Tajemnice stolicy świata/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TAJEMNICE
STOLICY ŚWIATA
czyli
GRZESZNICA I POKUTNICA,
Romans Jerzego F. Borna.
Przekład z języka niemieckiego.

Tom I.

WARSZAWA.
Skład główny i wszelka ekspedycya w Księgarni
Jana Breslauera,
ulica Miodowa, Nr. 489a

1871.


Дозволено цензурою.
Варшава, 26 Декабря 1870 г.




W drukarni Jana Cotty, przy ulicy Danielewiczowskiej Nr. 495a




ZNAK NA NIEBIE.

Noc i trwoga pokrywały niemieckie państwa. Brzemienna burza przyszłości zagrażała im i całej Europie!
Od dziesiątków lat nie umilkał huk dział; we Francyi chciwy krwi i sławy Korsykanin przemienił się z żołnierza na cesarza, aby świat przemienić w krwią przesiąkłe pole bitwy.
Wtedy na czarném niebie, ciemno sklepioném po nad udręczonemi ludy, ukazała się kometa z ognistym ogonem, dążąca z zachodu na wschód swoją nieskończoną, tajemniczą drogą. Meteor ten stał na firmamencie cudownie świecący i silnie ostrzegający, jako część odwiecznego światła, które stanowi siedzibę słońca, światła, przy którego blasku Bramin pisał swoje Wedy, które przed Mojżeszem przeciągało, które się zaćmiło, gdy krzyżowano Zbawiciela; jak odblask Boga, mówiący o jego wzniosłości — i wszechmocności....
Lud padał na kolana i pełen bojaźni i nadziei, modląc się wyciągał ramiona ku gwiaździe z płomienną rózgą.
Lud pytał, czy ta gwiazda zapowiada nową, niesłychaną klęskę, czyli też jest bozkim znakiem wybawienia?
W wysokim zamku hrabiego Stanisława Ponińskiego nie uważano na ów świetny, tajemniczy meteor; kryształowe, promieniejące okna współubiegały się z nim o siłę oślepiającego światła; zaledwie kiełkująca wiosna owiewała swojém obiecującém powietrzem wyłożone kobiercami przysionki i portyki.
W wysokich, po królewsku zdobnych salonach, snuło się równie świetne jak dobrane zgromadzenie. Hrabia przyjmował swoich dostojnych gość? z bajeczną okazałością, z grzesznie rozrzutną obfitością.
W koło długiego, cedrowego, rzeźbionego stołu, który się prawie uginał pod kosztownemi i rzadkiemi potrawami i winami, siedzieli posilając się i rozmawiaj; panowie i damy, a przez otwarte podwoje dochodził do nich ze sztucznych, w przyległym salonie urządzonych ogrodów, czarowny zapach kwiatów. Zręcznie oświetlony wodotrysk szeleszcząc, wyrzucał swoje niebieskawe wody, prawie aż pod sufit przyozdobiony pysznemi malowidłami, rozsiewał przyjemny chłód, a tymczasem dwie przecudnie piękne Czerkieski, które przed laty hrabia przywiózł z południa, w fantastycznych, złotem tkanych szatach, roznosiły kielichy z perlącém się chłodném winem.
Bogato tkane sztandary powiewały z podpartych filarami wysokich ścian, a niezliczone kandelabry szczerozłote z błyszczącemi kryształowemi świecidłami, rozsiewały morze światła.
Na czele stołu siedział, często na siedzącą na przeciw niego córkę hrabiego spoglądający, cesarz Napoleon Bonaparte, lew z pod Austerlicu i Marenga. Powodowany niezmiernemi planami, przybył on z Drezna potajemnie, z orszakiem swoim, na to zgromadzenie! Niezadowolony hołdownictwem prawie wszystkich sąsiednich krajów, wyciągnął nienasycone dłonie ku ogromnemu państwu rossyjskiemu.
Mały ten człowiek, o niezarosłéj, wyrazistéj twarzy, z garbatym nosem, niespokojném spojrzeniem i olbrzymio ambitnym duchem, w towarzystwie pięknego księcia Murat’a, imponującego wodza, który się lubił ubierać po teatralnemu, tudzież kilku adjutantów, w głębi sali oczekujących na jego rozkazy, przybył na zamek polskiego generała Ponińskiego, dla widzenia się z księciem Talleyrandem, tym zręcznym dyplomatą swojego czasu, tudzież z księciem Józefem Poniatowskim.
Nim usiedli do stołu, cesarz, którego potężne wojska już były zalały wszystkie główne drogi, wiodące przez Magdeburg, Lipsk i Drezno ku Wiśle, zyskał przez to pomoc Polaków, iż obecnym ich przywódcom przyrzekł odbudowanie królestwa, co zawsze było ich najmilszém marzeniem.
Tak tanie kupno chwilowo wprowadziło Napoleona w dobry humor, z coraz większém zatém upodobaniem przyglądał się pięknéj córce polskiego generała, któréj namiętne, ogniste spojrzenia we wnętrzu jego szczególniejsze znalazły odbicie!
Mówią wprawdzie, że ten zdobywca świata miał serce nieprzystępne dla miłości, i że był jeszcze zimniejszy od czasu rozwodu z Józefiną. Lecz ta ciemno-oka, pulchna, polska hrabianka, już przed rokiem wywarła na nim głębokie wrażenie, gdy ją z ojcem ujrzał na swoim dworze w Paryżu.
— Czy tylko to jedno masz dziecię, panie hrabio? rzekł cesarz do Ponińskiego, którego zaszczycił wysoką łaską, przyjmując jego gościnność.
— Tak, najjaśniejszy panie, hrabina W. jest jedyném mojém dzieckiem. Niestety! nie mogę żadnego syna stawić pod słynne sztandary waszéj cesarskiéj mości!
— Walczysz pan za stu, a piękność młodéj hrabiny przeważa wszystko! Bez pochlebstwa, książę Poniatowski, mówił zwracając się ku temu ostatniemu: wasza dumna ojczyzna posiada najpiękniejsze kobiety!
— I najwaleczniejszych mężczyzn, dodał Murat, który już ośmielał się dopełniać Napoleona.
— Bardzo dziękuję, odpowiedział Poniatowski wypróżniając kieliszek, bo cesarz pił pierwéj do niego.
— Książę wyglądasz smutny, małomówiący; spodziewam się, że nadzieja korony lepiéj cię usposobi!
— Przebacz, najjaśniejszy panie! To przejdzie!. Od czasu jak nad krajem moim, w tym pełnym nadziei czasie, jaśnieje na niebie ta gwiazda, jakaś dziwna, niepojęta opanowała mnie tęsknota!
Talleyrand, ta wieczna dla Napoleona zagadka, lekko i prawie nieznacznie uśmiechnął się.
— Książę mówisz o komecie — chodź — chodź! Na twoją pociechę pokażę ci, że moja gwiazda świetniejsza od niéj, zawołał Napoleon, podnosząc się i tém samém dając znak do wstania od stołu.
Podszedł ku wysokiemu oknu salonu, Poniatowski udał się za nim, Murat prawił grzeczności młodéj czarownéj hrabinie W. z domu Ponińskiéj, a Talleyrand rozmawiał z jéj matką i nieco już posiwiałym ojcem.
Z okna można było przypatrzyć się wybornie nocnemu niebu. Cudowna gwiazda ze świetnym ogonem stała ciągle na firmamencie, wywierając silne wrażenie na każdém ludzkiém sercu.
Napoleon Bonaparte chciał gwiazdę szczęścia swojego, jak niegdyś kardynałowi Feschowi, pokazać także polskiemu księciu, który może przeczuwał, że z zamierzonéj dzisiaj wyprawy już powrócić nie miał.
Cesarz wskazał mu ją.
Ale Poniatowski patrzał, lecz nie dostrzegł jéj.
Gwiazda Napoleona znikła i rozwiała się przy blasku meteoru!
W téj chwili stojący z dala książę Talleyrand zwrócił się w stronę Napoleona.
— I ty także jesteś meteorem, poszepnął, gdy Murat i Poniński wychylali znowu podane im przez Czerkieski kielichy — i ty jesteś meteorem, ale błędnym! Drogą twoją krew, nie zaś błogosławieństwo — zagaśnięcie twoje niedalekie!
Zdawało się, że zdobywca świata przeczuł te słowa, chociaż ich nie słyszał, lub że uderzony zagaśnięciem swojéj gwiazdy szczęścia przy komecie, rzekł do księcia:
— Jeszcze to jedno zwycięztwo orężne, moi panowie, a potem podobne duchowe! Musimy śpieszyć się, abyśmy nie dozwolili tryumfować Anglikom tém, że nas wyprzedzili w wynalazku, którego siła i działanie stanie się powszechném, a myślę tu o sile pary. Musimy uczynić ją naszą niewolnicą, a wtedy dopiero będziemy mogli mówić b naszym wynalazczym duchu!
— Niedawno z niesłychaném powodzeniem usiłowano w Anglii zastosować parę do ruchu, i przyjdzie czas, w którym dwaj wszechmocni władcy całym światem rządzić będą — z lodowatą spokojnością odpowiedział Talleyrand.
— A władcami tymi? szybko zapytał cesarz Francyi.
— Będą: para i litera!
— Jak to rozumiesz, panie ministrze? niechętnie zagadnął Napoleon, bo sądził, że Talleyrand wymówi jego imię.
— Mniemam, że para, która zaszumi po całéj ziemi, i gazety, najjaśniejszy panie, oświatę i postęp po całym święcie rozniosą! Dzisiaj to oboje jeszcze lekceważymy, dopiero powstaje — lecz kiedyś wielce spotężnieje.
— To coś proroczego, niejasnego i przesadzonego, utrzymywał Napoleon, nie lubiący gazet, i zbliżywszy się do pięknéj hrabiny W. przeszedł z nią przez salon.
Twarz Talleyranda o nieprzeniknionym wyrazie przybrała rysy, któreby można nazwać przeważnemi — Talleyrand nie był przyjacielem Napoleona, a jednak cesarz potrzebował go, jednak często słuchał słów jego, bo były dobrze rozważone, zręczne i mądre!
Książę ten znał świat i ludzi, głęboko przeglądał przyszłość, bo umiał rozpoznać to, z czego się wielkość rozwinąć miała!
Ze szczególnym wyrazem na twarzy szedł on za potężnym, małym człowiekiem, pożegnał obu generałów i połączył się z księciem Muratem.
— Dobrego powodzenia! rzekł Murat, pysznie wyglądający w swoim kawaleryjskim mundurze. Pokonani książęta Związku Reńskiego dostawili swoje wojska: 30,000 Bawarów, 14,000 Wirtemberczyków, tudzież 50,000 Westfalów i Sasów przybywa do nas! — Ej, mój książę, przed taka potęgą i niebo się ugnie! a przytém 1,300 dział! Teraz możemy ruszyć do drugiéj części świata!
Oczy Poniatowskiego zabłysły, a także i Ponińskiego oczarowały te śmiałe słowa, małżonka zaś jego tymczasem wydawała służbie rozkazy.
Nikt w téj chwili nie zważał na cesarza.
Napoleon Bonaparte wyszedł z piękną hrabiną z salonu do czarownego, sztucznego ogrodu, a ztamtąd do tak bajecznego trebhauzu, jakiego nawet sam cesarz nie posiadał! bo pełnego drzew wawrzynowych i palmowych, z daleko rozciągającą się zakwitłą pomarańczarnią i chłodnemi grotami.
Hrabia Poniński był niezmiernie bogaty, z dumą więc i radością przyjmował odwiedziny najpotężniejszego władcy na ziemi, nie domyślając się, że zburzy mu całe jego szczęście, a te przecudnie piękne trebhauzy wydawały się jeszcze rozleglejsze przy świetle przez błękitno-szklany sufit na nie spadającém.
Z kamieni wytryskiwały szeleszczące źródła, tu wodotryski igrały ze złotemi i srebrnemi kulami, tam wody ich krążyły w sztucznych łukach, w koło obficie rosły zwrotnikowe rośliny o potężnych liściach i ciemno-czerwonych kwiatach, kwitnęły róże, gęsty bluszcz i pachnące gałęzie jaśminu wciskały się w na wpół zacienione altany, w których miękkie ottomanki zapraszały do odpoczynku i marzeń, do użycia raju.
Napoleon Bonaparte i piękna W. byli sami tylko w tym raju, niewidziani przez nikogo, bez przeszkody przechadzali się pomiędzy palmami i wysokiemi drzewami mirtu.
Cesarz zawsze był małomówiący i spokojny, ilekroć znajdował się w towarzystwie kobiet, bo je mniéj poważał od mężczyzn, ale wyrażał się jeszcze zwięźléj, skoro w kobiecie perłę stworzenia podziwiać musiał, — dla tego pięknéj córce hrabiego Ponińskiego winien był kilka odpowiedzi. Mimo tego tak wielką znajdował przyjemność w jéj zachwycającém towarzystwie i w ciemnych oczach ułudnie uśmiechającéj, się hrabiny, że prosił, aby na chwilę weszła z nim do jednéj z mile ocienionych i pachnących altan.
— Ogród ten jest tak czarownie piękny, że spoczywając tu przy boku pani hrabiny, będę się uważał za przeniesionego do nieba, rzekł cesarz, i ujął drobną, kształtną rękę towarzyszki.
— Ej, najjaśniejszy panie, zalotnie odpowiedziała młoda hrabina: nigdy nie spodziewałam się, abyś w towarzystwie kobiety mógł chociaż na kwadrans być spokojnym i cierpliwym!
— Kiedy kto jest tak czarownie piękny, jak hrabina W., to i bóg wojny oprzeć się jéj nie zdoła, szepnął cesarz i usiadł na ottomance obok dumnéj polki w lekko oświetlonéj altanie.
Młoda hrabina uczuła, że wszechwładny cesarz, pochylając się przed nią, całował jéj rękę, — zwyciężył ją, bo i któraż gorącéj krwi kobieta broniła się hołdom pana świata? Objął on ją swojemi zdobywczemi rękami, — pocałunek cesarza dumną czyni! Piękna W. zarumieniła się — lica jéj pałały, jak kielichy kwiatów zwrotnikowych roślin — oczy jéj zaświeciły dziko, usta ściągnęły się do rozkosznego uśmiechu — cesarz coś jéj szeptał.
Córka hrabiego Ponińskiego dostrzegła, że niknie wszystko co ją otacza.
Niedostrzeżony przez nikogo uścisk był krótki i namiętny — pałające miłosne marzenie przejęło panią W. i Napoleona Bonapartego.
Wtedy zdawało się, że przez gałęzie, przez pełne zapachu alee, z ust jakiegoś ducha bolesne słowo: „Józefina,“ do nich z wiatrem doleciało.
Cesarz powstał szybko — kto mu śmiał przeszkadzać? Kto miał tyle odwagi?
Na marmurowych stopniach, otoczonych wijącemi się roślinami a z sali wiodących, stała stara hrabina Ponińska, — matka ośmieliła się obejrzeć za córką — ale za późno!
W téj chwili słudzy wpadli do salonu do hrabiego.
— Panie, wołali wybledli i przerażeni: stało się nieszczęście, — ognista gwiazda pokazuje już, co za sobą prowadzi! Jakiś powóz zaprzężony w cztery czarne konie przeleciał przez miasto. Koła i kopyta tratowały starców i dzieci — parskające zwierzęta rozhukały się — niepojętą szybkością wpadły po nocy — jakaś wysokiego wzrostu kobieta, mocno czarnym kwefem otulona, wypadła z powozu, — niepowstrzymane konie uniosły się — a woźnica z roztrzaskaną głową leży o jakie sto kroków daléj.
Zgroza przejęła także dostojnych gości zamku. Słowa sług sprawdziły się.
Rozwścieczone konie z powozem przeleciały jak piorun i znikły wśród nocnéj ciemności. Zdziwiony i przerażony lud klęczał obok czarno ubranej pięknéj kobiety, mówiącéj cudzoziemskim językiem i blizkiéj śmierci. Nikt jéj nie znał, nikt się nie dowiedział zkąd przybyła i dokąd dążyła — z objęć jéj wysunął się mały chłopczyk — ucałowała go jeszcze i wreszcie uległa w skutek skaleczeń po straszliwym upadku — szlachetne jéj rysy, czarnym kwefem otulone, były blade i zamarłe.
Ale świetny meteor niebieski, nakształt błogosławiącéj aureoli, rzucił swój blask na chłopaczka, którego biedni wieśniacy złożyli na szybko przyniesionych, zaledwie kiełkujących gałęziach i liściach, a niektórzy z nich przywołali pobożnego pustelnika Jana, który nie daleko miał swoją samotnię.
Szanowny ten białobrody człowiek, znany w całéj okolicy jako uczony i cnotliwy ojciec, przybył i złożył ręce do modlitwy, gdy ujrzał wybladłą nieznajomą damę i jéj synka. Mężczyźni i kobiety poklękali, bo jakaś niepojęta siła ukorzyła ich w proch, w chwili gdy pustelnik Jan podniósł dziecię, a opromieniła go niebiańska światłość.
— Świat zabrnął w grzechy i ciemność, rzekł starzec; nad nami unosi się znak boży, jak płomienna rózga; po tych dniach próby i nędzy, nastanie czas nowy i usłyszymy słowa Boga: Pokój wszystkim dzieciom ziemi — swoboda — miłość — ludzkość! A to dziecię pozostawcie mnie! Niech się nazywa Eberhard, jak dzień dzisiejszy, w którym nam je darowano!
Pustelnik Jan wziął dziecię na ręce i jeszcze raz pochylił się ku pozbawionéj życia matce — ludzie zasłyszeli niektóre jéj słowa i powtórzyli je uczonemu, mądremu mężowi.
— To była Niemka, powiedział, nie tłumacząc jéj słów. — Jako pamiątkę dla jéj dziecka biorę ten talizman, wiszący na jéj szyi na złotym łańcuchu; może kiedyś przyda się dziecku, które zaniosę do mojéj pustelni.
Starzec spojrzał na talizman — była to kosztowna ozdoba z dziwnemi, kabalistycznemi znakami! Na złotém dnie, którego owalne brzegi, utworzone były w środku z większych, a-po bokach z mniejszych błyszczących brylantów, znajdowały się trzy sztucznie z pereł ułożone, tajemnicze znaki: krzyży słońce i trupia główka. Wszystko to drobne, ale tak wykończone, tak misternie wyrobione, że stary pustelnik z niemym podziwem przypatrywał się temu arcydziełu. Włożył on złoty łańcuch na dziecię i ostrożnie zawinął je w szeroką swoją szatę, pragnąc je zanieść do swojéj samotni.
Lud zaś postarał się, aby przy pocieszających słowach pobożnego Jana, pomieścić nieznajomą damę w grobie usłanym gałęźmi i kwiatami.
Nikt nie dowiedział się jéj nazwiska. Nikt nie słyszał, gdzie się podziały dzikie konie z potłuczonym powozem.
A tymczasem chłopczyk Eberhard wzrastał u pustelnika Jana, który na wzór kaznodziei na puszczy, zdała i z blizka pocieszał i nauczał lud wiejski!
Téj jeszcze nocy hrabia Stanisław Poniński, nie chcąc przeżyć hańby swojéj córki, zastrzelił się, aby nie przebić kulą piersi swojego cesarskiego gościa, który jedyne swe dziecię, hrabinę W., poświęcił swojéj namiętności; Hrabina matka z rozpaczy przeklęła ją, — a takie przekleństwo matki przechodzi na dzieci i dalsze pokolenia!
W następnym roku pani W. powiła córkę, któréj nadano godność hrabianki, bo Napoleon dla usankcyonowania odziedziczonego po matce jéj szlachectwa, na chrzest przysłał zaufanego sobie powiernika!
Kometa znikła, — straszna ognista miotła zaparła Napoleonowi Bonapartemu drogę do drugiéj części świata. — Pod niebo sięgające płomienie Moskwy położyły straszliwy koniec jego nienasyconéj chęci podboju! Jego głodem i mrozem przetrzebione wojska, zaledwie znalazły drogę do nieszczęśliwego odwrotu z odwiecznych pól śniegowych. Polska upadła. Książę Poniatowski bohaterską śmiercią zginął na polu bitwy!
Atoli jeszcze raz błysnął zwyciężki płomień groźnego imperatora, ale po niewielu latach zagasł na zawsze.
Napoleon Bonaparte umarł samotny, wygnany, na podmywanej bałwanami wyspie oceanu!
Stara hrabina Ponińska wkrótce po mężu wstąpiła do grobu. Hrabina W. zaś wyjechała z dzieckiem do Niemiec i Paryża, i pełną dłonią używała życia, tak, że zasoby jéj zużyły się prędzéj, niż ochota do zbytków.
Przeminęły lat dziesiątki.
Po tym dopiero wstecznym w przeszłość poglądzie, rozpoczynamy nasze opowiadanie.


ROZDZIAŁ I.
Niemiec.

Gęste massy chmur piętrzyły się na niebie i zasłaniały słońce; wicher zwykle poprzedzający burzę, którego boją się marynarze, bo na wodzie wyradza się w pustoszący uragan, rozpostarł swoje potężne skrzydła i gnał przed sobą falę Północnego morza coraz wyżéj i wyżéj; szumiąc i gwiżdżąc pędziły one do wschodniego brzegu Anglii i tam rozbijały się z hukiem piorunu.
Doskonale silny i pięknie zbudowany bryg parowy walczył z dziko rozhukanym żywiołem, trzymając się drogi z Pas de Calais do Londynu. Pianą okryte bałwany to podnosiły go do wysokości domu, to znowu ciskały w otchłań wody, roztwierającéj się pomiędzy falami, jak straszliwy, wilgotny grób.
Silfrym okrętem huk wody i burzy miotał nieustannie, jak orzechową łupiną, tak gwałtownie rzucały nim bałwany do góry w powietrze, to znowu na dół w głębinę.
Na czarnych linach trzymali się majtkowie, z narażeniem życia wykonywając rozkazy wodą zlanego kapitana. Herkulesowa postać sternika, chociaż bałwany często groziły sprzątnięciem go z pomostu, stała niezachwiana na tyle okrętu. Silną dłonią kierował on „Germanią“ w pośrod nieustannego huku fal, starając się wszelkiemi siłami trzymać ją z dala od wybrzeża, którego niebezpiecznych miejsc dosięgła.
Bryg parowy „Germania“ znajdował się właśnie w pobliżu wyspy Chernes, do londyńskich doków już było blizko — ale zdawało się, że potężne koła machiny napróżno działają — burza i bałwany tamowały ich siłę!
Pioruny biły tak głośno, że zaledwie mężna było dosłyszeć rozkazy stojącego na swoim pomoście kapitana.
Wielkie krople deszczu przeinaczały i tak już mocno wodą zlaną okrętową osadę.
Z dnia zrobiła się noc ponura, — aż do głębi wzburzone morze huczało straszliwie.
Słuszny, pięknego wzrostu mężczyzna, silnie o przedni maszt „Germanii“ oparty, bez zadrgania, bez obawy, patrzał na toczącą się w koło niego zajadłą walkę. Bałwany ciągle nań pryskające, przemoczyły mu ciemny pled, okrywający jego piersi i ramiona, tudzież szerokoskrzydły kapelusz, mocno na czoło naciśnięty; — prawą ręką objął on maszt, i zdawało się, że owiewający go wicher i walka żywiołów przyjemność mu sprawiały, tak spokojnie przypatrywał się falującemu morzu, które jemu i jego okrętowi okropną śmiercią zagrażało.
Błyskawice złowrogo przyświecały, a niezmiernie szybko i gwałtownie z hukiem przelatujący promień światła, gwiżdżąc niby uderzał w piętrzące się bałwany.
„Germania“ zbliżała się do miejsca wybrzeża, na którém, w czasie kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, nie opodal od śluzy londyńskiego doku Katarzyny, leżał dom retmana i inne urzędowe budynki. Ztamtąd śledzono losy walczącego ze wzburzoném morzem parowca.
Urzędnicy celni i oficer ód marynarki stali na brzegu, blizko swojego kutteru, zwykle używanego na dopłynięcie do zbliżających się okrętów, lecz na który teraz wstąpić nie śmieli, bo nawet majtkowie z poważną modlitwą szli do niebezpiecznéj roboty na rozhukaném morzu.
— Dziwna rzecz, powiedział pierwszy z celnych urzędników patrząc przez lunetę: nazwa okrętu niebardzo zgadza się z jego flagą!
— Masz pan słuszność, odrzekł drugi: teraz wyraźnie już można rozpoznać parowiec — Germania i brazylijskie barwy! Ha, jeżeli wywinie się burzy, to obaczymy przecięż co nam przynosi, — zdaje się, że dzielnie zbudowany! Raz, dwa, trzy.... i naliczył sześć dział na pokładzie.
Oficer kuttera stał tam blizko i także przez dalekowidz przypatrywał się parowcowi, który cały był czarno malowany, tak, że z daleka wyglądał jak potwór walczący z falami. Dwa maszty i liny także były czarne, czarne skrzynie na koła, po większéj części mułem wodnym pokryte, czarny pokład, na którym pomimo niesłychanego niebezpieczeństwa, osada z wojskową dokładnością wykonywała wszystkie rozkazy.
— Tak, teraz to już zgubiony! zawołał jeden z celnych urzędników, bo błyskawica i piorun jednocześnie wypadły, tak, że ludzie na brzegu potruchleli, retmanów nie widać; — po takiéj przeklętéj burzy, obaczymy tylko szkielet okrętu!
Po tych słowach nastąpiła głucha cisza, — angielscy urzędnicy mają dla morskich nieszczęść swojego rodzaju najgłębsze współczucie.
— A jednak, moi panowie — patrzcie, oto tam znowu ta „Germania“ wydobywa się z otchłani — teraz koła dotykają wody, zdaje się, że po tém ostatniém wstrząśnieniu, burza nieco się uspakaja — łódź z retmanami zbliża się ku temu czarnemu znakomitemu parowcowi!
Urzędnicy zdumieni ujrzeli, że parowiec, nie przyjął ich pomocy i coraz bardziéj brał górę nad falami.
Człowiek, który oparty o maszt, stał jak posąg szydząc z najstraszliwszéj śmierci, był albo właścicielem okrętu, albo jego passażerem, bo prócz niego nie widziano nikogo podobnego. Można było rozpozna’ jego wynisłą postać i zarosłą twarz.
— Dziwne towarzystwo, mruknął oficer; nie ociągajmy się panowie, wsiadajmy na kutter, bo pogoda zaczyna się wyjaśniać!
Urzędnicy usłuchali wezwania, aby zadosyć uczynić swojemu obowiązkowi, który im oficer przypomniał, gdyż bądź co bądź musiał widzieć i słyszeć, co to był za parowiec, płynący pod cesarsko-brazylijską Hagą.
Majtkowie gotowi byli na skinienie, i wkrótce ruszył kutter, bo można już było rozwinąć żagiel na ciągle jeszcze huczącém morzu.
„Germania” przysunęła się bliżéj, zostawując za sobą łódź retmańską, jakby chciała tryumfować z tego, że bez pomocy, bez obawy, śmiałą siłą i spokojnie doków dosięgnie.
Teraz urzędnicy celni ujrzeli, że się nie omylili — ozdobny i zarazem dobrze uzbrojony okręt zbliżał się coraz bardziéj.
Z pomostu kapitana dało się słyszeć gwizdnięcie.
— Stopp! zawołano — iw kilka minut wsteczne obroty kół sprawiły, że parowiec, pomimo ciągle jeszcze wysokiego morza, pomimo że raz był w górze, drugi raz, znowu w dole, stanął cicho w głębi, aby okręt celników o ile możności mógł się ku niemu przybliżyć.
Człowiek w ciemnym pledzie stał zawsze przy maszcie, same tylko jego wielkie i pełne wyrazu oczy świadczyły, że brał udział w tym ruchu.
Nakoniec spróbowano na jednym i drugim pokładzie przytwierdzić żelazny, silnemi hakami opatrzony mostek, roboty wybornéj jak wszystko na „Germanii“ aby po nim celni urzędnicy mogli wejść na parowiec, na którym teraz równie jak i pierwéj panował doskonały porządek, jakby tylko co z portu wypłynął.
Kapitan przyjął urzędników ze spokojnym uśmiechem.
Badawczemu ich wzrokowi nie uszło, że „Germania” aż do najmniejszéj żaglowéj liny, najdoskonaléj była urządzona i według najnowszych doświadczeń zbudowana, — wkrótce też dowiedzieli się, jakim sposobem nazwa i flaga okrętu razem się zjednoczyły!
— Najpierwszą naszą czynnością, przy wstąpieniu na okręt, jest żądanie wykazu jego ładunku i innych papierów! powiedział pierwszy celny urzędnik.
— Oto, panowie, jest jedno i drugie, odparł dóbrą angielszczyzną zagadnięty, i to mówiąc podał mu elegancką, wielką puszkę, na któréj jaśniał herb złocony.
Celni urzędnicy otworzyli puszkę i z kosztownego okucia wyjęli starannie złożone papiery. Gdy je przejrzeli, można było dojrzeć na ich twarzach ową mieszaninę zdziwienia i uszanowania, jakie zwykle przejmuje urzędników, kiedy niespodzianie widzą przed sobą coś wielkiego i wzniosłego.
Kapitan „Germanii“ dostrzegł tego ich wyrazu, a gdy oficer marynarki przybliżył się i spojrzał na papiery, nie mówiąc ani słowa, wskazał stojącego u masztu człowieka w pledzie, jakby chciał powiedzieć:
— Oto ten, do którego należy „Germania“ i który wam tak prędko nakazał uszanowanie!
Teraz dopiero Anglicy jeden po drugim spojrzeli z zajęciem na człowieka, który dotychczas prawie nie zważał na to co się dzieje. Postać jego miała coś imponującego, można było z niéj wyczytać, że należy do doświadczonego i Odważnego bohatera. Twarz miał ogorzałą od słońca, ciemno-blond zarost prawie dziko otaczał jego usta i brodę; oczy miał duże i ogniste, przytém spojrzenie pełne powagi i uprzejméj życzliwości.
— Czy formalności już dopełnione, moi panowie? zapytał pełnym, silnym głosem, zbliżając się do urzędników — a zatém witam panów i zapraszam na przekąskę. Sandok!
Na ten odgłos ukazała się nagle z pod podłogi okrętu głowa murzyna, a gdy trzej panowie z kutteru kłaniali się nieznajomemu, czarny cały się wynurzył i stanął przed swoim panem, dla odebrania rozkazów.
Nakryj do stołu, mam nadzieję, że teraz to jakoś pójdzie, rzekł nieznajomy po portugalska, a mówił tym językiem równie płynnie jak po angielsku: gdy się będzie wpływało do doków, sądzę że najlepiéj przepędzimy czas na pogadance przy butelce winą, moi panowie, bo „Germania“ nie ma na sobie nic prócz mnie i moich podróżnych zapasów!
Panowie urzędnicy bardzo chętnie przyjęli zaproszenie i gdy burza coraz bardziéj uspokajała się, dali kapitanowi pozwolenie zbliżenia się do doku Katarzyny, a majtkom swojego kutteru rozkazali wrócić do strażniczego domu. Następnie udali się za gospodarzem do salonu, wymownemi słowy chwaląc doskonałość parowca.
Chociaż ci panowie widzieli już niejeden kosztowny, po królewsku urządzony okręt — jednak zdziwił ich przepych i wspaniałość, teraz przed ich wzrokiem rozwijające się!
Szeroki i głęboki, przyjemnym chłodem owiany salon, napełniało cudownie przyćmione, z góry przez mocne kryształowe szyby spadające światło. Ściany z lekko pachnącego różanego drzewa i w kunsztownéj rzeźbie przedstawiały zwrotnikowy krajobraz willi bajecznéj piękności. Zapewne był to widok dalekiéj posiadłości tego Krezusa! Złotem przetykane fotele stały w koło stołu, który jak zaczarowany stoliczek „odkryj się,“ miał na sobie wszystko co do książęcéj uczty należało. Srebrne półmiski z kurzącemi się pasztetami i wszelkiego rodzaju pieczeniami, inne znowu z ozdobném ciastem, zapraszały do skosztowania, a świeżość tego ostatniego w podziwienie wprawiła oficera i celnych urzędników.
— O, moi panowie, śmiejąc się odpowiedział właściciel „Germanii“, w ciągu mojéj podróży z Rio de Janeiro tu do Londynu, na niczém mi nie zbywało! W parowcu moim wszystko się zawiera, co tylko do wygodnego życia potrzebne, a przytém jest piekarnia i lodownia, z któréj Sandok przyniesie nam wina!
— W takich okolicznościach zapewne daleka podróż miłą być musi, wyrzekł oficer marynarki, Anglik, ceniący nadewszystko wygodę i dostatek.
— Skoro można mieć to wszystko, nie należy sobie odmawiać żadnéj przyjemności. Dosyć często zdarzało mi się, że w pustyni za szklankę wody byłbym oddał całą moją gotówkę, odpowiedział nieznajomy i lekko stanął na umieszczonéj obok niego w podłodze złoconéj sprężynie — w środku rozległ się czysty odgłos dzwonu — na ten telegraficzny rozkaz murzyn bardzo zgrabnie przyniósł na złotéj tacy kilka butelek i pięknie szlifowane kieliszki.
Towarzystwo zasiadło i kosztowało wybornéj małmazyi, a tymczasem „Germania“ po coraz spokojniejszych falach wiozła je do widnego z dala lasu masztów w dokach. Uszanowanie, jakie Anglicy okazywali cudzoziemcowi, tytułując go ciągle hrabią, wskazywało niewątpliwie, że właściciel „Germanii,“ podróżujący pod flagą brazylijską, należy do ludzi wyższej klassy.
— Jedno pytanie moi panowie, zawołał tenże w ciągu rozmowy, pogawędziwszy pierwéj o burzy i szczęśliwie uniknioném niebezpieczeństwie: zapewne słyszeliście co o miss Brandon!
— O téj poskromicielce lwów? A któż nie widział téj nadzwyczajnéj kobiety? odpowiedział oficer. Co do niéj ta tylko pozostaje wątpliwość, czy takiéj śmiałości przyczyną jest wstręt do życia, czy też upodobanie w okropnościach?
— Bardzo słusznie, i mnie to przychodziło na myśl, kiedy się dowiedziałem o jéj straszliwych przedstawieniach. A czy miss Brandon znajduje się tu jeszcze w Londynie? dodał cudzoziemiec patrząc w wypróżniony do połowy kieliszek, który trzymał w kształtnéj ręce.
— Przed trzema dniami odpłynęła parowcem do Niemiec, razem z towarzyszącymi jéj sztucznymi jeźdźcami, odpowiedział pierwszy celny urzędnik. Jest to tajemnicza, dziwna osoba! Miałem z nią do czynienia!
— No, to pan zapewne powiesz mi najdokładniéj, czy owa miss Brandon podobna jest do tego tu portretu? spytał właściciel „Germanii,“ i z małego, złotego pudełeczka wyjął ozdobną miniaturę, którą pokazał urzędnikowi.
Obraz mistrzowską ręką malowany przedstawiał twarz dziewicy wysokiéj piękności, ale właściwie ostro wyrazistych rysów.
— Niewątpliwie, zawołał urzędnik, i zdziwiony spojrzał na właściciela obrazu; zdaje mi się tylko, że ten portret musiał być robiony przed kilku laty, kiedy miss Brandon...
— Kiedy sławna władczyni królów puszczy była młodsza, tak jest! z właściwym sobie uśmiechem przerwał cudzoziemiec. Ale mimo to pan ją poznajesz?
— Tak jest, to ona, potwierdził oficer; te same szlachetne rysy, ten sam rozkazujący, ufny w sobie wyraz oblicza.
— A Więc do Niemiec — dziękuję panom! Ach, zbliżamy się do doku! Co za ruch niesłychany! Na prawdę, miejsca wylądowania w Londynie, od czasu jak ich niewidziałem, znacznie się zmieniły!
— Od lat dziesięciu wyglądają jak dzisiaj, przemówił starszy urzędnik.
— Bo też rzeczywiście już przeszło lat dziesięć jak opuściłem te doki, odpływając do Brazylii, odrzekł cudzoziemiec, który zdjął pled i teraz dopiero wystąpił z całą okazałością swojéj postaci.
Trzéj Anglicy, zdawszy raport urzędnikom portu, aby nie czyniono „Germanii“ żadnych trudności, pożegnali jéj właściciela i rzekli do siebie z cicha, że ten cudzoziemiec musi być albo niezmiernie bogatym dziwakiem, albo jednym z owych awanturników, którym podczas walk o tron brazylijski szczęście sprzyjało. W każdym razie zachwyciła ich jego uprzejmość, ale powątpiewali o jego pochodzeniu, chociaż w okrętowych papierach wyczytali jego wysoko szlachetne nazwisko.
W godzinę później „Germania“ stanęła przy bulwarku doku.
Równie jak teraz niesłychanie ruchliwe życie panowało na placu wylądowania w Londynie już w roku 18.., w którym zaczyna się niniejsze opowiadanie. O ile oko dosięgnąć może, widziano tam niezliczone okręty z flagami różnych narodów i dziki gwar ludzi. Na brzegu leżały towary złożone jedne obok drugich, dalej baraki, windugi, paki i pudła. Oprócz doku, do którego wpłynęła „Germania“ widziano w dali jeszcze dwa indyjskie, tworzące tyleż jezior, do których przez śluzy wpuszczano i wypuszczano okręty.
Jeszcze daléj zaś leżała otoczona czarną mgłą, z wiecznie buchającego dymu węglowego powstającą, nawet niebo zachmurzającą i zasępiającą, ogromna stolica Anglii, na cztery prawie kwadratowe mile rozległa.
Z téj strony, stojący na swoim parowcu cudzoziemiec widział Tower, ową starą twierdzę z zapadłemi murami i wałami na północnéj stronie Tamizy. Z pośrodka téj twierdzy wznosił się poważnie ostrzegający biały Tower, ów pałac królów Henryka III i następców aż do Henryka VIII, w którym Anna Bolena i Joanna Gray wyzionęły ducha, a książąt Edwarda i Yorku z rozkazu króla Byszarda III uduszono.
Dreszcz przejął cudzoziemca, gdy mu te obrazy przed oczami stanęły, chociaż teraz Tower tylko więzienie stanu, arsenał i archiwum w swoich ciemnych murach przechowywał.
Murzyn Sandok stał w pobliżu swojego pana i również ciekawie przypatrywał się życiu na placu wylądowania. Miał, na sobie niebieską liberyę, bogato srebrem wyszywaną, głowa zaś jego z wełniastym, kręcącym się czarnym włosem, była odkryta. Tam nikt na niego mimo tego wszystkie go nie zwracał uwagi, bo murzynów, kreolów i Turków dosyć wielu kręciło się w barakach.
— Sandok, zawołał pan parowca, zbliżając się do mostku prowadzącego na ląd: przywołaj sternika Martineza!
Murzyn, z właściwą swojemu plemieniu zręcznością, znikł w głębi okrętu — a po kilku minutach wszedł barczysty, silnie zbudowany człowiek, i zdjął glansowany kapelusz „Germanii.“ Pójdziesz zemną na ląd, Marcinie, jeżeli oddalić się możesz, gładko po niemiecku przemówił cudzoziemiec do sternika.
— Jestem na usługi, panie Eberhard dopóki „Germania“ stać będzie w doku, nie mam nic do czynienia. Meldowałem się kapitanowi — podsternik zastąpi mnie.
— A więc, chodź za mną, Marcinie; ta, któréj szukam, wyjechała do Niemiec.
— Pani hrabina?
— Miss Brandon, z naciskiem poprawił właściciel „Germanii.“
— Jestem na usługi, panie Eberhard, omyliłem się tylko!
— Muszę dowiedzieć się, do którego portu odpłynęła, a potém niezwłocznie udamy się za nią!
Pan Eberhard i sternik Marcin opuścili parowiec i poszli do biura portowego, gdzie spodziewali się dowiedzieć, dokąd udała się poszukiwana, bo właścicielowi „Germanii“ dużo na tém zależało.
Pan i służący, o ogorzałych od słońca, nerwistych rysach i silnych postaciach (bo sternik wyglądał jeszcze muszkularniejszy i wyższy od Eberharda), przesunęli się przez tłumy przybywających i odpływających, w blizkości których kręciło się mnóztwo nikczemnych łotrów, korzystających z każdéj chwili dla dopuszczenia się kradzieży lub kłótni i wyglądających jak prawdziwi szubienicznicy. Tacy ludzie nic nie szanują, prócz widocznie przeważnéj dla nich siły; ztąd też poszło, że niektórzy z nich obrzymiemu sternikowi i widocznie niemniéj silnemu jego towarzyszowi szybko i z całą gotowością z drogi ustępowali.
Właśnie gdy obaj zbliżyć się chcieli do urzędu portowego, pan Eberhard nagle zatrzymał się i spojrzał w oddaloną część bulwarku — dostrzegł tam gromadę ludzi, a pochodzące ztamtąd wołania mocno wzruszyły jego duszę.
I Marcin spojrzał w tamtą stronę.
— To są niemieccy wychodźcy, rzekł mimowolnie.
Byli to mężczyźni w długich niebieskich surdutach i kobiety w krótkich sukniach i czarnych chustkach na głowie. Obok nich i na ich ręku igrały i uśmiechały się dzieci rozmaitego wieku, jakby się w domu bawiły. Przewiacały się po ubogich skrzynkach i workach, w których rodzice ich unosili z sobą ostatnie mienie, i przemawiały do siebie swoim wiejskim językiem. Dziadek siwowłosy, który jeszcze odważał się na podróż do Nowego Świata, aby tam szukać szczęścia dobrobytu, którego tu nie znalazł, zaledwie mógł ukryć łzy w oczach świecące, gdy z załamanemi rękami ujrzał córkę, oddającą majtkom wielkiego okrętu resztki swojego majątku. Ale młodsi mężczyźni, już to z obawą, już z nadzieją spoglądali na drewniany, bujający budynek, któremu powierzyć mieli swoją przyszłość, swoje żony i dzieci, który miał ich zaprowadzić do nowéj ojczyzny, i wskazać drogę do uzyskania pracą tego błogosławieństwa, którego w swoim kraju nie znaleźli.
Na wszystkich twarzach wypisana była nędza, a na wielu głód nawet. Niektórzy, wydawszy ostatniego talara na daleką, niebezpieczną podróż, zaledwie jakąś wiązkę trzymali w ręku, zaledwie posiadali po kilka fenigów na zaspokojenie niezbędnych potrzeb następnych dni, bo złe żywienie biednych wychodźców na okrętach już było powszechnie znane.
Był to głęboko wzruszający obraz dla obu naszych podróżnych — scena życia portowego, nieopisanie zajmująca miłosierne serca.
Właściciel „Germanii“ zbliżył się kutym gruppom. Wychodźcy ci byli to rzeczywiście Niemcy; słowa, któremi do siebie przemawiali, sprawiły mu rozkosz słyszenia ojczystéj mowy w obcym kraju, rozkosz, która każdego Niemca przejmuje radością i dumą, gdy słyszy miłe mu dźwięki.
Ale właściciela „Germanii“ dźwięki te w owéj chwili dotykały poważnie i smutno! Dla czego tych przeszło stu mężczyzn i kobiet z dziećmi zapragnęło opuścić swoje domowe ognisko? dla czego błąkali się za niepewném i dalekiém?
— Zkąd jesteście, dobrzy ludzie? zapytał jednéj gruppy, i dla czego opuszczacie waszą niemiecką ojczyznę?
Mężczyźni i kobiety spojrzeli zdziwieni na obcego, który daleko od ich ojczyzny, przemówił do nich macierzyńskim językiem.
— Ze wschodnich Pruss, szanowny panie, odpowiedział jeden wieśniak. U nas już nic nie idzie, podatki wysokie, a nędza wielka! Zebraliśmy więc resztki mienia i z żonami i dziećmi idziemy za morze!.
— A dokądże zamyślacie udać się?
— Do południowéj Ameryki, kochany panie; tam potrzebują pilnych rąk i płacą ziemią!
— A wy? spytał zwracając się do drugiéj gruppy.
— My pochodzimy z Niemiec południowych, a tamci znowu z Nassau — u nas w kraju tkactwo już się na nic nie zdało! Boże, zlituj się! Same tylko machiny, kochany panie! A więc i my ruszamy do nowéj ojczyzny.
— Jakkolwiek trudno to będzie w naszych latach, dodał kiwając głową jakiś starzec, trzymający zgłodniałego wnuka na ręku, ale zapłaciliśmy ostatnim groszem za przejazd do Brazylii!
— Do Brazylii — biedacy... mimowolnie wymówił właściciel „Germanii.“
— Głód dokucza, kochany panie, zajrzyj-no pan w oczy mójej córce tu i moim synom tam? Daléj już nie idzie, nędza wzrasta, głód gryzie!
Sternik Marcin z bolejącém sercem spojrzał na starego, po którego wynędzniałych policzkach toczyły się łzy.
— Niech pioruny zatrzasną, mruknął zacny marynarz: Boże odpuść grzechy! to dopiero bieda!
— A wy tam? poważnie i prawie ponuro zapytał właściciel „Germanii“ stojących na boku, którzy przez oszczędność pozdejmowawszy trzewiki i trzymając je na plecach, boso do zachwalonego im kraju wędrować chcieli.
— My jesteśmy z Czech, szlachetny panie; rzemieślnik tam ssie łapę! Powiadają że tam w Brazylii ma być lepiéj!
— O nieszczęśliwi! zawołał — pan Eberhard: sami idziecie na spotkanie upadku i śmierci! Wszystko co wam opowiadano, to kłamstwo; tam panuje nędza i niewolnictwo!
— O nie mówcie tego kochany panie! nie odbierajcie, nam ostatniej nadziei, błagała jakaś młoda kobieta, przytulona do męża — inaczéj chyba morze będzie naszą ucieczką!
Właściciel „Germanii“ widział wzruszającą miłość, wzajem tych biednych ludzi łączącą — zbudował go obraz téj wieśniaczki, znędzniałéj i strwożonéj, a obejmującéj męża swojego, i chciał zawołać: „Jest więc jeszcze miłość na ziemi!
Wesoły uśmiech osiadł na ustach brodatego i ogorzałego pana; a Marcin tymczasem, dawszy sobie w bok kułaka, odwrócił, się, nie chcąc aby widziano, że płacze podobnie jak stary wychodziec.
— Dokąd poniesie was okręt? spytał właściciel „Germanii.“
— Do Rio, zawołało razem kilka głosów.
— To dobrze, mogę wam nastręczyć zyskowną robotę! Wszyscy, wszyscy znajdziecie to, czego się spodziewacie, — ale jeżeli tak zawsze coraz więcéj was opuszczać będzie swoją ojczyznę, cóż się z wami stanie! Czy to podobieństwo, aby w tym pięknym niemieckim kraju, nędza tak dalece wzrastała? O Marcinie! prędzéj, mamy teraz podwójny powód niezwłocznie wracać do ojczyzny, któréj już od wielu lat nie widzieliśmy! Coś mnie tam gwałtownie pociąga, i sądzę, że będziemy tam mieli wiele do czynienia, skoro ją obaczymy!
— I ja tak myślę, panie Eberhard. Niech pioruny trzasną! te przeklęte, gorące łzy mimo woli cisną się człowiekowi do oczu!
— Ty poczciwa duszo! Zaczniéjmyż więc nasz powrót o ile można najlepiéj, Marcinie: zróbmy dobry uczynek!
Wychodźcy słysząc te słowa nieznajomego, który rozmawiał z nimi po niemiecku i litość okazywał, ciekawi, nadzieją ożywieni, okrążyli obu tych ludzi.
— Pan chcęsz nam nastręczyć zyskowną robotę, wołali niektórzy; o uczyń pan to, o dopomóż nam. jeżeli możesz!.
— Słuchajcie, zawołał właściciel „Germanii:“ jeżeli Bóg na niebie dozwoli wam szczęśliwie odbyć podróż, a przybędziecie do Rio, udajcie się z tą kartą do attaché pana von Weis, to Niemiec z krwi i ciała!
— Karta — kto weźmie kartę? wołali zewsząd nową nadzieją ożywieni mężczyźni i kobiety.
— Czekajcie — każdy naczelnik rodziny dostanie taką kartę. Oto masz, ty stary! macie wy! i wy! Pan von Weis, za okazaniem mu tych kart i skoro mu o mnie opowiecie, wyszle was do posiadłości Monte Vero!
— Monte Vero? powtórzyli niektórzy przekręcając to nazwisko.
— Macie na kartach wszystko wypisane! Pierwéj nim tam przybędziecie, już dojdzie do Monte Vero list odemnie, który wam da robotę, mieszkanie i chleb! Bądźcie pilni i uczciwi, przynieście zaszczyt waszemu niemieckiemu imieniowi. Znajdziecie tam zarządców i robotników z naszéj ojczyzny! A oto, stary, masz tu pieniądze, abyście w drodze nie bardzo znękani i bezsilni przybyli do Rio, a potém do Monte Vero!
Mężczyźni i kobiety, z razu z podziwieniem patrzący na karty i pieniądze, padli przed właścicielem „Germanii“ i z dumą poglądającym na niego Marcinem, na kolana, i wyciągnęli ręce do sukni i palców nieznajomego, okrywając je wdzięcznemi pocałunkami.
— Niech was Bóg prowadzi, wy dzieci Niemiec, wyrzekł pełnym, donośnym głosem, i ścisnął dłonie najbliższych — wreszcie szybko odwrócił się od uszczęśliwionych, którzy pocieszeni śmiało teraz poglądali w przyszłość, od ocalonych, którzy żegnali go wdzięcznemi słowy, i wszedł szybko razem z Marcinem do urzędowego domu.
Tam ze wszelką gotowością uwiadomiono go, którą drogą odpłynął parowiec, użyty przez sztucznych jeźdźców, i po upływie chwil kilku Eberhard ze sternikiem wracał na „Germanię” wołając:
— Daléj, do Niemiec!
Nie mógł teraz zatrzymać się ani na jeden dzień — coś go silnie naprzód gnało; przejmowały go i napełniały jakieś gwałtowne uczucia, najrozmaitsze cele, do których dążył! Okropna zemsta — bozkie uczucie miłości i ocalenia, święte pragnienie szczęścia narodu.
Jeszcze przed zapadnięciem nocy „Germania” wypłynęła z doku — niebo zupełnie się rozjaśniło, a gdy zabłysły pierwsze gwiazdy, a blada tarcza srebrzystemi strzępami odbiła się w morzu, z pomostu kapitana zabrzmiał znak odjazdu. Sternik Marcin z radością skierował bieg jego w stronę niemieckich portów — silna machina sapała — koła jéj rozbijały wodę i uniosły „Germanię” do ojczyzny jéj właściciela.


ROZDZIAŁ II.
Wjazd króla.

Upłynęło kilka tygodni po tém, cośmy opowiedzieli. Łaskawy czytelnik niech raczy udać się z nami do Niemiec.
Przecudny, słońcem rozjaśniony dzień sierpniowy, uśmiechnął się nad bogato przystrojoną stolicą. Z okien i domów powiewają sztandary, po nad ulicami unoszą się kwieciste wieńce, całe wielce ożywione miasto wystąpiło w uroczystych strojach, pałace bogaczów i chatki ubogich jaśnieją świątecznie.
Król, który po śmierci swojego osiwiałego ojca objął rządy kraju, po przyjęciu hołdu, wraca z małżonką swoją do stolicy, dla wstąpienia na tron i zamieszkania w zamku ojców. To uroczystość dla ludu; od samego rana ciśnie się on przez ulice w stronę ogromnego miasta, którą ma przeciągać orszak królewski. Rzemieślnicy i cechy gromadzą się pod swoje chorągwie, aby wyruszyć z muzyką na przyjęcie monarszej pary, — na placach pełno życia, i radości — dzisiaj widzowie złotem popłacili za okna i balkony, a każdy tłoczy się jak może, byle tylko przypatrzyć się wjazdowi.
Ma on nastąpić nie przez wysoką z imponujących filarów utworzoną królewską bramę, jak zwykłe dawniéj tego rodzaju uroczyste pochody, lecz przez położoną na drugim końcu miasta bramę aleksandryjską, przy któréj urządzono łuk tryumfalny, u góry ozdobiony chorągwiami, girlandami, emblematami i promieniejącym od złota królewskim herbem. Ulice wysypano kwiatami i zielonemi gałązkami, a w pobliżu zamku znajduje się druga brama honorowa, po któréj bokach urządzono trybuny, dla, starszyzny miejskiéj i dla dostojnych osób.
Nakoniec około południa daleki huk dział zapowiedział zbliżanie się królewskiego orszaku.
Konni policyanci i galowo ubrana żandarmerya oczyszczają ulice i po obu ich stronach usuwają widzów na chodniki. Piechota z powiewającemi u hełmów kitami, tworzy na całéj drodze nieprzenikniony łańcuch. Wszystkich oczy patrzą w stronę, z któréj tak radośnie oczekiwani zbliżyć się mają.
Dźwięki janczarskiéj muzyki poruszają serca ludzkie — jéj tony są coraz głośniejsze, coraz silniéj brzmiące i upajające — fanfary przerywają je — orszak przybywa do tryumfalnego łuku — rozlegają się nieskończone okrzyki i roznoszą daléj, na przepełnione ludem ulice i place, na których głowa stoi tuż przy głowie — z okien i balkonów powiewają chustki i kapelusze.
Chóry muzyki grają hymn narodowy, tony jego wzruszają...
Król nadjeżdża. Każdy pragnie Widzieć go. Każdy pragnie podziwiać jego okazały, potężny orszak.
Pochód rozpoczynają czteréj marszałkowie na białych jak śnieg koniach. Za nimi w niejakiém oddaleniu jedzie oddział gwardyi z muzyką i rozpostartym sztandarem; w téj chwili powtarzają się znowu tysiączne odgłosy ludu.
Król w bogatym generalskim mundurze wjeżdża na pysznym arabie — przed nim czteréj reichsgrafowie niosą insygnia państwa na ciemno-czerwonych aksamitnych poduszkach.
Król ma około pięćdziesięciu kilka lat — czoło bardzo wysokie, podbródek nieco występujący, na twarzy wyraz życzliwości, a uśmiechające się usta niezarosłe, nosi ledwo dostrzegalne ciemnawe faworyty — na wszystkie strony łaskawie się kłania i widocznie cieszy go tak piękne przyjęcie, z jakiém po złożeniu mu hołdu występuje stolica.
Za nim na pysznych rumakach książęta królewskiego domu i bogata świta.
Znowu czteréj marszałkowie na białych koniach, a za nimi imponujący oddział kirassyerów, których mocno obsadzona muzyka dmie w rogi, naprzemian z muzyką gwardyi.
Błyszczący od słońca złocony pojazd, ciągniony przez sześć przepysznych ogierów, z których na każdym siedzi żokej, postępuje w niejakiéj odległości; w nim na bujającém wysłaniu siedzi królowa — i ona także łaskawie odpowiada na powitania narodu — ale zdaje się, że na jéj lekko zarumienioném licu i oczach ciemnemi powiekami zasłonionych, osiadł jakiś bolesny wyraz.
Królestwo są bezdzietni — może ta myśl w téj chwili mocniéj dolega krôlowéj, tronującéj w swoim złocistym powozie.
Następują potém paradne ekwipaże księżniczek, sióstr i siostrzenic królewskich — daléj dwór, a wreszcie znowu oddział gwardyi.
U wspaniałéj wysokiéj bramy tryumfalnej, przyjmują królewską parę deputowani stolicy — biało ubrane dziewice sypią kwiaty — obywatele i rzemieślnicy huczną muzyką witają wjazd, a szumny nieskończony okrzyk przeprowadza go aż do ogromnego i wysokiego zamku, który zewnątrz starożytną siwą ma barwę, wewnątrz jednak promienieje przepychem i wspaniałością.
W tronowéj sali król przyjmuje czołobitność zagranicznych posłów i ambassadorów, a każdy z nich w imieniu swojego monarchy składa dostojnéj parze zapewnienia najrzetelniejszéj przyjaźni i współczucia.
Po skończonéj ceremonii, udano się do stołu, do którego zaproszono samych tylko członków rodziny, gdyż wieczorem dopiero miało nastąpić wielkie przyjęcie, teatr i bal, pierwsza od czasu śmierci zgasłego króla uroczystość, na którą wydano mnóztwo zaproszeń; — owszem nawet uprzejmy monarcha, którego przyjęcie nadzwyczaj dobrze usposobiło, jeszcze pomnożył te zaproszenia, gdy po rozmowie z posłami, dowiedział się o przybyciu do stolicy w ostatnich dniach wielu znakomitych osób. Może też, jako niechętnie właściwie lubiący widzieć w około siebie liczne zgromadzenie, zapragnął na téj uroczystości dworskijé zjednoczyć wszystko, co godne było ukazać się na dworze. Król wołał raczéj sztukę i interesującą rozmowę, w mniejszém więcéj dobraném kółku, aniżeli świetne uczty i parady; królowa zaś zgadzała się ze swoim dostojnym małżonkiem, tómbardziéj że i sama piękne i szlachetne przenosiła nad strojny zgiełk.
Ale na pachnących, kwiatami i chorągwiami przyozdobionych ulicach ciągle jeszcze panowała radość. Tłumy ludu z okrzykami zebrały się przed zamkiem, a król ulegając powtórnie prośbom tysiąców głosów, pozdrawiając ukazał się na zamkowym balkonie.
O zmierzchu tłumy rozeszły się: — zaczęła się illuminacya, najświetniejsza jaką kiedykolwiek w stolicy widziano. Współubiegano się w rozwinięciu przepychu, z jakiém miasto jakby w dzień oświetlono. Pałace wysokich urzędników państwa wywoływały powszechne podziwienie, bo czarowały ustawieniem na nich kwiatów, obrazów i ogniów. Lecz główna ulica stolicy, daleko od zamku i do spacerowego ogrodu, aż do jaśniejącéj bengalskim ogniem bramy królewskiéj, wyglądała jak ogniste morze, z pomiędzy którego wystawały liczne przezrocza i marmurowe popiersia królewskiéj pary.
Wesoło usposobione tłumy, pełne podziwienia przechadzały się po ulicach i ścieśnione stawały przed najpiękniéj przystrojonemi domami.
Wkrótce powozy z trudnością utorowały sobie drogę do oświetlonego jak dzień zamku, w którym uwijała się wszędzie bardzo zajęta służba. Zaczęło się przyjmowanie królewskich gości.
Wybrano trzy obszerne salony na przyjęcie świetnego zgromadzenia, w którém obok zdobnych orderami generalskich mundurów, okrywających ludzi, zktórych wielu pod zmarłym królem w walkach z Napoleonem Bonapartem znakomicie się odznaczyło — znajdujemy także i cywilne fraki. Ministrowie i szambelani, posły i dygnitarze, książęta i znakomici uczeni, przechadzają się wiodąc półgłośną rozmowę, po okazałéj sali Krystyny, tak nazwanéj od naturalnéj wielkości portretu księżniczki, obecnym po większéj części nieznanéj — a w któréj źwierciadlanych szybach tysiąckrotnie odbija się światło promieniejących koronnych świeczników i kandelabrów. Pod ścianami ustawiony jest szereg miękkich krzeseł ze złoconemi poręczami, a pod okazałym portretem stoją: koronami odznaczające się wspanialsze fotele królewskiéj rodziny.
We czterech rogach sali Krystyny, po za kosztownemi aksamitnemi draperyami urządzono bufety, z których lokaje podawali tu wina, tam łakocie i lody. Poseł francuzki, książę Etienne, żywo rozmawia z wielkim szambelanem o wspaniałości wjazdu — lord Wood, ten starzejący się, wiecznie spokojny Anglik, z blond faworytami, nigdy nie siwiejącemi, gawędzi bardzo przyjaźnie z posłem brazylijskim, kawalerem de Villaranca, a tylko co przybyły i przez wszystkich dworsko powitany książę Waldemar, bratanek króla, mówi ze swoim szambęlanem panem von Schlewe o pięknéj miss Brandon, która od kilku dni wszystkim pozawracała głowy.
— Wasza wysokość nie raczysz zapewne odmówić swojego współczucia dla téj królowéj lwów, bo bez wątpienia jest ona jedném z najszczególniejszych zjawisk, rzekł pan von Schlewe, błyskając siwém okiem i o ile możności usiłując ukryć, że kuleje na lewą nogę. Jego niezarosła twarz, zwiędła i pomarszczona, ostry nos i blade usta świadczyły, że to jest przeżyty rozpustnik; nieprzyjemne zatém w bezstronnym widzu robił wrażenie widok tego pięćdziesięcioletniego szambelana. jako najpoufniejszego doradcy tego więcéj niż o połowę młodszego księcia.
— Obciąłbym ją widzieć, niedbale odpowiedział książę, witając księcia d’Etienne; zamów pan w tych dniach dla nas lożę. Wiesz panie Schlewe, że ja nie bardzo gustuję w tych damach cyrkowych, które za wiele mają do czynienia z bielidłem!
— O wiem, że mój książę chętniéj widzi wiejską niewinność, i wkrótce nie zaniedbam donieść o owéj miłéj dziewczynce, którąśmy przedwczoraj na szossie spotkali.
— Zrób to, panie Schlewe! rzeczywiście było to tak miłe stworzenie, jakiego już od dawna nie widziałem; jéj obraz ściga mnie! Ach, moja droga kuzynko, zawołał książę Waldemar, oddając uprzejmy wojskowy ukłon młodziutkiéj księżniczce Karolinie, która z matką, siostrą króla, właśnie do sali wchodziła: szczęśliwy jestem, że mogę cię tu powitać! Słyszałem, że byłaś cierpiąca i mocno nad tém ubolewałem!
— Przeziębiłam się — ale to już minęło, odpowiedziała księżniczka Karolina, ładna, zaledwie dwódziestoletnia dama, z mocno czarnym, gładko uczesanym włosem, który tylko różyczki zdobiły.
Księżniczka ma piękne, niebieskie oczy, ocienione długiemi, ciemnemi rzęsami, lica nieco blade, pięknie wykrojony trochę garbaty nos, a usta tak miłe jak łuk Amora. Ma na sobie powłóczystą białą suknię przetykaną różami, oraz lekką mantyllę, która skromnie dozwla widzieć prześliczną, szyję i pięknie ukształtowane wyższe części ramion. Błyszczący naszyjnik brylantowy, spadający aż do wykroju sukni na oślepiająco biały stanik, o tyle uobojętnia naturalną piękność księżniczki, o ile podwyższa takową u innych dam ją otaczających.
— Przebacz wasza książęca mość mojéj niewiadomości, mówiła zbliżając się do księcia; ale czy nie wiesz co to za jeden ten pan w portugalskim stroju, którego kawaler de Villaranca tak uprzejmie wita?
Książę Waldemar spojrzał w przeciwną stronę sali, i teraz dopiero postrzegł słusznego, około czterdziestu lat mającego mężczyznę, z dużą ciemno-blond brodą. Miał on na sobie, podobnie jak poseł, używany przy takich ceremonialnych dworskich uroczystościach, bogato tkany aksamitny półpłaszczyk, z pod którego wyglądał błyszczący brylantami order. Ozdobna szpada ze złotą rękojeścią wisiała u jego boku.
— Ze wstydem wyznać muszę, droga kuzyno, że jeszcze tego pana nie widziałem! Widocznie jest to grand z owego dalekiego kraju brylantów!
— Jego powóz zaprzężony we cztery przepyszne rumaki, zajeżdżał razem z naszym na zamkowy dziedziniec; murzyn w niebieskiej liberyi siedział na koźle!
— Nie zaniedbam wywiedzieć się o nim i zaraz kuzynce wiadomość przyniosę, odpowiedział książę, długo żegnając się ze swoją piękną kuzyną.
W téj chwili otworzono podwoje — paziowie, występujący jeszcze na tego rodzaju dworskich uroczystościach, ukazaniem się swojém zapowiedzieli panującą parę.
Król, prowadząc małżonkę, wszedł do sali — a kapela dworska, umieszczona na wybitej czerwoném suknem galeryi, napełniła ją hucznemi dźwiękami narodowego hymnu — dostojni goście według stopni uszykowali się w półkole.
Król zwykle sarkastycznie uśmiechający się, dzisiaj wyglądał wesoło, i z łaskawie rozpromienioną królową, witał świetne zgromadzenie.
Wielki podstoli, marszałkowie i szambelanowie weszli do sali Krystyny zaraz po damach pałacowych, a wielki szambelan kazał otworzyć drzwi wiodące do przyległéj sali księżniczek i daléj do sali teatralnéj.
Czarodziejskie wywierały w téj chwili wrażenie te w morzu światła pływające przestrzenie — pyszny był widok poruszających się w nich królewskich gości.
Król przemówił uprzejmie kilka dowcipnych słów do stojących przy nim najbliżéj ministrów i generałów, a królowa rozmawiała z księżnymi. Każdy z obecnych z bijącém sercem oczekiwał, czy go królestwo spostrzegą, i do kogo pierwéj przemówić raczą; każdy z tych panów dworu wzdychał do téj łaski, aby się nią pochlubić w liczbie niewielu uprzywilejowanych.
Gdy muzyka grała jedną z ulubionych królowi uwertur, król badawczo spojrzał po obecnych, i rozmawiał nieco z bratem swoim księciem Augustem, tudzież z siostrzeńcem księciem Waldemarem.
Nagle oko króla zajaśniało — ujrzał nieopodal roztropnego i dla tego przyjemnego mu kawalera de Villaranca, i zdawało się przytém, że go coś uderza. Polecił jednemu z adjutantów, aby poprosił bliżéj pana posła, i z całą życzliwością przemówił do brunatnego południowca o chudéj, prawie spiczastéj twarzy, który mu się nizko kłaniał.
— Panie kawalerze, wyjątkowo przemówił król po francuzku, bo poseł nie mógł się płynnie tłómaczyć po niemiecku — panie kawalerze, przypominamy sobie, że prosiłeś nas dzisiaj o posłuchanie dla jakiegoś hrabiego.
Król niby namyślał się, wreszcie wzywająco skinął ręką.
— Dla hrabiego de Monte Vero.
— Prawda, będziemy pamiętali to nazwisko!... Że prosiłeś nas dzisiaj o posłuchanie dla hrabiego de Monte Vero, i że w skutek własnoręcznego listu naszego nam wielce miłego chociaż także wielce dalekiego monarchy, upoważniliśmy was przedstawić nam dzisiaj tak gorąco zaleconego — uczyń pan to, kawalerze! Siadajmy, moja kochana! dodał król obracając się do małżonki i przystąpił z nią do krzeseł.
Księżniczka Karolina i jéj osiwiała matka usiadły, razem z niemi i pozostałe damy dworu, książęta zaś stanęli w blizkości. Goście gruppami usunęli się daléj w tył, albo po większej części wyszli do chłodniejszéj sali księżniczek.
W téj chwili, gdy i książę Etienne przedstawił królewskiéj parze jakiegoś znakomitego generała francuzkiego, zbliżył się z kawalerem de Villaranca do króla ów pięknie wyrosły nieznajomy, który poprzednio wpadł w oko księżniczce Karolinie. Jego imponująca postać, znakomitość, teraz dopiero wystąpiły w całéj pełni blasku, gdy śmiało i dumnie szedł przez salę — zdawało się, że z błogą spokojnością zbliża się ku równemu sobie, nie tak jak inni panowie dworu, którzy przez czołobitność zapominali o swojéj własnéj godności — wyglądało to, jakby jego szlachetna postawa mówiła: „Korzę się równie głęboko tylko przed Bogiem, nie zaś przed ludźmi!“
Król badawczo spojrzał na słusznego nieznajomego — całe otoczenie wpoiło wzrok w gościa, występującego w portugalskim stroju.
— Spełniam łaskawy rozkaz waszéj królewskiéj mości, przemówił kawaler de Villaranca; poczém cofnąwszy się nieco wskazał ręką: Oto hrabia Eberhard de Monte Vero!
— Eberhard — hrabia Eberhard! — powtórzył zdziwiony król — czysto niemieckie imię! — Mam zaszczyt i szczęście być Niemcem, który w dalekiém cesarstwie założył sobie nową siedzibę, rzekł Eberhard pełnobrzmiącym głosem.
— Rzecz ciekawa! przemówił król — musiałeś panie hrabio, brazylijskiemu dworowi wyświadczyć bardzo ważne i wielkie usługi, bo własnoręczne pismo twojego teraźniejszego monarchy jest wielce łaskawe, prawie z miłością dla ciebie skreślone. Masz pan wielkie posiadłości w dalekiém, obficie ubłogosławioném państwie?
— Rzeczywiście najjaśniejszy panie, Monte Veto obejmuje ośm niemieckich mil kwadratowych!
— To ogromny majątek, niejeden niemiecki książę nie ma takiego, z ironicznym nieco uśmiechem rzekł król — a wszystko zabudowane i uprawne?
— Po spełnieniu tego dzieła, przybywam odwiedzić piękną moją ojczyznę! Blizko dziesięciu tysięcy niemieckich robotników poświęca mnie swoje siły.
— A zatém cała kolonia!
— Wzniosła to rzecz, najjaśniejszy panie, — słyszeć tak łaskawe oznaczenie! Ona mnie ośmiela do proszenia o jedną łaskę!
— Mów pan, mości hrabio! Winniśmy podziękować kawalerowi za przedstawienie nam pana! Chętnie lubimy słyszeć o cudzych krajach, a témbardziéj kiedy tak szczególnie są z nami związane!
— Ośmielam się prosić, najjaśniejszy panie, o dozwolenie, abym jako Niemiec mógł złożyć u stop twoich mały haracz moich odległych posiadłości! Łaskę, jaką mi przez uprzejme, przyjęcie wyświadczyć raczysz, będę uważał za niezapomniane nigdy dobrodziejstwo!
— Haracz, pańskiłj kolonii? — żywo rzeki król, bo szlachetna, dumna śmiałość hrabiego de Monte Vero głębokie i szczególne na nim wywarła wrażenie, a także niezmiernie zainteresowało go oblicze tego pięknego mężczyzny — jesteśmy ciekawi! Prośbie pańskiéj niech się stanie zadosyć!
Pytający wzrok zdziwienia przebiegł z oka do oka, bo całe otoczenie króla zdumiało się, widząc takie znalezienie się obcego. — wszyscy więc niezmiernie byli ciekawi co się daléj, stanie.
Eberhard, hrabia de Monte Vero, cofnął się krokiem w tył — rozsunięto portyerę salonu, i zdawało się, że jedném jego skinieniem dzieje się wszystko co nastąpi.
Wszyscy spojrzeli ku wchodowi — nawet król i jego małżonka z uśmiechem spojrzeli ku wejściu, jakby im te dziwne intermezzo sprawiało przyjemną rozrywkę.
Na progu ukazał się murzyn w błękitnéj, bogatéj liberyi — w czarnych ręku niósł białą atłasową poduszkę, a na niéj leżały, rzucając magiczny blask, który ze wszystkich ust wywoływał mimowolnie cichy szept podziwu, trzy wielkie drogie kamienie, które przewyższając tęczowemi barwami całe światło salonu, świeciły jaśniéj niż gwiazdy.
Murzyn przeszedł przez salon blizko aż do króla, — wtedy upadł na kolana i pochyliwszy głowę aż do ziemi, trzymał przed nim aksamitną poduszkę z haraczem hrabiego de Monte Vero.
Scena ta wywarła szczególniejsze, a rzec nawet można, silne wrażenie na obecnych. Wywołały je nietyle owe trzy brylanty czarne, chociaż były tak kosztowne i rzadkie, jakich nikt ze świetnego towarzystwa dotąd nigdy nie widział, ile raczéj postać klęczącego murzyna i wyprostowana postawa dumnego, pięknego cudzoziemca, którego pojawienie się i dar teraz dopiero czarownie się zrównoważyły.
Był to dar królewski, bo te trzy kamienie, każdy wielkości gołębiego jaja, pysznie szlifowane, tak, że promieniały całym przepychem cudownego blasku, warte były kilka milionów.
Król powstał — tego się wcale nie spodziewał.
— Zdaje się nam, że nagle przeniesieni jesteśmy w jakąś bajeczną powieść Wschodu, rzekł z uprzejmym uśmiechem, przystępując do murzyna i przypatrując się brylantom. Co za przepyszna gra kolorów! Doprawdy panie hrabio, nie bylibyśmy w stanie złożyć takiego haraczu, bo czarnych brylantów wcale nie mamy!
— Pochodzą one z wymywalni Monte Vero, najjaśniejszy panie, są zatém tylko płodem moich posiadłości! Wszakże te tylko trzy czarne kamienie dotąd jedynie znaleziono!
— Przyjmuję panie hrabio twój dar, odpowiedział! król, i niech jeden kamień zachowany będzie w muzeum, drugi przeznaczam dla mojéj małżonki, a trzeci zachowam dla siebie! A teraz proś i mnie pan o jakąkolwiek łaskę!
— Niechże, najjaśniejszy panie, przez czas pobytu w mojéj ojczyźnie wolno mi będzie ukazywać się u stop twojego tronu: abym przez to mógł dowieść waszéj królewskiéj mości, że Niemiec, chociaż daleko założył sobie nową siedzibę, pozostaje jednak na wieki wiernym synem ojczyzny!
Król skinął na wielkiego szambelana, aby przyjął poduszkę i pokazał królowéj piękne kamienie, i padał hrabiemu Eberhardowi rękę do pocałowania — ale Eberhard nie ukląkł, bo już to było dla niego za wiele, że Sandok, według zwyczaju murzynów, rzucił się na kolana — lecz pochylił się i przyłożył królewską rękę do ust swoich.
Kiedy się wyprostował, wzrok jego padł na wysoki piękny obraz księżnéj Krystyny; przez chwilę zdało mu się, że powinien podziwiać ten piękny obraz, tę skromną, miłą postać, że on go jakąś magiczną siłą ku sobie pociąga, na co pierwéj nie zważał.
— A więc zamierzasz pan zabawić tu czas jakiś? rzekł król przerywając milczenie, gdy tymczasem obok stojący, w części podziwiali kamienie, w części hrabiego, który niewątpliwie musiał być Krezusem.
— Tęsknota mnie tu przygnała, najjaśniejszy panie — i — tu przerwał Eberhard — o najświętszym, najwyższym powodzie swojéj podróży musiał przemilczeć — i prócz tego potrzeba przyniesienia moim majątkiem, tu i owdzie, jakiegoś pożytku!
— Ach! coś z istniejącego przed laty związku cnoty! No, panie hrabio, jeżeli możemy ci być w tém pomocni — nie zapominaj, żeśmy ci dłużni! Teraz niech; dadzą aktorom znak rozpoczęcia widowiska! Chodźmy do sali teatralnéj rzekł król do swojéj małżonki; rozmawiającéj z miłą księżniczką Karoliną. Pan hrabia de Monte Vero będzie łaskaw towarzyszyć nam, prowadząc księżniczkę.
— Tak wysoka łaska pognębia mnie, najjaśniejszy, panie!
— O! spodziewamy się często jeszcze widywać pana, bo wyznać musimy, że życzymy sobie wiele jeszcze posłyszeć od pana, rzeki król wielce przychylnie. Chodź pan z nami.
Eberhard skłonił się przed zarumienioną księżniczką Karoliną, któréj na towarzysza przeznaczono cudzoziemskiego hrabiego.
— Ubolewam, półgłosem rzekł Eberhard, że jako nieznanego narzucono mnie waszéj książęcéj mości!
— O nie, panie hrabio, z tego powodu nie masz pan przyczyny do ubolewania, niezmiernie skromnie i miłe odpowiedziała ładna księżniczka, i oparła rękę na ramieniu Eberharda, i razem z nim obok członków królewskiéj rodziny przeszła za monarszą parą do przyległéj obszernéj sali teatralnéj, w któréj mnóztwo krzeseł ustawiono.
— Przypuszczać winienem, że pani chętniéj raczyłabyś podać rękę któremukolwiek z obecnych książąt, szepnął hrabia, gdy zajmował miejsce obok uśmiechającéj się Karoliny, chociaż łaską swoją wyświadczyłaś mi pani wielką radość!
— Przebacz, panie hrabio, ale wątpię o tém obojgu.
— Należę, wasza królewska wysokości, do owych ludzi, którzy śmiało mówią co myślą, a druga część słów moich, mnie dotycząca, pochodzi wprost z mojego serca!
— Jest to równie piękny jak rzadki dzisiaj przymiot, panie hrabio, i wyznać panu muszę, że tém milsze mi czyni pańskie towarzystwo! O ile na to dworska etykieta pozwala, i ja hołduję pańskiéj zasadzie!
Przedstawienie przerwało rozmowę. Śpiewano różne, pieśni, a potem nastąpiła komedya, z któréj dowcipu i przycinków król uśmiał się serdecznie, — także i księżniczka Karolina bawiła się bardzo, co spowodowało hrabię de Monte Vero do szczególniejszego uśmiechu. Był on to jakiś bolesny, to wesoły, w miarę jak hrabia w swojéj miłéj, młodéj towarzyszce, mimo jéj dostojeństwa, po strzegał nieprzymuszoną, wesołość. Damy i panowie dwaj, którzy i obok i za nimi siedzieli, zważali raczej na każde jego poruszenie, na każdą, zmianę twarzy, aniżeli na aktorów, bo hrabia Monte Vero, po dzisiejszym wypadku, był przedmiotem każdéj rozmowy, był lwem dnia! Łamano sobie głowy nad jego pochodzeniem, jakim sposobem doszedł w Brazylii do takiej godności i do tak ogromnych bogactw, i czego teraz w Niemczech szukał! Głośno robiono najdziwaczniejsze domysły, i jak to zawsze bywa między ludźmi, którzy nie lubią być zaćmiewani, dworskie kreatury także z uśmiechem na ustach — pozwalały sobie rozmaitych przymówek i rozmaitych przypuszczeń, mających na celu jedynie przedstawienie w dwóznaczném świetle nagle tak wysoko wyniesionego cudzoziemca.
Lecz Eberhard de Monte Vero nic tego wszystkiego nie słyszał, a gdyby nawet słyszał, byłby się odwrócił z wyniosłością, na jaką zdobywa się tylko siła duszy dojrzał w przeciwnościach losu! Zazdroszczono hrabiemu de Monte Vero, — bo i któż z niżéj od niego stojących wolny był od takich kolców?
Najsłynniejsza w stolicy aktorka, przy towarzyszeniu cichéj muzyki, melodramatycznie wypowiedziała poemat, który wywarł silne wrażenie na obecnych, a szczególniéj na czuléj usposobionych sercach kobiet, i zwilgotnił piękne, ciemno-ocienione błękitne oczy księżniczki Karoliny. Eberhard postrzegł tę oznakę jéj tkliwéj duszy, lecz szanował ją tak wysoko, że nie zakłócał świętości chwili.
Potém przedstawiono jakąś lekką sztuczkę francuzką, a wreszcie w sali Krystyny ozwały się trąby wzywające do tańca.
Lokaje podali lody i szampana, a damy i panowie rozmawiając uszykowali się parami, i pożywając chłodzące poziomkowe lody, popijali rozgrzewającém winem, co wywołało uprzejme słówka. Książę d’Etienne rozmawiał z księżną de Soest, namiętną damą, dworu królowéj; książę Waldemar przybliżył się do swojéj ładnéj kuzynki Karoliny, aby się dowiedzieć, jak jéj podoba się nowy ulubieniec dworu; szambelan Schlewe, stojąc na boku, rozmyślał, jakim sposobem najlepiéj i najzgrabniéj dostanie się do ładnéj niewinności z ludu, którą książę zawsze miał na oku, i postanowił nakoniec wezwać pomocy pewnéj pani Robert, która w podobnych rzeczach bardzo dobrze radzić umiała, i któréj wiele dam i panów dworskich we wszelkich delikatnych interesach używało.
Książę August, brat króla, rozpoczął bal z królową, bo król z powodu uderzenia krwi wołał nie tańczyć wcale; jednak pił szampana, który lubił jako napój podburzający.
Hrabia zaś Monte Vero stał w sali Krystyny z dala od tańczących, blizko ogromnego kandelabra, z założonemi rękami, oparty o filar pod galeryą; patrzał w obraz przedstawiający bladą, piękną, szlachetną postać kobiecą! Jéj ciemno-blond włosy zdobił perłowy dyadem, oczy błękitne, ciemne i marzące wyrażały głębokie cierpienie, a delikatnie wykrojony nos, miła twarz i różowo ubarwione usta były tak naturalnie odmalowane, iż wpatrzywszy się dobrze w oblicze księżny Krystyny, zdawało się, że jest żywe. Czarna, mocno przystająca suknia okrywała jéj wyniosłą postać — czarny welon niby spadał jéj z włosów na ramiona, — a na piersiach połyskiwała jakaś na wpół ukryta ozdoba.
Eberhąrd czuł, że coś pociąga jego oczy ku temu obrazowi, że zostaje pod wpływem jakiegoś szczególniejszego uroku, — zdawało mu się, że powinien pogrążyć się cały we wpatrywaniu się w te tajemną boleścią tchnące rysy, że mu błogo patrzeć w oczy jéj pięknéj damy.
A jednak były one tylko malowane — martwe.
Eberhąrd nie wiedział wcale kogo ten obraz przedstawia!
Wtém zdało mu się nagle, że ktoś wzywa jego spojrzeń — i zdarza się to często, gdy ktoś inny chciwie wzrok swój w nas wpoi!
Więc i oczy Eberhąrd a odwróciły się od obrazu i spotkały spojrzenia księżniczki Karoliny — postrzegła, że ją podpatrzono, i spuściła oczy.
Bolesne uczucie przejęło hrabiego de Monte, Vero, a w téj chwili sam nie wiedział dla czego — czy to ten obraz, czy całe zebranie, czy księżniczka, czy coś innego serce mi ściskało, co było celem jego podróży, a teraz znowu tak boleśnie duszy jego dotknęło? Dopiero kilka dni przebył w niemieckiéj stolicy, nie spotkał jeszcze ani mówił z Leoną, miss Brandon, — a jednak, spotkanie to byłe tak ważne, że bez zwłoki musiał się z nią widzieć!
Księżniczka Karolina nie tańczyła — czuł się jeszcze dla niéj obowiązanym, więc zbliżył się ku niéj powoi przeciskając się przez tłum gości.
Karolina ujrzała go, — Eberhard dostrzegł, że jéj łono podnosiło się i opadało — a przecięż przeszła tylko jednego poloneza z księciem Waldemarem — zkąd więc to falowanie?
Skłonił się jéj. Karolina przyjęła jego rękę, — lekka jak piórko poruszała się w jego objęciu podług ułudnych tonów wzniosłéj muzyki — słyszał jak głośno biło jéj serce — chwytał jéj oddech — ona coraz więcéj, coraz łatwiéj powierzała się jego kierownictwu — wirowo przebiegała salę pomiędzy innemi tancerzami, ta piękna, wyniosła para — sam hrabia Monte-Vero był także lekko wzruszony, lekko rozgrzał się tańcem, gdy z uśmiechem, pewną ręką odprowadzał księżniczkę do krzesła — i gdy się ukłonił na podziękowanie, z pod bogato haftowanego ubioru jego wysunął się błyszczący amulet, tak, że go księżniczka spostrzegła.
Była to kosztowna ozdobna z dziwnemi znakami!
Na złotém dnie, które obejmowały ramki owalne w środku z większych, a po bokach z mniejszych, błyszczących brylantów utworzone, znajdowały się trzy sztuczne perłowe znaki: krzyż, słońce i trupia główka.
Księżniczka zdumiała się — spoglądała to na amulet, to na oblicze Eberharda — i król zdawał się postrzegać tę ozdobę — Karolina miała zamiar coś jeszcze przemówić, a może zapytać o coś — lecz ten po niemym ukłonie, wprzód nim przemówił, już ją pożegnał i znikł z jéj oczu w tłumie gości....


