygnowały na prymarje... a przekupki zaspane ściągały się do straganów i bud na Saskim placu.
Śladu dziś nie ma tego Marywilu z ostatnich lat XVII wieku, który był jedném z najcharakterystyczniejszych zjawisk w Warszawie... Z jednéj strony klasztór i kaplica kanoniczek, z drugiéj gospoda, ale gospoda nie powszechna... mieściło się w nich po kątach, zakamarkach, loszkach i poddaszach, co gdzieindziéj znaleść przytułku nie mogło. Na dole sklepiki, kramy, składy starzyzny, tandety, żydzi wszelakiéj profesji i bez żadnego widocznego zajęcia, a jednak niezmiernie czynni, górą podróżni, przyjezdni, samotnie mieszkające panny i wdowy, artyści i artystki... szlachta ze wsi, cudzoziemcy szukający chleba... postacie dwuznaczne i dziwnie nacechowane... Cały boży dzień gwar, hałas, częste kłótnie, latania za złodziejem, lamenta okradzionych... a w jednym z dziedzińców, w którym dla braku wozowni stawiano powozy podróżnych i konie niemogące się pomieścić, przy improwizowanych żłobach płóciennych; prawdziwe obozowisko.. Zmuszeni pilnować bryk, którym często obrzynano fartuchy i kradziono orczyki, woźnice pod gołém niebem jedli tu, pili i grali w karty z grzecznymi młodzieńcami, co się im uprzejmie nastręczali...
Marywil ówczesny nie słynął ani z czystości przesadzonéj, ani z bezpieczeństwa, niedosyć było drzwi na klucz zamykać, musiano często przy nich straż zostawiać, a i ta dawała się zbałamucić niekiedy... i tłumoki podróżnego znikały bezpowrotnie... Mówiono, że owe kramy na dole miały różne schowania tajemnicze, w których pochwycone rzeczy nader zręcznie były do szczęśliwszych czasów w bezpieczném miejscu ukrywane. Nikt nigdy złodzieja w Marywilu nie poszlakował, wszyscy zamieszkujący tu ludzie byli najuczciwsi, acz im z oczów różnie patrzało... Parę razy trafiło się, że w nocy samotnego gościa zamordowano, o czém policja dowiadywała się zwykle trzeciego dnia rano, ale dowiedzioném było, iż te zbrodnie popełniali przybysze... miejscowi byli zawsze czyści i nieposzlakowani... Zabójstw tych przyczyny i sprawców nie docieczono nigdy. Popsuły one nieco sławę Marywilowi, ale nauczyły ostrożności, co także coś było warto; zresztą po kilku miesiącach wspomnienie się zacierało, podłogi były umyte, ściany wybielone, mieszkańcy milczeli... a podróżny nowy zajmował odświeżoną izdebkę, nie domyślając się tragedji, któréj ona niedawno była świadkiem.
Trudno bo téż naówczas było przyjezdnemu umieścić się w stolicy, szczególniéj w czasie sejmu, nietylko bowiem główne ulice i dwa lepsze hotele, ale domy prywatne po przedmieściach pełne były deputowanych, ich rodzin i ciekawych, którzy zwabieni życiem nowém ze wszech stron do Warszawy zdążali. Niekażdy mógł się dostać pod „Białego Orła,“ na „Tłumackie“ lub do „Niemieckiego hotelu,“ nie wszyscy byli w stanie po kilkanaście dukatów miesięcznie dawać za parę pokoików na drugiém piętrze... Na Marywilu znacznie było taniéj, wprawdzie nie wykwintnie, trochę gwarno, ale nadewszystko wygodnie. Tu, jakeś się tylko przebudził i drzwi odryglował, nie potrzebowałeś po nic iść i niczego szukać, wszystko samo przychodziło i nastręczało się, narzucało nawet nieco natrętnie, ale tak serdecznie, tak uprzejmie. Pierwszy zjawiał się golibroda z całym aparatem do odjęcia nietylko brody, ale nawet wyszlifowania odrosłéj głowy, jeśli po staropolsku miałeś czuprynę wygoloną... Jeszcze nie odszedł balwierz, a już drzwi się nie zamykały przed ofiarującemi usługi wszelkie...
Jeden przynosił ciasteczka i bułki jeszcze ciepłe, drugi ofiarował się nabyć wszelką starzyznę, trzeci rekomendował do wszelkich posług i pośrednictwa nawet w sprawach najdelikatniejszych i największej wymagających dyskrecji. Przynoszono ci najdoskonalsze szkła do okularów i pantofle, złote zegarki z tombaku i nowiuteńkie barometry bez merkurjuszu, futra, szable, stare książki, bilety na teatr, na galerję sejmową, pończochy i ordery... czego tylko dusza mogła zapragnąć
Na brak towarzystwa nie można się tu było nigdy uskarżać, nawiedzanie to nietylko w rannych trwało godzinach, ale się jeszcze cały dzień powtarzało z wielką i przyjemną rozmaitością osób i przedmiotów... A każdy przybywający rozkładał się ze swym towarem, wdawał w rozmowę z uprzejmością nieporównaną, bawił gościa nie rachując się z czasem, a kontentował choćby małym targiem. Natomiast mówił i pytał wiele, jakby miał na sercu poznać się z podróżnym i ułatwić mu a uprzyjemnić pobyt w stolicy, a nadewszystko ustrzedz go od oszustów, o których mówił z westchnieniem, że psuli tylko handel ludziom uczciwym.
Zresztą żyjący w tym błogosławionym Marywilu, nie wychodząc z jego czarodziejskiego koła, nie potrzebując nic szukać daléj, znajdował tu pod ręką, czego tylko zapragnął; kawiarnię, restaurację, napoje wszelkie, rozrywkę, nawet wieczorem przyjemne towarzystwo i maleńką grę przyjacielską u osób wcale dystyngowanych... Wdowa po jenerale meklemburskim i pewna hrabina francuska, która miała proces i mieszkała dlań w Warszawie... wyrywały sobie gości. Co za dziw! cudzoziemki osamotnione, a przywykłe do towarzystwa.
Słowem, Marywil ówczesny był rajem dla ludzi niewiele wymagających, ale że na ziemi nic doskonałém nie jest, miał téż i pewne niedogodności. Przy tak licznéj a różnorodnéj ludności, najrozmaitszych powołań i zajęć rozlicznych, trudno było utrzymać czystość i porządek niemiecki. Fizjognomja z razu oku z nią niespoufalonemu wydawać się mogła wstrętliwą, a zbyt drażliwe powonienie cierpiało, nim przywykło do wyziewów stajni, śmiecisk, rynsztoków, skwarzelizny kuchni różnych, i woni rzemieślniczych.
Na jednym z dziedzińców gromadziły się obficie łupiny i niedogryzki powszedniego żywota, wschody także nie odznaczały się czystością, bo w dnie błotniste narody wędrowne niosły na nie z ulicy co przylgnęło do ich pantofli, a w dnie suche twardniało to na wieki i przywrzéwało do stopni. Pośliznąć się téż na nich było niepodobna, ale z pewną ostrożnością przechodzić było potrzeba środkiem ubitą po nich ścieżyną. W nocy brak było wykwintnego oświetlenia, ale do późna ze drzwiczek i okienek tylu, dobywały się promyki niepłatne, iż zbytkiem zdawało się kosztowniéj dla lokatorów znajome przejścia objaśniać.
Marywil oprócz tego dogodnym był swém położeniem w pośrodku miasta, w sercu stolicy, i długo nałogowa szlachta wiejska nawykła nie znać nic nad tę poufałą gospodę. Wprawdzie u wrót, jak na „ Tłumackiém,“ nie było szwajcarów dniem i nocą pilnujących wnijścia, i cisnął się tu kto chciał, nawet żebractwo liczne wówczas w Warszawie; ale miał każdy sposobność poświadczyć czynem swe dobre serce... Ubożsi i skromniejsi lubili zajeżdżać do tego staroświeckiego karawanseraju.
Nazajutrz po reducie ostatniéj, która się skończyła dopiero nad ranem po przedłużonych toastach i wyczerpaniu wszystkich tradycyjnych formuł dawnych kielichowych, w jednéj z najmniéj poczesnych izdebek Marywilu, na łóżeczku więcéj niż skromném, wysłaném sianem, pokrytém starym tureckim kilimkiem i wełnianą kołderką, spoczywał kniaź Konstanty i zaspał był ranną godzinę dobrze na dzień, gdy do drzwi jego pukać zaczęto... Ruszono klamką raz i drugi, zaryglowane było ze środka. Ostrożność ta nikogo dziwić nie mogła w Marywilu, ale ze strony kniazia była może zbyteczną; gdyż, prawdą a Bogiem, złodziéj nie miałby się tu po co kusić. Szczupły tłumoczek i dosyć wyszarzana odzież, a spory plik papierów na stoliku, nie znalazłoby się nic więcéj.
Kniaź się przebudził, wsparł na łokciu i zapytał niecierpliwie:
— Kto tam?
Spojrzał razem na srebrny stary zegarek, cebulowatego kształtu, leżący na krześle przy łóżku, i zadziwił się, że poczciwy starowina wskazywał już po dziewiątéj. Myślał, że pobałamucił; wziął go do ręki, przyłożył do ucha; stary druh odzywał się jak najporządniéj i gang miał zupełnie zdrowego zegarka.
— Czyżbym ja tak zaspał?
Stukanie do drzwi powtórzyło się, a odpowiedzi na pytanie brakło. Kniaź wyskoczył kołdrą tylko okryty, odryglował, otworzył, spojrzał i wesoło zakrzyknął:
— Ano, przecież!...
Drzwiami, które natychmiast zaryglowano, wszedł młodziuchny kadet w codziennym mundurku; chłopak lat około dwudziestu, różowy, wesół, śmiejący się, z tą rzeźwą fizjonomją młodości czerstwéj, która godzi z życiem.... Kniaź dopadł łóżka.
— Siadaj, Stefuś! Siadaj, zrzuć z krzesła mój kontusz, choćby na ziemię. Jakże się masz?.. dlaczego tak dawno nie byłeś u mnie?
— Albo myślisz, że z korpusu tak łatwo dostać się na miasto? Przecież bez pozwolenia i karty nie wychodzimy, a na to są formy i tłómaczyć się trzeba, i nie każdy dostanie bilet... i... zresztą roboty nawał.
— No, tak; ale przecież dziesięć dni ani cię było słychać... Czy nie siedziałeś w kozie?
Stefuś się zarumienił jak panienka.
— A! niech Bóg broni! — zawołał.
— Masz dziś na cały dzień uwolnienie?... mów! — rzekł kniaź wesoło.
— Nie, ale do popołudniowéj godziny; a możebym był i dziś jeszcze nie przyszedł, gdyby...
Tu urwał nieśmiały chłopak i znowu się zaczerwienił.
— Gdyby nie co?
— Gdyby nie... strach o ciebie, Konstanty.
— O mnie, strach? — zaczął się śmiać kniaź. — Tyś się zląkł o mnie?... z jakiéj przyczyny?... Czy się obawiasz, aby mnie w téj jaskini łotrów nie ubili?.. Wstydź się! to się tylko trafia szlachcicowi, który przywiózłszy tysiąc dukatów, trzęsie trzosem żydom pod nos po całych dniach, a potém nietrzeźwo późno w nocy powraca do domu. Ale ja, u którego dukat rzadkim gościem, a talar poważną figurą... Cha, cha, cha!... Ci ichmoście nie tak są głupi, jak myślisz.
— O, nie o to się téż lękałem — rzekł Stefan. — Ale muszę ci się przyznać... nie mów o tém nikomu... Naturalnie u nas między młodzieżą są różni, są i tacy, co gotowi karku nadkręcić, aby się zabawić i zobaczyć coś zakazanego. Wczoraj naszych kilku zamaskowanych było na reducie... Oni, nie wiedząc, żeśmy bracia cioteczni, opowiadali mi o wczorajszém waszém wystąpieniu. Konstanty, co ci się stało? Dopieroś sobie piwa nawarzył! Na miłego Boga, co to było?... wytłómacz mi. Ty, co potrzebujesz właśnie przyjaciół, protekcji, pomocy... ty od razu rękawicę rzuciłeś całemu temu światu, bez którego się nie obejdziesz... Obraziłeś na siebie wszystkich... Dziś twoje nazwisko noszą po całéj Warszawie, ty się nigdzie pokazać nie możesz bezpiecznie!
Młody chłopak mówił z widoczném wzruszeniem, ściskając dłoń Konstantego, który milczał, patrzał i przybierał z uśmiechniętéj twarz coraz poważniejszą i smutniejszą.
— No! no! — odezwał się wreszcie przymuszając do półuśmiechu — nie gdérz, nie gdérz ty dwudziestoletni mentorze starego Telemaka. Jak się to stało... dalibóg sam nie wiem. Nie bywam nigdzie, licho mnie skusiło na redutę. Sam nie wiem kto mi tu dostarczył biletu... nie wiem dlaczego poszedłem, jak mi się w głowie zawróciło i com im nagadał...
Ale wiesz co, Stefusiu, tego com zrobił, nie żałuję. Postąpiłem nierozważnie pod wpływem szlachetnego niepotrzebnego może oburzenia, które lepiéj było jak tyle innych uczuć zgnieść i ukryć w sobie... Stało się! Widok téj rozpusty, tego świata płochego, téj szalonéj zabawy, szaleńszéj gry o kupy niewiedzieć jak nabytego złota.. oburzył mnie, zapalił... oszalałem... W takiém położeniu jak dziś jest ojczyzna nasza, możnaż obojętnie patrzeć na te igrzyska u brzegu przepaści, na te trupie romanse nad trumną, na tę stypę ogłupiałych starców, zepsutych kobiet i rozwścieczonéj młodzieży.
Krew mi uderzyła do mózgu i... powiedziałem im słowa prawdy. Nazwano mnie jakubinem, zawołano tchórz... powiedziałem nazwisko... musiałem. Cofnąć się nie godziło.
— Ale cóż teraz poczniesz? — spytał Stefan — jesteś zgubiony.
— Nie było mi przedtém lepiéj na świecie — zawołał Konstanty — jestem sierotą, ubogim, resztki majątku wydarła mi chciwość krewnych; nie mam nic do stracenia, będę czoło stawiał biedzie jak nawykłem, a stanie się co Bóg da.
To mówiąc, Konstanty uściskał brata, i podparłszy się na łokciu zadumał.
— Przynajmniéj na czas jakiś wyjedź z Warszawy.
— Tak! żeby powiedzieli, żem uląkłszy się ich, uciekł! A! co z tego to nic nie będzie, Stefusiu... gdybym się miał do ostatniego sfantować, dotrwam przynajmniéj, dopóki się to nie przegotuje i nie przewrze. Inaczéj być nie może. Bądź co bądź, trzeba męztwo okazać czynem, okazawszy je słowem.
Stefuś poczerwieniał... ruszył ramionami.
— Znając cię, Konstanty, nigdybym był nie podobnego nie przypuścił, żebyś ty cichy i spokojny do zbytku, mógł publicznie w taki sposób wystąpić. Wiedziałem, że nie jesteś tchórzem, ale takie dziwne zuchwalstwo... daruj mi...
— Nie mam ci co darowywać — rzekł kniaź — jest to, jak je nazwałeś, zuchwalstwo istotnie... ja sam nie inaczéj je dziś cenię, może go żałuję, przecież nie pora opłakiwać, co się z uczciwéj pobudki zrobiło trochę zażywo. Stało się... a jak się stało, jeszcze raz powtarzam, nie wiem. Na pięć minut przed tém wystąpieniem nie myślałem o niém, nie miałem idei, bym się mógł na coś podobnego ośmielić. Nagle serce drgnęło, krew zakipiała, język się rozwiązał i — słuchaj Stefuś — nie ja przemówiłem, ale coś przemówiło przezemnie. Gdy ten duch, co mnie ożywiał, ustąpił, zdziwiłem się sam sobie, żem mu za narzędzie służył. Wierzysz ty temu? rozumiesz...
Stefuś się uśmiechnął.
— Napiłeś się burgunda?
Kniaź smutno nań spojrzał.
— Miałem kieliszek w ręku, to prawda, ale ci słowo daję, ani kropli wina w ustach... powietrze chyba téj sali przepojone wina wyziewem i mnie spoić mogło... Ale nie czułem się oszalałym, owszem niemal zimnym i zastygłym mimo gorączki oburzenia. Oczy moje widziały daléj, niż chmurne opojów, co mnie otaczali, źrenice. I dość tego... mówmy o czém inném. Stefuś niech siada za stół i bawi się papierami familijnemi, bo go czém inném rozerwać nie mam, a ja ubiorę się i... pójdziemy do Saskiego Ogrodu, aby w téj dziurze nie siedzieć... tam przynajmniéj znajdziemy trochę powietrza...
— Jeśli gdzie wśród Warszawy jest powietrze, — dodał wzdychając Stefuś, — błota w dni słotne, pyłu w dni skwarne... podostatkiem... ale... powietrza!!
Stefan usunął się od stolika, a kniaź żywo począł się ubierać, nie tak, jak ówcześni eleganci, ale trochę z kozacka i po staropolsku. U okna przywieszone lusterko służyło do ogolenia, woda do umycia w dzbanuszku stała gotowa, suknie właściciel sam przetrzepał i wyczyścił, buty safjanowe wytarł, w kwadrans stał już wyświeżony w czarnym swym kontusiku wczorajszym, z czapką na bakier i małą czarną szabelką u pasa.
Strój ten sam już był mógł w Warszawie zwrócić naówczas oczy i zdradzić incognito wieśniacze, była to bowiem chwila odrodzenia polskiego narodowego ubioru. Sadzono się na krój i kolory świetne, na błyszczące ozdoby, na szable stalowemi djamencikami wysadzane, guzy, spinki, pasy i łańcuszki, na misterne wyszywania i pętlice... Młodych szczególniéj ludzi niewielu pozostało wiernych wieśniaczemu kontuszowi, w spadku może otrzymanemu po pradziadzie. Kosztowniejsze suknie naówczas przechodziły tak z ojców na dzieci, z matek na córki, a testamenta pełne są rozpisywanych strojów, które kilku pokoleniom starczyły. Kniaź Konstanty nie miał ochoty przebierać się modniéj, a gdyby nawet mu ona przyszła, nie mógłby jéj zaspokoić dla ubóstwa swojego. Resztki mienia były bardzo szczupłe, Warszawa droga, a droższy jeszcze proces z możną rodziną, któremu kniaź wszystko poświęcał, od niego bowiem nietylko los jego własny, ale siostry młodszéj zależał.
Wyszli więc razem z Stefanem w ulicę i przez Krakowskie pociągnęli ku Saskiemu ogrodowi.
Należał on wówczas jeszcze wraz ze starym opuszczonym pałacem i placem, który go poprzedzał, do książąt saskich. Część dawnego dworu Augustów, niedobitki, inwalidy, służba okaleczała, kilkunastu dragonów i niewielu lokatorów mieściło się w osmutniałych komnatach... Pokazywano tu jeszcze owo historyczne okno, z którego August III do psów zgromadzonych około umyślnie wyrzuconego padła, dla rozrywki strzelał... pokazywano sypialną komnatę Augusta II, w któréj spoczywał incognito... kilka portretów zbladłych i połamany sprzęt odartych sal... W dziedzińcu przed pałacem stały budy i stragany, w których szynkowano piwo, wódki, smażone kiełbasy... i zabawiano lud wszelkiemi sposoby dozwolonemi i niepozwolonemi... Zgiełk tu był od samego rana największy, muzyka z cymbałami odzywała się z niektórych szynków, a niewiasty wesołe krążyły w towarzystwie młodych zuchów, pomagając im do zużytkowania niepotrzebnego grosza...
Była to potrosze i targowica... wieśniaków dosyć, wozów trochę, faktorów mnogo... Przez wszystko to przebrnąć należało, aby się dostać do ogrodu, który téż inaczéj wyglądał, a był trochę opuszczony mimo swych posągów i marmurowych balustrad...
W pośrodku wznosił się pawilon późniéj zniesiony, w którym sprzedawano tak zwane chłodniki.
Należało niemal do dobrego tonu, wychodzić czasem na przechadzkę do Saskiego ogrodu, tu się przemykał świat większy, elegantki, eleganci... cudzoziemcy, obcy ambasadorowie i mnodzy wojskowi. Do późnéj nocy bywało pełno, a niekiedy działy się tu historje tak skandaliczne, jak owa oficera francuskiego pozbawionego zegarka, o któréj krążyły wiersze i karykatury... Umawiano się o spotkania w Saskim ogrodzie, a cieniste aleje słyszały nieraz ciekawe rozmowy, patrzały na ciekawsze jeszcze sceny rozmiłowanych starców, sceptycznych młodzików i zręcznych intrygantek.
Nigdy mniéj prawdziwéj miłości nie było na świecie, nigdy więcéj miłostek...
Kochano się dla tonu, dla mody, dla zwyczaju, a prawdziwie przyzwoici ludzie musieli mieć przynajnniéj trzy gatunki kochanek naraz... jak trzy sukien garnitury, od różnych pór i potrzeb sercowych. Co innego znaczyła pani duszka, co innego przyjaciółka, co innego fantazyjna, co innego znajomostka, a co innego faworyta. Biegli umieli te odcienia delikatne z wielką rozróżniać trafnością.
Żony nie wchodziły w żadną rachubę, a mieniano je z taką łatwością, iż jednéj z tych pięknych pań trafiało się spotykać w towarzystwach naraz ze trzema mężami, zaprzeszłym, przeszłym i teraźniejszym, nie licząc przyszłego... to wszystko było możliwe.
Jest coś przerażającego w téj epoce, która zdaje się czuć instynktowo, że z nią kończy się życie jeśli nie narodu, to tych, którzy go reprezentowali. Spieszy ona używać, nasycić się jakimbądź kosztem, ubawić, jakby wiedziała, że po nich nastąpi... śmierć i grób. Tak wygląda to społeczeństwo rozmiękłe, mimo szlachetnych instynktów osłabłe, prawiące o poświęceniu i cnocie, a praktykujące rozwiązłość i lekceważące groźbę nadciągającéj przyszłości.
Ogród saski służył naówczas za jedno z główniejszych miejsc schadzek płci obojéj, odgrywającéj komedję sercową. Tu téż ciągnęli ci, którym brakło zajęcia, szukając jakiéj opuszczonéj Arjadny, by jéj mogli ofiarować swe usługi... Tu się schodzili i prości, skromni widzowie, dla przypatrzenia się objawom tak zwanego życia wielkiego świata... Było to dla Warszawy najulubieńszém wytchnieniem, najmilszą zabawką, przebiedz ten ogród saski zawsze pełen wytwornie choć skromnie poubieranych pań i powabnych mężczyzn... W nim téż spotkało się owych kilku oryginałów, należących do epoki, albo wypadkami i przygodami życia, lub strojem i obyczajem wyróżniającemi się z ogółu. Tłum nieraz z pełną poszanowania ciekawością krążył za Janem Potockim, świeżo przybyłym z zagranicy, przebranym jeszcze po wschodniemu i ukazującym się zawsze w nieodstępném towarzystwie grubego turka i ogromnego pudla... Pokazywano sobie zdala palcami panią Lullier hrabinę Thomatis, lub sławną Józię i Marysię... bo i te się o szaréj godzinie po ogrodzie przechadzały, a nie zbywało im na dworze...
W rannéj godzinie, gdy dwaj młodzi bracia wchodzili do ogrodu, był on jeszcze prawie pusty, kilka kobiet starannie zakwefionych przesuwało się bojaźliwie ulicami bocznemi, kilku panów skromnie przybranych krążyło tu i owdzie, jakby czatując na kogoś, i kilku starych wieśniaków, nawykłych do rannego wstawania, szukało tu cienia, zieloności i błogich przypomnień rodzinnéj wioski. Tu i owdzie przesuwał się mnich spiesznym krokiem dla skrócenia drogi przechodzący to miejsce osławione.
Pusto było, cicho, spokojnie... ptaszki nawet, wiejskie wróble bezwstydne, natrętne, nieobawiające się ludzi i zdające się drwić z nich tylko, gwarzyły z niesłychaną szczebiotliwością korzystając z chwilowéj ciszy.
— Jedyne to miejsce w Warszawie, — rzekł kniaź Kurcewicz do Stefusia, którego ujął pod rękę, — które lubię rankami nawiedzać... ale wcześniéj niż dzisiaj... po téj przeklętéj reducie zaspałem przeciwko mojemu obyczajowi...
— Ale ja znajduję, że i teraz tu bardzo miło... — rzekł Stefan.
— Już to nie to co o piątéj, — westchnął Konstanty, — o piątéj ja tu jestem sam jeden gospodarzem... Pawilon zamknięty, wszystko śpi, bo się późno pokładło, pod kasztanami na ławach żywego ducha... rosa na trawie... a w dali tylko brzmią dzwonki klasztorne...
To mi przypomina naszego życia żywioł główny — wioskę, wioskę, z któréj my nie umieliśmy bodaj tego uczynić, czém ona byćby mogła — rajem!!
Rzekł i westchnął.
— Hej Stefusiu kochany, — dodał po chwili, — kiedy to my oba siędziemy pod staremi lipami w niegdyś mojéj Korjatówce?... czy ja ją odzyskam?.. Mój Boże, mój Boże, a tam grób ojca i matki... tam posiane po ścieżkach mojego dzieciństwa wspomnienia, tam serce moje przyrosło...
— Widzisz Konstanty, — przerwał rzewnie Stefan, — chciałeś odzyskać Korjatówkę... a zyskałeś sobie nieprzyjaciół tylko...
— Nie mów mi o dniu wczorajszym. Co się stało... darmo! nie powróci. Czuję, żem postąpił poczciwie choć głupio i zniosę za to karę... a teraz chodź ze mną na kawę.
Stefan się zarumienił mocno, zawahał.
— Ale, prawdziwie, — rzekł, — bardzo ci dziękuję, jestem po śniadaniu, kawy nie lubię i pić nie będę.
Konstanty mu w oczy spojrzał, rozśmiał się i po ramieniu poklepał.
— Ja cię znam ptaszku! — zawołał, — myślisz, że już nie mam grosza w kieszeni i ostatni może chcę użyć po polsku na wspaniałomyślną gościnność. Otóż mylisz się, patrzaj, — dodał wyjmując z kieszeni talara i dwa obcięte dukaty, — patrz, licz i admiruj... dwa czerwone złote i bity talar...
— Zkąd! — zapytał Stefan.
— Od mego jeneralnego kasjera... pana Grzegorza Metlicy...
— Znowu pożyczone? — zawołał Stefan.
— Ale cóż mam z nim robić! gdybym nie wziął, staryby płakał... Mam mu to wszystko oddać, gdy kniaź Konstanty Korjatowicz Kurcewicz wróci tryumfalnie w posiadanie Korjatówki, Szalejówki, Barbanowic i Zerwigrodu z przyległościami!!
— A jeśli nie wróci? — spytał Stefan.
— Jeśli nie wróci, — dodał Konstanty, — daję ci słowo, kniaź pójdzie służyć za parobka i dług odda do grosza. Jestem młody, mam kawałek głowy i rąk dwie silnych, ludzie się dorabiają przecie... pracować umiem, żadnéj się nie powstydzę pracy... resztę pan Bóg da... Chodź na kawę...
Stefan się jeszcze oparł zaproszeniu i bojaźliwie sięgnąwszy do kieszeni mundura, dobył z niéj ładnego nowiuteńkiego dukata, pokazując Konstantemu z uśmiechem.
— Widzisz, że jak na kadeta, którego wszystkie potrzeby są zaspokojone, jestem wcale bogaty, daleko bogatszy, niż ty z twojemi dwoma dukatami i talarem... Wymagam więc po sprawiedliwości świętéj, abym ja za kawę zapłacił, inaczéj pić jéj nie będę.
Kniaź popatrzył trochę, ruszył ramionami, schował swój skarb do kieszeni i ścisnąwszy dłoń brata, poszedł z nim ku pawilonowi... W pokoju otwartym na ogród, znaleźli tylko jakąś damę nad filiżanką czekolady, która jéj widocznie za pretekst służyła tylko, i starego jegomości przy winnéj polewce, widocznie bardzo mu smakującéj, gdyż nielitościwie głośno ją chlipał.
Zasiedli skromnie w kąciku, prosząc po cichu o kawę, i zaczęli z młodzieńczym apetytem ją spożywać, gdy do pawilonu wszedł wytwornie ubrany młodzieniec... w czarnym wprawdzie rannym fraku, ale widocznie należącego do elegantów... Włosy same utrefione starannie i harbejtel świeżuteńki z pięknym fontaziem, mankiety koronkowe, dewizki kosztowne, zdradzały modnisia w ranném incognito... Twarzyczkę miał prawie dziecinną, uśmiechniętą, słodziuchną, pieszczoną... ale bladą jakąś, bo na niéj siły młodości zdawały się walczyć z jakimś złowrogim wpływem, który ją niszczył... Oczy niebieskie były jak na pół zagasłe, wzrok nieśmiały, usta blade... rączki miał białe i pulchne jak u kobiety, ale pod skórą ich przejrzystą widać już było nabrzmiałe żyły, jakby namiętnością przedwcześnie rozwiniętą... Stąpał lekko, razem nieśmiało i zuchwale...
Zdaje się to sprzecznością, ale u ludzi słabych, wola objawia się wybuchami gwałtownemi, przezywanemi prostracją, a młodzian właśnie należał do tych istot, które są dlatego niezmiernie odważne, iż im na prawdziwie męzkiéj, chłodnéj i wytrwałéj zbywa odwadze.
Okręciwszy się na nóżce i spojrzawszy po pokoju, rzuciwszy okiem na panią siedzącą przy czekoladzie, która się żywo odwróciła. Gość okiem bystrem zmierzył kadeta i kniazia, mrugnął tylko na posługacza i kilka razy przeszedłszy salkę, złożył kapelusz i rękawiczki na najbliższym naszych braci stoliku...
Z, kapelusza i rękawiczek ziała tak przyjemna woń angielskich perfum, iż Konstanty aż się odwrócił, aby zbadać, zkąd wychodziła. Służący w tejże chwili nadbiegł z musującą czekoladą i postawił ją przy kapeluszu, a młodzieniec siadł tuż za kniaziem i począł mu się przyglądać bacznie. Stefan i brat jego rozmawiający dotąd żywo, musieli zamilknąć, sąsiedztwo zbyt było blizkie.
Śpieszyli téż z kawą jak mogli, aby się wynieść co najprędzéj, gdy ów perfumowany sąsiad nagle z wielką grzecznością podniosłszy się, przystąpił do kniazia.
— Niech mi książę daruje — rzekł z ukłonem — że go śmiem nieznajomy zaczepiać w miejscu publiczném. Miałem przyjemność słyszeć wczoraj na reducie jego wystąpienie, pełne szlachetnego oburzenia, które tak potężne uczyniło na wszystkich wrażenie, że dziś o niém tylko cała mówi Warszawa... Usłyszałem tam i nazwisko w. książęcéj mości, a że jestem zpowinowaconym z nim, miło mi się mu przedstawić i... prosić go, abyś na mnie raczył być łaskaw... Nazywam się Siemionowicz... matka moja była z domu Kurcewiczówna... o czém w. ks. mość zapewne wiedzieć musisz...
Kniaź Konstanty powstawszy zdziwiony mocno, zmięszany nieco... wysłuchał téj mowy i podał rękę elegantowi.
— Bardzo mi miło poznać kuzyna dobrodzieja — rzekł — a tém milej, iż do takich jak ja kniaziów bez księstwa, mało kto się zwykle przyznaje...
Po krótkim namyśle dodał kniaź z uśmiechem.
— Proszę mi pozwolić, abym mu również krewnego, a mojego ciotecznego pana Stefana Hrebikę zaprezentował... Jest to kadet wielkich nadziei...
Stefcio się uśmiechnął, wyciągając rękę. Siemionowicz patrzał po nich obu, uśmiechając się, i jak gdyby mu po przygotowanéj mówce zabrakło chwilowo wymowy, milczał nieco zakłopotany.
— Cóż książę tu porabiasz w Warszawie? — zapytał po chwili.
— Winienem wam, jako wielce łaskawemu kuzynkowi, całą prawdę; siedzę tu już od... a! djable długo... nadto dla mnie, pilnując nieszczęśliwego procesu...
— Z kim? Z Woronieckiemi? — zapytał Siemionowicz.
— Tak, zgadliście... odebrano mi ojcowiznę... nie mam gdzie podzieć głowy... kochałem Korjatówkę... muszę się procesować o grób ojca i matki, o posag biednéj siostry...
— A proces idzie? — zapytał pan Siemionowicz.
— Jakże chcecie, by szedł ubogiemu, bez protekcji i pieniędzy z ludźmi, którzy mają jedno i drugie?
— Przepraszam kuzyna, — rzekł słodziuteńko Siemionowicz, — ale kiedy tak rzeczy stoją, czyby nie należało próbować jakiéjś zgody? układu? porozumienia?..
— Uwłaczałbym przez nie pamięci ojca, który ten proces prowadził, i siebiebym skrzywdził przyznając się do nieprawnego poszukiwania takim układem. Wyglądałoby to, jakby rabuś co na gościńcu mnie odarł, bojąc się żandarma i pachołków, ofiarował połowę mojego własnego worka... a ja go przyjął, nie ufając trybunałom i sprawiedliwości mego kraju... Nie pokrzywdzę ani ojca pamięci, ani siebie, ani dostojnych mych sędziów, będę czekał przegranéj w ostatniéj instancji, a wówczas powiem sobie: Bóg dał, Bóg wziął, i — pójdę pracować...
Wyrazy te wymówił Konstanty z żywością wielką, a Siemionowicz wysłuchał ich z równie natężoną uwagą. Nie można już było mówić o procesie...
— A jakże czas spędzacie? — zapytał kuzyn.
— Spojrzyj na mnie, kochany panie, — rzekł śmiejąc się kniaź, — a odgadniesz... Jestem tak dumny, że się mojego ubóstwa nic a nie nie wstydzę. W téj sukni, którą widzicie na mnie, byłem wczoraj raz pierwszy i ostatni na reducie, bo tam wolno każdemu wnijść, jak Bóg dał, ale z nią trudno szukać świetnego towarzystwa... Siedzę w domu, dłubię się w papierach, chodzę na przechadzki, czasem Stefan do mnie przyjdzie, czasem się dobiję do mojego mecenasa, który dlatego tylko raczy mi udzielić protekcji, że w jego kurendzie pięknie brzmi proces kniaziów Korjatowiczów z Woronieckiemi... ot i po wszystkiém...
— Wy widzę, — dodał, — należycie do cale innego świata... a ten świat dla mnie i z innych powodów od wczoraj zamknięty.
Siemionowicz się uśmiechnął.
— Dlaczego? — rzekł, — pozwólcie sobie powiedzieć, że choć w tym sądzie o nim niesprawiedliwi może jesteście. Ten świat ze wszystkiemi wadami swojemi, ma uczucie wielkie, poszanowanie dla charakterów, dla odwagi... dla wszystkiego, co niezwyczajne i uderzające. Właśnie tém wystąpieniem wczorajszém otworzyliście sobie drzwi wszystkich salonów... jesteście czémś nakształt owego paysan du Danube... Wszyscy poznać was pragną, panie goreją ciekawością, szczęśliwy będzie, kto was pierwszy pochwyci...
Konstanty spojrzał zdziwionemi oczyma.
— Żartujecie, kuzynku — rzekł — temu nie uwierzę.
— Wierzcie mi albo nie, jak chcecie; ale ja, o ile znam wielki świat nasz, zaręczyć wam mogę, że niezadługo strwożeni książęta Woronieccy sami wam zgodę zaproponują... Zobaczycie.
Jeśliście tego nie uczynili przez nader rozumną rachubę.
— Przez rachubę? ja?! — wykrzyknął zrywając się kniaź i łamiąc ręce. — Kuzynie, znać, żeście mnie nie znali, jeśli wam to na myśl przyjść mogło. Ja! przez rachubę...
Siemionowicz wstał żywo i począł przepraszać.
— Kochany kuzynie, słowo honoru, nie chciałem cię obrazić.
— Nie posądzam o to, aleście mi otworzyli oczy. Tak, ludzie mogą wziąć to za wyrachowanie... o ja nieszczęśliwy!
— Ja się mogę mylić — przerwał Siemionowicz; — to myśl niedorzeczna.
Strapienie Konstantego odmalowało się na jego męzkiéj twarzy, która pobladła nagle i okryła się krwawym rumieńcem.
— Otworzyliście mi oczy — rzekł. — Społeczność nasza jest już tak wyrafinowanie zepsuta, iż może szukać pobudki czynu młodego biednego człowieka w takiéj rachubie nikczemnéj. Ale jak to naprawić?.. jak temu zapobiedz?
— Ależ — przerwał Stefan gorąco — jeszcze nie mamy dowodu, ażeby to takim sposobem sobie tłómaczyć miano.
Siemionowicz zagryzł usta i spuścił głowę... głos zniżył.
— Czuję się w obowiązku — rzekł — jako pokrewny powiedzieć wam całą prawdę. Ja nie byłbym nigdy téj myśli powziął sam... jestem tylko odgłosem tego, co słyszałem wczoraj na sali redutowéj po wyjściu waszém; a dziś z rana...
— Chodźmy ztąd, chodźmy na świeże powietrze, — zawołał Konstanty; — ja się tu duszę... Przejdźmy się aleją.
Stefan pospieszył zapłacić, a że p. Siemionowicz wcale nie miał ochoty opuścić ich, razem we trzech wyszli w główną ulicę. Konstanty, z głową zwieszoną na piersi; Stefan, pocieszając go po cichu; kuzyn, z miną kondolencyjną najlepszego tonu i najświeższéj mody.
Milczeli zrazu wszyscy...
Ogród zaczynał się zaludniać powoli, kilka pięknych dam przechadzało się między cienistemi drzewy. Los chciał był w téj chwili właśnie śliczna blondynka, w trzewiczkach na korkach, które jéj maleńką nóżkę czyniły mikroskopową, w rannym stroiku, uszytym jakby z skrzydeł motylich i kwiatów rano rozkwitłych, w kapelusiku pasterskim, z przecudownym mopsikiem na jedwabnym sznurku... szła wprost naprzeciw trzech kawalerów. Zdaleka już zaczynała im się przypatrywać, a do Siemionowicza uśmiechać, jak dobra znajoma. Zamyślony Konstanty jeszcze tego zjawiska cudnego nie spostrzegł i nie miał czasu rzucić się w bok, aby go uniknąć, gdy głosik pieszczony, srebrzysty, wyuczenie melodyjny, zabrzmiał mu jak grom nad uchem...
— Bon jour Comte!
Stosowało się to do Siemionowicza naturalnie, który w tém towarzystwie hrabiów, baronów i duków przybrał był tytuł skromny, jakoby wedle tradycji całéj szlachcie polskiéj należny...
Siemionowicz coś odszepnął prędko, i nim jeszcze kniaź Konstanty ustąpił z placu ze Stefanem, co jak najśpieszniéj starał się wykonać, już Siemionowicz, niepytając go, prezentował...
— Pani starościna pozwoli, ażebym jéj przedstawił moich kuzynów, księcia Konstantego Korjatowicza i pana Stefana Hrebikę...
— A! mości książę! — zawołała do osłupiałego niemal tym wypadkiem kniazia piękna starościna, — jakże jestem szczęśliwa, iż mogę go poznać... Cała Warszawa dziś mówi o nim tylko...