ROZDZIAŁ III.
Leona.

W kilka dni późniéj, po ważkiéj uliczce stolicy, człowiek słusznego wzrostu mocno płaszczem otulony, śpieszył ku ciemno przed nim w głębi występującemu domowi. Uliczka ta prowadziła na otwarty plac, na którym wznosi się potężna, jak się zdaje okrągła budowla, będąca stołecznym cyrkiem.
Wieżowe zegary zaledwie zapowiedziały szóstą wieczorną godzinę, a jednak już było ciemno, tak, że oczy tego człowieka niewyraźnie tylko dostrzegły wejścia i okien od téj strony budynku. Dopiero gdy przyszedł bliżéj, latarnia niewielkie na okrąg światło rzucająca, dozwoliła mu dokładniéj rozpoznać najbliżéj leżącą część cyrku.
W téj chwili z cienia portyku przystrojonego słupami, wystąpiła uderzająco wielka i barczysta postać, która widocznie oczekiwała przybywającego.
— Czy to ty Marcinie? spytał przybyły półgłosem.
— Ja, na rozkazy, panie Eberhard!
— Czy dowiedziałeś się czegoś nowego?
— Przed godziną był u miss Brandon szambelan von Schlewe, gdy już się znajdowała na dole przy lwach.
— Czy mówił z nią?
— Nie, panie Eberhard, patrzałem przez okno w przestrzeń, i widziałem, że młody człowiek, zwany Harry, bardzo krótko go odprawił!
— Może miss Brandon widziała cię i poznała?
— Ani jedno, ani drugie, panie Eberhard!
— Czekaj na mnie tu gdzieś blizko, Marcinie! Barczysty, znany nam już z pierwszego rozdziału sternik „Germanii“ poczciwy marynarz, który dla swojego pana i dobrodzieja w każdéj chwili gotów był oddać duszę i ciało, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale pan Eberhard odszedł ku wejściu do cyrku — wszakże marynarz snadź nie bardzo dowierzał temu miejscu, bo przemówił do siebie: „Żeby go tylko coś u hrabiny nie spotkało.“
Marcin odszedł na bok, bo zbliżali się robotnicy cyrkowi dla zapalenia świeczników, bo miano zaraz otworzyć kassę. Pan Eberhard zaś wszedł po schodach wewnątrz budynku, prowadzących do mieszkania sztukmistrzów. Serce jego biło gwałtownie — dla oczekującéj go rozmowy mianowicie odbył tak daleką podróż przez ocean, i obaczymy, że wcale nie drobny powód tu go sprowadził Eberhard miał na sobie niepozorny szaraczkowy surdut i kalabryjski kapelusz, tak, że mógł uchodzić za robotnika.
Gdy się dostał na dosyć głęboki korytarz, jasno oświetlony kilku płomieniami gazu, głuchy ryk wskazał mu dokąd ma zmierzać, i wkrótce stanął przededrzwiami, na których przybita była złocona blacha, z napisem: „Miss Brandon.“ Eberhard nie czekając, potrzykroć zapukał, — coś wewnątrz zaszeleściło — powoli zbliżono się ku drzwiom i otworzono je — Eberhard stał przed poszukiwaną!
Gdy światło gazowe z korytarza rzuciło jasny blask na twarz Eberharda, Leona Brandon bledniejąc w tył się cofnęła, — przez chwilę stała nieporuszona, tylko jéj pięknie wykrojone usta mimowolnie wyszeptały kilka słów największego zdziwienia. Wysoką postać miss Brandon okrywała czarna powłóczysta suknia bez ozdób i garnirowań, — ciemne, lśniące włosy miała gładko uczesane. W jéj zbladłych rysach mimo przerażenia można było wyczytać chęć panowania; wysokie jéj czoło, zagięty nos, śmiały krój całéj twarzy przypominały władczynię, a jéj wielkie, ciemne oczy świadczyły o niepowściągnionych namiętnościach.
Cofnęła się krokiem wstecz do środka pokoju, a Eberhard korzystając z tego przystąpił bliżéj i drzwi za sobą zamknął.
— Jesteśmy sami, pani hrabino, rzekł silnym głosem, przebiegając okiem przestrzeń, w któréj głębi postrzegł wielka złotą klatkę z trzema lwami.
— Eberhardzie — zawołała miss Brandon, coraz mocniéj panując nad sobą — mniemałam, że mnie uwodzi jakieś złudzenie, gdy przechadzając się wczoraj po parku, przelotnie ujrzałam cię przejeżdżającego powozem.
— Nie mylisz się pani — właśnie cię szukam!
Miss Brandon teraz już znowu odzyskała spokojność, jéj dumnie zimne oblicze uśmiechnęło się i może pozbyło przez to ostatniego śladu przerażenia.
— Co za szczególna maskarada, panie hrabio! rzekła patrząc na robotniczą odzież Eberbarda.
— Prawie tak szczególna, jak tutejsze otoczenie pani! Przybywam, pani hrabino Ponińska, zażądać od pani mojego dziecka!
— Pańskiego dziecka? Dziwne żądanie, mości hrabio! Dziecię pańskie jest także mojém — a dla czegóż to pan nie nazywasz mnie swojém nazwiskiem, skoro przecięż jestem pańską żoną?
— Byłam, chciałaś pani powiedzieć, hrabino Ponińska! Mniemałem, że ta epoka naszego życia już na zawsze przeminęła! A przynajmniéj nie wiedziałem, że po wszystkiém, co przed blizko czternastu laty zaszło, jeszcze coś pani winienem.
— Byłeś pan w Ameryce.
— A teraz tu przybywam, aby moje dziecię, moją córkę, którą wtedy pani pozostawić musiałem, teraz pani odebrać! mówił Eberhard spokojnie, bez uniesienia.
Leona Brandon, którą on nazywał hrabiną Ponińską, niby szukała krótkiéj odpowiedzi, — niby nie mogła znieść spokojnie widoku stojącego przed nią dumnie wyprostowanego człowieka.
— Pani milczysz — wahasz się — mój domysł! — zawołał teraz Eberhard, a oczy mu silniéj zabłysły — gdzie jest moje, dziecię?
— Uspokój się panie hrabio!
— Odpowiedzi żądam — nie próbuj pani moich względów i spokojności straszliwiéj niż to dusza ludzka mimo wszelkiéj przewagi znieść może. Wzrok pani nabiera wyrazu, który mną wstrząsa — moje dziecię — umarło!
— A gdyby i tak było? zimno, i z przeważnym śmiechem spytała Leona, jakby radowała ją troska stojącego przed nią człowieka.
— A więc w takim razie — pani je zabiłaś, wyzionął Eberhard i przybliżył się do straszliwéj. Stała ona na drodze dla nienasyconéj pani ambicyi, dla ambicyi, która panią aż do areny przywiodła, aby pokazywać zdziwionym, że królowie pustyni do nóg twoich padają. Gdzie dziecię moje? Żądam wyznania — a potem osądzę!
Leona słuchała słów Eberharda z coraz większem rozdrażnieniem — oczy jéj iskrzyły się, łono gwałtownie wznosiło się — ręce drżały z gniewu na to, że ten człowiek w taki sposób śmiał przemawiać — w rysach jéj widać było niepomiarkowaną namiętność — usta dyszały zgubą — z oczu wypadały strzały.
— Odmawiam panu wszystkiego! poszepnęła.
W takim razie potrafię przymusić panią! zawołał Eberhard, straciwszy spokojność i cierpliwość, albowiem obawa o życie swojego dziecięcia wszystko przewyższała.
Leona znowu się cofnęła; — groźna myśl opanowała jéj zmysły i rozum — tylko kilka kroków oddzielało ją od złoconéj kraty klatki, w któréj lwy tu i tam niespokojnie się kręciły; — jéj mała, kształtna ręka zbliżała się do klamki, otwierającéj drzwi klatki; jeszcze jedno poruszenie, a bestye te miałyby wolną drogę do śmiałego wyzywającego człowieka, który nie skrzywiwszy się nawet patrzał na tę okrutną pogróżkę — nic w nim nie zdradzało ani obawy ani przerażenia — jak bohater stał nieustraszony w obec śinierci gdy Leona kładła rękę na klamce.
To wszystko działo się w chwili największego rozdrażnienia.
— Otwórz pani kratę, rzekł z zimnym spokojem — i ja z tamtéj strony oceanu przywykłem do obcowania z takiemi bestyami — wprawdzie trzem ulegnę, ale nie sądź pani, abyś przez to uwolniła się od odpowiedzi na moje pytanie! Jeżeli pani nie powiesz, gdzie mam szukać mojego dziecka, które teraz już musi być blizko szesnastoletnią dziewczynką, to się świat dowie, że matka miss Leony Brandon, hrabiny Ponińskiej...
— Wstrzymaj się pan, wrzasnęła Leona wyciągając ręce jak do obrony. Pan wiesz...
— Wszystko! Gdzie moje dziecię?
— Po naszém rozłączeniu, oddałam je, wyjąkała Leona w krótkich przerwach, mojej pokojówce — ona zaś dała je na wychowanie pewnéj rodzinie...
— A nazwisko téj rodziny?
— Była to rodzina jakiegoś kancelisty Furscha, który utrzymywał zakład wychowania!
— Daléj, daléj — muszę wiedzieć gdzie mam szukać mojego dziecka, abym je mógł przytulić do ojcowskiego łona, abym je uszczęśliwił, mówił Eberhard głosem, w którym przebijało się gorące uczucie i tęsknota.
— Rodzina ta gdzieś znikła, wszelkie moje poszukiwania były nadaremne.
— A więc pani trudziłaś się? — z przerażającém szyderstwem mówił Eberhard.
— Tyle tylko dowiedziałam się, że mąż młodéj wówczas kobiety, która zabrała dziecię, przebywał w parku bez schronienia — bo go poszukiwano!
— Niegodziwa! w jakież ręce dziecię moje wydałaś! zawołał boleścią dręczony Eberhard, tuląc twarz w dłoniach. Biada ci, jeżeli go nie znajdę — biada ci, jeżeli, co jeszcze straszliwsza, znajdę je grzesznicą — jeżeli, odziedziczyło krew twojéj matki!. Wtedy — o wtedy wyczerpie się aż do dna i moja nawet cierpliwość — zgnębię cię, nie przez to, abym miał na tobie położyć moją rękę — o, uchowaj mnie Boże od tego! — nie, ale kara twoja będzie daleko sroższa!
Leona z wewnętrzném przerażeniem wysłuchała groźby człowieka, którego straszne cierpienie widziała i którego gwałtowny charakter znała; wiedziała, że słowa swojego dotrzyma, więc się go obawiała.
W téj chwili otworzyły się w głębi przestrzeni wielkie i szerokie drzwi — prowadzące na korytarz do ujeżdżalni. Na progu ukazał się młody dwudziestoletni chłopiec w srebrnych łuszczkowych trykotach, w których jego postać wybornie się przedstawiała — przez chwilę stał zdziwiony, ujrzawszy obcego przy miss Brandon, i zmierzył go od stop do głowy.
— Jeszcze téj nocy poszukam w zwierzynieckim parku tego włóczęgi ściganego, mówił z cicha Eberhąrd; oby Bóg dozwolił mnie i pani, abym znalazł dziecko!
I zmierzał ku drzwiom.
Leona odprowadzała go nienawiścią pałającym, ponurym wzrokiem.
Gdy drzwi za sobą zaniknął, rozkazująco rzekła do młodzieńca stojącego w głębi z założonemi rękami:
— Harry, czy dobrze przypatrzyłeś się temu człowiekowi?
— Poznam go między tysiącem! z zapałem odpowiedział młody.
— Nawet gdy zamiast tego ubioru, włoży zdobny orderami i ukaże się pomiędzy książęty?
— Nawet i wtedy, miss Brandon, dla pani znajdę go wszędzie!
Leona zamilkła na chwilę — pogrążona w ponurych myślach patrzała przed siebie — jéj namiętna, dzika dusza wydała wyrok, wywołany groźbą Eberharda i jego dla niéj niebezpieczném pojawieniem się.
— Nienawidzę go — poszepnęła — i wyznaj Leono, ty się go boisz! To haniebnie — albo ja!
Spojrzenie Harrego z zachwyceniem zawisło na miss Brandon, która miała nad nim wszechmocną, władzę.


ROZDZIAŁ IV.
Zbiegowisko.

Usiłowania Eberharda, wspieranego przez wiernego Marcina, względem wykrycia pobytu kancelisty Furscha, pozostały nadaremne, pomimo że aż do późnéj nocy nie spoczywając śledzili tego włóczęgę. Natomiast zaś znaleźli tyle nędzy, że Eberhard nietylko wydał całą gotowiznę, jaką miał przy sobie, lecz i następnego wieczoru ponowił swoją szczodrobliwość. Błogo mu było, że tu i ówdzie ulżył losowi nieszczęśliwych i ubogich, témbardziéj gdy sam zbolały tém, że jego dziecię także może cierpi głód i niedostatek — może przypadkiem, nie domyślając się tego — między poratowanymi, wybawił je z najostateczniejszéj nędzy.

Eberhard i Marcin przebiegłszy park zwierzyniecki, ten wielki do lasu podobny zakład, rozciągający się od jednéj do drugiéj rogatki i służący zakurzonéj stolicy za miejsce spoczynku, za nadejściem wieczoru wrócili do domu po nadaremnych według wskazówek poszukiwaniach. Policyanci już od kilku miesięcy szukali Furscha, nakazywano już liczne obławy w nadziei znalezienia tego złoczyńcy w parku lub na przyległych drogach — ale dotąd wszystko było nadaremne, chociaż otrzymywano wiadomości, że poszukiwany, podejrzany o zamordowanie w pobliżu karczmy jednego z wiejskich roznosicieli listów, nocować będzie w parku albo na również przeszukanéj, nieco daléj leżącéj Sarniéj łące. Owszem, przypuszczano nawet, że ten przebiegły zbrodzień sam pisywał owe listy, dla wprowadzenia policyi w błąd, i dla tego postanowiono, że skoro nowy list nadejdzie, przeszukane ostaną wszystkie przez włóczęgę używane kryjówki, któych w listach nie wymieniono.
To nadaremne śledzenie i poszukiwanie ciężko zmartwiło Eberharda — cokolwiekby go to kosztowało, musiał wynaleźć swoje dziecię — musiał je mieć znowu i wynagrodzić za wszelkie cierpienia i nędzę, jaką wycierpiało u obcych ludzi, nie uczuwszy nawet szczęścia rodzicielskiéj miłości! Wszakże to jego dziecię, jego córka, tak długo było osierocone! Okrutna matka, nie troszcząc się przez lat tyle o krew swoją, powierzyła ją haniebnym rękom — gdy po męzku szlachetna i piękna dusza Eberharda rzeczywiście mimo wielkiéj krzywdy, jaką mu Leona wyrządziła, żywiła jeszcze jakieś dla niej współczucie...
Teraz była ona dla niego obcą, umarłą.
Dusza jego drgała... najszlachetniejszy człowiek swojego czasu gotów był nienawidzieć!
— Moje dziecię między zbrodniarzami — wołało przeraźliwie jego serce — moje dziecię może już upadłe, może już zgubione...
Marcin szedł obok niego — Eberhard ręką przecierał oczy i brodę — bo sroga przeciwność straszliwie nim wstrząsnęła, lecz nie zdołała mimo to pohamować jego potężnéj siły czynnéj — owszem zahartowywała ją jeszcze bardziéj.
Obaj wracając do domu, przechodzili przez jaśniejącą ulicę, szeroko rozciągającą się od Królewskiéj bramy aż do zamku i z wieczora z powodu przepysznego oświetlenia sklepów wspaniale wyglądającą. Teraz udali się ku osiwiałemu zamkowi, a wreszcie skierowali się na szeroką i wysokiemi, eleganckiemi domami objętą ulicę Marszałkowską.
Gdy uszli kilka kroków, Eberhard i Marcin zmierzali ku wysokim, w mur wsuniętym drzwiom, przyozdobionym w różne sztuczne ozdoby i z obu stron mającym nisze w murze, w których znajdowały się posągi.
Drzwi się otworzyły, chociaż odźwiernego za niemi nie postrzegano, otworzył je jakiś tajemny mechanizm, i zamknął znowu, skoro Eberhard i jego towarzysz weszli do przysionka przyćmionego i niewiadomo jakim sposobem oświetlonego.
Hrabia Monte Vero, przybywszy przed kilku tygodniami do stolicy, odkupił go od starego budowniczego, który go z najwymyślniejszym komfortem był urządził, i poczyniwszy w nim niektóre zmiany i urządzenia, wprowadził się doń ze służbą.
Z lekko oświetlonego przysionka, okrągłego i podobnego do kościelnego dziedzińca, wychodziło się w trzy rozmaite przestrzenie, bo w głębi znajdowało się troje rzeźbionych drzwi. Przy nich nie było widać żadnéj klamki, żadnego zamka, a jednak kto się do nich zbliżył, przekonał się, że były mocno i pewno zamknięte.
Drzwi lewe prowadziły na wschody ukraszone bujnemi kwiatami i roślinami, z których po rozsunięciu portyery wchodziło się do pracowni Eberharda, a których cudzoziemskie urządzenie szczególny widok przedstawiało. Pokój ten wyglądał jakby przeniesiony z dalekiéj Brazylii, aby ciągle przypominał ów piękny kraj południowy, w którym przy pomocy swojéj siły i męzkiego charakteru, został Krezusem.
Sztucznie tkane rogóżki wiszą na ścianach i okrywają podłogę — strzelby i pistolety bogato złotem i drogiemi kamieniami wysadzane, wiszą w dobranym porządku — cudownie rzeźbione krzesła z jasno-kolorowego drzewa łykiem wyplatane, stoją przed okrągłemi stołami, na których zapraszająco przyzywają do siebie tu wino i lody, tam owoce.
Biurko dopisania, z kosztownego pachnącego różanego drzewa, z najrozmaitszemi kryjówkami, klapami, i szafkami, zajmuje większą część jednéj ściany, a po bokach stoją palmy i wielkolistne, czerwono kwitnące aloesowe rośliny — w głębi szumi nieprzestannie zimna woda, wytryskająca z naturalnie wielkiéj lwiéj głowy w wielką marmurową czarę, z któréj zwieszają się bujne pnące się rośliny. Obok wznoszą się dwie złote drabinki, na których bujają, pstre papugi i oswojona małpa, wyprawiająca najśmieszniejsze grymasy.
Druga ściana służy za tło mozaikowego obrazu z różnych kamieni ułożonego, a przedstawiającego pracujących murzynów. Za naciśnięciem sprężyny ukrytéj przed okiem patrzącego, obraz ten mający dno stalowe, obraca się na zawiasach, i wtedy widać głęboko w murze osadzoną szafę, któréj obecności nikt się nie domyśli, jeżeli obraz znowu się zamknie.
Tu leżą rulony złota nagromadzone obok muszli, w których promienieją dokładnie podług wielkości przez inspektorów z Monte Vero uszykowane niezliczone brylanty i szmaragdy — tu leżą tajne dokumenta, listy i wszystko co dla Eberharda ma jakąś wartość.
Środkowe drzwi przysionka prowadzą do bajecznie pięknéj i po książęcemu urządzonéj sali, do któréj wejdziemy w następującym rozdziale, a teraz pójdziemy za panem Eberhardem przez mozaikowaną ścianę do drzwi prawych. Otwierają się one przed nim jak najciszéj — postrzegamy schody marmurowe ostawione zwrotnikowemu roślinami i kwiatami; schody te nakształt przecudnego terrasu ogrodowego, rozwidnia łudząco naśladowane czarowne półświatło księżyca. Kosztowny przetykany złotem kobierzec zagłusza odgłos kroków. Na wysokości schodów stoi murzyn Sandok oczekujący na pana, i wśród malowniczéj zieleni zwrotnikowych roślin, uderzające sprawiający wrażenie. Kłania się i naciska sprężynę, która rozdziela przed Eberhardem na dwie części szeleszczącą portyerę, i wprowadza go do salonu.
Sam król, którego hrabia do Monte Vero w dniu jego wjazdu zadziwił swoim nieoszacowanym podarkiem nie mógłby się poszczycić podobnym temu salonem. Kosztowny dywan, z jednéj sztuki w tak naturalne kwiaty utkany, iż możnaby myśleć, że je na podłodze usypano pokrywał całą tę obszerną przestrzeń. Wielki szczerozłoty świecznik i kandelabry przy ścianach, mile i czarownie oświetlały ją przez różowe dzwony.
Ciemno-niebieskie obicie stanowiło tło — ciemno-czerwone sofki i fotele przedstawiały staroświeckie połączenie barw, — wszystko tutaj przy mocnéj, ciemnéj zieloności kwiatowych dekoracyj, jeszcze pyszniéj wyglądało.
Większe i mniejsze marmurowe stoliki z bogato złoconemi nogami stały przed i przy krzesłach. W głębi znajdował się marmurowy komin zdobny na bokach przepysznie rzeźbionemi figurami. Nad nim wisiał zegar dziwnie kunsztownego wyrobu — wskazywał on nietylko godziny i dni, ale nadto miesiące i lata. Dwie wysokie statui Amora i Psychy wykończonéj piękności, stały na kosztownych piedestałach.
Ale na prawéj ścianie wisiał, zajmując całą jéj wysokość, naturalnéj wielkości wizerunek starca. Eberhard siadywał zwykle na bujającéj się otomance naprzeciw tego starca, a nad tą otomanką na lewéj ścianie bujał złoty orzeł, trzymający w dziobie nić złotą. Eberhard dotykał go zbliżając się do swojego ulubionego miejsca, i na ten tajemny rozkaz dawała się słyszeć cudna muzyka, niewiadomo zkąd pochodząca. Czarując słuch napełniała salon, w którym przebywał hrabia Monte Vero, już to łagodnie jak śpiew arfy, już hucznie jakby morze tonów.
Na marmurowych stołach leżały i stały najstarożytniejsze arcydzieła i najrzadsze kosztowności, jako to: krucyfiks, którego krzyż brylantowy, a Chrystus z rzadkiéj konchy perłowéj wyrzeźbiony — czary do picia — dziwnie pięknie wyrobiona broń dzikich naczelników — sztuczne wyroby korkowe — szachy szczerozłote, i bardzo wielka muszla, z któréj za naciśnięciem skrytego przyrządu tryskała fontanna pachnącéj wody.
Cichy szmer wody przy jakiéjś nadziemskiéj muzyce lubił Eberhard — kilka godzin, które mógł poświęcić spokojności i wspomnieniom, najchętniéj przepędzał w tym chłodnym pokoju, w obec tego przyjaźnie łagodnego, szanownego starca, który zdawał się na niego spoglądać, z nim rozmawiać biała, długa broda, szeroka, ciemna szata, błogosławiąco-pobożny wzrok, nadawały mu postać apostoła — a w jednotonnym tle obrazu wyglądał jak człowiek boży na pustyni.
Oblicze Eberharda rozjaśniło się, gdy spojrzał na starca — wyciągał ku niemu ramiona, jakby go całém sercem do życia przywołać i do siebie przytulić pragnął.
— Uśmiechasz się do mnie twoim łagodnym; kochanym wzrokiem, mój ojcze Janie! Ty mnie zawsze uspakajałeś, ty mnie podnosiłeś, ilekroć tym wzrokiem twoim w serce mi zajrzałeś. Tyś był wzorem moim, moim świetnym przewodnikiem w życiu — w dzieciństwie u ust twoich wisiałem, każde słowo twoje ssałem. Jako młodzieniec szedłem za twojemi radami. Jako mężczyzna dążyłem do wyrównania tobie miłością dla ludzi, czystością serca, szlachetnością. Godzina śmierci twojéj była dla mnie najboleśniejszą w życiu — tak ojcze mój, była to najcięższa godzina, cięższa niż owa, gdy ujrzałem się zawiedzionym w najświętszych moich uczuciach przez owo serce, które pospołu z tobą miłość moją dzielić miało... Ty, najszlachetniejszy z ludzi, mój ojcze, mój nauczycielu, przyjacielu — tyś mnie do siebie przywołał, tyś mnie przyciągnął do siebie i położyłeś na mojéj głowie słabe drżące ręce! Dręczyło cię jeszcze jedno wyznanie, które miałeś mi uczynić. Prawie bez głosu szepnąłeś mi:
— Ja nie jestem twoim ojcem!...
— Co! zawołałem wstrząśniony — czyż mię chcesz pozbawić najwyższéj dumy mojego serca? Ty jeden mnie kochałeś i nawzajem kochać nauczyłeś — o ojcze Janie i chociaż rzeczywiście nie ty mnie wychowałeś — przecież jesteś i pozostaniesz zawsze moim ojcem!
Twoje usta poruszyły się — ale już mówić nie mogły. Opadłeś na posłanie, a tajemnica życia mojego zamarła razem z tobą — ale na błogosławioném licu osiadł jasny uśmiech, jakbyś po śmierci jeszcze chciał mi powiedzieć: „Kochałem cię jak ojciec najdroższego syna!“
Klęczałem przy tobie — tuląc twarz do zimnych rąk twoich, spoczywałem przy tobie i płakałem — tak przeleżałem długo, długo — przez całą noc!
Twoje błogosławieństwo owiewało mnie i uświęcało, — ale twoje ostatnie słowa coraz bardziéj ciężyły na sercu! Szukałem objaśnień, lecz nie znalazłem żadnych! Nadaremnie przejrzałem wszystkie twoje papiery, — znalazłem wszystkie twoje rozporządzenia, wszelkie zeznania — ale nic o mojém pochodzeniu.
Wtedy jakiś głos wewnętrzny przemówił do mnie: Nie szukaj, nie szperaj — pozostań mu wiernym i kochaj go wiecznie jak ojca!
Przeszedłeś do wieczności, a przy każdym czynie, przy każdém przedsięwzięciu, pytałem się przez gwiazdy, czy kontent jesteś z twojego syna? A kiedy przeżyłem ciężkie godziny, kiedy służyłem ludzkości, kiedy według twojéj nauki ojcze Janie, wiernie i szczerze obowiązek mój spełniłem, — wtedy nieraz wśród nocnéj ciszy zdawało mi się, iż z nieba zasianego gwiazdami powiew wiatru przynosi mi twoje pozdrowienie i błogosławieństwo bozkie!
Kiedy w świat wyruszyłem, zawiesiłeś na ranie talizman dotąd na piersi mojéj noszony, i wyrzekłeś upominające słowa:
— „Wiara, światło i odwaga przy śmierci“, mówiłeś. Te świetne znaki przewodniczą mojemu życiu — spojrzyj, mój ojcze Janie — tajemnicze, a jednak upominające, tak głęboko rozwidniały moje życie, że je uczyniłem moją przyświecającą gwiazdą!
Eberhard pociągnął za sznurek — po nad marmurowym kominkiem rozdzieliła się ściana — zajaśniało promieniejące, przez kryształowe odbicie się światła utworzone słońce, po obu jego stronach i przez nie rozwidnione stały krzyż i trupia głowa.
Symbol ten świecił silnie, tajemniczo i wielce upominająco — wzruszająco także brzmiała z góry spływająca cicha muzyka. Były to nadziemskie dźwięki i budujące znaki!
W téj chwili przez portyerę weszli do pokoju dwaj mężczyźni, — postrzegli symbol i oddali mu pokłon.
Jeden z przybyłych był słuszny i silnie zbudowany, twarz jego i ciemny zarost przypominały Eberharda. Wyglądał zamyślony, poważny, spracowaną rękę miał dużą i szeroką.
Drugi był mniejszy i szczuplejszy. Twarz miał niezarosłą bez zmarszczek — mógł być starszy od Eberharda o jakie lat dziesięć, ale towarzysz jego był młodszy.
Obaj byli przyjaciółmi hrabiego, — poznał ich jeszcze w młodości, a teraz znowu ich odszukał, aby obu wtajemniczyć w swoje plany, zwłaszcza że Ulrych, dziwném zrządzeniem losu, podobnie jak on, posiadał talizman z trzema znakami.
Eberhard obrócił się i z przyjazną twarzą podał im ręce.
— Witam was przyjaciele, rzekł z łagodnym uśmiechem, który ciągle piękną jego twarz rozpogadzał: chodźcie i siadajcie przy mnie!
— Pięknie tu przy blasku tego symbolu i przy tych wzniosłych tonach! rzekł wysoki, i serdecznie uścisnął podaną sobie rękę Eberharda.
— Nie możemy tu długo zabawić! oświadczył mniejszy.
— Zawsześ taki prędki, doktorze Wilhelmi? Już tam znowu musi być coś nowego — w twojéj twarzy, kochany Ulrychu czytam niespokojność — gadajcież! Wiecie, że wspólnie działać chcemy!
— W kilku słowach wszystko opowiemy, twierdził mały doktor siadając. Za pół godziny odbędzie się Colosseum, zebranie ludowe; chcemy cię zabrać z sobą, panie Eberhardzie, abyś był na niém obecny!
— Będzie tam dosyć hałasu, dodał Ulrych; ten baron Schlewe....
— Szambelan księcia Waldemara? pytająco przerwał Eberhard.
— On dotkliwie obraził lud, usłyszymy tam jego oskarżenie! Powiem tylko, że chciał uwieść ładną córkę maszynisty Lessinga, bardzo pilnego i pracowitego człowieka, który urządził sobie maty warsztat machin. Dziewczyna i ojciec, mimo jego pogróżek, odprawili go kilka razy z niczém. Znakomity panek, który się spodziewał, że jego projekta przyniosą zaszczyt maszyniście, obraził się i rozgniewał jego odmową, i nędznik postanowił wszelkiemi sposobami tego człowieka znękać i do upadku doprowadzić. Kazał kupić dom tu na Młynarskiéj ulicy, w którym maszynista miał swój zakład, i wymówił mu komorne. Rozsiewano rozmaite plotki, za pomocą najhaniebniejszych machinacyj cofnięto maszyniście zamówienia, przecięto mu kredyt, tak, że nieszczęśliwy majster zaledwie miał kawałek chleba dla rodziny, ale nie miał czém opłacać robotnika, opowiadał silnie oburzony Ulrych.
— Bo go córka nie usłuchała! Ach, to niegodziwie ze strony szambelana! zawołał Eberhard.
— Nie pierwszy to jego czyn taki, zauważył mały doktor — wpadłem właśnie na ślad innego wypadku, który może będzie jeszcze bardziéj uderzający! Ale śpieszmy się: pewien pan Müller-Mühlhausen da się dzisiaj słyszeć ludowi, a byłoby rzeczą pożądaną, abyśmy go także słyszeli!
— Müller-Mühlhausen?
— Przyjaciel ludu, bo się tak nazywać każę, człowiek, który wszelkich środków używa, aby jak obaczymy, sam jeden bez niczyjéj pomocy lud uszczęśliwił, wstając mówił doktor Wilhelmi, z niejaką ironią na pomarszczonéj twarzy. Wkrótce też wyjedzie w artystyczną podróż po kraju, dla rozkrzewiania swoich poprawiających świat teoryj!
— Pan zdajesz się nie wierzyć w nie, doktorze? zagadnął Eberhard, i kazał sobie podać płaszcz.
— I ja także nie wierzę w nie, poważnie rzekł Ulrych, lecz tłum tymczasem wierzy! Pośpieszajmy, panowie, tyś go powinien słyszeć Eberhardzie — jeszcze kilka takich przyjaciół ludu, a dożyjemy bardzo złych czasów!
— Chodźmy tedy do Colosseum!
I wszyscy trzéj wyszli z domu hrabiego Monte Vero, któregoby nikt w jego lichém ubraniu nie poznał.
Doktor Wilhelmi w téj chwili był bardzo gorliwym przewodnikiem, i jak później obaczymy, rzadkim człowiekiem! Wyświadczał ludzkości wielkie usługi, nie tylko jako lekarz, lecz jako badacz przyrody i jéj tajemnic, a mimo to miał zawsze dosyć czasu na poznanie wszystkich znakomitszych zjawisk i znajdowanie się na wszystkich zebraniach ludowych.
Ale Ulrych był to człowiek z ludu, który wyszedł na najbogatszego i najpoważniejszego złotnika w stolicy, a mimo to pracował i dzisiaj z tą samą gorliwością i wytrwałością co dawniéj. Jako zostający w ciągłych stosunkach z ludem, znał on wszystkie poruszające go sprężyny, wszelkie skłonności, wszelką z każdym rokiem wzrastającą nędzę, miał głęboki pogląd na rzeczy i doświadczony sąd o nich.
Eberhard polubił go. Już od lat wielu, gdy go po raz pierwszy ujrzał, jakaś niepojęta siła pociągnęła go do syna rzemieślnika, a zewnętrzne podobieństwo przyjaźń ich utwierdziło. Nawet gdy Eberhard bawił w dalekiéj Brazylii, pisywali do siebie, a teraz tém łatwiéj co do swoich zamiarów i uczuć porozumiewać się mogli.
Gdy po długim pochodzie weszli nakoniec na szeroką ulicę w cyrkule rzemieślniczym, doktor Wilhelmi, idący ciągle o kilka kroków naprzód, rzekł: Jesteśmy na miejscu!
I gdyby nawet nie oświadczył tego, Eberhard byłby poznał, że stanęli u celu. Głośno rozmawiając dążyli po dwóch, po trzech rozmaici jeszcze od pracy posmoleni robotnicy, w niebieskich bluzach, lub w ciemnych surdutach i starych czapkach, do wysokiego domu, przed którym paliły się dwie latarnie.
Nad otwartemi drzwiami czytano wypisane wielkiemi, czarnemi literami, słowo: Colosseum!
Do tych drzwi przybywali zewsząd widocznie oburzeni ludzie. Z pojedynczych grupp dawały się słyszeć groźne słowa, inne zaś zapalczywie rozmawiając, pośpieszały przez przysionek, a potém przez widne małe podwórze do przeciwległego wielkiego budynku.
Zrobiwszy kilka kroków, wchodziło się do wysokiéj, bardzo obszernéj sali, mogącéj pomieścić trzy tysiące osób, bo oprócz dolnéj przestrzeni, miała w koło galerye, już także przepełnione.
Eberhard i Ulrych, poprzedzeni przez doktora, szukali na dole miejsc wygodnych, rozumie się do stania, bo krzesła i ławki po wynoszono dla zmniejszenia ciasnoty.
Rozmawiający półgłosem robili wielki zgiełk i niewyraźną wrzawę. W całéj sali był niezmierny natłok, a w głębi jéj urządzono wzniesienie nakształt trybuny dla mówców. Po prawéj stronie stał stół, przy którym siedziało przed papierami dwóch cicho rozmawiających mężczyzn.
— Oto człowiek ludu! szepnął Wilhelmi hrabiemu, który wraz z Ulrychem znalazł sobie nakoniec miejsce między stołem a trybuną.
— Ten krępy, silny mężczyzna, z jasno-blond dużą brodą i łysą głową?
— Jest to pan Müller-Mühlhausen. który zaraz mówić będzie.
Eberhard badawczo spojrzał w twarz człowieka, który założył sobie stanąć jako przewodniczący na czele robotników i być im pomocą. Eberhard doskonale pojmował ważność i trudność tego stanowiska; pojmował jak najlepiéj, bo go właśnie ożywiały najszlachetniejsze uczucia, najszczersze chęci, i rozumiał jakiej potrzeba siły i wielkości, aby być człowiekiem ludu i rzeczywistą pomoc przynoszącym doradcą.
Lecz im dłużej wpatrywał się w przebiegłe oko tego demagoga, im dłużéj badał jego rozum, tém mocnie zdawał się o nim wątpić.
Wtém mówca zadzwonił, z boków i z pod słupów dźwigających galeryę, wyjrzeli policyanci, — szmer cichł coraz bardziéj, — prorok wstąpił na mównicę.
Echo rozniosło po sali witający go głos przyjęcia. Człowiek ludu podziękował uprzejmie, i przedewszystkiém zaczął zręcznie wychwalać swoją bezinteresowność. Potém opowiadał o samowolności szlachty i wysoko stojących, w pośród oklasku rzemieślników, przyszedł do wzmianki o maszyniście Lessingu, którego intrygi jednego rozpustnika doprowadziły do żebraczego kija, tak, że już od dwóch tygodni licznym niegdyś robotnikom swoim nie może wypłacić dobrze zasłużonéj nagrody, a tém samém rodziny ich pozbawia chleba!
Ponieważ przykład ten był uderzający i prawdziwy, tém więc silniéj działał i nastręczył mówcy sposobność rozgrzania tłumów, co też uczynił, gdy po każdym peryodzie, chcąc go niejako stwierdzić, wołał:
— Z ręką na sercu, bracia moi, — powiedzcie, czy mam słuszność?
— Tak — tak jest! odzywano się z pomiędzy rozgrzanych tłumów — brawo! To rzeczywiście nasz człowiek!
Eberhard spokojnie słuchał każdego słowa, — czoło jego zachmurzało się coraz bardziéj, gdy się przekonał, że ten człowiek ludu, zamiast wskazać środki i drogę do prawdziwéj pomocy, zamiast prawą drogą poprowadzić tłum, zużytkowywał niecny czyn szambelana na podniesienie siebie i na zgorszenie robotników, zamiast im przewodniczyć, kształcić ich i podnosić.
Gdy nakoniec zamknął rzecz temi słowy:
— Skupiajcie się odtąd często w około waszego najwierniejszego przyjaciela, który tak do was przemawia! rozległy się głośne okrzyki. Lecz Eberhard przystąpił do stołu, zameldował, że pragnie zabrać głos, i śmiało wszedł na trybunę, którą przewodnik ludu z miną zwycięzcy tylko co był opuścił.
Wszyscy zwrócili oczy na słusznego mężczyznę w robotniczéj odzieży, który pełnobrzmiącym, silnym głosem tak przemówił:
— Na to tylko zwrócić mogę uwagę waszą, rzekł z powagą i godnością, gdy zgromadzeni coraz bardziéj uciszali się: że prawdziwymi przyjaciółmi waszymi nie są ludzie pustego słowa, ale płodnego czynu! Nie wierzcie każdemu, który wam do gustu przemawia, który kierować wami pragnie! Nic to nie kosztuje powołać was tutaj od pracy i prawić wam piękne słówka. Kto uczciwie myśli, ten do was inaczéj nie zawoła jak: Oświecajcie się — umiejcie nad sobą panować i bądźcie zadowoleni!
Ozwało się kilka głosów ganiących, — przewodnik ludu śmiał się przeważny i niecierpliwy, ale Eberhard nie zważając na nic, spokojnie i pewno mówił daléj:
— Kto z was ma słuszną skargę do zaniesienia, niech się uda do majstra Ulrycha, którego wszyscy znacie i poważacie; co potém nastąpi, nie potrzebuję wam tu powiadać; dosyć na tém, że pomoc zyskacie!
— Kto jest ten nieznajomy? To także są pochlebstwa! obietnice! zawołano burzliwie.
— Jutro inaczéj myśleć będziecie, głośno i pewno powiedział Eberhard. Wracajcie do domów! Idźcie do pracy — a i wy także z warsztatów! Świat potrzebuje dzieł waszych rąk, pilność jest filarem szczęścia! Nie uwodźcie się tém, że bogaci hulacy pozornie zwyciężają. Pracą tylko można zyskać zadowolenie z siebie — pracą tylko, każdy w swoim rodzaju, okażemy, żeśmy godni daru bożego!
— Słyszycie — słyszycie! — szeptały tłumy. Kto jest ten człowiek?
— Fabrykant machin! mówił jeden.
— Rytownik albo malarz! utrzymywali drudzy — gniewne wołania cichły.
— Wy ludzie z fabryk, mówił daléj Eberhard, i teraz z większém zdziwieniem zwróciły się na niego oczy niezliczonego tłumu — dzisiaj wieczorem jeszcze otrzymacie chleb dla waszych dzieci, otrzymacie z trudem zapracowaną nagrodę z rąk waszego pracodawcy — idźcie, a ujrzycie czy prawdę powiedziałem!
Gdy niedowierzające głosy wołały mocno wzruszone: „To byłaby rzecz szczególniejsza — chcielibyśmy to widzieć!“ Eberhard zszedł z trybuny i wrócił do swoich przyjaciół, a po kilku minutach znikł w natłoku ludzi rozmaicie swoje zdania objawiających.
Nadaremnie szukano go — nadaremnie tu i tam rozpytywano się, kto był ten człowiek, którego nikt nie znał? nadaremnie także pierwszy mówca chciał wmówić w obecnych, że to osoba podejrzana, chociaż z początku wielu chwiejących się za nim obstawało.
Jeszcze nie upłynęło godziny, gdy robotnik z fabryki przyniósł tłumom wiadomość, że każdy otrzymał swoją zapłatę i że daléj pracować będą.
Wiadomość ta silne wywarła wrażenie, przez to, że słowa Eberharda tak szybko sprawdziły się, i ten miała skutek, iż czynom u ludu nadała wielką ważność.
Gdy tłumy rozproszyły się, mówiono tylko o nieznajomym, i wielu postanowiło udać się do znanego powszechnie i w kółkach ludowych ulubionego majstra Ulrycha, aby go zapytać o nieznajomego. Teraz wszyscy mu przyznawali, że w wielu rzeczach miał słuszność, i przypominali sobie z miłym uśmiechem jego wysoką i piękną postać, jego godną spokojność i otwarcie wyrzeczone słowa, co wszystko wielce różniło go od innych mówców. Wprawdzie nie brakowało niedowiarków w gruppach wracających ze zgromadzenia, ale ostatecznie, chociaż lekko kiwając głowami, wszyscy na to zgodzić się musieli, iż zawsze pożądaną byłoby rzeczą widzieć go znowu na zgromadzeniach.
Oprócz tego pierwszego kroku do pozyskania przychylności, Eberharda wielce jeszcze tego wieczoru błogosławiono — mianowicie w rodzinie fabrykanta machin Lessinga, tak srodze prześladowaniami szambelana Schlewego dotkniętéj, w któréj rozpacz i nędza już się rozgościły. Ale ten człowiek z ludu, wołał raczéj umrzeć z głodu, niż narazić się na hańbę, niż dopuścić, aby choć najmniejsza plama skalała jego dziecię! I gdyby dzisiaj, gdy małe dzieci wołały o chleb, a głośniéj jeszcze robotnicy dopominali się o zapłatę, ów bogaty, pożądliwy pan był go zapytał: „I cóż, kochany przyjacielu, czy teraz inaczéj myślisz?“ byłby się przed nim jak przed złym nieprzyjacielem przeżegnał i zawołał: „Precz odemnie, kusicielu!“
Wtém zapukano do drzwi jego domu — nie wszedł pan von Schlewe, ale jakiś nieznajomy.
Mimo późnéj godziny Eberhard prosił, aby go oprowadził po swojéj fabryce, i pozwolił obejrzeć gospodarskie machiny, które pozaczynał, ale z biedy dokończyć nie mógł. Podobały mu się przyrządy do pługów, do młockarń, a gdy oprócz tego potrzebował dla swoich cukrowych plantacyj machin do gniecenia trzciny, a majster Lessing pomimo niepocieszonego i przygnębionego usposobienia okazywał wielkie praktyczne wiadomości, wyjawił mu przybyły swoje nazwisko i na próbę poczynił niejakie zamówienia, przyrzekając mu przyjść znowu za kilka dni dla odebrania tych pierwszych robot i wysłania ich zaraz do swoich dalekich posiadłości, tudzież dla poczynienia nowych zamówień. Majster Lessing nabrał nowéj odwagi — zdało mu się, że jego modlitwa o pomoc wysłuchana została! Hrabia Monte Vero, mimo wszelkiego wzdragania się Lessinga, nie dał sobie wyperswadować, aby nie zostawił żadnego zaliczenia, bo jak powiadał, majster go nie zna.


ROZDZIAŁ V.
Dworskie łowy.