Uśmiechnięta czarownica, któréj sen rozprószył wczorajsze trwogi i złowrogie wrażenia, patrzała w oczy Konstantemu tak natarczywie, tak zbójecko, że biedny chłopiec, który dawno tak pięknéj istoty nie widział, a nie marzył nawet, żeby mu się ona uśmiechać mogła, patrzał... milczał, stracił przytomność.
Mówią o niepokonanéj sile woli... gdy tą siłą tajemniczą kobieta w całym blasku swéj młodości, z wiarą w swą potęgę zleje we wzrok, w ten promień duszy gorejącéj... trzeba być kamieniem, ażeby się w tym ogniu nie roztopić...
Wystawcież sobie anachoretę, co marzył a nie dotknął nigdy wykwintniejszego świata... pełnego pragnień młodzieńczych, niezaspokojonych potrzeb serca stęsknionego za uczuciem, który spotyka nagle na kamienistéj życia dróżynie taką czarodziejkę... a nieznając kłamstw i fałszów niebiańskiego wzroku niewiasty, na słowo gotów uwierzyć wejrzeniu.
Gietta była tego poranku, czém ją widzieliśmy wczora... taką, jaką ją pan Bóg stworzył na utrapienie ludzkie... marmurową boginią, pełną wdzięku zalotnego, uroczą a zimną... Chłód dawał jéj tę moc nad sobą i przedłużał dziecinny niemal wyraz twarzy, któréj żadna namiętność głębsza nie przebiegła piorunowym swym prądem... Najpiękniejsze zalotnice nie starzeją się, bo nie czują nic... konserwują się w lodzie jak wiktuały, jak zamarzłe pod biegunami mammuty...
Gietta patrzała, a Konstanty upijał się jéj wzrokiem... Nielitościwa próbowała na nim siły i mogła być zadowoloną. Mężny atleta wczorajszy stał przed nią jak student przed cenzorem, zapomniawszy lekcji.
— Zrób mi książę jedną łaskę...
Konstanty jeszcze ust nie mógł otworzyć.
— Przyjdźcie do mnie dziś, ale koniecznie dziś na obiad... z hrabią Siemionowiczem...
Kurcewicz odzyskał dopiero nieco przytomności pod tą straszliwą groźbą... powoli myśl jego wróciła do straconéj równowagi, przybyło mu męztwo.
— Pani starościna daruje mi... ale... nie mam nawet przyjemności znać pana starosty...
— To ja go do was przyślę, jeśli chcecie i on pierwszy was odwiedzi, mój książę — zawołała natrętnie starościna — ja chcę, ja proszę... Znana jestem w Warszawie z mojéj samowolności, z moich wybryków dziecinnych; wszyscy mnie słuchać muszą... a książę chciałbyś mnie zdetronizować!!
Kniaź oburącz resztę odwagi pochwycił, westchnął.
— Starościno czy królowo — rzekł weseléj — jestem wieśniak dla procesu w Warszawie, jestem ubogi... mam ten jeden kontusz, w którym mnie pani widzi... na obiad w nim nie pójdę, a daję słowo, że drugiego... nie posiadam...
— A! mais c’est adorable! — zawołała zacierając rączki starościna — mais cest delicieux... ale to właśnie będzie najoryginalniéj, gdy książę przyjdziesz tak jak jesteś. Daję słowo, że nie zaproszę nikogo oprócz mojego męża... panów wszystkich... no! i może kasztelanową Ninę, ale więcéj... daję słowo nikogo!! nikogo! a! przyjdź pan, uczynisz mnie szczęśliwą, będą mi zazdrościć! A potém nie idź już nigdzie, do nikogo... choćby cię najmocniéj proszono...
Mój książę! — to mówiąc porwała go za ręce — daj mi słowo... ja proszę...
Siemionowicz spojrzał błagająco... Konstanty skłonił głowę... odmówić nie było sposobu. Gietta zaczęła bić w dłonie, a mops szczekać niewiedzieć czego...
— A! — zawołała nagle, obracając się do Stefana — a pan?
Kadet się skłonił.
— Pani starościna daruje, ja muszę wracać do koszar...
— O! jakże mi żal!
Ale z tonu wyrazów nie znać było żalu. Podała rękę Konstantemu, który ją pocałował wedle obyczaju, i drobniutkiemi kroczkami pobiegła żywo do domu... ciągnąc za sobą Siemionowicza, który obiecał się stawić w Marywilu po Konstantego o naznaczonéj godzinie.
Gdy Stefan z bratem sam na sam pozostał, a piękny ptaszek odleciał, spojrzeli sobie w oczy dwaj chłopcy, nie śmiejąc słowa powiedzieć. Konstanty potarł ręką czoło, jakby chciał z niego wspomnienie przygody swéj zetrzeć. Wszystko, co mu się trafiło od wejścia do tego nieszczęsnego ogrodu Saskiego, zdawało się snem niemiłym... prąd jakiś go unosił niewiedzieć dokąd... mimowoli. Gniewał się na siebie, że nie miał dość siły, by mu się oprzeć. Stefan patrzał na niego z podziwieniem i politowaniem.
— Chodźmy, — rzekł, — lękam się już tu dłużéj zostać, aby nowego jakiego Siemionowicza i drugiéj starościny nie spotkać... chodźmy...
— Chodźmy... — powtórzył gorączkowo Konstanty, — jestem jak w obłędzie...
— Trzeba się dobrze namyśleć, — dodał Stefuś, — daruj mi, że młodszy od ciebie, mięszam się do dawania rady... ale twoje położenie...
— Nie mów mi o niém, czuję, że się pogorszyło i skomplikowało, — zawołał Konstanty, — wszystko to mieć może dla mnie najnieprzyjemniejsze następstwa... straciłem głowę... I ten Siemionowicz, licho go tu przyniosło! Kto go prosił, aby mnie swéj starościnie prezentował?..
Ale prawda, Stefusiu, — zawołał nagle Konstanty, — że jest cudownie piękna!
— Nie wiem, — rzekł zmięszany Stefan, — ledwiem na nią śmiał spojrzeć, przeląkłem się jéj tak, żem już oczów nie mógł podnieść. Na mnie zrobiła wrażenie czegoś groźnego... strasznego...
— Masz słuszność, piękność jéj przeraża.
— Mówmy o tém co ciebie dotyczy, Konstanty, — począł z żywością młodzieńczą Stefuś, — wiesz, jak ja cię kocham, idzie mi o to, abyś się nie zaplątał.. Pomyśl, czy po wczorajszém twém wystąpieniu wypada ci dziś wchodzić właśnie w ten świat, który wczoraj potępiałeś tak głośno?
Konstanty chwycił go za rękę.
— Zgadłeś myśl moją, ja się tém męczę... ale dałem słowo! dałem słowo! Muszę być... i być nie kim innym, tylko tym cenzorem i wieszczbiarzem nieszczęścia, jakim mnie wczorajsza chwila natchnienia uczyniła. Nie dać się usidlić, ułagodzić, złamać... a! Stefanie...
— To dosyć... rozumiesz obowiązki położenia swojego, — rzekł Stefan z zapałem, — wracajmy na Marywil...
Pospiesznym krokiem pobiegli.
— Będziesz się ze mnie śmiał, — szepnął kniaź, — ale ja muszę się jeszcze wprzód ze wszystkiego przed moim Metlicą wyspowiadać. On jeszcze o wczorajszém nic nie wie! A co powie na to wszystko...
Stefuś się uśmiechnął.
— Oryginalnego masz mentora... — zawołał.
— Nie mentora, ale opiekuna i dobroczyńcę, — dodał kniaź wzdychając.
Wdrapali się na wschody pomijając żydków, przekupniów i ludność téj gospody przepełniającą nieustannie, a kniaź dobywał klucza, aby swą izdebkę otworzyć, gdy zdziwiony postrzegł klucz w zamku.
— A! to już Grzegórz u mnie gospodaruje... — zawołał.
Drzwi uchylili i weszli. Izdebka była w największym nieładzie, poprzedzającym zwykle uporządkowanie; rzeczy porozrzucane, stołki porozstawiane, łóżko ściągnięte... W pośrodku mężczyzna postawy olbrzymiéj, ramion herkulesowych, twarzy rozlanéj kwadratowéj, rysów twardo wyciosanych, z rudym podbródkiem i podstrzyżoną krótko głową, na któréj włos jeżył się jak szczecina — stał oparty na szczotce z założonemi rękami. Zrzucił był z siebie kapotę zabierając się do zrobienia ładu i ubrany był tylko w pół-żupanik spłowiały, którego przód był kitajkowy, a plecy z bawełnicy.
Twarz jego wieśniacza, mimo pospolitych na pozór rysów, uderzała bystrością jakąś, rozumem i dobrocią. Popatrzał na wchodzących młodzików uśmiechając się...
— Szast, prast! — zawołał, — ledwie wyszli, ledwie się człek zaprzątnął koło roboty, już z powrotem... Trzebaż było się tam zabawić, tobyś książę znalazł stancję trochę czyściejszą... a czas się było do niéj wziąć dawno... bo już nie do wytrzymania nieład... książę wiesz, że ja to sam muszę zrobić, bo są papiery... i nie chcę, żeby gadali, co jest a czego niéma...
Spojrzał na zafrasowaną twarz kniazia stary olbrzym, i widocznie się zaniepokoił.
— Ej! ej! co się stało? — zapytał, — coś jest?
— A! mój stary Grzegorzu, — zawołał kniaź, — jest... prawda. Spieszyłem do ciebie, bo ja twéj rady potrzebuję...
— Wy! mojéj rady?.. a to coś dobrego! — zaśmiał się ukrywając trwogę Grzegórz i ruszył ramionami.
— Biedy sobie narobiłem, — zawołał kniaź.
— Wczoraj? na reducie! — spytał uśmiechając się olbrzym. — E! toć ja już wiem... o tém gadają wszyscy, niema to nic tak bardzo złego! Dawno się to należało im wszystkim... a żeś im kniaź prawdę rąbnął, nie szkodzi. Strawią ją... to panie, strusie, dobry mają żołądek... No, a co daléj?..
— Mój Grzegorzu, tyś mi zastąpił rodzinę, opiekunów... tyś mi był radą...
— Ale dosyć, dosyć tego bałamuctwa, — przerwał gwałtownie Grzegórz, — ktoby myślał, że to wszystko prawda!.. Wielka rzecz, że... stary kuchta, co rądle pomywał u ojca, i któremu się chce zobaczyć Korjatówkę, pomaga potrosze dziecku swego pana do odzyskania jéj we własnym interesie. Co kniaź sobie ze mnie wielkiego bohatera robisz, kiedy ja wprost siebie tylko ratuję!
Czy to W. K. Mości nie wiadomo, że gdy mi marszałek dworu ojca jegomości, ten, z pozwoleniem łajdak Barbancewicz, chciał staremu już i pod wąsem i kuchmistrzowi kazać dać baty, drapnąłem z Korjatówki w świat... żem pod pożyczaném nazwiskiem się tułał, nie mogąc powrócić, lękając, aby mnie jako poddanego i zbiega nie wzięto... że tu teraz kniazia schwyciłem i życzę mu, a pomagam do powrotu na swoją ziemię, bobym téż i ja tam do swoich bezkarnie naówczas mógł powrócić. Więc cóż to, jeśli nie czysto moja własna sprawa? Co tu chwalić i dziękować? niéma za co!
To mówiąc stary, patrzał jednak tak serdecznie na Konstantego, jakby na własne ukochane dziecię.
— Mój ty poczciwy stary... poco tobie dziś już do Korjatówki powracać, — zawołał kniaź, — co ty tam lepszego znajdziesz! Chatę dziurawą i krewnych, którzyby cię nie poznali; tu masz już i rodzinę, i kawałek chleba, i nawykłeś...
— A no! takto jest! takto jest! oj tak, ocierając pot z czoła, mówił Grzegórz, który dla nadania sobie postawy, szczotką kręcił, — wszystko to prawda, a za Korjatówką się wzdycha, i za ową chatą dziurawą, i za ową biedą, którą się tam przeżyło... Taki co swoje to swoje... Grześ Metelczuk wyszedł na pana Grzegorza Metlicę...
Uderzył się po kieszeni. — Grosiwa tam troszkę jest... dziecko Bóg dał i niczego... jak Boga kocham... Julka nawet śpiewa i gra na fortepianie... z czego ja się nie bardzo cieszę, ale matka chciała... kuchmistrzowałem u hetmana i u księcia prymasa, i po wielu domach... teraz na własną rękę ludzi karmię i nie źle to idzie... a tak i do Korjatówki się wzdycha. Ale co tam kniaź masz na sercu, mówno swoje...
— A będziesz słuchał i poradzisz?..
— Będę zamiatał i słuchał, — odparł Grzegórz — tylko drzwi trzeba zaryglować, nie wypada, żeby mnie tu widzieli ze szczotką w ręku, boby się ludzie śmieli... Siadajcie paniczykowie na łóżku, a ja wprędce porządek zrobię...
Stało się, jak despota rozkazał, a kniaź rozpoczął opowiadanie wczorajszego wypadku na reducie.
— To ja już wiem — rzekł Metlica — bo choć różnie opowiadają, ale słyszałem... a reszty się domyślę. A no, co dalej?
— Wyszliśmy ze Stefanem do Saskiego ogrodu — mówił kniaź — a tam wypadek chciał, żeby nas zaczepił i przyczepił się do nas Siemionowicz, krewny pono.
Metlica stanął i oparł się na szczotce, pocierał czoło silnie.
— Siemionowicz! czekaj książę... taki mdły, kurczątko białe? wymokły... a zowie się hrabią?
— To on.
— Wiem, wiem — dodał Metlica — on tu dojada ojcowizny, mało mu się zostało... chce się ożenić bogato; ale to człeczek, co sam przez się nic nie robi, tylko go popychają.
Pokręcił głową.
— Służka wielkich panów... kręci się przy tężyznie, rad że go ona cierpi i przyjmuje... No! no! co daléj, mości książę.
Stefan szybko opowiedział spotkanie ze starościną i gwałtowne zaproszenie na objad; twarz ex-kuchmistrza przybrała wyraz poważnego zamyślenia.
— I kniaź przyrzekł? — spytał cicho.
— Dałem słowo... Wiesz co o starościnie? — dodał książę.
Metlica gładził rudy podbródek, i myśli a wspomnienia zbierał.
— Starościnę cały świat zna, nawet tacy ludzie jak ja — rzekł po chwili — toćto jedna z najpiękniejszych kobiet w Warszawie i najniebezpieczniejszych... mąż będzie kiedyś wielkim panem, ale co mu po tém, kiedy już dziś znudził się wszystkiém!! Dom — nie dom! Ojciec starosty jeszcze żyje. Kobieta jak żmijka. Ale poco księciu do nich. To Siemionowicza sprawa, faktornego mu się zachciało!
Ruszył ramionami, i dobył zegarka z kieszeni.
— A! ta młodzież! — zawołał — choćby i sam książę jegomość... słowo się rzekło, pójść na objad do takiego domu, gdzie posadzki perfumują, a w czém?
— Jak stoję! — zawołał kniaź.
Grzegórz spojrzał nań i rozśmiał się.
— Podnieśże książę nogę do góry — rzekł — toż but dziurawy... ja to wiem... obejrz łokcie? wytarte... ani odzienia porządnego, ani obuwia, ani żadnéj rzeczy, która jego jest. Tak nie może być.
— Pójdę tak, jak stoję, lub nie idę — rzekł stanowczo kniaź — takem się im obiecał i tak być muszę. Gdybym się wyelegantował do nich, siebiebym skrzywdził.
— Bardzo ślicznie — przerwał Metlica — ale tu nie o elegancji mowa, tylko o dziurawych butach; na to ja nie pozwolę. Kontusz niech będzie czarny, ale nowy!
Pobiegł do tłumoczka. — Jeszcze trzeba zobaczyć, czy jest bielizna świeża... Skaranie Boże z tą młodzieżą!!
Metlica począł rewizję staranną, ale ta do bardzo smutnych doprowadziła rezultatów... Zrozpaczony stary, porzuciwszy szczotkę, nie mówiąc słowa, wybiegł za drzwi. Szczęściem dla niego i dla kniazia, na Marywilu wszystkiego dostać było można. Ale w dobrą dopiero godzinę zasapany ex-kuchmistrz powrócił z safjanowemi butami dobranemi do nogi, z koszulami i drobnym przyborem.
Kniaź chciał mu się rzucić na szyję, stary go w rękę pocałował, drżał mu głos, gdy mówić począł.
— To wszystko fraszki — rzekł — tylko mi się m. książę nie daj im wziąć! Wszystko to malowane trutnie... ja ich znam przez skórę. Albo oni wam zaimponują, to po was jeździć będą; albo jeśli się im nie dacie a z góry ich będziecie brać, zrobicie z nimi co zechcecie. Zlękną się was... niech się lepiéj boją; jeśli wy się nastraszycie, no — toście przepadli... Twardo, potrzeba, twardo... a nie zasmakować w konfiturach tych, bo one nie nakarmią. Staniesz się książę takim niewieściuchem jak i oni... ot co...
Stary mówił to swemu ulubieńcowi z przejęciem, a patrzał nań jak w tęczę, chcąc się przekonać, czy on go zrozumié i usłucha.
Błysło oko Konstantego.
— Bądźże spokojną poczciwa ty niańko moja — rzekł ściskając go — to co ze mnie przemówiło wczoraj, i dziś jeszcze siedzi we mnie — wstydu ci nie zrobię. Widziałeś, żem sukni mojéj uczciwéj a ubogiéj zrzucić nie chciał, tak samo przekonań nie rzucę. A co Bóg da, to da... każe cierpieć... przecierpiemy.
Metlica podniósł rękę ze szczotką do góry i zawołał na całe gardło: wiwat! wiwat!...
Nie doszła nas wiadomość o tém, jak naówczas zwano w Warszawie tych panów, za którymi w ślady całe miasto biegało, których ukazanie się na ulicy ściągało tłumy, których każdy dom starał się mieć choć na chwilę, którymi się bawiono, słowa ich powtarzano i talentami zachwycano. Takim był x. de Ligne, Jan Potocki, kawaler Li Hlepage, Coxe, kilku Anglików, kilku Włochów, Blanchard itp. Te lwy ówczesne mieniały się jeden po drugim w czasie sejmu czteroletniego... Wyrywano ich sobie, dwór, król, pani Krakowska, marszałkowa koronna, z kolei posiadać ich musieli. Wśród powszechnego pragnienia rozrywek, ukazanie się nowego takiego oryginała, znakomitości, osobliwości, bodaj skrzypka lub flecisty, rozgorączkowywały wszystkich, intrygowano, aby wprzód od innych dostać tę osobliwość i nią się pochwalić; przeszkadzano drugim, aby jéj nie mieli.
Od wczoraj takim lwem został kniaź Konstanty, i to tłómaczy, dlaczego starościna tak go gwałtownie przed innemi pochwycić pragnęła... a tak była uszczęśliwiona wygraną.
Smakoszom częstokroć nietyle idzie o nowalję, jak raczéj o pochwalenie się, że oni pierwsi mieli ją na stole. Nadzwyczajne szczęście, z jakim się udało starościnie pochwycić sławnego od wczoraj kniazia Konstantego, wprawiło ją w humor przewyborny. Napisała do męża, aby się koniecznie na objad stawił, zaprosiła Ninę, aby ją zmartwić swojém powodzeniem, zresztą dotrzymując słowa danego Konstantemu, wstrzymała się wprawdzie od powiększenia towarzystwa, ale przez Siemionowicza, który był jedynym do tego rodzaju poselstw, dała znać wszystkim, iż kniaź u niéj będzie i że po objedzie zaraz kto przyjdzie, zobaczy go bezpłatnie.
Nie inaczéj pokazują się strusie i słonie. Dla Warszawy ówczesnéj, mimo zachcianek postępu i prądu liberalnego, człowiek tak otwarcie mówiący prawdę społeczeństwu, młody, odważny, nieznany... był większą osobliwością nad najrzadszy produkt afrykańskiéj puszczy.
Od wieczora badano jego przeszłość, a że nikomu znanym nie był i mało kto co o nim prawdziwego mógł wiedzieć, prawiono najosobliwsze historje, domyślając się, wypełniając coś niedokładnie opowiadanego. Mówiono, że był tak ubogim, iż go kucharz niegdyś ojcowski utrzymywał, że spartańską cnotę praktykował z musu, że w procesie z familją występował z niezmierną przeciw niéj gwałtownością w sądach. Niektórzy dodawali, że miał zamiar zostać kapucynem i kazaniami swemi chłostać zepsute obyczaje stolicy.
Wszyscy nadzwyczaj byli ciekawi człowieka, szczególniéj dlatego, by wypróbować go i przekonać się, czy wytrzyma nastrojony na ten ton, z jakiego zagrał na reducie. Wielu utrzymywało, że był pijanym, a wytrzeźwiwszy się, przeprosi.
Z samego wejrzenia na starościnę Giettę, domyśleć się łatwo, iż domowe gospodarstwo było jéj zupełnie obcém, miała różne fantazje, które spełnione być musiały, ale nie pytała się nigdy, w jaki sposób, jakim kosztem. Nie znała trudności, nie rozumiała niepodobieństwa, oburzała ją niemożność... Mąż i marszałek dworu, nieukazujący się nigdy, tajemniczy człowiek zakulisowy, łamali sobie głowy nad dogodzeniem pieszczoszce, która zawsze jeszcze ostatecznie była niezadowoloną z niczego. Ten objad improwizowany, wpadłszy na chwilę do domu, zadysponowała Gietta marszałkowi osobiście przed jéj oblicze powołanemu w ten sposób:
— Słuchaj pan, panie Żegliński... ma być o trzeciéj obiad na kilka osób najwykwintniejszy, najlepszy, najosobliwszy, jaki potrafisz wymyśleć i kazać zrobić... proszę nie żałować pieniędzy... Jeśli nie będę kontenta, stracisz pan miejsce... słowo daję... Nakryć do stołu w sali na dole, ubranéj w kwiaty i wazony... wziąć serwis mego teścia.
— W pakach opieczętowany — mruknął Żegliński.
— Paki rozpieczętować, ja każę... Łam pan głowę i staraj się, żebym go nie wypędziła.
Ów Żegliński, który był wszetecznie kosooki i ospowaty... spojrzał na panią i poszedł szukać starosty.
Przed naznaczoną godziną przyjechała smutna i poważna jak zawsze Nina, stawił się i gospodarz domu w złym humorze. Żona mu powtórzyła wielką nowinę, na którą ruszył ramionami i usiadł przy kasztelanowéj, która instynktowo drgnęła i odsunęła się, jakby się tego zbliżenia ulękła...
Siemionowicz i bileciki gospodyni oznajmiły całéj Warszawie o kniaziu... O wpół do trzeciéj wyświeżony kuzynek stawił się na Marywilu, chustką batystową zatykając nos przed atmosferą jego. Zastał Konstantego w gotowości, w nowych wprawdzie butach, ale w starym kontuszu czarnym i żupaniku podobnym, przy niepozornéj wcale szabelce. Siemionowicz miał whisky najęty u Dangla, ale Konstanty stanowczo oświadczył, że pójdzie pieszo, powóz musiał elegant odesłać... i mimo drobnego deszczyku towarzyszyć kuzynowi.
Gdy drzwi otworzyły się przed nimi do salonu, starościna, która tego dnia starała się być jeszcze piękniejszą, niż kiedykolwiek i była zachwycającą w istocie, w stroju pełnym fantazji i elegancji... postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącego, przedstawiła mu milczącego męża, który go powitał dosyć zimno, potém poznała go z kasztelanową. Ta nie taiła wcale zajęcia, jakie w niéj Spartanin obudził.
W jednym z najwykwintniejszych salonów ta postać ubrana aż do zbytku skromnie i ubogo, nieco dumna, pełna energji, która nie stanowiła charakteru ówczesnych fizjognomji uśmiechniętych i spłaszczonych, wydała się dziwacznie. Gospodarz wielką przywiązujący wagę do stroju, kosmopolita, człek światowy... patrzał na tego dzikiego jegomości, wprowadzonego do domu, ze źle ukrywaną ironją. Siemionowicz towarzyszący księciu, zdawał się stworzony dla umyślnego z nim kontrastu. Konstanty nie był pięknym mężczyzną, płeć miał śniadą i ogorzałą, ale rysy dosyć regularne, wyrazu pełne, ognia razem i spokoju. Mimo położenia, jakie mu stworzyło jego wystąpienie, zdawał się obojętnym i nie szukał oryginalności dla utrzymania się na stanowisku.
Gospodyni pierwsza obległa przybyłego, a choć rozmowa z nieznajomym prawie, była nader trudna, bo jedynego przedmiotu przystępnego z wczorajszéj przygody, tknąć nie wypadało; umiała wysnuć ją z najpospolitszéj treści.
Zwrócono ją na przybycie do Warszawy słynnego Blandard’a, na wielki wynalazek balonów i na wieści chodzące po świecie, że Jan Potocki świeżo wrócony z Maroku, puści się pewnie z aeronautą w powietrze...
Gospodarz znajdował z uśmiechem, że w przyjemniejszy sposób karku skręcić niepodobna, kniaź Konstanty dodał, iż ludzie niedosyć się jeszcze nauczyli dobrze chodzić po ziemi, by czas było latać po powietrzu. Starościna podniosła to słówko dowcipne...
Uważali wszyscy, iż starosta mimo grzeczności, któréj nie zarzucić nie było podobna, sztywno i zimno przyjmował przybysza... Wziął nawet przed obiadem Siemionowicza na bok i kwaśno go spytał, gdzie tę rybę złapał.
Zaczerwieniony elegant wytłómaczył się, składając całą winę na starościnę.
— Ma minę pisarza prowentowego i strój de l’emploi, — szepnął starosta, — moja żona, jak te wypieszczone pieski, co nie chcą mięsa, a karmią się rękawiczkami... zawsze sobie musi znaleść jaką starą... rękawiczkę do gryzienia.
Starosta był tak kwaśny, iż nielitościwie postanowił nawet skompromitować gościa, będąc pewnym, iż powszechnego języka salonów nie umie... wybierał się przemówić do niego po francuzku... Powierzchowność usprawiedliwiała to przypuszczenie, ale kniaź Konstanty za życia rodziców otrzymał był tak staranne wychowanie, a szczególniéj pod względem języków tak był znakomitym polyglottą, iż starosta naraził się na nieprzyjemną decepcję... Na pierwsze kilka słów wymówionych do siebie, odparł najczystszą francuzczyzną, akcentem i formą tak piękną, że starosta osłupiał.
— A! rozumiem cię ptaszku, — rzekł w duchu, — ty tylko udajesz prostaka...
Powiększyło to jeszcze uprzedzenie, jakie gospodarz miał przeciw niemu. Starościna była tryumfującą.
Gdy dano znać, że obiad był na stole, skinęła na męża, aby służył kasztelanowéj, a sama pochwyciła kniazia i umyślnie pozostawszy parę kroków za niemi, przez cały ciąg podróży do dolnego salonu uwzięła się go bałamucić w sposób najokrutniejszy; patrzała mu w oczy, pokazywała ząbki, schylała się, aby szyję admirował... poprawiała rękawiczki, aby rączkami zachwycić... wysunęła parę razy nóżkę, niby lękając się o trzewik...
Ten napad wytrzymał kniaź Konstanty, jakkolwiek młody, ze stoicką odwagą, serce mu biło, krew kipiała, ale to wszystko raczéj przestraszało go, niż czarowało. Przypisywał całą tę strategię niewinności i dziecinnemu trzpiotowstwu.
Przy obiedzie wszczęła się poważniejsza rozmowa o polityce, o sejmie, a gospodarz wyraził całe swe znużenie i zniecierpliwienie ze stanu rzeczy istniejącego, który według niego nie prowadził do niczego. Był on zwolennikiem pokoju okupionego bodaj największemi ofiarami ze strony Polski. Przekonania jego dzieliło naówczas ludzi wielu, zmęczonych pracą nad siły i do ofiar niezdolnych.... Dla nich jedyne zbawienie było w dobrych stosunkach z carową, z ambasadorem i w ścisłém przymierzu z Moskwą. Wszystko najpiękniejsze widzieli w tym aljansie. Starosta się bynajmniéj nie taił, iż Polskę uznawał za zgubioną, gdyby z potęgą ową północy walczyć chciała. Patrjotyzm wydawał mu się szaleństwem... Plótł to wszystko z uśmiechem ironicznym, nie wstydząc się wcale...
— A wy, — spytał w końcu Konstantego, — co myślicie? do jakiego należycie stronnictwa?
— Panie starosto, — odezwał się kniaź, — ja nie należę do żadnego stronnictwa, bo w obecnéj chwili podział kraju na partje wydaje mi się występkiem. Położenie jest niebezpieczne, jednością i zgodą możemy się tylko ratować... Jestem polak, pamiętam przeszłość, wierzę w siły mojéj ojczyzny, sądzę, że ich poza sobą czerpać nie powinna, a w ostatku timeo Danaos et dona ferentes.
Starosta z uśmiechem spojrzał mu w oczy, — umilkli.
Prawie w téjże chwili służący na srebrnéj tacy przyniósł starościnie bilecik. Zarumieniona wzięła go w rękę widząc, jak niedowierzającem okiem zmierzył go mąż. Po pieczątce poznać coś było trudno... wyobrażała ona główkę rogatą uśmiechniętego szatanika i misternie zwiniętą liczbę sto...
Piękna pani w obawie, aby ciekawe oczy sąsiadów nie padły na tajemniczy liścik, rozwinęła go na kolanach... i czytała:
Przeczytawszy, cała zarumieniona, gospodyni co najprędzéj skryła bilecik... a chcąc pokryć pomieszanie swe i odwrócić uwagę, zapytała służącego, kto list przyniósł.
Lokaj jakby przelękniony zamilkł, popatrzał po gościach, nie śmiał odpowiedzieć. Starościna nie znosiła nieposłuszeństwa, odwróciła się i powtórzyła pytanie.
— Któż przyniósł?... słyszysz!
— Ale, proszę jaśnie pani...
— Przecież sam nie przyszedł!
— Proszę jaśnie pani — stłumionym głosem odezwał się sługa — bo, bo...
— Ale któż?
— Czarny pies przyniósł w zębach, położył w przedpokoju, zaszczekał i uciekł.
Szczęściem gwar rozmowy nie dał dosłyszeć téj osobliwszéj odpowiedzi nikomu oprócz Ninie. Kobiety spojrzały po sobie, gospodyni surowo popatrzała na lokaja i na tém się skończyło. Ale trwoga i niepokój, potrosze gniew, opanowały starościnę, a mąż, który śledził wyraz jéj twarzy, domyślił się łatwo, iż bilecik nie był zupełnie obojętnéj treści. Podejrzliwy, posądził o wcale co innego niż on w istocie zawierał.
Objad miał się ku końcowi, gdy ciekawi goście, których gospodyni wyglądała, zaczęli się u drzwi meldować. Danym był z góry rozkaz, aby ich wpuszczano.
Starosta, którego zły humor zwiększył się jeszcze odkryciem, że z jego domu rodzaj widowiska zrobiła żona, powstał na przywitanie przybyłych, ale sarkastyczny uśmiech jego dosyć mówił o uczuciu, jakiego doznawał.
Oczy wszystkich zwracały się ku czarnemu kontuszowi kniazia, który mimo uprzykrzonego tego położenia człowieka wystawionego na widok niechętnych sobie i szpiegowanego, wychodził zwycięzko. Od początku objadu, oświadczywszy, że nad jeden kieliszek wina nie pija, starał się utrzymać jak najprzytomniéj i jak najchłodniéj. Wyzywany do nowego przemówienia zbywał grzecznie półsłowami, ale przybycie nowego posiłku wkrótce miało go z tego wstrzemięźliwego wywieść milczenia.
Młodzi panowie, którzy przybyli z zamiarem skompromitowania i okrycia konfuzją śmiałka, zabrali się czynnie do dzieła; zarzucono go pytaniami, kniaź jeszcze milczał; wstano od stołu, a towarzystwo, przeszedłszy do górnego salonu, formalnie obległo Konstantego. Otoczono go kołem.
Znany z dowcipu jeden z najmłodszych szambelanów królewskich przyczepił się drapieżnie do kniazia.
— Mości książę! — rzekł — swoją djatrybą dnia wczorajszego zabiliście nam ćwieka.... Proszę was, powiedzcie nam szczerze, co to było: czy chęć odznaczenia się, czy istotne wypowiedzenie wojny całemu społeczeństwu?
— Panie szambelanie, — odparł Konstanty — moje wystąpienie tłómaczy najprzód reduta, na któréj jeśli wolno było wystąpić stu djabłom z groźbą, wolno było mnie téż z przestrogą.
— I grać rolę Kassandry?
— Bodajby — odparł książę, przybierając minę poważną. — Są chwile stanowcze w życiu narodów, są rozdroża historyczne, na których staje państwo i społeczność, a czasem głos pojedynczego człowieka może zmusić do upamiętania.
— Czy książę znajdujesz, że my go tak potrzebujemy? — śmiejąc się spytał szambelan.
— Takie jest moje przekonanie.
— Cóż za rada wedle was, coby nas zbawić mogło?
— Powrót do staropolskiéj cnoty, do starochrześcjańskiego obyczaju, ofiarność wszystkich, karność, męztwo i wiara w siłę, jaką daje cnota.
— To są słowa — rzekł szambelan — vox, vox...
— Dla stworzeń, co języka ludzi nie rozumieją, wszystko jest tylko szumem i hałasem bez znaczenia — rzekł kniaź.
— To ostre — szepnął dowcipniś, który dowcipu się swego nie mógł doczekać. — Gdzież największe winy są potępionéj przez was społeczności?
— U góry — odparł Konstanty. — Tam są największe obowiązki, tam najcięższe grzechy. Gubi Polskę arystokracja, która ma powołanie ją ocalić. Stan uprzywilejowany używa przywileju dla wygody swéj, rozumie swe prawa, a nie chce znać obowiązków. Spółeczność zgrzybiała, ztrupieszała, musi chyba od dołu, od pnia odpuścić.
— A! rozumiem — rzekł szambelan — cóż z nami, czy wytruć jak muchy, czy wystrzelać jak wilki, czy wytopić?
— Wszystkiego tego nie będzie potrzeba, bo sami się wytrujecie, wystrzelacie i wytopicie. Upadek jest widoczny, dogorywanie jawne.
— Naśladowanie z francuzkiego — szepnął ktoś z boku.
— Pozwól sobie książę powiedzieć — zaczepił go ktoś inny z boku — że sam przez urodzenie swe należysz do kasty, którą potępiasz.
— Alboż należenie do kasty, jak ją pan zowiesz, ma zamykać usta prawdzie — zaczął Konstanty, — czy mnie ono obowiązuje do milczenia lub kłamstwa? Należę do niéj czy nie, powinienem mówić co czuję. Zresztą urodzenia swego nikt nie jest panem, noszę nazwisko, jakie mi los narzucił... nie wziąłem go pod warunkiem żadnym...
— Mais l’esprit du corps!
— Czy to jest jeszcze ciało? — spytał Konstanty — obejrzyjcie się panowie. Dolano dużo wody i mętów do tego skwaśniałego wina...
Patrzano nań w milczeniu. Młody człowiek słusznego wzrostu, chudy, przygięty, z miną szyderską, wcisnął się do koła i począł impertynencko przypatrywać kniaziowi.
— Gdybym mógł wiedzieć — mruknął — jaki krawiec robił mu ten demagogiczny kontusz!!
Powiedz mi pan — dodał głośniéj — czy téż to prawda, że książę żyjesz na łasce u kopcidyma?
W oczach Konstantego płomię błysło...
— Żyję na łasce Bożéj — rzekł — ale mam przyjaciela, starego kucharza moich rodziców, który jakkolwiek plebejusz, w towarzystwie by się od waćpana dobrodzieja przyzwoiciéj znaleźć umiał.
To mówiąc książę, odwrócił się tyłem do wysokiego draba i odszedł.
Na twarz impertynenta wytrysł rumieniec, gdyż wszyscy zaczęli się śmiać z niego; drżący z gniewu, uderzył z lekka po ramieniu odchodzącego. Książę się odwrócił.
— Waćpan mi dasz satysfakcję! — zawołał.
Książę się skłonił.
Przegrodzono ich natychmiast. Scena ta krótka nieprzyjemnie podrażniła starościnę... Kniaź Konstanty wziął za czapkę i grzecznie pożegnawszy gospodarzy (starosta kwaśno mu się tylko ukłonił), wyszedł powoli z tego domu, rad że się to męczeństwo skończyło.
W tym samym dziedzińcu, na którego piętrze zamieszkiwało biedne książątko wywłaszczone, pan Grzegórz Metlica na dole miał pryncypalną garkuchnię, źle mówiemy, prawdziwą owych czasów restaurację, w któréj stół był staropolski. Słynęła ona u przejezdnych, nawykłych do wiejskiego jadła swemi barszczami z uszkami, kapuśniakiem z wędlinką, zrazami, husarską pieczenią; a w piątek i sobotę nie gotowano tu nawet z mięsem. Jedzenie było czyste, zdrowe i nie drogie, trunki nie wyśmienite ale czyste, piwo szlacheckie, saskie, nawet angielskie, które na ówczas do kosztowniejszych należało napojów i węgrzynek zieleniaczek. Wytwornego podania, jak na Tłumackiém tu nie znalazłeś; bielizna była gruba, talerze fajansowe, ale gospodarz pilnował czystości i usługi troskliwéj, a porze obiadowéj zdjąwszy białą szlafmycę, zwykł był przychodzić do gości, zapytać, czy czego nie potrzebowali lub nie mieli zażaleń.
Pan Grzegórz mimo powierzchowności na pierwszy rzut oka niezbyt pociągającéj, olbrzymiego wzrostu, rudego włosa, gdy usta otworzył i uśmiechnął się, stawał się tak miły, a umiał tak sobie z gośćmi poczynać trafnie, iż najtrudniejszych zawsze ułagodził i zadowolnił. Ale burdy u siebie nie ścierpiał i pomocy niczyjéj w przypadku jakiéj zawieruchy nie potrzebował, bo sam jeden śmiało na trzech i czterech mógł się porwać, a gdy stołek za nogę pochwycił i podniósł go do góry, najśmielsi uciekali za drzwi.
Rzadko mu się to przytrafiało, bo człowiek był wielce przezorny i gdy się zabierało na pijatykę, miał oko na gości, a tym, którzy miarę przebrali, wprost trunku odmawiał.
Znano go i z téj strony, że gdy, jak się to często w owe czasy trafiało, szlachcic się znalazł biedny, którego interes do Warszawy ściągnął, a ona mu grosz wyssała i nie było za co jeść kupić, Metlica pocichu go żywił nie wstydząc, udając, że daje na kredyt.
Dwie obszerne izby od ulicy, trzecia mniejsza dla uprzywilejowanych, składały restaurację, z niéj po kilku wschodkach wchodziło się do weselszego pokoiku z firankami, w którym mieszkała żona i córka, owa Julka ukochana jedynaczka jegomości, która, jak on się często chwalić lubił, grała i śpiewała. Tu stał stolikowéj formy brzęczący szpinecik panny Julji, tu był salon pani Metlicowéj. Jakim sposobem poczciwy Grzegórz ożenić się potrafił wcale niestósownie, z podżyłą niemką, córką piekarza, niegdyś bardzo piękną, ale o któréj rozmaicie mówiono, to odgadnąć trudno.
Pani Minna Metlicowa była dotąd w pretensjach, ubierała się bardzo starannie, nosiła tyle pierścionków na palcach, ile się na nich pomieścić mogło... lubiła zabawy publiczne, byłaby chętnie wesołych gości przyjmowała, a córkę wychowała na panienkę rozmarzoną opowiadaniem o dziwnych losach pięknych dziewcząt, z któremi się żenili hrabiowie i książęta. O ile w garkuchni był Metlica panem wszechwładnym, tu znowu stawał się najpokorniejszym sługą. Miał słabość dla żony... kochał córkę jak źrenicę oka... i lubił pokój domowy. Metlicowa nie była zresztą złą kobietą, ale lubiła panować i sądziła, że się jéj to słusznie należało.
Może jedyny raz w życiu Grzegórz musiał bardzo zręcznie dyplomatyzować, chcąc narzucić żonie i córce swą miłość dla syna dawnych państwa. Udało mu się to tak, że Minna i Julka bałwochwalczo przywiązały się do książątka, i służyły mu równie gorliwie, jak Metlica. Zwykle Konstanty tu przychodził na obiad i wieczerzę, i w saloniku owym p. Grzegorza, gdzie on wszakże nigdy prawie nie siadał, odbywały się narady i zwierzenia tyczące spraw księcia. Była to jego przybrana rodzina. Niekiedy Stefuś zaproszony podzielał gościnę.
Jejmość nikomu tego nie mówiąc, miała pewne nadzieje, że albo jeden lub drugi z tych młodych kawalerów w Julce się zakochać musi.
Julka była jeszcze ładną piętnastoletnią dzieweczką, ale już po miejsku nad wiek roztropną, dojrzałą i rezolutną. Nie brakło jéj na wdzięku, na talentach, na śmiałości i dowcipie, a matka szczególniéj się unosiła nad jéj kibicią i rączkami, które były w istocie bardzo piękne. Ale nadto téż często kazała je mama gościom pokazywać, a prócz szczególnych wypadków, panna Julja musiała dzień i noc chodzić w rękawiczkach.
Po wyjściu na ów objad Konstantego Grzegórz zamyślony, niespokojny oczekiwał go w bramie z powrotem. Zdawało mu się, że to trwało już za długo... spoglądał na zegarek i przestępował z nogi na nogę, a gdy nareszcie schwycił kniazia powracającego, porwał go jak zdobycz, żeby natychmiast wypytać.
W kilku słowach Konstanty opowiedział wszystko, nie mówiąc wszakże nic o prawdopodobnym pojedynku.
Metlica wycałował go po ramionach.
— A co? — zawołał, — skosztowałeś tego świata wielkiego? smaczny? ha? ładne lalusie! mili ichmoście? dobre tam życie, gdzie trzeba za każdym krokiem patrzyć, aby w wykopany dół nie wlecieć?? Chodź teraz książę do Grzegorzowéj, może się napijesz czego chłodnego, bo tam i od potraw i od słów i od ich oczów mógłeś dostać gorączki... Ja sam spreparuję lekki kobiecy ponczyk zimny... bo niema nic na uspokojenie, jak on, słowo daję...
Konstanty dał się wziąć, a gdy wszedł do pokoiku, w którym jéjmość siedziała z pończoszką, a Julka u szpinetu; obie kobiety zakrzyknęły z radości, że go zobaczyły.
Posadzono go na fotelu, Minna była ciekawa strojów, kobiet, salonów; panna Julja także się przysłuchiwała, a Grzegórz w ogromnéj szklenicy preparując napój, chwytał chciwie opowiadanie, usiłując z niego wymiarkować wrażenie, jakie wizyta uczyniła na pupillu.
Nie krył się z tém książę, iż nie miał tam wcale ochoty powracać, co starego niewymownie cieszyło. Obawiał się zawsze, aby mu go nie odebrano i nie popsuto.
Na rozmowie wesołéj dosyć, choć Konstanty ledwie ją półsłowami podsycał, przeszła z godzina, gdy się drzwi otwarły i w nich ukazała się postać dobrze wszystkim znana, pana mecenasa Mierzyńskiego, który sprawę Kurcewiczów przeciw Woronieckim popierał.
Mierzyński człek niemłody, wytrawny, wielki dworak i filut wielki, używany przez najpierwszych magnatów, mający stosunki świetne... wyglądał już na wielkiego pana, mając wkrótce nim zostać. Twarz chuda, zwiędła, z zawiesistym wąsem, z oczkami przymrużonemi i obwarowanemi w okulary, wyrażała zarozumiałość, niemal pogardę dla ludzi i pychę... Ubiór był skromny ale kosztowny, bo z najdroższych angielskich sukien i materji, pas suty, słowem, niktby w nim nie poznał owego ubożuchnego przed laty kilkunastu dependenta, który za pryncypałem papiery nosił w darowanych przez niego butach... Otarty w świecie p. Mierzyński, przybrał był jego maniery, a swych kljentów i znajomych traktował z góry i protekcjonalnie.
Ujrzawszy wchodzącego rzadkiego gościa, rzucił się ku niemu Metlica... Mecenas nie przestępując progu, oczyma zdawał się szukać kogoś.
— A! jest kniaź? — zapytał, — to dobrze... mam z nim do pomówienia.
Konstanty wstał na powitanie; podano krzesło dostojnemu gościowi, którego łaski skarbić było potrzeba.
Usiadłszy i podparłszy się, gładząc wąs ręką z sutym pierścieniem herbownym, mecenas popatrzywszy na swego kljenta, rzekł z uśmiechem:
— No, coś mi to książę nabroił? co ja to słyszę? a to śliczna pomoc do procesu!
— Cóż takiego? — zapytał Konstanty.
— No, no! niewinniątko! a wczorajsze wystąpienie na reducie...
— Jakiż to ma związek z procesem?
— Bardzo wielki, naprawdę — odparł mecenas — na świecie wiąże się wszystko... Wczoraj zrana miałeś książę jednych Woronieckich przeciwko sobie, a dziś całą Warszawę.
— Czy Warszawa sądzić będzie moją sprawę? — zapytał książę.
Mecenas westchnął jakby z politowaniem.
— O młody mój panie — rzekł — jak mało znasz świat! Wszystko wpływa nań, sędziowie są ludzie... Każdy to, coś powiedział, potrosze bierze do siebie... Starzy sarkają, a młódź bij zabij na waszmość. Co tu teraz poczynać? hę?
— Nie zważać na to i iść swoją drogą — rzekł Konstanty, wzdychając — a przegramy...
— Przepraszam w. ks. mość — rzekł ironicznie mecenas — w. ks. mość możesz sobie przegrać, ale ja nie mogę.
— A więc? — spytał Konstanty.
— Co książę myślisz — rzekł ironicznie mecenas — ja... może będę zmuszony, jeśli zły obrót rzeczy wezmą, papiery oddać i wyrzec się z żalem posiłkowania księciu.
Metlica, który na tę groźbę ręce załamał, poskoczył do mecenasa.
— Królu mój a dobrodzieju — zawołał gorąco — a czy się to będzie godziło opuścić sierotę?.. Daruj mi, dosyć spraw obrabiacie dla miłości własnéj... godziłoby się dla Bożéj także coś zrobić.
Mecenas się zmarszczył obrażony.
— Asindziéj mnie będziesz uczył?
— Będę prosił — podchwycił Grzegorz — proszę, ale... o pupilla mi chodzi i o was razem. Więc dlatego, że wszyscy go prześladować będą, to i wy pójdziecie z niemi?
— Dlatego, że ja głową muru nie przebiję — zawołał Mierzyński — to darmo! papiery niedostateczne, sprawa zawikłana i zadawniona, dobra w rękach cudzych, grosza nie ma... i w dodatku spisek ogólny przeciwko nam.
— Ale cóż za spisek! co za spisek! — zapytał przerażony Metlica.
— A posłuchajno waść, co prawią! Już do mnie przylatywano po informację... wre i gotuje się... odgrażają...
Konstanty zmarszczył brew, i widząc, że Metlica zabiera się prosić jeszcze, uderzył go po ręku, dając znak, aby umilkł,
— Dobrze więc — rzekł — jak skoro pan mecenas znajdujesz, iż sprawy mojéj prowadzić nie możesz... proszę o papiery — rzecz skończona.
Ta nagła decyzja młodzieńca widoczne zrobiła wrażenie na mecenasie — zamilkł. Z pod okularów spojrzał na męzką twarz Konstantego i zaciął usta, zmuszając je do dobrotliwego uśmiechu.
— Ale do czegóż ta gorączka — odezwał się — jeszczem nie powiedział, że się zrzekam — dodał łagodniéj — jeszcze zobaczymy. Przyszedłem tylko do was z myślą i propozycją, aby procesu niebezpiecznego uniknąć, jeśliby nam zgodę proponowano?... sąd polubowny?
— Panie mecenasie — cicho ozwał się kniaź — dla pamięci ojca zgody przyjąć nie mogę, wyrok, jaki sąd wyda, przyjmę choćby najgorszy. Układać się byłoby uznać się w błędzie.
— Bynajmniéj — przerwał Mierzyński.
— Nie mogę! — powtórzył Konstanty — nie chcę łaski i daru, chcę sprawiedliwości.
— A otrzymasz krzywdę! — rzekł ponuro stary. — Wy młodzi żyjecie na teorji i na pojęciach świata nie takiego jaki jest, ale jaki być powinien... Starość dopiero uczy rozumu i rachowania się z człowiekiem ułomnym, z ułomném prawem, ze sprawiedliwością skrzywioną... przypuszczam, że masz słuszność, ale przeciwko tobie przedawnienie... Jakże ty to pojmiesz, że zadawniona nieprawość może się stać sprawiedliwością? Ze zgody możesz coś odzyskać, sąd może ci odebrać wszystko...
— Stanie się, co Bóg da — rzekł Konstanty.
Z za krzesła swojego pupilla stary Grzegórz próżno dawał znaki adwokatowi, który nareszcie spostrzegłszy je umilkł.
— No dość tego — rzekł — potrzeba mi na dziś testamentu dziada waszmości kniazia Symona... oryginał... przyszedłem właściwie po niego.
— Idę i przyniosę go natychmiast! — zawołał książę i ruszył się z miejsca.
Mecenas pozostał w krześle zadumany. Grzegórz skinął na Julkę szepnąwszy jéj słów kilka... przyniesiono zapleśniałą butelkę...
— Panie mecenasie — odezwał się pokornie podając kieliszek węgrzyna, który się zwał królem Janem... — po co to z młodymi dysputować... macie plenipotencję, róbcie co wam serce dyktuje.
— Ależ to już nie młokos! — rzekł Mierzyński — niech wié i rachuje się z tém, co robi.
Domawiali tych wyrazów, gdy blady, z załamanemi rękami kniaź Konstanty wpadł jak piorun do pokoju... Grzegorz ujrzawszy go, przeraził się nim jeszcze usta otworzył.
— Papiery wszystkie skradzione!! — zawołał Konstanty — pokój znalazłem otwarty... nie ruszono nic... dokumenta wszystkie znikły....
— To nie może być! — krzyknął Metlica — ja zrana jeszcze poukładałem wszystko, na drzwi te kazałem mieć oko... to nie może być.. książę źle szukałeś.
Wszyscy jak stali, nie wyjmując mecenasa nawet, spiesznie pobiegli na górę.
W istocie izdebka była otworzona wytrychem niezgrabnie, zamek nosił jeszcze jego ślady... Papiery związane w plikach, złożone były w części na stole, częścią w niezamkniętym sepeciku, w którym przyjechały. Nietylko te, które były na widoku, ale i reszta z kuferka stojącego otworem wyjętą została... Trochę ubogiego mienia, sukni i bielizny... zostawiono nietknięte. Widoczném było, że złodziejowi szło o pochwycenie dokumentów
W ponurém milczeniu Konstanty spojrzał, westchnął, ścisnął rękę Metlicy i siadł na łóżku. Strata była niepowetowana, straszna... cios niewynagrodzony... Trudno się było spodziewać odszukania zguby, ten kto pochwycił papiery, musiał je zniszczyć... a bez nich ani nadziei prowadzenia procesu.
Myśl, że dokumenta mogła podstępnie w ten sposób wyrwać mu strona przeciwna, naturalnie uderzyła Konstantego... Mecenas odgadł ją. W téj chwili politowanie i współczucie szczere malowało się na jego twarzy; był sam ojcem, ten młody sierota wystawiony na takie zapasy z losem, serce jego poruszył.
Mierzyński zbliżył się doń.
— Mości książę, — rzekł, — co myślisz łatwo mi odgadnąć, zechcesz mi uwierzyć czy nie, nie wiem, ale mogę wam zaręczyć, że strony przeciwnéj posądzać się nie godzi. Jest to dla mnie niepojęta robota... ale że nie jéj sprawa, daję gardło. Ludzie są w interesach twardzi, ale uczciwi, nigdy w świecie nicby się podobnego dopuścić nie mogli... Jedno przypuszczam, że znając dokumentów wagę ktoś je uniósł, chcąc na księciu wymódz ich wykupienie, lub może ofiarować je przeciwnikom. Że ci w taki targ się nie wdadzą, ręczę. Jutro ogłosim kradzież w gazetach...
Metlica smutnie pochylony nad stołem dumał, nie mówiąc słowa. Mierzyński po kilku słowach kondolencji ścisnął rękę Konstantego.
— Tak jak dziś rzeczy stanęły, — rzekł, — ja procesu nie wyrzeknę się nigdy... Bądź co bądź, pójdziemy przed kratki choć z gołemi rękami... zresztą są po świecie akta...
Widząc kniazia tak przybitym, iż słowa wymówić nie mógł, Metlica z żoną i córką poczęli go tak prosić i naglić, ażeby sam nie zostawał i zszedł z niemi na dół, że się wreszcie dał namówić. Tu dopiero siadłszy nad stołem, chłopak rozpłakał się rzewnie.
Znając siłę jego charakteru Grzegórz, niewymownie zdziwił się temu.
— Mości książę! — zawołał, — wy! płakać dla takiéj straty?
— A wiesz ty, jaka to strata? — odparł cicho Konstanty, — czy sądzisz, że płaczę po straconéj nadziei wygrania procesu. O, nie! Z temi papierami zabrano mi, co miałem najdroższego, listy matki, papiery ojca, ślady życia ich obojga... pamiątki, którychbym nie oddał na wagę djamentów. Kocham Korjatówkę i chciałbym do niéj z wami powrócić, alem gotów, gdy mi los wzbroni, przyjąć wyrok z pokorą, pójść pracować... Niegodziwy złoczyńca wydarł mi nie majątek, ale przeszłość moją... wszystko...
— Czekajno książę, czekaj, jeszcze rzecz niewyklarowana... jeśli ja tu na Marywilu nie odszukam złodzieja, to nikt...
I jakby sobie coś przypomniał Metlica, wybiegł na chwilę, a wróciwszy ręce zacierał... i na drzwi spoglądał.
W kwadrans ostrożnie otworzyły się one i weszła figura wielce osobliwa... Był to mężczyzna średniego wieku, dość słusznego wzrostu... ubrany niby po francuzku, w pończochach i trzewikach... ale w jarmułce na głowie, z długiemi lokami po obu stronach twarzy. Téj niewiele było widać, miał bowiem zielony daszek nad oczyma, z pod którego ledwie koniec nosa i zarosła wyglądała broda... ogromne dewizki od zegarka, laska z gałką, kapelusz z wielkiemi skrzydłami, a ze spodni wyglądająca chustka kolorowa czyniły zeń karykaturę godną rylca Norblina.
Wszedłszy skłonił się z lekka milczący. Metlica żywo doń pośpieszył.
— Pięćdziesiąt dukatów nagrody! — zawołał.
— To jest piękny pieniądz — ochrypło odpowiedział Hirsch Mejnfeld.
— Skradziono kilka godzin temu (Hirsch spojrzał na zegarek).
— Ile godzin?
— Między trzecią a szóstą, jak sądzę — dodał gospodarz...
— Co skradziono?
— Papiery.
— Ino papiery? — spytał Żyd.
— Tylko papiery... u księcia Korjatowicza.
— Gdzie on stał?
— Pierwsze piętro... szósta stancja.
— W korytarzu?
— Tak jest.
— Na co komu te papiery? — spytał chłodno egzaminując Żyd.
— To trudno odgadnąć... służyć one miały do procesu, ale to rzecz pewna, że ci przeciw którym mogły służyć.. nie zrobili tego.
— Jaka może być pewność? — zapytał zwolna Hirsch.
— Ludzie są uczciwi! — rzekł Metlica. Żyd głową kiwnął i ręką potrząsł.
— A co daléj? — odezwał się zwolna.
— Resztę ja myślę, że ty sam dojdziesz — dodał gospodarz — Hirszu, ty wiesz, żem ja ci pomagał nieraz, rachuję na ciebie.
— Możesz jegomość być pewnym, że się zrobi co się może zrobić... ale ja jeszcze nie nie wiem. Trzeba iść póki sprawa gorąca.
Zawrócił się już w progu.
— W czém mogły być papiery? wiele ich było? — szepnął ciekawie.
— Pak dosyć znaczny, pod jedną ręką jednak w chuście unieść go było można.
Hirsz głową kiwnął.
— Kłaniam...
Znano Hirsza jako bardzo rzetelnego faktora i usłużnego człowieka, posługiwano się nim chętnie, wiedział on wszystko... nie poszlakowano go nigdy, aby coś nieuczciwego popełnił, ale to pewna, że on jeden znał tajemnice Marywilu i snujących się po nim ludzi, i że w wielu razach, nie chcąc wydać złodziejów, potrafił skradzione rzeczy odzyskać. Policja ówczesna była żadną prawie, a zbyt by téż wiele miała do czynienia, gdyby chciała śledzić wszystkie nadużycia stolicy, do któréj bez żadnéj kontroli z całego świata płynęli awanturnicy i oszuści.
Wieczór spływał na smutnéj urywanéj rozmowie, którą napróżno Julka starała się uśmiechem wymuszonym ożywić; było już późno w noc, gdy Hirsz zjawił się we drzwiach, ale tym razem w czarnéj opończy.
Metlica poskoczył ku niemu.
— Wiesz co?
— Tak jak nic — odezwał się Żyd.
— Mów proszę... coś się dowiedział?
— Mogę panu tylko jedną rzecz zaręczyć, a choćby i poprzysiądz — uroczyście rzekł Hirsz — od godziny trzeciéj do siódméj stał na wschodach prowadzących na górę jeden z naszych. Czego on tam stał, ja tego naturalnie powiedzieć nie mogę, ale mogę zaręczyć, że on sam dla siebie patrzał na każdego co wchodził i wychodził.
Żaden z naszych i żaden z tych, coby mogli te papiery kraść, nie był na górze.
— Ale kto był? kto był... — zapytał Grzegórz.
— No, było osób wiele... kilka kobiet, żadna nie nie wynosiła... O godzinie piątéj, przyjechał doróżką jakiś panicz młody, bardzo fejn elegant... śpiewając wszedł na górę, chodził długo po korytarzu, potém wszedł do któregoś mieszkania i nie było go. Wyjeżdżając nazad niósł w serwecie coś jak książki.
— Jak wyglądał? jak wyglądał? — przerwał kniaź i Metlica.
— Jak oni wszyscy wyglądają! co to mówić! Extra fein, po francusku, z harbaitlem.
— Mały, słuszny?..
— A kto jego mierzył!! — rzekł ruszając ramionami żyd. — Musiał być średni, bo ten co patrzył, nie wie jaki był... Powiada tylko, że wychodził blady, że się spieszył bardzo, potknął na wschodach... Ano jeszcze co?... Miał z sobą bardzo pięknego czarnego psa, którego wun bardzo się zląkł.
Jedyna nadzieja pozostawała, że po czarnym psie owego niebiałego można będzie dobadać się człowieka. Hirsz nie dostał nagrody, ale miano już nitkę w ręku...
Dzień ten dla wielu osób był równie feralnym, jak dla biednego Konstantego; najsmutniejsze wrażenie po nim zostało w sercu i umyśle pana starosty. Wielka jego miłość a raczéj namiętność dla żony zmieniła się prawie w niechęć i nienawiść. Bilecik odebrany przy obiedzie, z którego mu się wytłumaczyć nie chciała i nie mogła, wściekłość w nim prawie obudził, postanowił zmienić swe postępowanie i całkiem się wyrzec niewdzięcznéj. A że potrzebował pociechy i zajęcia, tegoż wieczora pojechał na assamble do pani krakowskiéj. Tu błądził prawdziwie jak dusza w czyśćcu, i zdaniem wszystkich był uosobionym nudą... ziewał nie kryjąc się wcale, patrzał nie widząc, chodził potrącając kobiety, nadeptywał na suknie, obrywał firanki, stawał tyłem do znajomych, mięszał się w rozmowy niewłaściwe.... Wśród téj wędrówki rozpaczliwéj los... nadarzył mu siedzącą w kątku samotną kasztelanowę. Była to jego pierwsza w życiu, choć nieco już ostudzona miłość... Znajdując ją opuszczoną, smutną, przybiegł szczęśliwy tą myślą, że przy niéj lepsze czasy sobie będzie mógł przypomnieć. Miejsce niezajęte było obok, rzucił się na nie... Ale w téjże chwili wystraszona tym napadem kasztelanowa, wstała.
— A! czy téż i pani nademną litości mieć nie będziesz! — zawołał błagająco starosta.
Nina odwróciła się, oczekując wyjaśnienia.
— Choć chwilkę mi pani daj rozmowy, to mi dawne lata przypomni...
— Na cóż dawne przypominać lata? — spytała stojąc ciągle Nina, — nie wiem, czy one lepsze były, niż dzisiejsze.
— Dla mnie! — podchwycił starosta, — dla mnie one były rajem, a ja dziś jestem w piekle...
— A! to pięknie! — zawołała udając jak umiała spokój i chcąc ciągle odejść, a nie mogąc się oddalić, — cóżby to było, gdybym o tém powiedziała Giecie?
— Powiedz jéj to pani, jeśli chcesz, — rzekł starosta obojętnie, — zdaje mi się, że przy pierwszéj zręczności sam jéj to wyznam, że mi stworzyła... piekło...
— Pan żartujesz?
— Nie, mówię z namysłem... mówię co czuję... Ta kobieta..
— Ona jest moją przyjaciółką, — przerwała Nina.
Starosta się rozśmiał.
— Ona! przyjaciółką pani! i pani możesz na chwilę ją o to posądzać! Ona nie jest niczyją przyjaciółką w świecie, bo nawet swoją własną być nie umie...
— Cóż pana dziś tak rozdrażniło?
— Mnie? dziś? dziś tylko może ostatnia kropla do pełnego naczynia dolaną została...
Spuścił głowę na rękę. Kasztelanowéj żal się go zrobiło, przysiadła.
— Nie mówmy o tém co jest, — począł cicho starosta, — ale o tém, co było, piękna i dobra Nino... Pamiętasz mnie innym, spragnionym serca, uczucia, gotowym do ofiar, wierzącym w ludzi... a dziś!
— Ale to chwilowe rozdrażnienie.
— Nie, pani moja, to rozpacz! Życie uchodzi marnie... Każdy ma szczęścia kropelkę jak kwiat, każdy łzę miodu na dnie kielicha... mnie schodzą lata... ze spalonemi usty na pragnieniach... Ja życie przeklinam...
— Doprawdy, ja pana dziś nie poznaję...
— Pociesz mnie pani! ratuj!
— Powiedz pan, jak? Chcesz, bym mu pośredniczyła do zgody z tą dziecinnie roztrzepaną Giettą, nieprawdaż?
Starosta zerwał się z krzesła.
— Na miłość Boga, ani słowa o tém, to zgoda niemożliwa, bo to jest lalka bez serca... Ona będzie się bawić do śmierci, kochać nigdy, ja się nią brzydzę.
— Ale cóż, jeśli nie to jedno jest w méj mocy? — spytała kasztelanowa.
Starosta spojrzał jéj w oczy i ujął rękę drżącą.
— A! pani, — rzekł, — przypomnij! przypomnij...
— Zapomniałam, wszystko...
— To być nie może! ja pamiętam...
— Dla mnie przeszłość zamknięta... — pocichu mówiła kasztelanowa, — do niéj się nie wraca...
— Pani jesteś surową nad miarę. Wiele potrzeba przebaczyć.
— Tak... wiele, ale nie wszystko... — dodała kasztelanowa cicho, wstała i oddaliła się zwolna.
Starosta powiódł za nią rozpaczliwém okiem. Stara miłość rozbudziła się w nim... zapóźno!!
Na tym samym wieczorze na udręczenie jego w salonie mówiono tylko o Konstantym, ku któremu czuł wstręt nieprzezwyciężony. Sam król JMć., który był tego dnia wedle zwyczaju u siostry na obiedzie i parę godzin po nim zabawił, nasłuchał się historji Kurcewicza, którą mu ze wszech stron na coraz inny sposób opowiadano.
Piękna starościna, któréj pilno było pochwalić się, że go miała u siebie, nieco fantastycznie skreśliła N. Panu obraz postaci, charakteru i oryginalności tego jednodniowego bohatera.
Między młodzieżą krążyła już pogłoska o pojedynku między nim a podkomorzycem Padniewskim.
Podkomorzyc umyślnie przyszedł na wieczór, aby się pochwalić swém wyzwaniem, był pewny, że te go podniesie... odgrażał się srodze, a że rąbał się i strzelał doskonale, zapowiadał przeciwnikowi jeśli nie śmierć, to nieochybne kalectwo.
— Ciekawym, — mówił głośno, — kto mu za przyjaciela służyć będzie... wątpię, żeby Siemionowicz, mógłby dostać kataru... Chyba kuchmistrz, który go utrzymuje...
Zaczęto się śmiać.
— Doszedłem jednéj rzeczy, — szepnął ktoś inny, — kuchmistrz ma śliczną córeczkę... coś tam się musi święcić...
Kilku młodych paniczów usunęło się na bok...
— Widział kto z was tę córkę?
— Ja, — odezwał się jeden.
— Jak wygląda?
— Lat piętnaście, figurka prześliczna, twarzyczka niczego, utalentowana...
— A nie możnaby mu jéj pochwycić? rzekł pierwszy.
— Jakto, nie można? potrzeba!! djabli muszą djabelskiego spłatać figla... Panienka tak czy owak padnie ofiarą czyjąś prędzéj lub późniéj... Wielka mi rzecz, córka traktjernika...
— Ale chyba djabli pociągną na węzełki...
— Zobaczymy.
Zbliżył się ktoś poważniejszy, rozmowa się przerwała.
W drugim kątku sali szeptało innych kilku młodzieży.
— Wiész o zakładzie?
— O jakim?
— Beppo się założył z księciem, że w biały dzień przejedzie przez Warszawę Krakowskiém przedmieściem i Nowym światem, stojąc w whisky swém i powożąc czterema końmi... całkiem nagi.
— To nie może być!
— Słowo honoru.
— Nie dotrzyma zakładu.
— Dotrzyma, ręczę. Mignie zdumionym oczom jak błyskawica... i dowiedzie, że dla tężyzny nie ma niepodobnych rzeczy.
Pomimo wielkiego zwycięztwa swego, dlaczego starościna, to wesołe ptaszę, była tego wieczora jakby nieswoja, i wygadawszy się, wyszczebiotawszy, skarżyła się na ból głowy, na nerwy... niktby się był nie domyślił.
Gniewała się na męża za swego gościa, przynajmniéj tak jak on na nią... Mimo owéj kartki djabelskiéj jakieś dziwne uczucie ciągnęło ją ku temu nieznajomemu świadkowi. Nie serce przylgnęło do niego, ale fantazja za nim goniła. Czułą, że po pierwszém przyjęciu książę już u nich nie będzie... a pragnęła go widzieć, chciała go bronić, pomagać mu, wziąć go w swoją opiekę.
Czyż nie sam los jéj go oddał? nie byłoż w tém przeznaczenia?.. Zdawało się jéj chwilami, że mogłaby go pokochać. Znudzona tymi ludźmi jednakowymi, którymi była otoczoną, znajdowała dziwny wdzięk w dzikim wieśniaku, pełnym życia, odwagi, ognia, którego w innych nie spotykała.
— Ręczę — mówiła sobie pocichu — że ten człowiek inaczéj będzie kochał... tak jak to kochają w książkach... strasznie, strasznie... bez miary... aż do śmierci! A! jaka to być musi miłość ciekawa!!
I starościna głęboko się zadumała.
Któż wié, może oprócz téj chorobliwéj ciekawości dziecięcéj budził się też instynkt niewieści, potrzeba sercowa przywiązania się do kogoś, do czegoś, opiekowania macierzyńskiego.
W najpłochszych istotach natura na chwilę przynajmniéj odzyskuje czasem swe prawa.
Starościna czuła, jakby tęskniła już za tym nieznajomym, którego wszystko prześladowało. Właśnie dlatego, że cały świat się nań spikał, że nieznośny mąż go nie lubił, piękna Gietta wybierała się pocichu go kochać bardzo, bronić, pomagać... ale jak? nad tém łamała sobie głowę? Jak?
Pierwszy raz może trzpiot, którego widywano zawsze wesołym, roztargnionym, różowy pyszczek wtykającym gdzie tylko śmiech było słychać, zadumał się, zadumał...
Intryga tajemnicza miała dla niéj urok niewysłowiony... na nią trzeba było tylko odwagi? a na téj nie zbywało jéj wcale.
Z podziwieniem przechodzący patrzali na starościnę zamyśloną, pokazywano sobie ten fenomen osobliwszy... Siemionowicz ją mijał właśnie... postrzegła go.
— Cher Comte — zawołała — proszę was... powiedzcież mi, bo nie miałam spytać czasu, gdzież wy to książątko znaleźliście? Gdzież on mieszka?
— A! pani starościno — z uśmiechem odparł hrabia — trudno to opisać... dosyć powiedzieć, że w Marywilu... żaden ze sług pani nie zgodziłby się pewnie pomieniać z nim na mieszkanie... Jedna szczupła izdebka...
— Na piętrze?
— Tak, na piętrze...
— A jest ich tam wiele?
— Jak w ulu... dobrze się namęczyłem nim ten numer szósty znalazłem.
Starościna dziwnie chwyciła uchem numer...
— Szósty! szósty! — powtórzyła po cichu — sam jeden...
— Tak, sam jeden, jak się zdaje... a ubogo! ubogo!
— Biedny chłopiec... nie ma rodziny?
— Zdaje się, że nikogo prócz ciotecznego brata, którego pani widziała w ogrodzie, a za całą opiekę starego sługę domu... Ten, słyszę trzyma tam garkuchnię i karmi go.
— Mój Boże! otóż to losy ludzkie! Korjatowicz! kniaź! Mówią, że to taż sama rodzina co Wiśniowieccy, z których był jeden na tronie...
— Niezawodnie ta sama.
Starościna znowu się zadumała.
— Szkoda mi go — rzekła — ale są przeznaczenia.
— Ja go już nie żałuję — grzecznie zawołał Siemionowicz — od czasu, jak nad tym kuzynkiem moim pani się raczysz litować... jest szczęśliwy.
Pieszczoszka uśmiechnęła się milcząco. Gdyby Siemionowicz umiał był czytać w wejrzeniu, zrozumiałby, że jéj wzrok mówi:
— Więcéj niż litość czczą mam dla niego...
Ale ten hieroglyf do wysylabizowania tém był trudniejszy, iż nikt Gietty o czułość nie śmiał posądzać...
Jeszcze stał przed nią Siemionowicz oczekując na odprawę, gdy przysunął się jeden z tych panów, co byli na obiedzie.
— Nowina — zawołał — Hipolit w téj chwili widział się z Mierzyńskim mecenasem, który trzyma interesa tego książątka Lazarona... Już gdy się komu nie wiedzie, to nie wiedzie. Padniewski go wyzwał, a oto wieczorem złodziéj wtargnął do mieszkania i papiery do procesu służące mu ukradł. Cha! cha!
Pewien jestem, że to wszystko na stu djabłów złożą.
Starościna, która i o wyzwaniu Padniewskiego nie wiedziała, a tém mniéj o drugiém nieszczęściu, pobladła i krzyknęła... rączki jéj mimowolnie się zbiegły i załamały...
Zdawało się jéj, że los wyzywał ją... że to wszystko zmuszało, aby nieszczęśliwemu pomogła i poślubiła jego sprawę.
Siemionowicz i przytomni, co nigdy nie widzieli Gietty tak poruszonéj, zdziwili się niepomału.
— Pani żywy bierzesz udział jak widzę w losach księcia Lazarona? — spytał uśmiechając się przechodzący.
— Nie mylisz się pan, bardzo żywy — odparła starościna. — Jestem kobietą, niesprawiedliwość losu mnie oburza! nieczułość ludzi gniewa. Zresztą lubię iść na przekór wszystkim.
Przechodzący ruszył ramionami. Siemionowicz i on spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się...
— Szczęściem dla pani, że nowy jakiś przedmiot jutro oderwie jéj uwagę od téj nieszczęsnéj losu ofiary! — zawołał szydersko gość.
— Pan mnie masz za tak płochą? — spytała Gietta z błyskiem oczów rozgniewanych.
— Nie, mam starościnę za nadto rozumną i dobrego smaku, aby się do takiéj powszedniéj figury i niskiéj mogła zbytnio przywiązać... Za parę dni Padniewski go zabije lub skaleczy... postarają go się wypędzić może z Warszawy i zapomniemy o tym śmiesznym epizodzie spóźnionego karnawału...
Wzrokiem żmijki, którą drażnią odpowiedziała pogardliwie starościna, i powoli, nie mówiąc słowa odeszła.
— Ja ci mówię — szepnął Siemionowicz do przyjaciela, — że te panie mają gusta osobliwe... trzeba się przebrać za niedźwiedzia aby pokochały! Starościna pierwszy raz w życiu ma nie wiem czy serce... ale głowę niezawodnie zajętą...
Porównanie bardzo pospolite... przebaczcie. Mówią, że gdy żyto na polach kwitnie, wódka z niego pędzona w kadziach się burzy... tajemniczy jakiś związek łączy to, co z treści ziarna powstało z rodzącego się nowego zboża przygodami... Coś podobnego widzimy w historji narodów, które są w pokrewieństwie ducha z sobą; jakkolwiek odległe i bez związku, doznają tych samych wzruszeń, jest między niemi jakieś wspólnictwo uczucia, choćby widomego nie było wpływu.
Tak było w téj epoce, gdy Francja przechodziła ową tajemniczą fazę swego odrodzenia spółecznego, wielce od niéj różna Polska... z cale innemi ludźmi i instytucjami, mimo odmiennych losów i położenia drgała sympatycznemi ruchy...
Tuby może nigdy rewolucja spółeczna do takich rozmiarów i gwałtowności nie doszła... przecież oburzając się na ekscesa, ogół w Polsce lepiéj rozumiał to, co się działo we Francji, niż jakikolwiekbądź inny naród.
Pewne symptomata dowodziły, że w łonie narodu, co dotąd żył tylko przez jednę część swą kosztem wszystkich innych, odbywał się proces niespodziany. Gdy arystokracja dożywając dni ostatka rozpustowała, nie dając się kilku poważniejszym umysłom powstrzymać, z dna spółeczności niemającéj jeszcze prawa do życia samoistnego, wychylały się postacie trybunów, wodzów, żołnierzy... i lud nieśmiało przez ich usta głosił, że on także ma ojczyznę...
Kiedy lekkomyślni frymarczyli z zagranicznemi ambasadorami, szewc Kiliński siedząc za warsztatem już z rzeźnikiem Morawskim mówili sobie, że oni moskalów, z któremi panie piękne tańcowały i romansowały, wypędzą... już podkanclerzy Kołłątaj przewidywał, że nowa siła rośnie w cieniu i starał się dla swéj zużytkować ambicji. Gdy szlachta abdykowała układając się z nieprzyjacielem; mieszczaństwo czuło, że nań spada ciężar i chluba ratowania ojczyzny...
Przyszli jéj zbawcy w chwili, gdy wszystko padało na twarz przed ambasadorem wszechmocnym, rośli tam, gdzie się ich najmniéj spodziewać było można... Patrjotyzm hodował Kapostasa, Eljasza Tremo i ludzi nieznanych wczora na żołnierzy i dyplomatów.
U góry, począwszy od króla, wszystko straciło nadzieję; najgorętsi czepiali się króla pruskiego, inni dynastji saskiéj, inni moskala; oprócz ludzi nieświadomych polityki i niewidzących daleko, ale czujących gorąco, nikt nie wierzył, by Polska własną siłą obronić się mogła.
Kraj przedstawiał, nawet w téj epoce czteroletniego sejmu pełnéj nadziei na pozór, widok szczególny zaprawdę... rachowano na prusaków, na cesarzowę, na Francję nawet, nikt prócz ludu nie wierzył w swą siłę... widziano zawczasu przyszłość całą...
To co naród dotąd wiodło w walkach, w zapasach z nieprzyjacielem, możni, zrozpaczyli pierwsi.. abdykowali. Mała ich cząstka dała się do czynu nakłonić, reszta uważała rezygnację za jedyny ratunek. Lud był jeszcze za słaby, ażeby sam podołał zbawieniu ojczyzny, a pozostał sam...
To co się patrjotyzmem zwało, w czasie sejmu czteroletniego wierzyło w powolne odrodzenie pod egidą aljansu pruskiego... w wybicie się z niewoli nic wcale... ale i najgorliwsi postrzegali, że w chwili groźnego niebezpieczeństwa zapóźno było tworzyć lud z tego, co dotąd było pogardzonym chamem... bez ojcowizny i ojczyzny...
Uczucie słabości ogólnéj usprawiedliwia do pewnego stopnia ten patrjotyzm wylękły wyższego świata, który zależał na wyrzekaniach wśród czterech ścian... a płaszczeniu się otwarcie, na przeklinaniu w duszy, a gorliwém służeniu czynem nieprzyjacielowi.
Chciano zbawić Polskę wyczekiwaniem Opatrzności... W sferach wyższych choć mówiono o zwiększeniu wojska, nie chciano ani pomyśleć o możliwości użycia go.
Spółeczność téż cała ówczesna dzieliła się na dwa tylko w istocie obozy: na pragnących spokoju i wzdychających do narodowéj wojny.
Ale najgorętsi nawet obrońcy późniejsi kraju, żołnierze kościuszkowskiego obozu — w czasie sejmu ani przeczuwali, ani pragnęli stanąć do krwawéj rozprawy. Téj może tylko wyglądał szewc i rzeźnik... ostatni, staréj Polski wierni synowie, którzy w jéj potęgę ufali. Niestety! potęga ta dni lepszych była na wieki skruszoną od rdzy, która ją za Sasów zjadła...
Nazajutrz wieczorem nie było w zamku królewskim żadnego przyjęcia. Król długo był na sesji sejmowéj, znużyła go praca, zmęczyła ta niepewność ducha, która go przerzucała z jednego do drugiego obozu, z jednego do drugiego przekonania nieustannie. Jak wszyscy ludzie wraźliwi słabéj woli w dobréj wierze zapalał się równie do podźwignięcia rzeczypospolitéj i do powstrzymania wszystkiego, aby Rossji nie jątrzyć. Jednego dnia słuchał ambasadora i potakiwał mu, drugiego szedł przeciwko jego woli z narodem.
Oprócz wielu zgryzót domowych i publicznych, które żywot jego czyniły pieszczoném męczeństwem najdziwniejszego rodzaju... jedna jeszcze trwoga stała u łoża nieszczęśliwego dniem i nocą goniąc za nim... postrach krwawéj rewolucji... wywrotu społecznego, jakóbinizmu... Symptomy rodzącego się ruchu demagogicznego król widział wszędzie... niekiedy po cichu opowiadał on przed swojemi, iż czuje, że umrze na szafocie... Gorszéj nad tę może śmierci i upokorzenia doczekał... powolnego konania za wozem zwycięzkim, do którego był przykuty...