Czarownie na spadzistości lasu położony zamek myśliwski Charlottenbrunn, oddalony był o dwie mile od stolicy. Król zatém ze swoimi gośćmi i orszakiem zwykle udawał się tam dopiero przed rokiem zbudowaną, drogą, żelazną, przechodzącą tuż przed wspomnionym zamkiem. Jazda za pomocą pary była jeszcze nowością, bo w całym obszernym niemieckim kraju, oprócz téj małéj linii szyn żelaznych, istniała tylko jeszcze jedna, zaledwie także kilka mil ciągnąca się.
Na zamierzone polowanie rozesłano liczne zaproszenia do osób bliżéj dworu stojących, aby korzystały z królewskiego pociągu, a tymczasem koniuszych i żokejów z końmi i psiarnią, już dniem pierwéj do myśliwskiego zamku wyprawiono.
Król, który właśnie nie był czcicielem szlachetnéj myśliwskiéj sztuki, podobnie jak i w Bogu spoczywający jego ojciec, poczytywał sobie za akt pobożności zwiedzać raz w rok w jesieni Charlottenbrunn, który od zmarłéj krôlowéj nazwę swą otrzymał, a czynił to nie tyle dla polowania ile dla pamiątki, bo podobnie jak inni członkowie królewskiego domu, ten dzień jesienny zawsze w myśliwskim zamku przepędzał. Król w ogólności był tak tkliwy i uczuciowy, iż korzystał z każdéj sposobności, aby żyć wspomnieniami. Królowa towarzyszyła mu, równie jak książę. August, księżniczka Karolina z matką ściśle przestrzegającą etykiety i książę Waldemar ze swoim szambelanem. Widziano tam także po części w bardzo eleganckich, a po części w dziwnie ubierających myśliwskich kostiumach, lorda Wooda, księcia d’Etienne, kawalera de Villaranca, a także hrabiego de Monte Vero, jak wchodzili na platformę dla zajęcia miejsc w powozach.
Eberhard, który wysłał Sandoka ze swojemi wybornemi wierzchowcami do Charlottenbrunnu, ubrany był w czarnym, spiczastym kapeluszu z piórem złoto i zielono połyskującém, w zielonym, bogato haftowanym fraku, w ozdobnych aż do kolan sięgających butach ze złotemi ostrogami, i miał przy boku mały, lecz bogato brylantami u rękojeści wysadzany kordelas. Strzelby jego, wytwornością wszystko przechodzące, Sandok zabrał ï sobą.
Eberhard na platformie powitał uprzejmie księcia Waldemara i jego bladego, wiecznie uśmiechniętego szambelana, złożył ukłon księżniczce Karolinie, która nieco zamyślona przyglądała się przybywającym współuczestnikom z okna salonowego wagonu królowéj, wreszcie po przyjacielsku zwrócił się do kawalera de Villaranca, który ubrany był w nieco fantastyczny, niewygodny strój myśliwski, oraz ciemno-zielony aksamitny półpłaszczyk, tak bogato haftowany, że ciężki być musiał.
Lokomotywa już dymiła i gwizdała przed pociągiem, urzędnicy stali w galowych mundurach w należytém oddaleniu, gotowi na skinienie; wtém szybko zajechał jakiś powóz — strzelec zeskoczył i otworzył drzwiczki — pośpieszyło kilku adjutantów — król z małżonką wszedł na platformę i zwykłém poruszeniem ręki powitał obecnych, którzy wszyscy oddali mu ukłon.
Księżniczka Karolina zbliżyła się dla ucałowania ręki królowéj i powrócenia z nią do przeznaczonego dla nich salonowego wagonu, a król zamienił kilka słów z księciem Waldemarem i baronem von Schlewe. Poczém zaszczycił kilku łaskawemi słowy wielkich łowczych, i wreszcie wsiadł do powozu.
W pobliżu stali hrabia de Monte Vero i kawaler Villaranca, rozmawiając z panami dworu; umilkli, aby złożyć królowi należny hołd.
— Ach — pan de Monte Vero! z życzliwym uśmiechem rzekł król, i zatrzymał się na chwilę, jakby go hrabia jakąś niezwykłą siłą ku sobie pociągał. Prosimy pana towarzyszyć nam! Jakiż to gustowny ubiór myśliwski! Doprawdy, panie hrabio, pan jesteś pełen wyłącznéj, przyjemnéj harmonii!
Eberhard uśmiechnął się lekko i ukłonił — jego piękna postać rzeczywiście, w tym ubiorze wydawała się lepiéj niż dawniéj — odkrył głowę i przez to uwidoczni się jego piękny, pełny włos i jego wysokie czoło, które szlachetnemu i wykończenie pięknemu obliczu męzkiemi nadawało swobodny wyraz.
— Towarzysz pan nam! prędko powiedział król ubrany w generalski mundur bez ozdób i prawie zawsze noszący czapkę.
Eberhard wszedł za nim do okazałego wagonu salonowego, nad którego drzwiami błyszczał herb królewski.
Kilku adjutantów powtórzywszy urzędnikom królewski rozkaz, do odjazdu, również tam weszło, ale zostawili w salonie króla samego z hrabią, a sami udali się do przyległego pokoju, oddzielonego od salonu ciężką portyerą.
Wygodne krzesła zdobne koroną w koło były ustawione, a obok nich małe u spodu przytwierdzone stoliki marmurowe; wielkie, bogato złocone lustra, wisiały na ścianach między oknami, które można było zasłaniać ciemno zielonemi firankami, dla nadania salonowi przyjemnego światła.
Gdy zamknięto drzwi wagonu a machina gwizdnęła, król zdjął czapkę, przystąpił sam do okna i zasunął firankę.
— Siadajmy panie hrabio! Mamy prawie pół godziny na rozmowę, i chciałbym ją jak można najprzyjemniéj z panem przepędzić. Wyznać panu muszę, poufnie mówił daléj król, siadając i ręką wskazując hrabiemu, aby bez żeny usiadł obok niego: wyznać panu muszę, że mnie to mocno zainteresowało, gdy usłyszałem, że na niedawnym balu, który w tak szczególny sposób uczyniłeś mi pan pamiętnym, oprócz zdobiącego cię orderu, miałeś pan na sobie jakiś amulet.
Przerażony Eberhard spuścił piękne, wielkie, łagodnie świecące oczy, które spotkały się ze spojrzeniem króla.
— Szczególny amulet, zdaje mi się mający trzy znaki — postanowiłem zapytać pana o niego, bo kiedyś podobną ozdobę na innej piersi widziałem.
— Wasza królewska mość zaszczycić mnie raczyłeś bystrém spojrzeniem, odpowiedział Eberhard. Rzeczywiście noszę amulet, mający trzy symboliczne znaki!
— I cóż one przedstawiają?
— Krzyż, słońce i trupią głowę, najjaśniejszy panie.
— Dziwna rzecz — taki sam znak! Czy nie będzie panu przykrém pytanie, jakim sposobem przyszedłeś do posiadania tego amuletu?
— Nie manie, najjaśniejszy panie, na co odpowiedzieć byłoby mi przykro, lub cobym musiał ukrywać!
— Szczęśliwy kto tak mówić może, panie hrabio!
— Ten amulet darował mi mój ojciec, najjaśniejszy panie; o jego początku nic się dowiedzieć nie mogłem! To tylko dodać mogę, że widziałem jeszcze drugi tego samego rodzaju znak, zupełnie do mojego podobny.
— Któż go posiada?
— Obywatel tutejszéj stolicy, złotnik Ulrych!
— Może w jego rodzinie wyrabiano te tajemnicze ozdoby — lub może posługuje się niemi jaki tajemny związek?
— Zdaje się, że przed laty musiało to być coś podobnego.
— Opowiadano mi panie hrabio, że ze swoimi przyjaciółmi zawarłeś także jakiś rodzaj związku?
Eberhard nieco zdziwiony, śmiało spojrzał na króla.
— Następstwa niedawno odbytego zebrania ludowego, musiały wywołać ten raport — rzeczywiście, najjaśniejszy panie, mam szczęście posiadać kilku przyjaciół, którzy pospołu zemną dążą do jednego celu.
— Wolnomyślnych — co? prędko i krótko zapytał król.
— Obawiam się, najjaśniejszy panie, aby słowu temu nie nadano niekorzystniejszego znaczenia, aniżeli na to zasługuje.
— Więc objaśnij mi pan swoje jego pojmowanie!
— Jeżeli kto usiłowanie rozkrzewiania oświaty, pociechę z niewinnego dopomagania skrzywdzonym i dążność do niesienia usług ludzkości nazywa wolnomyślnością, wtedy najjaśniejszy panie...
— No, co wtedy — panie hrabio?
— Wtedy, jestem takim jakim mnie przedstawić usiłowano, najjaśniejszy panie, chociaż mój pobyt tutaj liczy się na tygodnie!
— Widzisz pan, że mi dobrze służą — jednak lud zrozumie dobrze dążenie, o którém wspomniałeś?
— Niebezpieczeństwa, najjaśniejszy panie, grożą1 każdemu przedsięwzięciu; trzeba starać się je pokonać, jeżeli się mą poznać konieczność tego przedsięwzięcia!
— Zdajesz się być bardzo pewnym, panie hrabio — a gdzież znajdujesz tę konieczność?
— Po tamtéj stronie morza i tu, najjaśniejszy panie — wychodcze okręta pomnażają się, nędza wzrasta!
— Szczególna rzecz, pan wszystko widzisz w czarnych barwach — ubóztwo istniało we wszystkich czasach!
— Czyliż to ma być powodem do nieujmowania się za niém? mimowolnie prędko wymówił Eberhard.
Czoło króla zachmurzyło się — szczególniejsze spojrzenie rzucił na hrabiego, który wyglądał jakby tajemniczym uśmiechem otoczony — poczém powstał szybko, a Eberhard uczynił to samo. Król chciał powiedzieć coś cierpkiego, ale gdy spojrzał w oblicze Eberharda, które znowu szczególne w nim zrodziło uczucie, ucichł.
— Gdybym nie wiedział, żeś bogaty w doświadczenie, mógłbym cię mieć panie hrabio za marzyciela... mówmy z sobą otwarcie...
— Za młodocianego marzyciela, za fantastyka, chciałeś raczéj powiedzieć mój królewski panie, w nierozważnéj gorliwości uganiającego się za ideałami!
— Młodzież zawsze skłonna jest do fanatycznéj wolnomyślności — ale pan, panie hrabio...
Eberhard delikatnie uśmiechnął się — król widocznie z niecierpliwością czekał jego odpowiedzi.
— Jest najjaśniejszy panie stanowisko, którego się wówczas dopiero dosięga, kiedy w sobie i w około siebie wiele się przeżyło i przetrwało. Nazwiéj je, mój królewski panie, wieczną młodością, zgadzała się — dostąpienie takiego stanowiska jest zawsze tryumfem! — Ale nic nie może i nie zdoła powstrzymać mnie od dążności do podźwigania uciśnionych, od pomagania im o ile to w mojéj mocy, od obstawania za słusznością i prawdą! mówił ożywiony Eberhard, a wtém pociąg zatrzymał się.
Hrabia Monte Vero stał jako obrońca wielkich planów, jako prawdziwy rycerz światła i prawdy — jakiś blask promieniał z jego twarzy, z jego szlachetnych i śmiało błyszczących oczu.
Król przez chwilę badawczo patrzał w jego oblicze; zdawało się, że toczy z sobą wewnętrzną walkę, że go przejmują i w kłopocie stawią słowa, rzadko do uszu jego dochodzące — ale nakoniec przystąpił do hrabiego, a tymczasem adjutanci otwierali drzwi salonowego wagonu.
— Chcielibyśmy, panie hrabio, nazywać pana naszym przyjacielem — powiedział prędko i podał rękę Eberhardowi, patrzał mu w oczy i stał przed nim — czy przyjmujesz moją przyjaźń?
— Za wielka to łaska mój królewski panie! odpowiedział wzruszonym głosem hrabia Monte Vero, kłaniając się, a dwór po większéj części, w należném oddaleniu, był świadkiem tych niezwykłych względów.
— Teraz już pojmujemy, dla czego pana tak lubiono i szanowano na owym dalekim cesarskim dworze, iż niechętnie widziano odjazd pański. Pan posiadasz jakąś właściwą sobie potęgę, panie hrabio de Monte Vero!
Po tych gorąco wyrzeczonych słowach, król wyszedł z wagonu na taras, obok którego pociąg zatrzymał się. Eberhard udał się za nim, wszyscy ciekawie wpatrywali się w niego, — zazdrośni panowie dworu rozmaicie między sobą szeptali, a poseł francuzki książę Etienne, uznał za stosowne zbliżyć się bardziéj do zagranicznego hrabi, który codziennie pozyskiwał coraz więcéj wpływu, i tym sposobem w danym razie mógł mu być użytecznym.
Kiedy Eberhard przyjaźnie z nim rozmawiając, przechadzał się po terrasie osławionym pomarańczowemi drzewami i strojném ich jesienném kwieciem; a król mówił z wielkim łowczym von Trümpstein, tymczasem damy królewskiego domu zbliżyły się do zamku inną podobną drogą. Pomiędzy temi dwiema drogami leżał klomb kwiatów, a wysokie pomarańczowe drzewa co krok przeszkadzały wzrokowi; zdawało się jednak Eberhardowi, że księżniczka Karolina, ubrana w długą, morsko-zielonego koloru obcisłe przystającą suknię, spojrzała na drogę, po któréj szedł obok księcia Etienne.
Zamek leżał na wzgórku, z tyłu lasem otoczonym, a z przodu roztaczał z terassu zachwycający widok na uśmiechające się pola i lasy, które mimo spóźnionéj pory roku, jeszcze się przedstawiały w całéj letniéj okazałości. W dole przebiegał je olbrzymi parowy rumak, który ze swoim szeregiem powozów, swojém parskaniem i pędem, wyglądał jak bajeczny wąż — a w dali leżał las, spokojnie cichy, jesiennie zarumieniony i złotem słońcem rozjaśniony.
Myśliwski zamek Charlottenbrunn był niewielki i zewnętrznie nieozdobny. Królewska para i jéj goście podeszli ku wielkiéj łące, na któréj jaśniały wielkie lustrzane kule, a za nią widać było wysoki portyk z łukowemi filarami. Po nad nim umieszczona była olbrzymia jelenia głowa o wielu rozrosłych rogach, a każdą arkadę okna zdobiły sarnie głowy. Na dachu powiewała pyszna chorągiew na znak, że król przybyć ma do zamku, a służba od najstarszego łowczego do najmłodszego ogrodniczka, po obu stronach ustawiła się szeregiem — przybrana w najlepszą odzież, a jéj po części koszlawe ukłony pobudziły króla do skrytego uśmiechu, którego ta wrodzona naturalność zawsze wielce boawiła .
Żokeje i służba z końmi i wszystkiém do polowania potrzebném, oczekiwali po drugiej stronie zamku, tuż przy brzegu lasu, zkąd późniéj razem miano rozpocząć tak zwane łowy. Przedewszystkiém należało posilić się śniadaniem, które wielki łowczy von Trümpstein, co stracił siły w uniżoności i posłuszeństwie, w wielkiéj sali zamkowéj przyrządzić kazał.
Zna on się doskonale na użyciu życia, i dla tego postarał się o najwyszukańsze potrawy i napoje. Najlepszy kawior, najświeższe ostrygi, najsmakowitsze pasztety i pieczywa, ustawione były w okrąg na stole, przy którym zajęła miejsce królewska rodzina i dwór według stopni. Hrabia de Monte Vero stosownie do życzenia króla, siedział prawie tuż przy nim, naprzeciw księżniczki Karoliny, która znowu siedziała między swoją matką i kuzynem Waldemarem.
Gdy wielki łowczy, który dla swojéj gorliwości i dumnego wzruszenia, nie miał czasu ani kąska skosztować, a tylko skrycie na boku dla wzmocnienia się wychylał po kieliszku ciężkiego wina, donosił królowi o pysznym rogaczu, książę tymczasem zaprosił powtórnie swoją ładną kuzynę, by piła. Lokaje niezmordowanie napełniali kielichy według upodobania każdego, aż nakoniec szampan powszechnie przeważył i humory wszystkich rozweselił. Król był także bardzo ożywiony, i jak zawsze przy takich okolicznościach, tryskał dowcipkami.
Tym sposobem przekąska trwała dłużéj niż zamierzano — król podniósł się dopiero po upływie kilku godzin, a gdy wszyscy zeszli na dół, aby wsiąść na koń, słońce stało już wysoko na lazurowém niebie. Orzeźwiające powietrze wiało z drzew i robiło przyjemność damom i panom, którzy przy pomocy masztalerzy umieścili się na siodłach, a tymczasem rogi ochoczo zagrały, łowcy zaś i psiarnia stali w pogotowiu.
Z leśnéj łąki ruszyła czarowna kalwakata dla ścigania dzikiego zwierza. Król jechał w lekkim powozie z łowczymi, a goście i damy towarzyszyli mu konno. Księżniczka Karolina z wielką wprawą jechała na pysznie zbudowanym, wdzięcznie tańczącym siwku, skromnie a jednak silnie trzymając wodze w drobnych ręku, i w swojéj długiéj zielonéj sukni, której obcisłość kazała podziwiać jéj wykończony wzrost, przedstawiała zachwycający widok. Na ciemnych, pięknych włosach, miała kapelusik z białém piórem i ozdobną spicrutę w ręku. Koń jakby znał swój godny zazdrości ciężar, bo rżąc dumnie i śmiało, słuchał najmniejszego skinienia jadacéj na nim.
Książę Etienne, jadący na bułanym koniu wysokiej wartości, pozostał przy jéj boku i rozmawiał z nią po francuzku, Eberhard zaś na doskonale pysznym karoszu w małéj odległości zdążał z niektórymi panami dworu.
Na boku książę Waldemar usiłował poskromić nieco niespokojnego konia swojego, przyczém chcieli mu pomódz niektórzy masztalerze, — kazał im jednak ustąpić i zdawał się bawić wspinaniami się młodego konia.
— Pan temu winieneś, baronie! zawołał do szambelana von Schlewe, który się szybko do niego zbliżył, i tak chytry miał wyraz na twarzy, że można go było posądzić o wszelkiego rodzaju tajemne galanckie myśli.
— Przepraszam waszą królewską wysokość!
— Nie ma za co, przygotowujesz mi pan dzisiaj szczególniejszą rozrywkę! Wszystko, co pan wymyślisz, ma pewien powab, ja lubię takie żarty!
— Za wielka pochwała, królewska wysokości, dla najuniżeńszego sługi! bardzo naturalnie odpowiedział baron, i gdy koń uspokoił się, zbliżył się do księcia.
— Powiedz-no mi baronie, co to się dzieje z tym obcym hrabią? pół głosem mówił Waldemar do swojego poufnika. Nie można być z niego mądrym! Zdaje mi się, że nie jestem w błędzie, ale mój królewski stryj podał niedawno rękę temu hrabiemu, a ten uściskał ją jak rękę przyjaciela!
— I ja to widziałem, królewska wysokości, î dziwiłem się, bo miały nadejść wiadomości, przedstawiające tego szczególnego cudzoziemca jako przywódcę ludu. Podobało mu się nie uważać na mnie, natomiast ja z wielką bezinteresownością zwracam na niego tém większą uwagę! powiedział szambelen z uśmiechem, który jego żółtawéj pomarańczowéj twarzy nadał prawie złowrogi wyraz.
— Oryginalnyś zawsze! roześmiał się książę.
— Pan hrabia zasługuje na szczególniejsze zajęcie, i rzecz dziwna! zdaje się, że traf sprzyjać mi pragnie, bo mam nadzieję, że dzisiaj jeszcze będę miał niektóre objaśnienia.
— Dzisiaj jeszcze! a to jakim sposobem? zapytał książę.
— Idzie o małą schadzkę, za pozwoleniem waszéj królewskiéj wysokości, w jak, największym sekrecie, w pawilonie waszéj królewskiéj wysokości, tam tuż przy brzegu lasu!
— Znowu jakaś zajmująca przygoda? Doprawdy baronie, jesteś mistrzem w snuciu galanteryjnych stosunków, bo zapewne oczekiwać będziesz jakiéjś damy!
— Rzeczywiście, ale tylko w nadziei pozyskania od niéj zwierzeń, które i waszą królewską wysokość interesować będą.
— Obciąłbym bardzo zrobić sobie tę przyjemności zejść was niespodzianie, aby widzieć, jak dama wygląda i czy nie odstąpi od programatu schadzki, żartem ale z wiele znaczącém spojrzeniem powiedział książę; ale wiesz dobrze, że naraziłbym się na niełaskę, gdybym przed ukończeniem polowania opuścił mojego królewskiego stryja!
— Jedno spojrzenie mogłoby dostatecznie przekonać waszą wysokość, że tylko szczególniejsza chęć powzięcia wiadomości jest celem téj schadzki, — bo ową damą, która przybędzie do pawilonu, jest....
Szambelan von Schlewe bardzo cicho i ostrożnie wymówił jakieś nazwisko, gdy obaj jezdni śpiesznie ruszyli za powodem króla. Nikt tego wyrazu nie słyszał — z daleka tylko dochodził nieco zdziwiony, nieco pochwalający głos księcia i obojętna odpowiedź barona, którzy znowu zbliżali się do orszaku króla.
Był to czarowny, ciepły wieczór jesienny, zwykle przy tak jasném słońcu i orzeźwiającém powietrzu przyjemniejszy niż letni. Oczom dam i panów, gruppami po leśnéj drodze jadących, barwy lasu przedstawiły się w zachwycającéj rozmaitości. Czerwonawe promienie słońca padały przez gałęzie i drgały na liściach; ładna księżniczka Karolina z upodobaniem przypatrywała się wspaniałości otaczającéj ją natury.
— Przypatrz-no się pan téj tam przepysznéj cudowności, panie hrabio, rzekła do Eberharda, gdy król kazał poprosić do siebie księcia d’Etienne, może dla nastręczenia księżniczce sposobności do spotkania się z hrabią de Monte Vero, — co za przepyszne barwy! Muszę panu wyznać, że w téj chwili mocno czuję ubóztwo naszego złotem osypanego orszaku w stolicy! Zachwycająca to rzecz doprawdy, dozwolić wzrokowi naszemu spocząć tam na téj ciemnéj zieleni i na ciemno-czerwonych gałęziach!
— Mnie zawsze radowała najbardziéj przyroda z jéj pięknościami i tajemnicami, odpowiedział Eberhard; wzrosłem na jéj łonie, jeżeli tak śmiem powiedzieć, lubiłem ją jak dziecię matkę!
— Sądzę, że i zemną działoby się to samo, — gdybym częściéj przebywała w jéj wzniosłém towarzystwie!
— Spełnienie tego życzenia nie powinno być trudne dla pani, królewska wysokości! Mniemam jednak, że po zakosztowaniu ruchliwego dworskiego życia, skromna i spokojna natura wcaleby pani nie wystarczyła!
— Byłoby się więcéj skazaną na życie wewnętrzne, i przyznam się panu hrabiemu, że teraz takiéj zmiany wielcebym pragnęła! Jesteśmy sami! Wierzaj mi pan, że ten świat etykiety, wszystko przeważająca forma, potok pięknych słówek i dowcipkować, niezmiernie jest wstrętny!
— Mniemam, że pojmuję panią, łaskawa księżniczko! otwarcie rzekł Eberhard.
— Pozwólmyż sobie pozbyć się tego utrudzającego przyzwyczajenia, jakbyśmy oboje unikać go mogli, przynajmniéj dopóki nie znajdujemy się w towarzystwie wyznawców tego półbożka! Cieszę się, że nakoniec znalazłam w panu towarzysza, który od pierwszego spotkania wywarł na mnie wrażenie prawdy!
— Piękne to i podnoszące słowo, księżniczko!
— I rzetelnie uczute! Pozostańmy cokolwiek w tyle; ale jeżeli pan jesteś zapalonym myśliwym, to niesłusznie byłoby zatrzymywać pana!
— Jakież polowanie, chociażby nawet tyle niezwyczajne i zajmujące, jak na dzikie zwierzęta dalekiego południa, przeważyć może tę chwilę, księżniczko! Albo może mniemasz pani, że się ubiegam za takiemi tylko szlachetnemi upodobaniami, które są ideałem większéj części panów dworu? Nie, nie, dozwól mi pani rozkoszy pozostawania przy twoim boku!
Eberhard jadąc obok miłej i szczeréj księżniczki, doznał znowu udzielającego się mu uczucia, — błogo mu było widzieć tę serdeczność, tę skromność jéj poruszeń i zaufanie, jakie mu okazywała. On, który miał nieraz sposobność przejrzeć serce kobiece aż do najgłębszych tajników i poznawać je nauczył się, on, który zbadał duszę ludzką, przyjemnie wzruszył się urokiem księżniczki i szczerością Karoliny, tak, że chętnie z nią rozmawiał, chętnie poglądał na nią swojém głębokiém, piękném okiem, i razem z nią nie uważał na drogę. Oboje rozmową zajęci, puścili cugle, dozwalając koniom, aby się same kierowały za wyprzedzającym je królewskim orszakiem, nie widzieli zatem, albo też uważali za dobre, że oba konie w miejscu, w ktôrém się droga rozdzielała, udały się w prawą stronę, która ich coraz daléj w wieczorną, ciemną zieleń lasu prowadziła — szmer głosów i naszczekiwanie psów coraz daléj słyszeć się dawały — coraz bardziéj cichł tętent świadczący o blizkości orszaku, a oni na to nie zważali. Wkrótce nastała samotność lasu i cisza w około dwojga towarzyszy, tworzących rycersko — piękną, dostojną parę! Księżniczka na pysznie zbudowanym białym koniu, — Eberhard na wspaniałym karoszu, oboje w ozdobnych myśliwskich strojach. Wtém nagle w dali rozległy się strzały — i znowu w krótkich przerwach kilka innych — hrabia i jego towarzyszka przerażeni wstrzymali konie — znajdowali się blizko wąwozu, który z ich strony jak przepaść wyglądał.
Zanim przemówić mogli, zanim upłynęła chwila po strzałach, coś gwałtownie zatrzeszczało w krzakach od strony księżniczki. Gałęzie rozdzieliły się z szybkością błyskawicy — i wypadł ogromny jeleń z wielokończastemi rogami, widocznie postrzelony lub po strzałach rozwścieczony rzucił się ku koniowi Karoliny jak w ślepém szaleństwie, ścigany przez prześladowców i jedyną swoją broń, silne rogi, ku ziemi schylił. Nieustraszony śmiercią chciał sobie siłą utorować drogę, — za nim była zguba, wypadało mu więc rozpaczliwym krokiem ocalić życie!
Koń księżniczki postrzegł wściekłe zwierzę, — zarżał gwałtownie i podniósł się na tylne nogi, aby potężnym skokiem uniknąć uderzenia jelenia — ale oddalony by tylko o kilka kroków od przepaści, a jeśliby mocno rozwartém okiem zmierzywszy napadającego nieprzyjaciela chciał skoczyć w bok, byłby bez ratunku wpadł w przepaść z księżniczką — ta, śmiertelną trwogą przejęta, krzyknęła.
Wszystko to było dziełem jednéj chwili!
Hrabia de Monte Vero szybko postrzegł podwójne niebezpieczeństwo, grożące jego towarzyszce. Co mu pierwéj czynić wypadało? Jeżeli się rzuci naprzeciw jelenia, nastąpi to, co go jeszcze bardziéj przestraszało: przelękły, wspinający się koń z księżniczką wpadnie w przepaść i zabije ją!
Ale nie było czasu do namysłu. Tylko przytomność ducha mogła przyjść w pomoc!
Jeleń przez chwilę stał spokojnie — potém potrząsł z majestatycznym gniewem swoją zębato ukoronowaną głową i przyszykował swą broń, aby przynajmniéj drogo sprzedać życie. Był to potężny dwunastoletni zwierz, o którym nadworny łowczy opowiadał królowi.
Eberhard zsiadł z konia — szybkim rozpaczliwym ruchem wyrwał z pochwy kordelas i lewą ręką ujął cugle wspinającego się konia księżniczki — jeleń pochyliwszy głowę już ze ślepą wściekłością pędził ku niemu.
Księżniczka zemdlała i padła na mech, a Eberhard wprawném okiem obrachowując bieg zwierzęcia, oparł nerwistą pięścią kordelas o kolano.
Natychmiast prawie wściekłe zwierzę wpadło na sterczącą broń — Eberhard z żelazną siłą, niezachwiany trzebił jelenia — ani jeden członek w nim nie zadrgał — powieka nawet nie poruszyła się.
Ogromne zwierzę padło chrapiąc. Obok niego stał jakby w łańcuchy zakuty koń księżniczki trzymamy lewą ręką Eberharda.
Teraz hrabia, jakby się nigdy nic nie stało, zwrócił się do swojéj pięknéj towarzyszki; leżała ona blada i jak bez życia, jak cudowny marmurowy obraz na zielonym mchu bok przepaści. Drzewa w około niéj rzucały cień głęboki. W pobliżu nie było nikogo. Eberhard teraz dopiero postrzegł, że się zupełnie od innych myśliwych oddalił.
Szybko uwiązał konie u jednego z najbliższych drzew, z obawą na swojéj szlachetnéj twarzy przystąpił do omdlałéj, — nadaremnie usiłował ocucić ją, Karolin, leżała jak bez życia.
Eberhard namyślał się — znajdował się w krytyczném położeniu. Nie było nikogo, ktoby mu mógł poradzić i przynieść pomoc. Dwór widocznie napędził kilki jeleni i udał się za nimi — a księżniczkę przecież trzebi było ratować.
W téj chwili nie mogący sobie dać rady Eberhard spojrzał na drogę śledząc jakiejś ludzkiéj istoty. Wkrótce zabłysł nagle w jego oku promień ratunku. Przy ostatnim złotym promieniu ujrzał prawie o sto kroków oddaloną świetną kopułę domu. Musiał to być jakiś leśny pawilon, nierzadki w parkach królewskich lub książęcych. Jeżeli się tam nie znajdą ani słudzy ani pokojówki, to zawsze znajdzie się przynajmniéj przy zbliżającéj się nocy bezpieczne schronienie dla księżniczki.
Czémprędzéj przystąpił do omdlałéj, lekko i ostrożnie wziął ją na ręce i szybko uniósł ku zapraszającéj kopule. Nie omylił się: był to domek w parku, o kilku pokojach i wejściach. Zdawało się, że ani wewnątrz, ani w pobliżu nie ma tam nikogo. Eberhard. z pięknym swym ciężarem pośpieszył do jednych szklanych drzwi, a gdy się otworzyły, wszedł do obszernego pokoju ogrodowego, w którym znajdowały się lekkie krzesła i sofka. Ostrożnie i troskliwie złożył na poduszkach powierzoną jedynie jego opiece i pomocy zemdlałą! Nie było czasu ani na pytania, ani na zwłokę — należało zapomnieć o wszelkich względach. Piękna księżniczka, z zamkniętemi powiekami leżała przed nim jak śpiąca — ciemne włosy malowniczo otaczały jéj miłą twarz — z jéj miękkich ust nie wychodził najmniejszy nawet oddech — omdlenie było ciężkie i mocne.
Eberhard szukał wzrokiem zimnéj wody, dla zwilżenia czoła Karoliny — lecz zkądże miał jéj dostać w niezamieszkanym pawilonie?
Przy drodze widział w niewielkiém oddaleniu leśny strumyk, zdecydował się więc pozostawić księżniczkę saną i pośpieszył tam, aby w swoim myśliwskim kryształowym kubku przynieść orzeźwiającéj wody, o ktôréj z doświadczenia wiedział, że skutecznie działa.
Gdy wyszedł z pawilonu, teraz dopiero postrzegł, że go otacza baryera — ale nie zważał na to, w téj chwili największego kłopotu nie obchodziłaby go wiadomość, że ten pawilon należy do parku księcia Waldemara.
Z późnego wieczoru zrobiła się noc; gdy doszedł do strumienia, i gdy z napełnioną czarką prędko wracał, księżyc rzucił na las swoje pierwsze srebrzyste promienie. Z bijącém sercem wrócił do pawilonu — pełen troskliwości szybko otworzył drzwi.
Wtém rozjaśnioném okiem ujrzał, że księżniczka prawie ocuciła się — lecz jeszcze była bezsilna i niezupełnie przytomna — drobne ręce swoje przyłożyła do twarzy...
— Co się zemną stało? gdzie jestem? poszepnęła; czy ja marzyłam?... Zdaje mi się, że tylko co słyszałam czyjeś głosy...
— Moja łaskawa księżniczko!... mówił Eberhard, powoli przybliżając się.
Karolina spojrzała na niego piękném okiem, — jakiś blask szczęścia zaświecił na jéj twarzy, na którą przez wysokie okno padało jasne światło księżyca, — w chwili gdy wyciągnęła ręce do Eberharda, chcącego przyjść jéj w pomoc, przedstawiała zachwycający obraz.
— Jesteś pan tutaj? spytała rumieniąc się lekko; — gdzie moja matka? gdzie są moje damy dworskie i inni goście?
Eberhard ostrożnie i z uszanowaniem opowiedział jéj co się stało, i podał świeżą wodę, aby się nią orzeźwiła.
— Mocno dziękuję, panie hrabio, za pańską na takie narażenie się wystawiającą go opiekę! Czémże mogłam zasłużyć, abyś mi pan tak starannie i z tak szybkiém zdecydowaniem przyszedł w pomoc?
— Był to tylko obowiązek ludzkości! ceremonialnie kłaniając się i cofając, odpowiedział Eberhard; — sądził, że w téj szczególniejszéj chwili nie wypada powiedzie nic więcéj prócz tych kilku prawie cierpkich, spokojnych wyrazów.
— Ponieważ czuję się lepiéj, spodziewam się, że będę mogła w pańskiém towarzystwie wrócić do zamku Charlottenbrunn. Ale czekaj-no pan! Zdaje mi się, że słychać bliżéj głosy przywołujących rogów — pośpieszajmy do naszych koni.
I podała hrabiemu rękę.
— Racz pani łaskawie oprzeć się na mnie, rzekł do swojéj pięknéj towarzyszki, dla któréj te słowa musiały mieć ważne znaczenie, bo jej miła twarz cała krwią napłynęła, a ręka jéj drżała...
— Wszystko to zaraz przejdzie, poszepnęła, jeszcze to reszta osłabienia, a orzeźwiające nocne powietrze usunie to.
Eberhard otworzył drzwi i przeprowadził księżniczkę przez otwarty plac otaczający ku lasowi i jasnéj ścieżce, na któréj niedaleko znajdowały się konie.
Na przeciwnéj stronie, tuż przy brzegu lasu znajdował się mały pagórek.
Wkrótce hrabia Monte Vero stanął jak przykuty — rozwartém okiem spojrzał ku temu wzgórzu, i ujrzał na niém niby jakiś czarodziejski obraz najstraszliwszego rodzaju.
Księżniczka spojrzała tam także i zbladła.
Na samym brzegu lasu, blado oświetlona księżycem stała Leona, niby bajeczna postać bogini starożytnéj północy. Przy niepewném świetle wyglądała jeszcze wyższa i ogromniejsza niż była rzeczywiście — wyprostowana, z lodowatym uśmiechem na wyrazistéj twarzy, pałającém zemstą okiem patrzała na księżniczkę i Eberharda.
Stała tam jak potężne, nadziemskie zjawisko, jak zły duch w postaci nęcąco pulchnéj kobiety, jak sprzymierzeniec ziemski odpadłego od Boga anioła, który ludzi prowadzi do zguby...
A przy boku Leony, nieco w cieniu drzew, stał szambelan von Schlewe, który tylko co zawarł z nią, przymierze.
Księżniczka Karolina, któréj czysta jak anioł dusza obawiała się blizkości téj zgrozą przejmującéj kobiety, mimowolnie silniéj oparła się na ramieniu swojego silnego, wysokiego towarzysza, który wpatrywał się w Leonę, jakby dla przekonania się, że go żadne mamidło nie zwodzi.
— Chodźmy — chodźmy, hrabio Eberhardzie! — drżąc poszepnęła księżniczka — ja truchleję na widok tych postaci!
— Niech się wasza królewska wysokość nie obawia, z przeważną spokojnością odpowiedział hrabia Monte Vero: jestem przy pani!
— Kto jest ta straszliwa? wyjąkała Karolina.
— Miss Brandon, królowa lwów! powiedział Eberhard, prowadząc księżniczkę na leśną drogę.
Pełen zgrozy, tryumfujący i zemstą grożący śmiech rozległ się za nimi — w nocnéj ciszy brzmiał tak straszliwie, iż księżniczkę przejął zimny dreszcz...
Nakoniec dostali się do niecierpliwie szarpiących się koni i wkrótce znaleźli na łące strwożony dwór, który porozsyłał łowców z rogami i sługi z pochodniami.
— My sami jesteśmy winni, zawołał król uśmiechając się łaskawie: a raczéj nasz wielki łowczy, którego śniadanie dopiero tak późno dozwoliło nam wyjechać do lasu. A wyobraź sobie panie hrabio de Monte Vero, że dwunastoletni jeleń, którego nam pan von Trümpstein tak gorąco do zabicia polecał i którego tak wybornie razem z innemi zwierzętami na strzał nagnano, mimo to uszedł nam, i jakby czarami uniknął wszelkich po szukiwań!
— Leży tam daléj, niedaleko pawilonu, najjaśniejszy panie — panowie łowczy mogą go tam znaleźć!
— A więc pan byłeś bohaterem dnia! winszujemy panie hrabio! Wracajmy teraz do zamku.


ROZDZIAŁ VI.
U obrazu Matki Bozkiej.

Gdy szambelan von Schlewe, uwolniwszy się od księcia Waldemara, prawie na pół godziny przed Eberhardem i jego piękną towarzyszką dostał się do owéj ubocznéj ścieżki w lesie, która prowadziła do parku księcia korzystał szybko z chwili, w któréj na niego nie zważano i pośpieszył do niéj. Byłby niepocieszony, gdyby dzisiaj zaniechał tajemniczéj schadzki, lub gdyby nawet spóźni! się na nią, bo mówił sobie, że dumna miss Brandon, która po wielu staraniach zbliżenia się ku niéj, zgodziła się nakoniec na wysłuchanie go, nigdy na powtórną schadzkę nie zezwoli! Doprowadzić zaś do téj udało mu się tylko przez to, iż w ozdobnym zapraszającym bilecie wspomniał o Eberhardzie, zauważywszy pierwéj, iż ten pan z nią w jakichś stosunkach przestawać musi.
Szambelan Schlewe miał swoje plany co do miss Brandon, i nie nadaremnie kilkakrotnie zwracał uwagę księcia na tajemniczą cudzoziemkę, która za ukazaniem się w stolicy swoją śmiałością wzburzyła wszystkie umysły.
Jechał więc niecierpliwy do pawilonu, i w duszy wyobrażał sobie wszelkie możliwości i obrachowywał następstwa! Zależało wiele na zupełném pozyskaniu sobie księcia, co mu nietylko nadawać będzie coraz większą władzę, ale zarazem większe mu bogactwa przyniesie! Baron był wprawny w układaniu planów i w dochodzeniu do swoich celów, więc i w tym najmniejszym wypadku równie zręcznie jak pewnie prowadził dzieło swoje do skutku.
Wkrótce przybył do pawilonu stojącego na granicy parku, uwiązał konia na boku w gęstwinie i kulejąc podszedł do szklanych drzwi domku.
Oczekiwana jeszcze nie przybyła — przysunął zatém krzesło do okna, z którego mógł widzieć park, i siwemi czatującemi oczkami biegał po zieleni drzew, niecierpliwie oczekując przybycia królowéj lwów.
Pawilon składał się z czterech oddzielnych pokojów, do każdego z nich wiodły osobne szklane drzwi, a żaden z nich nie łączył się z drugim. Szambelan nie mógł wątpić, że miss Brandon przybędzie także do pokoju, w którym się znajdował, bo ten wychodził właśnie na drogę wyprowadzającą z parku. Był zaś bardzo cierpliwy, miał wytrwałość kota, który skurczony czeka na zdobycz.
Jego żółtawo-blada, wychudła twarz, świadcząca o przeszłości spędzonéj w namiętném używaniu rozkoszy i o pragnieniu ciągle nowéj, miała niemiłe pożądliwy i chytry wyraz, który przemieniał się w przyjacielsko-słodki, ilekroć szambelan rozmawiał z tym, kogo potrzebował lub uwikłać pragnął. Nawet głos jego nabierał wówczas jakiéjś giętkości, która, nadzwyczaj ujmowała każdego, kto go nie znał. Tym sposobem zdołał on posiąść nietylko zupełne zaufanie księcia, ale i innych członków dworu, i nabyć wielkiego wpływu.
Nakoniec tryumfująco błysnęły jego siwe oczy — ujrzał, że w niejakiém oddaleniu oczekiwana zsiada z konia i oddaje go w opiekę towarzyszowi, w którym poznał zapamiętałego jéj czciciela, zwanego Harry — owo ślepe narzędzie woli miss Brandon.
Szambelan powstał, odsunął krzesło w tył, otworzył drzwi i kłaniając się stał niedaleko.
Leona przechodziła przez podwórze — jéj wysoki, nienaganny wzrost, majestatyczna postawa, wywołała na twarz szambelana niemy podziw — okiem znawcy przypatrywał się dumnéj, bujnie pięknéj kobiecie. Czarna amazonka w malowniczych fałdach spływała po jéj pełnych członkach i uwydatniała jéj wzrost; chociaż mocno przylegająca suknia zakrywała jéj szyję i łono, możną było jednak rozpoznać uderzającą pulchność kształtów, jaką podziwiamy w malowidłach Rubensa. Lica miała nieco zarumienione — rysy marmurowo zimne, na których można było wyczytać chęć panowania, odwagę i nieugiętą siłę woli. Nos miała mocno zgarbiony, starożytnie rzymskiego kroju — usta pełne i pulchne, a w oczach dzikie i dumne spojrzenie. Twarz wyrażała lodowaty spokój — serce téj kobiety zapewne nigdy nie było zdolne doznawać bozkiego uczucia prawdziwéj, wiernéj miłości.
Z dumnym i krótkim ukłonem weszła do pawilonu, którego drzwi baron zamknął.
— Szambelanie, czas mój jest wyrachowany, przemówiła Leona, a siadając na krześle, niedbale, jednak dobrze obliczoném poruszeniem ręki odrzuciła na bok ogon ciężkiéj sukni. Zaprosiłeś mnie pan — jakiż jest cel téj nieco dziwnej schadzki?
— Przebacz łaskawa miss Brandon, że to odległe ustronie w lesie wybrałem na miejsce rozmowy, któréj nikt, trzeci słyszeć nie powinien, uprzejmie rzekł pan von Schlewe, i która jest tak ważną, że jéj papierowi powierzać nie można!
— Pan mnie rzeczywiście zaciekawiasz — krótko więc porozumiejmy się! W nadzwyczaj uprzejmém piśmie swojém wymieniłeś pan nazwisko...
— Nazwisk© hrabiego de Monte Vero!
— Cóż się z nim dzieje?
— O ile wiem, pani pozostajesz z tym cudzoziemcem w pewnych stosunkach, które nas bliżéj do naszego celu doprowadzić mogą.
— W stosunkach — prawda! powiedziała Leona pałającym wzrokiem, bacznie mierząc hrabiego, aby zbadać, do czego chce przyjść za pomocą nazwiska Eberharda.
— W takim razie, możesz mi pani udzielić wielu objaśnień, co do hrabiego de Monte Vero?
— Jakiego rodzaju, panie szambelanie?
— Objaśnień, które może nimb rozproszą, jakim promienieje ten cudzoziemiec.
— Pan... widzę należysz do przeciwników hrabiego — mówiła prędko Leona, która już powiedzieć chciała: pan nienawidzisz hrabiego — i która szybko powstając, zaintrygowała się niezmierną rozmową, poznawszy trafność swojego domysłu.
— Jak kto rzeczy pojmuje, łaskawa miss! odpowiedział baron Schlewe, z sarkastycznym uśmiechem patrząc w oczy Leony i wyczytując w nich, że zamierzała zawrzeć z nim przymierze. Ręka rękę myje, miss Brandon, możemy sobie usłużyć nawzajem! Pani oddaj pod moją moc hrabiego de Monte Vero, ja za to w te piękne, malutkie rączki oddam wpływ na pewną dostojną osobę. O ile wiem, pani chętnie lubisz panować — nastręczę pani, która umiesz upokarzać lwów pustyni i przerabiać ich na niewolników twojéj woli, inne arcydzieło, i nie wątpię ani chwili, że je wykonać potrafisz!
— Mów pan otwarcie; sądzę, że się porozumiemy, panie szambelenie!
— Więc dobrze! Książę Waldemar jest na najlepszej drodze — do gwałtownego pokochania pani; to znaczy, że pierwéj musisz mi pozwolić, że mu przedtém dostarczę dzikiego, polnego kwiatka, który tu na przedmieściach wyśledził i zerwać pragnie, którego zapach, ręczę pani za to, szybko się rozwieje! Książę to człowiek niepojęty! Ugnie się z tém większym zapałem pod berłem pani, im śpieszniéj zadosyć uczynić będzie można jego życzeniu co do tego dzikiego kwiatka.
— A teraz jądro pańskiego traktatu? rzekła Leona.
— Pani myślisz o hrabi — o! co za niecierpliwość! To coś wygląda na wzgardzoną miłość, moja łaskawa pani! Leona ukarała bezwstydnika tak lodowato dumném spojrzeniem wzgardy, że baron Schlewe z miną przepraszającą się ukłonił.
— Cóż mnie obchodzi oświadczenie pańskie, że książę mnie kocha? Czekam na główny powód naszéj rozmowy, bo dla tego oświadczenia, przebacz pan, mówię szczerze, nie wiem, czybym była trudziła się na przebycie drogi ze stolicy do tego pawilonu.
— Tak więc... nienawidzimy hrabiego, rzekł szybko baron von Schlewe, przybliżając się do Leony, którą zrozumiał — ja lubię szczerość — oboje nienawidzimy hrabiego, i pani masz go wydać w moje ręce — wynagrodzeniem za to jest książę! Zawsze jeden za drugiego stanie!
Leona uśmiechnęła się ponuro — na dworze już było ciemno, równie jak i w pokoju pawilonu — stała przed czyhającym szambelanem jak potężna królowa starożytności.
— A więc należy zawrzeć umowę? mówiła szeptem, tak strasznie przecięż wyraźnym, że baron mimowolnie z upodobaniem swojém siwém okiem obejrzał ją od stop do głowy.
— Tak jest łaskawa pani, i mam nadzieję, że nie będzie zawarta na naszą niekorzyść!
— Przystąpmyż do niej!
— Dla tego też proszę o wiadomości co do hrabiego de Monte Vero. Zapewne będą tego rodzaju, że niezawodnie sprowadzą jego upadek!
— Upadek? — powtórzyła Leona — a baron zrozumiał właściwe brzmienie tego pytania.
— Jego zgubę, miss Brandon — jeżeli pani tak rozkażesz! dodał szambelan, obrachowując, że tym sposobem wiele przyrzekającą Leonę będzie miał w ręku.
— Kiedy — jutro?
— Jutro — a wiadomości?
— Te są krótkie, panie baronie! Jeżeli hrabia de Monte Vero pozostanie przy życiu, nie będę mogła przyjąć hołdów księcia!
— Rozumiem, moja łaskawczyni — idzie więc o to, aby hrabiego jutro wieczorem wpakować w jakąś zasadzkę — on jest równie silny, jak według mojego zdania zręczny i rozumny!
— Mniemasz pan, że dla tego potrzeba nadzwyczajni pułapki, aby go w nią schwytać? namyślając się mówiła Leona; poczém dodała szybko: Wskaż pan miejsce, przyrzekam, że hrabia niezawodnie tam przybędzie!
— Sam?
— A jakże!
— Bądźże pani łaskawa tak rzeczy urządzić, aby jutro nad wieczorem udał się na rozstajną drogę, przechodzącą tuż koło Sarniego zwierzyńca!
— Wybornie! A masz pan jaką pewną rękę? wyjąkała Leona pełna oczekiwania i wahania.
— Postaram się o nią! Mam pewnego człowieka, który lubi wszczynać kłótnie i przytém zwykle używa broni; on mnie nie zna, ani ja jego — przyjaciele nazywają go „kasztelanem“ ten chłopak lubi awantury!
Oczy Leony zabłysły.
— A owa okolica czy odległa i samotna? zapytała.
— Bardzo samotna, potwierdził baron; bądź pani łaskawa oznaczyć panu hrabiemu godzinę szóstą wieczorem, kiedy już będzie ciemno. Ale czy mogę liczyć na wzajemną ze strony pani przysługę?
— Nietylko w tym razie, ale i późniéj, odpowiedziała Leona — ja także sama znam pewną osobę, która w razie potrzeby za mną się ujmie.
— Pani myślisz o swoim wiernym Harrym?
— Zgadłeś pan, ale on za gwałtowny i nierozważny, a zatém skłonię go tak, aby nie wiedział dla czego, do ułożenia zaproszenia, które zapewne powiedzie się!
— Szanowna pani jesteś czarodziejką — za kilka dni będę miał zaszczyt dowiedzieć się o zdrowie pani, mówił daléj, postrzegłszy, że Leona odejść pragnie.
Te właśnie słowa, jak przez sen omdlała księżniczka niewyraźnie słyszała.
Gdy baron von Schlewe wychodził z pawilonu z Leoną, przechodząc przez oświetloną księżycem łąkę, zwrócił uwagę swojéj towarzyszki na to, iż doszedł go jakiś głos od drugiéj strony pawilonu czy też od brzegu lasu. Miss Brandon, którą Eberhard nazywał „hrabiną Ponińską,“ wstąpiła pomiędzy drzewa na pagórek, dla lepszego widoku, a szambelan, o ile możności ukrywając kulanie, udał się za nią.
Wiemy, że nagle postrzegli przed sobą tego, którego zgubę zaprzysięgli, w towarzystwie, które niezmiernie zdziwiło barona Schlewego!
Gdy księżniczka i hrabia de Monte Vero znikli w lesie, Leona podała rękę swojemu szatańsko uśmiechającemu się sprzymierzeńcowi, jakby tém stwierdzić chciała zawartą poprzednio umowę... przy niepewném świetle księżyca i w cieniu lasu, przedstawiała tajemniczy, nadludzki widok ta para, która, jak obaczymy, wybornie się rozumiała.
W tém otoczeniu, a bardziéj jeszcze w nocy, oboje wyglądali jak wyrzutki piekła.
Gdy Eberhard nazajutrz przebudził się w swojéj sypialni w stolicy, dokąd pociąg królewski przybył dopiero późno w nocy, murzyn Sandok stał przy jego połowem łożu, znajdującém się w obszernym pokoju, po za znaną nam pracownią. Trzymał w ręku złotą tacę i wyglądał jak posąg z czarnego marmuru.
— Co tam masz, Sandok? spytał Eberhard po portugalsku.
— Bardzo ważny list, panie hrabio! odpowiedział murzyn, i jakby dla większego potwierdzenia podniósł rozszerzone powieki, tak, iż całe białka rażąco wystąpiły.
— List, już? zawołał Eberhard. Kiedy i kto go przyniósł?
— Przed kwadransem przyniósł go jakiś nieznajomy!
Eberhard podniósł się i wziął list, którego adres, jak to zresztą po największéj części bywa, w niczém go nie objaśnił. Szybko otworzył go, aby się przekonać o treści, oczy jego coraz prędzéj przebiegały papier — oczy okazywały wyraz coraz większego zdziwienia.
List brzmiał następnie:

„Panie hrabio! Słyszałem, że pan szukasz i pragniesz odzyskać dziecko, które mi przed czternastu laty powierzyła pewna dama. Dla powzięcia bliższych o niém wiadomości, proszę dzisiaj wieczorem, o godzinie szóstéj, przybyć bez świadków na roz-
stajne drogi, idące tuż około saméj łąki. Jeżeli pan nie sam przyjdziesz, co widzieć będę z bezpiecznéj kryjówki, to wycieczka pańska będzie nadaremna, i nigdy więcéj nie usłyszysz pan o mnie, bo jeszcze tego wieczoru opuszczam tutejsze okolice.
Fursch, były kancelista?“

Eberhard pełen oczekiwania i radości, trzymał w ręku i powtórnie odczytywał list człowieka, którego szukał i który sam tylko mógł mu dostarczyć wiadomości o jego dziecku. Po krótkim namyśle postanowił w każdym razie zadosyć uczynić zaproszeniu złoczyńcy. Zastanawiał się czy ma uwiadomić władze o tym liście? Ale wyraźnie powiedziano w nim, że straci wszelką wiadomość o córce, bo przezorny Fursch liczył na usiłowanie schwytania go, dla tego więc, niezawodnie ze swojéj strony przedsięwziął środki ostrożności.
Jeszcze nigdy tak powoli nie upływał czas hrabiemu de Monte Vero. Próbował pisać i rachować w swojéj pracowni, ale niepokoiła go niecierpliwość... i czyliż mogło być inaczéj! ojciec miał nakoniec otrzymać wiadomość o swojém z boleścią poszukiwaném dziecku!
Gdy wieczór nadszedł, Eberhard na wszelki przypadek uzbroił się, zarzucił na siebie lekki płaszcz, i nie biorąc z sobą Marcina, ani powiadając nikomu dokąd się udaje, wyszedł ze swojego pałacu.
Wkrótce śpiesznie dążył pomiędzy ludem ulicznym, a że słońce miało się już ku zachodowi, pośpieszał za rogatki, pragnąc czémprędzéj dostać się na pole, a potém na nieco oddalone rozstajne drogi.
Cień już był duży, gdy przeszedł około ostatnich domów i pomiędzy topolami dostał się na piaszczystą drogę polną, która w końcu dobiegała do owych rozstajnych dróg, przechodzących około Sarniéj łąki.
Na horyzoncie otoczonym w koło ciemnemi zarysami lasu, bujało zachodzące słońce, jak paląca się ognista kula. Różowe obłoki w dziwnych kształtach snuły się na wieczorném niebie, a cichy wietrzyk powiewał gałęźmi drzew, stojących tu i owdzie nad drogą. Pola czerwonawo się ubarwiały, a na małych zaroślach jeszcze bardziej znać było jesień, bo liście już żółknąć zaczynały. Pomimo tego jednak powietrze jeszcze było tak letnio ciepłe i piękne, że Eberhard odetchnął głośno, gdy pełne kurzawy i ludzi ulice stolicy ujrzał za sobą. Przejmowały go szczególne uczucia, gdy szedł po samotnej drodze; list budził w nim najpiękniejsze nadzieje, bo nakoniec nadchodziła upragniona chwila, w któréj miał otrzymać wiadomość o swojém dziecku! Ów Fursch był jedynym człowiekiem, który mu mógł udzielić objaśnień, jakich od tak dawna nadaremnie oczekiwał; któż dziwić się będzie, że Eberhard z przepełnioném sercem śpieszył do dalekiego celu?
Kiedy po ostatnim pałającym blasku zapadającego słońca zaległa wieczorna pomroka, Eberhard miał przed sobą z prawéj strony drogi, o jakie sto kroków oddaloną gruppę wiązów i krzaków, w których cieniu znajdowała się stara, poszanowania godna figura Matki Bozkiéj; — stała ona przy drodze, zapraszając wędrownych przechodniów lub opuszczonych ubogich wielkich przedmieść, i przedstawiając ciche, spokojne, bogobojne do modlitwy miejsce.
Eberhard mimowolnie zatrzymał się — widok tego obrazu świętego na wpół w gałęziach ukrytego i ocienionego błogo podziałał na jego duszę. Matka Bożka z dzieciątkiem na ręku, ze spojrzeniem w niebo wzniesioném, z na wpół zardzewiałą, ale jednak złotem jaśniejącą aureolą świętości nad głową, wieczorny półcień i całe polne otoczenie, wszystko to w téj chwili przejęło go pobożnością i czcią.
Powoli zbliżył się ku postumentowi i z nagła stanął jak wryty — postrzegł klęczącą przed obrazem jakąś ludzką istotę — lecz nie, musiał to być raczéj anioł, w téj samotni korzący się przed Matką Bożą — obraz anioła tak miły i piękny, że Eberhard oczu od niego nie mógł oderwać.
Blond włosy, z których barwą łączyło się złoto i srebro, okalały głowę miłego modlącego się zjawiska — wiatr wieczorny igrał z jéj lokami, opierającemi się porządkującéj ręce — czarna gruba suknia okrywała delikatne a przytém doskonale piękne kształty dziewczęcia, które zaledwie szesnaście lat liczyć mogło.
Któżby mógł przeszkadzać gorąco modlącéj się istocie, która załamane ręce ku obrazowi wznosiła? Eberhard powoli poszedł daléj po piasku — zdawało mu się, że to zjawisko lada chwila rozpłynie się — musiał je widzieć — coś go całą siłą ciągnęło ku wiązom, aby z ich cienia przypatrzyć się obliczu modlącéj. Ona go nie widziała — pogrążona była w modlitwie. Nakoniec Eberhard doszedł do drzew — rozwidniający blask ostatniéj czerwoności wieczornej oblał postać dziewczęcia, jej modre oczy ocienione długiemi powiekami, patrzały w obraz — łza błyszcząca jak najszlachetniejsza perła, świeciła w nich — na ślicznéj twarzy osiadł wyraz boleści — lekki rumieniec jak przezroczyste tchnienie wystąpił na jéj lica, piękne usta szeptały modlitwę. Przy zapadającym zmroku, ta czarowna postać dziewicy wydała się zdumionemu oku Eberharda jak wonne kwiecie, jak jedna z eterycznych istot, które nazywamy aniołami, które nas do pięknéj wiary skłaniają, nami się opiekują, za nas się modlą.
A rzeczywiście miała być jego zbawczym, opiekuńczym aniołem.
Na wieżach oddalonéj stolicy wybiła głośno wieczorna godzina szósta.
Eberhard nie słyszał tego. Mocno wzruszony stał przed tym podwójnym obrazem świętym — zaledwie śmiał oddychać — widział, że niewinność klęczy i modli się do Matki Bozkiéj. Wkoło była cisza i spokój — nic nie przerywało świętości chwili.
Gdy westchnieniem z bujającéj piersi wychodzącém dziewczę zakończyło modlitwę, spojrzenia jego nagle padły na gałęzie wiązów — dostrzegła cień człowieka i płochliwa jak leśna sarneczka poskoczyła.
Eberhard usiłował przywołać ją, ale szybka i wstydliwa znalazła drogę przez krzaki dzikich róż i pomiędzy pniami wiązów. Eberhard poruszać rękami i wołał — chciał iść za nią... nadaremnie — znikła mu z oczu w pośród wzrastającej ciemności nadchodzącéj nocy.
Obraz anioła rozproszył się, a samotnik patrzał za nim.
W téj chwili doszły do niego z dala wołania o pomoc i szmer głosów, szybko więc wybiegł z pomiędzy zarośli na drogę... gdzie znowu wszystko ucichło.
Eberhard teraz wyznał sobie, że się nie stawił na oznaczoną godzinę — przekonawszy się zatém, że czuje w bocznéj kieszeni rękojeść i że jest uzbrojony, przy jasném świetle księżyca pośpieszył do poblizkiego lasu, którego brzegiem przechodziła krzyżowa droga.
Zdało mu się, że słyszy jakieś złowieszcze rzężenie lecz pod wrażeniem nocy szmer innego rodzaju mógł go tak przerażająco mylić.
Eberhard nie znał bojaźni — gdy więc odgłosy coraz bardziej cichły i nakoniec zupełnie umilkły, poszedł daléj samotną ścieżką.
Wkrótce księżyc znikł za chmurami, które niedawne tak różowo świeciły, a teraz swą głęboko ciemną siwiznę przyoblekły; tylko czarne zarośla po obu stronach piasczystéj drogi wskazywały hrabiemu de Monte Vero, iż zdąża do celu.
Już rozpoznawał czarno od nieba odbijające się drzewa Sarniéj łąki wiatr nocny szeleścił gałęźmi i przynosił hrabiemu balsamiczny zapach iglastego lasu — zresztą nic więcéj słychać nie było.
Eberhard wziął w prawą rękę pistolet, aby w razie potrzeby gotowym być do obrony, bo ten, który miał go oczekiwać, był niebezpiecznym łotrem.
Tak się ściemniło, a drzewa tak dalece ciemność tę podwyższały, że Eberhard o krok od siebie nic nie widział; powiedział więc sobie, że i czuwający skrycie w blizkości pozanajbliższém gdzieś drzewem Fursch może go nie poznał; on zaś musiał z nim mówić bądź co bądź — bo ostro przez władze poszukiwany oświadczył mu w liście, że jeszcze tej nocy na zawsze opuszcza okolice stolicy — a razem z nim tracił Eberhard na zawsze nadzieję ujrzenia kiedykolwiek swojego dziecięcia.
Stanął więc i głośno zawołał: Fursch! „Fursch!“ ponuro odpowiedziało leśne echo.
Każdemu innemu byłoby bardzo niewygodnie w takiém miejscu i przy takiéj ciemności, ale Eberhard przyzwyczajony do daleko straszliwszych scen, dziwił się tylko, że Fursch nie dawał najmniejszego znaku o sobie.
Chciał postąpić kilka kroków daléj, a potém ponowić głośne wołanie, bo ten, który go tu sprowadził, niezawodnie się gdzieś znajdował, bo czas oznaczony niezupełnie jeszcze upłynął.
Wtém nagle noga Eberharda stąpiła na jakiś wielki i ciężki przedmiot w piasku leżący.
Co to mogło być? co mu tak w pochodzie przeszkadzało? Szczególne jakieś uczucie wstrząsnęło ciałem Eberharda. Nagle wpadł na domysł.
Schylił się, dla dotknięcia tego przedmiotu ręką i rozpoznania go tym sposobem lepiéj aniżeli okiem, które tylko widziało przed sobą ciemniejsze miejsce.
Ręka Eberharda dotknęła zimnego oblicza — pomyślał o Furschu i o przebiegłych podstępach zbrodniarza; dla tego pochwycił go zaraz drugą ręką, aby mieć w swojéj mocy pozornie bez ruchu leżącego Furscha, który może chciał go przewrócić; ale wnet przekonał się, że trzyma w ręku na prawdę nieżywego — przyniósł go więc na nieco jaśniejsze miejsce drogi i spojrzał na twarz zmarłego. Z głębokiego pchnięcia tuż pod; sercem kapała jeszcze krew na piasek.
Rozumie się, że Eberhard domyślał się, iż Fursch czynu tego dokonał, i że teraz nie czekając na niego umknął — jeszcze więc raz zawołał zbrodniarza po nazwisku, a wreszcie postanowił trupa odnieść do stołecznéj straży, dla dalszego rozporządzenia.
Był to Harry, który zginął, zapędzony pożerającą dla Eberharda zazdrością.
Gdy Leona podyktowała mu list do Eberharda, który go zapraszał w imieniu Furscha do ukrytéj zasadzki, wpadł na myśl, że ta, dla któréj aż do szaleństwa poświęcał się, którą namiętnie kochał, tam chciała mówić z Eberhardem; o oznaczonéj zatém godzinie przybył boczną ścieżką na rozstajną drogę i wpadł tam w ręce prawdziwego napastnika, którego szambelan Schlewe nazywał „kasztelanem.“
Eberhard wstrzymany przez anioła modlącego się u figury Matki Bozkiéj, uniknął morderczego sztyletu, nie domyślając się, że ze straszliwego niebezpieczeństwa wybawiło go jakby bozkie zrządzenie.


ROZDZIAŁ VII.
Pensyonat pani Furschowéj.

Gdyby hrabia de Monte Vero był dopędził tak blizko będącego klęczącego anioła i pomówił z nim — gdyby był wybadał trwożliwie uciekające dziewczę — ileż trosk i łez byliby sobie oszczędzili oboje!
Ale Bóg inaczéj postanowił. Zrządzenia jego są dziwne i niepojęte, niezbadane boleści i ciosy, jakie zsyła na swoje najulubieńsze dzieci, tak, że często ulegają męczarniom i bluźnią mu... Wy udręczeni i stroskani, pójdźcie i obaczcie, że jeszcze jesteście szczęśliwi, bo jeszcze macie nadzieję albo serce, które was kocha, chociaż tyle postradaliście; pójdźcie tu i nauczcie się życia ludzkiego, które wystąpi przed wami, rozpoznawać wolę bożą; nauczcie się cierpieć i znosić, wznieście się do téj biednéj a jednak tak pięknéj istoty, ktôréj pieśń boleśnie i smutno zabrzmi wam wśród nocy, która oby w duszy waszéj zawsze się odzywała, mówiąc, że jesteście szczęśliwsi:

Jam matki mojéj nie znała
Nikogo ojcem nie nazwałam,
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojem!

Ale wróćmy do miejskiego zgiełku.
Za nadejściem jesieni, na najbardziéj oczyszczonych miejscach mostów, na ożywionych rogach ulic skulone widzimy młode dziewczęta i chłopców, którzy nieprzestannie płaczliwym, często serce rozdzierającym głosem wołają na przechodniów:
— Trojaczka za jagniątko — o szanowna pani! tylko jednego trojaczka.
Kto z litości bliżéj przystąpi, widzi, że te nieszczęśliwe dzieci, zaledwie najpotrzebniejszym łachmanem okryte, drżąc od zimna na otwartym dla wiatru moście, mają zawieszone na piersiach małe pudełka, w których stoi po kilka z gliny ulepionych i watą okrytych jagniątek — gdzie niegdzie widać któreś z tych dzieci wiatrem przejętych uśpione, i we śnie zapominające o nędzy ziemskiéj, w którą niewinnie popadło.
Dzieci te biegają także po ulicach i każdemu lepiéj ubranemu naprzykrzają się podając z prośbą nędzne bukieciki, a potém z kolegami część zysku swojego tracą na łakotki, a także szukają sposobności do kieszonkowéj kradzieży, i tak; stopniowo kształcą się na złoczyńców.
Dwie dziewczynki, każda z koszyczkiem na ręku, idą szybko ożywioną ulicą do niewyraźnie przez mgłę widnéj bramy miasta. Dzieje się to podczas wilgotnego i chłodnego wieczoru wrześniowego. Zegary na wieżach kościołów i trębacze po niedalekich koszarach od dawna zapowiedzieli już wieczorną dziewiątą godzinę. Jedna dziewczynka jest już dorosła, co można poznać pomimo zarzuconéj na ramiona staréj, siwéj chustki, i musi mieć lat piętnaście do szesnastu.
Druga jest mała i od natury upośledzona.
— Zakryj koszyk chustką, Helenko, mówi wyższa, bo ciastka, które niesiesz, naciągną za nadto wilgotnego powietrza, a znowu cię ciotka Furschowa obije!
— Pomóż mi Małgosiu, bo koszyk na mnie za ciężki, a do tego jeszcze i palec mię boli!
Małgosia, starsza, która już pozbyła się licznych bukietów i apelsyn, jakie miała na sprzedaż, postawiła swój koszyk na kamiennych schodkach najbliższego domu, i częścią nędznéj chusteczki, którą Helenka miała na szyi, nakryła jéj koszyk.
— Zimno mi, Małgosiu! jęczała mała.
— Dajże mi koszyk, poniosę go sama, otul się chusteczką i chodź!
— O jak ty jesteś dobra, moja Małgosiu! Gdybyśmy były ciebie nie miały, jeszcze bardziej marzłybyśby i głodniały! Patrz, oto tam idą Fritz i ten duży Antoni, zawołajmy ich?
— Nie, Helenko, Antoni jest złośliwy i niedobry!
— O! on ma dużo pieniędzy, poważnie poszepnęła mała; czy wiesz co mi wczoraj Fritz o nim opowiadał? Zawczoraj przed cyrkiem ukradł on jakiemuś panu złoty zegarek, a téj zręczności nauczył się od pana Furscha!
— Nie mów tego tak głośno do nikogo, Helenko, bo inaczéj zamkną cię na trzy dni i noce do ciupy!
— O ta ciupa! ze drżeniem zawołała mała: tam pełno robaków i szczurów — o mało nie umarłam, kiedy niedawno zamknięto mnie tam, za to, że pozwoliłam sobie wykraść ciastka z koszyka!
— Wiem ja o tém, od płaczu i krzyku takeś ochrypła, że przez cały dzień nic mówić nie mogłaś! Czy miewasz jeszcze boleści, Helenko?
— Często tu! narzekała mała, gdy jéj to przypominano, i wskazała wychudłą pierś, na którą naciągnęła cienką, nędzną chusteczkę.
— Dzisiaj i jutro wieczorem wetknę ci większy kawałek chleba niż innym! Niech sobie Antoni i Fritz idą, nie patrz na nich wcale, a my ich prędko wyprzedzajmy!
Mała, kiedy niekiedy z boku spoglądając na chłopców, biegła obok drugiéj starszéj towarzyszki. Dostały się do staréj, łukowatéj bramy miasta i wyszły na ulicę młynarską, na któréj mieszkało wielu robotników i ubogich, którzy się jeszcze tu i owdzie kręcili.
— Teraz już oni daleko za nami! z zapałem poszepnęła Helenka, obejrzawszy się raz jeszcze. Blask latarni padał na jéj bladą, nędzną twarz, na ktôréj wypisana była niedaleka jéj śmierć. Skoro tylko nadejdzie zima to biedne dziecię, zaledwie najpotrzebniejszą odzieżą okryte, w podartych trzewikach, po śniegu, burzy i deszczu, po ulicach błąkać się zmuszone, bardzo prędko wybawione zostanie!
Gdy wyminęły kilka fabryk, a między innemi i Lessinga, domy po obu stronach ulicy stawały się coraz mniejsze i niższe, gdzie niegdzie były między niemi ogrody; nareszcie obie dziewczyny dostały się na szossę. Przechodziły obok nizkich sztachet, po za któremi jeszcze kwitły georginie i ślazowe róże — nieco w głębi stał mały, nizki domek, otoczony winném liściem, a na tablicy tuż przy sztachetach wielkiemi literami wypisano było: „Ogrodowiny.“
Nagle coś się między drzewami poruszyło, — mała drżąc uczepiła się towarzyszki, szukając obrony, bo była bojaźliwa i nieśmiała.
— Uspokój się, Helenko, to zapewne Walter!
— Poznałaś mię, chociaż mnie nie widzisz? odezwał się z pośrodka zieleni zbliżający się głos — dobry wieczór, Małgosiu, od godziny już tu stoję i czekam na ciebie!
Był to ogrodniczek, który właśnie otworzył, drzwiczki w sztachetach i wyszedł na drogę — mocno wyrósł i wyższy był przynajmniej o pół stopy od dziewczynki, ktôréj podał spracowaną, rękę — a Małgosi nie można było nazwać małą! Miał na głowie żółty słomiany kapelusz, który mu w lecie wielkie wyświadczał przysługi i który jeszcze teraz bardzo szanował, tudzież wygodny płócienny kaftan. Ciemném, uczciwém okiem patrzał na dziewczę, znane mu od lat kilku, bo nietylko widywał je sam codziennie przechodzące obok ogrodu i zawsze witał, ale nadto musiał jéj dostarczać nieco przewiędłych kwiatów dla pani Furschowéj, która niemi handlowała.

— Oto masz nowy zapas, rzekł, i z chustki wysypał w koszyk Małgosi pełno liści i kwiatów. Znowu wczoraj przy wietrze bardzo ładnie śpiewałaś, Małgorzato — twój śpiew brzmi tak dziwnie smutno, że niewiem dla czego, łzy mi z oczu wyciska.

Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała —

śpiewałaś i to mi szło wprost do serca!

— To moja jedyna radość, Walterze, kiedy choć późno, układając bukiety, mogę sobie wykraść jaką chwilę, wtedy śpiew sam z siebie przychodzi!

— A ja muszę śpiewać z tobą.

— Nam śpieszno, Walterze, za nami zbliżają się Fritz i ten duży Antek, nie chciałabym spotkać się z nimi!

— Odprowadzę was do nadwodnéj drogi.

— Nie, pozostań tu! Mogliby ci co złego wyrządzić, oni tak lubią kłótnie!

— Myślisz może, że ich boję się? Kiedy się mogę bronić, Małgorzato, nie boję się nikogo!

— Ty musisz rano wstać, pozostań!

— Jeżeli ci się nie podoba moje towarzystwo, to pozostanę — narzucać się nie myślę nikomu!

— Tylko nie gniewaj się na mnie Walterze, — dobranoc!

— Dobranoc, z cicha odpowiedział ogrodniczek; jeżeli jednak myślisz, że się zaraz położę, bo o czwartéj wstać muszę, to mylisz się — jeszcze pozostanę w ogrodzie, będę patrzał za wami i czatował!

Dziewczyny pożegnawszy Waltera, szybko znikły w cieniu, — owiał je chłodny wiatr jesienny, w polu ciągnącém się po obu stronach szossy — topole szeleściły, co Helenkę trwożyło, a jéj towarzyszce przyjemność sprawiało, chętnie więc tego szumu i szelestu słuchała!
Nakoniec przybyły na piasczystą boczną drogę, która pomiędzy krzakami ciągnęła się aż do Sarniéj łąki, tworząc tam rozstajną drogę. Małgorzata weszła na nią bez obawy — bo któż mógł ją zaczepić lub napastować, kiedy nic nie miała! Nie myślała o swojéj piękności, o swojéj miluchnéj postaci, nie wiedziała, że posiada to oboje, i że to jéj skarb!
Z trudem szły obie dziewczyny po piasku, aż nakoniec na boku, o jakie sto kroków od drogi, dostrzegły ciemne zarysy domu, — tam się udały, — tam było ich mieszkanie.
Przybliżywszy się do niego widziałeś, że to nizka, zapadająca się chatka, z dala w pośrod nocnéj ciemności wydająca się większą. Stała ona na pagórku, — ciemne światełko błyszczało jeszcze w jéj zielono szybném oknie, znajdującém się obok grubo ociosanych drzwi.
Małgosia puka z lekka i oddaje drugi koszyk Helence — powoli zbliżają się ku drzwiom.
— To my, pani Furschowa!
— Czy już wracacie, wy szubieniczne ptaki? woła jakiś przytłumiony głos, odsuwając rygiel — czyście znowu głodne, a pieniędzy pewno nie macie!
Otworzono drzwi — ale tylko do połowy, za niém stała przeszło czterdziesto-letnia kobieta, z czarnemi jak smoła na wpół rozpuszczonemi włosami, z mocno garbatym nosem i gębą o wywróconych ustach. Na twarzy miała cechę pospolitości, ale w ciemnych, ponuro błyszczących ustach malowała się złość i chciwość. Nieco wybladła czerwonawa jedwabna suknia, pochodząca zapewne z lepszych czasów przeszłości, kiedy ta dama jeszcze miała pewną wartość u mężczyzn, otaczała jéj zsiadłą postać, a że prawdopodobnie przeszkodzono jéj w toalecie, więc narzuciła fartuch na szyję, ramiona i piersi. Tą kobietą była pani Furschowa, która rozłączona ze swoim prześladowanym i jak ptaszek wolnym mężem, teraz sama utrzymywała zakład pensyonarski.
Co pod tém określeniem rozumiała, jasno czytelnik pojmie, skoro powiemy, że oprócz Małgorzaty i Helenki, znajdowało się w téj chatce jeszcze do dwudziestu innych dziewcząt i chłopców różnych lat, których codziennie wypędzano na ulice miasta z kwiatami, jagniątkami, apelsynami i ciastkami, aby potém za nadejściem nocy przynosili pani Furschowéj wyżebrane pieniądze i za to dostawali nędzny kawałek chleba, kilka kartofli i wody według upodobania! Lecz dzieci te wzrosły w takiéj nędzy i bojaźni, iż nie znając albo też nie mając ani ojca ani matki, cieszyły się tém, jeżeli im nie odebrano tego żebraczego pożywienia, skoro, jak się to dosyć często działo, z niedosyć obfitym połowem pieniędzy do domu wróciły.
Pani Furschowa znowu zaparła drzwi i z dziewczętami weszła do izby, ktôréj okna z zewnątrz widne byty. Stary, brudny stół stał na środku, przed nim kilka trzcinowych stołków, z podartą plecionką. Na stole stała czerwonawo-ciemna lampa, i flaszka z mocnym jakimś napojem, z której pani Furschowa z powodu, jak mówiła, bólu żołądka, często i obficie czerpała.
Na ścianie wisiało lustro, w pobliżu stała przez robaki stoczona szafa, komoda na trzech nogach, a nad tém wszystkiém wisiał jasno kolorowany obraz święty.
Z téj izby przez nizkie drzwi wchodziło się do drugiéj, służącéj dzieciom za miejsce pobytu, — z niej dochodził jakiś szept szemrzący.
Małgosia i mała przystąpiły do stołu, postawiły na nim koszyki i liczyły pieniądze.
— Jakto! ty niegodziwa, powiedziała pani Furschowa, ujrzawszy w koszyku Helenki pozostałą jeszcze połowę ciastek — od çzwartéj godziny byłaś na ulicy i tylko ośm groszy przynosisz do domu? Czekaj, będziesz ty pilniejszą!
— O kochana ciotko! jęczała mała i uklękła, wyciągając drobne, drżące ręce do téj okrutnicy: byle nie do ciupy — byłam we wszystkich szynkowniach i każdego prosiłam.
— A więc boisz się ciupy? a zatém niech cię ona poprawi! — Małgorzato, zamkniéj ją!
— Ona chora — serce moje tego nie zniesie!
— Jakto! ty mi się sprzeciwiasz?
— Więc pani ukarz mnie raczéj za Helenkę!
— Ty wypełniłaś swój obowiązek, a przytém już jesteś za duża i jutro w nocy pójdziesz zemną i Ludwiką. Powinnyście już poznać lepsze życie!
— Mam jeszcze dziesięć groszy więcéj nad to co pani złożyłam! mówiła Małgorzata; przyjm je pani na rachunek Helenki!
— Ty widzę opiekujesz się nią? Cóż to! myślisz może, że za darmo was paść i odziewać będę? Ukrój chleba dla tych tam, i Furschowa wskazała przyległą izbę: ja sama zaproszę do ciupy to leniwe stworzenie — chodź, małpo!
I pociągnęła za sobą Helenkę — na którą Małgorzata litośnie spojrzała.
— Przyniosę ci późniéj podwieczorek — i mnie dosyć często przytrafiało się to samo co tobie, a nie miałam nikogo, ktoby o mnie pomyślał! poszepnęła i udała się do przyległéj izby, w któréj siedziało na słomie mnóztwo skurczonych chłopców i dziewcząt okrytych staremi kołdrami. Z utęsknieniem powitały kromeczki chleba, które Małgorzata rozdawała, chciwie je zjadały, popijając wodą ze starego rozbitego garnka, a potém poukładały się na swoich politowania godnych posłaniach, aby we śnie zapomnieć o troskach ich żywota.
Tacy to byli pensyonarze pani Furschowéj? nieszczęśliwe, zaniedbane istoty, których do swoich celów używała!
Gdy Małgorzata wróciła do izby, przyszła tam także znowu szanowna „ciocia,“ która zamknęła Helenkę w ciupie, to jest w dole wykopanym w ziemi po za domem.
— Jutro nie wyjdziesz przed wieczorem na miasto, już dorosłaś; masz znośną, postać i ładną twarz, mówiła pani Furschowa, a zatém wyjdziesz zemną.
Małgorzata nic nie odpowiedziała, jednak uczuła głęboki, wewnętrzny wstyd słysząc te słowa wszystko znającéj, ze wszystkiego korzystającéj Furschowéj, która za nadejściem nocy zwykle wychodziła z domu. Niektórzy mniemali, że wtedy odwiedzała męża, który nie śmiał się pokazywać; inni zaś utrzymywali, że odwiedzała najnędzniejsze sale tańca na przedmieściach i tam zawiązywała znajomości.
To stwierdzało się niejako, bo i teraz przy pomocy Małgorzaty, elegancko ufryzowała włosy, bezbarwne policzki nieco różem wytarła, pofarbowała brakujące brwi i nakoniec wyszła owinięta ciemną chustką.
Małgorzata musiała zamknąć za nią drzwi, aby je znowu nad rankiem otworzyć, gdy wróci do domu.
Furschowa zagasiła lampę i zamknęła — szafę i komodę starannie zabezpieczyła, a przedewszystkiém pieniądze w pewném miejscu ukryła, — a prócz tego mogła się spuścić na Małgorzatę, która lekko spała, a nie zrobiła nigdy nic takiego coby na karę zasługiwało.
Noc już zapadła, a jeszcze słychać było kroki oddalającej się pani Furschowéj, która odeszła dzisiaj z myślą, że odtąd nie będzi zmuszona powracać sama. Wiedziała dobrze, iż Małgorzata stanie się dla niéj kopalnią złota, jeżeli potrafi utrzymać ją w ręku, i oto dla czego postanowiła więcéj się o nią troszczyć! Gdy przeszło przez lat czternaście nikt się o nią nie dowiadywał, była więc spokojna, sądząc, że bez przeszkody będzie mogła osiągać korzyści z tego pięknego stworzenia, czego teraz zbyt gorąco pragnęła! Doprowadzone do tego ślizkiego stopnia dziewczęta, dość często w chytry sposób jéj się wymykały; z Małgorzatą więc, która wszystkie przewyższała pięknością i ujmującém obejściem, inaczéj być miało!
Gdy pani Furschowa odchodziła z takiém wyrachowaniem, Małgorzata po cichu i ostrożnie znowu drzwi otworzyła, i nie słyszana przez nikogo wymknęła się z domu. Miała w ręku kilka kawałków chleba i dzbanuszek z wodą. Po cichu i ostrożnie zbliżała się do miejsca, w ktérém po nocy słychać było tłumiony płacz Helenki. Nakoniec dostała się do starego zapadającego płotu, otworzyła furtkę i zbliżyła się do nizkiego, nędznego chlewka, który o dwie stopy zagłębiał się w ziemię. Tu leżało skurczone biedne dziecię, które postrzegłszy Małgorzatę jak zbawczego anioła, przybiegło i silnie jéj się uczepiło. Wtém brzydkiém, wilgotném i cuchnącém miejscu było jeszcze drugie dziecię, które głód do tego doprowadził, że literalnie pożarło kawałek przyniesionego mu ciastka.
Małgorzata obojgu dzieciom dała jeść i pić, przyniosła słomy, by nie tak nędznie leżały na wilgotnéj, błotnistéj ziemi, i dała im na okrycie własną chustkę; potém opuściła dziewczynki, które ją całowały i ściskały, i udała się około chatki w krzaki, rozciągające od nadwodnéj drogi aż do szossy, ocienione wysokiemi drzewami, któremi wiatr nocny poruszał. Księżyc w pełni rozdzielił obłoki i obrzucił widnokrąg czarowném światłem. Wiatr igrał z pięknemi blond włosami Małgorzaty i rozpuszczał drobne warkocze, które w nieładzie po jéj główce bujały; licha, czarna sukienka, okrywająca pięknie już formującą się jéj kibić, tak mocno przy wietrze przylgnęła do jéj ciała, że można było z ukrycia podziwiać nietylko jéj piękne kształty, ale i małe nóżki i pięknie utoczone łydki.
Pomimo nędznego pokarmu, który dostawała od najwcześniejszéj młodości u rodziny Furschów, oblicze jéj można było nazwać pełném. Płeć jéj była nieco przezroczysta, niby woskowa; na licach miała różowe kolory; wielkie niebieskie oczy, z długiemi, ciemnemi, ocieniającemi je powiekami, miały coś uroczego; mały, delikatnie ukształcony nosek był równie zachwycający jak drobne różowe usteczka, z po za których kiedy niekiedy widzieć się dawały oślepiająco białe ząbki, bo Małgorzata rozmawiała sama z sobą; zęby te mają wilgotny połysk, o którym mówią, że jest oznaką namiętności.
Słowa w jéj ustach przemieniają się w tony. A gdy nakoniec doszła do wielkich, mchem porosłych kamieni, które leżą przy szossie w cieniu szeleszczących zarośli, znalazła się u celu swojéj nocnéj wędrówki. Tu często zwykła przesiadywać, tu chętnie śpiewa i marzy, tutaj przed kilku dniami postrzegła przejeżdżającego księcia Waldemara!
Tu siedzi na kamieniach na wpół w cieniu, na wpół oblana światłem księżyca, i śpiewa jednę z ludowych pieśni, którą od innych słyszała. Pieśń smętnie się rozlega wśród szelestu drzew; z rozmarzenia wznoszą się ku niebu błękitne, pełne życia oczy samotnicy; na jéj licach muskanych światłem księżyca leży wyraz tęsknoty. Ktoby w téj chwili ujrzał siedzącą na kamieniach dziewicę na odległém, bezludném jesienném polu, idąc za cichym, ponętnym jéj śpiewem, ten byłby ją wziął za ułudne, nadziemskie zjawisko, jakiego śpiew syrenowy opisują nam bajki! Przy promieniach księżyca jéj piękny włos błyszczał jak złote nici, drobne ręce układały z przyniesionych liści i kwiatów małe bukieciki, i kiedy niekiedy spoczywały na kształtnój, przy śpiewie to się podnoszącéj to opadającéj piersi; z purpurowych ust lały się ciche i pełne tony. Smutny był śpiew samotnéj; ciężkie jéj serce, tęsknota nareszcie głos jéj tłumiła:

Matki rodzonej nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany! jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!
Nie miałam nigdy ojców domu,
W nocy na dwór mnie wyrzucono;
Boże kochany, jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!

Przejęły ją gorące uczucia i piersi jéj o mało nie rozsadziły. W takich godzinach cichéj nocy silnie opanowywały jéj serce budzące się zapały miłosne:

O Boże! który wszystko dajesz,
Daj kochającą dla mnie duszę!
Jak świat szeroki jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojém!

Słowa te brzmiały tak boleśnie, bo Małgorzata nie miała nikogo, ktoby ją kochał! Na szerokim świecie bożym nie było nikogo, ktoby burzącą się zrozumiał, nikogo do któregoby należała!
Od dzieciństwa, od czasu jak zapamiętać mogła, niewidywała przy sobie żadnego innego człowieka, oprócz Furschowéj i nieszczęśliwych u niéj mieszkających dzieci, które podobnie jak ona żadnych krewnych nie miały! Ciotkę nazywały wszystkie złośnicą bez serca, która często wyrządzała im najokrutniejsze krzywdy; dawniéj nie myślała o tém, teraz zbudziło się w niéj przekonanie, że na świecie musi istnieć miłość!

Widziała przecięż, jak idący drogą rodzice, starannie dzieci swoje od zimna chronią, jak je serdecznie całują; a sama téj rozkoszy nie doznawała, a wymówić imię „matki,“ musiała to być dla dziecka rozkosz niesłychana, kiedy jéj opiekuńcze ręce dziecię to objęły i do serca przyciskały.
Jednego wieczoru Małgorzata nabrała odwagi i zapytała Furschowéj o swoją matkę.
— Głupstwo, niewarte mowy! zawołała cierpko. Myśl o bukiecikach, a nie o takich rzeczach! Rodzice twoi dawno pomarli!
— Pomarli? bez głosu powtórzyła Małgorzata i serce jéj ciężko, boleśnie. się ścisnęło — zapewne to mnie martwi! ale i wszystkie inne dzieci dzielą mój los — Bóg jest ojcem nas wszystkich!
W dzień, pan Fursch uczył ją czytać i pisać, a była tak chętna do nauki i posłuszna, że wkrótce przejęła całą uczoność byłego kancelisty, — potém pan Fursch nagle stał się niewidzialnym, i zapewne chodził złemi drogami, skoro tylko niekiedy w nocy z żoną się widywał.
Małgorzata podrosła, i kiedy z koszyczkiem po mieście chodziła, doznawała dziwnego jakiegoś uczucia, widząc inne dziewczęta idące pod rękę z młodymi kawalerami, którzy im przyjaźnie ręce ściskali, szczęśliwie uśmiechali się, wdzięczne spojrzenia zamieniali i do siebie należeli.
Ona nie miała żadnej duszy, któraby ją lubiła, — nie miała żadnego człowieka któryby do niéj przychylnie przemówił, któryby jéj rękę ścisnął i wdzięcznie w oczy jéj spojrzał.
Więc wymykała się wieczorem do obrazu świętego, przy którym Eberhard widział ją modlącą się, lub wybiegała w pole w nocy, gdy wszystko spało i gdy nikt jéj nie słyszał, i mimowolnie płynęły jéj z ust narzekające tony — przejmowała ją niezmierna tęsknota. Szmer drzew, jasne, gwiazdami zasiane niebo samotne miejsce w zaroślach, błogość jéj sprawiały, — tu żyła, tu coś ją wszelkiemi siłami ciągnęło!
Z początku mawiała sobie, że poczciwy Walter, tak zawsze dla niéj przychylny i szczery, będzie może tym, do którego tęskni jéj dusza, że do niego się przywiąże, jemu powierzy najtajniejsze myśli swoje i w nim znajdzie pocieszyciela.
Lecz inaczéj się stało! Był wprawdzie dla niéj dobrym i przychylnym, ale ona umiała mu tylko za to dziękować i chętnie go widywała, bo myślał uczciwie, — atoli brakowało jéj czegoś, czego sama sobie wyjaśnić nie umiała, — czuła tylko, że nie przemija jéj tęsknota, że przy nim nie znajduje tego, co ją z domu w nocy wypędzało, co ją tak gorąco przejmowało, że ją dopiero ostudzał chłodny wiatr, owiewający jéj włosy i policzki.
Gdy więc jednego wieczoru w sobotę smutna wracała do domu, niektóre dziewczęta przyjaźnie do niéj przemówiły, — może w jéj pięknych, ułudnych oczach dostrzegły tajemnéj tęsknoty, miały na sobie czerwone chusteczki i we włosy powtykały kwiatki! — wyglądało to bardzo ponętnie i pięknie, tak, że się Małgorzacie podobało! Chylały się i rzucały na stronę zalotne spojrzenia, gdy z nią mówiły i namawiały, aby szła z niemi do jasno oświetlonego ogrodu, ba tam bawią się i tańczą.
— Ależ moja stara, podarta suknia! mimowolnie rzekła Małgorzata.
— O, jeżeli ci o to chodzi — tam daléj mieszka pani Robertowa, która pożycza pięknych sukien na całą noc!
— Kiedy ja nie mam pieniędzy!
— Przecięż coś tam brzęczy w twojéj kieszeni?
— To nie do mnie należy!
— To sobie z tego pożycz, a późniéj dołożysz, — chodź i zobacz, — tam uciecha, tam życie!
Małgorzata po długiém wzdraganiu się, poszła do ogrodu i przystąpiła także do sali, w ktôréj przy szumnéj muzyce, dziko i burzliwie wiły się w koło rozmaite pary. Stała na dworze za oknem, i widziała, jak obie dziewczyny, prawie wpół objęte przez dwóch młodych ludzi, rzuciły się w szeregi par, — widziała jak się wzajemnie całowano, — widziała jak się oddawały hałaśliwéj zabawie — i nagle pochwyciła swój koszyk, a nieobejrzawszy się nawet, uciekła.
Gdy już salę i ogród daleko za sobą pozostawiła, odetchnęła — nie to miało uspokoić jéj tęsknotę, — nie tego pragnęło jéj bijące serce! Osądziła, że powinna unikać tych dziewcząt, a skoro je znowu z daleka spostrzeże, uchodzić szybko, szybko, z drogi! Kiedy tamte oddawały się hałaśliwéj zabawie, ona wołała raczéj iść do obrazu Madonny, lub na swój pełen powietrza placyk ponad szossą, nad którym błyszczały gwiazdy i szumiał wiatr.
Tak też i dzisiaj siedziała i układała bukiety, — a tak zatopiona była w swoim śpiewie i tęsknocie, że wcale nie zważała na jakiś szczególniejszy ruch i szelest, coraz bardziéj szossą przybliżający się.
Wiatr przyniósł jedenastą godzinę z wież ogromnéj, dalekiéj stolicy, zamieszkanéj prawie przez nieprzeliczone mnóztwo ludzi, pomiędzy którymi nie miała nikogo ktoby ją kochał, — siedziała na kamieniu i patrzała to na trzymane w ręku kwiaty, to na księżycem rozwidnioną noc, — szossa ciągnęła się za nią, — coś zaszeleściło w liściach, — nie uważała na to, — z cicha śpiewała smutnie przy szeleście liści: Matki rodzonéj nie znałam,

Nikogom ojcem nie nazwałam;
Boże kochany! jestem sama,
Och! żadne serce nie jest mojem!

Wtém nagle rozdzieliły się gałęzie krzaków, — ukazała się twarz blada, uśmiechnięta, — i podeszła bliżój ostrożna, ciekawa, — chytrze przebiegły siwe jéj oczy po pięknej postaci samotnie odpoczywającéj dziewicy.
— Ach. to ty, mała słodziutka jagódko! szepnięto.
Małgorzata odwróciła się, wyciągając ręce dla obrony, wydała przytłumiony krzyk i teraz dopiero spostrzegła bladą, szkaradną od namiętności twarz nieznajomego.
Była to godzina duchów.
Przeżegnała się, bo ją okrutnie przestraszyło to ukazanie się głowy z pomiędzy gałęzi! Ale już wystąpiły z pomiędzy nich barki i reszta korpusu jakiegoś człowieka, a mianowicie znakomitego, bo nietylko miał na ręku delikatne, białe rękawiczki, lecz pod pachą trzymał bardzo elegancki kapelusz szambelański.
Nakoniec Małgorzata przywołała na pomoc wszystkie swoje i siły i poskoczyła — serce jéj biło gwałtownie — czuła, że przy niéj znajduje się szkaradny nieprzyjaciel.
— Czekaj, gołąbeczku! mruczał nieznajomy, który idąc za śpiewem, widział teraz tak wybornie uwieńczone swoje późne zabiegi o wynalezienie pięknéj nimfy, i nie chciał pozwoliłaby znaleziona tak łatwo mu się wymknęła — słówko tylko, poufne słówko, najmilsza mała syreno! wołał i szybko wyciągnął ramiona ku uciekającéj — przytém uśmiechał się tak pożądliwie, iż teraz gdy pięknéj ułudnéj postaci i ślicznéj twarzy dziewczęcia dokładnie przypatrywał się z pomiędzy gałęzi krzaków i gdy ją spojrzeniem swojém połykał, widać było wyraźnie, że zamierzał dołożyć wszelkich starań, aby zatrzymać i przytulić do siebie Małgorzatę. Siwe jego oczy zaiskrzyły się jak oczy żarłocznego tygrysa, usta zbladły ze wzruszenia, był sam z piękną dziewczyną, która za pierwszém jéj widzeniem oczarowała nietylko księcia, ale i jego.
Szambelan von Schlewe nie gardził wcale wartością niewinności z ludu, dosyć już się nażył i w należytym stopniu znał się na niezmierzonych rozkoszach.
Ponieważ suknia dosyć ściśle przystawała do kibici Małgorzaty, więc jego drżące, wilgotne ręce dotknęły czarownych jéj kształtów, a to elektryczne uczucie wzbudziło w nim tém bardziéj chęć zupełnego posiadania samotnéj.
— Tylko słowo, gołąbeczku, szeptał, nie bądź nierozsądną, nikt ci szkodzić nie chce.
Szambelan, któremu dla takich awantur żadna droga nie była za wązka, żaden trud za wielki i który nieraz już szukał po drogach dzikiego kwiatka, już objął był ręką stanik młodéj dziewczyny, — już się radował, — już chciał bladą z przerażenia i trwogi do siebie przyciągnąć, lecz Bóg w chwili najniebezpieczniejszéj natchnął ją zbawczą myślą.
— Fryc! Antoni! głośno zawołała.
Szambelan von Schlewe syknął i wypuścił z rąk już tak pewny łup, bo się obawiał, aby na prawdę nie pojawili się zaraz w nie bardzo pewnéj okolicy przedmieścia właściciele tych imion.
Ale Fryc i Antoni dawno już zboczyli z drogi, aby gdziekolwiek coś złego wyrządzić lub noc przepędzić w zwierzyńcu, który jako niedaleki od stolicy las spacerowy, rozciągał się od jednej bramy do drugiéj.
Małgorzata skoczyła lekka jak gazella, rozsypując kwiaty po kamieniach i uciekła przed nieprzyjacielem.
Pożądliwy szambelan, widząc się tak oszukanym, zgrzytając zębami, chciał za nią biedź na oślep, wołając: „Czekaj mała czarownico!“ — ale zapomniał, że kuleje, więc potknął się, a tymczasem Małgorzata, która oszczędzając swojéj biednéj, czarnéj sukienki i dla pośpiechu, nieco ją uniosła, znikła mu jak cień w zaroślach.
— Nie ujdziesz ty mi, mała niewinności! mruczał, nadaremnie usiłując wyśledzić dokąd się udała uciekająca. Prawda, że już dzisiaj chętnie byłbym cię nazwał moją! Gdybym tylko mógł się dowiedzieć, gdzie mieszka ta najmilsza mała syrena!... W pośród głębokiéj ciemności zalewającéj okolicę, z powodu, że księżyc znowu zaszedł był za chmury, pan von Schlewe nie mógł rozpoznać leżącéj chatki. Ona na prawdę czarownie piękna, — a jaka kibić, — mon compliment! Dawno już nie widziałem nic tak doskonałego, a to przecięż coś znaczy. Jutro pani Robert musi mi pomódz, — ty musisz być moją, mała zdradliwa czarodziejko, — czy też nimfo, jak mówi książę!
Gdy pan Schlewe tak rozmawiając jeszcze przyglądał się kamieniom, na których znalazł dziewczę, a potém gdy przysłuchawszy się ostrożnie, zamierzał rozpocząć odwrót, Małgorzata tymczasem dostała się do chatki, — upadła na kolana, tchu jéj brakowało, — załamawszy ręce dziękowała niebu, że szczęśliwie uniknęła okropnego widoku tego groźnego człowieka!
— Nawet téj ulubionéj kryjówki mojéj w zaroślach mi nie pozostawiają, nawet téj jedynéj radości mi wzbraniają, narzekała; dokądże teraz udam się wśród cichych godzin nocy?
Otworzyła drzwi i wskoczyła do domu, zamknęła go ostrożniéj niż zawsze i poszła do biednego łóżeczka. Wkrótce sen skleił jéj powieki i uwolnił ją od nowéj troski. Zaczęła marzyć i uśmiechać się przez sen, bo ujrzała przed sobą młodzieńca, pięknego oficera, który ją mile witał oraz chciał bronić i zasłaniać, — było to tak piękne, tak piękne, że chciałaby wiecznie tak spać i marzyć! Zdało się jéj, że nagle wszystko, wszystko ucichło, co ją od tak dawna tęsknotą i bólem przejmowało.
Ale prawda zawcześnie stanęła przed jéj łożem i przebudziła ją, — błogość znikła jéj z przed oczu, — szczęście było tylko marzeniem!


ROZDZIAŁ VIII.
W cyrku.

Gdy po dostawieniu Harrego do przedpogrzebowego domu, hrabia de Monte Vero po labiryncie ulic śpiesząc do swojego pałacu wracał, na zakręcie ulicy Stajennéj ujrzał przed sobą swój ekwipaż, zaprzężony we cztery karosze i Sandoka w pełnéj liberyi siedzącego na koźle obok stangreta.
Uśmiechnął się zdziwiony, bo nie dawał żadnego na to rozkazu.
W téj chwili zbliżyła się ku niemu uderzająco wielka i barczysta postać, w ktôréj poznał zaraz swojego wiernego Marcina.
— Bogu dzięki, że pana nakoniec znajduję, panie Eberhardzie, — ależ to przelękliśmy się! zawołał poczciwy sternik „Germanii,“ nikt nie wiedział....
— Co się zemną stało, — no, kochany Marcinie, już się to więcéj nie zdarzy, nie zapomnę zameldować się według obowiązku, gdy zechcę wyjść sam, śmiejąc się odpowiedział hrabia, pojmując słuszność słów Marcina; ale co słychać nowego?
— Flügel-adjutant króla przed pół godziną był w pałacu.
— I cóż? z pośpiechu nie możesz mi zdać raportu?
— Był niepocieszony, że pana Eberharda nie zastał w domu!
— Panowie dworscy bardzo łatwo martwią się! Czegóż chciał ten pan flügel-adjutant?
— Przybył w Imieniu króla łatwo zaprosić pana do cyrku, uważał to za rzecz bardzo ważną! Król pragnie pana Eberharda widzieć dzisiaj koniecznie w swojéj loży i do tego w paradném ubraniu, bo ma tam być także jakiś nowy poseł!
— Szczególniejsza rzecz! poszepnął Eberhard.
— Pan adjutant nie mógł się jaśniéj wytłómaczyć, lecz sądząc po jego słowach, a raczéj po krôlewskiém zaproszeniu, mówił Marcin zbliżając się do Eberharda: pan masz tam świecić, aby zaćmić tego posła!
— Jakiego ty delikatnego węchu nabierasz tu w stolicy! żartował hrabia, klepiąc Marcina po ramieniu i wstępując z nim w pałacowy przysionek. Ufam mu i prędko się ubiorę!
— Powóz czeka przygotowany!
Po przygodach tego wieczoru, urabia nie miał wcale ochoty ukazywać się w wielkiém towarzystwie, a mianowicie jechać do cyrku, w którym występowała Leona, królowa lwów; lecz Marcin tak usilnie nalegał, a zaproszenie ze strony króla tak było zaszczytne, że musiał z dobrą, miną przybrać ubiór granda, chociaż duszę jego zajmowała jedynie myśl, że i dzisiaj jeszcze zawiodła go nadzieja otrzymania wiadomości o swojém dziecku.
Ubrał się zatém w zdobny orderami kaftan, zarzucił na siebie bogato haftowany półpłaszczyk, i dla zapięcia go pod szyję kazał sobie podać bogatą zapinkę, na miliony cenioną. Była ona z jednego dyamentu, niewidzianéj dotąd w Europie wielkości, bo objętością i grą kolorów przewyższającego daleko Koh-i-Noor, ów brylant, o którym tyle mówiono i pisano, a otoczonego wieńcem mniejszych, cudownie pięknie błyszczących kamieni.
Po upływie kilku minut przybył w swoim wspaniałym powozie do cyrku. Murzyn zeskoczył, gdy powóz zajechał pod ganek i otworzył drzwiczki; poczém udał się za panem do królewskiéj loży. Gdy Eberhard przybył ku niéj, szambelanowie oddali mu najuniżeńszy ukłon, a flügel-adjutant, długo niespokojny, ucieszył się, że mógł go powitać i otworzyć mu drzwi do królewskiéj loży.
Zewnątrz, gdzie Sandok pozostał, Eberhard zauważył dwóch sług w wojskowéj liberyi, co go przekonało, że Marcin nie mylił się w swoich domysłach.
Skoro hrabia de Monte Vero wszedł do wielkiéj, dosyć napełnionéj loży, spojrzał badawczo po obecnych, — ujrzał królową, damy dworskie i jedną obcą. — księżniczki Karoliny ani jéj matki tam nie było, ale natomiast znajdowali się tam książę August, poseł francuzki, kilku ministrów, kilku generałów i obok króla jakiś orderowy pan, wyglądający na znakomitego bankiera żydowskiego.
Był to poseł *** książę B., a nieznajoma siedząca obok królowéj, mniéj więcéj dwudziesto-cztero-letnia dama, jego córka, księżniczka Aleksandra.
Gdy hrabia de Monte Vero wszedł, król obrócił się i wstał, co dało znak wszystkim otaczającym go panom, aby także powstali, rozumie się, że książę B. musiał to samo uczynić, co spowodowało, że i młoda księżniczka zwróciła swoje wielkie ciemne oczy na wchodzącego, który według jéj mniemania przynajmniej musiał być księciem królewskim.
— Serdecznie witany, kochany hrabio! rzekł król do Eberharda: kazaliśmy prosić pana do naszéj loży, nie tylko abyś pospołu z nami był świadkiem rzadkiego widowiska, że kobieta umiała królów pustyni uczynić swoimi niewolnikami, ale nadto aby cię poznajomić z księciem B.
Król kontent był widząc, że w następstwie tych słów książę ukłonił się Eberhardowi i przytém mimowolnie ujrzał zapinkę, która brylanty jego orderów i spinki córki daleko przewyższała i w drobne drzazgi przemieniała.
— Wielkie, dalekie państwo, które czeka znakomita przyszłość, zawsze mnie mocno zajmowało, mości książę, przemówił Eberhard do posła, a król słuchał — ma ono niejakie podobieństwo z dalekim krajem, w którym posiadam moje majętności ma wspólne wady i wspólne wielkie przymioty.
— O jakimże to kraju mówić pan raczysz? ciekawie spytał książę.
— O Brazylii, która niestety ma jeszcze niewolników.
Dalsza rozmowa obu tak różnych ludzi, widocznie niezmiernie bawiła króla. Książę B. miał lat około pięćdziesięciu, pojęcia miał nadzwyczaj arystokratyczne, a hrabia de Monte Vero był nietylko młodszy wiatach, ale i w sercu, był to zwolennik i szermierz szlachetnych ludzkich idei.
— Z naszym hrabią de Monte Vero nie tak łatwo trafisz książę do końca, śmiejąc się mówił król, którego to spotkanie się dwóch ostateczności prawdziwie bawiło, to wolnomyślny! Ale zostawcie panowie ten interesujący spór na drugi raz, — zaraz zacznie się druga część widowiska, prosilibyśmy o przedstawienie hrabiego pięknéj księżniczce, ale niech ojciec pilne oko zwróci na córkę, aby jéj serce nie przemówiło.
Eberhard nie słyszał tych żartobliwych słów króla, ale książę B. ukłonił się mówiąc:
— Młoda księżniczka ma kamienne serce, najjaśniejszy panie, prawie za twarde i zimne, — ręka kochającéj matki kierowała jéj wychowaniem! Najpierwsi nauczyciele w świecie, których dla niéj przyjmowałem, potrafili z powodzeniem wtajemniczyć ją w rozmaite umiejętności, — lecz żaden nie zdołał wychować jéj serca.
— Rozumiemy, mości książę, ale może znajdziesz pan jeszcze tego nauczyciela, tego czarownika! Życzymy tego panu, bo zdaniem naszém, dla księżniczki powinno być najpożądańszém piękne, bogate w uczucia serce! Pan hrabia de Monte Vero czeka na zaszczyt przedstawienia go pańskiéj pięknéj córce!
Król zwrócił się do swojéj małżonki, a tymczasem książę i Eberhard zbliżyli się do krzesła, na którém siedziała księżniczka, otoczona damami dworu. Miała ona majestatyczny wzrost. Pełność jéj kibici i zimna powaga rysów przedstawiały ją nieco starszą niż była rzeczywiście. Księżniczka Aleksandra liczyła lat dwadzieścia! Na mocno czarnych włosach miała kosztowny brylantowy dyadem, który nie tyle pokryty włosami jak u królowéj, nieco pyszniéj promieniał. Czoła nie miała wysokiego, nos nie wązki, a jednak mimo typu twarz jéj byłaby piękną i ułudną, gdyby nie wyraz zimnéj dumy na ustach i w ciemnych oczach. Lodowatą swoją oziębłością wyraźnie potwierdzała słowa swojego ojca.
Część czarnych jéj włosów spadała na oślepiająco białą szyję i ramiona, wystające z pod białego atłasu i kosztownych garnirowań. Na falującą pierś spadał szmaragdowy naszyjnik i sięgał do złotem przeszywanego górnego garnirunku sukni. Fałdy jéj przetykane były białemi kwiatami, u spodu wyglądał atłasowy trzewiczek, ubrany na wierzchu ozdobną złotem przeszywaną różyczką.
Właśnie uśmiechała się rozmawiając z hrabiną Arensteinową, siedzącą blizko niéj, gdy przystąpił książę z Eberhardem — ale i w tym uśmiechu było coś uderzająco zimnego, chociaż twarz jéj upiększał, Eberhard spojrzawszy na nią, musiał przyznać mimowolnie, że gdyby nie ten twardy rys, księżniczka byłaby królewską pięknością. Ojciec prosił jéj o pozwolenie przedstawienia hrabiego de Monte Vero.
Gdy to usłyszawszy powstała, zdało się Eberhardowi, że na jéj obliczu czyta rozczarowanie i niezadowolenie — odwróciła się ku niemu, jéj wysoka i piękna postać pasowała do jego postaci, — zimno zmierzyła go ciemnym wzrokiem, który przez chwilę spoczął na jego bogatym stroju i szlachetnie spokojném obliczu, — Eberhard ukłonił się.
Król uważnie patrzał na tę scenę.
Księżniczka uznała, że niewarto trudzić się na przemówienie, chociaż do niéj należało przemówić i formalnie zaprosić do rozmowy.
— Racz wasza wysokość jedynie królewskiemu rozkazowi przypisać, że przeszkadzam! rzekł nakoniec Eberhard pełnobrzmiącym głosem, ale tak delikatnie, że księżniczka, zdziwiona temi słowy, badawczo spojrzała na hrabiego.
— Jakoś dziwnie brzmi to usprawiedliwienie! szyderczo odpowiedziała.
— Takie każdy mężczyzna winien damie, skoro postrzeże, że się zjawił nie w porę!
Księżniczka uczuła się nieprzyjemnie dotkniętą — hrabia śmiał jéj powiedzieć, jak każdy mężczyzna każdej damie.
— A zatém nie nadzwyczajne, ale bardzo codzienne było pańskie usprawiedliwienie, rzekła sarkastycznie, przebacz pan, ale codzienności dotąd nie znałam.
— Nie potrzebuje przebaczenia co się dzieje bez wiedzy, cierpko, ale z bardzo dworskim ukłonem odpowiedział Eberhard.
Księżniczka czuła, że ją silny gniew opanował, — jednak uśmiechnęła się — taka rozmowa była dla niéj nowością!
— Słychać dzwonek, wasza wysokości — racz mi pozwolić, abym stał za krzesłem, na ktôrém pani usiądziesz.
— Jak kawaler za swoją damą — zawsze to łaska, która....
— Która się nie każdemu udziela, pomógł Eberhard — zrzekam się, wasza wysokości, łaski przemawiania do mnie, jeżeli to pani nieprzyjemność sprawia, i proszę o przebaczenie!
— W tym razie, panie hrabio, nie nazywaj pan tego żadną łaską, śmiejąc się mówiła księżniczka — i uczyń pan to mimo mojéj woli!
— To byłoby nie do darowania, wasza wysokości — mam zaszczyt....
— Przeszkadzasz pan — już zaczynają, szepnęła księżniczka i szybko wzrokiem wskazała krzesło temu dziwnemu panu dworu.
Ale w téj chwili ta przedwczesna odpowiedź przykrość sprawiła księżniczce, i na rysach jéj osiadł znowu bardziéj uderzający zimny rys, — powiedziała sobie, że wypada nie zważać wcale na hrabiego i przez całe dalsze widowisko postępowała jakby go tam wcale nie było.
Gdy na scenie dziwnie pomalowane i poubierane klowny wykonywały swoje na pozór komiczne, ale na złamanie karku narażające sztuki, Eberhard powiódł wzrokiem po szerokim kręgu widzów, całą przestrzeń w natłoku przepełniających.
W loży dyplomatów dostrzegł księcia d’Etienne i lorda Wooda, tureckiego posła Mohameda Achari Beja i greka Miliosa. Książę Waldemar był niezdrów i dla tego nie ukazał się ze swoim szambelanem. Ale naprzeciw łoży dyplomatów ujrzał jakąś starą damę z siwemi lokami, — po obu stronach miała dwie fantastycznie ubrane córki.
— Szanowna pani Bolius, szepnął sam do siebie, prezentuje piękną Korę i czarowną Lidyę, — to także matka, której dobry Bóg nie spodziewał się, gdy kobiecie, dał udział w stworzeniu! — Jak młody lord Felton, muzykalny kanclerz angielskiego poselstwa, wespół z księciem d’Etienne lornetują te niewinnie uśmiechające się damy! Kochany lordzie Felton, nie szaléjże, — jeżeli chcesz wejść w stosunki z temi „pięknościami, musisz mieć dwóch ojców milionerów.
Tę rozmowę samego z sobą przerwano Eberhardowi.
Zabrzmiały huczne trąby — na tór wjechali Turcy i amazonki w bogatych błyszczących strojach, na pysznych koniach, i ustawili się do kadryla.
Piękne postaci krótko ubranych amazonek wkrótce zwróciły uwagę wszystkich panów, a mianowicie książę Etienne i Mohamet Achari przyglądali się znawczym wzrokiem pięknym amazonkom, i niejedném ognistém spojrzeniem wynagrodzeni, na nowo zachęcani byli.
Jeszcze jeden numer, potém ukazała się wsławiona królowa lwów, podziwiana miss Brandon, odważna, cudzoziemka; która całą ogromną stolicę zaniepokoiła.
Wspaniałe wyuczone konie, które po kadrylu przeprowadzano, mimo wykończonych, szlachetnych kształtów swoich i podziwu godnéj zręczności, nie zdołały już pohamować niecierpliwych widzów. Wszyscy z największém wytężeniem wzroku oczekiwali pojawienia się śmiałéj cudzoziemki, która zdołała straszliwych królów pustyni uczynić swoimi niewolnikami.
Nakoniec otworzyły się drzwi, prowadzące ze stajen i korytarzów na scenę, lecz nie ukazał się starszy ubrany w srebrzysto lśniące trykoty, który dawniéj kierował włóczeniem i ustawianiem złotéj klatki, z trzema potężnemi bramami i drażnił te dzikie bestye żelaznym drągiem, lecz dzisiaj inny sługa musiał wykonać jego obowiązki przy wstępie na scenę.
Lwy rycząc straszliwie rzucały się na kratę klatki, którą rozgniewane wstrząsały, okazując tłumowi widzów całą swą pustoszącą siłę i wściekłość.
Gdy się bestye do najwyższego stopnia rozdrażniły, sługa cofnął się w tył, drzwi się otworzyły — na torze ukazała się pyszna jak królowa, pani zwierząt pustyni.
Po obszernym cyrku rozległ się okrzyk przerażenia i poklaski, — z podziwem ujrzano majestatyczną postać kobiety, śmiejącéj bawić się ze lwami!
Tylko Eberhard nie zmienił smutnych nieruchomych rysów, lecz pałający wzrok wpoił w artystkę, która za scenę obrała sobie klatkę królów pustyni!
Nie widać było przy niéj żadnéj broni, w kształtnéj ręce trzymała tylko zwyczajną szpicrutę. Ubrana w czarną, nieozdobną ogoniastą suknię, jéj słuszna, wyniosła postać jeszcze większe wywarła wrażenie tą widoczną pogardą wszelkich pretensyj, ale jéj oblicze o wysokiém czole, nagarbionym nosie, cały przypominający minę władców krój jéj twarzy, zadawały kłam téj wyrachowanéj zewnętrznéj skromności.
Dumnym ruchem Leona oddała ukłon najprzód królowi, potém publiczności, hrabiego de Monte Vero dotąd jeszcze nie postrzegła.
Gniewnie ryczące lwy cofnęły się w róg klatki, gdy ujrzały swoją panię — a ta uśmiechnęła się tryumfalnie, jakby rozpogodzona widokiem ujarzmionych królów pustyni, lecz uśmiech jéj przesunął się jak promień słońca po marmurze.
W loży dyplomatów łamano sobie głowy nad tém, kogo przypominają szlachetne, silnie wyraziste rysy téj miss Brandon, — rysy interesujące, w których ukrywał się świat olbrzymich namiętności.
— Przypatrz się pan profilowi, szepnął nakoniec francuzki attaché z uczuciem własnéj godności wesołego ludu, nazywającego się la grande nation, do młodego Feltona: przypomnij pan sobie mojego wielkiego cesarza i spojrzyj tam jeszcze raz!
— Masz pan słuszność, sucho odparł Anglik: wielkie podobieństwo do Napoleona Bonapartego!
Wszystkich oczy spoczęły pełne oczekiwania na miss Brandon, która pewną ręką otworzyła więzienie, gdy najgłębsza cisza panowała w rozległym, przepełnionym cyrku; z zimną spokojnością i lodowatym uśmiechem weszła do skurczonych bestyj — machnęła szpicrutą, — nie mówiąc ani słowa, tylko ręką wskazując, zmusiła zwierzęta, aby wyszły z kąta i u nóg jéj legły.
Mówią, a myśliwi i osadnicy Południowéj Ameryki wielce w to wierzą, że są ludzie, których wzroku dzikie zwierzęta znieść nie mogą. Tém spojrzeniem panują oni nad żarłocznemi zwierzętami pustyni, tém spojrzeniem czynią straszliwe bestye czołgającymi się niewolnikami swojéj woli.
Widać, że i miss Brandon posiadała to spojrzenie, bo gdy rozkazująco wyciągnęła bezbronną rękę, nie spuściła z oka trzech lwów, które jak pieski pochlebiając się w proch przed nią zaległy.
Zgrozą przejmowała myśl, aby z nagła, w któremś z tych straszliwych zwierząt nie obudziło się przeświadczenie o sile i chęci mordu, aby które nie rzuciło się na bezbronną kobietę i jednym zamachem potężnéj łapy nie zniszczyło jéj — tylko jedna chwila, a odważna mogła się zmienić w zakrwawioną massę ciała.
Ale ta władczyni uśmiechała się tak spokojnie i bezpiecznie, jakby nieomylnie ufała władzy tajemnéj, którą miała nad królami zwierząt, — bawiła się z niemi, gniewała się swoim rozkazującym wzrokiem, jeżeli który lew choć na sekundę wzdragał się być posłusznym, siadała, jak na żyjącéj, kosztownéj, straszliwéj sofie — na grzbiecie jednego, a dwom drugim kazała stać obok siebie, bez ruchu, jakby były wykute z kamienia! Jéj piękna, w obcisłéj sukni tém wydatniejsza postać, ukazała się w całém malowniczém wykończeniu, gdy się całkiem na grzywiastą szyję lwa pochyliła, jakby jéj służył za łoże.
Nagle Leona powstała — szło, o wykonanie strasznego zakończającego effektu.
Wszystkich oczy w gorączkowém wzruszeniu śledziły jéj ruchy — gwizdnęła szpicrutą w powietrzu. Lwy mrucząc groźnie, poskoczyły — gwizdnięcia tego widocznie nie cierpiały, ostra druciana szpicruta widocznie ich drażniła!
Dzika Leona, pulchnie piękna miss Brandon, uśmiechała się, bo bezpieczna była, gdy te zwierzęta puszczy pokornie głowy przed nią do ziemi pochyliły.
Drażniła lwów, które z razu kurczyły się i czołgały, a późniéj straszliwie rycząc po klatce rzucały, — podżegała je i kłóła, aż wściekłe, do skoku wyprężone, na nią się zasadzały i błyszczące czerwono pałające oczy ku niéj czatując wymierzyły.
W téj chwili okazała się cała niezmierna potęga spojrzenia.
Leona stała przed szalonemi bestyami i gnębiła je swoim wzrokiem, sama spokojna, jakby posiadała nieograniczoną władzę.
Lecz czy wielka pewność siebie, czy też nienasycona ambicya sprawiły, że oczy swoje odwróciwszy od zwierząt, skierowała na siedzącą bez tchu publiczność.
Nagle zbladła — zachwiała się — i wyciągnęła ręce, jakby ujrzała występujące przed sobą jakieś mamidło, jakiegoś upiora.
Wzrok jéj padł na Eberharda, mniemała, że widzi, straszliwe zjawisko jakiegoś ducha, bo o téj porze Eberhard powinien był już nie żyć.
Widok ten na chwilę pozbawił ją przytomności umysłu — a ta chwila wystarczyła!
Przeraźliwy krzyk tysiąca głosów rozległ się po cyrku, — jeden lew, najsilniejszy, największy, korzystając z odwróconego wzroku i zblednięcia Leony, żywo poskoczył — i wysoko wyrzucił w górę piasek znajdujący się na dnie klatki.
Kobiety pozakrywały oczy, — mężczyźni wołali o pomoc. Każdy mniemał, że straszliwa kusicielka lada chwila zginie pod łapami krwi chciwego zwierzęcia.
Ale z areny ozwał się dziki śmiech, — królowa lwów stała nieuszkodzona, bo się szybko w tył cofnęła przed bestyą, która teraz przed nią korzyła się w prochu, i wszystko wyglądało, jakby to co się stało, było tylko umyślną, przerażającą sztuką!
Cyrk zabrzmiał nieskończoną radością, publiczność zapłaciła miss Brandon podziwieniem i oklaskami, któremi wynagradza się zaledwie królów i bohaterów!
To dopiero zadowoliło ambitną duszę Leony, — radowała ją potęga, jaką wywierała, i hołd jéj przyniesiony!
Wyszła z klatki tak pewna i uśmiechająca się, jakby wychodziła z buduaru — wzrokiem szybko szukała Eberharda, który teraz stał w królewskiéj loży — bo jeszcze raz przekonać się musiała, czy to rzeczywiście on!
Poczém dziękując ukłoniła się i zeszła ze sceny.
Ożywienie i oklaski publiczności nie miały końca; po tak świetném rozproszeniu niemego przerażenia, straszliwie wzburzone umysły, wyszumieć musiały!
Lecz ktoby widział Leonę, gdy powróciwszy do swojego mieszkania drżała z nienawiści i chęci zemsty — gdyby widział jéj ponuro świecące oczy, jéj drżące usta, gdy wymawiała słowa: „on żyje!“ — ten byłby znowu oniemiał przelękniony, już nie widokiem dzikich zwierząt, ale groznéj, straszliwéj żeńskiéj postaci!
Dwór powstał także i schodził na dół do swoich powozów.
Król przemówił kilka łaskawych słów do księżniczki B. — a królowa wychodząc z loży rozmawiała nieco z Eberhardem.
Gdy zeszli do portyku, a powozy zajechały, król pożegnał otaczających i szybko wespół z królową wsiadł do swojego galowego ekwipażu.
Książę poprowadził córkę do swojego, zbliżyli się do miejsca, w którém stał Eberhard — książę skłonił mu się na pożegnanie, ale jego dumna córka postanowiła uniknąć pożegnania!
Lecz gdy spojrzała, spostrzegła tuż przed sobą hrabiego de Monte Vero w całéj jego imponującéj postaci, z piękną twarzą i głęboko duszę przenikającym wzrokiem.
Młoda księżniczka Aleksandra mimowoli pożegnać go musiała, jak się żegna królowa, — musiała, bonie mogła inaczéj, a stało się tak szybko, iż nawet namyślać się nie miała czasu.
Ojciec pomógł jéj wsiąść do powozu. Murzyn Sandok stał przy drzwiczkach powozu hrabiego de Monte Vero.
Na najbliższéj ulicy powoź Eberharda, zaprzężony w cztery karę konie, przeleciał obok powozu księcia!
Hrabia de Monte Vero wrócił do swojego przepysznego pałacu, gdzie służba czekała jego skinienia, gdzie na marmurowych stołach oczekiwały najkosztowniejsze potrawy i napoje.... Pomiędzy drzewami nad drogą, rozrzewniająco smutnie brzmiała pieśń:

Matki rodzonéj nie znałam.
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama!
Och! żadne serce nie jest mojém!


ROZDZIAŁ IX.
Pająk.

— Przystąp pani bliżéj, droga pani Robert! rzekła jednego z następnych dni Furschowa, przekonawszy się kto tak mocno puka, do wchodzącéj szczegôlniejszéj damy, która z trudnością przebyła piaszczystą drogę wiodącą do chatki, bo nieco chrypiała — proszę bliżéj i przedewszystkiém chciéj pani usiąść!
— Chętnie — chętnie! w krótkich przerwach wyjąkała stara zgarbiona, — oj, ta astma — to śmierć moja!
— I przytém pani od rana do wieczora jesteś na nogach, utrzymywała pani Furschowa i z jak największą usłużnością wyszukała najlepszego stołka, który przysunęła przybyłéj. Sądziłam, że pani już dawno pozmieniałaś swoje baranie skórki?
— Co to baranie skórki — co też pani myślisz! Na nic cała praca, to tylko bieda i obawa, aby nie stracić ostatniego szeląga! zawołała stara, która wyjątkowym sposobem prędko powietrze łykać umiała, gdy kto wspomniał o jéj pieniądzach. Człowiek wypożycza za parę groszy piękne, drogie rzeczy, a nie wie czy się znowu kiedy z niemi zobaczy!
Myślę, że pani nie ucieknie żadna kundmanka, pani Robert!
— Oho! gdyby mi tylko szkodę wyrządzić mogły, toby się wszystkie cieszyły! Ja wiem o tém, wykaszlała stara, i zanim usiadła, starannie pierwéj okurzyła stołek. One mnie nazywają „Pająkiem“ i oszukują wszystkie jak tylko mogą!
— Ale na mnie zawsze pani dotąd zarabiałaś!
— Zarabiałam? Boże zlituj się! Zaledwie starczy na chleb i sól, a co przytém strachu i gniewu w dodatku, — ach! ta astma — to śmierć moja!
I skurczona staruszka gwałtownie zakaszlała litość wzbudzając.
P. Robertowa miała lat około siedmdziesięciu. Na rzadkich siwych włosach nosiła staroświecki słomiany kapelusz, z bardzo wielkiemi, szerokiemi skrzydłami, bardzo do straszydła podobny. Na ramiona włożyła pstrą kraciastą chustkę, z pod któréj wyglądała częściami wypłowiała, niegdyś ciemnego koloru suknia. W jednéj kościstéj ręce trzymała wielki, czerwony parasol, który zwykle nosiła, bo jéj służył za podporę. Twarz Robertowéj byłaby doskonałym modelem dla guttaperkowéj głowy. Pomarszczone czoło u góry zdobiło kilka szczecinowatych włosów, — długi, zgarbiony nos orli prawie dotykał nadzwyczaj wystającego podbródka, bo usta w braku zębów zupełnie się zapadły. Mocno wklęsłe policzki i wielkie prawie bezbarwne oczy uzupełniały twarz staréj, która bardzo była skurczona i ciągle czyhającéj postawie swojéj przydomkiem „pająka“ prawdziwy zaszczyt przynosiła! Ten przydomek tak był wyraźny, że każdy kto ją ujrzał, mimowoli właściwość jego przyznawać musiał!
Pająka bardzo dobrze znano w pewnych wysokich i nizkich kółkach — owszem, można było prawie twierdzić, że wywierał wielki wpływ! Do niego nietylko wysoko stojący panowie udawali się we wszelkiego rodzaju drażliwych sprawach, — wiele dam światowych codziennie potrzebowało Pająka do najważniejszych i najtajniejszych interesów.
Jak obaczymy, pani Robertowa posiadała mianowicie korzystny zakład pożyczania na fanty, a przytém jeszcze korzystniejszy sklep garderoby, — damom, które przez jedną, noc błyszczeć pragnęły, chętnie pożyczała eleganckich jedwabnych sukni i strojów, tudzież wachlarzy, a nawet trzewików i tym podobnych ubiorów, które się przechowywały pomiędzy eleganckiemi sukniami. Płacić za to należało prenumerando, a przytém Pająk tak dokładnie znał cały świat damski, że garderobę swoją takim tylko wypożyczał, o których był pewny, że ją punktualnie oddadzą! Za wykryte plamy i skazy wszystkie jéj były winne, a pieniądze zawsze odbierała, bo jéj ciągle potrzebowano.
Powszechnie mówiono o Pająku, że jest bardzo przebiegły, bardzo skąpy i nienasycony, a będziemy mieli sposobność zauważyć, czy miano słuszność.
— Przystąpmy do interesu, kochana Fursch, rzekła po gwałtownym kaszlu i stękaniu: tak mi nieznośnie, że muszę mieć pomocnicę, — tak dłużéj być nie może, muszę mieć pomocnicę! Dosyć już długo sama męczyłam się ze swoim kramem.
— Pani powinnabyś sprzedać swój sklep, a samą żyć spokojnie!
— Co też ci ludzie sobie myślą! Jakby to można! jakby co z tego przychodziło! W teraźniejszych złych czasach ledwie na jadło starczy! Ja muszę pracować, muszę męczyć się, chciałabym tylko....
Pająk znowu zaksztusił się. — Chciałabym tylko, mówił daléj bardzo nieszczęśliwym głosem, mieć podporę, jakieś ludzkie stworzenie blizko przy sobie — bo noce! o noce, kochana Fursch! Od wielu już lat nie sypiam — ta astma to śmierć moja! Ażebym tak zupełnie nie była pozbawiona pomocy, muszę wypatrzyć za jaką dziewczynę, któraby była przy mnie i w pracy nieco ulgi przynosiła!.
— Słusznie, pani Robert, przyjmiéj sobie pani jaką pomocnicę!
— Dla tego też tu przychodzę, kochana Fursch! Myślałam właśnie o twojéj najstarszéj — jakże się ona nazywa? Zdaje mi się, że Małgorzata!
— Aha! rzekła pani Furschowa, nie zdradzając się miną wcale, że przewiduje zamiary Pająka.
— Chciałam zapytać cię, kochana Fursch, czy możesz obejść się bez téj dziewczyny i mnie ją odstąpić?
— Obejść się? Nie! ale odstąpić, pani Robert, co do tego to prędzéj się porozumiemy! Małgosia jest pilne, wierne i co do niepogardzenia śliczne jak obrazek dziewczę, — mówiąc między nami, najlepsze z całego mojego towarzystwa!
— Tak, — miło mi to słyszeć, to dziecię podoba mi się!
— O dziecku już tu mowy nie ma, pani Robert; dzięki Bogu do tyła ją wychowałam, że powinna zrobić furorę! O! ona już tyle kosztuje co zaważy, bo jéj piękność, bo jéj policzki mile rumienią się nie od chleba i kartofli.
Pająk podniósł się, — ostatnie słowa pani Furschowéj odjęły mu smak.
— Muszę wyznać pani, mówiła daléj taż sama, iż w Małgorzacie pokładam rzeczywiście wielkie nadzieje! Jest to kąsek dla znakomitych panów! Takiéj wrodzonéj delikatności i wdzięku, takich szlachetnych rysów nie znajdzie nikt w innych moich dzieciach!
— W takim razie omyliłam się, kochana Fursch! Myślałam, — tu znowu pająk przerwał swą mowę gwałtownym kaszlem i przeraźliwém chrapaniem — myślałam, — że ucieszysz się — jeżeli pozbędziesz się jednéj gęby — ustępując mi ją do pomocy! Ale jeżeli mówisz o furorę, — to zdaje mi się, że i mała do tego niezdatna, i ja nie mam podobnych zamiarów!
Pani Fursch niedowierzająco uśmiechnęła się.
— Mówmy otwarcie, pani Robert! Pani masz pewne zamiary co do téj dziewczyny?
— Żadnych innych, prócz przyjęcia jéj na pomocnicę!
— Ale i ja również mam plany co do tego ładnego, niewinnego dziecka...
— Niewinnego? powtórzył Pająk tak chytrze na bok spojrzawszy, że z tego spojrzenia wybłysła nagle cała długo ukrywana przebiegłość staréj.
— Ręczę za to pani Robert, że zupełnie niewinnego!
— Zkądże pani możesz utrzymywać to z taką pewnością? Ale mówiąc o tém kochana Fursch...
— Pani nie chcesz mówić o tém, bo sama dzielisz to przekonanie!
— Co pani znowu przychodzi do głowy! — o to ja się bynajmniéj nie troszczę, ona ma tylko podać mi pomocniczą rękę, ona mi potrzebna kochana Fursch — widzisz sama — że ta astma to moja śmierć!
— Przedewszystkiém pani idzie o pieniądze — a wyznam pani, że i mnie także! Małgorzata jest tak czarownic piękna, że za jéj pomocą mogę zgromadzić ogromną summę i zgromadzę!
— I bezpłatne pomieszkanie tam daleko!
— Jeżeli się dam złapać — ale już to moja rzecz!
— Dobrego interesu, kochana Fursch! Przykro mi bardzo, że taką drogę przebyłam — nie przypuszczałam, że w tém niepozorném dziecku upatrujesz kopalnię złota! mówił Pająk niechętnie i zmierzał ku drzwiom. — Jeszcze słówko! Jeżeli mi formalnie odstąpisz dziewczynę, zapłacę ci dziesięć talarów — bierz prędko, kochana Fursch, bo mi śpieszno — bierz, póki się nie namyślę!
Pani Furschowa uśmiechnęła się — jéj szeroka twarz o wywróconych ustach w téj chwili wyrażała złowrogą chciwość.
— Dziesięć talarów? — nie traćmy dłużéj słów nadaremno! Niech rzeczy pozostaną po dawnemu!
— Chcesz zapewne więcój? A jeżeli stracisz dziewczynę bez wynagrodzenia? Jeżeli ci ta Małgorzata zginie? Cóż wtedy?
— No, już ją wtedy wynaleźć potrafię!
— Gdzież ona jest?
— Tu w domu!
Oczy Pająka zabłysły — sięgła do starego, pstrego worka, który u niéj wisiał na ręku i wydobyła z niego paczkę, w ktôréj były pieniądze.
— No, masz tu piętnaście talarów i każ jéj iść zemną!
Pani Furschowa zmiarkowała, że stara ma jakiś tajemny powód odkupienia u niéj Małgorzaty za jakąbądź cenę.
— Przyłóż pani do tych piętnastu jeszcze pięćdziesiąt talarów, a będziesz ją miała!
Pająk o mało nie zemdlał — wyciągnął obie ręce w powietrze i zaczął strasznie chrapać.
— To byłoby sześćdziesiąt pięć — zkądże wezmę tak niezmierną summę — za taką jak ta dziewczynę! O, kochana Fursch — z naszego interesu nic nie będzie!
— Namyśl się pani — nie mogę pani przyrzekać, że skoro pani jutro przyjdziesz, znajdziesz Małgorzatę taką, jaką jest dzisiaj!
— Sześćdziesiąt pięć talarów! Na ten raz przerachowałam się. Opuść przynajmniéj pięć!
— Ani jednego feniga!
— Więc jesteś lichwiarką, liszką, haniebną lichwiarką! Co za piękne pieniądze! stękał Pająk i liczył żądaną kwotę, pierwej każdy talar obejrzawszy.
— A pani Robert robisz dobry interes!
Pająk wzruszył ramionami i jeszcze raz chwycił za pieniądze, jakby nie mógł się ż niemi rozłączyć.
— Bierz-no tylko! Sprzątniéj prędko, bo inaczéj zrobi mi się znowu niedobrze! Gdzie dziewczyna? zaraz ją zabieram — sześćdziesiąt pięć talarów!
Pani Furschowa zgarnęła pieniądze Pająka i zawołała Małgorzatę.
— Opuszczasz mój dom i pozostawać będziesz u pani Robert, któréj winnaś wierność i posłuszeństwo, rzekła do zdumionego dziewczęcia. Pani Robert odtąd będzie pamiętała o wszystkich twoich potrzebach — przynieś zaszczyt mojemu wychowaniu!
Małgorzata wahając się i zdziwiona spojrzała na starą skurczoną kobietę, która ją ciągle przeszywającym wzrokiem mierzyła i w duchu przyznawała, że to perła nie dziewczyna!
Wyrzucała sobie, że już przed rokiem nie przyszło jéj na myśl zabrać do siebie Małgorzatę, wtedy mogła była taniéj ją wytargować — teraz dopiero jeden znakomity pan musiał zwrócić jéj uwagę na ten kwiatek, któremu w piękności trudno znaleźć podobnego.
Małgorzata nie domyślała się wcale interesu, jaki obie kobiety tylko co ukończyły, który bardzo był podobny do handlu białymi niewolnikami — sądziła, że obejmuje służbę u małéj skurczonéj kobiety, i serdecznie radowała się, że nakoniec wychodzi z rąk cioci Furschowéj, któréj okrucieństwo tak często dawało jéj się uczuwać. Mimo to przejmowało ją jakieś bolesne uczucie, że miała wyjść z tego nędznego domu, że już nie będzie mogła opiekować się innemi dziećmi, ani nocami siadywać w polu — przystąpiła do Furschowéj i ze wzruszającą życzliwością podała jéj rękę — czuła, że ma obowiązek podziękować tyle bezinteresownéj i uczciwéj wychowawczyni.
— Dobrze już, dobrze, wszystko chętnie czynię, powiedziała pani Furschowa zdziwném poczuciem własnéj godności i dotknęła ręki Małgorzaty. Należysz teraz zupełnie do pani Robert, która więcéj dla ciebie uczynić może! Pragnęłabym, aby wszystkie dzieci spotkał taki los jak ciebie!
— I ja tak myślę, rzekł do siebie Pająk, pieniądze jéj zasmakowały! Czekaj, one mi muszą przynieść procent! Potém dodała głośno: No, dziecko, pójdziesz zaraz zemną! i mocno kościstemi palcami chwyciła delikatną rękę Małgorzaty, aby téj zdobyczy nikt nie wydarł — jako sęp co chwyta gołębia — jak pająk co napada na swoją ofiarę, która wplącze się w jego sieci, tak stara pochwyciła dziewczynę.
— Pamiętaj o wymeldowaniu jéj, kochana Fursch!
— O wszystkiém co się należy, siostrzenica przechodzi teraz w ręce pani, będzie to dla pani dobrodziejstwem mieć krewną przy sobie.
— Siostrzenica — krewna — pomyślała Małgorzata i otwarła wielkie oczy.
— Tak, tak, kochane dziecię, jesteś także moją krewną, potwierdził Pająk, wyjaśnię ci to przy sposobności, teraz już się wszystko urządziło!— To byłoby szczęście! chciała powiedzieć Małgorzata radośnie zarumieniona na samą myśl, że nakoniec znalazła duszę ludzką, która ją nazwała siostrzenicą i może ją kochać będzie — lecz póżniéj zadrżała spojrzawszy na czyhającą twarz Pająka! Czuła jak mocno ją trzyma jego ręka w swoich kleszczach i ciągnie za sobą — bo stara taką w tym razie okazała siłę, jakiéjby jéj nikt nie przypisywał.
Małgorzata pożegnała panią Furschową, która tę dziwną parę aż do drzwi odprowadziła, i potem szła obok Pająka przez pola aż do piasczystéj drogi.
Stara miała swą ofiarę w ręku, opierała się na niéj — chciała swoje pieniądze zużytkować!
— Pomóż mi dziecko, mówiła jak można najprzychylniéj: wiek ciąży — a ta astma...
Pająk zakaszlał, i kazał się prowadzić swojéj siostrzenicy, która także niosła jéj wielki, czerwony parasol.
Tak doszły do ulicy Młynarskiéj i tam zawróciły w poprzeczną uliczkę, która wiodła na ulicę „Cmentarną“ tak nazwaną, że się przez nią dochodziło do licznych po obu stronach daleko rozciągających się cmentarzy stołecznych. Siwe, zakopciałe domy téj części rzemieślniczego cyrkułu były stare i zapadłe. Po większéj części. były tylko parterowe, z małemi niepozornemi drzwiami, okienkami i mieszkaniami w piwnicach, z których buchało na ulicę stęchłe powietrze.
Pająk szedł ze swoją ofiarą, która już nie pierwszą jego siostrzenicą była, tuż przy ścianach siwych domów, aby jego towarzyszka nikogo nie uderzała — nakoniec stanął przy jednym z ostatnich, przed brudno ciemnemi drzwiami, które kazał otworzyć Małgorzacie — tuż za niemi strome schody prowadziły na górę.
— Prędzéj, prędzéj! Czegóż oglądasz się z takiém zdziwieniem? idź naprzód! mruczała stara popychając naprzód Małgorzatę dla zasłonienia jéj odwrotu, poczém sapiąc lazła za nią.
Gdy stanęła na wysokości schodów, zabrakło jéj tchu i sił, lecz strzegącego wzroku ani na chwilę nie odwróciła od swojéj ofiary — drżącemi rękami szukała w worku klucza i zbliżyła się do nizkich, ale mocnych drzwi.
Małgorzata nie wiedziała co się z nią stanie — trwożliwie śledziła każde poruszenie Pająki, a mimo to zawsze spodziewała się, że teraz czekają ją lepsze czasy...
Nieszczęśliwa nie domyślała się, dla jak straszliwego celu stara lichwiarka za grube pieniądze zrobiła ją swoją siostrzenicą — nie domyślała się, że weszła do jaskini chytréj kuplerki, gdy Pająk otworzywszy drzwi szybko i chciwie wciągnął ją do izby.
Była to nizka i mała przestrzeń, lecz w porównaniu z mieszkaniem pani Furschowéj elegancko urządzona. Przy jednéj ścianie stała pstra, kwiecista sofa — przy drugiéj pełne pościeli, łóżko — między dwoma oknami, ubranemi w firanki, wisiało lustro, które pomimo poodtrącanéj pozłoty widocznie przeszło do handlarki fantów z buduaru jakiéjé metressy — pod niém serwantka z drobiazgami — przed sofą stolik nakryty, z karafką wody, zapałkami i popielniczką. Ładna umywalnia i wieszadło do sukien, zapewne także zastawione, uzupełniały całe urządzenie pokoju.
Szklane drzwi prowadziły z téj izby do większéj przyległéj, w ktôréj stały i leżały porozrzucane suknie, pościel i meble rozmaite.
— Już czwarta, mruknęła stara, zamknąwszy drzwi; o piątéj miał przyjść, to dobrze! Zdejm-no to nakrycie i załóż je pięknie, tutaj ci się podoba moje dziecko, jeżeli tylko będziesz posłuszna i grzeczna! Jeżeli kto późniéj zapuka, bo przyjdzie tu do mnie jeden pan, bądź grzeczna i uprzedzająca — to człowiek bardzo bogaty i znakomity! Czy słyszysz dziecię? bardzo bogaty — a pieniądz rządzi światem! Za pieniądze, wszystkiego dostaniesz, he, he, he! a on bardzo bogaty! Ale tacy panowie lubią, żeby ich przychylnie przyjmowano!
Zdziwiona Małgorzata słuchała słów Pająka, który starannie schował swój worek, a potem przyniósł z przyległéj izby niebieską jedwabną suknię, a potém tu i owdzie wygładził i przystąpiwszy do okna, bo już się zaczynało zmierzchać, na wszystkie strony obejrzał.
— To potrzeba zostawić dla Róży, jak co odniesie, nigdzie ani fałdeczki, mruczała, a to przeciąż także pyszna suknia — co to za krój! Z przodu po modnemu krótka, a z tyłu jaka powłóczysta! przytém prawdziwe koronki! Chodź-no dziecko, zdejm ostrożnie twoją czarną sukienkę, złóż ją pięknie, a obacz czy ta będzie dobra na ciebie. Podoba ci się, co? — to jedwab! A ty pierwszy raz ubierasz się w jedwab! To przepych!
Małgorzata chciała zapytać, dla czego ma się ubierać w tak drogą suknię? lecz i sama była ciekawa przekonać się, jak piękny, niebieski ubiór na niéj wyglądać będzie? Pająk pomagał jéj drżącemi, kościstemi rękami w przyśpieszeniu przemiany, i wkrótce cudnie piękne dziewczę stanęło w wybornie leżącej na niéj sukni.
Pani Robertowa zapaliła lampę i z zadowoleniem przypatrywała się zachwycającéj postaci dziewczęcia — doprawdy, gdyby tak wystąpiło w jakim salonie, możnaby je wziąć za hrabinę, która rzadką pięknością przewyższa całe zgromadzenie, bo miała ładnie uczesane blond włosy, mocno niebieskie oczy z ułudnie ciemnemi długiemi rzęsami — czarowne małe usta i białe ząbki — a teraz jeszcze w całéj piękności okazała się jéj wspaniała postać, któréj cudowne kształty podwyższał krój sukni.
Jakże bujnie pięknie, mimo młodzieńczo niewinnych milutkich rysów wyglądała jéj pierś! jak wyrachowany był krój sukni, u wierzchu obszytéj przezroczystemu kantami! jak mile pasek ściskał kibić! słowem wyglądała jak bogini piękności, która do chatki zstąpiła.
Gdyby jednak kto widział jak czatujący, uśmiechający się, skurczony Pająk stał przy niéj, jak kościstą ręką jeszcze rozciągał kanty, aby piękną postać Małgorzaty uczynić jeszcze czarowniejszą — sądziłby, że szatan stroi swą nieszczęśliwą ofiarę.
W téj chwili na dole podjechał jakiś powóz. Pani Robertowa słuchała — powóz zatrzymał się.
Postawiła lampę na stole i jeszcze zapaliła świecę — chciała, aby Małgorzata w swojéj jedwabnéj suknią wyglądała promieniejąco, zachwycająco i czarownie celu swojego dopięła.
Małgorzata spojrzała w lustro — była to przebaczona kobieca próżność, że z upodobaniem przypatrywała się lśniącéj sukni — byłaby rzecz nienaturalna, gdyby przy( tak nagłéj zmianie, ktôréj celu nie domyślała się, nie była przejęta ciekawością i radością! Przypatrywała się jedwabiowi i naszywkom, i zdało się jéj, że nagle przeniesiona została pomiędzy bogactwa i czary.
Wtém zapukano. Małgorzata wstrząsła się.
Pająk otworzył.
Krew zakipiała w żyłach dziewczęcia, gdy we drzwiach ukazała się ta sama twarz, którą w nocy w krzakach tak niespodzianie przed sobą ujrzała... nie była w stanie żadnym członkiem poruszyć — przebiegł po niéj lodowaty dreszcz.
Szambelan von Schlewe, którego siwe oczy chytrze zabyłysły, gdy nagle ujrzał przed sobą promieniejący w balowéj sukni dziki kwiatek, z kocią zręcznością wsunął się do pokoju i uśmiechał się zadowolony.
— Mamy więc tę najmilszą, małą syrenę! szepnął łagodnie z układną miną i zbliżył się do wybladłéj — jakże zachwycająco wygląda! doprawdy, jeszcze piękniéj niż przy blasku księżyca!
Małgorzata postrzegła, że ten, którego się obawiała, przystępuje bliżéj, że ją tu sprowadzono, aby wpadła w jego ręce — przekonała się nagle, dla czego musiała ubrać się w niebieską promieniejącą suknię; więc śmiertelną trwogą przejęta, szukała miejsca na schronienie się przed zbliżającym się.
Pająk, który z dumą i przyjemnością przyjął znakomitego pana, postrzegł, że dziewczyna zamierza schronić się do przyległéj izby, z trudną więc do uwierzenia szybkością odstąpił ode drzwi, przy których tak długo stał wgłębi, i w jednéj chwili był już przy wejściu do téj izby.
— Niegodziwa! syknął i odepchnął Małgorzatę, czy ci nie powiedziałam, że masz być grzeczna i uprzedzająca? Znakomity pan zwraca na ciebie uwagę! Racz pan przebaczyć jéj nieokrzesaniu, to się odmieni, ona jest całą niewinnością!
— Całą niewinnością! powtórzył z upodobaniem pan von Schlewe... Masz pani słuszność — tém milsze jest jéj naturalne postępowanie, jéj opór! Dla czego uciekasz, nierozsądna? Ja cię jednak dostanę!
Pająk pieniący się ze złości odepchnął od siebie Małgorzatę — słodko uśmiechający się przybyły zbliżył się do niéj — czuła, że bądź co bądź wyrwać mu się musi, że on jest nieprzyjacielem — serce jéj biło, gdy drżąca z trwogi szukała wyjścia — była zdradzona, sprzedana. Stara zgarbiona, która stałą tam czatując i śpieszący ku niéj kulawy szambelan całkiem ją mieli w swojéj mocy — miałaż wołać o pomoc?
Ale nikogo nie było w pobliżu.
Pająk czegoś się kręcił koło drzwi, wziął lampę i pośpieszył do przyległéj izby, gdzie zniknął.
Małgorzata ujrzała się w niepewnym, pełgającym blasku świecy, sama z niegodziwym, nienawistnym człowiekiem, którego miała za śmiertelnego wroga.
Gdy ją z boku zachodził, z przebiegłém wyrachowaniem usiłował dostać się do okna, aby przeciąć swojéj ofierze drogę do niego — bo wołania na ulicę o pomoc byłyby dla niego zgubne.
Serce schwytanego w tę pułapkę nieszczęśliwego dziewczęcia biło gwałtownie — traciła oddech — oczami szukała wyjścia. Tymczasem baron zabezpieczył się od okna; szybko rzuciła się ku drzwiom, spodziewała się dostać na schody — wtedy byłaby uniknęła natarczywości pożądliwego łotra.
Uśmiechającym się wzrokiem śledził każdy ruch swojéj ofiary — widział, że śpieszy do drzwi. Małgorzata nacisnęła zamek z całą siłą — lecz nadaremnie — Pająk zamknął drzwi i klucz wyjął.
Rozpacz wystąpiła na rysy zgubionéj — szeleszczący jedwab w téj chwili straszne przedstawiał przeciwieństwo z bladą, przerażoną twarzą dziewczęcia.
Szambelan przesunąwszy się koło stołu zagasił świecę i natychmiast porwał Małgorzatę w objęcia.
Krzyk wydały jéj blade z przestrachu usta, czuła, że obrzydliwiec chciał stłumić ten krzyk, zbliżając zimne ze wzruszenia usta do jéj ust — z odrazą uczuła jego oddech, widziała tuż przed sobą jego siwe oczy — i z całą siłą pragnęła wyrwać się z jego objęć.
Baron Schlewe często już zwalczał taki opór, znosił go chętnie do pewnego stopnia, bo to podwyższało rozkosz użycia — cóżby to było gdyby wybrana przycisnęła go zaraz do swojego łona? w takim razie zmysły jego stanowczo zawiedzioneby zostały.
Ale Małgorzata w téj chwili poczuła w sobie dosyć siły do obrony życia, — zapragnęła dopiero nieżywa oddać się w ręce tego okrutnika, resztę więc sił chciała użyć na odparcie go; — — baronowi podobało się, że mała syrena, dziki kwiatek, jak mówił, opierała mu się, i swoje cudownie piękne kształty do niego przyciskała — uśmiechał się zatém, bo wszystko to podniecało jego zachwyt i namiętność.
W pokoju było ciemno — szczególna walka odbywała się w nim przez zręczne zwroty szambelana ku sofie. Ten szkaradnik, ten kulawy Mefistofil oszczędzał swoje siły, aby w stanowczéj chwili niewinność całkiem dostać w swoje ręce.
Małgorzata, zajęta usiłowaniem wydobycia się z uścisków nieszczęśnika, nie uważała że za każdym krokiem zbliża się do sofy — nie domyślała się zręcznego wyrachowania barona, aż nagle śmiało porwana, uczuła, że się pod nią ziemia usuwa i ujrzała się na sofie.
Dziki krzyk rozpaczy — mimowolne użycie wszelkich sił, nastąpiło po tym niespodziewanym upadku — baron tryumfował — czatujący Pająk śmiał się w duszy, cieszyły go takie szelmowskie awantury.
Małgorzata czuła, że niby straszliwy potwór przytrzymuje ją na poduszkach, nadaremnie wyrywała się z objęć łotra, zdało się jéj, że już czuje jego zuchwałą rękę na swojém ciele — już widziała jak straszliwie zgrzytająca twarz jego zbliża się do jéj twarzy — już czuła jego gorący oddech... wtém nagle Bóg w stanowczéj chwili dodał jéj nadzwyczajnych sił, nie wiedziała co czyni — ale bądź co bądź ratować się musiała.
Dał się słyszeć donośny odgłos — a po nim drugi...
Baron Schlewe czuł, że policzki jego gorąco pałały, jakby kto na nich położył synapizma — z oczu jego tryskał ogień — nagle wszystko zaczęło się w koło niego kręcić.
Prędko pociągnął ręką po twarzy — a Małgorzata tak go gniewnie odtrąciła od siebie, że prawie gwałtownie upadł.
Zaraz potém stała przed mocno przerażonym, który wyznać sobie musiał, że małe ręce téj ułudnéj syreny boleśniéj go ukarały, niżby sam szałem zmysłów upojony mógł sobie dogodzić — jego zawsze blade policzki kwitły jak piwonie.
— Wężu! szepnął — odpokutujesz ty mi za to!
— Wyjdź pan z tego domu, albo zawołam o pomoc! powiedziała Małgorzata głośno i stanowczo.
— Jeszcze cię dostanę w moje ręce. Popamiętasz ty mnie! mruczał baron, i prędko uporządkowawszy nieco naruszoną odzież, zabierał się do wyjścia.
— Zgasiłaś poruszeniem sukni świecę, powiedział potém głośno: proszę zaraz ją zapalić i poświecić mi na dół!
Małgorzata spojrzała zdziwiona na tego łotra — ale tyle nim pogardzała, iż nic mu odpowiedzieć nie mogła.
Pająk uprzedził ją w wykonaniu rozkazu — trzymając przed sobą lampę, wszedł zdumiony do pokoju.
— Bez światła? Ej, ej! rzekł dziwnym głosem. Szambelan wskazał Małgorzatę.
— Ta osoba jest dzika i bezwstydna — odchodzę!
— Przecięż nie z niełaską, panie baronie? spytała stara. Wyglądasz pan rozgrzany, pańskie policzki płoną bardzo, żebyś się pan na dworze nie zaziębił? albo może to tylko znak zdrowia!
— Tylko zdrowia! Zresztą mam powóz na dole.
Szambelan wyszedł. Pająk poświecił mu. Za drzwiami coś mruczało i brzęczało, jakby kto pieniądze liczył.
Małgorzata gorzko płakała, po przejściu trwogi i wzruszenia — chwila najwyższego niebezpieczeństwa dodała jéj niezwyczajnéj siły, ale teraz opanowała ją głęboka rozpacz.
W jakież to ręce wpadła! Pająk w duszy nie bardzo się gniewał za zaszłą dopiero scenę, sięgał on wyżéj co do téj ładnej dziewczyny, którą nabył za grube pieniądze. Zamierzał ułowić za jéj pomocą przynajmniéj jakiego księcia.
Okazywała zatém wielką przychylność i uprzejmość Małgorzacie, chwaliła jéj sprawiedliwy postępek i następnych dni użyła na pozyskanie zaufania dziewczyny. Ubolewała, że jéj siostrzenica żyła dotąd tak biednie, beż żadnéj uciechy, co dla tego tylko się działo, że ona ją dopiero teraz znalazła, lecz teraz wszystko jéj wynagrodzić pragnie.
Przygotowania, jakie wkrótce czynić zaczęła, zapowiadały szczególniejszą wycieczkę — nakoniec Pająk oświadczył latwowiernéj, niedoświadczonéj dziewczynie, że pójdzie z nią na bal maskowy; który miał być dany w jednym znajomym jéj domu.
Małgorzata tyle już słyszała o przyjemnościach takiéj uroczystości, że się nie mogła ustrzedz głośnego zadowolenia — była przecięż tak młoda, tak kwitnąca, tak łatwo skłonna do nadziei i zaufania — nie przewidywała zatém planów, które stary Pająk snuł względem niéj. Chociaż przy niéj działy się różne rzeczy, pomimo że pani Robertowa ukrywała przed nią rozmaite wizyty, które wzbudzały w niéj podziw i politowanie — zawsze jednak wyznać musiała, że u pani Furschowéj groziła jéj daleko gorsza przyszłość.
Lecz cel i następstwa były tu i tam jednakowe.