Nędzniejszego nad jego losu... myśl stworzyćby nie mogła, gdyby pragnęła kary... dlań za grzechy niedołęztwa i słabości...
Tego dnia małe tylko kółko familijne otaczało króla: pani Krakowska, ks. prymas, pani Zamojska, Mniszchowa i Grabowska. Król był posępny i niespokojny. Na twarzy jego niegdyś pięknéj a dotąd jeszcze pełnéj wyrazu uprzejmości i słodyczy, ale rozlanéj i opadłéj, malowała się ta niepewność, która go ciągle pożerała. W jednéj chwili przybierała ona wyraz nadziei i wesela, to znów obawy i zwątpienia.
W takich godzinach pani Grabowska, Mniszchowa, p. Zamojska, Marszałek koronny Mniszech umieli go rozrywać, odciągając rozmową od rzeczy publicznych, mówiąc o sztuce, o nowych książkach, o obrazach, o teatrze, czasami grano i śpiewano, a król, który lubił rozrywki artystyczne i umysłowe, dawał się uwieść pokusie i łatwo zapominał o udręczeniu.
Tego wieczora czytano dramat Diderot’a i gorąco się unoszono nad nim, rozprawiając nad tém, czy tragedja na tle rzeczywistości jest możliwą, gdy późno już nadszedł Mniszech, niosąc na twarzy chmurny jakiś odblask wrażeń dnia tego.... Król, który był czuły na wszystko do zbytku, z rysów jego odgadł jakąś niemiłą nowinę.
— Decidement, rzekł po chwili les dieux s’en vont....
— Ale mój drogi, odparła pani Zamojska, ja sądzę, że oni już dawno poszli...
— Mówią przez porównanie, odezwał się Marszałek, my i szlachta byliśmy dotąd solą ziemi, ale sami abdykujemy.... Mieszczaństwo, lud, tłum nom de borde, my mu przyklaskujemy i odsuwamy się. Ulica wkrótce panować będzie. Na każdym kroku spotyka się parwenjusza lub apostatę, który podaje rękę tłumowi dla zarobienia na popularność... dla ambicji.
— No, powiedzże, spytał król, stojąc naprzeciw niego, co ci żółć zburzyło?
— N. Panie, odparł Marszałek, jest to mała rzecz pozornie, mais ć’est un des signes du temps. Biorę za przykład młodego człowieka tego ze znakomitego rodu, malheure usement il nous cet aus... aparendé księcia Korjatowicza, który żyje wśród mieszczan, występuje przeciw nam i urąga się swemu pochodzeniu... To skandaliczne odezwanie się na reducie... całe postępowanie jego myślicie, że zgrozę obudza?... przeciwnie, oklaski...
— Mój marszałku — odezwał się Stanisław August — to jeszcze jedno z najmniejszych, wychowanie, sieroctwo... ale przypatrz się stolicy do głębi... pysze nowo wyrosłych, mieszczaństwu odgrażającemu się, zbiegowiskom ludu, menerom z szlachty i nieszlachty, którzy całą sprawę prowadzą... a przyznasz, że Polska jest na wulkanie.
— Dodać trzeba przykład Francji! — westchnął marszałek.
— Dla nas najzaraźliwszy!!
Kobiety umilkły nierade obrotowi, jaki przybrała rozmowa. Król chodził posępny.
— Czy masz mi co po cichu do powiedzenia? spytał Stanisław August.
— Po cichu nic, ale głośno... N. Panie, jadąc tu, spotkałem się ze starościną Giettą...
Żona pogroziła palcem marszałkowi, który ramionami ruszył.
— Któżby się spodziewał, żeby ona jak najgoręcéj, natrętnie poleciła mi błagać w. k. mość, ażebyś raczył w ojcowską opiekę wziąć to utrapione kniaziątko. Zdaje mi się w istocie, że jest bardzo biedny i że... może ten upadek wiedzie go na niebezpieczne drogi.
— Ale cóż ja mogę! — zawołał Stanisław August. Królem jestem bez królewskiéj władzy i prerogatyw — ubogim, bez wpływu... więcéj mam nieprzyjaciół niż zwolenników i tylko w waszém dobrém kółku czuję się chwilowo swobodniejszym i szczęśliwszym. Opieka moja wielu zaszkodziła, mało komu dopomogła, przyjaźń była darem niefortunnym. Co ja mogę? powiedz mi, co ja mogę?
— Najj. Panie! — odparła żywo pani Mniszchowa — w kółku ludzi oddanych tobie, a koło to szerszém jest niż sądzisz... jesteś wszechwładnym.
Pani Zamojska i Krasicka szmerem wyrazistym potwierdziły wyrazy ulubionéj króla siostrzenicy.
— Cóż starościna chce dla niego? — zapytał król.
Marszałek koronny poruszył ramionami i uśmiechnął się.
— Jestem pewny — rzekł — iż ona nie wie dobrze sama czego chce... ale i to pewna, że gdy czego zapragnie, nie zna miary... żądałaby może, abyś go W. K. Mość zrobił odrazu dygnitarzem, dał mu parę starostw... que sais-je! Słowem oddaje go w opiekę W. K. Mości.
— Ale ja nie znam pupilla.
— Nikt go nie zna, jedna starościna s’en est coiffèe.
— A! to nie na długo! — szepnęła marszałkowa — Król może być spokojnym, elle ne reviendra pas une seconde fois à la charge.
Stanisław August chodził ciągle.
— Wracając do pierwszego przedmiotu — począł Mniszech — bo mi leży na sercu, i my téż winni jesteśmy.
— A! — rzekł król — kto, my?
— Ale młodzież nasza... elle fait des folies.
— Kiedyż młodzież nie szalała?..
— Tak, ale są czasy, gdy się jéj to nie godzi... Co dzień jakaś historja, co dzień wybryk nowy... i ten koncept stu djabłów... si trivial.
— Czyż ty tę plotkę bierzesz na serjo? — zapytał król.
— Bo na nieszczęście Najj. Panie! nie jest to plotka, ale rzecz bardzo serjo... A bardzo się lękam, aby ten poczciwy Beppo także do téj szajki nie należał.
— To niepodobna.
— Najj. Panie, trzeba żebyś go połajał... bo to nas kompromituje wszystkich.
— Ja go łajałem, ale się kończy na uścisku... tak miły chłopak.
— Wyobraźcie sobie — rzekł Mniszech ciszéj do pań — ale nie, chyba tego nie powiem...
Kobiety obskoczyły go wszystkie.
— Albo nic albo wszystko... mówże! niepodobna tak zaciekawiać.
— Mais c’est monstrueux i nie mogę powiedzieć chyba po cichu.
— Cóż takiego?
— Młodzież djabelska porobiła zakłady, że jeden z nich wśród białego dnia przez Krakowskie i Nowy Świat przejedzie w powozie stojąc... nagi!
— A! — panie sobie oczy pozakrywały.
— To żart chyba.
— I jakże chcecie potém, żeby nas lud i ulica szanowały? — rzekł Mniszech — my sami abdykujemy.
— Przepraszam cię kochany marszałku, — przerwała pani Zamojska, — fakt jest smutny, ale prędzéj dowodzi pewnéj brawury i zuchowstwa, niż abdykacji.
— Jednakże wolałbym, żeby król Beppa trochę połajał, — rzekł marszałek, — i polecił mu powstrzymać to szaleństwo... To zrobi wrażenie okropne.
Król słuchał półuchem, ruszał ramionami, nie wierzył... Rozmowa zaczynała się rozdzielać i stawać cichszą, gdy bez oznajmienia wcisnął się do pokoju młody chłopak, na którym oczy wszystkich spoczęły.
Piękniejszego mężczyzny wymarzyć było trudno, począwszy od twarzy świeżéj, wesołéj, rysów dosyć regularnych, o oczach czarnych ognistych, wszystko w nim było jakby na wzór Apollina belwederskiego ulane. Strój, który miał na sobie, wyszywana bogato srebrem kurtka i obcisłe spodnie malowały kibić, któréjby kobieta mogła pozazdrościć. Ruchy miał pełne wdzięku i zręczności, a mimo piękności téj cała postać nosiła na sobie piętno siły. Twarz uśmiechnięta ironicznie nieco, weselem i tęsknicą na przemiany, jak niebo wiosenne słońcem i chmurkami się przyoblekała... Powitał króla z uszanowaniem, panie z wielką grzecznością. Marszałkowa uśmiechnęła mu się przyjacielsko. Marszałek podał rękę.
— Beppo, przychodzisz jak wilk, o którym była mowa...
— Naturalnie źle mówiono...
— Bardzo źle...
— Do tego przywykłem, et je ne m’en porte pas plus mal. Znoszę moje męczeństwo ze stoicyzmem, — dodał Beppo. — Cóż mówiono?
— Że dokazujecie niepomiernie! — przerwała pani Zamojska. — Wiemy nawet o pewnéj projektowanéj przejażdżce, qui fait dresser les cheveux sur nos tétes.
— A! — zaśmiał się młodzieniec, — co za doskonała policja... Marszałku, — rzekł obracając się do Mniszcha, — przyznaj się, że do niéj należysz?
— Ja? jestem tylko echem pogłosek miejskich, — odezwał się z francuska Mniszech, — ale nie wątpię, że to... bajka...
— Co do mnie, ja nic o żadnéj nie wiem, — niewinnie odparł Beppo, — a znajduję śmieszném, aby poważni ludzie tak się zajmowali młodzieńczemi dzieciństwami...
Król dodał:
— Cóż chcesz, gdy te dzieciństwa spadają z młodzieży na starych, co ich wychowali... Mój Beppo, przez litość.
— N. Panie, — zawołał zagadnięty, — nie wiem nawet, o co jestem oskarżony?..
— Ale wiesz... La societé est begueule, a lud co na nas patrzy, jeszcze więcéj...
Beppo ruszył ramionami zarumieniony.
— Wszyscy są niezmiernie ostrzy, gdy idzie o drugich, a powolni dla samych siebie...
To mówiąc Beppo, który się był przysiadł do marszałkowéj, wstał jakiś markotny i rzucił na Mniszcha wejrzenie wymówek pełne.
Otwarły się drzwi i oznajmiono, że wieczerza była podana. Król podał rękę pani Krakowskiéj — wyszli.
— Powiedzże starościnie swéj protegowanéj, — szepnął do marszałka, — jeśli chce, bym co zrobił dla książątka, niech mi się go postara zaprezentować.
Od czasu kradzieży papierów na Marywilu smutno było i dnie upływały na próżnych poszukiwaniach... Hirsz niezmordowanie śledził sprawcę, ale o tajemniczym jegomości z psem czarnym w całéj Warszawie dowiedzieć się nie było podobna. Gubiono się w domysłach... nad pobudką tego napadu... Tymczasem Padniewski, który był wyzwał księcia, nie przysyłał do niego... Konstanty na wszelki przypadek zamówił sobie pocichu na przyjaciół przez Stefusia dwóch oficerów kawalerji narodowéj i czekał.
Trzeciego dnia rano zapukano do jego izdebki; dwóch panów weszło z butną miną, jeden dobrze podstarzały, szpakowaty, barczysty, pokiereszowany i groźny, zdający się tylko czekać znaku, aby rozsiekać na kapustę; drugi szczupły, cienki, blady, zwinny i szyderski. Zaprezentowali się pierwszy jako były rotmistrz Trąba, drugi jako kawaler Zabichowski i oświadczyli, iż przychodzą od p. Padniewskiego. Rotmistrz ujął zaraz krzesło, nim go poproszono siedzieć i wskazał ręką na Zabichowskiego, dając do zrozumienia, iż tamten był oratorem a on tylko służył do szabli.
— Pan podczaszyc Padniewski służy panu, — rzekł krótko Zabichowski, — ale z jednym warunkiem.
— Jakiż to warunek? — zapytał książę.
— Nieco trudny do wypowiedzenia, — odezwał się Zabichowski, — ale posłów nie ścinają i nie wieszają, tylko w Konstantynopolu. W. ks. mość nie jesteś tu znany, epoka to, w któréj samozwaństwo bardzo się praktykuje... Wiele osób przybiera i nosi nazwiska, do których nie ma prawa, naprzykład choćby książę de Nassau... Pan Padniewski będzie się bił, ale radby, żebyś mu się W. ks. mość wylegitymował, że jesteś tym, za kogo się podajesz...
Spojrzał z uśmiechem na Konstantego, który płonął gniewem ale się miarkował.
— Najłatwiejsza rzecz, — rzekł, — niech pośle do mojego adwokata p. Mierzyńskiego, który trzyma interesa moje, a mianowicie proces z kk. Woronieckiemi, to się dowie kto jestem.
Zabichowski, który się téj odpowiedzi znać nie spodziewał i miał zawcześnie tryumfującą minę, spuścił z niéj bardzo... Rotmistrz Trąba spojrzał nań, pokręcił wąsem i splunął.
— Jeżeli panu Padniewskiemu dowody mecenasa będą niewystarczające, kłaniam mu uniżenie... Obrażony nie jestem, może swą mniemaną urazę schować do kieszeni...
To mówiąc kniaź się skłonił i krok odstąpił.
Zabichowski był widocznie zakłopotany.
— Rozumie książę, że ja w téj sprawie...
— Rozumiem, że pan byłeś pośrednikiem, ale i to pojmuję, że pan Padniewski chciał takiém podejrzeniem mnie obrazić.. W tém się omylił, ja opinją jakiegoś p. Padniewskiego wcale nie mogę być dotknięty, bo ona mnie nic nie obchodzi... Ale ponieważ przeciwnik mój każe mi się legitymować, nawzajem będę go prosił o papiery... Książę Korjatowicz nie będzie się bił tylko ze szlachcicem, który jest natus et possessionatus, choć szlachectwo ma za bajbardzo... a w razie, gdyby warunki nie odpowiadały, może sobie zaczepiony uczynić satysfakcję plebejuszowską... kijem... Upadam do nóg.
P. Zabichowski zbladł, ale rotmistrz Trąba, który słuchał widocznie zły, porwał się nagle z krzesełka.
— Trzysta was mordowało, mościdzieju! jak pana mego kocham, zakrzyknął, ja do gadania tego nie jestem... ale książę czy nie książę ma słuszność... Chcecie się bić, czy nie!!
Zabichowski tém wystąpieniem przeciw sobie przyjaciela zmięszany jeszcze bardziéj, napróżno dawał mu znaki... tamten na nie odpowiadał łajaniem.
— Ja tu nie po to... ażeby trzysta mordowało, adwokackie sztuki wyprawiać — zawołał — ale — szach-mach... Ręką w powietrzu pokazał krzyżową sztukę... — Bić się to bić, a nie, to bierz was djabli!
To mówiąc, podał rękę księciu, czapkę nasunął, Zabichowskiego przed sobą we drzwi pchnął i wyszli.
Scena skończyła się śmiesznie, ale Konstanty po niéj uczuł się jeszcze smutniejszym, siadł na łóżku i ponuro wpatrzył się w podłogę...
Był w jednéj z tych chwil życia stanowczych, w których się czasem rozstrzyga przyszłość; czuł się ciężarem światu i sobie, w położeniu fałszywém. Z trochą odwagi można było wynijść z tego... rzucić proces na łaskę Bożą, Warszawę, ukryć nazwisko i pójść pracować i służyć wojskowo, dobijać się bytu o własnéj sile. Myśl ta uśmiechała mu się coraz bardziéj, czuł, że ją wykonać potrafi. Nie chciał dłużéj ciężyć biednemu Metlicy, wieść życie dręczące i puste... tylu przecież ludzi potrafiło się dorobić czegoś... czemużby nie on.
Wśród tych dumań gwałtowne pukanie do drzwi słyszeć się dało niespokojne, bojaźliwe; podbiegł, by je otworzyć i czarno ubrana, zakwefiona kobieta wpadła jak piorun do izdebki... Nim zdołał wyjść z podziwienia, nieznajomy ów gość zaryglował drzwi żywo z obawy może, by kto nie nadszedł, chwycił zasłonę i bladą twarzyczkę starościny mu ukazał.
Trzpiot był tak sam przestraszony i wylękły, że słowa wyrzec nie mógł, drżał, w oczkach kręciły się łzy... Konstanty osłupiał... Starościna chwyciła go za rękę.
— Książę, zawołała — nie sądź źle o mnie, sprowadza mnie tu litość nad twém położeniem, chęć poradzenia ci. Sama czuję, że popełniam szaleństwo, że się kompromituję, ale mi cię żal tak bardzo.
W istocie postać, głos, ruchy zdradzały tak żywo sympatją, że największy sceptyk dałby się był nią uwieść.
Książę był rozczulony... pierwszy raz w życiu spotkała go tak dziwna oznaka, współczucia, w głowie mu się zawracało; nie wiedział co powiedzieć, co zrobić z sobą, załamał ręce.
— A! pani! czyżem ja godzien... tego...
— Mój Boże! — szczebiotała rozglądając się po pokoiku starościna — to książę tu mieszkasz..? w téj izdebce... A! pozwól mi być dla siebie siostrą — mówiła coraz żywiéj — nie gniewaj się na mnie, że ci chcę dopomódz, nie myśl, żem... płocha zalotnica... przyjmij odemnie pomoc... zwierz mi się...
Sama nie wiedziała co mówiła, Konstanty stał przed nią jak winowajca; ile razy zastukało co w korytarzu, trwożył się, aby kto nie wszedł... rumienił się, bladł, słabnął.
— Chciej mi pani wierzyć, że na wieki wdzięcznym jéj będę, że masz we mnie sługę, niewolnika... więcéj niż brata.... człowieka, którego życiem możesz rozporządzać.
— Cóż się stało z pojedynkiem? — zapytała, wysłuchawszy tych słodko brzmiących wyrazów starościna.
— Zdaje mi się, że z niego nic już nie będzie — rzekł książę — ale zkądże pani wiész?
— Ja wiem wszystko! — uśmiechnęła się — a przyszłam do was... z prośbą.
Książę zadrżał cały.
— Z prośbą? — zapytał.
— Król — dodała — do którego udało mi się dojść za możném pośrednictwem jego rodziny, chce, żebyś mu się w. ks. mość prezentował.
— Ja! królowi! a pani! to niepodobieństwo...
— To konieczném — dodała żywo — będziesz książę przyjęty łaskawie, sprawa jego poparta... i wyjdziesz z tego smutnego położenia, które mi serce ściska. Wszak pójdziesz... pójdziesz?
— Pani — rzekł smutnie książę — na niewiele się to przyda, a mnie uczyni wielką przykrość... Odłóżmy to przynajmniéj... w téj chwili...
Pocałował ją w rękę, nie kończąc.
— Pan to uczynisz dla mnie! dla mnie! dla siostry! — dodała. — Król jest dobry. Przecież to ci uwłaczać nie może... przed własnym królem skłonić czoło? on jest uprzedzony, dobréj woli... to zaprze drogę prześladowaniu, niechęciom, pomoże do procesu, da was poznać...
Prosiła go tak gorąco, z takiém naleganiem, że książę nie wiedział, jak się jéj tłómaczyć, nie śmiał sprzeciwiać.
Pani — zawołał — gdybym się nie lękał przedłużyć téj rozmowy, możebyś mnie lepiéj zrozumiała.
— A! prawda... tu z tobą długo mówić nie możemy, a ja tak jestem ciekawa i tak bym pragnęła przeciw całemu światu was ratować... Wiész pan co? Znajdziesz mnie zawsze rano o dziewiątéj w Saskim ogrodzie. Napisz, kiedy zechcesz bym przyszła, a nie śmiéj się z biédnéj kobiety, która chce grać rolę czarodziejki... i nie sądź źle o mnie.
Kniaź nie znał dawniéj Gietty, a ta, którą widział, tak była odmienną od téj, jaką cały świat w Warszawie uwielbiał, tak ją serce czy rola przybrana zmieniły, iż mimowolnie uczuł się dla niéj najgłębszą poruszony wdzięcznością. Sama śmiałość tego kroku, któryby może inaczéj mu się wydał, gdyby nie dla niego był uczyniony, napełniała go podziwieniem i zobowiązywała... Wśród tego zepsutego świata zdało mu się, że natrafił na anioła opiekuna...
Gietta zakręciła się raz jeszcze, chciała widzieć wszystko w téj ubogiéj izdebce... ubóstwo ją przerażało, nie miała wyobrażenia o niczém podobném. Ona, któréj życie tylu wymagało przyborów, ceremonjału, miejsca, sprzętu... nie mogła zrozumieć człowieka, co się obchodził czterema ścianami białemi i nędznym tłómoczkiem... Patrzała, ale milcząc już i smutna podała rękę kniaziowi, który ją z żywą ucałował wdzięcznością.
— Wyjrzyj pan na korytarz, — zawołała.
Konstanty otworzył drzwi, w korytarzu w istocie nie było nikogo, chociaż baczniejsze oko odkryć mogło za jedną framugą skrytą kobietę jakąś, w drugiéj przytulonego mężczyznę. Kniaź chciał dla bezpieczeństwa przeprowadzić starościnę, na co ona nie pozwoliła... szybko, drobnemi kroczkami zbiegła ze wschodów pierwszego piętra, a daléj na Marywilu ukryć się w gęstym tłumie nie było trudno.
Po téj osobliwszéj przygodzie kniaź długo musiał oprzytomniać się, aby uwierzyć, iż była rzeczywistością nie snem i złudzeniem... Wrażenie tych naciskających się wypadków... jednych po drugich z takim pośpiechem, z taką gwałtownością, odejmowało mu władzę zdrowego sądzenia o nich. Pokierować się wśród tych Scyll i Charybd nie umiał. Jedynym zawsze środkiem zdawała mu się — ucieczka. Stawić czoło, nie było podobna... a ujść, nie znaczyłoż znowu uznać się słabym i zwyciężonym?..
Nie upłynęło pół godziny, kniaź się zbierał wyjść, gdy Metlica pokazał się w progu, minę miał posępniejszą niż zwykle, spojrzał na kniazia jakby z wymówką i żalem... jego niewyczerpana rzeźwość umysłu i wesołość dziś w jakiémś zaprzątnieniu głębokiém utonęła.
Pozorem do przyjścia było oporządzenie izdebki, ale w istocie z czémś on inném przybył, co mu wypowiedzieć było ciężko. Coraz spoglądał na pupila, wzdychał i niby porządkował na stolikach, ale Konstanty uważał, że co naprzód położył na lewo, w chwilę potém przerzucał na prawo, tarł czuprynę, chrząkał i poglądał.
Niewiadomo, jakby się to było skończyło, gdyby nie przypadek. Starościna odrzucając kwefik rozwiązała widać małą koronkową chusteczkę czarną à la Marie Antoinette, którą miała na szyi; chusteczka upadła i nikt jéj nie postrzegł, aż dopiero pan Grzegórz Metlica podniósł ów corpus delicti... Potrzeba to było widzieć, z jaką powolnością schylił się, ujął delikatnie w dwa palce chusteczkę, podnosił ją coraz wyżéj i wpatrywał się w nią niby zdumiony, w milczeniu pokazując ją księciu z bolesnym jakimś twarzy wyrazem.
— Mości książę, — rzekł, — cóż to za zguba? Czy książ używa koronek do wycierania podłogi?..
Konstanty spłonął jak wiśnia, rzucił się ku niemu, pochwycił chusteczkę i schował co żywo.
Metlica stał, założył ręce na piersi... i głową kiwał wymownie.
— Mości książę, — odezwał się po chwili, — czyż to się godzi! czyż to się godzi! Czyżbym ja był co podobnego o nim mógł pomyśleć? W biały dzień przyjmować kobiety? I kogo? bo juściż tu nic bardzo paradnego do kawalera przylecieć nie mogło, jakaś awanturnica... A niechże się co ludzie dowiedzą... co na księcia gadać będą! Że drugich rozumu uczysz, nauki im dajesz, a sam jesteś taki jak wszyscy... Ale bo, jak Boga kocham, — dodał załamując ręce i ze łzami prawie, — gdyby nie oczywistość, jabym sam temu nie wierzył... Wy...
Konstanty pochwycił go za rękę.
— Słuchaj stary, — zawołał, — wierzysz ty jeszcze mojemu słowu honoru?
— No, to co?
— Daję ci słowo, że w tém nie było nie zdrożnego, że to nie żaden romans, nie żadna płochość. Osobę, która tu przyszła, przyprowadziła litość, uczyniła nierozważną ofiarę.
— Bardzo nierozważną, — zawołał Grzegórz, — jeśli jéj o siebie nie chodziło, mniejsza o to... ale po co księcia kompromitować. Ludzie widzieli... wszak Julka do mnie wleciała jak oparzona i mówić nie mogła, tak ją to przeraziło.
— Grzegorzu... powtarzam słowo, żem niewinny, że to osoba najszanowniejsza.
— A jużciż szanowna, kiedy gubi takie koronki, które kilkanaście dukatów są warte... bardzo szanowna! niedowierzająco kiwał głową.
Mów tam sobie kniaziu co chcesz, ale kobieta rozważna i rozsądna, nie trzpiot... znalazłaby inny sposób widzenia się z księciem.
Konstanty zamilczał; Metlica postrzegł, że go zmartwił i już żałował zbytniéj surowości.
— Licho bo tę Julkę na korytarz przyniosło — mruknął ruszając ramionami... niewiedzieć jak jéj to wytłómaczyć... Jeszcze dziewczyna ciekawa i plecie niewiedzieć co.
— Ale cóż takiego?
— A no, okazuje się, że drzwi były na klucz zamknięte.
Kniaź się zarumienił.,
— Naturalnie — rzekł — chciałżeś, bym ją na to naraził, aby ktoś u mnie zastał?
— Już nie pytam... ale czyż to jaka wielka pani? — westchnął Grzegorz...
Kniaź zamilkł.
— Jabym do stu katów wolał, żeby to była jaka... bałamutka... to by było mniéj groźne... a z wielkiemi paniami...
Ruszył ramionami i rękami machnął.
— Jedno ci mogę powiedzieć przecie — przerwał kniaź, któremu myśl nagle błysnęła jasna — to powód jéj przybycia.
Metlica zwrócił głowę, ale znać było niedowierzanie.
— Ta pani wyrobiła mi posłuchanie u króla i przyszła żądać po mnie, ażebym mu się prezentował.
Grzegórz podparł się na stole, słuchał nic nie odpowiadając... kiwał głową.
— A wy coście na to odpowiedzieli?
— Bronię się, to się na nic nie przyda... Dotąd szedłem pewną, wyznaczoną i jasną dla mnie drogą, wiedzieliśmy cośmy czynili, raz wpadłszy w labirynty dworu, wielkiego świata, stosunków... człowiek nie wie jak daleko zabrnie i w co go ocieranie się o tych ludzi i stosunki te obrócą...
— No tak — rzekł Metlica — ale gdyby nam Korjatówkę oddali! dalipan jużbym czarnéj chusteczce przebaczył jéj niewczesną czułość.
Kniaź się uśmiechnął.
— Więc radzisz!
— E! e! ja nic tu nie radzę i o niczém nie chcę wiedzieć, to już nie moja rzecz... wysokie progi na moje nogi... ale czemu nie iść! król by nie zjadł... zębów biedaczysko nie ma dawno...
Zamilkł, a po chwilce rzekł po cichu, jakby sam do siebie...
— To chyba musi być stara baba, ale tém ci gorzéj.
Kniaź się uśmiechnął... Oba stali naprzeciw siebie po raz pierwszy przedzieleni tajemnicą.
— Ale co u licha Julce powiedzieć? — mruczał kuchmistrz — co mojéj żonie?.. Powiem że siostra, nie uwierzą... że... że... no — dalipan... tłómacz się im książę sam gdy na obiad przyjdziesz... bo ja nie potrafię...
Pomruczawszy chwilę jeszcze Metlica, bardzo ostrożnie sięgnął do kieszeni, dobył z niéj pięć dukatów i położył je po cichutku na stoliku, potém oddalił się od niego zmiatając kurz, ustawiając krzesełka, regulując zaniedbane położenie tłomoczka i wyprawując odzież na właściwe miejsce. Kniaź postrzegł dukaty na stoliku i już podkradał się, aby je oddać, gdy zręczny stary, który się domyślał tego, dopadł drzwi żywo i zniknął.
Kniaź postanowił je odnieść na dół Metlicy, ale wiedział, że go musi szukać u żony, a tam zajść nie śmiał, pókiby sobie bajki nie ułożył dla wytłómaczenia bytności starościnéj... Jakkolwiek więc przykro mu było odkładać zwrot pieniędzy, których na teraz nie potrzebował, zszedł z niemi w ulicę i machinalnie udał się ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Część ta miasta z Nowym światem stanowiła najświetniejszy dział Warszawy... wyglądała może nie tak wytwornie jak niezmiernie ruchawa i życia pełna. Charakterem stolicy ówczesnéj było szczególniéj to, że w niéj co krok się spotykały kontrasty największego przepychu i najsromotniejszego zaniedbania.
Pałace stały wśród kletek, obok najwspanialszego gmachu, trzymała się przylepiona do jego boku kamieniczka staruszka, pamiętająca może książąt mazowieckich.
Na Krakowskie cisnęła się ludność, która albo widzianą być chciała lub widzieć pragnęła. Oprócz pałaców zajętych przez ich właścicieli z wielkiemi dworami, domy były powynajmowane deputatom na sejm, i téj ludności, którą ruch sejmowy tu ściągał. Gdy na dalszych przedmieściach w najwięcéj uroczystych dniach było zupełnie pusto... na Krakowskiém dzień i noc toczyły się powozy, a przed pałacami, którym brakło dziedzińców, stały godzinami, niemal dniami przepyszne ekwipaże pańskie. Wspaniałe sklepy towarów angielskich i francuzkich, gdyż przemysł krajowy mimo starań Tyzenhauza mało jeszcze był widoczny, zwabiały nieustannie kupujących.
Były to, jak Jaszewicza, Hampli i kilku innych, prawdziwe bazary, w których od żelaztwa do perfum, od rękawiczek do powozów, wszystkiego dostać było można po niesłychanie drogiéj cenie.
Tego dnia na krakowskiém przedmieściu nie wiedzieć z jakiego powodu panował nie ruch nadzwyczajny... ale jakby pewne niedowierzające oczekiwanie czegoś. Na piętrach domów okna były pełne głów kobiecych i męzkich. Niektóre z nich mogły zwrócić oko nietylko pięknością swą, ale zalotnym wyrazem. Wiadomo bowiem, że Krakowskie szczególniéj było upodobane sławnym z wdzięków i płochości ówczesnym loretom, które po prostu, a grzecznie nazywano panienkami. Grubijanie mieli na to dobitniejszy wyraz, a starzy, co ani grzecznymi ani gburami być nie chcieli, zwali te panny flondrami.
Starego autoramentu panowie pomnący saskie czasy, nie wdając się w wykwintną francuzczyznę, osoby te od prototypu zwykli byli mianować Madmozel de Kozel... (de Cosel... ulubienica Augusta II).
Dziś drugie piętra kamienic zajęte przez tę ludność różnobarwną występowały w całym blasku i świetności.
Po bokach ulic kupkami stali ludzie gwarząc po cichu; w bramach stróże i szwajcarowie, służba i dziewczęta chichoczące gromadzili się jak na jakie widowisko.
Na chodnikach i u wnijścia do sklepów pełno téż było najrozmaiciéj dobranych postaci, szlachty, poprzebieranych francuzką modą ichmościów, a nawet starozakonnych...
Strój ówczesny mógł w istocie fantazyjnemu artyście dostarczyć materjału do zajmujących szkiców, nigdy bowiem różnolitszym nie był. Obok dawnego kroju polskich ubiorów, nowomodne narodowe, cudzoziemskie fraki i peruki, a naostatek złożony z dwojga ubiór dorywczy, w którym często konfederatka szła z frakiem, buty ze sztylpami do kontusza. Niemniejsza rozmaitość była w ubiorach kobiecych, jupkach i rubronach, fryzurach i kwefach...
Dzień był jasny, prześliczny, ciepły, wiosenny. Gdy kniaź wszedł na Krakowskie i wcisnął się w tłumy, dostrzedz mu było łatwo, że tu się coś przysposabiało, że oczekiwano na coś niecierpliwie... Spytał jednego i drugiego, ruszeniem ramion i śmiechem mu odpowiedziano tylko.
Stary szlachcic, który z boku dosłyszał pytania, odezwał się:
— Kat ich wie... jakaś tajemnica, od nikogo się nic dopytać niepodobna... ale coś jest! coś jest...
Ludzie szeptali między sobą tajemniczo, niektórzy powtarzali głośniéj:
— Bałamuctwo! ktoś zamyślił, ażeby pozwodzić, przecież to nie prima aprilis...
W téjże chwili od Krakowskiej Bramy dał się słyszeć krzyk, który jak szum wichru poszedł po tłumach... W oknach kobiety pozasłaniały oczy wachlarzami, chustkami; ciekawi cisnęli się włażąc jedni drugim na ramiona, w tłumach zakipiało, ruszyły się, zawrzały... Kniaź odwrócił głowę i ujrzał odkryty powozik lekki, cztérma końmi siwemi zaprzężony, na którego przedzie stał jak rzymski gladjator nagi, młody, piękny mężczyzna... W rękach trzymał z wdziękiem ujęte wodze rozhukanych rumaków, które pędziły spienione, zziajane, oszalałe od okrzyków...
Środkiem ulicy rozstąpił się tłum jak fala kołysząc; powóz, konie i powożący błysnąwszy jak zjawisko niepojęte, niezrozumiałe, znikli pędząc daléj ku Nowemu światu... Oczy wszystkich pobiegły za śmiałkiem, a ludzie zostali w jakimś rodzaju osłupienia.
Dopiero gdy pierwsze odeszło zdumienie, można było dostrzedz wrażeń, jakie uczyniło to nadzwyczajne zjawisko. Starzy byli posępni i jakby strwożeni, kobiety śmiały się i ruszały ramionami, lud sarkał... W kupkach słychać było szemrzących.
— Za co to nas mają panie Macieju i całe ono miasto?..
— Ot, do czegośmy doszli!..
Młodzież śmiała się i poklaskiwała, poważni ludzie zamyśleni milczeli... Widowisko było skończone, tłumy powoli rozchodzić się zaczęły... ale na długi czas zostało im mówić o czém. Konstanty był oburzony i zawstydzony razem.
Jakkolwiek wypadek ten miał znaczną część ludności stolicy za świadków, wiele osób upierało się weń nie wierzyć, inni upewniali, że ów woźnica był ubrany w trykoty, inni woleli milczeć cale i składać na bałamutne potwarze.
Wypadek, o którym wspomnieliśmy, miał to szczęśliwe następstwo dla naszego bohatera, że na czas jakiś odwrócił uwagę od niego. Warszawa łaknąca nowości miała się czém zająć przez dni kilka, z wyjątkiem bowiem domów największego świata, spokrewnionego z dworem, w których unikano wspomnienia o tém i gdzie nikt nie śmiał się nawet odezwać o dziwnym kursie, wszędzie na różny sposób komentowano historję, nadając jéj różne znaczenie. Jedni ją starali się zmniejszyć do rozmiarów dziecinnéj igraszki, drudzy używali za dowód niesłychanego zepsucia obyczajów w młodzieży, która źle rozpoczynała życie, obiecujące się być dla niéj wcale niełatwém. Znaleźli się tacy, co wystąpienie na reducie zbliżali z tą eskapadą, jak ją świat wielki nazywał i usprawiedliwiali oburzonego cenzora.
Wszyscy pocichu powtarzali sobie imię śmiałka; głośno udawano, że nikt o sprawcy nie wiedział, choć w razie niepoznania osoby, konie i powóz dostateczną były skazówką.
To pewna, że odważny ów gladjator... zyskał wiele na popularności i niejedno serduszko fantastycznych pań uderzyło dla niego. Domyślny autor tego trafnego żartu przez kilka dni potém wcale się nie pokazał w Warszawie.
Tymczasem poważni ludzie pracowali nad poprawą ustawy, a twardy ich trud przeplatanym być musiał oczywiście rozrywkami, gdyż inaczéjby mu nie podołali. Bale następowały po balach, asamble, wieczerze, teatra amatorskie, a tajemnicze djabły płatali figle coraz wyśmienitsze... Znajdowano je zawsze trafnemi, gdy tyczyły się drugich.
Tego dnia, gdy starościna śmiałym swym krokiem zawróciła księciu głowę do reszty, była ona oprócz tego niezmiernie czynną. Wprost z Marywilu udała się do serdecznéj przyjaciółki Niny. Była to jéj zwykła pielgrzymka, gdy albo potrzebowała się z czém pochwalić, lub żądała pomocy, albo bardzo była znudzoną. O nudach na ten raz mowy nie było, bo śliczna Gietta niezmiernie zajęta, ożywiona, dosyć nawet była z siebie szczęśliwą... Chciała tylko do sprawy swéj, to jest do sprawy księcia Konstantego wciągnąć koniecznie Ninę. Dla niéj nie było nic niepodobnego, a jak skoro powiedziała sobie, że się coś stać musi... musiało. W główce jéj zrodziła się myśl narzucenia Ninie trochę opieki nad protegowanym, nie żeby się nią, broń Boże, dzielić chciała, ale że upatrywała w tém dla siebie wiele dogodności. Chodzić do niego często było trudno, schadzać się z nim w ogrodzie niebezpiecznie, ale jak doskonale można było za to zainstalowawszy u kasztelaństwa... tu go zawsze mieć, ile się razy podobało!! A więc śmiało do dzieła... Udała się do przyjaciółki, którą, jak prawie zawsze, zastała nad książką.
— Wiesz co, — rzekła spojrzawszy po przywitaniu na kartki, — ty sobie oczy psujesz! Na co ci to czytanie! wierz mi, że ludzie żywi daleko lepsze rzeczy mówią niż piszą... Ale ty chcesz być sawantką! Proszę cię, na starość.. to jeszcze... a teraz!
Nina podniosła na nią oczy z uśmiechem i złożyła książkę potępioną.
— Ja do ciebie przyleciałam, — westchnęła, — z takim ważnym, ważnym bardzo interesem, nie uwierzysz... z prośbą...
— Mów i sans préambules... jeśli mogę.
— Ale ty wszystko możesz... czy zechcesz, to rzecz inna...
I pocałowała ją jak dziecię, które się czegoś ma naprzeć.
— Ty wiesz, jak mnie los tego nieszczęśliwego księcia obchodzi...
Domawiając tych wyrazów patrzała, aby odgadnąć wrażenie. Nina nieco szydersko się uśmiechnęła.
— A! proszę cię tylko, bez posądzeń żadnych...
— Ja cię nie posądzam.
— Śmiejesz się złośliwie... to tylko, wierz mi, czysta miłość bliźniego... Wystaw sobie człowieka takiego rodu, pochodzenia, w takiéj nędzy, upadku, wystawiony jeszcze zewsząd na prześladowanie.
— Ale cóż ja mogę uczynić dla niego?
— Zająć się wspólnie ze mną jego losem... odezwała się Gietta, wprowadzić go do waszego domu, namówić kasztelana.
— O! zmiłuj się! czego ty wymagasz po mnie! ja do towarzystwa kasztelana i jego stosunków nie mięszam się nigdy.
— To się teraz wmięszaj...
— Ale mnie może posądzić, zawołała Nina.