ROZDZIAŁ X.
Uprowadzenie z maskowego balu.

Przed wysoką, godną stolicy królewską bramą, o kilka tysięcy kroków od rezydencyi oddaloną, tuż przy zwierzyńcu, w lesie pełnym ekwipażów, jezdnych i przechadzających się, leży zakład, należący do najulubieńszych schadzek znakomitego świata. Tak w lecie jako i w zimie dostarczał on tyle najwyszukańszych przyjemności, że każdy musiał go zwiedzić, aby mieć pojęcie o jego wspaniałości.
Park pełen cienistych drzew, złoconych kiosków, pysznych świeczników i wieczorem gorejących drzew i kwiatów, w pięknéj porze roku przedstawia czarujące miejsce pobytu, na czas pauz, gdy w jednéj z wielkich sal grają opery lub komedye, i po zamknięciu teatru.
W zimie zaś, w chwili gdy się dzieje rzecz tu opowiadana, ogromne salony tego do zamku podobnego zakładu, czarownic urządzone, mają niezmiernie pociągającą siłę, i z pewnością można tam było znaleźć na świetnie urządzonych redutach, nietylko książąt krwi i hercogów, ale też ukryte pod maskami wysoko urodzone piękne damy, które raz zapragnęły zerwać zakazany owoc takich nocnych balów, a ten fakt nadawał balom, szczególniejszy interes i przyciągającą potęgę.
Pierwsza z tych cudnych redut była zapowiedziana, bo chłodna październikowa pora już do takich zimowych zabaw zapraszała.
Na oświetlonéj latarniami drodze od bramy królewskiéj do ciemno wystającego zakładu, który miał pozasłaniane arkadowe okna, o godzinie dziesiątéj wieczorem widać było liczne eleganckie powozy. Wszyscy podążali do oddalonego celu, bo było burzliwie i deszcz padał, a tam w murach panowała wieczna wiosna — tam tronowało życie i radość — tam w pośród milczących altan używano bez miary najwyższych rozkoszy bytu.
I rzeczywiście czarowne to były przestrzenie.
Wejdziemy tam zaraz z białém dominem, któremu murzyn pomógł wysiąść z eleganckiego powozu.
Jest ono słuszne, uderzająco pięknie wyrosłe, nosi maskę jak najdelikatniejszą, czarną, jedwabną i mocno na czoło nasunięty kapelusz.
Gdy przeszło przez przysionek jak w dzień oświetlony, w którym tu i owdzie stoją rozmawiające gruppy masek, lokaje otworzyli mu wysokie podwoje.
Białe domino wchodzi do rycerskiéj sali. Jest ona wielka i wysoka, na ścianach wiszą wojenne rynsztunki, na niebiesko szmelcowane lub złocone — całe rycerskie ubiory i zbroje, hełmy, wszystko do złudzenia według starodawnych modeli urządzone, stoi w niszach — nad tém wisi broń — a niezliczone płomienie rozsiewają prawie oślepiający blask.
Maski przechadzają się parami — huczna muzyka brzmi w sali teatralnéj, do któréj prowadzą dwa ogromne portyki. Tam zgiełk jeszcze większy.
Arlekinowie z podziwienia godną zręcznością przesuwają się po podłodze i swojemi ogłuszającemi klapeczkami drażnią wszystkich zastępujących im drogę — widzieć się dają marsowe mundury — kamienny gość idzie pod rękę z don Juanem pomiędzy wesołymi gośćmi, małe gnomy wyprawiają swoje igrzyska na ciężko spadających zielonych draperyach.
Sala teatralna z ozdobnemi filarami, potężnemi — świecznikami i mistrzowskiemi malowidłami na suficie, obejmuje przeszło dwa tysiące ludzi. Orkiestrę umieszczono na scenie — w lożach pełno masek, które mają sobie powiedzieć coś poufnego, albo z tego wywyższenia chcą patrzeć na pstre tłumy — kilka na wpół okrytych sylfid siedzi za zielonemi jedwabnemi zasłonami, i zaprasza do poufnéj gawędy.
Z téj rozlegléj przestrzeni przechodzi się przez niniejszy lekko oświetlony salonik do sali ogrodowéj.
Tam zdaje się człowiekowi, że jest nagle przeniesiony w najpiękniejszą letnią porę — zdaje się, że to jakieś zaczarowane miejsce, którego szumiące fontanny, pachnące klomby, złocone kandelabry w lecie na dole podziwiano — jak łudząco wszystko jest naśladowane, nawet gorejące kwiaty, na wpół w zieloności ukryte posągi, czerwonawe altany i stare drzewa.
Ta sala ogrodowa szeroka jest i głęboka. Oświetlona jest magicznie z góry, nie widać tam żadnego płomienia oprócz małych pstrych lampionów w naturalnych liściach, które z obu stron tworząc ściany, pochylają się ku sobie i do słodkich pogadanek i do użycia zapraszają. Ptaki latają po gałęziach palm i drzew pomarańczowych, a owoce wiszące na niektórych gałązkach, tak są naturalne, tak zwodniczo naśladowane, że nawet żywe ptastwo tu i owdzie usiłuje z niemi igrać i dopiero wtedy zawód swój poznaje.
W wielkich marmurowych zbiornikach wodotrysków, pływają rzadkie morskie zwierzęta i żółwie — z pomiędzy krzaków żywych kwitnących drzew wieje cudowny zapach, a ogromna lustrzana sala w głębi nieskończenie odbija ten czarodziejski ogród.
Gdy białe domino przechodziło około pierwszego wodotrysku, po drugiéj jego stronie postrzegło dziwną parę masek.
Śliczna wincarka, widocznie młoda i skromna, chociąż mała, czarna atłasowa maska twarz jéj pokrywała, szła pod rękę ze zgarbioną, swojéj masce wszelki zaszczyt czyniącą wieszczką.
Eberhard, białe domino, mimowolnie stanął — czy skurczona, czy czyhająca postać téj staréj była tak doskonale naśladowana? W takim razie należało podziwiać wytrwałość maski. Ciemno-czerwone, fałdziste okrycie, u góry zebrane w kaptur nakrywający głowę, osłaniało uderzająco garbatą wieszczkę, a na przeraźliwie szkaradnéj twarzy miała niezupełnie nową maskę. Jedną ręką trzymała silnie swoją towarzyszkę, a na drugiéj, którą znowu podtrzymywała okrycie, miała białą rękawiczkę, w którą palce niezupełnie były wsunięte, tak że wyższe części rękawiczki opadały. Ta maska bardzo uważnie przypatrywała się rozmaitym innym.
Wincarka miała róże w pięknych blond włosach. Jéj krótka, śliczna sukienka z białéj materyi, wyszywana była różowemi wstążkami — małe różowe jedwabne trzewiczki ukrywały jak najpiękniejszą nóżkę — białe cienkie pończoszki aż do brzegów sukienki dozwalały widzieć tak wiele zachwycającéj postaci dziewczynki, że nie można było wątpić, że w niéj należy podziwiać najprzyjemniejsze zjawisko na balu — nawet dwa Elfy w krótszych sukienkach, które chychocząc tam nadeszły i swe ułudne kształty oczom przedstawiały, nie mogły się mierzyć z piękną wincarką, która miała lekki koszyczek z winogronami i kwiatami. Różowy jedwabny stanik, obciskający jéj kibić, w lekkich zarysach tém powabniéj zdradzał jéj bujnie rozwinięte kształty — grzbiet i szyja promieniały tak osłupiającą delikatnością, iż trudny był wybór, co więcéj podziwiać: czy przyjemność barwy, czy pełność i plastykę ukazującéj się oku widza części wykończonéj jéj postaci?
Dwa elfy zmierzyły ją badawczym i przeszywającym wzrokiem zazdrości, poczém zbliżyły się do białego domina, widocznie bawiąc się tém, że tak się przypatruje czarownéj wincarce.
Musiały to być siostry, były ubrane jednakowo, w białych centofoliami przetykanych sukienkach, które zdradzały wiele ułudnych tajemnic żeńskiéj piękności — miały bardzo kosztowne naszyjniki i delikatne białe rękawiczki. Czarnemi oczami, błyskającemi z pod czarnych jedwabnych masek, kokietowały Eberharda.
— Podziwiasz wincarkę, białe domino? szepnął jeden z elfów, przechodząc koło niego: biedna! a czy wiesz kto to jéj towarzyszy?
— Nie, piękny elfie, powiedz mi!
— To Pająk, ha, ha, ha! który złapał w sieci nowego chrząszczyka! zaśmiała się maska.
— Pająk? powtórzył Eberhard.
— O, białe domino, więc nie znasz Pająka? żartował jeden z elfów, gdy drugi zwracał jego uwagę na eleganckiego rycerza, który wszedł do sali ogrodowéj.
— Założę się, że to lord Felton! szepnął i pociągnął za sobą towarzyszkę.
Panny Kora i Lidya Bolins! szepnął Eberhard, patrząc za niemi, i postanowił iść za zgarbioną wieszczką, którą elfy nazwały „Pająkiem.“
Przybywało coraz więcej masek, rycerz przywitał dwie damy, które żartując i śmiejąc się napisały mu na ręku wielkie F.
Znalazł co szukał, i wkrótce siedział razem z ognistą Korą i marzącą Lidyą w jednéj z altan przy pieniącym się szampanie, który serca coraz bardziéj do ust zbliża, tak, że jeden żarcik prędko następuje po drugim.
W chwili gdy białe domino, dążąc za wincarką, weszło do sali teatralnéj, postrzeżono, że jakiś Hiszpan stojący obok nieco kulejącego cygana, szuka kogoś wzrokiem w tłumie masek.
— Wasza królewska wysokość możesz być pewien, że ten tam rozbójnik jest to książę Etienne, cicho rzekł cygan; idzie za czarném dominem, które niewątpliwie okrywa interesującą osobę — co za królewsko wspaniała postać!
Hiszpan nie odpowiedział, lecz pilnie czegoś szukał, siwe oczy cygana poszły za wzrokiem Hiszpana, maska zakryła jego chytry uśmiech.
— Przyrzekłeś mi baronie, sprowadzić tu dzisiaj to małe niewiniątko, które po tylu trudach wynalazłeś!
— Rzeczywiście, mości książę — byłbym już ją przed kilku dniami oddał w objęcia waszéj wysokości, ale mała za nadto dzika! Pokusiwszy się o to, zrobiłem fiasco! powiedział przebiegły szambelan.
— Pozwólże mi dzisiaj samemu szukać szczęścia!
— Racz wasza wysokość iść za mną!
— Więc ten czarowny polny kwiatek jest na prawdę tutaj?
— Za kilka sekund będzie do rozporządzenia waszéj książęcój mości.
Szambelan von Schlewe przeszedł tuż obok białego domina i bardzo zręcznie zbliżył się do zgarbionéj wieszczki.
— Masko, poszepnął, tak aby Małgorzata, wincarka, ani go słyszeć, ani poznać nie mogła — zaprowadź twotowarzyszkę do pierwszéj w sali altany ogrodowéj — Waldemar pragnie ją widzieć!
— Bardzo chętnie, panie baronie! odpowiedział Pająk, wdzięcznie ściskając dłoń barona, śpieszę! Czy znasz pan tego Turka, który na nas patrzy?
— To stary lord Wood, cóż on tak patrzy? Również mogłabyś myśleć, że i to białe domino ma was na oku! Maski sprawiają, że się łatwo pod tym względem mylić można — a zatém w pierwszéj altanie na lewo!
Gdy cygan odwrócił się bardzo nieznacznie, Pająk pociągnął swą towarzyszkę do sali ogrodowéj. Małgorzata szła nic nie przewidując, bo pani Robertowa oświadczyła, że czuje potrzebę nieco usiąść.
— Patrz-no, kochane dziecię, na te czarowne altany, szepnęła pełna świetnych nadziei i obrachowując, że książę zawsze za wszystko płaci czerwoném złotem — wstąpmy tu do téj najpierwszéj, tam pewno niema nikogo!
I niby oparty na Małgorzacie, a w rzeczy saméj mocno ją trzymający Pająk, przeszedł z nią obok palm i pomarańczowych drzew, i wreszcie wstąpił do całkiem bluszczem okrytéj altany. Od strony przejść wcale jéj widać nie było, bo każda taka altana stanowiła mały pokoik w koło aż do wchodu zamknięty, którego ściany były pomalowane ciemno-zielono, tym sposobem na pozór przedstawiały bluszczowy porost.
I wejście także można było zamknąć zieloną portyerą, tak że osoby w téj altanie bez przeszkody bawić się chcące, mogły się zupełnie odłączyć od zgiełku masek. Dzwonek przeprowadzony do izby służbowéj, w razie potrzeby natychmiast przywoływał lokaja. Ogrodowy stolik, po nad którym wisiała różowo-matowa lampa, kilka krzesełek, eleganckie lustro dopełniały umeblowania téj do wygodnego odpoczynku zapraszającéj kryjówki.
Gdy wzdychający i nieco kaszlący Pająk zajął tam miejsce z Małgorzatą i nieco uchyliły masek, bo było bardzo gorąco, na drodze objętej muszlami i drzewami usłyszano dosyć wyraźne słowa:
— Idź-no naprzód baronie — tym sposobem dasz mi czas i sposobność przypatrzyć się i osądzić!
Cygan zbliżył się do altany, w któréj Małgorzata stała obok Pająka. Postrzegła ona obcego i zwróciła uwagę staréj zgarbionéj na to, iż może byłoby stosowniej poszukać innéj altany.
— Dla czego, kochane dziecię? odparła pani Robertowa: przyszłyśmy tu pierwsze! A przytém ten cygan nas nie napadnie!
Szambelan von Schlewe kłaniając się przystąpił bliżéj — a ponieważ książę znajdował się w pobliżu, więc musiał być ostrożnym — ale mimo to miał wielką ochotę przestraszyć małą upartą. W razie gdyby Małgorzata po bliższéj znajomości miała się na niego żalić, gotów był zaprzeć się wszystkiego.
Pająk powstał, aby odpowiedzieć na powitanie szambelana, który odpiął maskę — ukazała się zgrzytająca twarz barona. Małgorzata nie omyliła się — kulawy cygan był to ów łotr, którego przed kilku dniami tak rozpaczliwie od siebie odparła! Zdawało się, że zawsze chce ją prześladować — bo uśmiechał się tak przeraźliwie słodko, tak po kociemu przymilająco, że aż po niéj zimno przeszło.
— Znowu pani bledniesz, mała Syreno? szepnął; czy jestem tak odrażający?
Pająk śmiał się głośno — ale Małgorzata w obec tych dwojga szatańsko wyglądających istot, które się z sobą porozumiały, uczuła tak gwałtowną trwogę, że szybko wyrwała rękę z kościstych palców czyhającéj staréj w téj chwili czémprędzéj przebiegła obok szyderczo uśmiechającego się szambelana. Pająk chciał ją pochwycić rękami — ale baron zatrzymał go wskazując na drogę obok altany.
Małgorzata bez tchu prawie pragnąc wymknąć się tym dwojgu obrzydliwych ludzi, choćby ku temu nawet miała błagać pomocy obcych, nagle ujrzała teraz przed sobą młodzieńca elegancko i bogato po hiszpańsku przebranego; zdjął maskę i patrzał na nią przychylnie. Małgorzata myślała, że marzy — stanęła jak wryta — bo ten którego tak nagle ujrzała, który budząc w niéj zaufanie podał jéj obie ręce, był właśnie młodzieńcem, którego we śnie widziała — on to był niewątpliwie — cała rozkosz owego snu stanęła jéj przed oczami — serce jéj biło gwałtownie, zdziwienie głos jéj zatamowało.
Szczególniejsze to było spotkanie!
Książę widząc piękne i miłe rysy dziewczęcia pełne radości i zdziwienia, szybko zbliżył się do niego, aby przechodzący nie zwrócili uwagi na niego i wincarkę.
— Nakoniec znaleziona! szepnął, i ujął drobną rękę Małgorzaty. Panią to spotkałem daleko na drodze, i odtąd obraz pani mnie nie opuścił! Pani oczy i milczenie mówią mi, że prośby mojéj nie odrzucisz!
— Broń mnie pan od tego tam jegomości, który mnie dzisiaj po raz trzeci napastuje! nakoniec wyjąkała Małgorzata, i razem z księciem przez bluszczowe dekoracye weszła do barona i Pająka, który się bardzo czołobitnie ukłonił.
— Moja siostrzenica Małgorzata! mruknął połykając przemowę.
— Piękna Małgorzata jest królową zabawy i sprawiedliwie przyznane jéj to pierwszeństwo! z ironicznym uśmiechem przemówił szambelan.
To spotkanie tak zdziwiło Małgorzatę, że słów tych wcale nie słyszała, lecz spojrzała na księcia, jakby w duszy swojéj obraz jego wyryć chciała — serce jéj gwałtownie wzruszone, bo jakiś głos mówił jéj: „On to tęsknotę twoją uśmierzy — jego to życiu twojemu brakowało, on we śnie ci się objawił.
Zarumieniona spuściła oczy, gdy ją teraz książę ujrzał — ale serca ich radowały się, i wkrótce wesoło odpowiadała na jego pytania — a gdy mu nakoniec opowiedziała, że równie jak on ją już go raz widziała, tylko nieco dziwniéj, książę uśmiechnął się, a niewinność i skromność Małgorzaty tak go mocno wzruszyły, jak nic dotąd w życiu. Owiało ją jakieś zachwycające tchnienie, wydała mu się miłym kwiatkiem, tak pięknym, że ciągle musiał mu się przyglądać — a tymczasem przejmowało go jakieś uczucie obawy, bo ją widział obok pani Robertowéj, której złą opinię znał aż nadto dobrze.
Szambelan von Schlewe miał słuszność, nazywając księcia człowiekiem szczególniejszéj natury! Kiedy bowiem dawniéj nie pytał nigdy o otoczenie dam sobie znajomych, dzisiaj martwiła go myśl, że Małgorzata znajdowała się w ręku pani Robertowéj, zaraz więc polecił baronowi, aby się z nią porozumiał, względem uwolnienia dziewczęcia z chciwych szponów staréj.
Wiecznie uśmiechnięty szambelan nie dziwił się temu rozkazowi — przewidział go z góry i teraz doprowadził o krok bliżéj do zamierzonego sobie celu — bo jeżeli teraz książę beż trudu posiadł dziewicę, która go ostatniemi czasy zajęła, tém prędzéj przejdzie chimera, a wtedy będzie ją można na pewno schwytać ostrożnie w nastawione sidła.
Wyświadczał on podwójną przysługę księciu, rozmawiającemu przyjaźnie z Małgorzatą, bo razem z Pająkiem po zamaskowaniu się na nowo wyszedł z altany, drogą wiodącą do wodotrysku, ułożył się z nim o wynagrodzenie i nakoniec opuścił go, gdy stara zgodziła się i oświadczyła, że niepostrzeżenie sama wyjdzie z sali. Pragnął koniecznie korzystać z wolnéj chwili dla ważnéj rozmowy — w tłumie masek szukał owój uderzającéj słusznego wzrostu damy, w czarném dominie, która niedawno z księciem d’Etienne przez salę teatralną przechodziła.
Chociaż jeszcze z nią nie mówił, nie wątpił jednak ani na chwilę, że ta dama jest to sprzymierzona z nim miss Brandon.
Nadaremnie podchodził do altan w ogrodowéj sali — nadaremnie szukał jéj pomiędzy przechadzającemi się parami. Ale szambelan von Schlewe nie tak łatwo odstręczał się od spełnienia swoich zamiarów. Gdy więc niepoznany przez niego Eberhard przeszedł razem z kawalerem de Villaranca zajęty rozmową, on wstąpił na górne estrady, których część bardzo zapraszająco zamknięta była ciężkiemi, zapuszczonemi zasłonami.
Byłoby za nadto zuchwale otwierać te przez poufale rozmawiające pary zamknięte zasłony, musiał więc bardzo ostrożnie dopinać swojego dzieła, aby się przekonać, czy go nie mylą domysły.
Z początku czatował i nadsłuchywał to przy jednéj, to przy drugiéj loży, wreszcie skoczył jak ktoś co trafił na ślad, — przy drugiéj loży usłyszał głosy, które go bliżéj przywabiły, a panujący w korytarzu półcień sprzyjał jego postępowaniu. Zbliżył się więc pod cień zasłony, a potém ostrożnie podsunął na miejsce, w ktôrém obie jéj części zostawiały ledwie jak igła szeroki otwór. Na jego bladą twarz wystąpił wyraz tryumfu, — piękna Leona stała w loży, a przed nią książę Etienne. Oboje zdjęli duszące maski.
— Nakoniec doczekałem się szczęścia mówić i widzieć sam na sam godną podziwienia, nienaśladowaną panią, uderzyły szambelana te z mocném wzruszeniem wyrzeczone słowa francuzkiego posła, — wspaniałość pani zaślepia mnie! Nie bądź pani okrutną, miss Brandon, nie uśmiechaj się tak zimno, jakbyś chciała być wyższą nad wszelkie ludzkie namiętności; taka pokusa nie pozostaje bez kary!
— Książę jegomość jesteś za nadto natarczywy! rzekła Leona tak powabnie, że i szambelan wyznać musiał, że ta cudzoziemka na to była stworzona, aby w mężczyznach wzbudzać najzapalczywsze namiętności!
— Dosyć już dawno pokonywałem w sobie pragnienie przemówienia do pani, Leono, temi słowy; dosyć długo, nim mi dozwoliłaś rozkoszy trzymania twéj dłoni w mojéj i czucia uderzeń serca obok mojego, — cierpi męki Tantala, kto przytém musi być spokojnym i zimnym! Nie, nie, ty bożka kobieto, ty najpiękniejsza Junono, dozwól mi wyznać, że cię kocham całym zapałem serca mojego! mówił książę, i trzymając ręce Leony w swoich, upadł przed nią na kolana. Czarne domino, które jéj postać tak długo okrywało, teraz otworzyło się, — wzruszony wielbiciel zimno uśmiechającéj się Leony, ujrzał jéj przecudne kształty, które w obcisłej sukni doskonale się odbijały.
— Książę jesteś uwodzicielem!
— Nazwiéj mnie szalonym — ale nie broń mi dotknąć ustami twoich bozkich członków! poszepnął rozgrzany i obejmując rękami jéj kibić, pochylił się, by ucałować jéj nogi.
— Mości książę — mogą nas podpatrzyć!
— Namiętność dochodzi do pewnego szczytu, na którym już nic nas powstrzymać nie może — pozwól niech cię obejmę — niech powiem, że wszystkiego, wszystkiego się wyrzekam, że moje zbawienie sprzedaję, abym przez godzinę mógł spocząć na twójém łonie!
W téj chwili na rysach Leony zajaśniała dziwna mieszanîna tryumfu i lekceważenia, — widziała u nóg swoich człowieka wysokiego znaczenia, rozsądnego, pięknego, którego namiętność w proch rzuciła, — niewolnika jéj gorąco wzburzonéj krwi — zawsze wielkiego dygnitarza, strąciła z wysokości, na ktôréj stał i cisnęła pod falbany swojéj sukni! Nikt się oprzeć nie mógł, nikt nie czuł w sobie tyle siły i potęgi, aby mógł być wznioślejszym nad jéj ponęty, prócz jednego, z którym ją niegdyś łączył tajemny związek, — prócz jednego, którego nad wszystko w świecie nienawidziła, któremu zgubę zaprzysięgła i którego zniszczyć zamierzyła.
— Wróćmy do sali, mości książę, rzekła podając rękę klęczącemu. Prędzéj lub późniéj znajdzie się może sposobność, w któréj mi pan dowiedziesz, czy pańskie słowa nie są tak przelotne jak szał zmysłowy, lub czy rzeczywiście jesteś gotów dla Leony do miłośnéj usługi!
— Nie pytaj pani — rozkazuj Leono, i — nagródź!
— Na skąpstwo z mojéj strony narzekać pan nie będziesz!
— Ale dzisiaj narzekam na panią. Jesteś samolubną, Leono, zimną i nielitościwą!
— Już za wiele pozwoliłam księciu — odprowadź mnie pan!
Szambelan von Schlewe, którego ta podsłyszana scena doskonale przekonała, jak wybornie miss Brandon do jego celów przystaje, zręcznie i bez szmeru zsunął się po schodach prowadzących na dół do teatralnéj sali spodziewał się tego jeszcze wieczoru znaleźć sposobność, do poufnego pomówienia z Leoną, i otrzymać objaśnienie, jakim sposobem hrabia de Monte Vero przez owego Harrego Ocalony został.
Gdy więc wszedł do sali temi myślami zajęty, ze zdziwieniem postrzegł zgarbioną wieszczkę, któréj domyślał się, że do domu tajemnie wracać będzie, bo już interesa były załatwione, a przy niéj ujrzał Turka, w którego postaci, jak wiedział, ukrywał się stary lord Wood.
Co zawsze tak suchy i zimny Anglik miął do czynienia z Pająkiem?
Szambelan von Schlewe domyślał się, że p. Robertowa już pierwej porozumiała się z Turkiem, który według jego mniemania, już dawniéj ją i Małgorzatę ścigał oczami; niewątpliwie o coś się umawiali, co barona obchodziło, a ponieważ maski dosyć tłumnie obok i około przechodziły, łatwo mógł ich uważać.
— Jest to zapewne ładna blondynka, jak mi się zdaje, mówił półgłosem lord Wood do pani Robertowéj; dwa razy widziałem ją w towarzystwie pani i podziwiałem! Miluchne dziecię! Nie żartuj pani dłużéj, ale powiedz mi, gdzie została!
— Nie wiem — nie jestem w stanie, ekscellencyo, — to są tajemnice stanu! z powagą i prawie z przymusem odpowiedział Pająk.
— Prawdziwie niepokoi mnie ta mała, wyznał stary lord, mocno niepokoi! Pani Robert wiesz, że płacić umiem! Chętnie poniósłbym znaczną ofiarę, gdybym tę prześliczną blondynę teraz mógł widzieć i z nią mówić! Znaczną ofiarę, pani Robert, którą pani oznaczyć możesz!
— Oho! rzekł do siebie szambelan i ostrożnie słuchał daléj: ekscelencya Wood zwróciła także oko na małą syrenę. — więc wielbiciele mnożą się! Sądzę, że ten wieczór będzie interesujący!
— Poradź mi kochana wieszczko! mówił lord, który sądził, że pod postacią otyłego Turka nikt go nic poznaje.
— Pozostaje tylko porwanie! szepnął Pająk śmiejąc się ochryple.
— Porwanie! wybornie! Mam na dole ekwipaż, — nie traćmy ani chwili, pałam niecierpliwością!
— Uważam, że moja mała siostrzenica na prawdę pana zajęła! Ma szczęście dziewczyna!
— Pomagaj mi pani. — chodźmy do siostrzenicy pani! Porwanie to wyborna myśl!
— Ale, ekscellencyo, to nie da się tak łatwo wykonać bez dalszych następstw!
— Dla czego nie! Cóż mnie wstrzymać może?
— Obok mojéj siostrzenicy, siedzi tu w pierwszéj altanie znakomity i bogaty człowiek!
— Znakomity i bogaty? powtórzył lord — co pani nazywasz bogactwem? jakaż pani summę ofiarowano?
— Pięćset talarów, ekscellencyo! czatując odpowiedział Pająk.
— Do pioruna! ale ta miluchna dzieweczka to prawdziwa perła; nie mogę taić tego, mała blondynka jest zachwycająca! Natychmiast dają pani podwójną summę, jeżeli mi pomożesz do jéj wyprowadzenia!
Szambelan von Schlewe zauważył, że te słowa nie chybiły wpływu na wieszczkę.
— Jakże to zrobimy? to ma swoje trudności ekscellencyo! Wiem ja, że mojéj siostrzenicy najlepiéj będzie pod pańską opieką! To jest, wiem o tém najdokładniéj! A skoro tego niewinnego, kochanego, czystego dziecięcia niechciałabym powierzać człowiekowi niesumiennemu, lecz tak dobremu, dobrze myślącemu, bogatemu panu, jak wasza ekscellencya, panu, który pewno długo zatrzyma swą skłonność dla dziewczęcia, to.....
— Więc co? spytał pełen oczekiwania lord.
— Więc muśliny zaraz postarać się, aby moją siostrzenicę wydobyć z rąk teraźniejszego jéj wielbiciela, — nie przerażaj się pan, ten bogaty i znakomity pan, dopiero przed pół godziną poznał ją!
— Będzie nam stał na zawadzie!
— Nie, nie, jakoś to pójdzie! Niech mię tylko ekscellencya uważnie posłucha. Kiedy pan każesz zajechać swojemu pojazdowi, wejdę do altany. Wielbiciel korzystając z téj chwili, zechce także przygotować się do powrotu do domu i dla tego wyjdzie z altany! Sprowadzę panu na dół do powozu milutką Małgorzatę — ona nieco bojaźliwa, ale tu już pójdzie! Stangret zatnie konie, a wasza ekscellencya uprowadzisz dziewczynę!
— Wydarcie! poszepnął lord głosem prawdziwie uradowanym.
— A w razie potrzeby, gdyby przyjść miało do jakiegoś skandalu, jestem przecięż zawsze gotowa usprawiedliwić porwanie.
— Jesteś pani wyborną, roztropną kobietą — nie traćmy chwili! Spieszę sam na dół do mojego stangreta Adama, odsyłam kamerdynera, któryby nam przeszkadzał, do domu, aby kazał zaraz mi w moim hotelu przygotować kolacyę, i wracam potém do pani do altany — i wszystko będzie dobrze — śmiał się zadowolony stary lord — wszystko niepospolicie zgrabne i zabawne! I uprowadzam małą czarującą dziewczynę!
Pająk śmiał się także i pozwolił, aby ekscellencya wsunął mu zaraz w ręce dwa banknoty, które go uczyniły jeszcze gorliwszym; owszem, chciwość tak zaślepiła starą, że zawsze bardzo ostrożna, teraz się ani obejrzała, lecz gdy lord bardzo śpiesznie udał się do sali rycerskiéj, aby tam osobiście przygotować kazał swój ekwipaż, sama udała się równie szybko do sali ogrodowéj.
Szambelan spojrzał za odchodzącymi z tak serdecznym śmiechem, iż każdy ktoby mu pod maskę zajrzał, mimowolnie byłby się śmiał także, — lecz wnet złośliwość puc mogła śmiech jego, powziął szybkie postanowienie.
Pająk nie obliczył fałszywie! Skoro weszła do altany, książę Waldemar powstał, pragnąc wyjść na kilka sekund, bo nie widać było wcale barona Schlewego. Prosił Małgorzaty, aby nieco zaczekała, bo nie mógł sobie odmówić przyjemności odwiezienia jéj do domu swoim powozem.
Gdy przechodził koło wodotrysku, postrzegł widocznie oczekującego nań cygana.
— Gdzie się podziewasz, baronie? rzekł stłumionym głosem: bądź łaskaw każ, żeby mój powoź zaszedł:
— Chwilkę, królewska wysokości, z cicha uśmiechając się odpowiedział szambelan: tylko chwilkę — zachodzi tu bardzo zabawna intryga!
— Mów pan — ale prędko — mam zamiar zawieźć zachwycającą blondynkę zaraz do mojego letni pomieszkania w parku!
— Dwie mile w nocy....
— A gdyby nawet i dziesięć, baronie, a choćbym i sam miał powozić — dla mnie nie ma nic za wiele! odpowiedział książę z zapałem, jakiego szambelan Schlewe jeszcze nigdy nie zauważył.
— To coś wygląda na uwiezienie! powiedział śmiejąc się.
— Zapewne już uporządkowałeś wszelkie stosunki z Robertową? spytał książę, który nie zrozumiał wyrażenia się barona Schlewego.
— Wprawdzie zrobiłem to, królewska wysokości, — ale lord Wood ma zamiar wyprzedzić księcia pana! A także tylko co osobiście kazał zajść twojemu ekwipażowi, i chce uprowadzić piękną Małgorzatę. Oto idzie tam ten stary pan w masce otyłego Turka! Jak on gorliwie chodzi około swojéj sprawy! Zajdzie on do altany do zachwycającej wincarki. a wieszczka sprzyja mu, pomoże mu sprowadzić ją do powozu.
— Czy licho nadało tego starego Anglika! zawołał książę Waldemar — on miałby zamiar!
— Porwać Małgorzatę, tak jest, wasza królewska wysokości!
— To być nie może, chociażbym miał tego lorda Wooda...
— Ekscellencya jest angielskim posłem, królewska wysokości! nalegająco przypomniał szambelan.
— Masz pan słuszność właśnie zwraca się do altany — zdejmę maskę i przeszkodzę mu w wykradzeniu!
— Czyby nie lepiéj było ten czarowny łup staremu lordowi nawzajem odebrać? zapytał Schlewe.
Książę zatrzymał się.
— Prawda — lecz jakże tego dokazać?
— Wasza królewska wysokość tylko co raczyłaś oświadczyć, iż nie byłoby mu za trudno powozić samemu, więc przyszło mi na myśl, że to będzie jedna z najprzyjemniejszych awantur, jeżeli.... dodał szambelan.
I baron pochylił się ku księciu i poszedł z nim przez salę teatralną. Projekt jego zapewne musiał się bardzo podobać, gdyż książę śmiał się serdecznie i niezmiernie cieszył rozumnym wymysłem swojego szambelana. Ponieważ szampan rozochocił wszystkie maski i zajął je samemi sobą, więc obaj niespostrzeżeni wyszli z sali i pośpieszyli do powozów, a szambelan nakoniec znalazł ekwipaż angielskiego posła, ten tymczasem pełen radosnej nadziei zbliżył się do altany, w któréj ujrzał garbatą wieszczkę samą obok pożądanéj, czarownéj wincarki, która starzejącego się lorda mocno w serce ubodła. Jéj miła młodzieńcza postać, piękne blond włosy, ciemnoniebieskie oczy — słowem wszystko tak go silnie wabiło, że się nadzwyczaj zachwycił, gdy zbliżywszy się postrzegł, że przebiegłéj Robertowéj udało się dotrzymać obietnicy i usunąć pierwszego wielbiciela.
Turek powitawszy Robertową jako starą znajomą, pozwolił sonie ucałować rękę Małgorzaty i przez chwilę z upodobaniem zatrzymać ją w swoich, i zauważył, że o stopniu ukształcenia chętnie wnosi z budowy palców, i że drobna rączka Małgorzaty daje mu dowód, że się urodziła do wyższego towarzystwa.
Potém po cichu rozmawiał z Pająkiem, który uznawszy, że nie należy ociągać się, wziął Małgorzatę za rękę, aby wyjść z altany.
— Już późno, kochane dziecko! rzekła śledczym wzrokiem wodząc po maskach, dla przekonania gdzie się czy blizko nie ma księcia — korzystajmy z grzeczności tego pana, który pragnie odwieźć nas do domu — mocny deszcz pada!
Małgorzata chciała coś odpowiedzieć, lecz słowa Pająka tak były stanowcze, iż poddać się musiała, — oczy jéj mimowolnie szukały pięknego młodzieńca, który przyrzekł powrócić, ale nie znaleziono go w żadnej sali.
Lord Wood, Turek, wielce zadowolony szedł za nią i za Pająkiem, i uprzytomniał już sobie interesującą wieczerzę, która go w hotelu oczekiwała.
Otworzyły się drzwi — wiele masek już schodziło na dół do powozów, uszykowanych pod gankiem, tak, iż powstał ścisk.
Turek o ile jego już nieco sztywne nogi pozwalały, zbiegł ze schodów — skinął na stangreta — nie zważając wcale na niego, zwrócił się do Małgorzaty, sam otworzył drzwiczki. Małgorzata wsiadła do eleganckiej karety nie domyślając się, że miała stać się ofiarą haniebnego handlu, — lord wsiadł także, — Pająk jak się zdaje, w tłoku gdzieś nagle zginął. Małgorzata chciała wysiąść, — ale Turek zamknął drzwiczki — konie ruszyły, a lord Wood posiadł piękną wincarkę.
To wszystko stało się w jednej chwili!
Małgorzata chciała wołać, chciała otworzyć powóz, — ale Turek prosił, aby się uspokoiła, mówiąc że ją odwiezie do p. Robertowéj, bo szukanie jéj w tłoku na nic się nie przyda! Konie przytém pędziły jak strzała obok zwierzyńca, w nocy, tak, że przerażona tym niespodziewanem wypadkiem, nie wiedziała sama co ma czynić!
Bojaźliwym głosem prosiła swojego prześladowcy którego wcale nie znała, lecz który, jak teraz widziała, był podstarzałym, zaufanie wzbudzającym panem, aby ją odwiózł do domu na ulicę Cmentarną.
Lord Wood przyrzekł jéj to, śmiejąc się dobrotliwie, i usiłował uspokoić zrozpaczoną. Wyczerpał całą swoją wymowę i uprzejmość, a siwy włos jego tak korzystnie popierał jego słowa, że Małgorzata nakoniec zdawała się mu wierzyć.
Ale siwy włos oszukał ją, bo gdy stary lord przemawiał do niéj po ojcowsku, myślał tylko o rozkoszy jakiéj dozna w towarzystwie tego czarownego dziewczęcia — widział się już z nią na wygodnéj ottomance w swoim hotelu — z wyrachowaniem częstował ją szampanem — układał sobie jak ją będzie przekonywał i uspakajał, jak będzie się starał przywiązać do siebie to czarowne dziewczę, i mówił sobie, że byle tylko do jutra poznała otaczającą ją wspaniałość, zapewne spokojnie podda się téj zazdrości godnéj szczęśliwéj zmianie!
Wtem powóz zatrzymał się przed okazałym hotelem angielskiego poselstwa — pośpieszyło kilku lokaów, aby usłużnie otworzyć stopnie.
Stary lord Wood skinął aby odeszli, potém z młodzieńczą zwinnością wysiadł nagle z powozu.
Gdy stanął na kamieniach, obrócił się do swojéj pięknéj wincarki.
W téj chwili konie ruszyły.
Lord chciał wołać — ale z kozła powozu jego ozwały się głośne i wesołe słowa:
— To żart maskaradowy, lordzie Wood — mam zaszczyt!
Ekwipaż odjechał, — czyj to był głos?
Ekscellencya nie wiedział co począć! Przywołał lokajów i wskazał powóz, aby go dopędzili i zatrzymać się kazali....
— Adam jedzie do stajni, wasza ekscellencyo! odpowiedział zdziwiony pierwszy sługa.
Lord swoim ojczystym językiem wyrzekł bardzo wyrazisty przymiotnik, który znaczył tyle co „głupi ośle,“ i widział jak mu uprowadzano zachwycającą Małgorzatę, którą zaledwie nazwał swoją! A nie śmiał nawet przyznać się do powodu wzrastającego w nim gniewu! ale lokaje mieli za swoje, gdy ekscellencya sam swoją wieczerzę spożywał!
Nazajutrz rano, stangret, którego szambelan Schlewe bardzo zręcznie namówił do ustąpienia swojego miejsca otulonemu płaszczem Hiszpanowi, — przyniósł list do Lorda Wooda, który jeszcze rozdrażniony, miał zamiar cały swój gniew wywrzeć na Adamie. Ale list brzmiał:

„Oddawca zupełnie niewinien maskowemu figlowi zeszłéj nocy. Spodziewam się przeto, że nie dozna żadnéj niełaski ze strony waszéj ekscellencyi!
Wielce przychylny Waldemar.“

— Więc to książę wypłatał mu tego figla! książę porwał zachwycającą dziewicę, może nawet za jéj zgodą! z gorzkim uśmiechem mówił do siebie stary lord, który teraz dopiero zrozumiał całe nocne zajście, co mu tyle zmartwienia sprawiło; nie mógł nawet odprawić stangreta, aby nie rozgniewać księcia Waldemara, który go w przeciwnym razie łatwo mógł na dworskich zebraniach uczynić tajemnym i wyraźnym przedmiotem pośmiewiska.


ROZDZIAŁ XI.
Gospoda.

Od czasu opowiedzianego wypadku upłynęło kilka tygodni. Nastąpiła zima, a z nią burze i deszcze, niebo zakryły tak gęste siwe chmury, jakby lazurowy błękit nie miał już nigdy zajaśnieć nad ziemią, zaległą niby w śnie głębokim lub w ciężkiéj żałobie.
Rzecz to dawno doświadczona, że tak nieprzyjazne usposobienie przyrody udziela się umysłowi ludzkiemu, a najczęściej wtedy, gdy jakąś strunę duszy drżąco wzrusza żałoba; akkord, który z tego powodu brzmi wewnątrz, bywa smutny, bolesny.
Takim bolesnym akkordem brzmiała właśnie silna i piękna dusza Eberharda, — stał on w swojéj pracowni, — pióro wypadło mu z ręki — zamyślony patrzał przed siebie — występowały przed nim głęboko przejmujące obrazy — widział straconą swoją córkę w ubóztwie i nędzy — słyszał jak narzekającym głosem przywołuje matkę i ojca — widział pokusę, obłudny zwodniczy grzech do niéj się czołgający i wskazujący uciechy życia.
— Chodź, pójdź za mną, wabił, dla czego wzdragasz się, dla czego łzy lejesz? Jesteś piękną, do ciebie nalży świat, jeżeli za mną pójdziesz! Odwracasz się? Czyliż chcesz zginąć w ubóztwie i nędzy? Czy chcesz żyć w niedostatku i smutku, kiedy wszyscy używają? Życie jest tak krótkie, nie pogardzaj niém, nie zaniedbuj go!
Eberhard widział w duszy, jak jego córka słuchała — widział jak przyjmowała poszepty grzechu, który obładowany złotem i jedwabiem, przymilając się zbliżał się do niéj — jak błyszczącym wzrokiem patrzała na przepych i szał — jak z uśmiechem kazała sobie opowiadać o wzniosłości użycia.
— Moje dziecię! zawołał pokonany marzeniem, moje dziecię — nie słuchaj — nie idź za nim!
Ale grzech kładł w ucho dziewczęcia ułudne słowa, wplatał fantastyczne kwiaty w jéj piękne włosy, wkładał kosztowną ozdobę na jéj szyję — a jego dziecię, jego — córka poszła za grzechem, — upadła, aby uniknąć nieszczęścia i nędzy, boleści i przekleństwa jéj osierociałego bytu, i rzuciła się w otchłań rozkoszy.
— Moje dziecię! zawołał Eberhard i zrozpaczony wyciągnął ręce — litości — łaski dla dziecka mojego!
— Zgubione! coś zawołało — oto przekleństwo, które odziedziczają tysiączne pokolenia.
I znikło marzenie jego duszy — Marcin wszedł do pokoju. Hrabia de Monte Vero wzniósł oczy w niebo, jakby się modlił za swoje dziecko! Wreszcie obrócił się do swojego wiernego towarzysza.
— Cóż tam Marcinie? spytał wzruszonym głosem.
— Dzisiaj jest dzień, w którym pan Eberhard miał się tam w gospodzie zejść z Furschem.
— A czy znasz człowieka, który ci to przyobiecał?
— I tak i nie, panie, z niejakiém zakłopotaniem powiedział Marcin — on się nazywa Dolmann, — służył w jednéj kompanii zemną. Nie wiele dobrego o nim powiedzieć można!
— Ale myślisz że dotrzyma słowa?
— Mógłbym na to przysiądz!
— Więc skoro noc zapadnie, pójdziemy do téj odległéj gospody; przynieś mi odzież, w którą się zwykle ubieram na takie wycieczki. Gdy Marcin wyszedł, dodał: Daj Boże, aby i ta wycieczka nie była nadaremną!
Już się ściemniało — wiatr wiał ponuro i przynosił z sobą krople deszczu i płatki śniegu — ludzie na ulicach okrywali się mocniej płaszczami i śpieszyli jak można najprędzéj do domów. Uszykowani po rogach dorożkarze gorliwie rozmawiali z flaszkami pełnemi dobroczynnego rumu, i silnie bili ramionami po bokach, aż się rozlegało — a dzieci pani Furschowéj szczękając zębami, jednotonnym głosem wołały na wszystkich mostach.
Takiego to ciemnego i burzliwego wieczoru, po jednej z odległych ulic stolicy, należącej do cyrkułu ubogich, szło prędko dwóch ludzi do bram miasta, zdążając na przedmieścia, a potém na otwarte pole, — śpieszyli się, bo już straż zaczęła zajmować nocne stanowiska, a chcieli uniknąć jéj wzroku. Obaj byli słuszni i silnie zbudowani, obaj w biednej odzieży, któréj nawet uczciwy robotnik nosić się wstydzi.
— Otóż byliśmy na placu szubienicy, powiedział jeden, mający stary, śpiczasty kapelusz kalabryjski na głowie, który teraz gdy się zbliżył do znanej sobie okolicy, nieco z twarzy zsunął, tak, że można było widzieć jego ciemne, krzaczystemi brwiami ocienione oczy i gęstą czarną brodę, zapełniającą prawie całą twarz.
— Oho! teraz się on nazywa placem cmentarnym — tam na rogu napisano to biało na niebieskiém! utrzymywał drugi, którego nietylko ochrypły głos, ale i nabrzmiała twarz świadczyły o namiętném używaniu wódki. Noc będzie przeklęcie zimna, Dolmannie, nadchodzą złe dla nas czasy!
— Ach! co tam zimno, umiesz przecię sobie radzić, doktorze; tam pod Białym Niedźwiedziem można się dzielnie rozgrzać, a potém to już jakoś ujdzie!
— Tak, jeżeli za lekarstwo zapłacić można. Ale majster Leopold skąpy jak prowizor, a jego niedołęga Rulf jeszcze bardziéj, i kredytować nie obcą, słowem wszystko idzie coraz gorzéj!
— Musi się znowu stać coś nadzwyczajnego, abyście mogli wyjść na jakiś czas na czysto, jak Fursch przed trzema miesiącami — to mi dopiero był wziątek!
— Znowu mu depcą po piętach!
— On śmiały i nic się nie obawia, od tygodnia siedzi co wieczór spokojnie pod Białym Niedźwiedziem. Pierwszych co się do niego zbliżą za nadto, wydaje — a nie poznać tego po tym łotrze, mniemał Dolmann, ma on w tém jakąś tajemnicę, jakąś sztukę — mnie się zdaje, że ten łysy psuje mi rzemiosło i trzyma z dusicielami!
— Więcéj wrzeszczysz niż warto! Wiem tylko, że dusiłeś psy!
— Już mi to rzemiosło sprzykrzyło się, stryczek rzuciłem katowi pod nogi!
— Twojemu bratu? on ci przecięż dosyć daje!
— Nie nadaremnie — ale cicho! Z tobą trzeba być ostrożnym; gdy się napijesz, to zradziłbyś własnego ojca! Ty jeszcze tanim kosztem wówczas z tego wyszedłeś: pięć lat aresztu, a on umarł z pokrzywdzenia! Połowa jak zawsze była twoja! Kiedy ja co złapię, kiedy co chwycę, to już pewno nie wypuszczę!
— Z butelką i ja równie postępuję! zaśmiał się drugi, którego Dolmann nazwał pierwéj Doktorem, ale śmiech jego był tak odrażający i wymuszony, jakby nim chciał przygłuszyć słowa, które Dolmann poprzednio wymówił.
Domy były coraz mniejsze i biedniejsze — zabrakło latarń na ulicach — po za rogatkami głęboka zimowa ciemność zaległa drogę, a w miejscu latarń stały po obu stronach drogi w regularnéj odległości szeroko-gałęziste drzewa.
Obaj ludzie, którzy dopóki to uchodziło, bezpieczne miejsce zwierzyńca i jego zakładów zajmowali jako najtańszą nocną kwaterę, razem z przeszło stu innéj hołoty, w liczbie ktôréj, jak późniéj obaczymy, znajdowały się i kobiety różnego wieku, przybyli nakoniec na szeroką boczną drogę, otoczoną wysokiemi topolami, ciągnącą się z téj polnéj drogi aż do zwierzyńca. Ta piaszczysta, pusta droga bez domów, nazywała się topolową aleą. Nie była jednak niezupełnie zabudowana, ponieważ niedaleko wznosiły się jakieś budynki, a w dali całkiem odosobniona i opuszczona stała oberża, czyli gospoda Pod Białym Niedźwiedziem, czyli tak zwany przeprząg, ale ten tytuł umieszczony był tylko dla pozoru, bo nikt tam nie przeprzęgał koni, ani też spoczywał, lecz przebywali tam tylko najbardziej osławieni i najniebezpieczniejsi ludzie, pomiędzy którymi żaden furman, żaden wieśniak lub rzemieślniczek, jeżeli posiadał jakie kilka groszy, nie mógł być pewien swojego życia.
Gdy dwaj ludzie zawrócili w topolową aleę, burza zawyła złowrogo pomiędzy drzewami, i cisnęła na nich ostatniemi wyschłemi liśćmi.
— To będzie kosztowało przynajmniéj półkwaterek! oświadczył Doktor i wsunął głowę całkiem między barki i swój podarty letni surdut, a ręce wsunął w kieszenie i tak się mocno otulił.
Wiatr przyniósł z miasta odgłos wieżowych zegarów, które zapowiedziały jedenastą godzinę.
— Majster Leopold powinien tu kazać wybrukować, przeklęcie źle chodzić po tym piasku, mruczał Dolmann. Cicho! — zdaje mi się, że tam jakiś człowiek przeszedł?
— Zdaje mi się, że dwóch, odparł Doktor: to zapewne znajomi.
Teraz widziano już wyraźnie gospodę leżącą po prawéj stronie drogi. Był to nizki, wybielony budynek, o na wpół zapadłym dachu, z małemi zielonemi szybami w oknach, które przy słońcu świeciły wszystkiemi kolorami tęczy, i z wejściem nieco koślawém, bo próg po jednéj stronie przez zgniliznę nieco ucierpiał. Po obu stronach drzwi na słupach wisiał stary szyld, na którym ten tylko jeszcze poznać mógł białego niedźwiedzia, kto wiedział, że to ma być niedźwiedź. W tyle domu stała także stara zapadła szopa. Przed Białym Niedźwiedziem niebyło żadnéj latarni, ani jakiegoś innego znaku zapraszającego wieczorem i w nocy, chociaż goście byli to sami nocni ptaszkowie. Gospodarz, którego powszechnie zwano majstrem Leopoldem i który zajmował się rozległym interesem przechowywacza, wiedział, że mimo tego i tak trafią oni do jego szynku.
W skutek panującéj w koło ciemności, którą tylko przerywało jedno mgliste światełko padające z okna gospody na drogę, idąca naprzeciw obu włóczęgom postać, przez to że niosła wielką wiązkę, mogła się im wydać w ciemności jak dwóch ludzi; poznali ją dopiero teraz, gdy chrypieć i gniewać się poczęła.
— Oho, to sam majster Leopold? powiedział Dolmann; zkąd on tak późno przychodzi? On przecięż niechętnie pozostawia gospodarstwo temu niedołędze Rulfowi — musiał znowu zrobić dobry interes — jak on się wlecze!
— Dobry wieczór, majstrze Leopoldzie! zawołał Doktor zdejmując czapkę i przemawiając w sposób świadczący o niejakiém ukształceniu — kto chce z paczką wejść pod Białego Niedźwiedzia, musi opłacać cło — tylko półkwaterek na kredkę!
To mówiąc, nabrzmiały Doktor, który na prawdę uczył się kiedyś, ale przez nałóg pijaństwa stopniami coraz niżéj spadał, stanął przed nizkiemi drzwiami, które prawie całkiem zasłonił, a nawet nad które jeszcze o kilka cali wystawał. Stary niby wcale na niego nie zważał, ale przystąpił do Dolmanna i przez rysę w staréj firance zajrzał do szynkowéj izby.
— Powietrze czyste — tam siedzi Fursch! rzekł Dolmann.
— Właśnie jego mi dzisiaj potrzeba — przyszedł w samą porę, powiedział majster Leopold, człowieczek chudziutki. Ustąpcie!
— Coś w złym jesteście humorze — i sam z takim wielkim ciężarem! i próbując ujął za wielką wiązkę.
— Trzymaj-no palce przy sobie — że też wszędzie nos wetknąć musisz! zawołał majster Leopold i wytrzeszczył wielkie oczy — potém wszedł do sieni i prędko otworzył drzwi do izby szynkowéj, wrzuciwszy pierwéj wiązkę do ubocznéj komórki, którą zamknął.
Zaduch i wilgotna para cuchnęły na niego i dwóch wchodzących za nim ludzi — ale wszyscy trzéj widać byli do tego przyzwyczajeni.
W nizkiéj zadymionéj izbie było tylko dwóch gości. Jeden z nich, którego z zewnątrz można było widzieć przez szparę w firankach, i którego Dolmann nazwał Furschem, siedział zamyślony za grubo wyciosanym stołem — przed nim stał kielich wódki i talerz z resztkami kiełbasek.
Człowiek ten nie wyglądał na wysokiego, można go było nawet nazwać wątłym. Miał na sobie ciemno-żółty pluszowy surdut, ciemną do saméj góry, zapiętą kamizelkę, a na stole przed nim leżał stary, siwy kapelusz. Twarz jego wyrażała coś o nic niedbającego, niebezpiecznego, a jednak był to równie śmiały jak straszliwy zbrodniarz, którego obwiniano o liczne ostatniemi czasy popełniane morderstwa, i dla tego wszędzie szukano.
Dowiemy się późniéj historyi jego dzikiego życia.
Jego wysokie czoło łączy się z łysém miejscem głowy; rzadki, cienki wąs, który on mimo to gładzi i kręci, jest prawie siwawy, i razem z chudém żółtawém licem przekonywa, że Fursch musi być słabowity i niesilny — tylko siwe niespokojne oczy, często z pode łba patrzące, wskazują uważnemu dostrzegaczowi, że nie jest tak bez troski jak się zdaje.
Drugi gość Białego Niedźwiedzia siedział oddalony od Furscha, przy innym stoliku w kącie szynkowni. Miał na głowie brudno-białą czapkę[1], jakie zwykle noszą gimnastycy, którą zapewne znalazł na poblizkim placu gimnastyki, albo w chwilowym braku lepszych przedmiotów zaszczycił przywłaszczeniem sobie.
Był jeszcze młody, ale na twarzy już miał wyrytą cechę złoczyńcy — w głęboko zapadłych, nieco zaczerwienionych oczach z czyhającém spojrzeniem miał coś złowrogiego, a strzępiasty, ciemno-rudy wąs i broda jeszcze bardziéj podwyższały to wrażenie i nadały mu nazwę „Rudego Dzika.“ Umiał on także, gdy służył w kassowości uchodzić za dżentelmana, i mówił płynnie, co go czyniło zdolnym na „przypę,“ to jest na takiego, który umie zwabić do siebie ofiarę i sobie ją zapewnić. W téj chwili ubiór rudego był nieco w nieporządku, bo brudno-biała czapka, tudzież brudno-żółty nankinowy surducik nie uchodziły przy tak późnéj porze roku, a pełne dziur i pęknięć bóty także się niczém nie zalecały. Rudy Dzik, podobnie jak Fursch czekali na niedaleką już sposobność do stanowczego czynu, a późniéj pragnęli znowu połączyć się z chwytaczami wieśniaków; dzisiaj byłby dla tego cechu zupełnie niewłaściwym — ale „dobre przychodzi w nocy, a interes to pułapka na myszy,“ mawiał z upodobaniem Rudy Dzik — „wupp! już masz jednego“ — tém się w téj chwili pocieszał.
Zanim obaczymy, co zaszło téj nocy pod Białym Niedźwiedziem, spojrzyjmy na osobę, która prawie niewidzialna siedziała w zadymionéj szynkowni. Jest to niedołęga Rulf, prawa ręka majstra Leopolda.
Rulf jest blizko trzydziestoletni mężczyzna; mały, bardzo krępy, z olbrzymiemi rękami i nogami. Chociaż z pozoru wygląda na kretyna, nie jest on bynajmniéj niedołężnym, ale jako głucho-niemy jest niejako zacofany, i dla tego dla starego szachraja Leopolda nieoszacowany. Bo oprócz tego, że wiecznie milczy, posiada niezmierną siłę, co jest niezmiernie ważną rzeczą dla starego i słabego właściciela gospody. Zkąd on go wziął, nikomu niewiadomo.
Rulf siedzi wiecznie za stołem szynkowym, ustawionym w głębi izby pomiędzy szafą z butelkami i drzwiami, ułatwiającemi wyjście na dwór a ztamtąd na otwarte pole. Głowa jego i część szerokich barków wystają po nad stołem, a podnosi wtedy tylko, wyciągając olbrzymią rękę do odebrania pieniędzy, gdy jaki gość da mu do zrozumienia znakiem, co chce mieć. Rulf tém łatwiéj rozumie takie znaki, że wybór tam między jadłem a napojem niewielki! Chleb, kiełbaski, kilka flaszek z arakiem, wódką i piwem, oto jego sklep. Ma twarz pełną, lecz niezarosłą, oczy zwykle bez wyrazu, ale gdy się gniewa, nabiegają krwią i świecą dziko jak u zwierzęcia.
Gdy się drzwi otworzyły i majster Leopold wszedł z dwoma ludźmi, zachmurzyła się nieznacznie twarz jego; nie cierpiał on starego Leopolda, ale nie śmiał mu tego okazać, bo z niego żył.
Gospodarz powiedział swoim gościom dobry wieczór, i szczególniéj skinął głową siedzącemu najbliżej niego Furschowi — obaj widocznie znali się już od dawna.
— Gdzieżeś dzisiaj odbywał swoje żniwo? zawołał Rudy Dzik; jużeś pewno ukrył je gdzie na boku?
Rudy Dzik znał miejscowość Białego Niedźwiedzia, co nie każdemu było wolno. Widział on składową izbę Leopolda i jego prywatny pokój, gdy przed niejakim czasem w lepszych okolicznościach spijał sam wino z Doktorem i innymi przyjaciółmi. 000000 Stary szachraj nic mu nie odpowiedział, lecz pozostawił Doktorowi i Dolmannowi, którzy usiedli obok Rudego Dzika oświadczenie mu, że jest w bardzo złym humorze. Zabrał Rulfowi zarobione grosze, zezowatym wzrokiem kontrolując obejrzał zapasy, a potém przysiadł się do Furscha, który tylko co do dna wypróżnił kieliszek.
— Szelma Kasztelan, zabrał mi całe pieniądze za gałgany! mruknął, a do prawdziwego połowu nigdy go użyć nie można! Miałbym pewien interes do zrobienia!
— Mieszasz wszystko razem, stary! odparł mrucząc człowiek z łysiną i siwémi oczami.
— Jest tu jakiś cudzoziemiec, okrutnie bogaty — przed niejakim czasem był tu niedaleko i rozdawał pieniądze i rzeczy. Pan Eberhard, nazywali go Dolmann i drugi — na nim możnaby coś zarobić!
— Eberhard? i Fursch ruszył ramionami.
— Dolmann go zna, a gdzie on mieszka, łatwo się dowiedzieć, on ma pieniądze.
Fursch nie odpowiedział.
— Oho! ty masz dobry węch! utrzymywał przechowywacz, który za pomocą Furscha chciał zrobić dobry interes i nie nadaremnie zauważył szczodrobliwość Eberharda — zapewne tam znowu zakopałeś na Koźléj łące kilka bankocetli?
— Milcz stary, albo...
W téj chwili otworzono drzwi do szynkowni — suchy Leopold mniemał, że spadnie ze stołka, gdy postrzegł wchodzącego — szybko i skrycie pochylił się do Furscha i rzekł mu:
— To on — to Eberhard!
Fursch spojrzał z dołu na słusznego mężczyznę, w ciemno-siwym surducie z ciemno-blond brodą i w kalabryjskim kapeluszu, który w towarzystwie jeszcze potężniéj wyglądającego człowieka, krótko i ostro powiedział: dobry wieczór. Fursch wzrokiem znawcy obejrzał obu i wnet poznał, że obaj a szczególniéj pierwszy, niewłaściwie mieli na sobie taki ubiór — miał pod tym względem wprawne oko.
Trzéj ludzie przy stoliku w kącie również obrócili się w stronę wchodzących, a gdy Doktor przypominał majstrowi Leopoldowi o obiecanym półkwaterku, tymczasem Dolmann, nie wstając, przywitał zbliżającego się Marcina.
— Chodźcie tu, zawołał, stary musi kazać coś przynieść, kiedy się tacy goście zjawiają!
Marcin podał Dolmannowi rękę i siadł przy nim za stołem, Eberhard uczynił to samo. Skinął na majstra Leopolda i kazał mu podać rumu i szklanki.
Na zapytanie usłużnego czatującego starca, wiele pan sobie życzy? dały się słyszeć słowa:
— Całą butelkę! które wywołały silny oklask zadowolenia.
Gdy niedołężny Rulf na znak Leopolda przyniósł czego żądano, Eberhard powiódł wzrokiem po izbie. Następnie wstał, a gdy Doktor i Rudy Dzik pili za jego zdrowie i coraz głośniéj gwarzyli, zapłacił gospodarzowi według żądania, białego talara. Leopoldowi oczy zabłysły, gdy dostrzegł, że ten szczególniejszy gość ma jeszcze przy sobie napełniony worek; zrobił więc tak uległą i pokorną minę, iż można było mniemać, że się ma do czynienia z najuczciwszą duszą w świecie. Daleko gorzéj i niebezpiecznej wyglądał Dolmann, który z przyjaciółmi wesoło rum zapijał.
Gdy Eberhard wrócił do stołu w kącie, Marcin w stosownej chwili poszepnął mu:
— Tam siedzi Fursch — Dolmann nas nie zawiódł!
Eberhard ostrożnie i obojętnie spojrzał na wskazanego, który nawzajem również nie spuszczał go z oka, bo widział pieniądze na szynkowym stole — a stary Leopold korzystając ze sposobności, gdy własnoręcznie na nowo napełniał próżną szklankę Furscha, zwrócił jeszcze raz jego uwagę na nieznajomego.
Eberhard wdał się w rozmowę przy stole w kącie i udawał, że nie zważa na majstra Leopolda i na Furscha, a mimo tego przyglądał się byłemu kanceliście, który mu nakoniec miał udzielić wiadomości o jego dziecku, z niespokojnością, którą tylko dzielny jego charakter pokryć umiał.
— Raz mu idzie dobrze, drugi raz źle — mówił Dolmann, wskazując na Rudego Dzika, który czekał tylko korzystnéj chwili, aby zażądać kart od Leopolda i zrabować nowych gości, którzy jak się zdawało, mieli pieniądze w kieszeni, a tymczasem przepijał do Dolmanna.
— Teraz idzie mu równie źle jak i mnie! powiedział doktor śmiejąc się swoim przepiłym basem.
— Jakież rzemiosło prowadzicie? spytał Eberhard Rudego Dzika.
— Rzemiosło? Hm — krótko mówiąc mojém rzemiosłem jest dobra gęba, odpowiedział rudobrody, zdejmując czapkę i kładąc na boku.
— On jest wielbicielem! objawił Dolmann.
W téj chwili raptownie otworzyły się drzwi szynkowni i wpadł do niéj jakiś człowiek blady i bez czapki.
— Dzisiaj Razzia — nadchodzą! zawołał pozbawiony tchu — nietylko dla ostrzeżenia swoich towarzyszy, bo żaden z tych złoczyńców nigdy nie opuszcza drugiego, lecz i aby ostrzedz przechowywacza Leopolda. Za kwadrans będą niebieskie mundury! zmykajcie prędko!
Słowo Razzia wywarło dziwne wrażenie na gości Białego Niedźwiedzia, którzy znali je aż nadto dobrze.
Znaczyło, że stołeczna policya w nocy otoczy zwierzyniec, i ukrywających się w jego gęstwinie włóczęgów i złoczyńców pochwyta. Odbywanie takich razzia zwykle nakazywano tak niespodzianie i tajemnie, że zawsze najlepszém powodzeniem uwieńczone bywały, dopełniano na podejrzanych policyi okolicznych drogach i domach, tak że w takich razach gospoda pod Białym Niedźwiedziem zawsze cieszyła się niespodziewaną wizytą. Majster Leopold był bardzo ostrożny pod względem swojego przechowawczego interesu, a o swoich gości był spokojny, bo chodziło mu o to tylko, aby jedli, pili i płacili.
— Kasztelan! zawołał Rudy Dzik zrywając się, gdy ostrzegający w sam czas ukazał się we drzwiach. Przydomek Kasztelana otrzymał on dla tego, że jako były czeladnik ślusarski miał wyborne klucze i wytrychy, które już w nocnéj porze niejedne drzwi bez szmeru otworzyły — a zatém świat zbrodniczy, który można powiedzieć chętnie lubi malownicze nazwy, nadał mu miano Kasztelana! Późniéj poznamy go bliżéj, dzisiaj znikł on równie szybko jak przybył.
Rudy Dzik szybko czapkę na głowę nacisnął, wskoczył na stołek, a potém przewróciwszy butelkę na stole, aby tą drogą prędzéj dostać się do wyjścia. Leopold krzyczał, bo butelka rozbiła kilka szklanek, ale w téj chwili nikt na niego nie zważał — doktor — i Dolmann skoczyli również i uciekli, bo unikać musieli wszelkiego spotkania z policyą — gospodarz wpadł do przyległéj komórki, aby sprzątnąć wiązkę — nastąpiła nieodzowna przeszkoda i zamieszanie — tylko jeden gość stał bardzo spokojnie i pierwéj wypróżnił swoją szklankę, jakby mu się wcale nie śpieszyło. W następnym rozdziale obaczymy kto był tym gościem.


ROZDZIAŁ XII.
Eberhard i Fursch.

Istnieją zbrodniarze, którzy rzemiosło swoje prowadzą tak spokojnie i zuchwale, jakby się niczego obawiać nie potrzebowali — do tych geniuszów w swoim rodzaju, do najgorszych nieprzyjaciół społeczeństwa ludzkiego należał Fursch.
On, który najbardziéj powinien był unikać ludzi prawa, ostatni zabierał się do wyjścia z szynkowni.
Eberhard wstał również — nadeszła stosowna, od dawna oczekiwana chwila.
Potężna figura Marcina zbliżyła się do drzwi, a tymczasem Eberhard przystąpił do Furcha, mimowolnie prostując się.
Ten zdziwiony błysnął na nieznajomego, na którego Leopold zwrócił jego uwagę, i który jak widział miał wiele pieniędzy.
— Pan jesteś były kancelista Fursch! rzekł do niego Eberhard.
— Do usług — ale mi pilno!
— Ale mnie, nie!
Łysy cofnął się nieco i przeszywającym wzrokiem powiódł po twarzy człowieka, który mu wchodził w drogę.
— Jeżeli pan jesteś tajny policyant, to mi pan przedewszystkiém pokaż swoją kartę! zawołał Fursch, i szybko zmierzył odległość od siebie do drzwi tylnych, bo w drugich stał Marcin.
— Ani kroku z miejsca, póki mi nie powiesz, gdzie się znajduje dziecko, które przed blizko czternastu laty pewna dama ci oddała — i Eberhard po cichu wymienił słuchającemu jéj nazwisko.
— Z chęcią udzielę panu wszelkich wiadomości, mówił Fursch, uśmiechając się obowiązujące i teraz już bezpieczny, ale nie tutaj na to miejsce — mnie pilno — chodź pan zemną — ale prędko i sam!
— Spełnię twoje żądanie! Czekaj tu na mnie Marcinie, nie potrzebujesz przecięż obawiać się panów z policyi! Ja tu po ciebie przyjdę!
— Słucham panie Eberhardzie! odpowiedział Marcin, a tymczasem Fursch szybko ruszył ku tylnym drzwiom, które niedołężny Rulf usłużnie otworzył.
Eberhard udał się tuż za nim. W dali w alei usłyszeli czyjeś głosy.
Policyanci zbliżali się do gospody.
— Tędy, tędy chodźmy! z cicha mówił Fursch i przebiegł obok walącéj się szopy, pomiędzy wyschłe zarośla; ciemność sprzyjała. ucieczce. Za zaroślami znajdował się rów szeroki prawie na pięć stop, jeszcze nie zamarzły — Fursch przeskoczył go rączo — Eberhard bez trudu uczynił to samo.
Nie dawał się wcale wyprzedzić łotrowi, którego tak szczęśliwie znalazł i teraz miał, w swojéj mocy, ponieważ bał się, aby; manie uciekł. Nikt inny prócz Furscha nie mógł mu wskazać drogi, na któréj miał szukać swojego straconego dziecka! Znajdował się sam na sam ze zbrodniarzem, ale jakież niebezpieczeństwo przerażać go mogło?
Fursch śpieszył dalej w pole, którego zeschłe ściernie trzeszczały pod jego i Eberharda nogami zbliżyli się ku krzakom, wznoszącym się przed nimi ź panującéj, ciemności w czarnych zarysach, Fursch szedł teraz wolniéj. Eberhard, całkiem zajęty myślami, że nakoniec zbliża się do celu, nie uważał na zezowate spojrzenia swojego towarzysza, — nie uważał, iż ten prawą ręką, szybko czegoś szukał pod kamizelką.
— Tu się pan schyl — w cieniu tych zarośli nikt nas je znajdzie, ani się domyśli, chociażby nawet niebieskie mundury pole przeglądały!
Gałęzie stojących na pagórku. wierzb, ogołocone z suchych liści, tworzyły mimo tego bezpieczną, altanę, bo zwieszały się rzeczywiście tak nizko, że aby się dostać do téj kryjówki, trzeba się było nachylić. Eberhard, gdy chciał wejść do tego miejsca, jak się zdawało dobrze Furschowi znanego, poczuł jakąś obawę, i w téj chwili postrzegł podejrzany ruch człowieka następującego mu na pięty, a szybko obracając się ku ujrzał, że coś błyszczy w jego podniesionéj ręce. Fursch mniemając, że obali Eberharda, tak szybko i gwałtownie potrącił go, iż tego zaledwie spodziewać się było można po pozornie bezsilnym łotrze, i w téj chwili prawa jego ręka uzbrojona nożem zmierzała ku grzbietowi Eberharda.
Pod gałęziami panowała tak głęboka ciemność, iż zagrożony zaledwie mógł dostrzedz poruszenia swojego nieprzyjaciela, jednak rzucił się lekko raniąc sobie rękę o nóż, na silnie wymierzone ku sobie ramię i jednocześnie na szyję nieprzyjaciela. Sekunda, a już byłoby zapóźno, bo Fursch zapewne pamiętał o jego gotowiźnie.
W ciemności rozpoczęła się straszliwa walka — okropne mierzenie się sił, bo Fursch mocny stawiał opór broniącemu się, a wreszcie używał całéj zwinności, aby mu zadać cios śmiertelny.
Lecz Eberhard lewą ręką jak żelaznemi kleszczami trzymał uzbrojoną prawą rękę łotra, a drugą tak mu silnie naciskał gardło, iż Furschowi, chociaż za pomocą wolnéj ręki chciał mu się wyrwać, coraz bardziéj powietrza brakowało.
— Oho! mości Fursch, z przeważnym śmiechem zawołał Eberhard, tu rozbroił nieprzyjaciela i czuł, że ten stęka i chwieje się: nie taka była nasza umowa! Jesteś silniejszy niż myślałem; mniemałem, że ostrożność nie-* potrzebna i poszedłem za tobą, — ale teraz muszę ci dać nauczkę, która cię wcale nie ucieszy! Pfe, masz sztylet w ręku! Czy ci chodziło o białe talary, które jeszcze mam przy sobie? Byłoby przyzwoiciéj, gdybym cię niemi był nagrodził za udzielenie mi obiecanych wiadomości; byłbym ci je dał chętnie, — a teraz zamiast pieniędzy dostaniesz pamiątkę, któréj przez całe życie nie zapomnisz! Fursch rzężał pod okropną siłą swojego zwycięzcy, kolana gięły się pod nim — machnął dziko rękami w powietrzu i prawie uduszony wreszcie padł.
— Łaski, mruknął — litości!
— Aha! teraz co innego śpiewasz, mości Fursch; znalazłeś lepszego mistrza od siebie! Skosztujże raz, jak się dzieje, kiedy śmierć komu zajrzy w oczy, może się trochę poprawisz, jeżeli w tobie jest jeszcze coś do naprawy!
— Powiem — wszystko! w śmiertelnéj trwodze chrypiał duszony.
— Czy już złagodniałeś? dobrze, zaraz się o tém przekonamy! Ale bądź posłuszny i oddaj mi nóż! powiedział Eberhard, puszczając szyję łotra, który klęcząc teraz szybko chwytał powietrze i dobrowolnie oddał broń zwycięzcy.
— Masz pan przeklęcie twardą rękę, mruknął; chyba ci jéj diabeł pożyczył!
— Strzeż się Fursch! jeżeli się jeszcze raz dostaniesz w te ręce, to już nie będą tak litościwe jak dzisiaj.
— Litościwe! dopełnił łotr śmiejąc się i powstał, bo nie zawsze chodzi o tak ważne zapytanie, jak pańskie, he, he!
— Mnie rzeczywiście zależy na tém, abym się dowiedział, gdzie jest dziecię, które przed czternastu laty....
— Z dziecka wyrosła prześliczna dziewczyna!
— Namyślże się dokładnie nad wszystkiém. Miałeś kilkoro dzieci do wychowania!
— Jakże nie namyślać się! Takie znakomite historye nie łatwo się zapominają!
— Więc powiesz mi, gdzie się znajduje dziewczyna?
— Nie pożałujesz pan znajomości zemną; to widzę na prawdę pańskie dziecko, kiedy pan tak gorliwie i nalegająco dopytujesz się, rzekł Furch a oczy zabłysły mu złowrogo i oczekująco.
— Wiesz o tém, bo już przed kilku tygodniami zaprosiłeś mnie na rozstajną drogę przy Koźléj łące!
— Ja panie Eberhard? Chyba się panu śniło! Ja pana dopiero dzisiaj miałem zaszczyt poznać!
— Przypomnij sobie tylko — myślę, że to tego wieczoru, kiedy nadaremnie przyszedłem i kiedy przedemną zabiłeś sztucznego jeźdźca Harrego.
— Teraz już wiem, co pan myślisz! Wtedy pana oszukano, panie Eberhard, — owego listu ja nie pisałem i to pchnięcie nie ja wykonałem! Klnę się na Najświętszą Pannę, że fałszywie nigdy nie przysięgałem!
— I któż cię zastąpił?
— Nie pytaj pan oto.
— Czy już zapomniałeś o śmiertelnym strachu, kiedy pytasz, zamiast odpowiadać?
— Wszelki szacunek dla pańskiéj siły — znalazłem mojego mistrza! Kto napisał do pana list, nadużywając nazwiska, nie wiem!
— Więc powiedz mi główną rzecz: Gdzie dziewczyna? No, gadaj! zawołał Eberhard tracąc cierpliwość.
— Fursch umie być wdzięcznym. Owszem, gotów nawet byłby sam przyprowadzić panu to najukochańsze dziecię, ale....
— No, co za ale?
— Gdyby nie było téj, któréj najbardziéj unikać musi!
— A mianowicie?
— Mojéj żony!U pani Fursch znajduje się ta dzieweczka!
— A gdzież ją znajdę?
— W policyjném biurze meldunkowém nie wiem czy się pan tego dowiesz, — dla tego pozostanie panu w pamięci przyjemne zemną spotkanie! powiedział Fursch, który teraz zupełnie się uspokoił i znowu postępował z wyrachowaniem. Chociaż kocham bardzo moją żonę — bo że jéj unikam, to tylko ze względu na policyę — i chociaż pańskie odwiedziny nie będą jéj przyjemne — nie bierz mi pan za złe mojéj szczerości...
— Śpiesz się, bo tu nie bardzo miło!
— O nie mów pan tego! w letnich miesiącach bardzo tu wspaniale i niezawodnie zdrowiéj niż w cuchnących domach stolicy! Chociaż więc pańskie odwiedziny pani Fursch nie bardzo chętnie przyjmie, muszę panu wyznać prawdę, bo nauczyłem się wysoko pana poważać, że pani Fursch mieszka przy ulicy Nadwodnéj, pod numerem zero!
Eberhard zmarszczył czoło, bo z okoliczności, że łotr żartuje sobie ze śmiertelnéj trwogi, któréj dopiero uszedł, wnosił o całéj jego przewrotności!
— Szelmo! zawołał i wyciągnął ku niemu rękę.
— Każde moje słowo jest przysięgą! Ulica Nadwodna, numer zero. Czy znasz pan tę ulicę, panie Eberhardzie? Nie, ale pan znasz Koźlą łąkę.
— Już było ciemno kiedy ją widziałem.
— Słuchaj pan! znajdziesz — pan właściwe miejsce! Jeżeli wyjedziesz ze stolicy przez miejską bramę na Młynarską ulicę, po upływie pół godziny, jeżeli pan iść będziesz pieszo, dostaniesz się na szossę, — to pan nakoniec przyjdziesz do bocznéj, piaszczystéj drogi, podobnéj do topolowéj alei, po któréj niebieskie mundury za nędzne wynagrodzenie włóczą się nocami i gdzie im wieje w uszy. Ta droga nazwana Nadwodną ulicą, i prowadząca od szossy do Koźléj łąki, jest nieco pusta i oddalona, po prawéj stronie ma kilka domów — to jest osada ubogich — a potém na lewo ujrzysz pan willę — w niéj mieszka pani Fursch!
— I tam znajdę dziecię, którego szukam?
— Niewątpliwie!
— Jeżeliś mi błędnie wskazał, w takim razie....
— O, ja szanuję pańską siłę, panie Eberhard, każde słowo jest dla pana przysięgą!
— Ja cię znajdę, jeżeli mnie oszukałeś, bo wiedz: że owa dziewczyna stanowi część mojego życia, i muszę ją odszukać, niech mnie co chce kosztuje!
— Tanim kosztem pan do tego przychodzisz — kosztowało tylko uścisku — tu na mojéj szyi!
— Jesteś znakomity łotr — biada ci, jeżeli naumyślnie chcesz zatrzymać moje dziecko, a mnie oszukać!
— Bez pochlebstwa, panie Eberhardzie! Ja wiem tylko to, że ta ładna dziewczyna, o któréj pan myślisz, znajduje się u mojéj kochanéj i bardzo poczciwéj żony. Weź ją pan sobie, nikt jéj panu ani na chwilę nie zatrzyma! A teraz dobranoc, panie Eberhardzie! mówił daléj Fursch, widząc, że ten chce odejść, zabrać Marcina, a potém wrócić do miasta — jestem za nadto wzruszony, daléj iść nie mogę, więc tu założę sobie nową, kwaterę!
Pozdrów pan serdecznie moją żonę! Gdy Eberhard, ożywiony nadzieją że nakoniec dziecię swoje wybawi z rąk żony tego szelmy, odchodził, tymczasem Fursch rozciągając się pod cieniem wierzb mruczał: Ty głupcze — idź, idź! Ona już ją dawno sprzedała! Ale ja muszę tę dziewczynę znowu odzyskać, ona może być złotą kopalnią, jeżeli się tylko zręcznie wezmę do rzeczy!
Eberhard wracając do gospody, widział jak policyanci pędzili przed sobą około pięćdziesięciu włóczęgów do więzienia, gdzie miało nastąpić rozpoznanie osób. W rezultacie dokonanej rewizyi znajdowali się pomiędzy nimi żebracy w łachmanach, kobiety, chłopy ze starannie uczesanemi i wypomadowanemi włosami i nierządnice. Ale ani jednego z właściwie poszukiwanych zbrodniarzy ten nocny połów nie dostarczył; goście Białego Niedźwiedzia ostrzeżeni przez Kasztelana, zawczasu poukrywali się.
Już dawno było po północy, gdy Eberhard wrócił do gospody i zabrał Marcina. Namyślał się czy ma iść zaraz na Nadwodną ulicę, a zważywszy że Fursch korzystając z nocy może go uprzedzić, postanowił nakoniec razem z Marcinem wyszukać samotnego domu przy ulicy Nadwodnjé. Lecz przybył tam za późno!
Długo czekał na panią Furschową, nakoniec nadeszła nad ranem i odpowiedziała mu bardzo krótko, że Małgorzata doszła do wieku, w którym sama się wyżywić może. Gdzie od niéj odeszła, tego powiedzieć nie umie! Przytém nie dozwoliła dwom ludziom wejść do swojéj chatki, i całe z niemi spotkanie zdawało się jéj być bardzo nieprzyjemne, chociaż Eberhard wymienił nazwisko jéj męża. Wszelkie pogróżki i obietnice były nadaremne. Pani Furschowa oświadczyła powtórnie, że nic nie wie o terazniejszém miejscu pobytu Małgorzaty, lecz że będzie starała się wywiedzieć i w tym celu zapytała o nazwisko i mieszkanie Eberharda.
Nie wymienił jéj tego obojga, lecz przyrzekł powrócić po niejakim czasie i za wszelką wiadomość wynagrodzić.


ROZDZIAŁ XIII.
Piękna Małgorzata.

Gdy owéj nocy zachwycająca wincarka nagłe ujrzała się uwolnioną od towarzystwa starego lorda Wooda, — gdy powóz powiózł ją daléj po nocy, tak, że nie mogła pojąć co się z nią dzieje i dokąd jedzie, opanowała ją nieopisana trwoga, płakała gorącemi łzami — wołała — chciała wybić drzwiczki i wyskoczyć z powozu pędzącego jak strzała po ulicach stolicy.
Wtém nagle konie się zatrzymały. Ten, który tak długo niemi kierował, zsiadł, i serdecznie czując się zadowolonym przystąpił dc Małgorzaty, dręczonéj najstraszliwszém zmartwieniem, zrzucił płaszcz i przebranie i z uśmiechem zapytał, czy może wsiąść do powozu?
Twarz Małgorzaty mimowolnie wyjaśniła się, bo wuprowadzającym ją poznała znowu owego pięknego młodzieńca, którego widziała we śnie i który ją znalazł na maskowym balu.
Gdy służący księcia odebrał lejce i wsiadł na kozieł, książę prosił uśmiechającej się przez łzy dziewicy, aby się uspokoiła i jemu całkiem bez obawy powierzyła — zaręczał życiem, że ją w bezpieczne miejsce zawiezie.
A Małgorzata, jakby tak być musiało, jakby tak Bóg postanowił, wierzyła Jego słowom, pełna najczystszéj niewinności, małą, śliczną rączkę podała mu i nie pytała dokąd ją wiezie — bo czyliż mogło stać się jéj co złego?
I księciu szczególnie jakoś działo się w sercu, gdy coraz bardziéj podziwiał wzruszające zaufanie Małgorzaty i jéj przyjemność — po raz pierwszy w życiu doznawał nieporównanéj rozkoszy — nie byłby w stanie nadużyć takiego zaufania — zdawało mu się, że ją otacza jakaś świętość — a potém czuł znowu, że serce jego napełnia jakaś wyłączna radość, co chwila wzrastająca.
Cóż tedy w sercu księcia rozwijało się tak pałająco? Nie mogła to przecięż być miłość, bo mniemał, że to co miłością nazywają, już po kilkakroć uczuwał i znowu o tém zapominał.
Tymczasem książę Waldemar nie wiedział zupełnie co to jest miłość — przelotne falowanie krwi, pożądanie posiadania pięknéj kobiety, uważał za bozkie uczucie miłości, — a jednak wszystko to było tylko lichém odbiciem, niepocieszającym cieniem w szkole szambelana von Schlewe wyuczonym owego przemożnie od Boga człowiekowi na czas ziemskiej pielgrzymki nadanego błogiego dobra, które miłością nazywamy, które nagle poznajemy i w sobie uczuwamy jak objaw niewypowiedzianéj potęgi i wzniosłości.
Serca. Małgorzaty i księcia nagle poczuły w sobie płomienne oznaki słów tego objawu — miłość przesyłała swoje żarzące się iskry z oka do oka. Książę oczarowany urokiem téj niewinnéj istoty coraz bardziéj pragnął zupełnego posiadania Małgorzaty.
O milę prawie od stolicy leżała tuż przy pięknym parku w cichéj samotności piękna willa; tam zawiózł książę swój śliczny klejnot, swój kwiatek, tam miał on z dala od wszelkich nagabań i niebezpieczeństw, kwitnąć w ukryciu, kwitnąć dla niego! A chociaż teraz w zimie ogrody i drzewa smutno i niemile wyglądały, niech tylko nadejdzie wiosna, wtedy będzie tak pięknie w tym raju, jak sobie tego właśnie dla niéj życzył.
Urządzał on to wiejskie mieszkanie z całą wygodą, zaspakajał najdrobniejsze życzenia Małgorzaty, aby to nowe schronienie uczynić jéj jak najmilszém, i przyjmował jéj sługi, które słuchały każdego jéj skinienia. Codziennie konno do niéj przyjeżdżał, aby ją widzieć i słyszeć z jéj ust słowa, wzruszające całą głębią jego duszy.
Przeszły smutne dni zimowe, słońce wstępowało coraz to wyżéj, mile ocieniające willę lipy i kasztany zazieleniały, ogrodnik ubierał kwiatami balkon i terrasy; pierwiosnki i fiołki kwitnęły w zieleni przed ogrodem; skowronek, poprzednik wiosny, śpiewał w polu swą świergotliwą piosenkę, a liściowy dach coraz silniéj się rozwijał po nad parkiem, do którego wchodziło się przez tylny portyk wiejskiego domu.
Łagodne, ciepłe powietrze wiało, całując źdźbła — promienie słońca siały po mchu pierwsze leśne kwiaty, błękitne niebo sklepiło się nad staremi drzewami — leśni śpiewacy znowu się znaleźli, gwizdali i śpiewali; dzięcioły zastukały znowu dziobkami, a wiewiórki, te zwinne zwierzątka z czerwonemi ogonami, prawie tak dużemi jak całe ich ciało, wysunęły się z zimowych mieszkań w dziuplach starych drzew, i po wygodném wyciągnięciu się i oczyszczeniu cieszyły się budzącą się wiosną — tu i owdzie wyglądała z pomiędzy świżéj zieleni ciekawa głowa sarny, patrząc niewinnemi oczami ku źródłu, które jak odwieczny zegar leśny, jednokształt — nie z kamienia na kamień spływało. Ale zaraz uciekła przez gęstwinę do dalekiego wąwozu — bo spokojny wiatr, wiejący korzennie po gałęziach i krzakach, ostrzegł ją, wskazując, że po wązkiej ścieżce w tyle zbliżają się ludzkie istoty; a że nie mogła wiedzieć, iż to para kochanków zbliża się i pewno w téj pięknéj godzinie nie zakłóci jéj pięknéj swobody, wyniosła się więc ztamtąd szybko jak wiatr.
Wkrótce po zeschłych zeszłorocznych liściach w parku zaszeleściły czyjeś kroki — dziewczę w przezroczysto jasnéj sukience, piękne jak zwodnicza dryada, szło prowadzone przez młodego, przystojnego mężczyznę, który pysznie wyglądał w swoim świetnym mundurze! Ciężkie szako zdjął i pałasz odpasał, — szedł trzymając w ręku delikatną rączkę towarzyszki i używając wiosny rozmawiał z nią, poufale, a z jego twarzy ozdobionéj małym wąsikiem można było wyczytać, że najpiękniejsze godziny przeżywał w téj słodkiej oazie, z dala od przymusu i etykiety!
Dziewczę, które uśmiechnięte szczęściem szło obok niego i rozmawiając często ciemno-błękitne pełne duszy oczy nań zwracało, miało we włosach pierwsze narcysy, jego rękami wplecione!
Radość jaśniała na jéj pięknéj, pełnéj twarzy, a z pod czarownych ust podczas nieprzymuszonéj rozmowy, można było widzieć zachwycające, białe jak śnieg, wilgotnie świecące ząbki. Jéj drobne nóżki w delikatnych trzewikach ozdobionych małemi niebieskiemi kokardkami, suwały się tylko po ścieżce, i pozwalały domyślać się, jak czarownie pięknie i szlachetnie urządzona jest cała natura jéj ciała.
— O! nie ten tam kwiatek z żółtemi, jeszcze nieotwartemi perełkami, mój książę! prosiła całym wdziękiem miękkiego głosu, gdy jéj towarzysz pochylił się aby go zerwać: on oznacza łzy — a widzisz sam książę, nie dobrze wygląda przy tych białych gwiaździstych kwiatach, przy dzikich fiołkach i tych czerwonych pączkach!
— Masz słuszność, piękna Małgorzato: ale tę dziką pałającą miłość — muszę zerwać do twojego bukietu! Dobrze, dobrze, zabierzmy ją, a tam widać nocną psiankę, która pysznie pachnie.
Małgorzata i książę Waldemar, bawiąc się i żartując przechodzili po mchu i zbierali kwiaty, a lesiste wzgórza rozlegały się echem ich śmiechów i okrzyków.
Ponieważ stosownie do życzenia Małgorzaty sam nawet szambelan von Schlewe nie śmiał towarzyszyć księciu w jego codziennych wycieczkach do willi, w ktôréj mieszkała sama ze służącemi, więc rozmawiali, biegali i ukrywali się w zarosłych krzakach parku, — nie myśląc i nie bojąc się niczego złego, idąc tylko za niewypowiedzianą miłością, błądziła Małgorzata w dniach wiosennych przy boku księcia, po ścieżkach i wąwozach. Szczęśliwa była wierząc, że ukochany codziennie ją odwiedza, aby jak jéj to wyznał, używać przy niéj szczęścia miłości!
Małgorzata znalazła nakoniec istotę, na ktôréj jéj zbywało — tęsknota jéj ucichła, — doznawała nieopisanéj rozkoszy od chwili gdy znalazła młodzieńca, który się jéj ukazał we śnie jak zrządzenie. Ona, która od samego dzieciństwa nie posiadała nikogo, ktoby ją kochał, któremuby miłością odpłacić mogła, — ona, która z boleścią tęskniła do istoty, w którejby mogła nakoniec znaleźć i pozdrowić rodziców, siostry, przyjaciół i ukochanych, teraz radowała się, gdy ten młodzieniec przyjaźnie i z miłością tulił ją do siebie, i powiadał, że się nią opiekować pragnie!
I książę Waldemar dotrzymał tego co przyrzekł, on, który w szkole szambelana von Schlewe był na najlepszéj drodze do zostania najgorszego rodzaju Don-Juanem! Codziennie bywał w wiejskim domu, i godziny, które w tym małym raju przeżywał, liczył do najpiękniejszych.
— Stworzony do sielankowych igrzysk i słodkich godzin! pozwalał sobie mawiać pan von Schlewe, który teraz, gdy utracił wszelką nadzieję rozkoszy jaką w nim wzbudzało czarowne dziecię, słowami swojemi kłół jak zatrutemi strzałami.
Nie śmiał jednak posuwać się za daleko, bo książę rzeczywiście zapalał się coraz gorętszą miłością dla pięknéj Małgorzaty; musiał raczéj bardzo miarkować swoje nieumyślne uwagi i niezmiernie ukrywać chybione współzawodnictwo.
Małgorzata nie myśląc o przyszłości ani o mozliwéj odmianie, a żyjąc jedynie rozkoszą chwili, pełna wiary, że Waldemara niebo jéj zesłało, nie pytała o nic, nie myślała o niczém, lecz nagle ujrzała wschodzące słońce miłości i kąpała się w jego świetle, — dusza jéj radowała się, a kiedy po raz pierwszy zeszła do parku, samotna wśród budzącéj się wiosny, nie mogła zamknąć w sobie tego, co serce jéj aż ku pęknięciu wzdymało, i musiała je z siebie wyrzucić.
— Wiecie wy kochane drzewa i kwiaty — zawołać muszę, że on kocha mnie! — znalazłam go, tego, do którego tęskniłam! O! jak on dobry i troskliwy — i czémże mu mogę podziękować za tyle miłości i dobroci, jak mam mu to odpłacić! O Boże wielki na niebie! pozwól tylko abym mu mojéj wdzięczności i miłości wiernie dowieść mogła!
Brzmiało to tak czysto i niewinnie jak słowa anioła!
Książę zaledwie mógł się doczekać chwil, które przepędzał u pięknéj Małgorzaty i które przeciągały się coraz bardziéj — z razu były to tylko godziny, potém pół-dnie, a wreszcie Małgorzata już od samego rana często dostrzegała chmurę kurzu, zapowiadającą, że jéj kochanek pospiesza do niéj drogą!
Potém radośnie klaskała w ręce i wołając zbiegała ze schodów, a służące za nią z dala, przez coraz bardziéj rozwijający się wchód do kraty, aby przyjąć księcia i okazać mu, że go z radością oczekiwała.
A książę całował jéj drobną rączkę i czoło i patrzał na dziewicę pełném miłości okiem. W salonie stał fortepian, nauczycielki przybywały w ekwipażach księcia do domu wiejskiego i uczyły Małgorzatę grać, tudzież udzielały jéj innych nauk, a uczyła się tak szybko i chętnie, że wkrótce umiała akompaniować pieśniom swoim na fortepianie!
Szczęście miłości rozpogadzało ją i napełniało — można było czytać niewypowiedzianą radość w jéj pięknych oczach, i teraz chętnieby widziała cały świat tak szczęśliwym jak była sama!
Przypomniał się jéj biedny ogrodnik Walter, który miał tyle dobrego serca i tak ciężko pracować musiał — chciała mu los poprawić i prosić, aby uprawiał ogród, który leżał przed jéj przecudnym domkiem, i aby dla niéj poświęcił swoje siły; tym sposobem spodziewała się wyświadczyć mu prawdziwe dobrodziejstwo, i postanowiła pamiętać o wszelkich potrzebach poczciwego Waltera.
Książę, któremu serdecznie i niewinnie swą prośbę przedstawiła, bez wątpienia wierzył w serdeczną miłość ludzkości i w dobroć Małgorzaty, i chętnie zezwolił na jéj prośbę — bo jakże téj czarownéj istocie, która tylko dla niego żyła, mógł odmówić życzenia, które ze skromnym i miłośnie proszącym uśmiechem wypowiedziała?
Małgorzata kazała zaprosić ogrodnika do wiejskiego domu i przyszedł — ale nie przywitał jéj tak uprzejmie jak dawniéj, stanął z daleka i przypatrywał się przepychowi ogrodu i willi — ujrzał Małgorzatę w slicznéj białéj sukni z ozdobami, i mimowolnie boleśnie pokiwał głową — bardzo prędko poznał zmianę i już mógł tylko myśleć o przeszłości i o postradaném szczęściu.
Ale Małgorzata niestroskana i życzliwa, wyszła naprzeciw niego i jak dâwniéj podała mu rękę na powitanie. „Kochany Walterze, przemówiła serdecznie, kazałam cię tu prosić, aby cię o coś zapytać.“
Walter niezmiernie był wzruszony, gdy w dłoni swojéj twardéj od pracy, poczuł małą rączkę Małgorzaty, i tak od razu posmutniał, tak go serce zabolało, iż mu się na płacz zbierało — dziewczyna, którą od lat kilku znał i kochał, przyjęła go przychylnie, to mu przyjemność sprawiło — lecz otaczał ją taki przepych, że się o nią lękał.
— Chciałam zapytać cię, czy nie zechcesz zaniechać twojej ciężkiéj pracy, a raczéj zarządzać tutejszym ogrodem? Myślę, że ci to będzie przyjemniéj i lżéj! Cóż? czy zgadzasz się?
— Nie, Małgorzato... tego ja uczynić nie mogę!
— Jakto! odmawiasz mi? Tego się nie spodziewałam Walterze!
— Pozostanę raczéj przy mojéj ciężkiéj pracy, bo mi się zdaje, że tutaj nie wytrzymam Małgorzato!
— Alboż ogród nie piękny? I myślisz może, że dbać o ciebie nie będę? Zawsze byłeś dla mnie tak dobry, tak przychylny, chciałabym ci odpłacić!
— Nie masz nic do odpłacenia, a tutaj będę ci tylko zawadzał Małgorzato! Zdaje się, że mnie coś ztąd wypędza, a potém znowu, że powinienem pozostać przy tobie jak dawniéj, abyś miała obrońcę! Ale ty się na to uśmiechasz i słusznie, bo jesteś teraz bogata pani, a ja tylko ubogi robotnik! Zostaw mnie tam gdzie jestem — nie gniewaj się na mnie — bo inaczéj nie mogę! Oto chociaż teraz już nie przechodzisz koło płotu, w swojéj czarnéj sukience, która tak passowała do mojego biednego surducika, chociaż nie nosisz koszyka na ręku i nie śpiewasz tęsknéj piosenki, chociaż opuściłaś chatkę i zostałaś znakomitą, damą, w duchu jednak widzę cię jeszcze zawsze tam, przy nas, i błogi dla mnie ten widok! Często jeszcze zdaje mi się, że słyszę twój miły śpiew — ale to tylko wiatr nocny, który pomiędzy drzewami i krzakami szeleści po kamieniach, na których w czarnéj sukience siadywać lubiłaś!
— O, ja mam jeszcze Walterze, tę czarną sukienkę! powiedziała Małgorzata i po tych słowach ogrodnika, zamyślona spojrzała przed siebie — śledziła jego myśli — wreszcie rzekła nagle:
— O, i tu także pięknie w parku, Walterze, i tu chodzę ja i przesiaduję równie chętnie, a wieczorami śpiewam także jak dawniéj...
— Tylko, że ja już tego śpiewu słuchać nie mogę!
— Jeżeli ogród tutejszy uprawiać będziesz, to możesz go słyszeć!
Walter widocznie walczył z sobą.
— Bądź zdrowa, Małgorzato, powiedział potém i szybko się odwrócił; może późniéj znowu się obaczymy. Niech cię Bóg ma w swojéj opiece! Kwiat, który nosisz we włosach, piękny jest, ale przekwitnie i zwiędnie... bądź zdrowa! nie mogę inaczéj!
I Walter odszedł szybko. Małgorzata patrzała za nim zdziwiona — prawie nie wiedziała co wyrzec na te wszystkie słowa Waltera, co o nim myśleć — rozmaitemi uczuciami miotana, powoli wróciła na terras i nakoniec ujrzała wznoszący się tuman kurzu — serce jéj rozradowało się — Waldemar nadjeżdżał!
Zapomniała o dziwnych słowach Waltera, zapomniała o jego krótkiéj i niewdzięcznej odmowie. Szczęśliwa skoczyła na schody, i przez ogród zbiegła do ozdobnéj żelaznéj kraty. Książę zsiadł z konia, szczęśliwie uśmiechnięty przyjął kochankę w swoje objęcia, i wesoło gawędząc wrócił z nią do domu, bo nadchodził wieczór, a w parku było wilgotno i chłodno.
Były to szczęśliwe chwile.
W ozdobnym i wygodnie urządzonym pokoju, łagodnie oświetlonym pełnym smaku kandelabrem, siedzieli oboje rozmawiając — służąca podała wino. Małgorzata i książę trącili się i poczerpnęli z kieliszków — potém ona pobiegła do fortepianu, grała i śpiewała. Waldemar stał za nią i zawisł wzrokiem na jéj czarownéj postaci i słuchał, fantastycznych pieśni ukochanéj.
Nakoniec gdy gorącemu jego sercu nie wystarczało to słuchanie i patrzanie, objął ją i uśmiechając się zaprowadził na miękką, zapraszającą ottomankę.
Małgorzata spojrzała uszczęśliwiona w jego błyszczące oczy, aby się tym sposobem na nowo przekonała, że swą tęsknotę uciszyć winna, a szepcąc przysiągł jéj swoją niewypowiedzianą miłość — z bijącém sercem, płacząc z rozkoszy usłyszała te słowa — łono jéj wznosiło się zachwycone, pokonana pochyliła się ku jego sercu i odpowiedziała na pocałunek, który wycisnął na jéj pałających ustach.
— Jestem wiecznie, wiecznie twój, szeptał książę, ale i ty musisz być moją!
I Małgorzata zupełnie była jego. Bezwłasnowolna, pełna nieopisanéj miłości, widziała, że wszystko w koło niéj przed nim znika i zapada się — gorąca rozkosz zawrzała w jéj sercu i żyłach — szczęśliwa zawisła na jego piersi.
— Moje dziecię — o moje dziecię! zabrzmiało coś z cicha jakby przez usta jakiegoś ducha wyzionięte i rozległo się po lekko oświetlonym pokoju.
Był to głos Eberharda, upominająco rozlegający się w téj pełnéj zrządzenia chwili.
— Małgorzata nie słyszała — ona słuchała tylko poszeptywanych przysiąg kochanka, który nakoniec całkiem ją chciał posiąść — bez wątpienia, bez kwestyi poddała się pod jego moc — gorące, miłosne tchnienie pocałunkiem przebiegło z serca do serca — rozkosz rozrzewniała ją...
— Małgorzato! rozległo się, jakby ją wołał duch opiekuńczy.
— Przepadło — przepadło! Miłość za nadto rozgorzała... płomienie jéj wszechwładne objęły samotną parę w wiejskim domu — księcia i dziewczynę z ludu.
Przejął ją jakiś bozki zachwyt — ale przed pałającym światem miłości, który w téj chwili czarownic i wszechwładnie otoczył, upadło cudowne państwo niewinności — i zapadało się coraz głębiéj na wieki zatracone, na wieki nieuratowane.
Jeszcze błyszczało jak dalekie i w mgłę zapadające świetne kopuły i kościoły świętych...
Wreszcie znikł ostatni połysk...
Aniołowie boleli. Anioł opiekuńczy Małgorzaty odwrócił się od niéj płacząc, i zagasił świętą pochodnię, z którą jéj dotąd przewodniczył.
Gorące tchnienie powiało po ziemi, rozwinęło pączki i przemieniło je w bujne kwiaty...
Ale wśród nocy rozległo się ostrzegające „biada“, i doszło aż do pokoju kochanków.


ROZDZIAŁ XIV.
Utracone szczęście.

Nasienie złego potajemnie znajduje bujne plony — tém prędzéj i obficiéj wydaje owoce, jeżeli było tak zręcznie i konsekwentnie zasiane, jak to uczynił szambelan von Schlewe, któremu myśl o pięknéj istocie, co się po dwakroć z rąk jego wyśliznęła, spokojności nie dawała.
Z początku nie opuszczała go nigdy myśl wzburzająca krew i zmysły, o posiadaniu i użyciu Małgorzaty, potém zaś, jak zwykle u ludzi pospolitych, nikczemnych, to dręczące go żądanie przemieniło się w nienawiść.
Ponieważ pan von Schlewe nie mógł jéj posiadać ani kochać, więc musiał ją zgubić, a tém łatwiejszą znalazł ku temu sposobność, gdy nadeszło lato, gdy dwór rozjechał się po rozmaitych kąpielach, i gdy swojém głęboko się gającém spojrzeniem dostrzegł okoliczności, któréj znaczenie znał z doświadczenia! Szambelan von Schlewe był zręcznym Mefistofilem. Dobrze wyrachował, gdy w pawilonie powiedział do Leony, że skłonność księcia do dzikiego kwiatka rychło ostygnie, jeżeli go jak można najprędzéj i najłatwiéj swoim nazwie, Teraz gdy to już nastąpiło, wypadało księcia zniechęcić, a co lepsza, rzucić na Małgorzatę podejrzenie.
W następnych zaraz dniach miała mu się nastręczyć wyborna do tego sposobność — przekupił jednę służącą w wiejskim domu, i ta mu przyniosła taką wiadomość, że aż zwiędła twarz jego uśmiechnęła się z zadowolenia.
Książę zwykle po obiedzie przechadzał się ze swoim szambelanem po zwierzyńcu; a potém wracając na pięknym koniu śpieszył do Małgorzaty — wprawdzie ostatniemi czasy, nie działo się to codziennie jak dawniéj, co nie uszło uwagi barona von Schlewe.
— Jak tu czarownie w pobliżu promenady przejeżdżać przez ten park! powiedział, gdy jadąc z księciem w pysznym ekwipażu, zbliżyli się pod świeżą zieloność drzew. Piękność przyrody tak orzeźwia, ożywia — waszą królewska wysokość powinieneś korzystać z téj najpiękniejszéj rozrywki i jak najprędzej opuścić pełną kurzawy stolicę!
— Zapewne już sobie jakiś plan ułożyłeś, odrzekł książę badawczo uśmiechając się — przyznaj się!
— Wyznać muszę królewska wysokości, że mam pewien cel, ale jeszcze nie doszedłem do niego. Czekam dokąd się uda pewna dama, która mnie coraz bardziéj obchodzi; dama, która jest równie piękna jak rozmowna, ktôréj rozmowa równie jak szampan rozgrzewa i perlisto szumuje; która prowadzi dom, swoją powabną obfitością przedstawiający oazę w pustyni życia!
— Mówisz z takim zapałem, że zdaje mi się, iż wiem kogo baron von Schlewe tak naturalnie wychwala!
— Czekam ostatniego słowa téj damy — gdzie na lato osiędzie, tam życie rozwinie swoje najpiękniejsze rozkosze!
— A zatém miss Leona Brandon wyjedzie ze stolicy?
— Tak jest królewska wysokości, tak mi przynajmniej mówiono!
— Zapewne to pan wiesz z najlepszego źródła?
Szambelan uśmiechnął się i ukłonił.
— O, miss Brandon jest bardzo zimna i bardzo dumna, mości książę — miałem zaszczyt rozmawiać z nią w jéj salonie; byłem zaślepiony i ujarzmiony!
— Słyszałem, że już nie ma wstępować?
— Nie, książę panie, podobno chce usunąć się od publiczności!
— Szkoda, ona jest rzeczywistém zjawiskiem!
— Cudem, bo to jest właściwe słowo, które wasza królewska wysokość znaleźć umiesz! Miss Leona bawi się ze swojemi lwami już tylko w obec osób wybranych!
— Masz szczęście baronie, bo jeżeli się nie mylę, to owa amazonka, która wdzięcznym galopem ku nam się zbliża, jest przedmiotem naszéj rozmowy!
Szambelan von Schlewe spojrzał — we wspaniałej bukowej alei, po nad którą z jednéj strony w głębi leżały strojne wille z ogródkami, a po drugiej rozciągały się szerokie drogi dla przechodniów, zbliżała się dama na koniu, która już zwróciła na siebie uwagę nietylko przechadzających się po zwierzyńcu, ale przejeżdżających okazałemi pojazdami.
Na białym, doskonale zbudowanym koniu, siedziała w czarnej, długiéj amazonce pulchnie piękna Leona — wspanialszego modelu do posągu nie mógłby znaleźć żaden artysta. W majestatycznéj postawie, prawą ręką trzymała wodze silnie i dziwnie szlachetnie zbudowanego konia, w lewej zaś spadającéj na szatę, miała delikatną szpicrutę, siedziała zaś tak spokojnie i pewno na lekko galopującym koniu, tak dumna i królewska, jakby się z nim zrosła. Liliowy aksamitny beret z białém piórem zdobił jéj włosy — na jéj piersi i ramionach nie widziano ani żadnego naszyjnika, ani złotéj spinki — żadne srebro nie błyszczało na pięknie wypracowanym rzędzie jéj konia. Leona wiedziała, że jéj królewskiemu pojawieniu się taka ozdoba tylko zawadzać może.
Za nią o długość konia jechał masztalerz.
— Masz słuszność, baronie, powiedział książę rozkazawszy jechać wolniéj, aby według słów szambelana téj zajmującéj osdoie jeszcze raz bacznie mógł się przypatrzyć: miss Leona ma niezmiernie zajmujące rysy!
Schlewe uśmiechnął się tajemnie — jego siwe oczy świadczyły, że to spotkanie przyjemność mu sprawia. Książę pozdrowił piękną jadącą — szambelan z wiele mówiącém spojrzeniem uczynił to samo. Leona podziękowała dumnie i zimno.
— Dziwna rzecz! zauważył książę. Pan utrzymujesz, że nieprzystępność i obojętność miss Brandon rzeczywiście z seca jéj pochodzi? Patrząc na nią, nie zdaje się to być naturalném!
— To kobieta, królewska wysokości!
— I cóż ztąd?
— To, że słaba i ulegnie każdemu, kto ją zwyciężyć potrafi! Któreż tego rodzaju stworzenie jest w stanie oprzeć się zręcznym attakom, mości książę?
— Muszą być wyjątki!
— Przebacz królewśka wysokości, jeżeli o tém wątpić będę!
— Według twoich doświadczeń, baronie — niech sobie one będą jak najobfitsze, — najtrudniéj jednak jest zbadać duszę ludzką, najtrudniéj treść jéj określić!
— Szukaj wasza królewska wysokość wszystkiego w duszy kobiety, byle niewierności! I gdyby nawet można było przysiądz, że się znalazło piękną silną duszę, zasługującą na wszelkie zaufanie — gdyby przez, jakiś czas dobre zamiary i przysięgi dotrzymane były — przychodzi nakoniec sposobność, a ta się znajdzie — a wtedy żadna nie jest w stanie oprzeć się pokusie!
— Mógłbym panu przytoczyć jeden wyjątek, który zbije pańskie zdanie!
— Obciąłbym widzieć ten wyjątek, królewska wysokości! Ale niech wolno będzie przypomnieć przedewszystkiém, że jeżeli ten wyjątek dotychczas dotrzymał wierności, nie jest to jednak żadnym znakiem na przyszłość! Śmiem utrzymywać, że do tego wyjątku w takim razie nie zbliżył się jeszcze żaden prawdziwy kusiciel, i że on posłuży mi także za dowód prawdy mojego istotnie wielce niepocieszającego zdania, skoro po temu nastąpi czas i sposobność, z nieco smutną miną mówił szambelan von Schlewe — ja muszę koniecznie mówić prawdę, chociażbym przez to zburzył piękną wiarę, a sądzę, że lepiéj jest zburzyć ją teraz, aniżeli późniéj i z większemi ofiarami!
— Zróbmy próbę! Ja utrzymuję, że owa dziewczyna, którą, pan znasz i która posiada całe moje zaufanie, jest i pozostanie na zawsze godną tego zaufania!
Baron uśmiechnął się naumyślnie tak cicho, a jednak dla księcia tak zrozumiale, że ten zawołał:
— Pan wątpisz?
— Proszę tylko królewskiéj wysokości zaniechać zaufania i nie robić tam próby, gdzie zawsze bez wyjątku znajdzie się w ostatku niewdzięczność i rozczarowanie! Używać królewska wysokości, używać gdzie się tylko da, ale bez wiary, miłości i nadziei, bo to są dawno, dawno już przeżyte marzenia.
— Pańskie słowa drażnią mnie tylko, ale gdybym się przekonał, że się zawiodłem na pięknéj Małgorzacie!
— Przeszła ona wyborną szkołę u owéj pani Robert, królewska wysokości — jest to dziki kwiatek, o którego naturalności powątpiewam!
— Jak pan możesz we wszystkiém upatrywać wyrachowanie? Czy pan sądzisz, że jéj miny są tak czarownie naturalnie wyuczone przed lustrem, jak u licznych dam dworu?
— Nie byłem świadkiem, odpowiedział szambelan wzruszając ramionami i kłaniając się z ironicznym uśmiechem; mogę tylko powtórzyć co powiedziałem, że nie radzę zbytecznie zawierzać i robić próby, że dewiza, któréj nie mogę napowtarzać się dosyć często, składa się tylko ze słowa: Używać! Na co pytania, na co wiara, marzenia i zmartwienia? użycie tylko jest koroną życia... i — mniemam, że się nie mylę, jeżeli śmiem utrzymywać, a wasza królewska wysokość zgodzisz się zemną — że już królewska wysokość użyłeś — ha, ha, ha!
Szambelan von Schlewe śmiał się szatańsko — ale śmiech ten brzmiał złowrogo jak tryumfujące szyderstwo. Książę śmiał się także, ale jak zwyczajnie — lecz słów Schlewego tak łatwo strawić nie mógł.
— Pragnę stanowczo przekonać się, czy potrafiono mnie oszukać, rzekł; uważam to za mały dodatek do badań ludzkości — bo, przyrzekam ci to baronie, że mi będziesz towarzyszył! Jeżeli się omyliłem na téj istocie, to na zawsze będziesz miał słuszność!
— Kobiety mądre są jak węże, królewska wysokości! I ten piękny kwiatek dziki potrafi tak się urządzić, że jéj na uczynku nie schwytamy!
— Więc póty będziemy często i niespodzianie ją schodzili, aż mi wyznasz, że przystajesz na ten wyjątek, albo aż znajdziemy coś, co mnie o prawdzie słów twoich przekona!
— Wołałbym był raczej „nic“ powiedzieć, królewska wysokości.
— Dla czego — czy cofasz się?
Szambelan uśmiechnął się, jakby już był pewien swojego.
— O nie mój książę, ale aby uniknąć sceny!
— Przyrzekam ci, że tylko chcę widzieć, nic więcéj! Jeżeli naocznie przekonam się o prawdzie, o możności twojego mniemania, wtedy na niém poprzestanę! Czy dosyć tego dla pana?
— Zupełnie dosyć, królewska wysokości! Jak najbardziéj nie lubię, jak najbardziéj dolegają mnie sceny, w których winny może się uciekać do fałszywych zaklęć, do przysiąg, z bezwstydném wyrachowaniem powiedział szambelan; bo musiałbym wtedy wyrzucać sobie, że musiałem chociaż nawet pośrednio wywołać te przysięgi! Czegóż to się nie czyni w trwodze i potrzebie, a to mnie niepokoi!
— Nie obciążę pańskiego sumienia, w każdej okoliczności umowa nasza stoi, baronie! Zaczniéjmy zaraz dzisiaj nasze studyum. Ach, hrabia de Monte Vero! dodał książę, gdy się zbliżył elegancki powóz zaprzężony parą pysznych koni: dziwna rzecz, że hrabia jeszcze nie pokazał się u króla na zamku Solitude!
Gdy Eberhard przejeżdżając obok powozu księcia, oddał mu ceremonialny ukłon, rzekł szambelan von Schlewe:
— Hrabia de Monte Vero dopiero za kilka dni wyjedzie do zamku, bo mówią, że go jakiś powód wstrzymuje w stolicy!
— Coś awanturniczego?
— Prawie romantycznego, królewska wysokości, a jednak prawdziwe! Zdarzało mi się często, że tego rodzaju dziwne wypadki i stosunki uważałem za książkowe wymysły, ale życie i otoczenie nasze często książki przewyższa!
— Jedźmy do wiejskiego domu baronie, wkrótce będziemy w alei, która przy nim kończy się z boku!
— Królewska wysokość zwykle jeździsz inną drogą?
— Właśnie dla naszych sondowań wybierzemy tę aleę, dla nas będzie to dogodniéj. a dla téj, którą obserwować chcemy, wszystko jedno, skoro jest tak czystą i niewinną jak mniemam! Wnieś pan z tego, jak szczerze podzielam pańskie podejrzenia!
— Podejrzenia? broniąc się powtórzył szambelan, i kazał skręcić w aleę i pod zasłoną starych lip jechać do willi: królewska wysokość mocno mnie tém zasmucasz! Ja tylko moje doświadczenia pozwoliłem sobie przytoczyć!
— Słowa pańskie niepokoją mnie — nazwiéjmy je jak się podoba! Już wieczór, tak późno nigdy jeszcze do wiejskiego domu nie przyjeżdżałem — więc się mnie tam nie spodziewają!
Dla czarnéj duszy szambelana te słowa były balsamem — z największą niecierpliwością wyczekiwał zbliżającéj się godziny, a ta miała mu tak sprzyjać, iż się nawet tego nie spodziewał.
Szczęście Małgorzaty w owéj nocy dosięgło szczytu, gdy mimowoli oczarowana ogniem miłości, padła w ramiona księcia, gdy samotna i opuszczona, ujrzała się nagle szczerze i gorąco przez jedną istotę ukochają.
Któżby miał potępiać Małgorzatę, ktoby ją mógł ganić, że uległa przemożnéj chwili! Gdyby opuszczona niewinna sierota wiedziała, jak straszne następstwa sprowadzi ta chwila, jak oplącze ją łańcuchem nieustannych udręczeń — gdyby była przeczuła, że ten, który jéj wieczną miłość poprzysiągł, kiedykolwiek chętnie usłucha cudzych poszeptów, może byłaby wtedy wymknęła się przestraszona z jego uścisków — lecz była właśnie niewinnością, obcą wszelkim powątpiewaniem, owioniętą szczęściem znalezienia nakoniec kochającego ją serca.
Wierzyła. Jakże mogła wątpić i przezornie obliczać? Kochała. Jakże nie miała należeć do ukochanego w zupełności, której wymagały jéj gorące, od Boga nadane jéj uczucia? Nie kierowała nią żadna matka, niczyje słowo nie ostrzegło jéj o niebezpieczeństwie namiętności spoczywającéj w każdym człowieku — zgrzeszyła bez wiedzy czynu. Wybuchający żar jéj miłości przyćmił przewodniczą pochodnię jéj ducha opiekuńczego — potęga namiętności zagłuszyła głos ostrzegający...
Lecz teraz w cichéj godzinie, gdy sama podczas letniego wieczoru siedziała w swoim pokoju, przejęło ją jakieś smutne uczucie — serce jéj wzdęło się i ociężało, jakby płakać chciała... czy dla tego, że ukochany teraz po całych dniach kazał jéj czekać na siebie?
— Czego się obawiasz? mówiła potém sama do siebie, a jéj piękna twarz znowu się wypogadzała, czego się martwisz? on cię kocha, On ci to poprzysiągł — spełniło się najwyższe w życiu twojém życzenie, a jednak przejmuje cię jakaś niepojęta trwoga! Dziwne serce, dla czego burzysz się, dla czego bijesz tak gwałtownie?
Byłże to domysł przejmujący Małgorzatę? byłoż to przeczucie cierpień, których niestety! tak prędko doznać miała.
Przyszły jéj na myśl słowa Waltera, które wyrzekł do niéj odchodząc: „Zwiędnie kwiat we włosach twoich utkwiony!”
— O, bo on mi jutro da nowy! chciała zawołać, pełna zachwytu i miłości dla Waldemara.
Kwiat zwiądł — a książę tego dnia nie przyjechał, aby w jasny włos wpleść inny!
— Może nie mógł przyjechać, może go co zatrzymało, zapewne tak być musi; niewątpliwie, coś w niéj zawołało, on cię kocha i do ciebie należy! Ależ powiedział raz, że nie może znaleźć spokojności, jeżeli mnie którego dnia nie widzi, bo byłby pośpieszył tu w nocy, aby chociaż odwiedzić mnie na chwilę! Jak on starannie wszystko dla mnie urządza! mnie się często zdaje, że jestem jakąś księżniczką z bajki — ale kiedy go tu nie ma, wszystko mi się wydaje zimne i zamarłe!
Gdy Małgorzata jednego z ostatnich dni z podobnemi myślami stała w otwartém oknie swojego pokoju — gdy boleśnie wieczorem wyjrzała i dostrzegła na niebios błękicie zapalające się jedna po drugiéj gwiazdy, zdało się jéj, że z dala dochodzą do niéj dobrze znajome dźwięki — te gdy się zbliżyły i stały wyraźniejsze, Małgorzata poznała w nich pieśń, którą tak często śpiewała w nocy na kamieniach:

Matki rodzonéj nie znałam,
Nikogom ojcem nie nazwała;
Boże kochany, jestem sama!
Och! żadne serce nie jest mojém!

Brzmiało to tak boleśnie, a przytém tak mile, jéj mimowolnie gorące łzy z oczu popłynęły — zbliżała się do niéj własna jéj pieśń — dawne, ukochane dźwięki z przeszłych czasów! To znajdujący się w pobliżu Walter tak śpiewał — uczciwy Walter, zawsze dla niéj tyle przyjacielski i serdeczny, a któremu nigdy dostatecznie za to się nie odwdzięczyła. Pieśń ta dochodziła do niéj jak lekki wyrzut — zapomniała, że odmawiał uprawiania jéj ogrodu — chciała mu podziękować, że dawniéj zawsze był dla niéj tak dobrym, a i teraz jeszcze myślał o niéj. Mie mogła inaczéj i sądziła, że żadnego błędu przez to nie popełni.
Sługi widziały jak już o późniéj godzinie zbiegła do ogrodu, widziały jak idąc za słyszaną pieśnią, wyszła za bramę kraty.
Lecz Małgorzata szukała napróżno — wołała i błądziła tu i owdzie — nadaremnie. Nie znalazła Waltera... z daleka tylko słyszała, zamierający jak tchnienie, bolesny koniec pieśni rozlegający się po nocy:Oc „h! żadne serce nie jest mojém.“
— Jest on także tak samotny, ten poczciwy Walter, jak ty niegdyś byłaś, rzekła do siebie wtrącając — ale nigdy nie mógł być tém czém ty jesteś dla mnie, dodała, myśląc o księciu — ciebie kochać muszę, do ciebie duszą i ciałem należę — jemu mogłabym dopomódz jak bratu, mogłabym wszelkie dobro wyświadczyć — o wielki Boże na niebie, modląc się mówiła, wchodząc do sypialni — tak mi boleśnie, tak smutno — strzeż nas! Bądź przy moim kochanym Waldemarze i zwróć jego myśli i drogi ku mnie.
Gdyby książę słuchał był tych słów, zamiast zważać na słowa Schlewego, niejedno złe byłoby odwrócone, a tak pod zasłoną ciemności późnego wieczoru przybył z szambelanem w chwili, gdy Małgorzata następującego wieczoru, gawędząc swobodnie z Walterem, wyszła po za ogrodową kratę. Nie domyślała się, że ją śledzą z ukrycia, że to niewinne spotkanie szatańsko tłómaczą księciu, aby go na zawsze od niéj oddzielić.
Jéj miękka, czysta dusza chciała pocieszyć i dodać odwagi przyjacielowi przeszłości, który również sam jeden istniał na świecie, jak dotąd ona; nie wiedziała, że jéj tylko brakowało mu do szczęścia, że ją kochał, a ona jednak do niego-należeć nie mogła.
Gdy więc podała mu rękę na pożegnanie i rzekła:
— A zatém zawarliśmy pokój Walterze, i pozostaniesz zawsze przyjacielem biednéj Małgorzaty, choć nie chcesz przyjąć jéj pomocy.
Kiedy Walter ścisnął podaną sobie rękę i silnym męzkim głosem odpowiedział:
— Pozostanę wiecznie! — a potém szybko poskoczył w krzaki, aby powrócić do domu — Małgorzata wewnętrznie czynem swoim uradowana, wracając przez bramę do ogrodu, nagle uczuła w sercu swojém nieprzyjemną trwogę. W koło było ciemno — stanęła — liściaste lipy tak głęboki cień rzucały, że nie mogła poznać przedmiotu znajdującego się w pobliżu.
Ale wnet miało się wszystko wyjaśnić. Jakiś powóz wyjechał z cienia drzew ku krzakom po drugiéj stronie leżącym i okrążał wielkim łukiem. Małgorzata mimowolnie zbliżyła się o kilka kroków, bo pomyślała, że to może być powóz księcia, a on jéj nie zastał. Ale to być nie mogło, gdyż bramy nie spuściła z oka i książę zawsze przyjeżdżał konno. Wtém wyszli z krzaków dwaj panowie i przystąpili do powozu.
Małgorzata krzyknęła — nie mogła się omylić, był to rzeczywiście książę, a z nim ów jéj nienawistny — chciała pośpieszyć do powozu — widziała, że Waldemar przez chwilę zawahał się, czy ma odjechać — potém usłyszała słowa:
— Królewska wysokość chciałeś uniknąć sceny!
— Obietnica za obietnicę! Pan dotrzymałeś swojego słowa, ja dotrzymuję mojego!
Małgorzata widziała, jak książę ze swoim towarzyszem wsiedli do powozu — z piersi jéj wyrwał się krzyk — łono jéj biło — głos wewnętrzny mówił jéj, że to była stanowcza chwila. Ale była tak niewinna, że nie umiała wcale wytłómaczyć sobie przyczyny tego zajścia.
Powóz w ciemnéj alei znikł jéj z przed oczu.
Nazajutrz Małgorzata nadaremnie od godziny do godziny oczekiwała przybycia ukochanego. Dzień stał się dla niéj wiekiem, z każdą minutą wzrastało zakłopotanie. Ciągle jeszcze nie wierzyła, aby Waldemar kiedykolwiek ją opuścił i zapomniał, aby zburzył szczęście jéj miłości.
Niewypowiedziana trwoga opanowała jéj duszę, gdy nadszedł wieczór, a kurzawy wcale na drodze dojrzeć nie mogła. Późno dopiero udała się do łóżka — sen znikł z jéj błękitnych oczu — dręczyły ją trapiące marzenia — widziała jak ukochany od niéj się odwraca — jak znowu sama i opuszczona, a bardziéj jeszcze niż przedtém była nieszczęśliwa — czuła pod sercem niezmierny ciężar — łzy jéj zalewały jedwabne poduszki.
Biedna Małgorzato, oszczędzaj gorących kropli, które ból uśmierzają i ulgę przynoszą: dni próby dopiero się zaczynają.
Gdy pierwsze promienie słońca zajrzały do pokoju przez przetykane złotem firanki, podniosła się — szybko okryła się poranną szatą, drżącemi ze wzruszenia palcami otworzyła okna, i napawała się owiewającym ją świeżym zapachem.
Gdy słońce wyżéj podeszło, wyprawiła do księcia służącego z listem, który tchnął całą jéj szczerością — jeżeli po tém piśmie nie pośpieszy, jeżeli pisała napróżno i słowa jéj żadnego nie wywrą na nim wrażenia, wtedy niewątpliwie pragnie ją opuścić i zapomnieć.
Małgorzata czekała z trawiącą niecierpliwością, która raz nadzieją, drugi raz rozpaczą przejmuje — byłoby niewdzięcznie, aby ten, którego uważała jako zesłanego od Boga, który jéj miłość poprzysiągł, teraz miał ją porzucić.
Z gorączkowém wzruszeniem oczekiwała od niego znaku — dzień przeminął — blada i przerażona ujrzała nadchodzącą noc, noc długą, straszną. Niespokojna tam i napowrót przechadzała się po pokoju. Służące szeptały sobie rozmaite domysły i obawy — nie odpowiadała na ich pytania, nie słuchała pieśni Waltera, który jak obrońca jéj co wieczór błąkał się około wiejskiego domku... patrzała tylko na drogę, którą zwykle przybywał ukochany i słuchała — częstokroć zdawało jéj się, że słyszy zbliżające się tętnienie końskich kopyt, i śpieszyła do okna z radośnie błyszczącém okiem.
Nadaremnie — to nie on i nie do niéj jechał — jakiś obcy turkot omylił widzącą z bijącém sercem, jak jedna za drugą godzina upływa.
Nad ranem padła bezprzytomna na łoże, przy ktôrém klęczała — zamknęła zaczerwienione powieki — jéj zawsze tak ułudnie piękne, pulchne usta były blade i zimne — a gdy oprzytomniała, lodowaty mróz wstrząsał jéj ciałem — chciała się podnieść, ale drobne strudzone nogi wymówiły jéj posłuszeństwo.
Gdy służące do niéj przystąpiły, z ust jéj wybiegły jakieś słowa bez ładu, i wkrótce na jéj bladą i zimną twarz wystąpiły pałające rumieńce.
Utraciła przytomność, ale potęga jéj miłości była tak wielka, że nawet jéj gorączkę przemagała. Blizka śmierci nawet nad brzegiem wieczności duszą nieprzeparcie należała do tego człowieka, który ją natchnął bozką rozkoszą miłości, aby teraz, innemu napędzając, tém głębiej wtrącił w noc najokropniejszéj rozpaczy i opuszczenia...


ROZDZIAŁ XV.
Ulubieniec króla.