— Wstydź się! to go wyłajesz, a zobaczysz, że połajany będzie jeszcze lepszy.
Nina oczy spuściła. — Tego uczynić nie mogę, rzekła, nie znasz moich domowych stosunków... nie mogę... a wreszcie, kochana Gietto, teraz ci się tylko głowa pali, zajmujesz się stworzonym przez się bohaterem... jutro kto wie, co z tego może wyrosnąć... tyś nierozważna, nie jesteś panią siebie, on młody, tyś cudnie piękna, on niedoświadczony i gorącego charakteru... intryga gotowa, do któréj ja się mieszać, ani być wmieszaną nie chcę.
Gietta się skrzywiła i zadąsała.
— To twoje ostatnie słowo!
— Pierwsze i ostatnie... nie wiész sama, czego chcesz.
— Tak dalece wiem, zawołała uparta pieszczoszka, iż siedzę tu, czekam na twego starego, biorę go jak pa wędkę na moją wymowę i zalotność, skłaniam do protegowania księcia i pod nosem tobie się u ciebie rozgospodaruję. Widzisz! namyśl się...
— Kasztelan zdaje mi się, nigdy się nie zgodzi na to, aby cenzora tego, jak go zowie, do domu swojego wprowadził. Poróżniłoby go to z mnóstwem osób. Znasz go, jest człowiek najzacniejszy, prosty, dobroduszny, ale do czegoś wychodzącego za kres zwyczajnych czynności nie pochopny.
— To znaczy, że jejmość dobrodziejka, która ma nieograniczoną nad kasztelanem władzę, będzie mi psuć i przeszkadzać, nie prawdaż?
— Mylisz się, ale pomagać ci nie będę, odparła Nina spokojnie.
— Jakto? ze strachu tylko, aby na moją panią co nie paplano, twe złote serduszko wyrzecze się dobrego uczynku? A! dodała, tegom się po tobie nie spodziewała. Nie chcieć pomódz biednemu, gdy to nicby cię nie kosztowało, nie podać temu ręki, dać mu zginąć marnie.
— Ale moja najdroższa, zkądże znowu w tobie czułość taka?
Gietta się pogniewała.
— Ty mnie posądzasz, ale ja go raz czy dwa tylko w życiu widziałam.
— I główka mi się zapaliła.
— No, to co? przecież od tego do... do czego i serjo... bardzo jeszcze daleko... A! ty jesteś nielitościwa.
— Gietto, ty jesteś nad wyraz nieopatrzna i samowolna.
— Jestem taką, jak mnie Pan Bóg stworzył, odrzekła wstając starościna i chciała już rozgniewana odchodzić, ale po namyśle usiadła znowu.
— Nie dobra jesteś Nino, mówiła, bawiąc się końcem szala, przyszłoby to wam bardzo łatwo. Wiesz, że cała szlachta polska i wszystkie lepsze familje z sobą spokrewnione, ręczę ci, że kasztelan musi być powinowatym z Korjatowiczami. Przytuliłby go jak kuzynka.
— Kasztelan może zrobić, co zechce, ale ja... będę neutralną.
Wśród rozmowy oznajmiono bardzo niefortunnie pana starostę. Kasztelanowa, usłyszawszy to imię, nieznacznie się zapłoniła, przypomniawszy sobie wieczorną rozmowę, a Gietta zacięła usta. Nadejście męża krzyżowało jéj plany.
Starosta wszedł z ironicznym uśmiechem spoglądając na żonę, która zmieszana ledwie mu ukłon jego oddała, i siadł z galanterją wielką przy kasztelanowéj dopytując o jéj zdrowie, widocznie okazując jak największe nią zajęcie, z którém nietylko się nie taił, ale zdawał się nawet popisywać.
Przerywana rozmowa trwała dosyć długo o rzeczach obojętnych. Starosta był w usposobieniu szyderskiém, sarkastyczném, nielitościwém. Żartował i wyśmiewał wszystko.
Niecierpliwiło to jego żonę, a dziwiło kasztelanową. Wreszcie Gietta wstała.
— Pani starościna pozwoli — rzekł mąż — abym jéj albo mój powóz ofiarował lub towarzyszył do domu; wiem bowiem, że swoich koni nie masz.
Gietta się zarumieniła.
— Czy wolno mi jechać razem?
— Ja pójdę pieszo — sucho odparła żona.
— Do domu? — zapytał starosta.
— A cóż to pana obchodzi? — groźno zapytała kobieta.
— Mam mały interesik.
— Do mnie? — zapytała zdziwiona.
— Tak jest... do pani.
— Cóż tak pilnego?
Starosta się uśmiechnął tylko, pożegnał kasztelanową i nielitościwie w ślad poszedł za żoną. Trochę niespokojna, nie patrząc na niego, nie odwracając się, starościna poszła do domu, a w progu zastała już męża, który milczący towarzyszył jéj do sypialnego pokoju.
Pierwszy raz w życiu może serce jéj biło trwogą; ale udawała, że nie widzi natręta i nie rozumie téj jego natarczywości. Starosta rzucił się na sofkę, czekał aż się rozbierze, odprawił służącą i po chwili namysłu tak począł:
— Z największą przykrością przychodzi mi nieprzyjemną dla nas obojga zacząć rozmowę...
— Pocóż ją rozpoczynać?
— Potrzeba położenie nasze wyjaśnić. Zdaje mi się, że pani wyszłaś za mnie, nie oddawszy mi serca.
— Après? — mruknęła Gietta.
— Spodziewałem się pozyskać je, pracowałem na to; nie możesz mi pani nie zarzucić.
— Oprócz, żeś pan był tak nudny.
— Jak wszyscy zakochani wydają się paniom, gdy ich nie chcą. Miałem oprócz tego to kalectwo, że byłem mężem.
— Kończ pan... proszę!
— Natychmiast — odpowiedział starosta. — Dopóki kaprysy pani nie przechodziły pewnéj granicy zwykłéj, cierpiałem je z pokorą.
— Ja także. Nie mamy sobie nic do wyrzucenia.
— Teraz położenie się zmienia... Chodzisz pani, jeździsz, zapraszasz nierozważnie, zawierasz stosunki, ośmielasz płochych, kompromitujesz się tak...
Gietta zaczęła się śmiać przymuszonym suchym śmiechem.
— Ale gdzież pan żyjesz?.. na jakim świecie, że nie widzisz, jak są wszystkie małżeństwa urządzone?... Tyranja mężowska nie w modzie i nie we zwyczaju; nie znosimy jéj. Małżeństwo jest pewną spółką, do któréj serce nie wchodzi... Ja pana nie kontroluję.
— Ale ja nie chodzę przebrany, ani do wieszczbiarzy.
— Kasztelanowa była ze mną! — zawołała starościna.
— Ani rankami do Saskiego ogrodu.
— No, to cóż?
— Ani — dodał z naciskiem — do młodych chłopców na Marywil... z którymi rozmowę prowadzi się przy drzwiach zaryglowanych.
Starościna zbladła, poczęła drżeć i wybuchła gniewem.
— WPan jesteś podły, nikczemny; śmiesz mnie szpiegować! Otóż w tém niéma nie oprócz litości...
— Ale ona osobliwszym sposobem wygląda — rzekł szydersko starosta — i jutro może się zmienić na wcale co innego...
— Więc cóż? co? chcesz mnie w. pan zamknąć?
— Ale bynajmniéj! — zawołał starosta — chcę panią uwolnić od natręta... podajemy się do rozwodu.
— Do rozwodu!! cha! cha! — rozśmiała się starościna — ale to najmilsza nowina, jaką mi pan mógłeś zwiastować! Do rozwodu! bardzo dobrze.
I odstąpiwszy od toalety, ceremonjalném dygnięciem pożegnała męża.
Starosta stał osłupiały... bądź co bądź spodziewał się więcéj żalu, łez, nerwów, tłómaczeń; myślał, że serce przemówi... Znalazł najzupełniejszą obojętność.
Resztka miłości, którą miał dla téj kobiety, odezwała się w nim; stanął smutny, pogrążony, przybity.
— Adieu, kochany starosto — zawołała Gietta — j’espère, que nous allons rester bons amis.
Mąż stał wzruszony, milczący, a ona szczebiotała.
— Ale to najnaturalniejsza rzecz w świecie, że się rozstajemy! — rzekła. — Nasi hommes d’affaires porozumieją się co do interesów...
A teraz gdy wszystko skończone — dodała — pozwól sobie powiedzieć, que vous avez pris la mouche... nie wiedzieć dlaczego, prawda że mnie to książątko swoją biédą zajęło, ale od tego do romansu, do czułości sto mil jeszcze. Fantazja! bardzo naturalna... Nie tłómaczę się... coś powiedział pozostaje nieodwołaném, rozwodzimy się... a proszę się nie gniewać...
— Pani jesteś nielitościwą.
— Ale ja cię, panie starosto, nie kochałam nigdy, nie wiem, pokocham chyba może gdy stracę! a! toby było osobliwsze...
Podała mu rękę... biédny starosta nie wyciągnął swojéj, skłonił się, to lekceważenie jego uczucia bolało go... mówić nie mógł... wyszedł, a starościna pośpieszyła do kantorka, aby wielką nowinę, zmianę swojego losu zwiastować przyjaciółce. Bawiło ją to, że przez kilka dni o niczém mówić nie będą tylko o jéj rozwodzie. A co o nim mówić miano, nie obchodziło ją wcale. Była to rozrywka...
W parę dni potém kniaź powróciwszy z koszar od Stefusia, przechadzając się po pokoju swoim, postrzegł na stoliku papiery, które mu były skradzione, rzucone na kupę.
Oczom swoim zrazu wierzyć nie chciał, rozpatrzył je... były wszystkie, porozrzucane nieco, ale w całości. Na wierzchu leżała karteczka:
Grzegórz pobiegł z nim na górę... obejrzał, stanął, głową pokiwał i wnioskował, że w istocie chyba djabli po Marywilu chodzić muszą. Ale dobrze było i papiery odzyskać.
Tegoż dnia starościna, która natychmiast przeniosła się do najętego domu przy ulicy Miodowéj, przysłała z biletem do kniazia, zaklinając go na wszystko, ażeby do niéj przyszedł na kawę.
Kniaź musiał rad nie rad być posłusznym, a choć kobiety się obawiał, choć osobliwsze w nim budziła uczucie namiętności i trwogi, winien jéj był wdzięczność za okazaną sympatję. W liście swym starościna pobieżnie dała mu wiedzieć, że się przeniosła na inne mieszkanie.
Nie żyjąc w świecie Konstanty, wcale o rozwodzie projektowanym nie wiedział, chociaż o nim znowu z kolei mówiono po całéj Warszawie, a że tu się nic ukryć nie mogło, powszechnie utrzymywano, że powodem doń był kniaź Konstanty, w którym starościna gwałtownie się zakochała. Nawet owe odwiedziny na Marywilu, tak sekretne, dzięki niedyskrecji starosty mściwego nieco, rozpaplano.
Piękna Gietta miasto strapienia okazywała jak największą wesołość, była panią znacznego majątku, stawała się swobodną, nic jéj nie brakło. Familja wyrzucała jéj płochość... ona ruszała ramionami i śmiała się z familji.
— Mais une personne de qualité — mówiła — nie może się więzić i wędzić w monotonji jednego małżeństwa... c’est bon pour les pauvres gens.. a byłoby zabójczo nudném... I teraz... nie myślę tak rychło o nowych ślubach... o! muszę po nudziarzu moim wypocząć. To dobry człowiek... ale nul! nul! nul!
Gdy tupnęła nóżką, nakazując, ażeby jéj dom we dwa dni był gotów, stanął urządzony jak rószczką czarodziejską. Jaszewicz dostarczył angielskich mebli, bronzów, obić, i starościna cieszyła się nowością, bo pałacyk mężowski już zadługo jednakowy, jak sam mąż ją nudził.
Całe umeblowanie domu było w jak najświeższym smaku... o cenach nawet mowy nie dopuściła.
W dniu naznaczonym dla kniazia starościna umyślnie tak ubrana, jak była, gdy do niego przyszła na Marywil, oczekiwała go chodząc niecierpliwie po pokoju. Pamiętała doskonale swój strój, ale miała gwałtowną sprzeczkę ze służącą, która chusteczki à la Marie Antoinette wynaleść nie mogła. Ubiór zyskał na tém gdyż prześliczna szyjka świeciła jak prawdziwa wieża z kości słoniowéj.
Nareszcie godzina naznaczona wybiła. Służący oznajmił, kniaź Konstanty wszedł drżący. Starościna powitała go dość serdecznie.
Myślała, że wie o jéj historji i że padnie na kolana. Zdziwiła się, znajdując go nieśmiałym, nieświadomym.
— Cóż się to stało, że się pani starościna przeniosła?
— Jakto?... książę nie wiesz nic?
— A cóż mam wiedzieć?
— Książę nie wiesz, że, gdym była u niego, mój mąż mnie śledził, widział..... i że jesteśmy w rozwodzie?
— Z mojéj przyczyny! — łamiąc ręce zawołał Konstanty. — Ale ja...
Starościna śmiać się zaczęła.
— Ale to się stało dla mnie największém szczęściem, ja tego oddawna pragnęłam. Jestem księciu wdzięczna, jestem wolna!!
Klasnęła w ręce.
Konstanty słuchał, patrzał osłupiały. Ta wesołość zdawała mu się przybraną, udaną, heroiczną, ale nie szczerą; nie znał jeszcze ślicznéj Gietty. Musimy dodać, że teraz gdy starościna była wolną, gdy postępowanie księcia nie było ani niebezpieczném, ani potrzebowało być ukrywaném, on i cała ta sprawa daleko mniéj ją nęciła. Kniaź, który powinien był już stracić głowę, oszaleć, zakochać się do wścieklizny, wydawał się jéj nadto zimnym.
Nie mogła się wydziwić jego skromności i zbyt głębokiemu poszanowaniu.
— Widzisz, mości książę — zawołała wesoło — jak to niebiosa zawsze dobre uczynki wynagradzają... Przyszłam z pociechą do was... i z tego powodu ziściły się najgorętsze moje życzenia. Starosta mnie znudził, nie mogłam go znieść.
Kniaź milczał.
— Ale siadajże, mów, spowiadaj się, zwierzaj przedemną...
W téj chwili Konstanty, który nie wiedział, jaki nadać obrót rozmowie, nieśmiało dobył chusteczki czarnéj jak relikwje zawiniętéj i rzekł:
— Pani u mnie zostawiłaś...
— A, moja Marja Antoaneta!... Darmo umęczyłam Marysię. — Zaczęła się śmiać. — Właśnie mi jéj dziś brakło... Włóżże mi ją książę sam.
Na ten niespodziany rozkaz Konstantemu ręce się zatrzęsły. Zbliżył się z trwogą, rozłożył chusteczkę... wzrok jego mimowoli objął cudne kształty szyi i ramion starościny, ale rzucił tak niezgrabnie ten stroik, że pani zawołała:
— A, nie zdałbyś się na garderobianę.
Scena ta znowu nie usposobiła do rozmowy, bo onieśmieliła księcia; ale szczebiotka mówiła za niego i za siebie. Miało to tę dobrą stronę, że dało mu czas zebrać myśli, odwagę i plan sobie jaki osnuć.
— A cóż, byłeś pan u króla?
— Dotąd jeszcze nie.
Ruszyła ramionami.
— Nie — poczęła Gietta — tak być nie może... Książę musisz się otrząsnąć z uprzedzeń, wejść we właściwe sobie towarzystwo... zająć stanowisko, jakie mu się należy. Ja nie pozwolę jako opiekunka...
— Piękna pani! — zawołał Konstanty — pozwól mi się tym razem wytłómaczyć jasno i otwarcie... nie żądaj odemnie rzeczy niepodobnych. Znaczna część młodości mojéj upłynęła w ciszy i osamotnieniu; świata wielkiego ani lubię, ani pragnę... tytuł mój jest szyderstwem losu, którego chciałbym się raczéj pozbyć, niż go świetniejszym uczynić. To, co pani dla mnie marzysz, poczytywałbym sobie za nieszczęście, za klęskę, za kłam zadany sobie samemu.
Wierz pani, że wdzięcznym jéj będę całe życie, ale...
— Słuchać nie będziesz — dodała, ruszając ramionami.
— Bo nie mogę.
— Aleś przecież winien to przodkom swoim, imieniu...
— Im winienem tylko, bym nieskalane nosił to imię. Podźwignąć je nie w mojéj mocy. Ambicji nie mam żadnéj.
— A, to być nie może... ale cóż książę poczniesz? mów!
— Jeśli wygram proces, pójdę gospodarować i zakopię się na wsi; jeśli go przegram, jak prosty plebejusz będę pracował...
— Popsuli cię, mości książę; znać, że byłeś w towarzystwie ludzi nizkiego pochodzenia... Ale ja nie rozumiem, co za życie jest na wsi?... To gnicie, ale nie życie!...
— Widzisz pani, jak trudno nam zgodzić się na jedne pojęcia!...
Starościna zamyśliła się.
— Jakże, i książę nie pożałujesz Warszawy?...
Ledwie że nie dodała — mnie.
Konstanty westchnął.
— Z Warszawy wyniosę smutne niedoli długiéj wspomnienie i jednéj tylko chwilki jasnéj.
Starościna nie powiedziała nic, ale pomyślała, że i ten człowiek mógłby być bardzo nudny. Szukała w nim oznak namiętności i nie znajdowała, dziwiąc się, że nie szalał. Młodzieniec trzymał się na wodzy.
W istocie położenie obojga było wcale dziwne. Starościna zajętą nim być chciała, on jéj był wdzięcznym, ale ona wahała się zanadto go ośmielić, on się obawiał ją obrazić. — Na dość stygnącą rozmowę przyszła umyślnie zaproszona kasztelanowa, którą Gietta chciała mieć świadkiem swojego tryumfu. Po raz drugi już spotykał ją Konstanty, ale przy owym obiedzie ledwie widział ukradkiem, teraz dopiero mógł się przypatrzeć lepiéj. Poważna ta piękność zrobiła na nim wrażenie, nawzajem Konstanty skromny, surowy, nieśmiały, podobał się kasztelanowéj. — Takich jak on ludzi wśród młodzieży nie spotykała.
Nina potrafiła go ośmielić tém, że go lepiéj od starościnéj pojmowała. Znajomość poczęła się od téj poufałości sympatycznéj, która zwykle trwałe zapowiada stosunki. Tymczasem starościna bawiąc się nowém gospodarstwem, biegała, kręciła się, a z pod oka poglądała na tych ludzi dwoje, którzy od pierwszych kilku słów wymienionych z sobą byli już jak od wieków dobrzy znajomi.
— Wiesz Ninciu — szepnęła jéj na ucho — jestem zazdrosną, bałamucisz mi mego księcia.
Kasztelanowa się rozśmiała, ale rumieniec na twarz jéj wystąpił.
Wszczęła się na nowo rozmowa o wsi i mieście — o życiu stolicy i prowincji. Oboje oni zgadzali się na pojęcia, jedne mieli upodobania tak, że Konstanty słysząc z ust jéj wychodzące myśli własne, nie mógł ukryć swojego podziwienia. — W téj krótkiéj ale pamiętnéj dla obojga rozmowie, w zamienionych wejrzeniach bojaźliwych i skromnych, nie miała udziału namiętność żadna, ani uczucie, ani zalotność, ale ona obudziła sympatję dla obojga ich dziwną i potrzebę bliższych, jakby braterskich stosunków.
Kasztelanowa pożałowała w duchu, że się nie zgodziła na życzenie Gietty i nie namówiła męża, by się zajął biednym sierotą; Konstanty pomyślał, jakby był szczęśliwym, gdyby mu był los zamiast starościnéj dał za opiekunkę tę kobietę, która go tak dobrze rozumiała...
Okiem rywalki Gietta dostrzegła tego porozumienia księcia z kasztelanową i podwoiła zalotność. Nie mogła ścierpieć, aby kto przy niéj się komu podobał. Poczęła nawet obchodzić się z nieco zdumionym Konstantym tak poufale i rozkazująco, jakby przyjaciółce chciała dać do zrozumienia, iż panuje nad nim wszechwładnie, a stosunki, które ich łączą daleko są ściślejsze niżeli były w istocie.
Całą tę grę Nina z pozornym swym chłodem i obojętnością widziała bardzo jasno, żal jéj było biednego chłopca... ale nie mogła go ani ostrzedz ani zapobiedz. Oczyma śledziła ich oboje, rumieniła się na każde śmielsze wystąpienie starościnéj, milczała... Wieczór upłynął tak na pozór na bardzo zwyczajnéj rozmowie, pod któréj jednostajną barwą ukrywało się mnóstwo sideł, dwuznaczności i tajemniczych węzłów zadzierżgniętych na jutro... Gdy kasztelanowa wstała nareszcie, aby się pożegnać i odejść... a Konstanty znajdując porę spóźnioną, wziął także za czapkę, starościna dopełniając wedle planu kompromitacji pupilla, zatrzymała go z uśmiechem, kazała mu czapkę położyć i odprowadziła, zostawiwszy go w salonie, kasztelanową do przedpokoju...
— Na miłość Boga, Gietto! co ty myślisz? co ty robisz? na co to robisz czy kochasz go? czy myślisz, że się z tobą ożeni?..
— Nie kocham go... podoba mi się i bawi mnie swoją prostotą... co się tyczy ożenienia, gdybym chciała zostać księżną, będę nią... to nie ulega wątpliwości, ale pocóż się mam spieszyć. Wzięłam na siebie jego wychowanie.
— Gietto, Gietto! nie żartuj! — poważnie rzekła Nina do niéj kładąc wieczorną salopkę z gorączkowym jakimś pośpiechem, — zaklinam cię! wolno bałamucić ludzi naszego świata, którzy tego nie biorą na serjo... on, jak sama powiadasz, jest prostym i naiwnym, on każde słowo i uczucie bierze za dobrą monetę... możesz go uczynić nieszczęśliwym...
— To mu się opłaci kilku dniami, które mu z życia poświęcę, — odparła gospodyni. — Ale bo ty wszystko bierzesz tragicznie... uczucie masz za nieśmiertelne, śluby za nierozerwalne, miłość za obowiązek wiekuisty... a to wszystko są kwiatki, co jedną wiosnę kwitną...
— Zawsze ci więc ofiar potrzeba, jak nieubłaganemu bóstwu jakiemu! — westchnęła kasztelanowa, — jak dziecko musisz połamać swe lalki, aby się niemi zabawić.
— Jesteś nieznośna, kaznodziejko...
— Gietto! daj Boże, abyś nie odcierpiała także twéj płochości.
— Bądź spokojną, — uśmiechając się szepnęła jéj w ucho starościna, — dziś go tylko zatrzymam do północy en tête á tête... ale gdy go wypuszczę, ręczę ci, że już mi go nikt odebrać nie potrafi! Ani ty nawet! A widzę, widzę, — dodała grożąc, — że się jejmości bardzo podobał, że pani na nim uczyniła wrażenie i że si je n’y mettais pas bon ordre, mogłaby mi go kasztelanowa odebrać... Ale nic z tego, jutro już będzie zapóźno...
Kasztelanowa zarumieniła się gniewna i wyszła prawie jéj nie żegnając.
Starościna wróciła do salonu. Konstanty oczekiwał na nią, ale z czapką w ręku i widocznie pomięszany... Jak się stało, że piękna Gietta potrafiła go w salonie z tą czapką ciągle trzymaną, odchodzącego, wracającego, po dziesięciokrotném pożegnaniu zatrzymać aż do północy, na to odpowiedzieć nie umiemy. Przybrała osobliwszą postać mentora, nauczycielki, doradczyni, co ją upoważniało do bardzo i nadto poufałych nawet zbliżeń do pupila. Musztrowała go, śmiała się, wypytywała... zawróciła mu głowę, zburzyła nieszczęśliwego, spaliła na węgiel, ale tego, czego się spodziewała, żeby się na chwilę zapomniał i wyszedł z granic pewnych przyzwoitości, nie potrafiła dokazać. Konstanty smażył się na stosie zapalonym jéj wejrzeniami, ale wycierpiał stoicko. Północ biła. Starościna rzuciła nań wejrzenie prawie gniewne... Dobra noc... Kniaź ledwie dotknąwszy ustami jéj ręki, uciekł.
— Nie, to człowiek kamienny! — zawołała po odejściu jego rzucając się na kanapę, — ale zobaczemy!
Ostatni wyraz gróźb był pełny.
Noc była cicha i piękna, ale ciemna; powietrze wiosenne, deszcz ulewny oczyścił rynsztoki i ulice Warszawy oddawna potrzebujące téj interwencji natury, w owym czasie bowiem pan Bóg tylko opiekował się porządkiem w stolicy. W innych częściach odleglejszych miasta około północy, pomimo pierwszy raz czasu sejmu zaprowadzonych straży i patroli, niebardzo było bezpiecznie przechadzać się dla użycia świeżego powietrza, ale na Miodowéj, Senatorskiéj, Krakowskiém, całą noc niemal krążyli wracający z późnych wieczorów, teatrów, assambli panowie, słudzy, ekwipaże... Jeżdżono z pochodniami, często więc wśród ciemności kawalkata ognista dozwalała się zorjentować, gdy ulice albo wcale oświetlone nie były, lub nędznie bardzo, a około północy każdy musiał się własną latareńką posiłkować. Nie było to wygodném, ale dramatyczném i malowniczém...
Konstanty wyszedłszy od starościnéj wlókł się zwolna do domu, potrzebował ochłonąć, oprzytomnieć, zrozumieć lepiéj położenie swoje, obmyślić przyszłość; więcéj niż kiedy ta kobieta go przerażała. Był jéj winien wdzięczność, ale nie mógł oddać życia w ofierze... Niespokojny, niepewien co pocznie, dochodził do bramy Marywilu, gdy hałas z wnętrza, ruch niezwykły... bieganie ze światłem, naostatek głos Metlicy podniesiony i groźny uderzyły go tak, iż kroku przyspieszył.
W garkuchni było tylko kilka osób w milczeniu otaczających Grzegorza, który stał w środku sali w postawie tak tragicznéj, tak podnieconego gniewem człowieka... jakby coś nadzwyczajnego, strasznego mu się trafiło. Nieco opodal pani Minna płakała chodząc bezprzytomna... Wszystka służba była we drzwiach, wśród izby, częścią na ulicy... Mnóstwo osób mieszkających na Marywilu zbudzonych tą wrzawą... gromadziło się na podwórku, w progach mieszkań. Cała ta część gmachu przedstawiała obraz niezwyczajny i wróżący jakiś wypadek, którego Konstanty wcale się znaczenia domyśleć nie umiał.
Wprawdzie garkuchnia bywała nieraz teatrem kłótni, awantur i sporów, w których do bójek przychodziło, ale potężny kułak Metlicy i groźna jego prawica przywracały pożądany ład i spokój.
Zbliżając się zaś Konstanty mógł łatwo poznać po postawie Grzegorza, iż go zwyciężono, że olbrzym bezsilny miotał się rozpaczliwie, nie mogąc tajemniczemu owemu podołać nieszczęściu... Kiedy niekiedy wyciągał on dłoń ściśniętą i klął niewyraźnie... gospodyni zachodziła się od płaczu, widocznie nawet pocieszać nie śmieli.. służba stała przerażona i wryta.
Ledwie kniaź ukazał się na progu, Metlica, który go spostrzegł, żywo podbiegł ku niemu.
— Na miłość Bożą, co wam jest? co tu się stało? — zapytał chwytając go za rękę Konstanty.
Twarz Grzegorza przybrała ironiczny wyraz, który tylko największa czasem rozpacz nadawać umie.
— Co się stało! — zawołał — a! zaprawdę! rzecz bardzo naturalna, któréj ja głupi powinienem się był dawno spodziewać. Paniczowi któremuś, co ma prawo z łaski Bożéj wybierać sobie dziesięcinę z chamów, podobała się ładna dzieweczka! My nie mamy prawa bezkarnie rodzić pięknych dzieci.. Chamska córka zrodzona do ciężkiéj pracy, brzydka i poczwarna być powinna, inaczéj wezmą ją na stół pański.
Nie ma mojéj Julki! nie ma córki mojéj, mego jedynego dziecięcia..
— Jakto! Julka... porwana! cóż się stało? gdzie? kiedy?
— Porwana! ale nie! — zakrzyczał Metlica — toby jeszcze było nadto dla nas zaszczytnie, ażeby ją pochwycono siłą... poszła sama posłuszna, zwabiona kłamstwy i obietnicami...
To mówiąc bił się olbrzym w piersi, a w ręku trzeszczał mu poręcz krzesła, za które pochwycił.
— Mój Grzegorzu! mów jaśniéj — zawołał Konstanty — kiedy? jak się to stało? może co poradzić można, udać się do marszałka, do władzy.
Metlica uśmiechnął się gorzko.
— Poradzić! pójść! do kogo? do tych co ją porwali! Wszyscy oni należą do jednéj kliki i trzymają się za ręce... kruk krukowi oka nie wykole... Władza to szlachta, sędziowie szlachta... a cóż w ich oczach znaczy biedne dziecko chamskie!.. które wyrzucą potém na bruk zbezczeszczone gdy przekwitnie! Gdzie tu jest sprawiedliwość, kiedy oni jedni są ludźmi a my bydłem? Słyszałeś kniaziu, aby się woły na rzeź prowadzone skarżyły, że je zabijają! W najlepszym razie zapłacą... nie głową ale pieniędzmi... bo my jesteśmy otaksowani jak chamy.
Widząc, że się od niego nic nie dopyta, Konstanty poszedł do zapłakanéj matki, ale i ta nie mogła mu nic powiedzieć, łzy jéj przerywały mowę i powtarzała tylko: Julki nie ma... Julka uciekła.
Powoli reszta gości rozeszła się w milczeniu. Służba usunęła się, w pustéj salce został Metlica, który biegał jakby szukał co zgnieść i połamać... rozpłakana matka i przerażony Konstanty. Olbrzym pił z cebra wodę, aby pożar trawiący go ugasić i ciskał wiadro o posadzkę... tłukł co wziął w rękę; Konstanty ledwie powolnie skłonić go potrafił, ażeby usiadł i jaśniéj mu przygodę opowiedział.
— Co ja ci mam mówić, — ryknął ojciec. — Wszystko się zamyka w tych kilku słowach: Niema Julki! a gdyby dziś wypadek mi ją powrócił, już nigdy Julki nie będzie. Przywlecze się do domu istota obca, którą zwalało dotknięcie zbrodniarzy... któréj ja nie uznam za dziecko moje... Po co mi dziś starać się o byt, o przyszłość, na co pracować? dla kogo?..
Cóż było odpowiedzieć ojcu rozżalonemu?..
— Byliśmy ślepi, — mówił Metlica, — ale któżby się mógł spodziewać, ażeby niepoczciwy złodziéj porwał się na tę istotę niewinną, ufną, którą tak łatwo oszukać było?.. Julka chodziła sama do kościoła... tu włóczyło się do tego obrzydłego traktjeru, który jest przyczyną całego nieszczęścia... ludzi tylu... nie pilnowaliśmy dziecka. Któż zresztą od rabusia i zdrajcy dopilnuje i kto tych paniczów przeniknie sztuki? Oni to mają we krwi i tradycji... Czémżeby żyli, gdybyśmy im za pastwę nie służyli?..
Westchnął i zapłakał stary.
— I dziś, — rzekł, — Julka się wybrała na nieszpory i przechadzkę, matka dla niezdrowia została w domu, nie domyślaliśmy się nic, tyle razy chodziła i powracała. Ale dziś i wieczór późny nadszedł i noc, a jéj nie było z powrotem... pobiegłem ja, matka, słudzy, kto żył na wszystkie strony, a nikt z nas nie dopatrzył, że w jéj koszyczku od roboty leżała karteczka... Wytępić to wilków stado! — zakrzyknął pięścią tłukąc w stół Metlica.
— Gdzie jest ta kartka? — zerwał się Konstanty. Grzegórz wskazał mu pokój sąsiedni. W istocie znalazł pomięty świstek ręką biednéj dziewczyny zapisany. Brzmiał on jak następuje:
List ten jakby przepisany z francuskiego romansu świadczył o staranności wychowania panny Julji i o dobréj wierze, z jaką nieszczęśliwa uwieść się dała. Oburzenie Konstantego równało się rodzicielskiemu, ale więcéj nad nich miał przytomności.
— Słuchaj, — rzekł do Metlicy, — mów sobie co chcesz, a córki szukać potrzeba... Wiesz sam najlepiéj, że na policję naszą spuszczać się niema co. Jest doskonała policja pruska, moskiewska, ale my swojéj nie mamy. Trzeba zawołać Hirsza i nie tracąc czasu...
Metlica nie mówiąc słowa, rzucił ręką jakby mu milczeniem odpowiedział:
— Rób sobie co chcesz.
Konstanty pobiegł i znalazł Hirsza, który będąc pewien, że się bez niego nie obejdzie, ze swym daszkiem zielonym i laską w ręku czekał dawno w kredensie. Żyd był tak spokojny i zimnéj krwi, jakby szło o skradzionych łyżek parę.
Wstał, powoli z powagą na widok młodego kniazia, uchylił jarmułkę i czekał.
— Panie Hirsz, — zawołał Konstanty, — jeden ty na ślad tego złoczyńcy naprowadzić możesz... widzisz rozpacz tych rodziców, jesteś sam ojcem.
— Z przeproszeniem, mam onuki, — szepnął Izraelita,
— Zlituj się nad nieszczęśliwymi.
— A co tu proszę księcia robić? — zapytał żyd, — to jest prawda, że ja mogę wiedzieć przez swoich o wszystkich złodziejach, którzy kradną srebro i garderobę, ale kto dojdzie takiego, co kradnie dziewczęta? Gdzie jego szukać? to może być, bez urazy, jaki książę, albo graf, bo oni są na tę zwierzynę najłakomsi.., a co z niemi począć? Co biedny żydek może przeciwko nim?..
— Ale dośledźcie tylko... reszta do nas należy...
Hirsz głową kiwał.
— A dlaczego rodzice nie patrzali, kto tu chodził? i gdzie ona się wymykała?
Zbliżył się do księcia i szepnął mu na ucho:
— Kto ją wykradł? ja milczę, ale to nie jest żadna tajemnica... i nic nie pomoże wiedzieć o tém. Ja wiem jego nazwisko... ale oni już daleko od Warszawy.
I szepnął w ucho księciu znane bardzo imię niebardzo młodego trzpiota, którego to nie było pierwszym popisem.
Hrabiątko owe mimo doszłych ledwie lat trzydziestu, tak dobrze korzystało z czasu od doścignięcia pełnoletności, że już zjadło cały majątek, ożeniło się raz, rozwiodło — i dla wielkiego posagu zaślubiło nie pierwszéj młodości wdowę, która długo na teatrze wielkiego świata Warszawy, avait tenu l’emploi des grandes coquctes. Pożycie nowego małżeństwa po kilku miodowych tygodniach spędzonych na wsi, nie odznaczało się wielką przykładnością. Przebąkiwano coś o bardzo przystojnym koniuszym, który z panią jeździł nieodstępnie i w wielkich u niéj był łaskach, sam zaś małżonek trzpiotał się w jak najskandaliczniejszy sposób i znany był z cynizmu ale razem z doskonałéj umiejętności maskowania swojego charakteru.
Jak piorunem raziło to Konstantego, gdy mu Hirsz szepnął, że hrabia był żonaty. Żyd dodał zarazem, że niedaleko Warszawy, gdzieś około Wiązownéj, miał wyznaczoną sobie przez żonę wioseczkę, którą trzymał i gdzie niezawodnie schronić się musiał ze swą ofiarą.
O tém wszystkiém mówić rodzicom próżném było okrucieństwem; czując swe obowiązki dla Metlicy, Konstanty chwili się nie wahał, zażądał od Hirsza dostarczenia sobie nazajutrz rano pary dobrych pistoletów i postanowił potajemnie udać się na wieś, ażeby Julkę ratować.
Całą niemal noc trzeba było przebyć z nieszczęśliwemi, których rozpacz objawiała się cale różnie. Metlica tłukł i rozbijał co spotkał. Minna zbierała pamiątki po córce, rozlewała się we łzach, ale po cichu szeptała księciu: — On się z nią ożeni...
To ją pocieszało.
Nadedniem Grzegorz, po namyśle, ostygłszy nieco, zapowiedział służbie, iż restaurację zamyka, nic nazajutrz gotować nie kazał i przylepił na okiennicach kartę, że lokal jest do wynajęcia. Ponieważ był znany, uczęszczany i korzystny, a kilku pomniejszéj wagi podobnym przedsiębierstwom zawadzał, zdarto zaraz z okiennicy napis, bo drugi traktjernik ugodził się od kilku słów z Grzegorzem i przejął przedsiębierstwo całe, wcale nieźle za nie płacąc. Interes robił się przez Hirsza, który od obu stron wziął porękawiczne, miał czas na Marywilu pistolety wyszukać i o białym dniu poszedł spać ze spokojném sumieniem człowieka, użytecznego sobie i drugim.
Nazajutrz Metlica poleciał nająć dworek za miastem w okolicy Mokotowa, gorączkowo sprzęty swe przewozić kazał, a że teraz całe jego przywiązanie zlało się na Konstantego, nie zapomniał o pomieszkaniu dla niego, chcąc i jego za sobą pociągnąć. Zdziwił się bardzo, gdy około południa otworzywszy drugim kluczem mieszkanie Konstantego, nie znalazł w niém nikogo, a baczném okiem dopatrzył, iż musiał gdzieś w nieco dłuższą wybrać się drogę. Grzegorz znał tak dobrze zapasy garderoby swego pupilla i użytek, jaki on z nich robił, przenikał tak jego myśli, iż odrazu dorozumiał się, że chłopak trafiwszy na ślad, za Julką poleciał.
Łzy mu się w oku zakręciły.
— Daremny zachód — zawołał — gdy się człek rzuci do wody, choć go nurek wyciągnie, już tylko trupa na wierzch dobywa... a nie wszystkoż jedno, czy trup zgnije w ziemi czy w wodzie!!
Machinalnie Grzegorz poustawiał wszystko, uporządkował... i zdało mu się, że te szczęśliwsze czasy powróciły, gdy wesół gospodarzył tu, niedotknięty jeszcze ręką nielitościwego losu.
Przez otwarte drzwi zobaczył opartego na kiju Hirsza, który stał i przypatrywał mu się, a nie śmiał odezwać. On też pytać się go obawiał.
Żyd zbliżył się do progu, podparł na kiju... i chrząkał. Metlica wściekle zamiatał. s
Naostatek podniósł głowę Grzegórz i zapytał go:
— Ty wiesz, dokąd on pojechał?
Hirsz potrząsł głową, nic nie mówiąc.
— Bo to pewna, że pojechał — dodał Metlica. — Czyś się co dowiedział?
Żyd ruszył ramionami.
— Poczciwy, dobry chłopak, choć książę — dodał Metlica. — Ale już oni go ciągną; a jak go sobie przyswoją, odezwie się krew... nie daj Boże... zostanie takim, jak oni. Tylko nie, nie!... na to poradzić trzeba; dosyć tych djabłów chodzi po świecie. Trzeba jednę duszę ocalić. Jeszcze nie zepsuty.
Rozmowa przerwała się na tém. Żyd, który dla prostéj, jak się zdawało, ciekawości snuł się po korytarzu, przeszedł, zniknął, powrócił, stanął, a Metlica, choć zamiecione było, zamiatał. Ta czynność durzyła go, dawała mu ruch, dozwalała zapomnieć o nieszczęściu.
Żyd ukazał się raz jeszcze w progu, jakby po namyśle.
— Co ja sobie przypomniał — rzekł powoli. — Książę kazał jéjmości pięknie kłaniać i powiedzieć, że on dla swojego interesu pojechał na dwa dni na wieś; żebyście o niego się nie kłopotali, bo on zaraz powróci.
Metlica kiwnął głową, rzucił szczotkę i drzwi zamknąwszy, puścił się na dół, sam nie wiedząc co robi. Wpadł do kuchni, postrzegł ludzi obcych i uciekł.
Wskazówki, dane księciu Konstantemu były dosyć dokładne co do miejsca pobytu hrabiego, ale polegały na tém przypuszczeniu, że nie szukając innéj kryjówki, zbiegł z nią tylko do swéj wioski w lasach około Wiązownéj położonéj. Kniaź nie chciał brać z sobą nikogo. Konia nie miał za co kupić. Stefuś mu wszakże od znajomego sobie oficera gwardji konnéj potrafił pożyczyć wierzchowca, starego, wyjeżdżonego, sławnego z wytrwałości i rozumu. Koń to był niegdyś nawet wcale piękny, nieco ciężki, nóg mocnych, szeroki, zbudowany jak pod zbrojnego żołnierza; dziś już na białéj skórze trochę hreczką posiany, ale niepospolity biegun i stary wyga, który w potrzebie mógł jeszcze jeźdźca prowadzić. Można go było pożyczyć nawet nierozważnemu, bo nadużyć się nie dał i miał swoją wolę. Jak skoro jeździec zanadto od niego wymagał, przestawał go słuchać; a gdy przyszło do walki między nim a szaleńcem, wygrana zawsze była po stronie rozumnego konia. Dla form jego dano mu nazwisko Bucefała i znał je tak dobrze, że się na nie jak pies wabił. Był przytém łagodności nadzwyczajnéj i ujeżdżony doskonale. Przywiązawszy płaszcz w troki, pistolety wziąwszy za pas, do worka kilka dukatów pożyczonych u Stefusia i u Hirsza, Konstanty wybrał się z mocném postanowieniem odzyskania Julki i pomszczenia się na uwodzicielu. Wyprawa to była niebezpieczna, ciężka dla człowieka nieobeznanego z krajem i samego jednego, ale uczuwszy jéj obowiązek, nie wahał się Konstanty ją przedsięwziąć. Rankiem puścił się przez most i przebywszy już okolicę bezleśną, a zaczynającą się domkami zaludniać, wjechał w gąszcz lasów, które w tę stronę na długiéj rozciągały się przestrzeni. Rachował, że raz popasłszy konia, stanie przed wieczorem na miejscu. Bucefał puścił się kłusem twardym, trzęsącym, ale wyciągniętym, tak że inny koń aniby mu galopem nie sprostał. Można mu było puścić cugle, gdyż nie potrzebował w drodze żadnéj wskazówki, wybierał sam ścieżki, a niczego w świecie się nie uląkł. Mijał przejeżdżających zręcznie, szukał cienia, a z dobrego humoru zrywał liście po drodze dla ochłodzenia sobie pyska.
Konstanty tylko głaszcząc go i klepiąc natrętne muchy i bąki opędzał... a niekiedy zażywał głosem, ostrogi ni rózgi nie potrzeba było.
W ostatniéj wsi wedle wskazówki Hirsza w karczmie u żyda, do którego dano mu karteczkę, należało się dowiedzieć o drogę do wsi leżącéj na uboczu.
Przed wieczorem jeszcze dostał się szczęśliwie podróżny do gospody i nie tracąc czasu, wytarłszy konia, pobiegł do gospodarza. Wysoki, chudy żyd milczący odebrał ów list rekomendacyjny z pewną dumą, uchylił czapki przeczytawszy kilka wyrazów i poprosił spocząć do izby. Nie byłoby to może księcia inaczéj spotkało, gdyż wyglądał raczéj na oficjalistę pańskiego niż na pana. Gościnny arendarz napróżno go chciał wypytywać o zdrowie i powodzenie znakomitego swego przyjaciela Hirsza... niewiele mu odpowiedziawszy począł naglić podróżny o pokazanie sobie drogi do wioski.
— Do wioski? — zapytał arendarz — czy jaśnie pan ma interes do ekonoma?
— Nie... do hrabiego samego... on tu być musi.
— Pewno że jest, bo wczoraj przyjechali. — Żyd się uśmiechnął. — Ale oni nie mieszkają we wiosce...
— A gdzież!
— A waj! to jest pański koncept, on ma chatę w lesie! Jaką chatę!! — I począł kiwać ręką.
— Daleko ztąd?
— Co? daleko... pół godziny drogi.
— A droga... dobra, pewna?
Arendarz się uśmiechnął znowu.
— Oni umyślnie tak zrobili, żeby żadnéj drogi nie było... Trzeba iść przez las... kto wie to trafi, kto nie wie, to zabłądzi...
— Przecież można dopytać?
— Kogo pytać? w lesie? chyba drzewa.
— Cóż poradzić? mój panie arendarzu.
— U mnie jest chłopiec, co za tryngeld doprowadzi.
— Zgoda, byle prędko. Jakże się to miejsce nazywa?
Żyd ruszył ramionami.
— Ono się nazywa chata... a u nas mówią hrabiowska chata... a sam jasny hrabia mówi, że to jest jego gniazdko — Żyd śmiał się szydersko. — On tam czasem i po kilka tygodni zamknięty siedzi, ale nie sam...
Arendarz opowiadając robił tak dziwne miny, z których kazał się domyślać różnych rzeczy osobliwych, które się nie mówią, iż kniaź już go o więcéj nie pytał.
— Dużo ma ludzi z sobą? — rzekł po chwili.
— Kilku... pewnie...
Żyd niedowierzająco spojrzał na podróżnego po tém pytaniu, ale list Hirsza go ubezpieczał...
Nie upłynął kwadrans, a kniaź siedział znowu na Bucefale ugodziwszy się z żydem, aby chłopiec, który go miał przeprowadzić do Gniazdka, gdy staną na miejscu konia trzymał i czekał, a w razie potrzeby odprowadził go do karczmy.
Dany za przewodnika młodzieniec lat piętnastu nie przywdział na się stroju innego nad domowy ów kabat z wiszącemi sznurkami, który go zwykle okrywał, wystąpił boso, a głowę miał okrytą prostą wyszarzaną jarmułką. Był to chłopak zwinny, wesoły, ale niegadatliwy, szedł manowcami przed koniem podśpiewując, podskakując, rwąc gałązki, a niekiedy uśmiechając się tylko do kniazia białemi ząbkami.
Prowadził mimo braku drogi, z taką pewnością, iż w pół godziny z za ogromnych pni drzew ściany białéj chaty się pokazały. Jak tylko je żydek palcem wskazał kniaziowi, ten wstrzymał konia i oddał cugle przewodnikowi.
Żydek zdumiał się bardzo zobaczywszy, że podróżny zsiadłszy opatrzył pistolety, podsypał prochu na panewki i poprawiwszy szablę, dopiero posunął się daléj.
Gniazdko czułém tém imieniem nazwane stało w pośrodku dzikiego, nieprzetrzebionego lasu, opasane tylko bardzo misternym płotem z bramką. W dziedzińcu, pod dębem ogromnym, kamienny stół, ławy i mrucząca fontanna jedyną były ozdobą z mnóstwem kwiatów, które posadzono dokoła. Ściany chaty niskiéj, któréj okna jednak składały się z szyb pojedynczych (na owe czasy bardzo kosztownych) okrywały bluszcze i pnące się rośliny. Cisza panowała do koła, nikogo koło domku, na progu, nigdzie, drzewa tylko szumiały posępnie. Gdy kniaź furtkę uchylił, nikt nie wyjrzał, nikt się nie ukazał. Poszedł więc daléj śmiało. Drzwi stały wszędzie otworem, milczenie panowało w chacie jakby nikt tu nie mieszkał. Z progu widać było w prawo i w lewo pokoje wcale nie po wiejsku urządzone, jakby na przekorę słomianemu dachowi i prostocie zewnętrznéj. Wszędzie biły w oczy ogromne zwierciadła, wytworne sprzęty, złocenia, dywany. Ale jak w zaczarowanym pałacu w bajce nie ukazywał się nikt. Na stole w pierwszym pokoju stało jeszcze niezebrane przykrycie do stołu, od którego widocznie dwie osoby wstały przed niedawném. Na jedném krześle wisiał przepyszny szal kobiecy, na inném męzki płaszcz zrzucony... Kniaź miał wstręt do dalszego śledzenia i zawrócił się od progu; ale co było począć? czekać??
Widocznie państwo wyjść musieli, a słudzy korzystali z tego i rozpierzchli się także odpoczywać gdzieś w chłodzie.
W stanie umysłu, w którym się kniaź znajdował, oczekiwanie było jedną z największych przykrości, na jakie mógł być narażony. Potęgowało ono niecierpliwość, rozgorączkowywało...
Nie śmiał siąść, nie mógł chodzić, stał wryty i jak przykuty w progu z oczyma zwróconemi na chatę, gdy śmiechy wesołe dały się słyszeć w niewielkiém oddaleniu za domkiem. W jednym z nich ucho Konstantego nawykłe do głosu Julki poznało bez trudności świeży jéj prawie dziecinny uśmieszek, pełen radości i szczęścia.
Gorzko mu się zrobiło, myśląc jak często nie wiedząc o tém, śmiech i wesele graniczą blizko z płaczem i rozpaczą. On tu przybył szczęście zamącić i zerwać spokój i ciszę. Ale tak kazała powinność.
Nim miał czas przyjść do siebie i ochłonąć z wrażenia, z boku chaty ukazała się para szczęśliwa. Julka sparta na ramieniu człowieka nie zbyt wyglądającego młodo, bladego, wycieńczonego, z wyrazem twarzy słodkim ale chytrym i niemal okrutnym, szła rozmarzona jak dziecię nieopatrzne, uśmiechające się rozbójnikowi, co je na ręku unosi.
Na widok kniazia, którego ona pierwsza spostrzegła, krzyknęła przeraźliwie, chwyciła silnie za rękę hrabiego i chciała uciekać. Towarzysz jéj podniósł dumnie głowę, zmarszczył brwi, a domyślając się, z kim ma do czynienia, mimo trwogi Julki posunął się żywo ku Konstantemu...
W ręku trzymał rodzaj pejcza.
— Co wpan tu robisz? — zawołał z niewyrażoną dumą i gniewem — kto waćpan jesteś?
— Jestem kniaź Korjatowicz Kurcewiez, brat téj nieszczęśliwéj, o któréj krzywdę przychodzę się upomnieć.
Hrabia na chwilę zamilkł, usiłując się uwolnić od Julki, która kryła twarz za nim, a nie puszczała ręki jego.
— Czego waćpan chcesz? — zawołał hrabia.
— Mówiłem wam to.
— Nie rozumiem... osoba, o któréj mowa, do któréj braterstwa się waćpan przyznajesz, poszła ze mną dobrowolnie.
— Być może — odparł kniaź — ale poszła zwiedziona przez was bezczelném i podłém kłamstwem, obietnicą małżeństwa, gdy całemu światu wiadomo, że waćpan jesteś żonaty.
Na te słowa Julja, krzyknąwszy, puściła rękę hrabiego i odepchnęła go gwałtownie.
— Mów! — zawołała — to prawda? tybyś był żonaty?
Hrabia się uśmiechnął złośliwie.
— To cóż? — rzekł — mogę się przecież kiedyś rozwieść. A gdybym się nie ożenił, przecież człowiek mojego stanu może krzywdę córce traktjernika nagrodzić.
Julka usłyszawszy ten sarkazm, padła zemdlona, a hrabia począł niecierpliwie w dłonie klaskać, wołając ludzi na ratunek.
Konstanty trząsł się z gniewu.
— Podły! bij się! — zawołał — bij się, lub w łeb ci jak psu strzelę...
Hrabia czy nie dostrzegł pistoletów, czy lekce sobie ważył groźbę, postąpił krok naprzód i pejczem, który trzymał w ręku, smagnął kniazia przez ramię.
W mgnieniu oka Konstanty, nie zastanawiając się nad tém co czyni, dobył broni, zmierzył krótko i strzelił. Hrabia okręcił się dziwnie na nodze, chwycił za piersi i padł.
Kula ugodziła go w serce.
Wszystko to stało się w tak krótkim przeciągu czasu, iż służba nie miała czasu nadbiedz.
Ale wystrzał obudził omdloną, która z obłąkaniem ujrzawszy trupa, rzuciła się do Konstantego.
Jedna ta chwila zmieniła w niéj uczucie... Przerażona tuliła się do zbawcy, wołając: bierz mnie ztąd! uciekajmy! na miłość Boga... uchodźmy...
Było w tych wyrazach coś takiego, co mogło obłąkanie zapowiadać; Konstanty podał jéj rękę a raczéj uniósł ją ztąd pospiesznie, rachując na konia, którego w krzakach zostawił.
Koń i żydek stali wszakże daléj, niż się spodziewał, a Julja była omdlewająca; co chwilę mogli nadbiedz ludzie i puścić się w pogoń za zabójcą... Unosząc ciągle nieszczęśliwą biegł Konstanty dobre staje, dopóki nareszcie nie zobaczył białego, który doń rżał i rwał się z rąk przestraszonemu chłopcu. Nie było do stracenia minuty, koń silny, jeździec dobry, biedne dziewczę nie wiele mogło zaciężyć, wsadził ją więc na siodle z przodu, sam jakkolwiek uczepił się na Bucefale, rzucił żydkowi talara i kazał mu biegiem prowadzić się do gościńca.
Poczciwe stworzenie, jak gdyby czuło potrzebę pośpiechu, gorąco poszło z miejsca i ściany białéj chaty, przed chwilą wesołego gniazdeczka znikły im z oczu.
Julja nie mówiąc słowa płakała, Konstantemu biło serce jednym wyrazem: Zabójca.
Stał się nim mimowolnie, sam prawie nie wiedząc jak; w obronie córki swego opiekuna i własnego honoru, czuł się usprawiedliwionym, a pomimo to... obraz tego nieznanego mu przed chwilą człowieka, jego ruch przedspowiedny, dźwięk jego głosu, nie mogły mu wyjść z pamięci.
W prędce ukazał się gościniec, żydek przeprowadzający zniknął, jeździec został sam z biedną dziewczyną wylękłą, przestraszoną śmiercią człowieka, na którego ramieniu przed chwilą była oparta — sam wśród lasu, nocy, ciemności... mając przed sobą drogę długą, prawdopodobną pogoń i znużenie konia. Trzeba było wszakże z nocy korzystać, bo we dnie sam widok kobiety uwożonéj w ten sposób narażał na zatrzymanie i niebezpieczeństwo nowe. Właściwie nie człowiek, ale koń był wybawcą, a poczciwe zwierzę nietylko, że się nie opierało zwiększonemu ciężarowi, ale zdawało rozumiejąc swe obowiązki przyspieszać kroku. Julja przelękniona puszczą, którą przebywali ciągle i nie zwykła do jazdy, drżąca czepiała się to grzywy konia, to sukni swojego towarzysza. Szczęściem cugli mniéj, niż kiedykolwiek było potrzeba. Bucefał z zadziwiającym instynktem kierował się ku Warszawie, a biegł daleko prędzéj i pewniejszym krokiem, niż we dnie.
Wiosenna noc, mimo cieniów lasu nie była zbyt czarną, a gdy się oczy z nią oswoiły, dozwalała uniknąć niebezpiecznych przejść na rozbitym gościńcu. W ciemnościach pomijali wozy, ludzi i tabory całe furmanek spieszących z różnym towarem do Warszawy. Gdy te zbytnio zalegały gościniec, biały instynktowo szukał tak zwanéj objażdżki i przesuwał się zręcznie niedostrzeżony.
Na pół drogi koniecznie potrzeba było wreszcie odetchnąć koniowi i dać odpocząć Julji, którą siły opuszczały. Przed ciemną więc już gospodą zatrzymał się jeździec, zsadził swą towarzyszkę bezwładną i posłuszną, a sam miał wnijść do karczmy, gdy postrzegł powóz z latarniami spieszący ku Warszawie, który w téj chwili zatrzymał się także, aby wytchnąć koniom. Była to kareta pańska, przez któréj otwarte okno wyjrzała głowa kobiety. Światło latarni dało kniaziowi poznać kasztelanową. Jakkolwiek nie dosyć był pewnym swego, posadziwszy Julję przy słupie ganku na wschodkach, pobiegł do karety.
Głosem zmienionym, ochrypłym, którego ledwie dobyć zdołał, odezwał się zbliżając:
— Pani kasztelanowa?
— Któżto taki? — odpowiedział głos z powozu.
W istocie byłato Nina, wracająca z wieczoru w okolicach Wiązownéj.
— A, pani! to ja jestem — zawołał, czepiając się drzwiczek Konstanty. — Nie dla mnie, ale dla najnieszczęśliwszéj istoty wzywam w imię boże twéj opieki... Ratuj pani!
Na te słowa Nina rozkazała natychmiast powóz otworzyć.
— Zkąd książę jedziesz?
— Nie mam czasu ani przytomności opowiadać obszerniéj. Córka mego dobroczyńcy, biednego człowieka, została wykradzioną przez niegodziwego uwodziciela.
— Przez kogo?
Kniaź wymówił imię.
— Puściłem się w pogoń, uratowałem ją; leży tu omdlała, zmęczona. Ja nie mam prócz jednego znużonego konia. Zlituj się pani, zabierz ją i dowieź do Warszawy! Uczynisz mi dobrodziejstwo, za które całe życie moje wdzięczny ci będę.
— Gdzież ona jest? — odezwała się kasztelanowa.
— Aż dotąd musiałem ją wieść na koniu; daléj niepodobieństwo.
— Najchętniéj, mości książę, wezmę was oboje.
— Nie, mnie mój koń dowlecze; ja muszę się skryć.
— Skryć?.. dlaczego? — spytała kasztelanowa, spoglądając na niego.
Kniaź spuścił oczy; nie chciał powiedzieć, że był zabójcą; ale po rysach jego twarzy poznała kobieta, że więcéj pytać go nie powinna.
Z troskliwością dobrego serca, które samo cierpiało, kasztelanowa pospieszyła naprzeciw Julji, podała jéj rękę i płaczącą posadziła obok siebie. Konstanty czule ucałował jéj ręce. Nie wiem, co się z nim działo i zkąd mu przyszła ta śmiałość, bo dłoń białą kasztelanowéj przycisnął do serca.
— Pani! — rzekł — jeżeli kiedy potrzebować będziesz człowieka, coby chętnie dał życie za ciebie, wezwij mnie. Będę szczęśliwym, jeżeli się mną posłużysz... Od chwili, gdym cię ujrzał raz pierwszy, wzbudziłaś we mnie poszanowanie i miłość, jakiéj nie czułem dla nikogo!
— Mości książę! — przerwała kasztelanowa, siadając do powozu, jakby go chciała powstrzymać.
— Przebacz mi pani i nie tłómacz za złe, com powiedział. Bóg wie, czy w życiu widzieć się będziemy jeszcze. Rodzice Julji mieszkają na Mokotowie... matka przyjdzie po nią.
— A wy, mości książę?
— Ja?.. nie wiem, co się ze mną stanie...
— Mówże mi wyraźniéj, jeśli masz zaufanie we mnie!
— Zabiłem hrabiego.
— W pojedynku?! — krzyknęła kasztelanowa.
— Nie. Zamierzył się, by mnie uderzyć; broniłem się.
Nina, która już jedną nogą była w powozie, zstąpiła z niego.
— Ale czy pan wiesz, jakie ten człowiek miał stosunki?.. co może jego rodzina?
— Nic nie wiem i wiedzieć nie chcę Zrobiłem to, do czego byłem zmuszony.
Jeszcze raz ucałował rękę kasztelanowéj i odstąpił od powozu. Służący drzwi zamknął i kareta ruszyła ku Warszawie, a w mroku wyjrzała jeszcze, szląc mu pożegnanie, piękna głowa kasztelanowéj, którą w Warszawie nie bez przyczyny zwano Junoną.
W ciągu téj rozmowy znużony Bucefał, któremu się od nas należy przynajmniéj wzmianka o jego czynach chwalebnych téj nocy, stał puszczony swobodnie przed gospodą nie myśląc ruszyć bez pozwolenia, parskał, strząsał siodło, które mu przywrzało do grzbietu i czekał cierpliwie. Ulitowawszy się nad biedném zwierzęciem kniaź, któryby był usiłował podążyć za powozem, musiał się wstrzymać w gospodzie; kazał sobie ją otworzyć, wprowadził konia, zwolnił mu popręgi, postawił go u żłobu, dając wypocząć przed posiłkiem, a sam na garści słomy legł przy nim. Złamany był i również potrzebował spoczynku, ale o śnie ani mógł myśleć nawet.
Blada postać tego człowieka, którego raz widział w życiu na tak krótko, a którego zabić był zmuszonym, z przedśmiertém ust skrzywieniem, z ruchem tym dziwnym młyńca i ręką na piersiach zbroczonych, stała mu ciągle na oczach.
Nie wiedział kniaź, że to okręcenie się gwałtowne zawsze towarzyszy postrzałowi śmiertelnemu, chwilami więc łudził się tém jeszcze, że mógł go ciężko ranić tylko. Pierwsza śmierć, którą człowiek zadaje, jest zawsze wrażeniem okropnem, mimowolnie sumienie pyta, czy ona była koniecznością, gniew najwścieklejszy się uśmierza, żal przychodzi... Możnaż nie boleć nad tém, co jest niepowrotném i czego moc ludzka nie w stanie naprawić?.. Późniéj dla ludzi skazanych na mordowanie swych bliźnich, staje się to igraszką, ale pierwsza krwi kropla nie zmywa się z pamięci nigdy...
W tych myślach zanurzony Konstanty mimowolnie zaczął zamykać powieki, nie sen go morzył, ale zmęczenie; gorączkowe widziadła przechodziły po głowie; zdawało mu się, że jeszcze wiezie na poły obumarłą Julję na koniu, że pogoń ściga, że broniąc się ludzi morduje... Budził się przerażony i zadrzémywał znowu, gdy nagle wrzask i hałas przed karczmą zupełną mu przytomność przywróciły. Przez szczeliny ścian szopy, w któréj odpoczywał, czerwone jakieś światło dobywało się z podwórza, dobijano się do drzwi karczemnych z tém zuchwalstwem, które znamionowało ludzi wysoko w świecie położonych i nieobowiązanych do poszanowania spokoju drugich.
Kniaź wstał i poszedł ku wrotom nieszczelnym od stajni, w których mnogie otwory dozwalały się przypatrzyć temu, co się działo przed gospodą.
Zrazu nie mógł nic rozpoznać, a raczéj zrozumieć... ogromny wóz wysłany i okryty kobiercami stał u drzwi, na nim leżało coś pokrytego białą osłoną, dokoła kręcili się ludzie z pochodniami, kilku konnych, a z tyłu szło parę powozów. Wpatrzywszy się lepiéj, po fałdach i kształcie białego pokrycia poznał kniaź, że okrywało trupa, którego kolana wystające w górę i głowę zapadłą w poduszkę chwilami mógł dostrzedz wśród natłoku ludzi otaczających... Przestraszony gospodarz otworzył drzwi dobijającym się, którzy poczęli wołać i pytać o człowieka z kobietą uciekającego na białym koniu, czy go w gospodzie nie było.
Łatwo się domyśleć, że ta smutna kawalkata wiozła do sądu dla obdukcji trupa hrabiego i że poszukiwanie tyczyło się księcia...
Ale żyd kobiety nie widział szczęściem i odparł, że jeden tylko samotny jeździec nocuje w stajni i że powóz tylko z latarniami widział jadący ku Warszawie...
Kniaź już myślał co począć z sobą i chciał, konia okulbaczywszy mocniéj, wymknąć się tylnemi wrotami, gdy tłum ludzi kazawszy na prędce dać wódki, po krótkiém wytchnieniu wraz z trupem puścił się w dalszą drogę.
Z okiem wlepioném w otwór wrót Konstanty widział, jak wóz z miejsca się dźwigał... jak białe na zwłokach prześcieradło, brzaskiem wschodzącego dnia oświecone, poruszało się na nich... jak ludzie gasili pochodnie i żałobny pochód w milczeniu znowu posunął się w głąb lasu.
Był więc zabitym!! a zabójcy poszukiwano. Cóż` począć? gdzie się podzieć, jechać do Warszawy, czy tułać się po kraju? Wstręt miał Konstanty do ukrywania jako zabójca poczuwający się do winy; ale chciał, nimby sprawa została rozpoczętą, widzieć się z Metlicą, naradzić z mecenasem Mierzyńskim, przygotować do więzienia, pożegnać poczciwego Stefana, naostatek — myślał o tém — oddać pożyczonego konia, który go ocalił od pierwszéj napaści mściwych dworaków hrabiego.
Brało się na brzask, gdy rozważywszy wszystko Konstanty, koniowi popręgi przykrócił, zapłacił w karczmie, siadł na białego i puścił się dobrym kłusem ku stolicy... Miał myśl wyprzedzić wóz z trupem wlokący się powolnie drogą piasczystą, wymijając go ścieżką jaką borową, gdyż po obu bokach gościńca nie zbywało na takich objażdżkach, w czasie błota i posuchy porobionych. Dobry kawałek drogi nie spotkał nikogo oprócz nędznych wozów chłopskich z drzewem, sianem i zbożem; nareszcie w dali poznał wóz okryty białym całunem, wziął się w bok gąszczami, konia nieco zagrzał, a Bucefał posunął się tak tęgim kłusem, iż gdy z boru znowu wyjechali na gościniec, jeździec ujrzał w znaczném oddaleniu za sobą żałobny ów pochód... i uspokojony, o ile koń zdołał, spieszył ku miastu.
Zbliżając się ku niemu, coraz gościniec stawał się ludniejszy, a przez most mimo godziny porannéj ledwie się można było przecisnąć.
Dziękując Bogu, że mu się udało w pierwszéj chwili ujść pogoni, książę z koniem naprzód pospieszył do koszar kadeckich... Tu już o téj godzinie młodzież była na nogach i choć na chwilę mógł Stefana widzieć i uścisnąć. Rachował na to, że Julja już musi być w domu u rodziców. Stefan przez odźwiernego wywołany pospieszył i na widok brata wybladłego, przerażony rzucił mu się na szyję.
— Mam tylko chwilę, by cię pożegnać — rzekł książę — nie dopytuj mnie, uściśnijmy się, bo Bóg wié, kiedy się zobaczymy.
Stefan nie śmiał w istocie zadać pytania.
— Nie dotykaj mnie nawet — rzekł po chwili Konstanty — jestem zabójcą; ten, który Julkę pochwycił, nie żyje.
— Pojedynek?
— Nawet nie pojedynek... Zuchwalec chciał mnie uderzyć, strzeliłem i zamordowałem go. Ścigają mnie, ciało wiozą do obdukcji do Warszawy, za kilka godzin cała liczna rodzina zabitego pójdzie do króla, do sądów upominać się o głowę moją. Nie wiem co pocznę... Stefanie, do widzenia.
— Czekaj — zawołał brat — jeśli idzie o ukrycie się... któż wié, najbezpieczniéj możeby tu było.
— To nie może być! nie! idę do Metlicy, do mecenasa... potém dam ci znać. Koń mnie ocalił... nie ma takiego drugiego... stoi u wrót, każ go właścicielowi odprowadzić.
Nie chcąc być postrzeżonym w ulicy, wziął książę pierwszego fiakra, który się nastręczył, i popędził do Mokotowa. Dzień był już dobry. W dworku najętym przez Grzegorza zastał drzwi otwarte, stary do dnia był wyszedł i siadł pod lipami zapłakany. Ujrzawszy kniazia porwał się i podbiegł; znać było, że o Julji i losie jéj nie wiedział jeszcze.
Po staréj, zmarszczonéj twarzy Metlicy nie stworzonéj na to, aby ją łzy oblewały, wyciosanéj jak maskaron kamienny dłutem losu, ciekły nieotarte ich strumienie. Dziko przy nich wyglądał Grzegorz... Spojrzał na kniazia...
— Co się z wami stało? Od wczoraj dowiaduję się... Hirsz plecie niewiedzieć co.
— Dobry mój ojcze — rzekł Konstanty — zbierz męztwo i słuchaj, trzeba umieć niedoli stawić czoło... miałem ślad Julji, popędziłem za tym niegodziwym.
— Wiedziałeś nazwisko?
— Odgadli je ludzie i nie omylili się...
Julja — dodał kniaź po chwili — ocalona, jest tu w Warszawie, ale uwodziciel... zabity...
Oczy Metlicy zabłysły.
— Pan Bóg sprawiedliwy — rzekł — nie jesteś ranny?
— Nie, strzeliłem zmuszony... padł... Ciało wiozą do Warszawy, mnie ścigają jako zabójcę... Julja osłabiona jest u kasztelanowéj na Krakowskiém. A teraz poczciwy mój dobry ojcze, co czynić? czy mam się kryć jako złoczyńca, czy sam oddać w ręce sprawiedliwości?!
Mówił to szybko jak człowiek, który czuje, że mu czasu zabraknąć może, a nawał tych wieści tak Metlicę przybił w początku, iż ust nie mógł otworzyć... Nie wiedział co radzić: biedz do żony z nowiną, jechać po córkę, czy zająć się losem wychowańca... Stał jeszcze tak cały drżący, potém pochylił się i padł całym ciężarem na kolana przed kniaziem, chcąc go pochwycić za nogi.
— Mój ty panie drogi! czyżeśmy byli warci twojéj ofiary...
— Na miłość Boga Grzegorzu! daj pokój... wstawaj, daj mi rękę jeśli nie masz wstrętu do dłoni mordercy...
— A! święta to dłoń mściciela, — chwytając ją i całując zawołał Metlica — przynajmniéj bezcześć dziecka zbrodniarz życiem przypłacił... Tyś mój anioł zbawca.
Podźwignął się olbrzym z ziemi i poleciał do dworku; żona już była wstała, pobiegł do niéj z nowiną... Kobieta wybiegła z płaczem, ale na jéj twarzy więcéj znać było przerażenia niż wdzięczności... Kniaź zabił jéj marzenie, bo pani Metlicowa od wczora usiłowała wmówić w siebie, że uwodziciel musi się z Julką ożenić.
Mąż kazał jéj jechać po córkę, a sam przywdziawszy kontusz i potajemnie na wszelki wypadek zabrawszy cały grosz gotowy jaki miał w domu, ruszył z Konstantym do Mierzyńskiego. Na drodze dopiero przyznał mu się prawie omdlewający kniaź, że dwadzieścia cztery godziny prawie nic w ustach nie miał. Weszli więc do pierwszéj garkuchni, jaką na drodze znaleźli, aby życie podtrzymać i po kwadransie znowu byli w pochodzie do mecenasa.
Dom prawnika był na wcale pańskiéj stopie, kancelarja zajmowała cały dół kamienicy, a na pierwszém piętrze mieszkał i przyjmował prawnik.
Zmuszony widywać i miewać u siebie osób mnóstwo, żyjąc prawie na stopie równości lub przyjaźni z większą częścią szlachty, mecenas musiał niemal pańsko występować. Miał ekwipaż, liberją, kucharza paradnego, dawał objady i wzdychał tylko do chwili, gdy zaokrąglony kapitał dozwoli mu usunąć się zupełnie, zamieszkać w dobrach, postarać o urząd, a przez stosunki wyrobić sobie pozycję, do któréj się czuł powołanym.
Zawcześnie było, ażeby się dostać do mecenasa, który z klijentami prawie codzień do godziny trzeciéj przy kieliszku i na rozmowie dosiadywał, ale dukat wsunięty w rękę głównego dependenta, manualisty ulubieńca... potrafił otworzyć drzwi i wyjednać posłuchanie. Mecenas tylko co był wstał i w tureckich butach, białym kitlu, z czapeczką na głowie zabierał się do kawy i korespondencji, gdy Grzegórz kniazia wprowadził. Nawykły do odgadywania myśli ludzkich, mecenas spojrzawszy po twarzach, wczoraj jeszcze uwiadomiony o porwaniu panny Julji, odgadł od razu, że się coś niezwyczajnego święciło...
— Mości książę — zawołał — czy znowu co zbroiliście, aby sobie proces utrudnić? Już po godzinie odwiedzin i zafrasowaném obliczu widzę coś niedobrego...
Grzegórz chciał mówić, ale kniaź wystąpił naprzód.
— Powiem wam rzecz w dwóch słowach — zawołał — puściłem się w pogoń za uwodzicielem córki mojego opiekuna i... zabiłem go.
Mierzyński, który papier trzymał w ręku, puścił go i załamał dłonie.
— Za-bi-łeś go? książę...
— Tak jest; trupa w téj chwili musieli przywieźć do obdukcji... Co mam począć?
Mecenas zamyślił się, ruszył ramionami.
— A to jakaś fatalność! — zawołał — czyż książę nie wiedziałeś o stosunkach téj familji, o nieubłaganéj mściwości tych ludzi, o rozgałęzionych wpływach, o uległości naszych trybunałów.
— Wszystko to wiedząc, byłbym się nie mógł wstrzymać od uczynienia tego, co dopełniłem. Mów pan, co mam robić?
— Zapakować tłumok i jechać za granicę, dopóki się pierwsze wrażenie nie uspokoi.
— Uciekać jak zbójca? — zawołał Konstanty. — Ale ja chcę być sądzonym, chcę szkaradę téj sprawy wywlec przed kratki.
— Miałeś w. ks. mość świadków?
— Nikogo prócz nawpół omdlałéj panny Julji.
Mierzyński się zadumał.
— Zła sprawa... w najlepszym razie długie więzienie, a bądź co bądź mężobójstwo...
— Na gwałtowniku popełnione!
Mecenas zamilkł.
— Najbezpieczniéj byłoby uchodzić.
— Nie mogę... — powtórzył książę, — ale może pan bronić nie odmawiasz?
— Muszę... tylko za skuteczność obrony nie ręczę. Instygator jest krewnym zabitego, sprawę obrócą do góry nogami... a więzienie dla młodego... długie... twarde...
Metlica stał wryty.
— Nic tak strasznego, — rzekł weseléj kniaź, — idę parę osób pożegnać i oddaję się sam w ręce sprawiedliwości, nie mam co myśleć i naradzać się... Bądź mi pan obrońcą...
To mówiąc skłonił się i wyszedł.
Metlica pozostał chwilę spoglądając na mecenasa, który mu szepnął:
— Niech jedzie do kaduka!!
Do uciech modnych wielkiego świata w téj epoce, w któréj wyczerpywano wszystkie do dna, siląc się na ich wynajdowanie — z przeczuciem, że się dożywa ostatka — należały wytworne konie i ekwipaże. Najpiękniejsze jednak u ludzi przyzwoitych nie powinny były trwać długo; zmieniać powozy, coraz z innemi pokazywać się końmi, a co miesiąc inną kompromitować kobietę, należało do dobrego tonu. Szał téj części społeczeństwa, która się chlubiła, że dała życie nieustraszonym stu djabłom, przechodził pojęcie, a w dzisiejszych ludziach spokojniejszego ducha obudzać może niewiarę.
Księciu Józefowi, który był luminarzem modnéj młodzieży, zawdzięczała Warszawa w téj właśnie chwili, inaugurację nowej instytucji, która w przeciągu kilku tygodni miała tak niesłychane powodzenie, iż na rodzaj szału zakrawała i wielu groziła ruiną. Książę Józef równie piękny jak śmiały i zręczny, był nieporównanym jeźdźcem i woźnicą. Siłę miał ogromną i niczém dlań było leciuchny kabrjolet zaprzężony ośmiu rozhukanemi końmi kierować z gracją i śmiałością obudzającą zapał prawdziwy. On téż ten rodzaj powoziku za granicą zwanego whisky, a w Polsce kabrjoletem, pierwszy zaaklimatyzował w Warszawie.
Zrobił tém fabryce Dangla największą łaskę, gdyż nazajutrz po ukazaniu się pierwszego kabrjoletu, nikt się bez niego obejść już nie mógł. Ponieważ Dangiel nieprzygotowany potrzebował kilku tygodni dla dostarczenia powozików napastującym go zewsząd amatorom, sprowadzano je wielkim kosztem z Wiednia i wypisywano z Londynu.
Kabrjolet musiał mieć każdy, lub wykreślić się ze spisu ludzi dobrego tonu. Ale nierównie trudniéj było powozić nim tak jak książę Józef, który z początku wprzęgał do niego cztery konie rosłe i ostre w poręcz, a po niejakim czasie dwie czwórki jedna przed drugą. Stojąc na przedzie, w towarzystwie Wilkońskiego i którego z przyjaciół, przelatywał tak ulice, wymijał powozy — dokazywał cudów.
Po kabrjolecie pierwszym księcia Józefa pokazał się zaraz drugi współzawodniczący, potém trzeci i czwarty... Znajdowano je cudnie pięknemi, a choć wielu zazdrościło, dotąd tylko szlachta dobrze urodzona i mająca prawo popisywać się z kabrjoletami, jeździła niemi. Wszystko więc było w porządku... Tylko pięknym paniom, emancypantkom owéj epoki, zachciało się gorąco jeździć także kabrjoletami, a gdy panie czego zechcą, stać się to musi. Nauczyły się nawet potajemnie same powozić i jednego pięknego poranku kilka w tajemnicy największéj konspirowanych elegantek ukazało się w kabrjoletach, pozaprzęganych małemi tatarskiemi żwawemi konikami, po trzy siedząc rzędem. Środkowa trzymała wodze. Uciecha była niezmierna, przyklaskiwano z okien, tryumf zupełny... W kilka dni potém kabrjolety męzkie z żeńskiemi zawarły sojusz i ukazały się podobierane towarzystwa tak, że w każdym z nich siedział jeden szczęśliwy woźnica wśród dwóch pięknych jak anioły elegantek.
Dotąd szło wszystko jak najlepiéj, ale na świecie niema radości bez smutku i goryczy... Szlachta i arystokracja jeżdżąca kabrjoletami używała nieprawnie wyłącznego przywileju; nie mogli tego znieść synowie Teppera, papa Tepper, Szulc, Kabrit, bogaci bankierowie i kupieccy synowie. Żadne prawo nie zabraniało użycia whisky, choć nieposiadającym indygenatu... o pieniądze nie było trudno mającym nazajutrz zbankrutować... w cichości postarano się o kabrjolety, a naówczas tyle ich już połamanych i abszytowanych było po świecie, tyle w fabryce u czynnego Dangla, że nabycie nie stanowiło najmniejszéj trudności. Co gorzéj, trafiały się kabrjolety do najęcia. Na nieszczęście ci, co chcieli koniecznie pokazać, że ich stanie na konie i nowomodne ekwipaże, wcale powozić nie umieli... ale nikt jeszcze nie wiedział, jak się wielka walka rozwiąże. Dotąd kabrjoletowała tylko arystokracja; spisek przeciw niéj krył się w najgłębszéj tajemnicy.
Właśnie tego poranku zapowiedzianą była wielka kawalkata. Losami ciągniono, która z pań siędzie przy ks. Józefie, którą powozić ma Wielhorski, Sapieha i t. p.
Młodzi Tepperowie pocichu przygotowali swe zaprzęgi, aby tegoż dnia wystąpić i zaćmić świat uprzywilejowany. Znajdowali, że z konia każąc ludziom swym powozić, mniéj źle wyglądać nie będą. Była to walka o lepszą dwóch klas społeczeństwa na gruncie godnym epoki.