Przed wysokim, siwym murem, który co dziesięć kroków zdobiły ozdobione urnami filary, tam i napowrót przechadzały się szyldwachy z bronią na ramieniu. Chodziły blizko szerokiej drogi wjazdowéj, po któréj bokach stały ich budki, zawsze przebywając tę samą krótką przestrzeń.
Ten starodawny mur, po nad którym wystawały gałęziste, ocienione liśćmi drzewa, obejmował rozległy park, należący do ulubionego zamku Solitude. Każdego lata, gdy się już liście bujnie rozwinęły, a ciepłe dni już się ustaliły, król — w szczupłém towarzystwie wyjeżdżał na kilka tygodni do téj zachwycającéj, przed zewnętrznym światem ukrytéj oazy, aby bez przeszkody pędzić tam życie domowe. Każdy człowiek potrzebuje unikać ruchliwego życia, różnorodnych towarzystw, łowów, zabaw i użycia.
Dla takiéj błogiéj spokojności ów zamek letni najwłaściwsze nastręczał miejsce.
Wchodząc do parku szeroką, starannie wyrównaną drogą, idącą pod murem, przez otworem stojącą bramę u wejścia, otaczał człowieka chłodny cień. Po obu stronach wchodu leżały ogromne, z kamienia wykute lwy, a tu i owdzie z pomiędzy zieloności drzew i zarośli przezierały białe posągi. Szeroki liściasty korytarz zdawał się być bez końca — ale w dali błyszcząca mgła wodna wskazywała oku jakiś cel, który gdy się do niego zbliżono, tworzył ogromny wodotrysk, wznoszący się z obszernego bassenu niby aż pod obłoki, a opadające jego wody błyszczały nakształt perlistéj kurzawy, igrającéj wszystkiemi barwami tęczy.
Liściasta ściana tworząca szeroki, wysoki okrąg, otaczała bassen. Wszedłszy z alei do téj chłodnéj rotundy, w któréj liczne ławki zapraszały do odpoczynku, z lewéj strony widać było głęboko w zieleni ukrytą kaplicę, z prawéj zaś na pagórku ustrojonym klombami kwiatów i rzadkich drzew zamek letni. Składał się on z głównego korpusu i dwóch w kształcie wież licznemi arkadowemi oknami opatrzonych skrzydeł bocznych, których dolne piętra gęsto osłoniene były winną latoroślą.
Kto znowu nie dostrzegł z portyku przechadzających się dwóch szyldwachów, mogło mu się zdawać, że ten nieozdobny zamek służy za mieszkanie jakiemuś bogatemu prywatnemu człowiekowi. Kwitnące pomarańczowe drzewa rzadkiéj wysokości i wielkości otaczały półokrągłą przestrzeń, na którą się wchodziło, przebywszy pełne zapachu drogi do zamku.
Nad łukowatym, szerokim portykiem umieszczona była sztukaterya przedstawiająca herb królewski. Posadzki w chłodnym przysionku, ani marmurowych schodów wiodących do królewskich pokojów, nie zakrywał żaden kobierzec — nie stali tam gwarzący lokaje — tylko stary, siwy murgrabia, w którym po szramach na twarzy poznawano starego wojownika, jak Gerber strzegł króla, patrząc ze swojego okienka na drogę ku niemu wiodącą.
Na górze w przedpokoju znajdowano tylko służbowego flügel-adjutanta i przechadzającego się starego kamerdynera Bittelmana, królewskiego faworyta, który stał się dla niego tak nieodzownym, iż dzień i noc być na każde zawołanie.
Stary murgrabia chętnie rozprawiający o bohaterskich czynach w wojnie przeciw Napoleonowi, stojąc u swojego okienka często rozmyślał o dawnych wojowniczych czasach; nagle usłyszał czyjeś kroki na żwirowej drodze — ktoby to mógł przybywać, kiedy król jest na górze w swoim „zielonym gabinecie“ w którym najchętniéj przebywał, a żadnych prawie wizyt nie bywało, żadnych nie przyjmowano?
Przystąpił więc jak najbliżéj do szyby i wyjrzał na portyk. Jakiś słuszny, elegancki pan szedł śmiałym, spokojnym krokiem, jakby tu był u siebie w domu.
Miał na sobie letnią, lekką, cywilną odzież, piękne jego kształty doskonale odznaczającą, ciasno przystające spodnie i szeroki słomiany kapelusz z rzadkiéj plecionki. Na oślepiająco białym żabocie błyszczał mu brylantowy order — zresztą nie widać było na nim żadnéj kosztowności.
Stary murgrabia zamku Solitude nie znał tego pana z ciemno-blond brodą, a szlachetnie i regularnie wykrojoną twarzą — wyszedł więc ze swojéj izby na posadzkę przysionka.
Słuszny, męzko-piękny nieznajomy obejrzał się po parku, który tylko co przeszedł, i skierował się ku portykowi.
Był więc teraz w obrębie murgrabiego.
— Do kogo pan życzysz sobie? spytał krótko i ostro po żołniersku.
— Do króla, odpowiedziano.
— Jego królewska mość nikomu bez wyjątku nie udziela tu posłuchania musiano to już panu oświadczyć tam w parku!
Wysoki, przed murgrabią na posadzce stojący pan uśmiechnął się przyjaźnie.
— Ale pomimo tego ja stanowię wyjątek! Pozwól mi pan tu przejść na moją odpowiedzialność!
— To każdy mówić może, mam wyraźny rozkaz nie puszczać nikogo obcego na pokoje!
— Pan jesteś bardzo pilnym stróżem — bądźże przynajmniej łaskaw wymienić panu adjutantowi na górze moje nazwisko — jestem hrabia de Monte Vero.
— Przebacz, ekscellencyo, powiedział teraz murgrabia z nieco zakłopotaną pokorą, i podług dawnego zwyczaju mimowolnie stanął frontem: nie miałem jeszcze zaszczytu — nie mogłem się domyślić.
— Wyobrażałeś pan sobie zapewne hrabiego de Monte Vero w bogato wyszywanym mundurze, a tymczasem przybywa w prostéj cywilnéj odzieży; rozumiem, łaskawie mówił Eberhard. A więc otrzymałeś zawiadomienie, że ja stanowię wyjątek?
— Jedyny wyjątek, do usług, Ekscelencyo — nie na złe! dodał w krótkich przerwach, gdy Eberhard zwrócił się ku marmurowym schodom — bo nie potrzebuję obawiać się żadnéj niełaski.
— Kochany przyjacielu, jakże mógłbym się za to gniewać, że wiernie pełnisz swoją służbę! odpowiedział Eberhard i przyjaźnie poklepał starego po ramieniu; zapomniałem, że mnie nie znasz!
— Bardzo miły pan, pomyślał murgrabia, gdy wszedł na schody hrabia, któremu z rozkazu króla w każdym czasie wolno, było bez zameldowania się wchodzić na pokoje; à la bonne heure, coś podobnego to przyjemność sprawia i rzadko się zdarza!
Stary lubiał używać francuzkich wyrazów, a według jego mniemania nie każdy to potrafił, już aby pokazać, że walcząc z Francuzami spotykał się z nimi, już dla nadania sobie większéj powagi u reszty służby i domowéj czeladzi.
— Bardzo miły pani mruknął jeszcze raz wracając do swojéj izby, aby opowiedzieć o całym wypadku staréj ale jeszcze krzepkiéj i w bialutki czepek ustrojonéj pani murgrabinie, która robiąc pończochę zdrzemała się w wygodnym fotelu.
Eberhard zbliżył się do królewskich pokojów.
W przedpokoju zastał adjutanta, który ukłonił mu się z uszanowaniem i wskazał drogę przez salony do zielonego pokoju, w którym się znajdował król.
Bittelmann, kamerdyner z dobroduszną, starą, dobrze utrzymaną twarzą, niezmiernie się ucieszył, gdy postrzegł hrabiego, bo go wysoce poważał. Eberhard miał zawsze jakieś łaskawe słowo dla wiernego starca, dla tego też i dzisiaj przywitał go szczerze i życzliwie. Zdawało się, że hrabia de Monte Vero wszędzie gdzie się ukaże, wywiera jakiś błogi wpływ mimo wiedzy.
W ostatnich dniach zwiedzał w towarzystwie Marcina nowy wielki zakład w pobliżu kąpieli B., — zakład machin niezmiernéj rozciągłości, w którym pod kierunkiem majstra Lessinga, po zaopatrzeniu go znacznym dochodem i wydobyciu z małéj fabryki do tego zobowiązał, już przeszło kilka tysięcy robotników znalazło utrzymanie. Z głęboką radością widział, że ten zakład, któremu nadał nazwę „Johannesthal,“ blizki był przemiany w małe miasto, bo z jego rozkazu niezliczeni mularze i inni rzemieślnicy budowali zdrowe mieszkania dla pracujących w fabryce.
Eberhard po rozmówieniu się z budowniczymi i zdolnymi werkmajstrami, niejedną noc poświęcił na czynienie przygotowań i obrachunków. Banki angielskie i niemieckie, które odbierały ogromne summy przesyłane mu z Brazylii, dokonywały niezmiernych zaliczeń, jakich te przedsięwzięcia wymagały. Ale Eberhard sam ręką znawcy i z podziwu godną przezornością kierował wszystkiém — rozporządzał i rozdzielał, — stał na czele, tak, że tego nie widziano, i chwaląc wznosił, — jego mistrzowsko-kierująca ręka dała się uczuwać w kazdém miejscu, jego szlachetny, swobodny duch powiewał ożywiająco na olbrzymie przedsięwzięcia, którym poświęcał całą siłę, całe swoje królewskie bogactwo — i błogo mu było, że rozsiewał błogosławieństwo!
Po nieco przydłuższéj przerwie zapragnął dzisiaj zbliżyć się do króla, który go zwykle tak łaskawie przyjmował.
Przeszedł więc przez audyencyonalny salon do zamkowéj galeryi obrazów. Nie była ona wielka, ale zawierała rzadkie i piękne arcydzieła, którym król lubił przypatrywać się.
Eberhard znajdował się sam w tych pokojach, kroki jego rozlegały się po gładko jak szkło wyszlifowanéj posadzce — przed niektóremi malowidłami zatrzymywał się chwilowo i wreszcie wszedł na przedpokojowe kobierce, gdzie także nie znalazł nikogo ze świty. — Jeszcze tylko jedna portyera przedzielała hrabiego od króla, — zbliżył się ku niéj i odsunął połowę chcąc wejść do ulubionego pokoju monarchy.
Była to niewielka, ale wysoka przestrzeń z arkadowemi oknami, które otworzono, aby wchodziło tam przecudnie piękne powietrze parku. Komin, stoły, ściany tego pokoju składały się z malachitu, owego zielonego szlachetnego kamienia, który złożony z drobniejszych, a potém wyszlifowany, tworzy ciemnemi żyłami nakrapianą, gładką jak marmur powierzchnię.
Cały ten pokój, z kosztowném jego urządzeniem, był to dar cesarza rossyjskiego.
Zielone aksamitne krzesła, z wykładanemi malachitem poręczami, stały przy oknach i przy małym stoliku. Na innym stole na środku pokoju leżały mappy, książki i papiery; — na kominie stał zegar, który dźwięcznym tonem wybił właśnie piątą godzinę po południu.
Król stał blizko pierwszego okna przed pięknie wyrzeźbionym piedestałem, na którym ustawiony był olejny obraz średniéj wielkości, który przy wpadającém przez okno świetle występował w całéj swojéj piękności. Król stojąc przez pół zwrócony plecami do portyery, nie widział stojącego w niéj Eberharda, a wpoił wzrok w kobiecą postać, którą obraz przedstawiał, — wyglądał zatopiony w marzeniach i wspomnieniach — usta jego szeptały jakieś ciche słowa.
Król zawsze ten obraz miewał pod ręką — w stolicy stał on w jego pracowni — jeżeli wyjeżdżał, kamerdyner Bittelmann pakował go ostrożnie w umyślnie rozporządzoną skrzynkę palisandrową; — król nie potrzebował wydawać mu tego rozkazu bo wiedział, że gdziekolwiek będzie, obraz ten znajdzie zawsze w tym pokoju ustawiony, który w owém miejscu za najprzyjemniejszy uzna.
W pięknéj twarzy, ktôréj przypatrywał się wspomnieniami przejęty monarcha, Eberhard poznał tę samą księżnę, ktôréj większy obraz widział w zamkowéj sali Krystyny i teraz poznał przywiązaną do niego tajemnicę — niewątpliwie! Król kochał tę księżnę anielskiego oblicza, a niewyjaśnione powody, może polityczne względy, zmusiły go wyrzec się jéj i miłość poświęcić koronie! Wyniósł do siebie na tron teraźniejszą swoją małżonkę, okazywał jéj cały swój wysoki szacunek, nie zaniedbał uwagi ani względów, jakie król winien swojéj małżonce, — ale miłość jego, najgłębsze uczucia serca, należały wiecznie do pięknego wzoru tego obrazu!
Lecz gdzie się znajdowała księżna Krystyna? Nikt jéj nie wspominał — nic o niéj nie było słychać! Czyliż i ona na przekór skłonności swojéj, musiała przyjąć rękę dalekiego władcy? Albo może już nie żyła?
Eberhard, który z szybkością błyskawicy wpadł na te myśli, gdy bez ruchu stał u portyery, uważał za niewłaściwe być dłużej niemym świadkiem téj sceny i wkradać się w tyle delikatne tajemnice, które przed każdym ukryte być musiały.
Bolało go, że przeszkadzał królowi w téj cichéj godzinie, podobnéj do modlitwy — chciał więc odejść równie cicho jak wszedł, — — lecz wzrok króla padł na poruszającą się portyerę i na cofającego się Eberharda.
— Zostań przyjacielu, rzekł król widocznie przytłoczony bolesnemi uczuciami, i zasunął na obraz małą jedwabną firankę, a potém podał rękę hrabiemu de Monte Veto. Przystąp bliżéj, ty właśnie wchodzisz w téj smutnéj chwili! Nie umiem powiedzieć dla czego, może dla tego, żeś pełen szlachetnych uczuć, które poznałem, może także dla tego, że mi błogo jest mieć w tobie prawą duszę przy mnie, — zdaje mi się jednak, i niech to będzie dla ciebie równie jak i dla mnie zagadką, że jeszcze z innego powodu cieszy mnie twoje przybycie w chwili, w ktôréj żyłem wspomnieniami!
— Któż w życiu swojém nie musiał walczyć z niemi najjaśniejszy panie, a walcząc rozkoszować się? bo bozkie tchnienie, nieopisany zachwyt przejmuje takiego człowieka, jakby go wynagrodzić chciano za to, co mu potęga stosunków złego wyrządziła!
— Wielką prawdę powiedziałeś, hrabio de Monte Vero!
— Z doświadczenia, najjaśniejszy panie!
— Jakto! czy i w pańskiém życiu, którego skromność uważam za godną zazdrości, przychodziłoby żałować przeszłego szczęścia? Tego nigdy nie przypuszczałem!
— Historya życia mojego jest wielce wzruszająca, mój królewski panie! Ale już nabyłem tyle siły, że bez szkody umiera wyratować się z burzy, i przy całéj sile wspomnień nie zapominać nigdy moich obowiązków dla ludzkości!
— A mimo to wszystko masz pan nieprzyjaciół! powiedział król, który widocznie przypomniał sobie zarzuty i podejrzenia, które mu zręcznie podsuwać umiano.
— Te nas nie sprowadzą z prawéj drogi, najjaśniejszy panie, jeżeli według sumienia Bogu i ludziom służymy!
— Ale mogą nam szkodzić i do gniewu pobudzić!
— Są to błędy, najjaśniejszy panie, które przebaczać należy w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi, nie zawsze silniejszymi nad pokusy i namiętności!
Król zamilkł — zamyślony spojrzał na Eberharda, który mówił tak szlachetnie i w wykończenie piękném ciele zawierał doskonale piękne serce.
W téj chwili rozsunęła się portyera — ukazał się kamerdyner Bittelmann, który na srebrnéj tacy przyniósł wielki, zapieczętowany list.
— Dla pana hrabiego de Monte Vero, rzekł i podał list Eberhardowi: tylko co przyniosła go sztafeta.
— Nie wahaj się pan, otwórz list, radził król po odejściu kamerdynera; może zawiera ważne wiadomości!
— Są to raporta z Monte Vero, najjaśniejszy panie!
— Z pańskiéj niemieckiéj kolonii w Brazylii? Przeczytaj pan! ze współudziałem powiedział król.
Eberhard rozłamał pieczęć i pobieżnie spojrzał na listy — gdy czytał jeden z nich, mimowolnie twarz jego rozjaśniła się, oczy radością zaświeciły.
— Czy można obaczyć? Mnie mocno obchodzi pańskie dalekie księztwo!
Eberhard z ukłonem podał królowi żądane pismo — zawierało ono we wzruszających słowach wyrażone podziękowanie owych licznych wychodźców, których Eberhard spotkał w Londynie i wysłał do Monte Vero. Szczęśliwie tam przybyli i pomiędzy Niemcami pozakładali nowe ogniska, w których za staraniem Eberharda uniknęli nędzy i obficie wyżywić się mogli. Czego im odmówiła stara ojczyzna, to znaleźli w Monte Vero, tak z pełnemi i wdzięcznemi sercami założyciela ich szczęścia po Bogu najwyżéj cenili, i jak pisali, wszyscy się za niego modlili.
— Bardzo nie wiele brakuje, a zazdrościć ci będę, panie hrabio, rzekł wzruszony król. Jakże musisz być szczęśliwy! jaka to rozkosz cudowna, odbierać takie podziękowania!
— Wzniosła, tak jest, najjaśniejszy panie! Módz uszczęśliwiać jest to rozkosz niezrównana — ona nam Boga przybliża! Podobne jak ta chwile przeważają tysiączne: biada!
— Powiedziałeś pan poprzednio, że historya życia pańskiego jest bardzo wzruszająca — pozwól wyznać, że niecierpliwie pragnę ją poznać! Wierzaj, że nietylko dla prostéj ciekawości pozwalam sobie zapytać cię, czy godzien jestem wysłuchać opowiadania historyi życia twojego?
— Mój królewski panie! broniąc się przerwał Eberhard; lecz król wziął go za rękę i zaprowadził na sofę stojącą przy oknie i zakrytym obrazie.
— Chciałbym poznać drogi, które pana doprowadziły do celu, do jakiego teraz doszedłeś! powiedział król siadając obok Eberharda.
— Jeszcze nie doprowadziły najjaśniejszy panie — dopóki żyjemy, zawsze mamy coś do dopięcia i do osiągnięcia!
Letni wieczór zapadł nad parkiem, — słońce znikło za ciemno-liściastemi drzewami, — tu i owdzie walcząc z ostatnim brzaskiem dnia świeciła na niebie gwiazda, — cudna spokojność panowała wszędzie, a przerywały ją tylko kiedy niekiedy melodyjne pieśni usypiających ptaków, — orzeźwiające, wonne tchnienie wiało z parku przez wysokie otwarte okna do zielonego pokoju, w którym król siedział obok Eberharda jak przyjaciel obok przyjaciela.
Otaczał ich łagodny półcień, który dziwnie zgadzał się z zeznaniami obu tych ludzi w tak wzruszającéj chwili.
Eberhard swoim mimowolnie tyle potężnym i do serca przemawiającym głosem tak zaczął:
— Tajemnicy mojego urodzenia do dziś dnia nie udało mi się wyśledzić! Téj, która mi dała życie, nie widziałem nigdy — gdy się moje pojęcia obudziły, ujrzałem się pod opieką starego, pełnego miłości człowieka, którego ojcem nazywałem, i który raz upominającym słowem, co wiecznie w duszy mojéj brzmieć będzie, powiedział mi: że przy mojém urodzeniu stała na niebie gwiazda z ognistym ogonem, kometa, z którą łączono dziwne przesądy.
Stary ojciec Jan żył jak zakonnik, a lud wiejski czcił go jak zesłańca bozkiego. Wychował mnie w swojéj pustelni i nauczył obcych języków, wypadków przeszłości, tudzież krajów tego świata.
Był to uczony, pobożny mąż, ale wcale nie świętoszek.
Niedaleko od naszéj klauzury wznosił się dumny staroświecki zamek. Dachy jego wystawały w powietrze, panowało tam bogactwo i rozrzutność. Zamek ten należał do hrabiny W. Ponińskiéj, zamieszkiwała w nim przez zimę i wiosnę z jedyném dzieckiem, piękną małą dziewczynką. W lecie wyjeżdżała do dalekich kąpieli lub też do Paryża albo Włoch.
Mała Leona przychodziła często ze swoją służącą do ojca Jana, a ja byłem towarzyszem jéj zabaw. Już wówczas przy swobodnych grach naszych okazywała chęć panowania i dumę, ale to mi się podobało, chętnie też bawiłem się z małą ładną Leoną!
Gdy wyrosłem, a zacny ojciec widział, że się sil nie rozwinąłem i z nauk jego korzystałem, oświadczył mi pewnego dnia, że czas już pomyśleć o mojéj przyszłości. Z całą troskliwością i miłością zapytał mnie, jaki stan obrać sobie zamierzam? a ja pełen młodzieńczego zapału zawołałem:
— O! ojcze Janie, — kochany ojcze Janie, chciałbym być żołnierzem, — oficerem! To jest najwyższe moje życzenie!
Widzę jeszcze łagodny uśmiech, jaki osiadł na jego czcigodnych rysach, gdy te natarczywe słowa wymówiłem.
— Tak i ja też myślałem, Eberhardzie, powiedział spokojnie i jak zawsze z ojcowską godnością i troskliwością — w spełnieniu życzeń twoich nie doznasz żadnéj przeszkody! Idź w świat, zaciągniéj się pod sztandary wielkiego wojska i bądź odważnym, wiernie swoje obowiązki spełniającym żołnierzem! Uczyłeś się tyle, że bez trudności w krótkim czasie otrzymasz stopień oficerski. Dam ci wszystko, czego potrzebujesz. Oto masz tu papiery, których od ciebie żądać będą, a oto pieniądze, abyś nie cierpiał niedostatku!
— A jak się nazywał twój ojciec Jan? przerwał król opowiadającemu.
— Jan von der Burg, najjaśniejszy panie! Jako Eberhard von der Burg wstąpiłem do wojska naszego sąsiedniego kraju.
— Von der Burg jest to stara, bardzo stara szlachta, panie hrabio. — I wyrzekłeś się pan tego nazwiska?
— Ponieważ je nieprawnie nosiłem, mój królewski panie! Przewodnik życia mojego, ukochany, wspaniałomyślny mąż, który mnie wychować, — ów Jan von der Burg nie był ojcem moim! W godzinę śmierci wyjawił mi część tajemnicy, która na życiu mojém ciąży!
— Jakież więc było pańskie prawdziwe nazwisko?
— Ojciec Jan umarł, zanim to mógł mi powiedzieć! odrzekł Eberhard.
— I nie znalazłeś pan żadnego dokumentu, żadnego pisma o tém?
— Nic, mój królewski panie! Musiałem zdobywać sobie nazwisko. Ale wyprzedzam wypadki! Młody Eberhard von der Burg bardzo prędko został oficerem, bo służbę pełnił gorliwie i punktualnie. Był to wysmukły żołnierz, który jak codziennie mówiono, dzielnie wyglądał w kawaleryjskim mundurze. Owszem, sam nawet stary ojciec Jan nie posiadał się z radości, gdy obaczył swojego wychowańca, który przybył odwiedzić jego do — mek, — uściskał on mnie i błogosławił, — starzec, który zbliżał się do kresu dni swoich, młodzieńca, który śmiało i dziko wdzierał się w życie!
Wtedy los twardy zrządził, że ujrzałem znowu Leonę, młodą hrabiankę Ponińską, ktôréj dziecinnych zabaw byłem niegdyś wspólnikiem, Z dziecka wyrosła na pannę dziwnéj piękności! Nie, nie była to jeszcze panna, ale pączek, który mnie silnie do siebie pociągał, którego obraz ciągle mnie ścigał, — bez którego mniemałem, że żyć nie zdołam! Ciemne pożerające spojrzenia Leony gorącemi płomieniami rozgorzały w mojéj duszy, — rozżarzała płomień we mnie wybuchły — dała mi poznać, że się jéj podobałem!
Niewypowiedziana rozkosz tego pierwszego — wyznania trwała krótko, jak sen letni!
Hrabina Ponińska wyjechała ze swoją piękną córką Leoną do Paryża, — mówiono, że szukała dla niéj milionera, bo była zadłużona, a długoletnie marnotrawstwo tak wyczerpało jéj ogromny majątek, iż hrabina ujrzała się zmuszoną sprzedać swój wysoki, dumny zamek.
Ja zaś, oszalały zapałem mojéj miłości, postanowiłem pośpieszyć za nią! Ojciec Jan ostrzegająco podniósł palec — było to po raz pierwszy, że nie usłuchałem słów mojego ojca — pierwszy i jedyny raz!
Leona stała przed duszą moją — z zachwycającym uśmiechem, piękna jak rozwijający się kwiat południa — dumna jak córka cesarza! Musiała być moją, musiałem ją dostać i posiadać — za nią byłbym oddał duszę, zbawienie!
Eberhard umilkł na chwilę, — król z błyszczącym wzrokiem słuchał jego opowiadania, — noc letnia zapadła. Stary kamerdyner, zdziwiony; że tak długo nie słychać przywołującego dzwonka, ukazał się na progu, aby zapalić kandelabry, — lecz król dał mu znak, aby nie przeszkadzał — bo księżyc, który właśnie wzniósł się po nad drzewa, czarownie jasno oświecał zielony pokój.
Przejęty wspomnieniami Eberhard mówił daléj:
— Dobry, kochany ojciec Jan, uległ moim palącym żądaniom — awansowałem i pośpieszyłem do Paryża, aby — prosić hrabiny o rękę Leony. Miłość moja wzrastała, ilekroć ujrzałem tę pyszną istotę, — a ona wysłuchała mnie! Hrabina zezwoliła, bo jéj powiedziałem, że nic nie żądam, niczego się nie spodziewam, prócz posiadania Leony!
Wówczas miałem lat dwadzieścia — Leona dziewiętnaście — najwyższe życzenie, najpiękniejszy cel osiągnąłem! Rozpływałem się uszczęśliwiony, przytuliłem ubóztwioną do mocno bijącego serca!
Nadeszły tygodnie niewypowiedziany rozkoszy. Matka Leony mieszkała w Paryżu zupełnie oddzielnie od nas; my obraliśmy sobie za miejsce pobytu kąpiele w B., bo mnie tam przeniesiono. Odwiedziliśmy oboje ojca Jana, a ten najlepszy, najszlachetniejszy człowiek swojego czasu, cieszył się podzielaniem z Leoną mojéj miłości, bo widział, że bez posiadania jéj nie mógłbym być spokojnym; — lecz Leona, bujnie piękna, dumna kobieta, podczas tych odwiedzin objawiła żądanie jak najrychlejszego powrotu do ruchliwego, różnorodnego życia w kąpielach, jakby tam tylko przyjemność znajdowała!
To szczególne naleganie, które ojca Jana ciężko obrazić musiało, przypisywałem bolesnemu uczuciu, doznawanemu na widok z dala ukazujących się murów jéj utraconego zamku, — nie wiedziałem, że Leona na wzór matki swojéj żywi w sobie pełno dzikich namiętności i żądz.
Kiedyśmy powrócili do B., a ja na nowo okazywałem całą gorącą miłość moją małżonce, mojemu drugiemu ja, — nagle i nieprzygotowanego dotknął pierwszy straszliwy cios losu, jak oślepiający, pustoszący piorun.
Leona, pomimo próśb moich przystąpiła do stołu gry — rujnowała nas, gdyż w nadziei wygranéj, pożyczała, na weksle różne summy i przegrywała je, a ja ich zwrócić nie mogłem! O mało nie oszalałem — byłem narażony na wstyd, jeżeli nie znajdę punktu wyjścia! a niemiałem nikogo w świecie, komu mógłbym się zwierzyć!
Były to dni pełne udręczeń, aż nakoniec postanowiłem udać się do ojca Jana! Dopomógł, ofiarując mi swój grosz ostatni!
Leona, spodziewając się wkrótce ciężkiéj godziny, święcie mi poprzysięgła, będąc w dobrém usposobienia, że dla mnie tylko żyć będzie — a gdy mnie wkrótce potém udarowała dzieckiem, śliczną dziewczynką, i podała mi ją, o wszystkiém co zaszło zapomniałem, wszystko przebaczyłem, tuląc do łona matkę i dziecię!
Zdawało mi się, że spodziewane szczęście rzeczywiście i trwale do mnie wraca; najwyższéj rozkoszy, jaką człowiek uczuć może, doznawałem wówczas, gdy dziecię moje rączęta do mnie wyciągnęło i z wypogodzoną twarzą ojca wołało, — o! ten dla każdego innego niezrozumiały głos małéj, milutkiéj istoty tak mnie uszczęśliwiał, bo tylko rodzicielskie serce rozumie tę mowę!
Były to błogie dni! Nie powstawała we mnie żadna wątpliwość, żadna nieufność nawet i wtedy, gdy pewien młody Włoch, który przejeżdżając przez Niemcy, bawił w B., coraz bardziéj się do nas przyłączał i prosił mnie o przyjaźń. Nawet gdy dostrzegłem, że spojrzenia jego, gdy sądził, że nikt go nie uważa, dzikim ogniem żarzące się zawisły na pięknéj mojéj żonie, nie przypuszczałem, aby Leona chociaż tylko uściskiem ręki przeniewierzyć mi się mogła! Wszystkiemu byłbym wówczas uwierzył, tylko nie temu, że ona tak niewypowiedzianie kochająca, zdradzać mnie mogła!
Francesco, ów młody Włoch, często usiłował zabierać mnie z sobą na rozmaite rozrywki, a gdy Leona, jak mówiła, z powodu mojéj utrudzającej służby, namawiała mnie, abym przyjął jego zaproszenia, często zatém odbywaliśmy wspólne wycieczki po pięknéj okolicy. W towarzystwie Francesca nigdy nie znajdowałem przyjemności, jego niepokój i szczególna uprzejmość nie podobały mi się, ale ten mój instynktowny wstręt przypisywałem trudności, z jaką zawsze zawierałem przyjacielskie stosunki.
Dziecię moje miało już prawie dwa lata, gdy pewnego dnia Francesco, który często oznaczał godzinę swojego odjazdu, ale ją późniéj zwłóczył, zaprosił mnie, abym poszedł z nim na włoską operę, która w B. dawała przedstawienia. Leona odmówiła nam swojego towarzystwa, oświadczając, że niezdrowa, lecz tak mile namawiała mnie, chcącego przy niéj pozostać, abym poszedł posłuchać pięknéj muzyki, że nakoniec uległem połączonym prośbom obojga, i wyszedłem z domu z młodym Włochem, pożegnawszy Leonę, jak zawsze gdy wychodziłem.
Nie domyślałem się, że to będzie pożegnanie na całe życie — nie domyślałem się, że ściskał mnie wąż i tak mile tulił do siebie!
Francesco wydał mi się wzruszony i bardziéj niż zawsze niespokojny, — ale to mnie nie uderzało, bo często bywał taki!
Swobodnie rozmawiając poszliśmy na operę. Słuchałem dźwięków muzyki i znowu żałowałem, że Leona nie dzieli zemną téj przyjemności.
Po ukończeniu pierwszego aktu, Francesco na pozór wielce uradowany, oświadczył mi, że na dole na inném miejscu znajduje się bardzo blizki przyjaciel jego, i prosił, abym mu wybaczył, że mnie na kilka minut opuści, dla przywitania tego przyjaciela.
Prosiłem, aby postępował bez względu na mnie.
Gdy Francesco wyszedł, zbliżyli się do mnie dwaj od dawna znajomi mnie oficerowie i prosili, abym się udał za nimi. Głosy ich tak były uderzająco poważne, że pomyślałem o pojedynku, albo o jakiéj honorowéj sprawie, co mnie jednak spotkać nie mogło.
Gdybyśmy wyszli z teatru, już było ciemno na ulicach — obaj oficerowie prosili mnie, abym niezwłocznie pośpieszył do mojego mieszkania! Spojrzałem na nich zdziwiony — oni już od kilku tygodni wiedzieli o okropności, o któréj i ja się nakoniec dowiedziałem! Z powagą, która o mało nie obraziła mnie, ścisnęli, mi rękę i prosili, abym spokojnie i rozważnie działał, jak zwykli mnie zawsze widzieć postępującego.
Ani słowa nie wyrzekłem, — przyjęty straszną wątpliwością szybko pośpieszyłem ku domowi, w którym wiedziałem, że znajdę żonę i dziecię.
Dusza moja drgała duch uciekał, gdy wszedłem na schody prowadzące do moich pokojów.
— Spokojnie, powiedziałem sobie — dowiesz się wszystkiego.
W sam czas przybyłem, aby pochować wszystko najdroższe, najświętsze — znalazłem Leonę, moją żonę, która przed godziną tak mile zapewniała mnie o swojéj miłości, w objęciach rywala — cofnąłem się w tył, bo widok ten był dla mnie za straszliwy.
Leona spoczywała w objęciach Franciszka!
Eberhard pokonany wspomnieniem przycisnął ręce do twarzy — serce króla biło głośno i gwałtownie.
— Co powiedziałem, co uczyniłem, opowiedzieć nie umiem — poskromiłem rozpacz — przycisnąłem do piersi pięść chcącą porwać za pałasz, bo musiałem powiedzieć sobie, że ten rozrywacz małżeństw, co poskoczył blady i struchlały, gdy ta bezczelna padła, był ofiarą jéj uwodzenia! Oszczędziłem go — moja żona tylko była winną, bo zwalczywszy przestrach, powstała i zimno wyznała mi, że spokojnego, cichego życia znieść nie może.
Zdawało mi się, że runęły wszystkie filary mojéj duszy, — że nagle zostałem żebrakiem — od Boga i ludzi opuszczonym żebrakiem.
Ale byłoby to rzeczą politowania godną, upadać na duchu z powodu téj niegodziwości mojéj żony, którą po Bogu i po ojcu moim najbardziej kochałem — wziąłem dymissyę, bo po téj nocy dłużéj w dotychczasowych stosunkach żyć nie mogłem, i z zakrwawioném sercem pośpieszyłem do osiwiałego Jana, aby go na wieki pożegnać!
Jego szlachetna dusza i teraz jeszcze bozki wpływ na mnie wywierała, chociaż ciało jego było upadające i słabe. Przyszedłszy do siebie, pozostałem przy nim, i po kilku dniach zamknąłem na zawsze jego strudzone oczy.
Ach i wtedy jeszcze nie skończył się dla mnie szereg ciężkich dolegliwości!
Leona wzbraniała się wydać mi moje dziecię, a prawa przyznały, że ma przy niéj pozostać do szesnastego roku życia!
Wtedy opanowała mnie nieprzeparta chęć uciekać, uciekać daleko, — na pustynię — aby tam na niezaludnionéj przestrzeni znaleźć znowu Boga i przetrwać boleści. Nie wiedziałem sam dokąd się mam udać — ale musiało to być gdzieś nieskończenie daleko, aby jak najprędzéj uniknąć owego wspomnienia, owego obrazu przeszłości.
Uciekłem za morze! Przeszło rok przebywałem w różnych skonach Nowego Świata, gdzie tylu ludzi szuka drugiéj ojczyzny.
Walcząc z niedostatkiem, tysiące razy zagrożony śmiercią, wielkość i wszechmocność Boga codzień silniéj poznawałem — zmuszony co godzina prawie okupywać życie moje, czułem się szczęśliwym — a przecięż byłem sam i opuszczony na świecie jak żaden człowiek! Odebrano mi wszystko co kochałem, co posiadałem, tego, którego miałem za ojca, moją żonę, moje dziecię! moje nazwisko nawet utraciłem, bo to, które nosiłem, nie należało do mnie....
Wtedy to poznałem, że boleść i opuszczenie dochodzą do szczytu, w którym śmierć zdaje się być upragnioném dobrodziejstwem, — w którym wszystkie siły nasze zebrać musi my, aby téj śmierci nie pożądać.
Lecz przemogłem pokusę, i mam to zadowolenie, że już od owego czasu śmierci się nie obawiam!
Jako „Eberhard“ przebiegałem wtedy całe ogromne państwo, zwane Brazylią, w którém naówczas toczyły się straszliwe walki. Zahartowanemu w sile, udało mi się ocalić życie cesarzowi Pedrowi, nie wiedząc kto on był i kogo z rąk nieprzyjacielskich wyrwałem, gdy zwyciężone wojsko opuściło go! On mianował mnie hrabią de Monte Vero, darował mi pustą przestrzeń kraju, noszącą tę nazwę, na ktôréj uprawienie i użyźnienie potrzeba było kilkuletniéj mozolnéj pracy, jakiéj właśnie wielce pragnąłem!
Przeminęły lata i nadszedł czas, w którym nakoniec wolno mi było prawnie zażądać mojego dziecka — dziecka, ku któremu tęskniłem!
Wyjechałem z Monte Vero, zostawując je w ręku wiernych zarządców, i odpłynąłem do ojczyzny. Przybyłem do niéj ze wspomnieniem, które błogość mi sprawia i wiecznie prowadzić mnie będzie jak piękna gwiazda życiu mojemu przewodnicząca, ze wspomnieniem o ojcu Janie! W pobliżu B. wystawiłem mu pomnik!
— Donoszono mi o tém, powiedział król — ale gdzież jest dziecię, jedyny klejnot przeszłości?
— Dotąd go nie znalazłem! drżącym głosem zakończył Eberhard swoje opowiadanie.
— Straszliwy los! szepnął król.
— Straciłem dziecię — całą ludzkość biorę w moje objęcia! Niech to będzie mojém wynagrodzeniem!
Księżyc jasno oświecił obie postaci w zielonym pokoju — Eberhard powstał — w oczach króla coś błyszczało — promieniały one rzadkim, kosztownym połyskiem!
Milczący, niezdolny słowa wymówić monarcha, zamknął hrabiego de Monte Vero w swoich objęciach, bo król był do niego podobny, bo miał wzniosłą, szlachetną duszę.


ROZDZIAŁ XVI.
Książę Waldemar i cień jego.

W kilka tygodni po wyżéj opowiedzianém, za nadejściem wieczoru, dwie w ciemne płaszcze otulone postaci przechodziły wązką ulicą stolicy.
Padał drobny, przenikliwy deszcz i wkrótce pokrył bruk brzydką, ciemną barwą. Przy słabém świetle miejskich latarni tém trudniéj można było rozpoznać obu przechodniów, że kapelusze głęboko na twarze nasunęli, a płaszcze mocno na ramiona powciągali. Jeden szedł nieco naprzód, i jak się zdawało, miał szpadę przy boku, bo złotem wyłożony koniec pochwy połyskiwał niekiedy z pod płaszcza. Drugi szedł za nim nieco z boku, a jego zgarbiona ciemna postać, wlokąca się za idącym naprzód, i stąpająca tak, że ją zaledwie słychać było, sprawiała wrażenie cienia. Kiedy niekiedy blizkość latarni pozwalała zauważyć, że na lewą nogę nieco kulał.
— Czy tutaj? zapytał krótko przy rogu bocznéj ulicy idący naprzód — nie znam nazwisk tych ulic!
— Bardzo jasno, królewska wysokości, — tutaj na lewo drugie drzwi, odpowiedział zapytany i wskazał ręką wysoki i długi mur, ciągnący się po téj stronie, gdy po drugiéj stały nizkie domki, w których oknach po części błyszczały ciemne światełka.
— Szczególną przedsiębierzemy awanturę, i muszę ci wyznać, baronie, że dotychczas dosyć nieprzyjemną. W taką pogodę na ulicy!
— I do tego pieszo! Jesteśmy już na miejscu!
— Drzwi zamknięte! rzekł książę Waldemar, bo to on nie wahał się swą białą rękawiczką dotknąć zmoczonéj klamki.
— Racz mi królewska wysokość pozwolić usunąć tę trudność! szepnął szambelan von Schlewe, i przystąpił tuż do wysokich i szerokich drzwi w murze.
Książę usunął się mówiąc:
— Piękna miss Brandon, jak widzę, zamyka się na zamki i zasuwy!
— Czyliż piękność może się strzedz dostatecznie? Wreszcie to niewątpliwie, królewska wysokości, że to nazwisko jest tylko przybrane — piękna cudzoziemka jest z rodu hrabianka! szepnął Schlewe i ostrożnie zapukał.
— Nie można jéj odmówić pewnéj szlachetności w postaci i ruchach. Pan zapewne wiesz jéj prawdziwe nazwisko?
— A nawet, królewska wysokości, pozwolę sobie wydać je, skoro zobaczymy piękną hrabinę!
— Dlaczegóż dopiero wtedy?
— Aby podwyższyć wrażenie! śmiejąc się szepnął szambelan, a za murem dały się słyszeć nadchodzące kroki.
Czy służąca Leony wiedziała, że przybędą ci dwaj panowie, którzy czekając stali pod bramą? Tak sądzić, należało, bo śmiała się, gdy się do nich zbliżała.
— Kto tam? spytała jednak ze wszelką ostrożnością.
— Otwórz, mała Zerlino! poszepnał Schlewe.
—Proszę o hasło, abym wiedziała, kto pan jesteś; dzisiaj bardzo łatwo można być oszukanym!
— Dziecko, my mokniemy na deszczu!
— I ja także, jaśnie wielmożny panie!
— Leona i Eberhard! szepnął Schlewe, który nadaremnie usiłował wywiedzieć się od służącéj o stosunkach obu tych osób i ich imion użył za znak zaufania.
Ostrożnie a jednak nieco skrzypiąco po dwakroć obrócono klucz w zamku — poczém drzwi ustąpiły pod naciskiem szambelana.
— Gdy Zerlina, bardzo miła pokojówka, drzwi szybko zamknęła, książę i jego towarzysz weszli na dziedziniec, po którego obu stronach rozciągały się ogrodnicze zakłady.
Przed nimi w ciemnych zarysach wznosił się wysoki i rozległy budynek, który zamieszkiwała tylko Leona i jéj służba. Zdawało się, że z pokoju wychodzącego na przednią część pałacu dolatują czarowne dźwięki muzyki.
Zerlina lekko i zgrabnie poskoczyła ku wchodowi na przeciw obu panom czarno wyglądającym, bo ostrożna pokojówka zgasiła światło.
— Raczcie panowie podać mi ręce, szepnęła; ja poprowadzę! Zaufajcie mi zupełnie, ale nieostrożnym głosem nie zdradźcie ani siebie ani mnie! Hrabina jest straszna, gdy się rozgniewa, a moglibyśmy wszyscy wyjść bardzo źle, gdyby nagle postrzegła, że jéj przeszkodzono w najrozkoszniejszych i najwygodniejszych chwilach! wyznała pokojówka z pewną zalotnością.
— Nie obawiaj się, mały wróbelku! odpowiedział szambelan, biorąc Zerlinę za lewą rękę, bo księciu podobało się, aby go mała prawą ręką dla poprowadzenia ujęła.
— I dokądże nas prowadzisz? z chytrym uśmiechem zapytał von Schlewe.
— Do sypialni hrabiny! szepnęła zalotnica tonem, któryby można nazwać rozkosznym.
— Wybornie, masz widzę rozumek! cicho rzekł szambelan, a jakaś szczególna przyjemność przyjęła jego chude ciało.
— O, nie ma nic piękniejszego nad hrabinę! To rozkosz patrzeć na jéj przecudne kształty — czy uwierzycie panowie, że one mnie samą oczarowują, że nigdy dosyć często i dosyć długo napodziwiać się ich nie mogę?
Temi nieco za nadto swobodnemi słowy przemawiając pokojówka Leony prowadziła obu panów przez ciemny korytarz, późniéj cicho i ostrożnie po schodach na górę, a potém znowu po marmurowéj posadzce, na któréj tylko piasek skrzypiał pod nogami.
Książę i wlokący się za nim szambelan szli za nią — jasne światło padło nagle na twarz jéj i ich towarzyszy — znacząco położyła palec na ustach i szła naprzód.
Książę i jego kulawy szambelan udali się za nią. W oświetlonym korytarzu nie było nikogo, tylko muzyka pierwéj brzmiąca z cicha, teraz wyrazniéj słyszeć się dawała.
Szli przez wygodnie ogrzaną przestrzeń, wysłaną miękkiemi kobiercami. W niszach stały cudownie pięknych kształtów popiersia i posągi, wnętrza tych nisz ubrane były bluszczem i ciemno-zielonemi pnącemi się roślinami. Na ścianach widziałeś malowidła fresco, a na nich tu oczarowanych satyrów i przecudne dryady, tam faunów i półboginie otoczone winną latoroślą i owijające się. Obrazy te, jak przyznał książę, malowała mistrzowska ręka. W głębi zaś, do ktôréj się teraz zbliżyli, książę i jego szambelan ujrzeli obraz, który w spoczywającém na nim półświetle, prawdziwie czarowne sprawiał wrażenie — była to Wenus, urodzona z piany, wystająca z pośrodka morskich bałwanów, — pięknemi rękami odrzucała długi ciemny włos na grzbiet — gołębie latały po powietrzu, — uśmiechając się patrzała na wynurzającego się ku niéj z pomiędzy fal amora.
Zerlina zostawiwszy swoim towarzyszom chwilkę czasu do przypatrzenia się przygotowawczo temu pięknemu malowidłu, które im tylko podziwiać wolno było, otworzyła ciężką, podwójną portyerę.
Szambelan von Schlewe nieznacznie spojrzał na twarz księcia, gdy ten wchodził do pokoju, który mu służąca otworzyła — poczém szedł za nim krok w krok.
Pokój ten urządzony był ze wschodnim przepychem i wygodą. Perskie dywany dziwnéj piękności barw okrywały podłogę i wisiały na ścianach. Sufit stanowiły obrazy w medalionach, przedstawiające postaci bożków. Pięć lamp, przykrytych różowemi matowanemi szkłami, wisiało tam rzucając czarowne różowe światło. Przy ścianie stało białą jedwabną kotarą osłonione łoże hrabiny, z bujającemi, koronkami obszytemi poduszkami. Białe marmurowe filary, otoczone girlandami kwiatów, wznosiły się w czterech rogach łoża. Śliczne marmurowe stoliki, z nogami z fantastycznych złoconych figur; krzesła i nizkie sofy z bogato zdobnemi, złoconemi poręczami, marmurowe posągi, tu wazony z kwiatami i owocami, tam znowu większe na kosztownych, cyzelowanych podstawach w najzupełniejszym smaku stanowiły przybranie tego przybytku.
W ścianie naprzeciwko łoża znajdowała się jasno jak w dzień przez niezliczone płomienie oświetlona nisza, z zasuniętemi firankami — tworzyły ją kryształowe lustra, których wysokość i zręczne ustawienie dozwalały królowéj tego przybytku, stojąc na kobiercu w niszy, przeglądać się i przypatrywać sobie ze wszech stron. Jedno lustro, nakształt drzwi, za naciśnięciem służącéj, ustąpiło i otworzyło biały marmurowy pokój do kąpieli, w którym nie było żadnych więcéj drzwi ani okien.
Tu wyjawiały się czarujące tajemnice najudatniejszéj niewieściéj piękności; w lustrach tego pokoju, wolna od wszelkich okryć Leona, podziwiała całą wspaniałość swoich kształtów, — tego lustra zapytywała, czy może panować nad oczami i zmysłami — a obraz wtedy jéj się przedstawiający był tak wykończenie plastyczny, tak zachwycająco piękny, że jak niegdyś Narcyz kochała się w obrazie swojéj postaci, jakby widziała kształty innych opływała w rozkoszy, że może podziwiać ludzką piękność!
Gdy wracała do niszy, okrywała jéj członki szeroka jedwabna zasłona — a ta znowu opadała, gdy zasunęła kotarę łóżka i weszła w jego miękką, jedwabną pościel.
Książę i von Schlewe, znowu za nim na boku stojący, słuchali dochodzących do nich miękkich tonów wioli i basetli.
Zerlina zbliżyła się do portyery, którą zaledwie można było rozróżnić od zwieszonych kobierców, skinęła na obu, których wprowadziła do téj świątyni piękności i rozkoszy, aby przystąpili bliżéj — potém poskoczyła lekko i cicho do lamp i tak dalece stłumiła ich światło, że książę i tuż przy nim stojący szambelan tém lepiéj przez otwór w portyerze widzieć mogli co się dzieje w jasno jakby słońcem oświetlonym salonie.
W tym salonie piękność wyprawiała ucztę!
Książę, którego oko zapewne było strudzone, zaledwie mógł ukryć swoje zdumienie i upodobanie, tak, że blady, tryumfująco uśmiechnięty szambelan, który z szatanskiém wyrachowaniem sprowadził tu księcia, cicho poszepniętém słowem przypomnieć mu musiał, aby się za portyerą nie zdradził.
Szambelan von Schlewe, który jak cień stał za księciem, a jak szatan czarował go obrazami, o których wiedział, że nie oprze się żaden człowiek, jeżeli w jego żyłach płynie krew gorąca, cieszył się tém, że ten, który na mocy swojego nazwiska był jego panem i rozkazodawcą, teraz był jego niewolnikiem, bo podsycał jego namiętności.
A Leona — owa pulchnie piękna, ułudna postać, czy nie miała udziału w tym tak przebiegle ułożonym planie? czy na prawdę nie wiedziała, iż za zasuniętą portyerą czatuje książę, gdy ona na wpół siedzi, na wpół leży na miękkich, sprężystych poduszkach sofy?

Czy fałdy ciężkiéj, ciemno-czerwonéj atłasowéj sukni, nie naumyślnie były tak wysoko podniesione, albo może to tylko spodnie okrycie, które aby się czuć swobodną i dla wygody podczas dolce far niente, przełożyła w tych wieczornych godzinach nad uciążliwą, modnie uciskającą suknię ogoniastą?

Tak się na prawdę wydawało, bo przezroczysta zasłona jak powiewne tchnienie leżała na czerwonéj szacie, i tylko dla tego okrywała piękne, pulchne kształty, aby przez tkankę jeszcze bardziéj nęcąco i tajemniczo wyglądały i zdradzały się. Na zgrabnie założonych jedna na drugą nogach miała ciemno różowe buciki — u góry ciemnym jedwabieni gustownie ubrane, tak, iż zdawało się, że pulchnie wykształcone, w oślepiająco biały jedwab objęte członki hrabiny, wystają z ciemnych kielichów. Ale z powodu czerwonéj szaty bardzo mało co widać było tych pięknych kształtów, bo takowa owinięta krepą, daleko po za kolana spadała. Gaza zakrywała także niby chmura falujące łono, którego wykończone kształty i pełność ułudnie przez nią wyglądały. Leona rozkosznie, swobodnie leżała na poduszkach sofy. Jéj piękny ciemny włos, objęty wązką, złotą obrączką, spadał na białe ramiona i fantastycznie otaczał jéj szlachetnie wykrojoną twarz, która w téj chwili zamiast rysu dumy i chęci panowania wyrażała jakąś marzącą rozkosz.
Rękami grała na mandolinie leżącéj na jéj łonie, na ktôréj z cicha towarzyszyła tonom rozlegającéj się po salonie muzyki, która nie wiedzieć zkąd pochodziła, bo żadnego muzykanta nie było widać, a oczy jéj strudzonemi lub marząco spuszczonemi powiekami przykryte, przypatrywały się ułudnym pozom, jakie przybierały i wykonywały przed nią dwie piękne tancerki.
Hrabina Pomńska wyglądała jak Wenus uwodząca Tannhäusera i całą siłą najpiękniejszego grzechu czyniąca go swoim bałwochwalcą.
Upojony czarem książę spojrzał na ten piękny salon, na spoczywającą Leonę i na tancerki.
Cudna muzyka, odurzający zapach kwiatów ustawionych w marmurowych wazonach obok sofy hrabiny i światło niezliczonych płomieni, wszystko to razem potężne sprawiało wrażenie!
Dwie wysmukłe bajadery w jasno różowych, dziwnie naturę naśladująca trykotach, w krótkich i przezroczystych sukienkach, przedstawiały hrabinie całą swoją piękność — a nietylko bawiły oczy hrabiny, ale też i obu poglądających. Zalotnie powiewając białemi przezroczystemi szalami, pochylały się i podnosiły w takt muzyki, już pięknie ukształcone nogi z niepojętą zręcznością podnosząc aż do pochylonéj głowy, już tak dziko kręcąc się w koło, iż to wyglądało jakby chciały się z całą swoją pięknością popisywać i wprawić widza w podziwianie ich sztuki.
Szambelan von Schlewe z przyjemnością zauważył, że książę przypatrując się téj wspaniałości, całkiem się zapomniał i odurzył.
— Komu przyznać pierwszeństwo, królewska wysokości? szepnął tak cicho, że księciu zdało się, iż go pyta własny głos wewnętrzny.
— Niewątpliwie jéj — jéj saméj! odmruknął Waldemar, porwany i zachwycony leżącą postacią.
— Piękna hrabina Leona Ponińska jest nieporównana — na świecie nie ma drugiéj tak wykończonéj piękności! Jakkolwiek ładne są obie bajadery, okazujące całe swoje zachwycające postaci, kiedy hrabina ukrywa koronę swojéj piękności, jednakże gasną przy wspaniałości jéj kształtów! Jakaż więc musi być potęga — cicho dodał szambelan — kiedy zasłona spadnie!
Przed oczami księcia wystąpiły wywołane temi słowy barona obrazy i dopełniły zachwytu, jaki go opanował.
Szatański uśmiech przebiegł po bladej twarzy jego cienia... szambelan von Schlewe cel swój osiągnął — książę należał do hrabiny, która była z nim sprzymierzoną.
Cichutko, zręcznie jak kot odskoczył od portyery — szybko spojrzawszy na księcia przekonał się, że ten tak był oczarowany, tak namiętnością przejęty, że nie postrzegł nawet jego usunięcia się, a nawet nie myślał o nim.
Cicho przesunął się po kobiercu w oświetlonéj jak noc letnia sypialni hrabiny... a potém stanął przy jéj łożu zaslonioném jedwabnemi firankami — na twarzy jego nagle można było spostrzedz, do jakiego stopnia wrzała w nim pożądliwość — oczy jego świeciły dziko i błyszcząco — muskuły się wyprężyły — myślał o nocnych godzinach, w których pulchna postać Leony na tych poduszkach spoczywa... szybko rzucił wzrok na księcia — potém podsunął się do łóżka i drżącą ze wzruszenia ręką podniósł jedwabną firankę.
Wtedy ujrzał przed sobą koronkami okryte, białe jak śnieg, bujające łoże najpiękniejszéj kobiety. Nie mógł wytrzymać — musiał podnieść poduszkę — i chociaż na chwilę z rozkoszną myślą, że tu spoczywa Leona, przycisnąć twarz do pachnącego jedwabiu — iskra elektryczna nim wstrząsła — ukląkł na kobiercu i rozkoszował się gorączkowém wzburzeniem, którém go przejęły myśli o tych poduszkach.
Nakoniec powstał i uciekł z pokoju, zostawiając w nim samego księcia.
Głośny dzwon zegaru zapowiedział nadejście nocy. Leona wstała z sofy — obie tancerki znikły — teraz dopiero ukryty za portyerą książę mógł widzieć, że jedwabna, różowa, fałdzista jéj suknia tak była krótka, iż widać było z pod niéj: pięknie ukształtowane, w białe jedwabne pończochy ubrane łydki i małą nogę. Leona szalem okryła stan i szyję, położyła mandolinę na sofie, i białym, zgrabnym, śpiczastym palcem ujęła mały, złoty dzwonek, leżący na najbliższym marmurowym stoliczku.
Na odgłos tego dzwonka weszła do salonu Zerlina, lecz nie przez sypialnię, ale innemi wysokiemi drzwiami.
Hrabina wydała jakiś rozkaz nadobnéj, zalotnie uśmiechniętéj słudze, która po upływie kilku sekund przyniosła na srebrnéj tacy szampana i pięknie rznięty, wysmukły kieliszek.
Zerlina nalała swojéj pani przyjemnego, smacznego i podburzającego wina. — Leona zaledwie wychyliła jeden kieliszek, dała uważnéj słudze znak odejścia.
Pulchnie piękna hrabina opuściła szal — oczy, księcia teraz jeszcze głębiéj zajrzały w cudne tajemnice, które niebo powierzyło kobiecie, aby sobie swoją potęgą radziła.
Leona zamierzała udać się do sypialni — ciągle jeszcze słychać było z cicha upajającą muzykę. Lekkim krokiem ta nieopisanéj piękności Junona, jakiéj żaden snycerz wyrzeźbić nie zdołał, ta bogini stworzenia zbliżyła się do portyery — przystępując do niéj podniosła cudne, pulchne ramię i usunęła zasłonę, wstępując na kobierzec swojego najskrytszego przybytku...
Salon pełen był promieniejącego światła, więc hrabina Leona, wstępując do bardzo lekko rozwidnionéj sypialni, w pierwszéj chwili nie wszystko w niéj odróżnić mogła... lecz gdy portyera za nią zapadła, wydała lekki krzyk — bo ktoś obcy padł przed nią na kolana i gwałtownie ją objął — namiętnie twarz swoją przyciskał do jéj członków i okrywał je pocałunkami.
Leona chciała wołać o pomoc — chciała cofnąć się...
Ale to książę trzymał ją w objęciach i głos jéj ustami swojemi stłumił.
Otaczało ją łagodne światło — piękna, uśmiechnięta hrabina dozwoliła burzliwemu młodzieńcowi, oczarowanemu rozkoszą jéj widoku i cudami jéj bozkich kształtów, przepełnionemu namiętnością, tulić twarz swoją na jéj łonie... lecz potém podniosła go, i miękkiemi lecz niepokonanie nakazującemi słowy prosiła, by ją opuścił.
— Ponieważ prosisz mnie twojemi pałającemi, pełnemi ustami, które ucałowałem, ty królowo wszystkich kobiet, ponieważ twoje przecudne oczy przyrzekają mi, że znowu i znowu zawsze mogę u nóg twoich leżeć — ponieważ muszę ci być posłusznym, ty najpiękniejsza pani, więc spełnię dzisiaj twój rozkaz — rzekł książę. Jesteś wszechmocną!
Gorąco ucałował drobną rękę hrabiny, poczém wyszedł z jéj najtajemniejszego pokoju, w którym doznał tego szczęścia, że obejmował jéj piękne członki i mógł ich dotknąć ustami.
Leona spojrzała za nim dumném obliczem, wyrażającóm szatańską obojętność i wzgardę:
— Wszyscy jesteście niewolnicy! poszepnęła.


ROZDZIAŁ XVII.
Na drodze.

Małgorzata po nadaremném od dnia do dnia ze wzrastającą trwogą oczekiwaniu powrotu ukochanego, wpadła w ciężką, gwałtownie silną chorobę — jéj miękka, łagodnie nastrojona dusza truchlała na myśl, że ją opuścić może.
— Niepodobna, wołał w niéj głos wewnętrzny — aby on, co miłość poprzysiągł, on, który ci się jak zbawca we śnie ukazał, a potém serdecznemi słowy do siebie podniósł, aby ci okazać całą rozkosz posiadania — miał cię teraz chcieć porzucić!
A jednak — dzień po dniu upływał — coraz ciężéj było jéj na sercu, coraz silniéj się obawiała — im piękniéj marzyła o krôtkiéj miłości, im goręcéj i szczerzéj oddawała się całkiem ukochanemu, tém straszliwiej gnę- te dni okropnéj dolegliwości.
A Waldemar na jéj listy pełne miłości, które w śmiertelnéj trwodze do niego wysyłała, nie raczył nawet odpowiedzieć.
Nie dochodziły one wcale rąk jego, bo gdyby szambelan von Schlewe był mu je oddał — książę chyba byłby takim jak on potworem, jeżeliby nie wysłuchał biednéj opuszczonéj, która na niego liczyła jak na jedyną w życiu podporę.
Ale szambelan zdarł i spalił list Małgorzaty, w którym pokładała ostatnią nadzieję, jakby jedną z próśb, z których te tylko przedstawiał, z których dla swoich chęci mógł korzyść wyciągnąć.
Gdy nakoniec doniesiono księciu, że Małgorzata mocno zachorowała, rozkazał aby wysłano do willi biegłych lekarzy dla jéj pielęgnowania — ale sam z szambelanem, który umiał dobrze starać się o zajmujące rozrywki, wyjechał do kąpieli i wrócił dopiero w późnéj jesieni, aby go zaprowadzono do pałacu hrabiny onińskiéj, która zatarła i wygasiła w nim ostatnie wspomnienia o Małgorzacie.
Wprawdzie wypytywał się szambelana o jéj zdrowie, ale potém prędko o niéj zapomniał, bo ten poufnik doniósł mu, że Małgorzata cieszy się jak najlepszém zdrowiem i jak największemi wygodami.
Gwałtowna gorączka, trapiąca biedną dzikiemi obrazami i fantazyami, dotąd jeszcze jéj nie opuszczała, i gdy owéj dżdżystéj nocy jesiennéj, w ktoréj Waldemar leżał u nóg Leony, przebudziła się z gorączkowych marzeń i po raz pierwszy przytomność odzyskała, niespokojne jéj spojrzenia szukały czegoś po pokoju... jeszcze gorzał w nich gorączkowy ogień — szukały one ukochanego, a znalazły tylko sługę, osobę opłaconą, która spała przy jéj łożu.
Usta Małgorzaty poruszyły się, wymówiły jakieś imię — nieskończenie bolesnym tonem, z rozrzewniającym żalem wyrwało się z jéj serca imię ukochanego, którego napróżno szukała... łzy głos stłumiły — traciła oddech — i znowu dostała trawiącéj gorączki, ktoréj lekarze usunąć nie mogli, bo nie można było używać silnych lekarstw, aby się nie narazić na niebezpieczeństwo popełnienia podwójnego morderstwa.
Ale na pozór tak delikatne ciało Małgorzaty przezwyciężyło chorobę — być może, iż wzmocniła ją nowa siła, którą często Bóg obdarza kobietę, gdy czuje pod sercem drugie życie.
Walka, jaką ta siła przez kilka miesięcy wiodła ze straszną siłą zapalnéj gorączki nakoniec ustała, a biedna znowu się ocuciła, aby na nowo uczuć całe swoje opuszczenie... Ale oprócz téj dręczącéj troski i tęsknoty, uczuła także nowy, dotąd zupełnie jéj nieznany nacisk na sercu: dziwnie silne uczucie, przejmujące ją raz trwoga, drugi raz niewypowiedzianą rozkoszą, jakby posiadała zakład miłości, ktoréj żadna potęga w świecie jéj nie zaprzeczy i nie wydrze — zakład, który miał żyć, aby wiecznie być głośnym świadkiem przysiąg, które ukochany szeptał w owéj rozkosznéj nocy wiosennéj.
Wiosna dawno przeminęła, przysięgi wszystkie poszły w zapomnienie — na dworze panowała zimowa puszcza, lodowaty wiatr drzewa ogołocił z liści, a ze wspaniałości owych błogich nocy pozostało tylko ostrzegające wspomnienie i zwątpienie.
Małgorzata podniosła się — powzięła rozpaczliwe postanowienie — chciała z bladém obliczem stanąć przed księciem i zapytać go: czy to prawda i podobieństwo, aby fałszywie przysiągł i aby ją chciał opuścić? Czuła, że dłużéj tu żyć nie może, że ma święty obowiązek zapytać tego, który kiedyś chciał być jéj wiernym wybawcą: czy i on także ją nieszczęśliwą w nocy wyrzucić pragnie?
Ta myśl uleczyła ją i dodała siły.
Wyprawiła służącą z pokoju, potém wyszła z łóżka. Nie mogła znieść otaczającego ją przepychu — nie mogła się dotknąć niczego. Suknie, w których wybiegała naprzeciw ukochanemu, odrzuciła i drżącą ręką w kryjówce kosztownie rzeźbionéj szafy porywczo i gorliwie szukała — nakoniec wyjaśniło się oblicze Małgorzaty — znalazła czego pragnęła — szybko wzięła to do siebie — a była to czarna uboga sukienka, którą kosiła przed poznaniem księcia.
Ucałowała ją i gorącemi łzami oblała, potém ostrożnie rozłożyła i przywdziała. Potém starą zblakłą chustkę mocno okręciła około szyi i ramion, i cicho wlokąc się opuściła pokój i dom wiejski.
Noc była zimna — lodowaty wiatr ciskał na nią wielkie płachty śniegu i wstrząsał nią gwałtownie, gdy śpieszyła przez podwórze, którego drogi lód pokrywał. Burza wyła straszliwie pomiędzy drzewami, co brzmiało jak rozrzewniające: bądź zdrowa.
Małgorzata stanęła i obejrzała się po drogach, po których przechadzała się. opromieniona największém szczęściem, a których teraz rozpaczą przejęta unikała — drobne, drżące ręce przyciskała do bladéj twarzy i ocierała łzy płynące z jéj miłych, niebieskich oczu — następnie wybiegła spiesznie ku bramie kraty, a gdy nią zimno wstrząsało, otworzyła ją, wystąpiła na szeroką, gołemi drzewami i zaroślami objętą drogę. Szybko po niéj pobiegła, aby się dostać do miasta, a potém do zamku księcia. Nie uchodziło żadne wahanie się, żaden namysł, chciała z własnych ust jego, które ją niegdyś tak mile chwaliły, posłyszeć, że na wieki ma być opuszczona i wypchnięta.
Wkrótce drobne, strudzone nogi wymówiły jéj posłuszeństwo — ale odpoczywać nie mogła, nie mogła ani na chwilę drzewami osłonionego miejsca użyć do spoczynku, bo czuła, że pokonana utrudzeniem zaśnie.
Śpieszyła daléj — cienką, czarną sukienkę burza przykleiła do jéj członków — długie blond włosy powiewały nad nią — jak cień nocny, jak gnany niespokojny duch, zaledwie nogami ziemi dotykając, pędziła dziewicza postać po zmarzłéj drodze, a potém po cierniem i śniegiem pokrytém polu, ku dalekiemu w ciemnych zarysach wystającemu przed nią niezmiernemu miastu.
Nigdzie nie można było dostrzedz ludzkiéj istoty, żadnego głosu słyszeć, burza tylko wyła okrutnie i jak strzała pędziła przed sobą ciemne chmury. Małgorzaty w téj chwili nic nie przerażało, nic nie trwożyło — nie czuła, że śnieg przemacza i mrozi jéj małe, pokaleczone nóżki, że cierniste, suche krzaki ranią jéj ręce i drą odzież — nie powstrzymana śpieszyła daléj, bo jeszcze téj nocy musiała mieć pewność. Czuła, że nie było czasu do stracenia, że czeka ją coś, co przejmowało niewypowiedzianą troską.
Wtém nagle w dali od alei, w któréj owego letniego wieczoru książę znikł jéj z oczu, aby więcéj nie powrócić, posłyszała czyjeś głosy, tak groźne, iż na chwilę stanęła nadsłuchując — musiało tam być kilku kłócących się ludzi — wnet strzał przerwał wołania, poczém nastąpiły krótkie jęki.
— O Boże mój na niebiosach, drżąc i padając na strudzone kolana, poszepęła Małgorzata, strzeż mnie — obroń mnie i dodaj mi siły! Muszę dostać się do niego, muszę wiedzieć, czy jestem bez schronienia i opuszczona! Zlituj się nademną, Ojcze niebieski, spojrzyj na mnie i prowadź mnie, abym tu nie zginęła nieszczęśliwa! Wzmocnij mnie, abym przenieść mogła to, co mnie czeka! Najświętsza Matko Boża, która chodziłaś po ziemi, zlituj się nademną, która w nieszczęściu i bez ratunku ręce do ciebie wznoszę.
Wtedy zdało się klęczącéj, że wiatr przyniósł jéj z góry słowa; „Bądź pocieszona — i ja także cierpiałam! Pan Zastępów ciężko doświadcza swoich najukochańszych dzieci — bądź silna i uległa!“
Małgorzata wstała — skostniałem! rękami odsunęła z czoła rozwiane włosy, zmoczone potem i śniegiem, i pośpieszyła daléj — złowrogie głosy odzywały się coraz daléj, coraz słabiéj — już mogła rozróżnić domy przedmieścia i pojedyncze światełka, już słyszała głuche tony wieżowych zegarów, zapowiadających jedenastą godzinę, Lecz nagle stanęła jak wryta — przybyła nad szeroką i głęboką rzekę, przerzynającą stolicę, a tutaj w dalszym ciągu płynącą pomiędzy lasami i polami.
Szczególny dreszcz przebiegał po niéj, gdy w téj rozpaczliwéj chwili ujrzała przed sobą wodę, którą zima już pokryła błyszczącą warstwą lodu — miałaż wstąpić na krę? miałaż pierwsza próbować nęcącéj, a jednak tyle niepewnéj powierzchni?
Przez chwilę stała niezdecydowana — lecz potém z odwagą, jakiéj rozpacz dodaje duszy ludzkiéj, zsunęła się na dół po spadzistości — droga do mostu zajęłaby jéj przynajmniéj godzinę czasu, bo rzeka płynęła ogromnym łukiem — nie pozostawało więc nic do wyboru, do namysłu, — jeżeli cienka powierzchnia jéj nie uniesie, pogrążą w sobie tonie społem z nią jéj rozpacz i długą dręczącą obawę!
Ale pod sercem jéj spoczywał obowiązek zachowania życia, który głośno ją w téj chwili upominając, szczególniejszemi przejął uczuciami — lekko zatém i ostrożnie postawiła drobną nóżkę na lodzie — utrzymała się — przed nią leżała gładka, ciemna powierzchnia. Szybko pośpieszyła po niéj — lecz w koło za każdym jéj krokiem trzeszczało coraz głośniéj i dłużéj. Gdy się dostała na środek rzeki, ozwał się grzmiący huk, który daleko, daleko rozległ się po lodzie — zachwiała się — zdawało się jéj, że za nią i przed nią błyskają ogromne pęknięcia — czuła, że woda wytryska i nogi jéj moczy. Dręczona okropną trwogą, widziała się blizką śmierci, z którą walczyć musiała, bo nie tylko o siebie samą dbać należało — miała wyższe, świętsze obowiązki. Trzeszcząc potworzyły się szerokie szpary, a za każdym krokiem śmiertelną trwogą przejętéj Małgorzaty, odrywały się bujające kry od lodowego pokładu — gdyby biedna pośliznęła się na gładkiéj jak zwierciadło powierzchni — gdyby upadła — byłaby bez ratunku zgubiona.
Temi myślami wiedziona, z gorączkową ostrożnością śpieszyła daléj — za nią noga traciła oparcie, bo kruszyło się i chwiało — przed sobą noga jéj znajdowała znowu chwilowe oparcie na nowém miejscu — nakoniec zdyszała dostała się do brzegu — rozpaczliwym skokiem dosięgła prawie stromo wznoszącéj się ziemi — szybko chwyciła się zwiędłych zarośli i z trudnością wyczołgała na drogę, ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Teraz przebyła już ostatnie niebezpieczeństwo, bo na górze już bardzo blizko świeciły okna pierwszych domów. Małgorzata z nową odwagą pośpieszyła ku nim, i zdziwiła się, że promienieje tyle jeszcze świateł, chociaż już noc, że na ulicach stali jeszcze i przechodzili ludzie, coraz liczniéj i głośniéj, aniżeli zwykle o téj godzinie — cóż to było? Czy obchodzono jakie święto? Małgorzata zamyśliła się — ale długa choroba uniemożniła jéj każde wyrachowanie.
Wtém dostała się na ulice — w oknach ubogiego domku świeciło się tak zapraszająco, słychać tana było tak głośną radość, że nie mogła się powstrzymać i przystąpiła bliżéj, aby przez szyby prawie na równi z ziemią położonego mieszkania, zajrzeć do maléj skromnéj izby...
Małgorzata załamała ręce... w ubogiéj stancyjce stało ustrojone świecami drzewko Bożego Narodzenia, które rodzice wracając z roboty, dzieciom zapalili — radując się skakały dzieci około stołu i podnosiły do góry małe a jednak tyle rozkoszne podarki, gdy ojciec i matka, trzymając się w objęciach, szczęśliwi uśmiechali się stojąc na boku, ucieszeni radością dziatwy.
Była to wigilia Bożego Narodzenia.
Jakiż to świat wspomnień, radości lub boleści zawiera w sobie to słowo dla każdego serca ludzkiego — dla iluż przynosi radość — iluż także przejmuje boleścią! Ale niewielu jednak jest takich, którzy nigdy tego nie oczekują, niewielu, w których serce alba odbierając albo rozdając, radością, głośniéj nie uderzy.
Noc Narodzenia Pańskiego! Radość brzmi po wszystkich ulicach i domach — zapach wosku i sosny napełnia pokoje ubogich i bogatych — bo któryż ojciec po długich pierwéj tygodniach pracy, nie poświęcił kilku wieczornych godzin, aby za oszczędzony grosz zakupić dzieciętom drzewko i uciułać co jeszcze do niego potrzebne i pożądane? A czyliż ta ofiara ubogiego nie piękniejsza i świetniejsza, nie kosztowniejsza, niż wszystkie ozdobne podarunki, pyszniące się na bogatych stołach? O pewno, równie jak radość ubogich i dzieci z małych, drobniutkich rzeczy większą jest, aniżeli radość wsławionych bogaczy, którzy mimo wszelkiego dostatku, zawsze czegoś więcej pragną, zawsze nie są zadowoleni.
Noc Narodzenia Pańskiego! Któreż serce dziecięce nie bije silniéj, słysząc te słowa? czyjeż oko tych pięknych godzin w roku nie wygląda?
Małgorzata nigdy nie stała przy palącém się, pachnącém drzewie — nigdy kochająca ręka nie przygotowała dla niéj także tak małego podarku, nigdy nie podzielała uciechy, większą część dzieci stołecznych przyjmującéj.. Zawsze poprzestawać musiała na przypatrywaniu się tak jak dzisiaj z boku, stojąc za oknem i poglądając w izby, w których się paliło świąteczne drzewko — śmiała się przez łzy, widząc radość skaczących w koło stołu dzieci, i długo, długo patrzała na kochane świecące drzewko, na którém tkwi najpiękniejszy urok, nietylko dla dzieci ale i dla obdarzających...
Tak stała ona dzisiaj z boku na drodze i patrzała przez okno na zapalone drzewko — była to noc Narodzenia Pańskiego, a nie wiedziała nawet o tém. A przecięż był człowiek, któryby niewypowiedzianie chętnie to święto uczynił jéj najpiękniejsém w życiu, któryby tęsknił do widzenia i miłością wynagrodził wszelką jéj wycierpianą nędzę — ale ona o tém nie wiedziała — i nie znalazł jéj, chociaż przed godziną był tak blizko jak to w jednym z następujących rozdziałów obaczymy.
Pożegnała świecące okno i pod cieniem domów szła daléj ulicami. Niejeden późno wracający spojrzał litośnie i zdziwiony na dziewczynę, która chustką owinięta przebiegała koło niego, która tak późno po ulicach się wałęsała, kiedy wszędzie panowała radość i uciecha — ale nawet sami strażnicy nie wołali na nią, ani jéj zatrzywali pytaniem, dokąd z rozpuszczouemi włosami i w nędznéj sukience nocą pośpiesza — nieszczęście szło z nią i odstręczało od niéj ludzi.
Śpieszyła brzegiem parku — teraz przeszła około zakładu, gdzie ją kiedyś zaprowadził Pająk, aby ją sprzedać, w którym uciecha życia uczty swoje odbywała — dzisiaj było tam martwo i cicho — była to noc Narodzenia Chrystusa. Każdy pozostawał w ojcowskim domu albo przy dzieciach.
Z bocznych krzaków i dróg leśnych słychać było chrapanie i kaszlanie — zapewne wydawali je ludzie niemający przytułku, którzy wśród téj zimnéj nocy nieznaleźli lub szukać nie śmieli innego miejsca prócz obronnych miejsc parku i ukryli się w pośród jego wilgotnych liści — ale Małgorzata nie zważała na to i nakoniec dostała się do mocno ocienionéj drzewami drogi, prowadzącéj pod murem na prawo od parku na cmentarz, a na lewo do daleko rozciągających się sztachet obejmujących park księcia. Ńakoniec postrzegła że drzewa się przerzadzały, widziała trebhauz i mieszkania ogrodników w głębi leżące przy liściem i słomą ostrożnie okrytych ogrodowych klombach — a tam, bezlistnemi, staremi kasztanami okryty zamek, z którego okien padało jeszcze jasne światło.
Książę rzucił się w strumień uciechy, zbytkował w swoich złoconych salonach — tam płynął szampan — lokaje znosili na stół przysmaki wszelkich krajów, bo dzisiaj hrabina Ponińska raczyła to wszystko z nim podzielać. Szumna muzyka brzmiała na bogato udekorowanej galeryi, a książę wychylał kielich za zdrowie pięknej Leony — książę rozkoszował — Małgorzata strudzoną nogą błąkała się, drżąc od zimna, po drodze do jego zamku wiodącéj.
Przybywszy do furtki w kracie, przez którą wejść chciała, obawiając się, aby w głównéj bramie straż jéj nie odpędziła, musiała przez chwilę odpocząć trzymając się żelaznych prętów. Droga od téj furtki wiodła obok klombów do werandy, której książę używał tylko w lecie, jednak przez szklane drzwi łączące ją z zamkiem, iskrzyło się tak jasne, zapraszające światło, że Małgorzata postanowiła oczekiwać tam księcia, nie zaś w przysionku, gdzie Stało mnóztwo gawędzącéj służby i stangretów.
Spojrzała w górę w wielkie arkadowe okna, z których dochodziła ją muzyka i brzęk kielichów — za ciężkiemi, złotem tkanemi brokatowemi firankami używano przyjemności życia — stół uginał się pod mnóztwem potraw i win — przyległe pokoje, łagodnie przewiane i matowo oświetlone zapraszały do poufnéj rozmowy i zabawy, — książę Waldemar, prowadząc Leonę, wszedł niecierpliwy i rozdrażniony do jednego z tych pokojów, właśnie w chwili, gdy Małgorzata zmarzłą ręką pukała do szklanych drzwi werandy.
Nikt nie słyszał — nikt nie otworzył.
Ale na dole w korytarzach i przysionkach panowało jasne światło! Zapukała głośniéj — nakoniec usłyszała powoli zbliżające się stąpania i mrukliwe słowa.
— Któż tu puka tak zuchwale? spytał jakiś głos.
— Proszę otworzyć, mam interes do księcia! cichym, drżącym głosem wymówiła Małgorzata.
— Czyś oszalała moja pani? Albo może jesteś upiorem, który tu nocami zimą w werandzie przemieszkuje? Obaczymy! Oddal się prędko, jeżeli jesteś z ciała i krwi, bo brytany Pluto i Lea niewiele robią ceremonii, a ja nie lubię żadnych hałasów.
— Zlituj się panie, puść mnie do księcia, — muszę z nim mówić! błagała Małgorzata, załamując drobne ręce.
— Już mi się obu zeszłych nocy zdawało, że tu w werandzie coś nie jest w porządku! Teraz ta rzecz za głupio wygląda! Jak to żałośnie jęczy i żebrze — to pewno jakieś udanie, jakieś podejście! — Klucze zabrzękły, rozległo się gwizdnięcie: — „Tu Pluto, tu ty szatanie Lea, poszukajcie no — co to za skwiercząca istota!“
— Zlitujcież się przecię! krzyknęła Małgorzata i upadła na kolana, gdy z trzaskiem obrócono klucz w szklanych drzwiach — ja jestem biedna, słaba kobieta, nieszczęśliwa, mnie tu ostatnia nadzieja przygnała!
Te słowa przebrzmiały nie słyszane, nieuważane, bo je zagłuszyło wściekłe szczekanie psów rzucających się ku drzwiom — Małgorzata niezmiernie się przeraziła, drzwi otworzyły się — murgrabia zamku stał przed nią. z pałającą świecą, a dwa psy rzuciły się na nią — wyciągnęła obie ręce dla obrony, i aby ocalić życie paskoczyła zrozpaczona — srebrem wyszywany człowiek cofnął się, ujrzawszy przed sobą postać dziewicy, która prosiła klęcząc, a teraz nagle przejęta śmiertelną trwogą zerwała się — oczy jéj rozszerzyły się i rozpaczą świeciły — na bladém licu osiadł dziki rys, jaki występuje na twarz każdéj trwogą przejętéj, straszliwie prześladowanéj matki, skoro widzi zagrożone co dla niéj najmilsze.
Brytany poskoczyły — przeraźliwy wrzask rozległ się po werandzie — murgrabia wołał psy po imionach, ale już było za poźno — już klapiąc zębami wpadły na bezbronną.
W téj chwili zbliżały za szklanemi drzwiami korytarzem czyjeś kroki — na górze usłyszano szczekanie i wrzask, który rozdzierając serce rozległ się po nocy — i ukazał się szambelan von Schlewe, pragnąc obaczyć co się dzieje....
Poufnik księcia przystępując do szklanych drzwi postrzegł dziewczynę w biednéj, cienkiéj odzieży, ku któréj właśnie brytany tylko co wściekle skoczyły — ale zdawało się, że zwierzęta większą czuły litość niż ludzie — bo mrucząc i kręcąc się odeszły od nieszczęśliwéj, nienaruszonjé, i wąchały coś po schodach prowadzących do werandy.
— Jakaś obca, panie baronie! z wielką pokorą rzekł murgrabia; prosiła aby ją doprowadzić do jego królewskiéj wysokości — w nocy — tu w werandzie! Miałem to za jakieś oszukaństwo lub coś podobnego, ale to musi być chyba waryatka — suknie ma podarte — oczy wielkie, niespokojne....
— Odejdź mój kochany, rozkazał szambelan, który z szatańskim uśmiechem poznał Małgorzatę, i zabierz z sobą psy! To biedna nieszczęśliwa!
— Jaśnie wielmożny pan chcesz tu zostać sam w werandzie z obcą osobą?
— Tak jest, mój kochany, idź tylko, obowiązek ludzkości nakazuje wywiedzieć się czego żąda ta biedna!
Murgrabia kiwnął głową, i zawoławszy na brytanów, odszedł korytarzem.
Szambelan zamknął za nim drzwi na klucz.
Małgorzata stała tam zgnębiona — rzucające się na nią wściekłe zwierzęta nie tyle ją przeraziły, nie tyle ją osłabiły, jak ukazanie się tego bladego, kulejącego łotra, w chwili gdy z drżącém sercem przybyła obaczyć księcia!
— Patrzcie-no, małą upartą! rzekł przystępując bliżéj i przypatrując się — ej, ej! co za szczególne ubranie, bardzo skromne i w nocy! To mi się nie podoba!
Małgorzata zebrała ostatnie siły.
— Muszę pomówić z księciem — zlituj się pan — zaprowadź mnie do niego, zawołała.
— O czém myślisz, moja kochana? do księcia w takiém ubraniu? Królewska wysokość nigdyby mi nie przebaczył takiego uchybienia!
— Przyrzekam panu, że wszystko przebaczy, jeżeli tylko mnie obaczy i wysłucha.
— Królewska wysokość teraz jest u stołu! A zresztą czego to chcesz od księcia?
— O, wymień mu pan moje imię, powiedz mu, że rozpacz mnie przywiodła, aby z jego ust usłyszeć... Małgorzata zatrzymała się — przebiegł po niéj dreszcz lodowaty, bo posłyszała powolny chrapliwy śmiech szambelana, który w uszach jéj brzmiał jak wyrok śmierci.
— Czy cię jeszcze kocha? dodał szeptem; sama o tém sądź, spojrzawszy na siebie. Królewska wysokość, słyszysz? teraz pije zdrowie znakomitéj i pięknéj damy. Słychać aż tutaj — jak możesz mniemać, że podobny żart trwać może dni i miesiące? I pamiętaj dobrze niedawać się nigdy wciągać do tak szalonych pokus! Gdyby jego królewska wysokość chciał był cię widzieć, byłoby to od dawna nastąpiło; wówczas jeszcze gdy ze swój willi korzystał, byłby do ciebie pośpieszył. Powtarzam, że dumna i piękna hrabina całkiem zawładnęła sercem hrabiego, i że gdyby cię obaczył, niewątpliwie nie zapytałby cię inaczéj jak tylko: kto jesteś?
Małgorzata z gorączkowém natężeniem wysłuchała słów niegodziwca, obejrzała się w koło i spoglądała w okna. Mogłoż to być, aby ten, który jéj wieczną miłość poprzysiągł, teraz uwielbiał inną? Mogłoż być prawdą, co szambelan wyrzekł z zimném szyderstwem, że wszystko było tylko „żartem,“ nie trwającym nigdy przez dnie i miesiące?
Wstrząsła się — mniemała, że jeszcze ją trapią gorączkowe marzenia; dla księcia było to żartem, dla niéj życiem i szczęściem!
Wyszeptała jakieś słowa bez ładu i przycisnęła małe ręce do oczu i czoła, jakby marzenia i myśli odtrącić od siebie chciała.
— Byłaś za nadto samolubna, powiedział szambelan, bliżéj przystępując, gdy, ona mimowolnie się cofnęła — za to karze cię! Mogłaś żyć dzisiaj w radości i zbytku, paradować w jedwabiach i pełnemi dłońmi czerpać rozkosz bytu, zamiast teraz występować w tym więcéj niż rażącym stroju!
— Nędzniku! zawołała na to Małgorzata, jakby ją nagle rozpacz przebudziła: czy mi jeszcze śmiesz przypominać wzgardę, jaką we mnie wzbudziłeś, a o któréj zapomnieć pragnęłam? Precz odemnie! Nie śmiéj dotykać mnie twojemi zbrodniczemi rękami — jak wówczas w pokoju owéj przedajnéj kobiety, — masz dzisiaj do czynienia ze zrozpaczoną!
I wyprostowana Małgorzata stała wyniośle przed zdumionym baronem — jéj oczy błyskały grożąc złowrogo, jéj niegdyś tyle piękne, niebieskie oczy! Każdy muskuł jéj delikatnego ciała drgał, a na małych, niegdyś tak mile czarujących ustach, w czasie tak silnego wybuchu, ukazał się przerażający rys nienawiści i wzgardy. W téj chwili była to kobieta aż do serdecznéj krwi udręczona i znieważona, nagle porywająca się do obrony. Bóg dał jéj siłę po temu — nie uczuła bólów gryzących jéj piersi — widziała, że wszystko upada, że jest zgubiona, ale nie chciała, aby ją ten niegodziwiec bezcześcił!
— Jeżeli się nie uspokoisz, będziemy musieli oddalić cię jak waryatkę — zamek jego królewskiéj wysokości, to nie miejsce dla żebraczek!
— Pomocy — precz — nędzniku!
Usłyszano krótki, przytłumiony krzyk — potém upadek na stopniach werandy. Wszędzie było bardzo ciemno, a potem nastąpiła nagła cisza.
Szambelan von Schlewe szybko wszedł przez szklane drzwi na powrót na korytarz; pobieżném spojrzeniem przekonał się, że tam nie było nikogo, że nikt nic nie słyszał — zamknął drzwi i jakby nigdy nic nie zaszło, udał się na górę do świetnych salonów — wszakże on nic więcéj nie uczynił, tylko uprzykrzoną kobietę własną ręką zepchnął ze schodów werandy! Uśmiechnięty połączył się z adjutantami i innymi gośćmi księcia Waldemara, który tymczasem prawił hrabinie Poninskiéj o swojéj miłości.
Na dole na drodze leżała ogłuszona upadkiem blada i bez oddechu — wypchnięta — jak obraz rozdzierającéj serce nędzy!