Panicze wcale nie domyślali się konkurencji, jaką im bogate mieszczaństwo zrobić chciało; ale — któż przewidzi wszystko? Na złość tym ogromnym przyborom do tryumfalnego wystąpienia, gotowało się trzecie, jakby naumyślnie skarykaturować mające dwa pierwsze zastępy.
Wielką rolę odgrywały w Warszawie za czteroletniego sejmu panienki zostające w stosunkach najściślejszych z obu światami, arystokratycznym i bankierskim. Gdy hr. P... chwalił się nieporównanego wdzięku francuzką przywiezioną z Paryża, synowie Teppera musieli się starać o równie kraśne boginie, aby na krok nie ustąpić. Pań tych było mnóstwo, a i one miały swą miłość własną, nie przyjmowane nigdzie, chciały się pokazywać wszędzie, aby wdziękami zaćmić utytułowane rywalki. Dwie najsłynniejsze panny, tak zwana Johanka i panna Jakubowska, dobrawszy sobie towarzyszki i kilku djabłów, którzy im gotowi byli towarzyszyć nawet publicznie, ponajmowały wszystkie karykle okaleczone u Dangla i właścicieli powozów, wynajęły konie i w cichości tegoż dnia, gdy arystokracja miała wyjechać na plac, a bankierowie gotowali się z nią walczyć o palmę, wybrały się także popisać ze swemi karyklami tandetnemi.
Ranek był prześliczny, gdy unikając dnia upału szereg najpiękniejszych whisky, z których pierwszym powoził Beppo, wyruszył ku Ujazdowskim alejom; ledwie ostatni kabrjolet wychodził z Krakowskiéj bramy, gdy... o niespodzianko, tuż za nim wyjechali Tepperowicze, hr. Thomatis i kompanja, jeśli nie z równym smakiem, to z niezmiernym przepychem ubrawszy konie i ludzi... Od ostatniego kabrjoletu wieść o tym ogonie podawana głośno do następnych przeszła i wzbudziła homeryczne śmiechy... Wszystkie głowy zwracały się na te kontrabandowe whisky po raz pierwszy się zjawiające; kupiectwo tryumfowało, ale krótko... Ostatni z arystokratów pieniężnych, który się obejrzał za siebie, ujrzał Johankę i Jakubowską w strojach naśladujących doskonale starościnę i kasztelanowe jadące przodem, polegające od śmiechu w musztardowym kabrjolecie. Daléj sięgając wzrokiem, postrzegli bankierowie cały szereg twarzyczek, niestety aż nadto znanych, które chwilową ich radość zatruły.
Pochód rozpoczęty przez najświetniejsze gwiazdy, kończył się nebulozami, których nazwiska nawet nikt nie wiedział. Wyglądało to na szyderstwo, a było prostym zbiegiem okoliczności, które czasem charakterystyczne figle płatać umieją... Napróżno woźnice pierwszego oddziału starali się między sobą a drugim zostawić jak największą przestrzeń, oznaczającą towarzyski dział... kabrjolety drugiego szeregu mięszały się z pierwszemi, a trzecie choćby konie pozabijać, nie dawały się wydzielić także. Tak ta osobliwsza mięszanina ludzi ras różnych w czułym uścisku swobody społecznéj zlała się w jednolitą całość. Ale z niéj chyba najostatniejsze kabrjolety były zadowolnione... w pierwszych śmiano się kwaśno i gniewnie... Ochota do wyścigów ustała, w alejach zawrócono. A że ostatnie powozy chciały do téj saméj dobić się mety, cały pochód mijając się miał przyjemność przypatrywać się sobie oko w oko.
Najpogodniejsze słońce przyświecało temu widowisku... a ludzie, którzy znali jadących w kabrjoletach i ich położenie towarzyskie, pękali ze śmiechu...
W tém... zamęt powstał w szeregach... trwoga wystąpiła na twarze... konie się zaczęły plątać, niektóre dyszle zagroziły plecom poprzedzających whisky... niektóre rumaki wspięły się, jakby na wstrzymane nagle wózki wpaść miały... Cały pochód stanął, a tylko przodownicy mogli sobie zdać sprawę z téj przeszkody, która zatamowała jazdę dalszą.
Naprzeciw téj wesołéj bandzie szedł Krakowskiém Przedmieściem inny pochód nie wesoły wcale... Na ogromnym wozie okrytym dywanami wieziono trupa... Nie widać było ani twarzy jego, ani stroju, całun tylko przez drogę opadając, odcisnął na sobie białą postać umarłego: złożone ręce, złamane nogi, pierś wpadłą i twarz zagadkową...
Przy wozie jechało kilku ludzi ze zgasłemi pochodniami, szła służba milcząca, gromadzili się niespodzianie powołani krewni nieboszczyka.
Dziwnym trafem losu zabity należał właśnie do tego grona karnawałowego, które nie wiedząc o zgonie, spotykało go zamiast żałoby klaskaniem z biczów i śmiechem...
Po twarzach przytomnych powlokły się także całuny blade... przypomnienie śmierci... kobiety zakrywały chusteczkami twarze, mężczyźni wyraźnie gniewali się na tę śmierć źle wychowaną, grubjańską, która czwarta cisnęła się do igrzyska... Po śmiechach, wykrzykach i szyderstwach nastąpiło milczenie grozy. Wóz żałobny posuwając się krok za krokiem zwolna... wszedł w bramę pałacu i ostatni róg białego jego całunu zniknął. Kabrjolety także ruszyły z miejsca, zwolniwszy kroków i cicho rozpierzchły się po mieście...
Od tego dnia kabrjolet stał się własnością powszechną, ale złota młodzież, tężyzna i djabły już go prawie używać przestali.
Po przejażdżce dopiero wielki świat się dowiedział z przerażeniem o śmierci hrabiego... Przyjaciele nieboszczyka wszyscy bez wyjątku uwiadomieni byli o jego ostatnim wybryku miłosnym, który był nawet skutkiem zakładu... ale któż się mógł spodziewać tak smutnego końca wesołéj farsy i bezprzykładnéj pomsty za jedną jakąś tam dziewczyninę, która bądź co bądź przeznaczoną była od urodzenia na zabawkę dostojnym panom.
Oburzenie na kniazia przeszło wszelkie granice... dawano sobie słowo ścigać go na każdym kroku i mścić nieszczęśliwego hrabiego, który niósł z sobą do grobu sławę najprzyjemniejszego towarzysza, najmilszego biesiadnika, człowieka pełnego dowcipu. Et il etait de si bonne maison!
Sam ambasador, który w nim miał osobistego przyjaciela i któremu wielce był pomocnym w razach delikatnych, ofiarował swe wpływy, aby ten występek nie uszedł bezkarnie. Daléj tedy miało być już wolno lada chamowi, któryby przyzwoitego człowieka schwytał w zbyt bliskich stosunkach ze swą familją, masakrować gwiazdy narodu, szukające niewinnéj rozrywki po trudach poświęconych zbawieniu ojczyzny!!
Król, który ludzi de cette trempe cenić umiał, zapłakał nad zgonem poczciwego hrabiego, a po cichu rzekł do Mniszcha: Mój marszałku! wierzcie mi, to naszych Jakóbinów sprawa, nie o dziewczynę im szło, ale o nienawistnego tym demagogom człowieka!!
Sposępniała Warszawa.
W domu Kasztelanowéj prawie o tém mowy nie było. Julja spocząwszy, zabraną została przez ojca. Stary kasztelan milczał, bo po chrześcjańsku widział w tém rękę Bożą.
— Czém kto wojuje, od tego ginie — rzekł cicho — niech mu tam pan Bóg przebaczy, módlmy się za grzeszną duszę.
Około południa oznajmiono starościnę, która wpadła jak wicher do przyjaciółki.
— Proszęż cię! proszę moja Nino! — zawołała w progu — słyszał to kto co podobnego! ten biedny hrabia zabity. Il etait si drole, si bon enfant... si amusant en socicté! Nie mogę się oswoić z myślą o jego śmierci! Ale co najokropniejsza, że ja tego węża, tę jaszczurkę... tego szaleńca wyhodowałam — mogą powiedzieć! otworzyłam mu dom, chciałam z niego uczynić człowieka... ale po tym wypadku! o! zamknę mu drzwi! widzieć go nie chcę... to okropny człowiek... Proszęż cię, pour une fille de rien dla takiego kopciuszka... zabić un homme de qualité..! Ale na czémże się to skończy! więc już ci ludzie mają nam być równi! i taką amuretkę będziemy przypłacali życiem. Ale to szaleniec! to Jakóbin, jestem oburzona.
To mówiąc zadyszana siadła załamując ręce.
— Teraz się go wypierać muszę, bo naturalnie il est mis au ban de la societé.
Kasztelanowa milczała.
— Jaka ty jesteś zimna! — przerwała Gietta — jak gdyby cię to niewiele obchodziło... a to nawet nie był pojedynek, to było morderstwo!
— Moja śliczna — odparła Nina powoli — zastanów się proszę tylko, kto tu większą popełnił zbrodnię.
Gietta spojrzała zdziwiona.
— Jakto? to ty go bronić myślisz? ale wiesz, jak ja się jego losem zajmowałam, mais cafin, jest granica na wszystko... Człowiek jego urodzenia nie powinien się był mieszać do sprawy jakiegoś tam nędznego chłopa. Czy się kochał w téj dziewczynie...
— Ale to była dlań siostra!
— Jolie parenté... un cuisinier! a on książę... to szaleństwo... Ja go więcéj widzieć nie chcę — c’est fini.
— I prawdopodobnie go téż nie zobaczysz moja droga — odrzekła kasztelanowa, albo będzie uwięziony, lub ucieknie za granicę...
Starościna spuściła głowę.
— To okropne! zawołała — wystaw sobie, wszystko się na nas spika... ta hałastra uliczna nie daje nam spokoju... Dziś wyjechaliśmy rano w najróżowszych humorach kabrjoletami na przejażdżkę... mieliśmy w alejach być na Rakach, projekta były najpiękniejsze... księżna marszałkowa mimo żalu za pobite kaczki i gęsi chciała nas ugościć w Mokotowie... ale cóż się dzieje? ledwieśmy wyjechali... tuż.. za nami Teppery, Thomatysy, Szulce... cała zgraja w kabrjoletach... daléj... ale to już był spisek wyraźny... nasadzali dziewcząt do kabrjoletów i powieźli je za nami... Jakeśmy spostrzegli ten czarny ogon... Beppo kazał zawrócić zaraz i sam pierwszy nazad do miasta, aż tu na Krakowskiém oko w oko spotykamy się — a! tego nigdy nie zapomnę...
— Z kim? — spytała kasztelanowa.
— Z trupem hrabiego... W życiu nic straszniejszego nie widziałam... Wieźli go bez trumny na wozie ogromnym, leżącego na wznak, okrytego białym całunem...
Starościnie łza zakręciła się w oku.
Wypowiedziawszy co miała na sercu, po kwadransie szczebiotania wyszła szukać silniejszéj rozrywki, aby zatrzeć wrażenie tego okropnego poranku...
Z wielkiém podziwieniem dowiedziano się około trzeciéj z południa, że zabójca hrabiego dobrowolnie się stawił i dał osadzić w więzieniu. Tego nie spodziewał się nikt, z ucieczki można było korzystać, proces w każdym razie miał wielkie niedogodności. Przy ogólném rozdraźnieniu klasy średniéj i gminu przeciwko lekkomyślnym panom musiał obudzać namiętności, a z toku sprawy saméj wywiązywały się fakta, których obnażenie rodzinie rozgałęzionéj przyjemne być nie mogły.
Proces obiecywał być ożywiony, musiał być dla wszystkich przykry.
Tegoż dnia napadnięto Mierzyńskiego tłumnie zaklinając go, aby się zrzekł téj sprawy i nie podawał rąk nieprzyjaciołom ojczyzny, ktokolwiek bowiem występował przeciwko arystokracji, szedł przeciw niéj... ona była jéj podporą, światłem, bogactwem, polityką, tradycją, wszystkiém... W przesadzie téj, niestety, nie było prawdę rzekłszy, fałszu. W istocie panowie i szlachta składali rzeczpospolitą, a gdy ta sól zwietrzała, nim nową z ziemi pan Bóg dozwolił wykopać, zabrakło Polsce i głów, i kieszeni, i rozumu, i poświęcenia.
Ilekroć dziś możni się uniewinniają z zarzutów, że się głównie przyczynili do upadku kraju, niech pomną, że w istocie oni byli wszystkiém... w ich rękach było wszystko... a jeśli Polskę rozszarpano, winni oni, co jéj ani bronić już, ani zasłaniać, ani o niéj radzić nie umieli...
Wśród tego imion tysiąca ilu było Ignacych Potockich? ilu Zamojskich, Chreptowiczów, Brzostowskich, Małachowskich??
Jak odcięta gałęź nierychło odrasta, tak wyrwana krajowi przewodnia jego część nieprędko inną siłą zastąpioną być może. Ci, na których leżały losy rzeczypospolitéj, nie podołali im, ratowali swoje manatki jak owi majtkowie ks. Skargi, a okręt tonął... nie było ich komu zastąpić... Pierwsi oni uciekając od złéj doli emigrować i wyprzedawać się zaczęli, mieniać narodowość swą i zapierać się Polski.
Wśród tego bezkrólewia burza nas pochłonęła.
Izba więzienna, w któréj osadzono kniazia Konstantego, nie była wcale straszną, ale była smutną i opuszczoną, a zatęchłe jéj powietrze świadczyć się zdawało, że w niéj zdawna nikt nie przebywał. Stół, stołek, tapczan, podłogę, pokrywał kurz, który miał czas spokojnie grubą warstwą zalegnąć. Więzienie to i tém się odznaczało, że się do niego potrzeba było wprosić; klucznik nie miał najmniejszéj ochoty więźnia zatrzymać i byłby mu każdéj chwili swobodne wyjście zostawił. Tylko uporném żądaniem dostał się kniaź do niego i postanowił pozostać.
Tymczasem rodzina zabitego po naradzie zgodziła się na to, że procesu należy uniknąć, a Korjatowicza jakimkolwiek sposobem się pozbyć. Wybór środków, gdzie szło o sławę rodziny, nie zastanawiał wcale. Przypomniano sobie Padniewskiego, który jakoś do podniesienia sprawy pojedynkowéj ochoty już nie miał. Był to i rębacz i strzelec dobry, ale rozsądny, a właśnie na ten raz z jakichś znaków sobie wniósł, że spotkanie będzie nieszczęśliwe i nie widział konieczności narażania się bez przyczyny. Napróżno nasłano na niego kilku przyjaciół, Padniewski odparł, że nigdy pojedynku nie unikał, ale że tym razem ma przeczucie, iż w nim zginie. Zaczęto się śmiać z djabła... rozniesiono jego trwogę po salonach, smagano go szyderstwem.
Nie mogąc się oprzeć Padniewski wreszcie odparł, że przecie z uwięzionym bić się nie może i oskarżonym o morderstwo. Kilka dni przeciągnęły się narady i żywa krzątanina. Rodzina hrabiego stała przy swojém, iż kniazia się pozbyć potrzeba jakimbądź kosztem.
Tymczasem Konstanty przyszedłszy do pewnego porozumienia z niechętnym zrazu klucznikiem, rozsiadł się na dobre w swém dobrowolném zamknięciu i czekał.
Poczciwy Metlica odwiedzał go codzień, żywił, strzegł i choć sam chodził jak cień, straciwszy całą energję i ochotę do pracy, odzyskiwał nieco życia dla swego wychowańca. Stefuś także wykradł się z koszar, aby uścisnąć brata, którego znalazł dosyć spokojnym, zrezygnowanym, a nawet prawie wesołym. Po zamęcie, w który był wpadł mimowolnie Konstanty, spokój więzienia, cisza, samotność zdały mu się prawie miłemi.
Trzeciego czy czwartego dnia Siemionowicz, którego od pierwszego poznania w Saskim ogrodzie prawie już nie widywał książę, stawił się w więzieniu, jak zawsze wielce wyświeżony, wyelegantowany i słodziuchny.
Przyszedł jak powiadał z kondolencją szanownego kuzyna, a zdawało się raczéj, że był wysłany na zwiady, tak dziwnie starał się go wybadać. Konstanty z natury, temperamentu i nawyknienia był samą prostotą, nie umiał nic zmyślać, nie posądzał nikogo, brał za najlepszą monetę wszystkie kulfony, które mu podawano i płacił za nie czystém złotem poczciwego serca.
— Przyznać trzeba, — odezwał się Siemionowicz siadając na jedynym stołku, który wprzód starannie z pyłu oczyścił, ażeby mu fraka aksamitnego nie zwalał, — że kuzyn jesteś prawdziwie nieszczęśliwym. Co za fatalny wypadek!.. a jakie on ciągnie za sobą nieobrachowane następstwa...
— Zdaje mi się owszem, iż się one dadzą obrachować, — rzekł kniaź spokojnie, — sprawa wytoczyć się musi, powody mojego postępowania się wyjaśnią...
— A nieprzyjaciół liczba się powiększy jeszcze, — dodał Siemionowicz patrząc mu w oczy. — Jabym na miejscu kuzyna rzucił Warszawę na czas niejaki... zniknął; sprawaby się zapomniała, ludzie ostygli i wszystkoby się skończyło pocichu.
— A ja właśnie, kochany kuzynie, — rzekł Konstanty, — lękam się wszelkiego cichego, w milczeniu pogrzebanego końca. Nieprzyjaciele mieliby prawo mnie czernić i sprawiedliwości nie stałoby się zadosyć... ona powinna być głośną.
— Ale trudno walczyć z całym światem! — zdławionym głosem rzekł Siemionowicz, — wy go nie zwyciężycie.
— To być może, a niemniéj za prawdę walczyć, choćby się widziało swą przegranę, jest obowiązkiem.
Spojrzeli po sobie, jasno było, że się nigdy nie zrozumieją.
— Do wielu innych przykrości, jakieście ściągnęli na siebie, — dodał elegant, — dodać należy i tę, że na was starościna jest zażalona, prawie gniewna... Całkiem straciliście u niéj łaskę.
— Nigdy nie mógłem zrozumieć, czém zarobiłem na nią, — uśmiechając się rzekł Konstanty, — przyszła fantazyjnie i odeszła z kaprysu. Ubolewam, ale cóż robić!
— Tak, śliczna pani, — mówił cedząc Siemionowicz, — która dla was, jak wszyscy mówią, poszła do rozwodu...
— Dla mnie?
— Z waszéj przyczyny.
— Ale go oddawna pragnęła?
— To być może, — dodał gość, — a gdybyście byli umieli chodzić tylko... najłatwiéj się wam było z nią ożenić... Zdaje mi się, że tytuł książęcy się jéj uśmiechał.
— Ożenić! — rozśmiał się książę, — ja nie miałem najmniejszéj do tego ochoty.
Znowu spojrzeli na siebie i mocniéj jeszcze przekonać się musieli, że się nie zrozumieją.
— Prawdziwie, kochany kuzynie, jesteśmy jakby z dwóch różnych światów ludzie; pojęcia nasze tak się różnią.
— To prawda...
Rozstali się zimno, Siemionowicz pojechał z raportem i musiał donieść, iż kniaź był zatwardziałym grzesznikiem, którego nawrócić na wiarę wielkiego świata będzie niepodobieństwem.
Książki leżące na stole nie uszły nawet baczności tego dyplomaty, znalazł biblję i kilka tomów Russa... a biblja nie używała naówczas najlepszéj reputacji; powieści Voltaira znajdowano daleko zabawniejszemi.
Miało się już ku wieczorowi, gdy na cichym korytarzu więziennym szmer się dał słyszeć niezwyczajny; klucznik prowadził kogoś idącego poważnie krokami posuwistemi, powoli i rozmawiającego głośno z urzędową swobodą; drzwi się otwarły szeroko, a w nich postrzegł kniaź postać widzianą na reducie, staropolską, dobréj tuszy, z twarzą rumianą, okrągłą, spokojną i wesołą. Ogromną chustką ocierał sobie czoło kasztelan i sapiąc, ale z tą grzecznością dawną, która nigdy nie odstępowała ludzi dawnego wychowania, przybliżył się ku więźniowi.
— Chociaż miałem zaszczyt i przyjemność widzieć w. ks. mość na onéj reducie pamiętnéj, gdyż nam wszystkim dałeś nauczkę, muszę mu się zaprezentować... kasztelan... Proszę się nie dziwić, że mnie tu szczera dla w. ks. mości sympatja przywiodła, acz nieznajomego... W przykrych przejściach nie ma się do zbytku życzliwych... przybywam przez szacunek dla godnego imienia w. ks. mości i dla zacnych uczuć, jakie wyrażałeś (acz ostro)... spytać, czy mu użytecznym w czém radą, czynem, lub... lub na jakikolwiek sposób być nie potrafię.
Książę podał naprzód krzesło, którego kasztelan wielce potrzebował, począł dziękować ogólnikami i pocałował starca w ramię.
— Serdecznie panu kasztelanowi jestem wdzięczen, — rzekł, — szczególniéj za ten jawny dowód współczucia, który mi daje moralną podporę... Słyszę, że na mnie krzyk jest wielki...
— Krzyczą, wykrzyczą się i przekrzyczą, — ciągle ocierając pot i sapiąc odezwał się kasztelan, — aleć książę masz po sobie sumiennych ludzi... Hrabia, panie mu przebacz, był człek płochy, a że wielkiego rodu i imienia, to nie zmniejsza winy a raczéj ją zwiększa.
— Sprawa moja jest więc panu dobrodziejowi znaną i nie potrzebuję jéj wykładać, — rzekł książę. — Ująłem się za córką człowieka, który był i jest moim opiekunem... w chwili, gdym wszelkiéj opieki pozbawiony. Hrabia nie byłby zginął, gdyby się na mnie nie porwał, strzeliłem w obronie czci mojéj.
— Mości książę, — odparł kasztelan, — źle jest z nami, a wszystko złe pochodzi według mnie z tego, żeśmy się z wiary wyzuli, o religji zapomnieli, stary obyczaj odrzucili i żeśmy oddani próżniactwu. Nie robiąc nic, łacno źle robić. Czepia się człowieka z nudów fantazja różna... a długo się bawiąc zabawa na neronowskie wybryki wychodzi... Ale Bóg łaskaw i narodowi zginąć nie da.
Westchnął stary.
— Wojnaby nas tylko zbawić mogła, — dodał, — obudzając męztwo, ofiarność, wzbudzając współzawodnictwo; zgnuśnieliśmy pokojem i waśniami domowemi, szable tylko na sejmikach dobywając, między sercem a szablą straciliśmy związek, który je dawniéj łączył...
Westchnął stary.
— Ale ja tu — dodał — nie po to przyszedłem, ażebym gdérał, a raczéj bym mu usługi moje ofiarował.
— Panie kasztelanie, wdzięczen jestem, — rzekł Konstanty, — czekam sądu cierpliwie i w mojém położeniu wytrwam spokojnie.
— No, ale jeśli sobie asindziej m. książę pozwalasz w czém służyć kuchmistrzowi, nie odmawiajże współobywatelowi, który chce być użytecznym.
— I owszem, panie kasztelanie, jeźli to jest możliwém, będę go prosił, abyś wyjednał u tych, do których ta sprawa należy, aby nie odraczano sądu... Uczynicie mi łaskę wielką, a powaga wasza zaważy, jeźli się za mną wstawić zechcecie.
Kasztelan się uśmiechnął.
— Użyję wszelkich środków ku temu... ale Bóg raczy wiedzieć, czy mi się co zrobić uda...
Rozmowa była krótka, w tonie ciągle grzecznym i dosyć ceremonjalnym, nareszcie kasztelan widząc, że więcéj nic od niego nie przyjmie więzień, odszedł. Nie było najmniejszéj wątpliwości, iż dobre serce saméj kasztelanowój skłonić potrafiło męża do tego kroku, na który w téj chwili niktby się był nie ważył, tak famiIlja cała hrabiego pociągnęła za sobą opinję wielkiego świata.
Nie prędko po wyjściu kasztelana, chodząc po izdebce na podłodze rzucony znalazł więzień papier... który podniósł... kto go mógł tu rzucić, gdy oprócz klucznika, kasztelana i Siemionowicza nikogo tego dnia nie było. Konstanty zachodził w głowę...
Na wielkim arkuszu wypisane stały charakterem zamaszystym kancelaryjnym wyrazy następujące:
„Jeźli pochlebiasz sobie, że cię więzienie zasłoni od zemsty... mylisz się. Nikogo nie oszuka to dobrowolne zamknięcie... Wszyscy wiedzą, że sprawy nie będzie i że wieża jegomości za bezpieczny przytułek służy. Ale kto miał odwagę popełnić morderstwo, powinien téż mieć męztwo i swoje życie nastawić. Z więzienia dobrowolnego, które was śmiesznością okrywa, kiedyś przecież wyjść będziecie musieli, a wówczas my cię znajdziemy. Będziesz musiał krwią za krew zapłacić. Ty jesteś jeden; nas powinowatych, przyjaciół, familji i pokrewnych znajdzie się stu i więcéj — zginie jeden, dwóch, dziesięciu, ale i ty zginąć będziesz musiał. Nie bierzemy cię zdradą ani podstępem, mówimy ci broń się. Nie kryj się, wyłaź z nory... sprobuj się. Więzienie cię nie zasłoni, ucieczka cię nie obroni, znajdziemy cię na drugim końcu świata....“
Konstanty czytał jeszcze z brwiami namarszczonemi, gdy Metlica się wsunął. Od czasu porwania Julki olbrzym był milczący, ale coś w nim wrzało groźnego, niespokojnego, krył wewnątrz siebie uczucia i myśli. Napróżno kniaź chciał mu to pismo utaić, podając je za obojętne. Grzegórz czy się domyślał, czy wiedział już coś może, naglić począł, póki go nie odczytał.
— Czyż może być, zawołał kniaź, ażeby procesu nie było?
— Zwleką, to pewna, rzekł Grzegórz, instygator zajęty, na dworze wszyscy są za tém, aby sprawy nie dopuścić.
— Więc w istocie moje więzienie uchodzić może za kryjówkę ze strachu?
— Źli mogą je tak tłómaczyć, to pewna — rzekł Metlica; — ale choć groźby ich wyglądają bardzo przerażająco, ja sądzę, że... no! i my téż potrafimy się obronić. Nie będziesz książę sam, a w razie potrzeby, na ich stu...
Metlica obejrzał się i zatrzymał, krew mu się ściągnęła. — Ano, o tém potém... Długo — rzekł daléj stłumionym głosem — straszni byli ci panowie, trzymając się taborem: ale nareszcie i drudzy zaczęli się uczyć tego sekretu, że, do kupy się zbiwszy, coś zrobić można. Nie te to już czasy, gdy wolno było bezkarnie zabijać... i z biednych się naigrawać... Ludzie się uczą, powoli, ale uczą się...
Książę mało zważał na znaczenie tych wyrazów; tkwiło mu w myśli to jedno tylko, że za tchórza mógł być poczytany, kryjąc się w więzieniu; odczytywał pismo znalezione i bladł.
— Jeśli w istocie proces się odciągnie w nieskończoność; jeśli i kasztelana wstawienie się i nic nie przyspieszy go, trzeba wyjść; a zechcą się bić, trzeba się bić...
Wtém Metlica pokazał palcem Konstantemu zakończenie niedoczytane:
„Nie łudź się, parszywe (sic) książątko, że my cię rycersko na rękę wyzywać będziemy; na toś nie zasłużył. Zabiłeś bezbronnego, i my cię téż bezbronnym zamordujemy, aby się stała sprawiedliwość.“
Konstanty osłupiał.
— Możnaby pismo do sprawy i sądu oddać — rzekł Metlica; — ale to się na nic nie zdało. Podpisu niéma, kto na nie zważać będzie?... Trzeba radzić inaczéj. Książę musisz jeszcze dni kilka bądź co bądź wysiedzieć, dopóki ja nie przygotuję wszystkiego.
— Cóż masz przygotować? — zapytał Konstanty. — Mnie to samemu gotować się trzeba, nie wam.
— To moja rzecz — odezwał się Metlica; — ale pismo mnie dać musicie, jutro je wam odniosę.
Grzegórz schował papier, i uprosiwszy Konstantego, ażeby bez jego wiadomości nie opuszczał więzienia, wyszedł pospiesznie. Sam zostawszy kniaź, rzucił się na tapczan i rozmyślał o swém położeniu. W istocie mniéj odważny a więcéj stracić mogący człowiek struchlałby pod ciężarem takiéj groźby. Konstanty myślał tylko, jakby swą cześć powinien uchować; śmierć nie była dlań straszną.
Wieczór nadchodził; zwykle klucznik przynosił mu światło, ale tego dnia nie było go znać, bo w chwili zwyczajéj zastąpił go kto inny, zupełnie nieznany.
Ze zwykém pozdrowieniem, które przynosząc świecę zwyczajem było powtarzać: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wsunął się mały, siwy, uśmiechnięty, ubogo ubrany mężczyzna. Twarz jego pomarszczona o drobnych wciśniętych głęboko oczkach siwych miała wyraz szczególny, po którym łatwo było odgadnąć, że nie był zupełnie przytomnym. Skłonił się bardzo grzecznie, postawił świecę, kiwnął głową, potarł wąsa i zamiast odejść, siadł na stołku. Patrzał i uśmiechał się.
— Pan mnie nie zna? — spytał.
— Nie.
— A ja jegomości znam, — rzekł tajemniczo, — to jest... znałem, jakem był żywy, rodziców księcia...
— Jakto? — podchwycił Konstanty, — kiedyś był żywym?
— A tak, tak, excellentissime, bo mnie dawno temu moskale zamordowali i odtąd chodzę po świecie niby dusza pokutująca.
— A cóż tu robisz w więzieniu?
— Niby czekam sądu, bo powiadają, żem kogoś zabił, ale to bajka. Co się tyczy świecy, którą przyniosłem, uczyniłem to na prośbę mego przyjaciela klucznika, który ex re prywatnych interesów oddalił się do miasta... On mnie zna, że ja jestem człowiek spokojny, uczciwy i dobry szlachcic.
To powiedziawszy, znowu począł się uśmiechać.
— Otóż tak, — począł po chwili, — patrzę się na księcia jegomości i jakbym za przeszłego mojego życia widział szanownego ojca waszego, kapka w kapkę do tatka jegomości jesteś podobny, bo nawet i z charakteru.
— Znałeś wpan mojego ojca!
— O mój Boże! jeszcze jak! ileśmy to razy z nim polowali... Ale i on nie miał szczęścia do ludzi, bo jakoś innego był ułożenia od drugich... Był kniaź z kniaziów, a wyglądał na prostego kozaka i więcéj się z ludem kumał, niż ze szlachtą i ze swoimi, dowodząc, że wszyscy kniaziowie byli niegdyś z ludu powybieranymi i niczém lepszém nie są od niego. Ile razy te herezje prawił, to się na niego szlachta rwała... ale on sobie z tego żartował.
— Mów pan, mów, — począł książę widząc, że się wstrzymuje, — ja tak mało wiem o ojcu...
— Tak, tak! znałem go dobrze za życia, — dodał szlachcic, — człowiek był osobliwie dla ludu dobry, ojciec dla włościan, występu nie lubił, wspaniałością się daremną brzydził, ale jak przyszedł głód na włości, to kupił zboża, żeby karmić wieśniaków i zrujnował się do szeląga. I toście choć słyszeć musieli, albo pamiętacie może, iż gdy zmarł, a kazał się w prostéj trumnie pogrzebać z tarcic zbitéj i wołami wieźć na cmentarz, to się kilkanaście tysięcy ludu wysypało na jego pogrzeb, a z familji i szlachty żywéj duszy nie było.
— Tak, o tém słyszałem od matki, — rzekł Konstanty pocichu.
— A co do mnie, — dodał gość, — to bardzo prosta historja, jestem Seweryn Orzeszko, podkomorzyc piński, zabity przez moskali...
— Jakto zabity? — spytał książę.
— Na śmierć! na śmierć! — westchnął Orzeszko. — Napadli na mój dwór w nocy, kozactwo nasłane przez jenerała, aby mnie wziąć z innemi do Kaługi... ludzie i ja broniliśmy się, bośmy myśleli, że cudze wojsko w wolnéj rzeczypospolitéj gospodarujące czasu pokoju, to chyba rabusie i rozbójnicy... Tam mnie tedy trzema kulami przeszyto...
Odsłonił piersi i pokazał brunatną głęboką bliznę, odkrył szyję i wskazał w niéj dziurę, oderwał rękaw i obnażył trzeci szram.
— Dwór spalili, żona umarła, córka chorowała i poszła za matką, a ja zginąłem na miejscu... Za pokutę tylko pan Bóg kazał mi się włóczyć upiorem po świecie... ot i łażę tak nieszczęśliwy...
— Ależ pan przecie czujesz, żeś żyw i w kraju swym jesteś? — rzekł książę.
— Gdzie tam! wszystko fikcje! — odpowiedział Orzeszko, — Polski niema, jest nieboszczka rzeczpospolita... zaludniona widmami. Idziesz, pytasz, kto to taki... Mówią ci nazwisko... hetmańskie, ale przypatrz się jeno, trup chodzi... nieboszczyk, widma i upiory...
Książę spełna nie wiedział, czy mówi żartem czy szaleje; Orzeszko daléj prawił swoje, coraz się bardziéj ożywiając.
— Wszystko fikcje i dlatego téż to, co oni mnie zarzucają, także bajka...
— A cóż panu mają do wyrzucenia?
— Imaginacją, sen! mówią, że ja gdzieś przydybawszy w lesie śpiącego moskala, zarznąłem go. Naprzód, że gdyby i tak było, toć pismo święte powiada: ząb za ząb, oko za oko... ale wierutny fałsz, bo to nie był nawet moskal, tylko małpa z menażerji uciekła... którą na hecę wieźli. Nie poznali się i mnie wzięto do kryminału... Dobrze! niech sądzą... przecie ja wiem, że statut umarł także i trybunały pogrzebione, co oni mi zrobią!!
Pan Orzeszko uśmiechnął się.
— Za mojego życia, w młodości, — dodał, — co innego było jeszcze, chociaż zawsze niedobrze... ale żyła rzeczpospolita, i ruszała się. Dopiero za Stasia moskale zaczęli gospodarzyć i wszystko się skończyło... Teraz już lepiéj nie żyć i ja się cieszę, że umarłem...
To mówiąc wstał z krzesełka i ukłonił się.
— Seweryn Orzeszko podkomorzyc piński, nieboszczyk zabity przez Moskali, niegdyś dziedzic Sołotwiniec, Zyrwan i Budziszówki, prosi W. Ks. Mości, jeźli łaska o trzy grosze na tabakę.
Konstanty dobył, co miał spiesząc z datkiem i litując się téj niedoli, — a ex-podkomorzyc żywo schował do kieszeni pieniądz.
— Notabene, rzekł, — nie żadna darowizna, gdy wrócę na świat, oddam z procentem.
— Spodziewasz się powrócić? — spytał Konstanty.
— Niedocieczone są wyroki Pańskie — rzekł p. Seweryn, — nie dożyłem życia, należy mi się jeszcze coś do niego.
Do nóżek księciu upadam....
I wyszedł z uśmieszkiem na ustach.
Są czasem dziwnie mściwe losy, — które po rodzinach, po ludziach, po głośnych imionach i olbrzymich majętnościach w przeciągu jednéj wieku ćwierci, czasem rychléj — śladu nie zostawiają.... Niezwykłe szczęście, rozgłośna sława, powodzenie niezmierne więcéj powinny obudzać trwogi, niż radości, bo to, co się niém buduje, nagle, jednym piorunem obalone upada. — Z téj epoki Stanisławowskiéj tak chwilowo świetnéj, ledwie dziś znaleźć można ruiny, często i gruzy znikły.
Z znacznéj części Warszawy Stanisławowskiéj szczątki nawet zginęły... Podróżni, którzy ją zwiedzali, unosili się nad wspaniałością i wykwintem więcéj oryginalnych, niż w istocie pięknych ogrodów księcia Podkomorzego na Szulcu, gdzie dziś smutny stoi szpital.
Było to w istocie jedno z najciekawszych w stolicy miejsc, do którego gdy już przestało gromadzić samą śmietankę towarzystwa, jeszcze długo na piwo chodził gromadnie lud podziwiać fantazję księcia.
W epoce, o któréj mowa, ogrody na Szulcu były jeszcze takiemi, jakiemi je stworzył gust dosyć nieosobliwy autora. Położenie wzgórzyste dozwoliło podzielić przestrzeń niezbyt rozległą na tarasy zasadzone winną latoroślą. Ale ta część ogrodu wyglądała jeszcze jako wszystkie winnice, reszta wpół angielska, pół francuzka, przedewszystkiém była wielce osobliwą. Nie szczędzono ani marmuru, ani kamienia, ani cegły, ani nawet porcelany do przyozdobienia i poopasywania kwater bukszpanem i misternie pozasadzanych kwiatów. Miejscami ogród wyglądał na chiński...
Maleńkie drzewka, mikroskopowe chatki, a obok niewiele wznioślejsze wieże, obeliski, świątyńki, ołtarzyki, fontanny ledwie były trochą drzew poprzedzielane... tego wszystkiego było do zbytku, nadto i dosyć niesmacznie nabito. Wschody i galerje marmurowe wiodły z tarasów ku dołowi na maleńkie jeziorko, osłonione znowu chałupkami dla łabędzi, po którém oprócz nich żeglowało kilka statków. Jedyna marynarka ówczesnéj rzeczypospolitéj, nie licząc téj, którą książę panie kochanku założył wraz ze szkołą dla majtków w, Albie... na umyślnie pokopanych kanałach, aby na wypadek, gdyby morze do nas przyszło, mieć w pogotowiu wszystko na jego przyjęcie.
W blasku pięknéj nocy księżycowéj wśród wiosennie rozkwitłych klombów... w ogrodzie oświeconym jeszcze kolorowemi latarniami à la veritienne, przy dźwięku przedziwnéj muzyki ukrytéj w krzewach, któréj melodje rozchodziły się wśród ciszy... kilkadziesiąt osób zaproszonych na zabawę przechadzało się po ogrodach księcia Podkomorzego.
Stworzone one były do takich nocnych zabaw, gdyż w czarownym półmroku ginęły dysharmonijne kontrasty, mieniły się proporcje, a wielka rozmaitość budowli, ozdób, posągów, zieleni i drzew tworzyła obraz wielce fantastyczny.
Ale ta część jego zewnętrzna, jakkolwiek sama z siebie urocza, ginęła całkiem, gdy gość schodził do tajemniczych głębin ogrodu.
W tych piętrzących się tarasach, do których wstęp osłaniały pozasadzane krzewy, kryły się zaczarowane pałace. Kilka piątr połączonych z sobą zewnętrznemi i wewnętrznemi galerjami i wschodami, składały się na gmach, który Jan Potocki zwał powieścią z tysiąca nocy.
Dla nieznajomego wniście w te pieczary, których zewnątrz niepodobna się było domyślać, stanowiło już niespodziankę zdumiewającą. Nagle z ogrodu widział się przeniesionym do wytwornego ogromnego salonu, który kończył się grotą całą wysadzaną muszlami. Biła w niéj fontanna, a w prawo i lewo ciągnęły się oświetlone galerje wiodące do nowych sal coraz innych i odmiennie przybranych.
Niektóre z nich popodpierane były słupami odzianemi wedle mody wieku od stóp do głów w źwierciadła, inne podtrzymywały karjatydy.
Jeden z salonów okryty hieroglifami, wyobrażał egipską świątynię, inny był niby jaskinią w skałach wykutą i najeżoną ogromnemi bryły głazów.
Wszystko to przy rzęsistém oświetleniu wieczorném wyglądało na marzenie. W jedném miejscu z górnéj sali przez okno obwiedzione marmurową balustradą, oko w dół spadało przez cztery piętra sal oświeconych i opierało się na tafli wody, która środek dolnego gmachu zajmowała.
We dnie mogło to wszystko wydać się nieco sztuczném, dekoracyjném, teatralném, w marmurach znalazły się fałsze, w rzeźbach niedoskonałości, ale w blasku świec i półcieniu nocy, sale podziemne zdumiewały każdego.
Tego dnia świetne towarzystwo krążyło po pieczarach, galerjach i grotach. Niejedna Dido z Eneaszem przysiadła na czułą rozmowę, niejedno westchnienie obiło się o mury.
Cała sala jedna poświęcona była bufetowi, w którym gospodarowano po polsku; burgund, węgrzyn, szampańskie, angielskie piwo lały się strumieniami, beczki pełne oranżady i limonady dostarczały paniom ochłody, a stoły dwa zastawione mięsiwem, konfiturami, cukrami i ciastem zapraszały przechodzących, którzy też chętnie się około nich zatrzymywali.
Świetności temu wieczorowi dodawały przepyszne toalety pań i złociste, szyte, kameryzowane stroje mężczyzn, niemniéj wytwornie od kobiet poubieranych.
Krążyło wiele strojów polskich bogatych i świetnych, francuzkie wszakże przeważały.
Muzyka w ogrodzie jedna grała tym, co chcieli używać świeżego powietrza, druga ukryta w środku podziemia brzmiała dla tych, co czarowne groty woleli. Swoboda największa panowała w tém towarzystwie, a spojrzawszy na nie, słysząc srebrne śmiechy i wesołe wybuchy, któżby był nie rzekł, że to najszczęśliwszy i najswobodniejszy kraj w świecie obchodzi jakieś wielkie zwycięztwo? któżby zgadł, że to była jedna ze scen wielkiéj stypy, wśród któréj grzebano wstyd, powagę, przyszłość kraju... a bawiono się tak wyśmienicie! Żadne miejsce do obyczajów wieku lepiéj zastosowane nie było. Tu się można było zgubić, znaleźć, podąsać, porzucić, pogodzić i zgodę uroczyście poprzysiądz, a oko ciekawego szpiega w labiryntach zgubione nie odkryłoby ani jednéj sceny dramatu.
Wśród zaproszonych osób na tę galę, którą na chwilę zaszczycił nawet król przybyciem swém, błądził z twarzą ponurą starosta.
Zawsze on miał minę znudzonego życiem człowieka, ale tego wieczora szczególniéj, znudzenie to dochodziło aż do niecierpliwości i sarkazmu. Kiedy niekiedy przesuwająca się krokiem Sylfidy ukazywała mu się otoczona gronem czcicieli jego ex-żona, uśmiechnięta, wesoła, roztrzpiotana, szczęśliwa, jak gdyby w jéj losie najmniejsza nie zaszła zmiana.
Nigdy tak swobodną nie bywała za owych lepszych czasów, nigdy nie wydawała się piękniejszą i pewniejszą siebie. Na kogo rzuciła okiem, wlókł się za nią ujarzmiony, pochwycony, pociągnięty; ale wkrótce, gdy napróżno żebrał drugiego wejrzenia, zostawał gdzieś pe drodze i innym, nowym ustępować musiał miejsca.
Ukryty za słupem starosta patrzał długo na czarownicę, śmiał się, a gdy mu z oczów znikła, potarł czoło, jakby chciał spędzić wspomnienie natrętne minionego szczęścia.
Naówczas wpadła mu w oczy siedząca i słuchająca muzyki, niemal odosobniona kasztelanowa, to drugie wspomnienie młodości. Po błyskotliwym motylu, który zaświeciwszy skrzydełkami przeleciał, ta jeszcze mu się wydała piękniejszą. Była poważną, smutną, ale na czole i w oczach jaśniała powaga niezmienna, jedna, trwała, która duszy i serca spokój i uczucia wytrwałości znamionowała... Starosta zawahawszy się z razu, postąpił, niby przechadzając się ku niéj... stanął nieco opodal, nareszcie nabrawszy odwagi, przysiadł.
— Pani kasztelanowa zadumana?
— Słucham muzyki...
— Pani smutna!
— Ja? nie — muzyka uroczysta zawsze na mnie czyni wrażenie.
— Cóż pani mówi o losie moim?
— Żeś pan nań może zasłużył...
— Nie — ja to sobie miłosierdziem Bożém nad zasługi tłumaczę — uśmiechnął się starosta, prędzéj późniéj dostałbym się był do czubków... Nigdy nie kochałem téj kobiety.
— Jakżeś się pan ożenił?
— Nie wiem.
— Byłeś pan małoletnim?
— Zdaje mi się, że jeszcze nim jestem... a co najpewniejsza, to żem bardzo nieszczęśliwy i że nikt nawet nie lituje się nade mną. — Śmieszny los. — Nina spojrzała nań.
— Litują się wszyscy nad panem, ja pierwsza.
— Tak, bo ja od pani jednéj litości nie żądam.
— Dlaczego?
— Chciałbym coś więcéj. — Kasztelanowa spojrzała groźno i surowo.
— Więcéj nad litość nie mogę mu ofiarować.
— Serce więc całe dostało się komu innemu? gdybym zgadł?
— Wszak ci to bardzo łatwo.
— A! nie sądzę — urzędownie daje się serce u ołtarza, to prawda, ale pani kasztelanowa nie zechcesz mi przecie wmawiać, że się kochasz w czcinajgodniejszym małżonku swoim...
Kasztelanowa zamilkła.
— Są osobliwsze przeznaczenia, — mówił ironicznie starosta, wpatrując się w nią. — Wpada w życie czyjeś postać obca, nieznana, bez żadnego z niém związku i łamie mu wszystkie szyki. Takim dla mnie był ten nieoskrobany kniazik, który przyczynił się do mego rozwodu... to mniejsza, ale co daleko dziwniéj, podobno i na uczucia pani dla mnie wpłynął...
Kasztelanowa oburzona nie dała mu dokończyć.
— Panie starosto, — zawołała, — nie zwykłam do żartów...
— Przepraszam... pani najlepiéj wie, że to nie są żarty. Moja ex-żona porzuciła go, to prawda, ale teraz pani go protegujesz. Mnie nie pozostaje dziś nic, jak stanąć w szeregu tych, co go ze świata chcą sprzątnąć. Dowiedziona rzecz, że mi będzie ciągle zawadzał.
— Ale zkądże pan do tak śmiałych przychodzisz domysłów! — oburzając się przerwała Nina.
— A któż posłał kasztelana do jego więzienia?
Spojrzał na nią.
— Kasztelan idzie gdzie chce... żona go nie posyła.
Starosta uśmiechnął się.
— Byłoby coś wiecéj do powiedzenia, ale się wstrzymuję, — dodał, — pani stanowczo mnie nienawidzisz...
— Lituję się nad panem...
— Pani! Nino! — szepnął ciszéj starosta, — o wielkie są winy moje... ale czyż teraz nie pokryjesz ich miłosierdziem?.. Ja jestem już wolny, ty wolną być możesz...
Kasztelanowa wstała zarumieniona.
— Ani słowa więcéj! — rzekła groźno.
— Wszystko więc niepowrotnie zerwane... skończone?..
Domawiał tych wyrazów, gdy piękna starościna stanęła przed niemi, ujęła z obu stron suknię i dygnęła im wdzięcznie.
— Et l’on revient toujours,
A sez premiers amours!
Zaśpiewała im nad uchem.
— Otóż to ładnie, pięknie, przykładnie, starosta wierny pierwszym uczuciom.
— Gietto!
— Ale je jure mes grand Dieux, były między wami pierwsze uczucia, to ja zmąciłam ten czysty kryształ miłości... a mnie już dziś niema. Nina się rozwodzi, pan starosta się żeni i mnie prosicie na wesele...
Kasztelanowa płonęła gniewem, starosta usta gryzł.
— Gietto! — zawołała przyjaciółka, — wolno ci z życiem, przysięgą i małżeństwem obchodzić się, jak się ze swym mopsem obchodzisz, ale pozwól, że nie wszyscy są jak ty... dziećmi.
— Cóż starosta na to? — ruszając ramionami i śmiejąc się rzekła Gietta, — ja dostałam burę, a waćpan?
— Ja także.
— Czy za podobną mojéj propozycję?
— O nie! — rzekł starosta, — ale za niezręczny komplement.
— Jam zawsze znajdowała, że waćpan nie umiesz tourner bien un compliment, jestem z kasztelanową przeciwko panu.
Dla kasztelanowéj cała ta rozmowa stawała się coraz przykrzejszą, zwróciła oczy w inną stronę niechcąc słuchać jéj i dając do zrozumienia Gieccie, aby skończyła, ale to tylko mogło ją przedłużyć. Starościna domyśliwszy się o co idzie, usiadła. Starosta pozostał także.
— Przebaczże temu nieszczęśliwemu staroście, odezwała się pół cicho, ja się za nim wstawiam... jest raczéj bête niż méchant...
— Dziękuję, — szepnął starosta.
— Ja każdemu oddaję sprawiedliwość.
Widząc, że Gietta uwzięła się ją dręczyć, kasztelanowa wstała chcąc odejść, ale przyjaciółka nie mogła jéj saméj zostawić, wsunęła rączkę swą pod ramię jéj i kiwnąwszy głową ex-mężowi poszła razem z Niną.
Była zaledwie o kilka kroków, gdy Gietta schylając się do ucha przyjaciółki zaczęła żywo:
— Już wiem wszystko... i tobie ten oryginał główkę zawrócił?
— Kto?
— A ten mój książę, którego ja bliżéj poznawszy, brzydzę się nim, — rzekła starościna. — Tous les gouts sont dans la nature... ale to człowiek dziki, nieokrzesany, nie naszego świata i obyczaju... trzebaby długi czas poświęcić jego edukacji, jużcić lepiéj wziąć gotowego... Ja takich ludzi znam, są kompromitujący, tragiczni, niezabawni, wszystko zaraz biorą na serjo... miłość ich nawet niewesoła... zazdrośni, nieostrożni. Ja ci nie życzę, jeśli już na ciebie przyszła pora, że chcesz nareszcie (i masz słuszność) z młodości korzystać, wybierz sobie człowieka przyzwoitego, dyskretnego... to gbur...
— Moja Gietto, — odezwała się uśmiechając się kasztelanowa, — słucham cię i podziwiam. Zkądże naprzód przypuszczenie, że ten książę twój...
— Mój?
— Tak, tyś go pierwsza na świat wyprowadziła, a więc twój książę mnie obchodzi? powtóre, moja najdroższa, ja wcale nie myślę mieniać spokoju mojego sumienia na namiętność, na zabawkę niezdrową i nie... sumienną. Czy kocham kasztelana czy nie, wiary mu dotrzymam.
— Heroizm! ja zawsze mówiłam, że ty stworzoną jesteś na heroinę, — odparła Gietta. — Kasztelan jest doskonały na tatka, ale na męża!! nie rozumiem... na ukochanego? jeszcze mniéj. I dla niego, któryby o tém ani wiedział, bo poczciwe człeczysko do zaślepienia cię adoruje... marnować życie...
— Nie dla niego, tylko dla siebie, — zawołała Nina, — nie chcę się sprzeniewierzać — sobie!
— Dziwne pojęcia! — ruszyła ramionami Gietta, — a gdyby serce, które jest panem — przemówiło...
— Zmusiłabym je do milczenia...
— Ja, przepraszam cię, całkiem to pojmuję inaczéj, — mówiła Gietta. — Patrz na nasz świat, pokaż mi jednę żonę, któraby małżeństwo i przysięgę brała na serjo, jednego męża, któryby wiary dotrzymał. Dlaczegóż ja z dobrodziejstw tego poczciwego wieku naszego nie mam korzystać? Ściśle biorąc, nie odpowiadam za to, idę tam, gdzie przedemną poszli wszyscy... Straconego życia, uronionéj młodości nikt mi nie nagrodzi.
Schyliła się jéj do ucha.
— Starosta ex-mój kocha się w tobie do dziś dnia... słowo ci daję... ale ci go nie radzę, nudny, to mało... ale wyżyty i i zepsuty... rozumiesz... nieznośny.
Kasztelanowa udała że nie słyszy.
— Bądź pewna, że lepszéj nademnie przyjaciółki mieć nie będziesz...
Kusicielka widząc, że Nina nie odpowiada, poczęła o rzeczach obojętnych i wprowadziła do innéj sali...
Tu na uboczu rozmawiało kilka osób, Ignacy Potocki, Kołłątaj, Niemcewicz...
Pierwszy z nich miał twarz smutną i zamyśloną... Jest to jedna z tych wielkich a pięknych postaci wieku, która dowodzi, że nie wszystko w Polsce było zgnilizną i zepsuciem. Nie tylko, jak mówiła kasztelanowa Kamieńska (Kossakowska) płacił ów za przewinienie i błędy rodziny swéj, ale należy do najwspanialszych epoki téj zjawisk, umysłem a nadewszystko charakterem. Dla tego może znalazł dziś więcej nieprzyjaciół i sędziów niesprawiedliwie oceniających go, niż apologistów. Ignacy Potocki wśród wielu jeden pojmował i obowiązki potomka wielkiéj rodziny i wymagania wieku; czuł, że arystokracji trzeba było albo stać na wyłomie i pracować lub się położyć do trumny... Stawał więc wszędzie, nawet tam, gdzie jego rodzina i jego świat niechętnie go wiedzieli, a bronił nietylko sprawy kraju, ale godności stanu aż do ostatecznéj ofiary.
Piękne rysy jego twarzy w tym dniu jak zawsze były spokojne, oblicze pogodne, takie, jakie na medaljonie Schnorra pozostało... patrzał ale zdał się być obcym temu co go otaczało.. Ks. podkanclerzy, który mu towarzyszył z twarzą nabrzmiałą, oczyma wystającemi, wzrokiem niespokojnym, odgadującym, ruchliwym, stanowił typ nie łatwy do określenia. Z czoła widać było bystrość pojęcia, rozum przenikliwy, z ust pożądliwość świata i ambicją nienasyconą a niebardzo przebierającą w środkach; w wyrazie twarzy malowała się i duma dorobkowicza i plebejuszowska zazdrość a szyderstwo. Nic sympatycznego nie mówiło z téj fizjonomiji, na któréj przyszłość tajemnicza była i zagadkowa. Zdało się patrząc nań, że człowiek ten ma jasno przed sobą wyznaczony cel, ale dróg do niego wybierać nie będzie i ugiąć się potrafi... W oczach czytałeś oczekiwanie jakieś, które już go znużyło...
Mimo mnogości pism X. Hugona Kołłątaja, roli jaką grał, losów jakim uległ, z osób działających téj epoki nikt mniéj znanym nie jest... nikt pochwalić się nie może, by zajrzał w głąb téj duszy. Kołłątaj z małym wyjątkiem, dobrze był ze wszystkiemi, szczerze z nikim; nie miał przyjaciela, choć wielu liczył zwolenników... Jest to figura historyczna jedna z najtrudniejszych do ocenienia, bo niedokończona. Los nie dozwolił mu ani przyjść do marzonéj władzy, ani ofiar nagrody osiągnąć, ani wyrzec ostatniego słowa. Wiemy to tylko jedno że w przekonaniach i zasadach był człowiekiem swéj epoki i każde drgnienie ducha wieku oddźwięk w nim znajdowało...
Trzecim był Juljan Niemcewicz, niemniéj ciekawy owoc czasu, a jako człowiek, poeta, patrjota, nieodrodny syn kraju i wieku swego. Najszlachetniejsze serce, umysł bystry choć niesięgający głęboko, poczucie piękna wszelkiego potężne, wola słaba... wyjąwszy, gdy o ojczyznę chodziło.
Książę jenerał, który go znał najlepiéj i cenił wielki talent, zaklinał go w młodości, aby pracował i spoważniał; ale pan Juljan innym jak go Bóg stworzył być nie mógł. Zbyt ulegał wrażeniom wieku i otoczenia swego, którego błędy widział a sam uniknąć ich nie mógł. W chwili, o któréj mowa, byłto piękny młodzieniec, pełen talentu autor „Powrotu posła“, patrjota gorący i domownik a przyjaciel serdeczny posła pruskiego Luchesiniego, serdeczniejszy jeszcze wielbiciel saméj pani... niestety!
Nienawiść dla Moskwy, którą zachował do śmierci, była jedną z cech jego szlachetnego charakteru; brzydził się nią jako gwałtem i fałszem. Każdy piękny czyn go poruszał, ale téż każda śmieszność nieubłagane z ust wywoływała szyderstwo. Kochało go wielu, bali się niemal wszyscy. Przy wielkiéj miłości dla Polski, wychowaniem, nawyknieniem, ciągłém towarzystwem sfrancuziałém i kosmopolityczném, Juljan nabrał powierzchowności i fizjonomji obcéj; w pojęciach nawet czuć było więcéj Europejczyka niż starego polskiego szlachcica. Ale pojęcia te wierne wielkim zasadom wiodły go zawsze drogą postępu, ku prawdzie. W czasie sejmu wesołością swą, wiarą w przyszłość, dowcipem, żywością, gotowością serca i pióra Niemcewicz innym przodował.
Stare aureole Naruszewiczów, Krasickich, Trębeckich patrzały nań, jak na obiecującego młodzika jeszcze; dla ducha narodowego, dla kraju więcéj on uczynił niż oni wszyscy. Poetę zabił w nim obywatel; ale poszarpany laur zastąpił wieniec dębowy, zielony wiecznie. Oddał na ofiarę ojczyźnie więcéj niż inni, bo talent rozproszony na usługach, którego dla własnéj sławy samolubnie zachować nie chciał. Rzucił go kawałkami po gościńcu męczeństwa i wygnania.
Trzej panowie stali u wnijścia jednéj z sal; przed nimi ciągnęło się oświecone wnętrze, po którém jak cienie snuły się rozpromienione kobiety i nadskakujący mężczyźni. Ignacy Potocki zdawał się myślą być gdzieindziéj.
— Co mówisz, panie Juljanie, na to wszystko? — zapytał po chwili Ignacy Potocki. — Ja patrzę na nasze dzisiejsze położenie jak człowiek krótkowidzący, który się wysila dal zobaczyć, i sięgnąć jéj okiem nie może. Czyto stypa, czy chrzciny?...
— Ale chrzciny, panie Ignacy! — zawołał Niemcewicz. — Najświetniejsze nadzieje!... wydobędziem się raz ze szpon najjaśniejszéj carowéj i samoistną stanie rzeczpospolita na stopie innych państw europejskich, gdy dotąd była...
— Śpiącą, zgrzybiałą, upartą staruszką, niechcącą się ruszyć z krzesła — dodał Kołłątaj. — Ale panowie moi, pilnujcie się, aby w odrodzonéj rzeczypospolitéj zająć stanowiska dawne, i żeby młodsi nie ubiegli.
Obaj spojrzeli na Kołłątaja, który, jak zawsze, powiedział te słowa trochę gburowato dla wyrazistości i twarzy nadał coś tajemniczego.
— Panie podkanclerzy, — rzekł Potocki — jaśniejszym być prosimy.
— Nie jest to łatwém — rzekł ks. Hugo — ja sam nie widzę jasno, czuję raczéj. Jak wszędzie, tak u nas gotuje się coś zwiastującego nowy rzeczy porządek; nowi ludzie (boć i ja do nich należę) występują z łona narodu, ze dna społeczeństwa. Na tém dnie wre i kipi i budzi się do życia... lud.
— A! — zawołał Ignacy Potocki — bodajby co najrychléj wstał; mielibyśmy w nim do ocalenia ojczyzny droższego sprzymierzeńca niż króla jm. pruskiego i cesarzowę. To tylko nieszczęście, mości podkanclerzy, że lud nie dorasta w godzinie; że pierwszym objawem jego niemowlęcéj siły... burzenie; że nim przezeń się co odrodzi, wiele naprzód zginąć musi.
— Któż wie, czy nie taki jest rzeczy porządek? — spytał podkanclerzy — ja nie wiem.
— Ale zkądże dowód, że lud poczuwa się do synowstwa w rzeczypospolitéj? — spytał Niemcewicz.
— Dowodem to, że wy mu sami chcecie rozkuwać kajdany, czując, że go w nich długo nie utrzymacie — mówił Kołłątaj. — Ustawa nowa prawnie powoła go do życia; ale będzie tylko sankcją faktu, któryby i bez niéj stać się musiał.
— Właśnie dla zapobieżenia temu, aby nieprawnie nie przyszedł, my mu chcemy dać uznanie.
— Tak jest, — rzekł Niemcewicz; — szlachta zrzecze się przywilejów; wieśniak uzyska opiekę prawa, któréj nie miał, a kilkanaście lat spokoju i oświaty stworzy prawdziwy naród, gdy dotąd on cały w szlachcie się zamykał.
— Ale prędko — rzekł Kołłątaj; — ale nie skąpcie swobody, aby jéj wam nie wydarto. Wielki czas, żeby się to nareszcie dopełniło i żeby szlachta, rzuciwszy w kąt przywileje, jęła się do pracy, do znoju, do obowiązków.
— Znać w waszmości niedoszłego kaznodzieję, — rzekł Niemcewicz; — a do szlachty macie ząb, ojcze.
— Nie ja, nie ja! lękam się, aby zęba nie miał lud, który cierpi, czuje, i choć nie rozumie, odczuwa co się wkoło dzieje. Widzi, że ojczyzna upada, a panowie hulają i skaczą; że Moskal robi u nas porządek, a my mu się kłaniamy... A choć obiecujecie mu wyrzeczenie się przywilejów, w obyczaju tkwi szlachectwo i wyjątkowy stan, któremu prawie wszystko wolno.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Potocki — jak narzucić tłumom nienawiść powagi wszelkiéj.
— Ale ona się sama rodzi jako skutek codziennych upokorzeń i nadużyć.
— Niech tylko Bóg uchowa — dodał, poglądając na podkanclerzego Potocki — aby kto podsycał namiętność tłumu i zakłócił nam spokój publiczny, którego tak potrzebujemy. Mogłoby to być dziełem tylko ambitnego kogoś, coby chciał sam ludowi przewodzić; bo u nas tłum jest, ale ludu jeszcze niéma... tylko nazwisko.
Spojrzał na ks. Kołłątaja, który usta skrzywił.
— Panie hrabio! — odrzekł, nacisk pewien kładąc na tytuł, podkanclerzy — rozumiem, do kogo pijecie. Ale ten tłum nie potrzebuje ani poduszczeń, ani podszczuwaczy, ani tajemniczego działania... sam on już o sobie myśli... i o ojczyźnie.
— Przyznaję się, że tego nie widzę — rzekł Potocki.
— Ani ja — dodał Niemcewicz. — Gdzie o chleb trudno, tam się polityką nie zajmują...
— Na wsi, pewnie — rzekł Kołłątaj; — ale i w starożytności i w nowszych czasach miasta były zawsze sercem narodu; one dawały hasła, one szły z inicjatywą. Wiecie panowie, co tam wre pocichu i fermentuje na dnie téj spokojnéj Warszawy, która patrzy na wasze tany, skoki, szały, grę, miłostki, i czuje téż, że za nie płacić będzie?
— A wy, księże podkanclerzy — spytał Ignacy Potocki — świadomi jesteście?
— Niezupełnie, — rzekł Kołłątaj; — wszakże o moje uszy łatwiéj się coś obije.
— Obiło się co? — pytał Niemcewicz. — Mieliżbyśmy już naszych jakóbinów w kolebce?...
— Kto wie? może! — szepnął Kołłątaj. — Lud śpiewa piosenki, których dawniéj nie umiał; w szopkach przy żłobku Chrystusowym pokazują osobliwsze rzeczy. Spojrzyjcie na mieszczan, gdy ambasador ciągnie do zamku, jak na niego patrzą. Przysłuchajcie się rozmowom rzemieślników... Dalipan, tam praktyczniéj rozumieją politykę niż my.
— Nie powiem — odparł Ignacy Potocki, — bo lud ma jednę formułę polityczną... pięść, i jedno lekarstwo... wojnę, a nam trzeba spokoju, aby wyrobić siłę.
— Zacznijcież od siebie — szepnął Kołłątaj. — Nie marnujcie czasu,
Jgnacy Potocki westchnął.
— Wierzcie mi — rzekł, — łatwiéj z tego materjału, którym jest lud i mieszczaństwo, stworzyć naród, niż z nas eks-królików rzeczypospolitéj zrobić obywateli. Starych nałogów nie otrząsa się tak łatwo. Wieki stworzyły obyczaje, lata przetwarzać je muszą; ale przyznajcież nam choć dobre chęci!
— Gdyby wszyscy panowie podobnie szli do pana Ignacego — rzekł Kołłątaj...
— Toby panów nie było — rozśmiał się Niemcewicz. — Ale mój podkanclerzy, myśmy tu nie na sesji komisji sejnowéj, tylko na asamblach... powiedzże nam co weselszego!
— A zkąd wezmę? — spytał Kołłątaj.
— Choćby o naszych jakóbinach... — dodał nalegając Niemcewicz. — Ja ich sobie nie umiem wyobrazić, gdzie u nas na nich materjał?
— A gdzie był we Francji w przededniu rewolucji? Gorące jéj słońce zielone owoce w kilku dniach dojrzałemi czyni.
— Ks. podkanclerzy gdyby chciał, mógłby nam coś ciekawego powiedzieć, — dorzucił Niemcewicz.
— Powiedzieć nie, ale pokazaćbym mógł, — uśmiechając się powoli i oglądając dokoła, wyjąkał ks. Kołłątaj.
— Na Boga! proszę..
— Ale sekret...
Ignacy Potocki obojętnie słuchał, Niemcewicz był ciekawy, a przytém znany z tego, że sekretu utrzymać nie umiał, z tém tylko, że powierzoną mu tajemnicę dowcipnie ubraną w świat puszczał.
Ks. podkanclerzy obejrzał się raz jeszcze, ale grupy opodal krążyły, powoli sięgnął do bocznéj kieszeni sukni i dobył białą, niepoczesną blaszkę.
Sala była tak oświecona, że Potocki i Niemcewicz wyczytali na niéj z łatwością wybite niezgrabnie wyrazy:
— Cóż to jest? — spytał Potocki.
— Cóż ma za związek obyczaj piastowski... z jakóbinizmem polskim?
Kołłątaj ruszył ramionami, odebrał blaszkę i pospiesznie ją schował.
— Ja nie wiem, — rzekł, — to może znak i hasło..
— Czyje?
— Tych, coby starą piastowską kmiecą rzeczpospolitę zamiast szłucheckiéj stworzyć chcieli... Wiele się działo rzeczy za Piastów, o których już głucho było za Jagiellonów, a dziś ich i ks. Naruszewicz nie dojrzy.
— Piasto more! — rzekł Niemcewicz powtarzając, — bądź co bądź, już to nie kmiecie godło stworzyli... znać w niém pedanta nieco i łacinnika nie dobrego... Chłop Piasta nie pamięta i po łacinie nie umie.
Kołłątaj bystro nań spojrzał.
— Poprostu, ktoś ks. podkanclerzego zmistyfikował... — rzekł Potocki.
— Może, — odparł chłodno Kołłątaj.
— Piasto more! — powtarzał Niemcewicz. — Ale prosimy o objaśnienie.
— Żadnego nie mam, — rzekł Kołłątaj, — wiem tylko, iż ten znaczek służy za godło stowarzyszeniu jakiemuś republikańskiemu, które się bez szlachty obejść myśli i... może nie zbyt jéj jest życzliwe...
— To się pewnie u nas nie urodziło, — odpowiedział Potocki, — jest to naśladownictwo Francji, zasiane ręką nieprzyjazną...
— A jeśli zasiew się przyjmie? — spytał Kołłątaj.
— Tém gorzéj dla nas, — zawołał Potocki, — naśladowania wszelkie niewiele warte, w literaturze rodzą lichoty, w polityce potwory... Wszystko jest zaraźliwe, ale choroby szczególniéj...
Spojrzeli na siebie z podkanclerzym.
W téj chwili nadszedł Jan Potocki, który zapewne dla dodania fantastyczności scenie dnia tego przywdział był ubiór wschodni przywieziony z Marokko.
— Kochany kuzynie, — rzekł Ignacy, — przeląkłem się widząc cię... Cały ten wieczór dziwnie wygląda, a ty...
— A ja musiałem się do harmonji z nim dostroić, — uśmiechając się rzekł Jan. — Wy, co się zajmujecie polityką, nie macie czasu żyć... ja... tylko o tém myślę... Żal mi was.
— Zazdrościm wam, — rzekł Niemcewicz, — ale gdyby wszyscy żyć chcieli, ktoby w kuchni gotował?
— Może pan Bóg, — odpowiedział Jan Potocki, — i kuchnia mogłaby być niezgorszą wnosząc z reputacji kuchmistrza...
Wszyscy się rozśmiali.
— Ale cóż chcecie! — mówił wesoło Jan, — są ludzie, coby po polityce płakali. Nie ja... Jedni lubią ostrygi, drudzy politykę...
— Cóż słychać o balonie? — spytał Niemcewicz.
— Lecimy z Blanchardem, — rzekł Jan — stanowczo przyrzekł mi, że mnie bierze z sobą. Ziemia ciekawą być musi, gdy się na nią patrzy z góry... Ja i mój pudel musimy sobie pozwolić téj satysfakcji.
— Pudel także? — spytał Kołłątaj.
Jan Potocki spojrzał bystro.
— Pudle są wszędzie, panie podkanclerzy, gdzie są ludzie, sami oni nie puszczają się na odkrycia, ale w towarzystwie... ich pełno...
— Wzlecieć to nic, — przerwał Ignacy, — byle nie zlecieć i nie rozbić się.
— A gdyby? — spytał Jan, — raz w życiu trafia się kark skręcić; przyznasz, że heroiczniéj niepodobna, jak z mongolfierki...
— Ad astra! — rzekł ramionami ruszając Niemcewicz, — hrabia zawsze wzdychasz do wielkich rzeczy.
— Do nowych, panie Juljanie, — odparł skromnie Jan Potocki, — życie składa się z tak oklepanych ingredjencji, historja tak się powtarza, dnie są tak jednostajne, iż każda nowość dobrodziejstwem.
— Choćby skręcenie karku? — spytał Kołłątaj.
— Ale z balonu!.. Co chcecie, i to nie nowe! świadkiem los Faëtona...
Grupa coraz się powiększała, a rozmowa po chwilce zmieniła się zupełnie, obyczajem polskim zeszła na kobiety. Pani Lucchesini przechodząca właśnie zabrała Niemcewicza wiernego sługę, hrabia Jan poszedł za skinieniem pięknéj Julji, królowéj ówczesnéj salonów, któréj piękność i urok zaćmiewał wszystkie inne. Zostali w końcu chmurny i jakby nadąsany Kołłątaj i Potocki.
— Zabiłeś mi wmość klina tém swojém Piasto more! — rzekł p. Ignacy, — ale szczerze, wierzycie wy w co podobnego u nas?
— Nietylko wierzę, ale przekonany jestem, że istnieje... Lekarstwem na to szeroka swoboda i przyznanie praw człowieka ludziom... Oby tylko nie zapóźno...
To mówiąc, wymknął się ks. podkanclerzy spiesznie, o ile mu nogi i pedogra dozwoliły.
Poważniejsi ludzie znikali, piękniejsza tylko połowa... kobiety i młodzież nie umieli opuścić sal ks. podkomorzego, muzyka brzmiała, na dole szalonego tańczono mazura. Ks. Józef w kurtce, w opiętym stroju, prowadził rej w tańcu z Julją Potocką. Była to najpiękniejsza para w całéj Warszawie, a gdy na nich koléj przychodziła, widzowie otaczali kołem tańczących.. oczów oderwać nie mogąc... Po niejednéj z tych figur, w których cudna Julja wydała się nieziemską jakąś istotą, starzy, młodzi, kobiety, wszyscy w uniesieniu, jak na teatrze, okrywali ją oklaskami i okrzykami bez końca.
W upojeniu tańca, wesela, wina, muzyki... zdawało się temu światu, że miał zupełne prawo do tego życia i roskoszy, że sobą przedstawiał kwiat żywota, najwdzięczniejsze uosobienie ideału...
W chwili, gdy sale brzmiały jeszcze, gdy w jednéj z nich spijano toasty z kolei wszystkich przytomnych i wszystkich życzeń bezsilnych, za ścianą pieczary, w nędznéj dziurze, na słomie, szparą przyglądając się zabawie leżało dwóch stróżów z dóbr ks. podkomorzego. Czekali oni na ukończenie balu, aby wymieść jego szczątki.
Były to dwie postacie, które ukazaniem się swojém przeraziłyby towarzystwo, gdyby wyszły ze swéj kryjówki... dwaj ludzie łachmanami okryci, w koszulach brudnych, bosi i pijani... Oba oni od pół roku nie widzieli chaty rodzinnéj, zamiatali ogród, czyścili sale, a dla zalania tęsknoty upijali się rano i dolewając przez dzień, dożywali tak nocy.
Były to machiny do pracy, była to para bydląt, którą służba liberyjna mniéj może jeszcze warta, pomiatała jak niebożém stworzeniem... Rąbali drwa do kuchni, nosili wodę, zamiatali po koniach i ludziach... wreszcie, jak teraz, ze swéj jamy patrzali na ten błyszczący świat i nie uczyli się go kochać oczyma...
Obok tych istót ludzkich wybranych, z wejrzeniem jasném, z uśmiechem na ustach, z perłowemi ząbkami, z warkoczami złotemi, tych ludzi dwoje ledwie wyglądało na ludzi... Twarze mieli pożółkłe, wejrzenie osowiałe, usta spieczone, ciało popadane od pracy, na grzbietach reszty koszuli, na nogach obuwia reszty... Przez szparę w ścianie wciskał się do ich zakątka promień tego światła, które oblewało sale... to jeden to drugi przykładał oko i wzdychał... Widzieli wszystko i stół złotem zasypany, i lejące się wino, i kobiety rajskiéj piękności, słodko szepczące do uszu tancerzy jakieś obietnice szczęścia...
— Macieju! Maciéj! hę! śpisz? — mówił jeden potrącając drugiego, — ano spojrzta! jakie to bestyjstwo hece wyprawia! jak Bóg miły hece... a pije to, a skace, a śmieje się dyby małpy... i takie scęśliwe, ze nie potsebuje pracować nigdy...
— A cobyś i ty spał, jak ja, to nie gadał, co się nie godzi, — zamruczał Maciej — niby to ty nie wiesz, co nas Pan Bóg nierównie stworzył, — a jak jegomość z kazalnicy mówi (kiedy pana niema w kościele), im dano się tu najeść i napić i nadurzyć, a nam u Ojca niebieskiego dopiero przyjdą gody.
— Ale! będzies ty ich widział! rzekł pierwszy — naprzód, że nim się dochrapiesz do św. Piotra, nagrzeszysz srodze... a potém myślita, że oni i Pana Boga nie obałamucą! Abo to mu kościołów nie stawiają i nie kłaniają się... i nie pochlebiają.
— Tyle ty już Pana Boga nie miej za bajbardzo — rzekł drugi, on się zna na farbowanych lisach... Tyle ich, co tu użyją, aż ich wszyscy djabli pobiorą.
— A tymczasem nasz brat... męczy się i z głodu zdycha!
— Coś to nie słyszał o miłym Chrystusie, który przecie Pan Bóg był, a jak mu na świecie dojedli, — czy to my lepsi być mamy?!
— Toś mądry!... Pats no pats...
— Co mam patseć, a ocy sobie psować, mało się ich widziało, malowane kukły! Wolałby ja zobacyć wioskę swoją i chatę i matkę starowinę i żonę, co tam na przyzbie siedząc, ocy ociera.
— A ty no — nie z parobkiem — rzekł drugi szydersko.
Kułak mu nagrodził ten koncept boleśny.
— Cicho! a nuż posłyszą, dopiero sobie na cięgi zarobimy. Gdyby wiedzieli, że my tu siedzim za ścianą.
— A po cośmy téż wleźli, boć to ty spokusił — teraz siedź i nie wyleziesz, choćbyś z pragnienia zdychał, — a oni jak się rozskacą, to im psecie końca nie będzie do dnia... Lepiéj już spać, aby o żołądku zapomnieć, niż patrzeć głodnemu, jak jedzą i spalonemu, jak piją.
— Toć się psecie choć muzyki nasłuchacie, a to nie drumla i cymbały, — rzekł drugi. — Ale na tém urwała się rozmowa, oba zamyślili się o wsi i domu — rozmarzyli tęsknotą i sen powoli znużone skleił powieki.
W jednéj z sal kasztelan spotkał się z mecenasem Mierzyńskim.
— No cóż mi powiecie? spytał, — o waszym i moim klejnocie.
— Procesu zdaje się, że w żaden sposób nie dopuszczą. Jeźli kniaź zechce siedzieć w więzieniu, może i rok w niém zostać. Tymczasem, sam nie wiem, jak mu złą zwiastować nowinę.
— Jeszcze inną? — Spytał kasztelan.
— A może najgorszą ze wszystkich, jakie go mogły spotkać. — Przegraliśmy proces z X. Woronieckiemi na głowę... Nie pozostało żadnéj nadziei. Korjatowicz bez chleba, siostra jego bez posagu, ojcowiznę wezmą obcy.
— Kiedyż się to stało?
— Dziś panie kasztelanie. Sprawa była na rejestrze oddawna, — niespodzianie, umyślnie pędzono inne per non sunt i zachwycili nas nieprzygotowanych. Prawdę rzekłszy i gotowość na nicby się nie przydała. Sędziowie wszyscy byli ujęci, a najgorętsza obrona przeszła niesłuchaną... Korjatówka przepadła... Nie będę mu śmiał oczów pokazać.
Kasztelan westchnął.
— Biedny człek — rzekł, — zanosi się na to, że go zgniotą, a szczupła garść przyjaciół i życzliwych nie obroni... Co począć?
— Zejść z oczów ludziom... dosyć im w krótkim czasie dogryzł sam i zawinił książę. — Prędzéjby może przebaczono komu innemu, niż człowiekowi z imieniem, co się przeniewierzył swoim. Towarzystwo milcząc i bez dekretu skazuje na banicję, a kogo dotknie wyrok, zabity....
Kasztelan popatrzał na Mierzyńskiego i kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Panie mecenasie, bywało to przed laty może, kiedyśmy spójne ciało stanowili, dziś ile ludzi, tyle obozów, ilu mężów, tylu wodzów, a żołnierza nie ma. Banicja nie straszna. Ja tak źle nie tuszę.
Mecenas nic nie odrzekł, ścisnął tylko dłoń kasztelana i dodał grzecznie.
— Dopóki pan kasztelan go bronisz... i ja nadziei nie tracę.
Stary potrząsł głową.
— Mój mości dobrodzieju, — co ja mu jeden dać mogę, oprócz sympatji mojéj. Biedny chłopiec, — ale Pan Bóg cuda sprawia, — a ja wierzę w sprawiedliwą opatrzność.
I z uśmiechem tajemniczym dorzucił:
— Nie tak djabli czarni, jak ich malują.