ROZDZIAŁ XVIII.
Bal.

W kilka dni pôzniéj, w hotelu księcia B. posła, czyniono rozległe przygotowania do świetnego przyjęcia dostojnych gości.
Marszałek dworu i zarządca współubiegali się w usiłowaniach, aby z rozkazu swojego pana uroczystość tę uczynić niezrównanie piękną i zbytkowną — bo król i cały dwór przyjęli zaproszenie księcia! Należało zatém wystąpić z monarszym przepychem, na co bardziéj jeszcze nalegała księżniczka Aleksandra, pragnąc podczas téj uroczystości wystąpić jak nigdy dotąd z całą potęgą bogactwa.
Szczególny tajemny powód skłaniał do tego zimną, piękną książęcą córę, — gdy ojciec pragnął godnie przyjąć króla, ona przez dziwny kaprys to głównie miała na uwadze, aby czarowną okazałością zaślepić owego hrabię de Monte Vero. — Czuła niepojętą potrzebę, konieczność zdumieć go, chociażby tylko liczbą jaśniejących kandelabrów i przyćmić blaskiem brylantów — przewidywała może, iż duch tego hrabiego, którego raz tylko widziała, z którym raz tylko mówiła, grozi jéj upokorzeniem — a może dręczyła ją głęboko ukryta troska, że on jedynie dumę jéj złamać zdołał! Bo dla czegożby inaczéj, wówczas gdy postanowiła nie ukłonić mu się, wówczas gdy się do niéj zbliżył, nie zdołała dotrzymać tego postanowienia, i mimowolnie ugięła swoją dumę?
Z osobliwém więc zadowoleniem oczekiwała tego wieczoru, w którym przed hrabią de Monte Vero rozwinąć miała całą swoją potęgę! Pokojówki, skropiwszy ją najkosztowniejszemi wonnościami, musiały ją ubrać w sprowadzoną z Paryża białą atłasową suknię z kwiatami, tak cudownie przykrojoną, że młoda księżniczka unosiła się nad swoją majestatyczną postawą. Przydawały jéj blasku przepyszne bukiety kwiatów, niezmiernie urozmaicone i tak naturalne, że przy szeleszczącéj sukni, niby się poruszały, jak za powiewem wiatru. Pokojówka zgrabną ręką włożyła brylantowy dyadem błyszczący jak morze promieni na pełne czarne włosy księżniczki, z którego po kazdéj stronie spadał na oślepiająco białą jéj szyję długi czarny lok — a piękną szyję ubrała w rzadkiéj kosztowności naszyjnik. Królowa nie mogła być bogaciéj ustrojona! Naturalną, zaledwie rozkwitłą pyszną różę sama dumna księżniczka przypięła sobie u łona, a w delikatnie utoczonéj ręce trzymać miała prześliczny bukiet pachnących kwiatów, na których bujać miał dziwnie naturę naśladujący motyl.
Gdy opuściwszy swoje pokoje, weszła do pysznie udekorowanéj sali, szybkiém spojrzeniem przypatrzyła się wszelkim przygotowaniom, — potém odpowiedziała na powitanie księcia i pierwszych gości, pomiędzy którymi znajdował się poseł francuzki i kilku ministrów, i zamieniła z nimi kilka wyrazów.
W rozległym salonie panowała czarowna pełność światła, a niezliczone świeczniki i lichtarze, rzucały płomienie objęte łagodnie szklanemi kulami. Ściany po obu szerszych stronach wyłożone były lustrzanemi szybami, więc salon i światło wydawały się nieskończonemi — przy trzeciéj ścianie wzniesiona była estrada dla muzyki, którą można było zakryć białą jedwabną, złotemi kwiatami tkaną firanką — czwartą nakoniec stronę zajmowało sześć wysokich okien, których filary zdobiły kwiaty. Liczne krzesła obite ciemno-zielonym aksamitem ustawiono po bokach, a pomiędzy niemi małe malachitowe stoliki, a na nich umieszczono wazony i czasze z pachnącemi kwiatami, tudzież z dojrzałemi owocami.
Na środku zaś salonu, równie jak między kwiecistemi dekoracyami filarów, tryskały umyślnie na dzisiejszą uroczystość urządzone fontanny pachnącéj wody.
Przy ostatnich po obu stronach oknach ustawione były sztandary z czystego srebra, a na nich bogato zło tem i drogiemi kamieniami wysadzane herby księcia.
Po drugiéj zaś stronie obok estrady urządzone były białe namioty, w których liczni lokaje, gotowi na każde skinienie, stali ze wszelkiego rodzaju potrawami i chłodnikami, a marszałek dworu z cicha wydawał im rozkazy.
W obu lustrzanych ścianach, w zręcznie spojoném szkle, znajdowały się zaledwie dostrzegalne drzwi, otwierające się za lekkim naciskiem tu do zachwycającéj piękności niebieskiego salonu, tam do drugiego ciemno czerwonego, niezmiernie okazałego, tak. iż wchodzący zdumiewał się.
W salonach tych na przeładowanych złotem ścianach, złagodzonych kolorowém światłem, umieszczone były portrety panujących i książęcych rodzin. Pod niemi liczne ottomanki i fotele dla odpoczynku i rozmowy, dla chcących na kilka minut usunąć się od etykiety salonu.
Generałowie i dygnitarze w bogatych mundurach coraz bardziéj zapełniali bajecznie piękne appartamenta, a książę jak zwykle w czarnym fraku i białéj kamizelce, z jednym tylko ze swoich niezliczonych orderów, witał wszystkich. Księżniczka zaś rozmawiała z małżonkami dostojnych gości ojca i następnie bardzo uprzejmie powitała miłą księżniczkę Karolinę, która właśnie ukazała się z matką — co było znakiem, że ich królewskie mości wnet przybędą.
Karolina miała na sobie błękitną szafirową jedwabną suknię, przetykaną białemi różami, która przy pełni światła czarownie wyglądała. W ciemne włosy miała wpleciony wieniec kwiatów, z kosztownych mozaikowych kamyków, tak cienko szlifowanych, że cały wyglądał jak piórko. Na jéj pięknej szyi błyszczał wszystkiemi barwami tęczy krzyż brylantowy — ale to wszystko gasło w obec pięknego, głębokiego blasku jéj niebieskich ciemno ocienionych oczu.
Kiedy małemi delikatnie wykrojonemi usty odpowiadała na grzeczności księżniczki Aleksandry i ojcu jéj powiedziała także kilka słów uprzejmych, przez chwilę oczy jéj szukając padły na liczne grono mężczyzn — potém znowu spoczęły na księżniczce, bo tego, kogo zdawały się szukać, nie znalazły.
Marszałek dworu z rozkazu swojego pana dał znak muzyce — zasłona zaszeleściła — ozwały się huczne trąby, był to znak, że król i królowa przybywają.
Wszyscy stanęli w półokrąg — otworzono wysokie podwoje — poseł z córką zastępującą już od dawna zmarłą jego małżonkę, wyszli aż na schody, dla wprowadzenia do sali najwyższych gości.
Gdy Aleksandra, głęboko kłaniając się krôlowéj i przyjmując jéj przyjazne słowa, spojrzała także na króla i towarzyszący mu orszak dam i panów i ujrzała tuż obok króla wysokiego, spokojnie patrzącego hrabię de Monte Vero — dumne i piękne jéj członki doznały szczególniejszego jakiegoś wstrząśnienia, pomimo iż wiedziała, że go ujrzy!
Królowa mająca na sobie wiśniową aksamitną suknię z długim ogonem, oddawszy gronostajowe okrycie najbliższéj damie dworu, hrabinie Monno, wzięła rękę młodéj księżniczki i poszła razem z nią, a za niemi postępował król z księciem i Eberhardem, i przy dźwięcznych tonach narodowego hymnu wszyscy weszli do salonu.
— Pysznie, bardzo pysznie! oświadczył się król, lubiący żartować przy każdéj sposobności. Doprawdy mości książę B., nie potrafimy z taką okazałością wystąpić, skoro nas odwiedzisz. Pan nie powinieneś więcéj o niczém myśleć, o nic się więcéj nie kłopotać, tylko o swoją książęcą córkę — my zaś jako ojciec narodu, mamy wiele ubogich dzieci, i dla tego fundusze nasze bywają często wyczerpane — co toż samo — powie nasz hrabia de Monte Vero.
— Szczęśliwy, najjaśniejszy panie, kto może wielu innych wspomagać!
— Jak dobrze znamy cię hrabio — ach! witamy, król odwrócił się do najbliżéj stojących, a królowa witała księżnę Karolinę i jéj matkę. Król znalazł dla każdego przyjemne słowo — dla księcia d’Etienne równie jak dla ministrów, dla lorda Wooda i generałów. Potém rozmawiał dłużéj z posłem włoskim, który dopiero niedawno przybył.
Hrabia de Monte Vero stał w téj chwili na boku, powitawszy poprzednio kawalera Villarankę, i nie wtrącał się do rozmowy — poczém wodził wzrokiem po świetném zgromadzeniu.
Pomimo skromnego bez ozdób ubrania, Eberhard wyglądał wybornie — postacią zaś przewyższał stojących przy sobie. Równie jak książę B. ubrany był w czarny frak i białą kamizelkę, na ktôréj spoczywał promieniejący brylantowy order. Na ręku nie błyszczał mu żaden pierścień, na ubiorze nie było żadnych złotych wyszywań, któremi się odznaczali inni obecni. A jednak wyglądał uderzająco, najpiękniejszy z całego bogatego i rozległego zgromadzenia! Jego głębokie spojrzenie malujące wielkość jego duszy i dobroć serca, jego szlachetnie wykrojona twarz z bujnym zarostem, piękna wyniosła postać — wszystko to wyglądało wspaniale i nieporównanie.
Księżniczka Karolina stała w drugim końcu salonu i rozmawiała z jakimś panem, który już raz hrabiego de Monte Vero spotkał u dworu i podobał mu się z mile otwartego i niewymuszonego obejścia. Był to malarz Konrad Wildenbruch, jedyny mieszczanin między gośćmi; ale zachowywał się pewnie i tak śmiało patrzał w koło swojemi ciemnemi oczami, jakby należał do osób najwyższego stanu — i rzeczywiście miał do tego prawo, bo liczył się do pierwszych artystów swojego czasu, do owych geniuszów z bożéj łaski, których jest bardzo mało.
Król, który z upodobaniem popierał sztuki, szczególniéj sprzyjał malarzowi. Wildenbruch, liczący zaledwie dwadzieścia pięć lat wieku, już utworzył wiele arcydzieł, i do tego przyszło, że młodego, pełnego życia artystę, który wiele podróżował, przyjmowano w najwyższych towarzystwach stolicy. Odwaga, śmiała stanowczość z oczu mu świeciły — wysokie czoło z czarnym wijącym się włosem, silna, pięknie wyrzeźbiona twarz, wskazująca kwitnące zdrowie, i czarna, nieco zdziczała broda, nadawały mu uderzającą powierzchowność, przytém postać miał odpowiednio silną i pięknie zbudowaną, rysy bardzo żywe, pełne szlachetnego ognia.
Konrad Wildenbruch rozmawiał z księżną o swoich podróżach, a gdy usłyszała, że przed kilku laty, dla poznania i zebrania piękności przyrody krajów zwiedzał także Brazylię i był w Monte Vero, prosiła Karolina przyjaźnie łaskawym tonem stojącego blizko niéj młodego bankiera Armanda, o którym wiedziała, że znał hrabiego Eberharda, aby go do niéj sprowadził.
Młody, bogaty książę pieniężny, którego bracia w Paryżu i Londynie zamieszkali a z nim w stosunkach zostający, posiadali tam często przez rządy potrzebowane bankierskie domy, ukłonił się młodéj księżniczce z wyszukaną dworską układnością i przecisnął przez tłum gości do hrabiego de Monte Vero, którego poznał niedawno z powodu pieniężnego interesu i który na nim wywarł silne wrażenie, nie przez przeważniejszy majątek, lecz przez wielkość swoich przedsięwzięć i usiłowań w staniu się użytecznym ludzkości.
Justus von Armand, którego ojciec był twórcą rozgałęzionych po największych stolicach Europy interesów tego nazwiska, przez odznaczające się wychowanie i wczesne stosunki z dworami, nabył nadzwyczaj eleganckiego sposobu znalezienia się; przytém miał wrodzony talent do dyplomatycznego i roztropnego postępowania we wszelkich okolicznościach i ujmującéj uprzejmości dla każdego.
— Panie hrabio, rzekł Justus von Armand obowiązująco i uniżenie witając Eberharda, okazując na zawsze nieco bladéj i lekko uśmiechniętéj twarzy rzadkość swojego polecenia: cieszy mnie, że znalazłem sposobność zbliżenia się do pana! Niech mi wolno będzie wyznać, że bardzo często, o ile miałem zaszczyt rzucić spojrzenie na wspaniałość pańskich przedsięwzięć, ożywiało mnie życzenie służenia mu i naśladowania jego dążeń!
— Panie Armand, przeceniasz mnie; jest to nic więcéj jak dobrze pomyślane usiłowanie! lecz trzymam pana za słowo!
— Rozporządzaj pan mną — szczęśliwym będę, jeżeli zasłużę na imię ucznia pańskiego — a teraz przystąpmy do mojego polecenia! Jéj królewska wysokość księżniczka Karolina przysyła przezemnie panu swoje życzenie widzenia pana współuczestnikiem rozmowy z nią!
— Bardzo wdzięczny, panie Armand, pośpieszajmy; mam nadzieję, że pana będę w tych dniach widział i że z sobą pomówimy!
— Z dobroci pańskiéj korzystać nie omieszkam, panie hrabio!
Tymczasem młody malarz Konrad Wildenbruch, uważnie słuchającéj go księżniczce z zapałem kreślił obraz równie bardzo rozległych jak wspaniałych posiadłości Monte Vero.
— Jest to bez zaprzeczenia najpiękniejszy punkt na ziemi, królewska wysokości. Stanąłem, jak przy wstępie do raju, zdumiony przepychem i pięknością, gdy z uprzejmym przewodnikiem, panem attaché von Weis, po kilkodniowéj podróży przez osady i pustynie, nakoniec z wysokiego łańcucha gór, na który dostaliśmy się, ujrzałem rozległe doliny i niwy pyszniące się najpiękniejszą roślinnością!
— I czy daleko leży Monte Vero od Rio-Janeiro?
— O trzy do czterech dni podróży! Opowiadano mi, że to dawniéj była pustynia, nim pan hrabia z podziwienia godnym trudem i wytrwałością użyźnił tę rozległą przestrzeń kraju, że to była przestrzeń pokrytą na przemian nieprzebytemi lasami i niezmiernemi stepami trawiastemi, w któréj rozległym okręgu ani jednéj ludzkiej istoty nie można było spotkać. A teraz przeciwnie! Są tam plantacye cukru, w których pracują razem obok siebie czarni i biali, nie pod groźnym biczem dozorców, lecz pod rozkazami niemieckich inspektorów, gdzie za ofiarę sił swoich tak obficie są wynagradzani, gdzie zdrowie, dobrobyt i zadowolenie promienieje na wszystkich twarzach. Tu są pola zasiane żytem, jęczmieniem, pszenicą, — daléj czerwono kwitnącym tytuniem — tu ryżem — tam żółto-kwitnącą bawełną — wśród, tego wszystkiego uśmiechają się wsi z kościółkami i szkółkami, wyglądając z pomiędzy zielonych jodeł i palm. Dzieci kolonistów z Monte Vero, w lekkich sukienkach idą do nauczyciela, kiedy rodzice opuszczają swoje mieszkalne domy i udają, się do pracy — wszystko oddycha pokojem i porządkiem; człowiek nagle mniema, że zostaje przeniesiony do swojéj błogosławionéj ojczyzny, póki cedry i banany z olbrzymiemi gnącemi się po nich roślinami, bujne figi i pomarańcze tudzież palmy, nie przypomną, że przebywamy na dalekiém południu!
— O, pojmuję, że musi to być zachwycający widok! zgadzając się przerwała księżniczka.
— Po tych polach i lasach rzeka toczy malowniczo swoje błękitnawe wody. Okręty ożywiają jéj nurty i z urządzonych na jéj brzegach miejsc składowych, wyglądających jak małe miasteczka, przewożą bogate płody do odległych handlowych punktów i do Ria — a wszystko to dzieje się tak wesoło, tak pilnie, iż się dusza raduje. Kiedy przeciwnie w innych okręgach słyszy się jęki czarnych i bicze dozorców — w Monte Vero panuje szczęście — w Monte Vero tysiące ludzi znalazły błogosławioną ojczyznę — w Monte Vero nie słychać głuchych narzekań i przekleństw nieszczęśliwych niewolników, na których obitych członkach, w nędznych podziemnych lepiankach wylęgają się moskity — niemieckie pieśni przy pracy, wesoła wspólność, ochotne spełnianie otrzymanych rozporządzeń, odgłosy błogosławiące założyciela i kierowników, oto co słychać w Monte Vero!
— Wzniosłe, bardzo wzniosłe! wyznała uradowana księżniczka.
— Wiejskie mieszkania hrabiego są zapraszające i często malowniczo w cieniu lasu ukryte — jego ulubione miejsce pobytu, z pałacem wybudowanym na sposób niemiecki, pysznemi ogrodami i licznemi ulicami, ożywionemi jego urzędnikami i osadnikami, leży wysoko po nad rzeką i roztacza cudny widok na jego rozległe, błogosławione pola.
— Pan obudziłeś we mnie żywe pragnienie widzenia tego zachwycającego raju!
— Skreśliłem tylko niedokładny obraz, królewska wysokości — podług mnie na ziemi nie ma świetniejszego i wspanialszego brylantu nad Monte-Vero!
W téj chwili Eberhard zbliżył się do księżniczki i do ożywionego malarza jego księztwa. Karolina z Wielką uprzejmością przemówiła na głos:
— Długo pozbawiona byłam pańskiego towarzystwa, i przypuszczałam, że i dzisiaj pan się z dala odemnie trzymać będziesz; ale nastręczono mi sposobność wciągnięcia pana do rozmowy z panem Wildenbruchem, która mu wielką przyjemność sprawi.
Eberhard ukłonił się, gdy księżniczka wymówiła nazwisko młodego, pełnego nadziei malarza, a potém z uśmiechem wyrzekła słowa: „pan hrabia de Monte Vero,“ ciesząc się wielkiém zdziwieniem genialnego artysty i malutką rączką z wdzięczném poruszeniem wskazując Eberharda.
— Prawdziwe zadowolenie, mówiła daléj uradowana Karolina, i spodziewam się, że je pan podzielisz, skoro panu powiem, że właśnie rozmawialiśmy o Monte Vero, które pan Wildenbruch zwiedzał!
Teraz widocznie uradowany Eberhard spojrzał na malarza, który nawzajem mimowolnie z podziwem i uwielbieniem patrzał na hrabiego.
— Łaskawa księżniczko, wysoka dobroć pani prawdziwie mię wzrusza, powiedział Eberhard, i nie wiem czém na nią zasłużyłem!
— Ej, ej, panie hrabio, alboż zapomniałeś już o naszéj szczegôlnéj przygodzie w lesie Charlottenbrunn, z powodu ktoréj zawdzięczam panu życie? Zdaje mi się, że pomimo wszelkich z pańskiéj strony usiłowań, ciągłego na bok usuwania się, winnam panu okazywać wdzięczność tém, że czuję i okazuję żywe współczucie ku wszystkiemu co pana dotyczę! Z prawdziwą też rozkoszą dowiedziałam się z ust uprzejmego mistrza sztuki o całéj wspaniałości Monte Vero — w myśli już je widzę przedemną rozłożone!
— Gorące dzięki, królewska wysokości, za dobroć, która małą przysługę, jaką wyświadczyć miałem szczęście, królewską szczodrobliwością ocenia! poszepnął Eberhard Karolinie, poczém wyprostował się i zwrócony do malarza Konrada Wildenbrucha, którego swobodne, śmiałe oko i broda bardzo mu się podobały, rzekł:
— Pan byłeś w Monte Vero, a nie miałem nigdy przyjemności powitać tam pana jako Niemca!
— Pan von Weis, który się wielce mną zajmował...
— O, attaché jest moim wielkim przyjacielem.
— Oświadczył mi, mówił daléj malarz, że pan hrabia wyjechałeś na lat kilka do Europy!
— A kiedyż pan odwiedzałeś moją nową ojczyznę?
— Przed ośmiu miesiącami! Zacni pańscy zarządcy oprowadzali mnie po plantacyach, wymywalniach i zakładach, i dali mi przez to możność doniesienia panu o jak najwyborniejszym stanie wszystkich pańskich osad! Nie odmówiłem sobie zdjęcia niektórych widoków Monte Vero i zachowania ich w mojéj tece, ponieważ pod względem piękności i okazałości barw były niezrównane, niczém nie przewyższone!
— Pan mnie rozradowujesz, panie Wildenbruch; czy wolno mi widzieć pańskie szkice?
— I ja tego samego pragnę, pan mnie bardzo zaciekawiłeś! wyznała księżniczka.
— Racz wasza królewska wysokość dozwolić mi ofiarować te szkice!!
— Takim sposobem zrabuję je panu i panu hrabiemu!
— Pozostawię sobie kopie, powiedział malarz, i niezaniedbam panie hrabio, przynieść i panu te piękne pamiątki widoków raju, który do pana należy!
— Jesteś pan bardzo hojny, panie Wildenbruch! Spodziewałam się, że przez te obrazy skłonię pana hrabiego Monte Vero do odwiedzenia naszego zamku, co dotąd zaproszeniom mojéj dostojnéj matki nie udało się!
— Moja łaskawa księżniczko, odpowiedział Eberhąrd, gdy malarz rozmawiał z panem von Armand: nami wszystkimi rządzi despota, nieubłagany, twardy despota, przeciw któremu już bardzo często knułem rewolucyjne spiski — a mianowicie, czas! Moje szczupłe siły, od czasu jak jestem w ojczyźnie, poświęcam niejakim przedsiębiorstwom.
— Słyszałam o ich ogromie!
— I dla tego, na moje osobiste skłonności i na usiłowanie wynagrodzenia wszelkich okazywanych mi łask, pozostają mi tak skąpo wymierzone chwile, że muszę prosić o przebaczenie.
— Spodziewałam się, że po owéj niezapomnianéj nocy będę posiadała przywiléj, ale widzę, że się omyliłam! półgłosem wymówiła Karolina, i przytknęła do ust podany sobie kieliszek perlistego wina.
W pobliżu obojga tak rozbawiających przesunęły się w téj chwili podług taktu uroczéj muzyki tańcujące pary — królowa z księciem Augustem — księżniczka Aleksandra z księciem d’Etienne, hrabina Monno z kawalerem de Villeranca i jeszcze kilka innych. Eberhard spojrzał na tańczących, jego oczy spotkały się z oczami pięknej książęcéj córy, które ciemne i pałające po każdym obrocie znowu na niego spoglądały.
Czy księżniczka królewska postrzegła te spojrzenia?
Justus von Armand zaprosił do tańca piękną młodą damę dworską, a młodego malarza Wildenbrucha wezwano do króla, który przy oknie rozmawiał z księciem B.
W sali było gorąco — wodotryski z pachnącą wodą, nie mogły już dostatecznie oczyszczać i chłodzić ciężkiego powietrza — król w towarzystwie księcia i malarza udał się do pobocznego niebieskiego pokoju, na co niby nikt nie uważał, prócz księżniczki Karoliny.
Kilkakrotnie chłodziła się swoim kosztownym wachlarzem.
— Królewska wysokość, jak widzę, raczysz unikać tańca? przemówił Eberhard, przerywając milczenie.
— Wolę, na wzór mojego dostojnego wuja, przejść do bocznego, chłodniejszego salonu; panie hrabio, bądź pan łaskaw towarzyszyć mi! Wyznać panu muszę, że mi coś niedobrze, że mnie ziębi ta cała chęć przepychu i uwagi księcia!
— I mnie to samo, królewska wysokości! i to mówiąc Eberhard nacisnął lustrzane drzwi, które się otworzyły. Księżniczka weszła do chłodniejszego, miłém różawawém światłem napełnionego salonu, w którym kilka dam i panów rozmawiało przechadzając się albo siedząc — wszyscy powstali i korzystając ze sposobności powoli niepostrzeżenie powychodzili, aby nie przeszkadzać księżniczce, która prowadzona przez hrabiego de Monte Vero, weszła po kobiercu do salonu zapraszającego do poufnéj rozmowy.
Z cicha i przyjemnie złagodzone dochodziły tam dźwięki muzyki — magicznie oświetlone wznosiły się na wysokich ścianach obrazy, z których zdawali się chcieć wystąpić w naturalnej postaci szzczególnie poubierani panowie i damy — było to jakby bogate nieme towarzystwo, poglądające na piękną parę, która wkrótce sama pomiędzy niém krążyła.
Karolina nie uważała, że inni goście cicho z salonu jedni po drugich wyszli — zajęta była mocno żywą rozmową z Eberhardem, i pięknemi, mocno ocienionemi, pełnemi duszy oczami często nań spoglądała.
Księżniczka kochała hrabiego de Monte Vero — nie mogła dłużéj ukrywać tego przed sobą — serce jéj radośnie uderzyło, gdy go dzisiaj nakoniec znowu ujrzała: musiała nagle stłumić głośno odzywające się wyznanie swéj duszy, aby się nie zdradziła samém wzburzeniem rysów. Kochała pięknego człowieka, który każdém słowem, każdym ruchem dowodził swojego duchowego dostojeństwa i szlachetności, kochała go tém goręcéj, im wstrzemięźliwszym był obok wszelkiego szczerego przywiązania — owszem, ten spokój obok całéj głębi uczuć, to przeważne, podziwienia godne panowanie nad sobą, tém silniejsze wywierały wrażenie na sercu młodéj księżniczki, która w nim widziała ideał mężczyzny i zajęła się nim z całym zapałem pierwszéj miłości.
A Eberhard? Czy poznał, że go Karolina kocha? Czy czuł mowę jéj serca, łatwo zrozumiałą, dla tego, który ją z oczu czyta?
Hrabia de Monte Vero czuł głęboko wkorzenioną skłonność ku miłéj, skromnéj księżniczce, która za każdym razem gdy z nim mówiła, utwierdzała przekonanie, że w niéj znalazł czyste serce żeńskiéj istoty. On, który już zwątpił, by kiedykolwiek mógł uczuć miłość, która go raz już omal nie zabiła, aby potém o własnéj sile powstał i wzniósł się do wysokości człowieka — on wiedział, że dla księżniczki Karoliny uczuwa coraz silniejszą życzliwość. Dotąd duszę jego napełniało łagodne światło, jak kiedy wiernéj przyjaźni przyświeca księżyc — ale to światełko mogło być gorętsze, mogło się bardziéj rozżarzyć, a teraz było tylko powstającym zarodkiem.
— Często, gdy obok pana idę, miękko mówiła Karolina, zdaje mi się, że nie powinnam mieć dla pana żadnéj tajemnicy, że muszę wynurzyć się ze wszystkiém co mną wzrusza, co mnie przejmuje, i zapytać czy i pan czujesz to samo, czy zdanie moje podzielasz? Byłoby to dla mnie dobrodziejstwem, mocno mnie uspakajającém, gdybyś mi pan w takim razie odpowiedział: i ja czuję to samo — bo wszystko, co pan czynisz i mówisz, jest dla mnie świętością, ewangelią, którą w siebie przejmuję!
— Rozumiem cię, Karolino! wyrzekł Eberhard — ale w obec takich uczuć zachowajmy całą naszą wewnętrzną siłę!
— O, wymień pan jeszcze raz tak uszczęśliwiające imię moje! pozwól mi napawać się myślą, że to pan tak do mnie przemawiasz! Nie wiem, co mnie tak głęboko wzrusza co się jednak zdarza — gdy cię widzę blizko mnie, Eberhardzie — lecz dla czegóż mam nad tém rozmyślać i dumać? dla czego szukać wyjaśnienia w tém, co może byłoby mi najlepiéj — aby pozostało niezbadane?...
— W nas, księżniczko, mieszka świat, w nim przeżywamy wszystko piękniéj, niż to rzeczywistość wykazuje! Niech to będzie wynagrodzeniem dla tych, którzy wiecznie daleko od siebie stoją, jakkolwiek cudownie częstokroć połączeni są z sobą duszami!
Karolina chciała odpowiedzieć — łono jéj falowało, piękne usta purpurowe drgały — odpowiedź jéj gwałtownie wypadła, bo tego dowodził gorący uścisk jéj ręki, którą pochwyciła rękę do najwyższego stopnia zdziwionego Eberharda; lecz otworzyły się lustrzane drzwi — pałające słowo jéj serca, które już wymówić miała, przerwało się i przewiało niewymówione i niesłyszane — a bardziéj jeszcze bolało ją to, że nie doczekała odpowiedzi Eberharda, po któréj się wszystkiego spodziewała.
We drzwiach, wśród pełni światła bijącego z sali, ukazała się królowa, a za nią księżniczka Aleksandra, która ją widocznie sprowadziła! Sprzyjało jéj oświadczenie królowéj, że w salonie jest jéj za ciężko, i dla tego radziła przejść do chłodniejszego pokoju, w którym jak zauważyła, księżniczka z hrabią już szukali ochłody. Ponury blask jéj oczu świadczył o tém, że sama myśl o samotności obu tych osób gwałtownie nią wstrząsała.
Za ukazaniem się królowéj i księżniczki, pokonawszy Karolina przerażenie naprzeciw niéj pośpieszyła, hrabia de Monte Vero oddał ukłon i cofnął się w tył — młoda, dumna księżniczka zaś nie potrafiła ukryć mimowolnie w niéj powstającego i wybijającego się na jéj pięknéj twarzy tryumfującego szyderstwa.
— Moja droga Karolino, bardzo łaskawie i z miłością rzekła do niéj królowa; cieszy mnie to, że cię tutaj znajduję, bo w twojém towarzystwie pragnę wkrótce przygotować się do powrotu do domu — już poleciłam hrabiemu Monnie, aby uwiadomił adjutantów o moim wyjeździe. Dziękuję ci szanowna księżniczko za interesującą rozmowę, rzekła do Aleksandry, tym sposobem pożegnanéj; oświadcz także moje podziękowanie twojemu wielce szanownemu ojcu, za przyjemny, przygotowany dla mnie wieczór. Zdrowie moje niestety! jest tak liche, że wolę z najjaśniejszym małżonkiem wkrótce wrócić do zamku, nie przeszkadzając przez to dalszemu biegowi balu!
Eberhard złożywszy nieme, ceremonialne uszanowanie, udał się do salonu za młodą księżniczką, którą trawiła chęć upokorzenia, wszędzie przekładanego hrabiego de Monte Vero — niepokoiło ją to, że ten dumny człowiek jéj się nie kłaniał, lecz spotykał ją wszędzie z chłodem i przewagą, których znieść nie mogła.
Po wyjeździe obojga królestwa i dworu, Eberhard zamienił kilka dworskich słów z księciem gospodarzem, poczém zbliżył się do księżniczki i obojętnie pożegnał ją. Wreszcie zajęty wzniosłemi myślami i planami wrócił do domu.


ROZDZIAŁ XIX.
Goście czarnéj Estery.

Było to w dzień Bożego Narodzenia.
Po śniegiem pokrytych ulicach stolicy przechodziły różnorodne wesołe tłumy. Z uszczęśliwionemi twarzami ojcowie i matki nieśli do swoich mieszkań świąteczne drzewka, koszyki z jabłkami i orzechami, tudzież pilnie poukrywane tajemnice. Szeregi chłopców skacząc i radując się biegły na plac zamkowy, do licznie porozstawianych bud, z licznemi pięknemi rzeczami dla młodych i starych, które przechodniom głośno zachwalano.
Od wielu tygodni liczne ręce zatrudniały się przyspasabianiem sobie dochodu na te dni radosne — tam wycinano zielony papier pierzasto, obwijano nim i oklejano piramidki — tam gromadzono zielony mech, dla okrycia ich podstaw — okręcano złotem różne kulki i orzechy — przywiązywano złocone druciki i pstre gałganki do białych szeleszczących pręcików.
Inni przez kilka miesięcy kleili pokoiki dla lalek, domki z ogrodami i osóbkami — inni znowu zabijali setki kotów i spokojnych psów, aby ich skóry ponaciągać na naśladujące naturę z drzewa wyrobione podstawy i ze zwierzętami na targ wystąpić, każdemu mającemu chęć kupna z wielką wymową przedstawiając, że cena dla tego wysoka, iż za futro drogo płacić należało.
Rumiane wyrostki przeciągały z piekielnym wrzaskiem pomiędzy szeregami bud; wszędzie panowało wesołe życie i ruch niezmierny.
Mruczenie wprawionych w ruch małpek, rywalizowało z wesołemi głosami młodych przekupniów, którzy ciągle narzucali się publiczności z nizką ceną swoich gipsowych figurek.
Kupujący i ciekawi napełniali ulice, utworzone przez budy, a zabawki, pierniki i inne podobne rzeczy, wymienione za brzęczącą monetę, coraz bardziéj znikały ze stołów właścicieli bud.
Wieczór świąteczny zbliżał się — był więc wielki czas zaopatrywać się w zamierzone podarki, a sprzedający świąteczne drzewka tyle już zapasu swojego uprzątnęli, że ci, którzy teraz dopiero dostali pieniędzy, nie mieli już w czém wybierać, byleby tylko zapaloném drzewkiem sprawić dzieciom uciechę — na ten wieczór stolica potrzebowała niezmiernych opłat.
W pobliżu tego targu, po za szerokim, żelaznym, posągami ozdobionym mostem, przechodzącym rzekę przerzynającą całą stolicę, leżał wielki zakątkowy cyrkuł żydowski, pełen niezliczonych wązkich, brudnych ulic i placów. W siwych, starych domach, aż do samego ich spodu mieszkało pełno rodzin, a w piwnicach urządzone były składy nieprzyjemnie woniejących handlów odzieży i tym podobnych rzeczy. Brudne dzieci, w nędznych łachmanach, przygarbieni starcy i gadatliwe kobiety o wyrazistych fizyonomiach nieustannie ożywiali ulice.
Nad wielu drzwiami czytano wypisane wielkiemi głoskami, zapraszające wyrazy: „Tu pożyczają na fanty,“ a kto zwiedził często ukryte składy tych handlarzy łachmanami, których piwnice, zaledwie oświetlone, znane były tylko wtajemniczonym, ten wykrywał skarby, których pobytu właściciele i policya od dawna nadaremnie poszukiwali. I nie tylko przechowywacze i lichwiarze pędzili tajemne życie w kryjówkach tego starego wązko-ulicznego cyrkułu, ale nadto złodzieje i złoczyńcy szukali i znajdowali tu bezpieczne schronienia, w których wyprawiali sobie orgie i układali czarne swe plany.
Gdy się ściemniać zaczęło, idąc od klasztornego targu, skręciły na wązką Różaną uliczkę dwie z pozoru podejrzane, jednak nie uderzające osoby, bo ubiór ich i postaci dla tych ulic prawie były przystosowane. Jedną z nich była mała, zgarbiona kobieta. Mimo ciężkiéj zimy, miała na sobie stary słomiany kapelusz z wielkiemi, mocno jéj twarz zasłaniającemi skrzydłami, wypełzłą kraciastą chustkę i wielki, staréj mody, czerwony parasol w ręku.
Obok niéj szedł, zapalczywie rozmawiając, mężczyzna, który zezowato poglądał po stronach i usiłował o ile możności przesuwać się pod cieniem domów, co uważnemu dostrzegaczowi wskazywało, że się czegoś obawia. Ale przeszedłszy kilka kroków po Różanéj uliczce, wprawném okiem przekonał się, że nie widzi żadnych przeszkadzających mu osób. Miał na sobie ciemno-żółty, mocno zapięty pluszowy surducik i stary ciemno-siwy kapelusz, który mocno na twarz nacisnął.
— Za śmiały jesteś Fursch, szepnęła stara zgarbiona, a gdyby cię też poznał kto inny!
— Kto chce dzisiaj dojść do czegoś, musi się odzwyczaić od strachu! I kto inny niż wy możeby mnie także nie łatwo poznał, bo wiesz Pająku, że dosyć jestem stanowczy!
— Coś to jednak nadzwyczajnego wygnało cię na ulice! nie bez ciekawości zarzuciła pani Robertowa.
— Równie jak i jejmość o téj porze nie napróżno drepcesz nogami!
— Zgadłeś — to wstyd! Taka stara i przy moim kaszlu, nawet i w wieczór nie mam spokojności!
— Powiedzcie mi też, co się stało z Małgorzatą, którą wyszachrowaliście u mojéj żony, wy Pająku djabelski? pomruknął Fursch przekonawszy się, że nikt ani przed nim ani za nim nie idzie, i schwycił za rękę nieco przerażoną babę.
— Wyszachrowałam, Furschu? Zapewne żartujesz sobie! zawołała stara; przecięż za nią drogo zapłaciłam!
— Pragnę wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna? No, daléj, daléj, albo źle będzie z tobą!
Baba spojrzeniem przekonała się, że wybrał chwilę, w ktôréj w blizkości nie było nikogo — pomyślała, że gdy zawoła o pomoc, nim ktoś nadbiegnie, już ją zbrodniarz obali na ziemię, a Fursch łatwo ujść potrafi przed ścigającymi, bo siwe, straszne domy nietylko posiadały wszelkiego rodzaju przesmyki, lecz także-miały wyjścia na przyległe ulice.
— Czy chcesz mnie zabić na ulicy, jak psa wściekłego? mówiła powoli i nadsłuchując w nadziei, że się ktokolwiek zbliży z przechodniów.
— Nie zatrzymuj mnie jejmość, ale odpowiadaj, mnie się śpieszy! Gdzie podziałaś dziewczynę?
— Powinieneś wiedzieć o tém; puśćże moją chudą rękę, którą prawie zgniotłeś! Ona jest u bogatego lorda Wooda!
— Widzę, że twoje łakomstwo znowu z ciebie zadrwiło! Co ci zapłacił stary skąpiec? Mogłaś była dostać trzy razy tyle od ojca téj dziewczyny!
— Wiem o tém, ja nic niewarte stworzenie! Ale cicho! Nie mów ani słowa, bo mi się żółć przeleje i gotowam sobie zrobić co złego!
— Lord Wood ma ją u siebie? Kark ci skręcę, jeżeli kłamiesz!
— Czy jeszcze ma, tego nie wiem Furschu, ale jemu ją oddałam!
— Aha! już byłaś u starego, i wiesz bardzo dobrze, że jéj już nie ma, słyszę to z twoich ust!
— Czy chcesz ją ztamtąd wybawić? Ja się od sług nic dowiedzieć nie mogłam, poszepnął Pająk, który bardzo dobrze wiedział, że Małgorzata znajdowała się w wiejskim domu księcia, a teraz miała względem niéj wiele obiecujących zamiarów, bo jéj szambelan von Schlewe w zaufaniu oświadczył, że Małgorzata była ukochaném dzieckiem zamieszkałego przy ulicy Stajennéj hrabiego de Monte Vero.
— Tylko przez litość dla dziewczyny i jéj ojca mówię ci to, i pod warunkiem, że jeszcze dzisiaj w wigilię Bożego Narodzenia — uwiadomisz hrabiego — mówił do niéj baron — on cię za to sowicie wynagrodzi! a hrabia jeszcze dzisiaj pośpieszy do wiejskiego domu, dla zabrania swojego dziecka, rozumie się ciemnym wieczorem!
Wypadało, więc w téj chwili pozbyć się grożącego Furscha, gdy także już wiedział o téj tajemnicy, i o ile możności jak najprędzéj dostać się w niedaleką już ulicę Stajenną. Stara przeklinała niefortunny wypadek, który naprowadził wprost na drogę szalonego zbrodniarza, a wtém spostrzegła, że kilka żydówek wychodzi z przyległych sklepów i przybliża się.
— Ty szatanie babo! mruknął za nią Fursch, puszczając rękę Pająka, który daléj pośpieszył: już godzina szósta, inaczéj nie uszłabyś mi tak na sucho!
W poblizkiéj ulicy Mnichów, na ktôréj znajdował się stary klasztor, teraz na szkołę zamieniony, zabrzmiały w téj chwili wieczornéj dzwoniące brzmienia; grający zegar klasztorny, głośno i czysto co godzina upominający mieszkańców tego cyrkułu, zaśpiewał starą pieśń:

„Zawsze wierny i prawy, aż do grobu chłodnego,
Ani na piędź nie zbaczaj z dróg Boga twojego...

Brzmiało to cudnie przejmująco, jak wołanie z nieba; ale Fursch nie słuchał tego głosu, a w koło domów i po uliczkach rozlegało się to napomnienie, nie wciskając się do serc — już go nie słuchano, już się do niego przyzwyczajono jak do bicia każdego innego zegaru.

Fursch widząc, że Pająk odchodzi w stronę klasztornego placu, szybko wpadł do jednego domu — drzwi tego domu były szeroko otwarte, tak, iż można tam było wejść bez szmeru. Obok ciemnego korytarza, w którym. się teraz znajdował, był sklep, do którego można się było dostać przez drzwi szklane, umieszczone tuż przy drzwiach głównych. Nad niemi wisiał stary szyld, z zardzewiałym, sztywnym napisem; „Handel odzieży Schallesa Hirsza.“
Fursch znał dokładnie wnętrze tego nizkiego i nieco zapadłego starego domu. O kilka kroków za drzwiami nie mógł już widzieć ręki przed oczami; lecz na pewno szedł po stromych, brudnych schodach, które wkrótce przy ścianie zaprowadziły go na wyższe piętro, zamieszkane przez Schallesa Hirsza, właściciela domu, a potém dostał się do drzwi, niewątpliwie prowadzących na podwórze. Były one ciągle zamknięte i opierały się wszelkim wysileniom niewiedzących jak je otworzyć.
Fursch przeciwnie zapewne należał do uprzywilejowanych, bo otworzył je sobie, nastąpiwszy na żelazną podkowę, tuż pode drzwiami na progu przybitą.
W przestrzeni, która się przed nim otworzyła, panowała głęboka ciemność, lecz gdyby o tém nie wiedział, to śniegiem pokryte kamienie i zimne, wilgotne powietrze, które go owiało, byłyby go ostrzegły, że się znajduje w odkrytém miejscu, a więc na podwórzu domu, którego drzwi za nim się zamknęły. Śnieg sprawił, że gdy się oko nieco do ciemności przyzwyczaiło, można było rozpoznać i rozróżnić zarysy tego podwórza.
Otoczone czterema ścianami, wyglądało jak więzienie. Z przodu zasłaniał je domek opatrzony małemi, nizkiemi oknami, po bokach wysokie sąsiednich domów ściany bez okien, a z tyłu stary siwy budynek, podobny do stajni lub wozowni, bo u dołu i u góry mający tylko małe otwory dla przewiewu powietrza.
Fursch zbliżył się do tego budynku, i gdy się dostał do grubo wyciosanych, starych, ciemnych drzwi jego, i znalazł je zamknięte, spojrzał w dół ku suterenom, w których jak w piwnicach, znajdowały się małe, żelazną kratą opatrzone, podobne do okien otwory.
Nic się w nich nie świeciło, a jednak w tych zagłębionych przestrzeniach musiał się ktoś znajdować, bo Fursch przystąpił do najbliższego otworu i w krótkich przerwach zapukał po trzykroć w małe jego szyby. Potém przyłożył ucho do dolnéj ściany, i teraz dopiero usłyszał głuchy szmer, niby głosy, ale to było tak niepewne, że obcy mógł to łatwo wziąć za szmer podziemnéj wody.
Fursch po krótkiéj przerwie zapukał jeszcze raz, w podobnych jak pierwéj przerwach — i teraz przez mocno zasłonione i zabite otwory błysnęło mu na podwórze jakieś niepewne światełko.
— Ona idzie, mruknął zadowolony, blady, do drzwi cofający się Fursch, i usunął nieco z czoła swój stary siwy kapelusz i odpiął żółto-ciemny surdut, jakby potrzebował lepiéj się przedstawić: idzie czarna łotrzyca, dzika Estera!
Gdy Fursch odpiął surdut, można było postrzedz, że miał pod nim bardzo elegancką, czarną jedwabną kamizelkę, a na niéj zawieszony ciężki, błyszczący złoty łańcuszek.
Ciche, zaledwie dosłyszane kroki zbliżyły się do drzwi, przy których stał Fursch.
— Kto puka? spytał głos kobiecy.
— Ten, którego oczekujesz, Czarna Estero, otwieraj!
Ostrożnie odsunięto rygiel, drzwi otworzyły się pod naciskiem zewnątrz stojącego, skrzypiąc obróciły się na zawiasach, i ukazała się dziewicza postać ze świecą w ręku, w ponurym, krętym korytarzu stojąca!
Czarna Estera była córką Schallesa Hirsza i niebezpieczną sprzymierzoną najzręczniejszych oszustów. Jéj matka Sara była siostrą znanego Ikesa Salomona z Londynu, który należał do najstraszliwszych i znanych ze swoich bogactw przechowywaczów wszelkich czasów. Ikes Salomon umarł w późnym wieku, ale jego synowie prowadzili daléj handel towarami we wszystkich krajach kradzionemi i zostawali w ciągłych stosunkach z Schallesem Hirszem. Władze dotychczas nie wpadły na ślad jego postępowania, a raczéj ponieważ umiał zręcznie kierować interesami, miały go za jednego z wielu tandeciarzy na wielką skalę, wysyłających odzież przez Anglię do Ameryki.
Schalles Hirsz, aby usunąć od siebie wszelkie podejrzenie, był przymuszony dać skryty pobyt w swoim domu owéj prześladowanéj części swoich przyjaciół handlowych, którzy należeli do najniebezpieczniejszych złoczyńców, wiedział przeto, że robi jeszcze lepsze interesa, bo zagrożeni często cały dochód ze swoich nocnych wycieczek zostawiali u niego za to wyborne schronienie. Czarna Estera grała przytém rolę gospodyni, a że była równie chytra jak łatwa do wszelkich zdrożnych zamiarów, więc z podziwienia godną zręcznością i zachwycającym skutkiem podżegać umiała.
Tylekroć wspomniana Czarna Estera, którą liczni bywalcy w Emsie, Wiesbadenie i Baden-Badenie, może z trudnością sobie przypomną i poznają, bo w zachwycającéj tualecie, latem w towarzystwie zręcznych oszustów zwiedzała kąpiele i łatwowiernych rozmiłowywała, a starych panów zwykle rabowała — tu zaś jako dzika łotrzyca, teraz nam się ukazuje. Nie dziw, że ją nazywają nieprzezwyciężoną.
Czarna Estera jest słuszna i wysmukła. Czarną, obciśle przystającą suknię, która wykazuje jéj piękną tuszę i gładkie jak marmur łono, u dołu w koło podpięła dla oszczędności; z pod tych podpięć widać czerwoną spódnicę i czarowue, małe, w ładne trzewiki ubrane nóżki. Na jéj pięknie ukształcone, białe barki spadały bujne, czarne loki, z pod których wyglądały małe prześliczne kolczyki. Oczy ma wielkie i mocno ciemne — spoczywa w nich dziwnie potężny ogień, coś nakształt pożerającego żaru, którym słyną kobiety Wschodu, i który się przemienia w rozkoszny połysk, gdy chcą wzbudzić lub uczuwają miłość. Przytém ma twarz delikatnie przezroczystą i bladą, delikatną i małą, pięknie wykrojoną ręką, ma pełne usta mocno nasyconej purpurowéj barwy.
Gdy Fursch zbliżył się do niéj, podała mu małą, białą rękę.
— Witam, poszepnęła z tak tajemnie poufnym uśmiechem i tak ułudną miną, że nawet człowiek kardynalnéj cnoty na ten widok uczułby się pokonanym.
Fursch zamknął drzwi i zasunął, a potém chciał objąć ramieniem piękną Esterę — ale ona zręcznie się wywinęła i z broniącym się uśmiechem lekko poskoczyła naprzód po starych i nierównych deskach podłogi, wołając na idącego za nią Furscha: „Już dawno oczekują pana, nie zatrzymuj się pan.“
I znikła za staremi schodami, prowadzącemi na wyższe piętro, a potém bardzo zręcznie wstąpiła na drabinę, po ktoréj przez czworoboczny otwór w podłodze schodziło się do dolnych przestrzeni.
— Kto idzie ostatni, musi przykrywać! zawołała obojętnym tonem, który brzmiał jakby nie dbała o idącego za nią — bo pozorne niedbalstwo obok piękności stanowiło jéj najniebezpieczniejszy przymiot.
Skakała z zapaloną świecą ze szczebla na szczebel, tymczasem Fursch schodził za nią po drabinie, a potém stojąc na niéj zamykał zapadające drzwi.
Gdy oboje uczuli pod sobą twardą ziemię, znaleźli się w piwnicy oszczędnie oświetlonéj przez czerwonawą i niepewnie błyszczącą świeczkę, którą przyniosła Estera, gdzie jak w wielu gospodarstwach, dla podwyższenia obojętności téj kryjówki, nagromadzone były kartofle i inne płody polne; tylko szmer głosów i trącanie się pełnemi piwa szklankami, dochodzące z odległego i w ciemności pogrążonego kąta téj piwnicy, wskazywały cel téj przed okiem głęboko ukrytéj przestrzeni.
Gdy Fursch idąc za Czarną Esterą, miał czas z upodobaniem przypatrzyć się jéj ładnym nogom i zbliżał się do ciemnéj części, zkąd dochodziły go głosy coraz wyraźniejsze, Estera stanęła nakoniec przed wysoką wystawą z desek nakształt szafy ustawioną, opatrzoną pułkami, na których ustawione były stare puste wazony od kwiatów i kilka butelek. Tylna ściana téj otwartéj szafy tworzyła drzwi do drugiéj części piwnicy, a cały przyrząd z desek obeznani z nim mogli wcisnąć w dobrze ukryte kąty, tak aby w razie nagłego najścia na dom mogły tworzyć niewinną szafę, po za którą nikt nie mógłby się domyślić przedłużenia piwnicy.
Piękna Estera zręcznie otworzyła te wybornie zastawione drzwi — ciężki, nieprzyjemny zaduch razem z dymem tytuniowym i wódczanym wyziewem buchnął na nią i na stojącego za nią Furscha z przestrzeni rozwidnionéj jedną świeczką, w ktôréj w koło stołu siedziały cztery znane nam już osoby przy butelkach i kieliszkach. Szło tam dzielnie, — Rudy Dzik, który niedawno z jednym towarzyszem sklep jedwabny nocną porą bardzo skutecznie nawiedził, traktował przyjaciół swoich winem, które niewątpliwie także pochodziło z kradzieży, bo było dobre, a Czarna Estera nie za nadto drogo za nie kazała sobie płacić.
— Hurra! przecięż jesteś, zawołał Kasztelan, którego widzieliśmy już dawno przybywającego z ostrzeżeniem pod Białego Niedźwiedzia, postrzegając wchodzącego Furscha. Ciebie jeszcze nam brakowało; w nocy będziemy mieli cokolwiek do roboty!
Chłop, który powstał z drewnianego stołka i byłemu kancelliście podał prawie olbrzymią rękę, nie był rosły, ale jak pień zbudowany. Nie miał ani brody, ani faworytów, a podbródek miał nadzwyczaj tęgi i dobrze utuczony, ciemno blond włosy, krótko ostrzyżone, oczy bez wyrazu. Nosił starą czapkę, brudną bluzę ze starych należności do jego dawnego ślusarskiego rzemiosła, a w ręku trzymał kufel pełen wina, którego o ile się zdawało wypuścić nie chciał.
Rudy Dzik, właśnie zajęty nalewaniem, wyglądał dzisiaj jak dandy, — nawet rudą brodę na czarno umalował, a włosy mocno wypomadował.
Przy nim siedział, błogo uśmiechnięty, obrzmiały Doktor, a naprzeciwko czarnobrody Dolmann, który głowę podparł oburącz, tak, że zajął znaczną część stołu, gdy skierował wzrok na wchodzącego Furscha i łotrzycę, która zamykała drzwi od szafy z nigdy niezaniedbaną ostrożnością W téj podziemnéj przestrzeni nie było więcéj żadnego okna, żadnego przystępu, a jéj niegdyś pobielane ściany, teraz od wilgoci, dymu i wieku brudno posiwiały.
— Czy jeszcze nie wisisz na szubienicy? śmiejąc się zapytał Doktor przystępującego do stołu Furscha. — Czarna Estero, krzesło i szklanka dla pana nocnego wójta — każdego dnia myślę, że cię już nie obaczę!
— Pierwéj mi oberznierz nos i wyłupisz oczy — jeżeli ja zadyndam, przyjdzie i na was wszystkich koléj!
Rżący ryk zadowolenia i huczny śmiech, jak wesoły dowcip wynagrodził to przyjacielskie zapewnienie Furscha, który nim łotrzyca przyniosła piątą szklankę, kufel Rudego Dzika silnym pociągiem wypróżnił.
— Niewiele mamy czasu do stracenia, siadając oświadczył Kasztelan; ale pierwéj musimy przypatrzyć się ostatniéj kropli tych dwóch butelek; pójdź, Fursch.
I trącił się z nim, który jakoś szczególnie przypatrywał się Esterze.
— No, gadajże nareszcie! zawołał zniecierpliwiony Dolmann. Zamówiłeś nas tutaj, a dotąd nie powiedziałeś, o co chodzi!
— Jesteśmy razem — ja dwa razy powtarzać się nie lubię, rzekł Kasztelan wyjmując z pod bluzy kartkę, czy list; chodzi o małą czynność, z powodu któréj o godzinie dziewiątéj mamy się udać na zasadzkę!
— To znowu jakiś obstalunek; a pieniądze masz? przerwał Rudy Dzik.
— Pieniądze będą dopiero po spełnionym czynie, oświadczył Kasztelan; dzisiaj ludzie nie tacy głupi, aby z góry płacili!
— Rzecz wydaje mi się niepewną! Czy chcecie waszą skórę wynieść na targ bez gwarancyi? zapytał Doktor. Co do mnie, nie myślę uczynić tego!
— To zostań sobie, ty nadęty pęcherzu, ty i tak na nic się nie przydasz! zawołał gwałtownie Kasztelan zrywając się; jest nas i tak czterech, to tylko napad. Słuchajcie, jak rzecz brzmi! Dzisiaj wieczorem pomiędzy dziewiątą a jedenastą godziną, jeden pan konno albo powozem przejeżdżać będzie przez topolową aleę. Być może, iż będzie miał jednego lub dwóch towarzyszy. Odwiedzi on potajemnie dom wiejski, leżący na końcu téj alei po prawéj stronie. Tak brzmi list! skończył kasztelan i złożył list.
— Tam coś więcej napisano na téj kartce, utrzymywał Rudy Dzik; nie szachruj że z nami!
— No tak, jest więcéj, że ten pan jest bogaty i będzie miał przy sobie wiele pieniędzy! Plan już ułożyłem! Dolmann i Rudy Dzik pochwycą konie za cugle i zatrudnią stangreta albo masztalerza, Doktor będzie na straży, a Fursch i ja postaramy się o resztę — o północy możemy być znowu u pięknéj Estery, i sądzę, że nie z pustemi rękami!
Kasztelan trącił potajemnie siedzącego obok siebie Furscha, aby mu dać znak, że są jeszcze zupełnie inne okoliczności, które mu późniéj objawi, i nalegał, by pili.
Jeszcze raz trącono się szklankami — goście Czarnéj Estery wesoło żartując wypili za powodzenie napadu, który razem téj nocy wykonać zamierzali — tylko Dolmann milczał i z niedowierzaniem poglądał na Furscha, którego niechętnie widział, i na Kasztelana, który coś ukrywał.
Rudy Dzik włożył swój kalabryjski kapelusz i zanócił jakąś łotrowską piosenkę, a Doktor zrozumiał teraz, że ta noc coś przynieść może.
— Wy trzéj ruszajcie naprzód, ja i Fursch idziemy za wami, powiedział Kasztelan; w alei zejdziemy się wszyscy w krzakach, na lewo od niéj tuż przy wiejskim domu znajdujących się; są gęste, a drzewa bardziéj je jeszcze zacieniają. Czy macie broń przy sobie?
— Pytasz o drogę? szyderczo odparł wybladły Rudy Dzik.
— O tobie, ja wiem, ale idzie mi o Doktora — ale idźcie już, idźcie! Już wielki czas, a bądźcie ostrożni!
Dolmann, Doktor i Rudy Dzik wstali ze starych stołków i wyszli, przeprowadzeni przez Czarną Esterę, która z ostatnim w dodatku do pieniędzy, jakie jéj doręczył, słowami swawolnie żartowała, bo rękami nie wolno było jéj dotykać, ale gawędzić z nią i patrzeć na nią mogli rozmaici goście, — udawała, że jako niosąca świecę, chce pierwsza wejść na drabinę, lecz przestąpiwszy kilka szczebli, gdy Rudy Dzik chciał iść za nią, zeskoczyła zręcznie i śmiejąc się, tak, że świeca od cugu tylko co nie zagasła, aby z grzeczném poruszeniem ręki ustąpić gościom pierwszeństwa.
Kiedy Kasztelan pozostał sam w piwnicy ze swoim przyjacielem Furschem, a dochodzący śmiech przekonał go, że inni oddalili się, szeroka twarz jego przybrała poufną i poważną minę.
— To tak łatwo nie pójdzie, jak oni sobie myślą, rzekł; bo ten, na którego napaść mamy, ma posiadać djabelską siłę. Dla tego myślę, że interes dzisiaj nie uda się, a on jest niezmiernie bogaty!
— Jak się on nazywa? zapytał Fursch patrząc z podełba.
— Powiem ci to w zaufaniu — jest to hrabia Eberhard de Monte Vero.
— Eberhard de Monte Vero? powtórzył Fursch, a oczy jego nagle zabłysły.
— Czy znasz go?
— Prawie znam!
— Ta późna przejażdżka nie jest zapewne bez celu, to zapewne jakieś porwanie lub coś podobnego!
— Porwanie? — a do kogo należy wiejski dom za aleą?
— Do księcia Waldemara!
— Hm, mruknął Fursch myśląc i osłupiałe patrząc przed siebie: teraz ta sprawa zaczyna bawić mnie! Głupi byłeś, żeś wszystkim o tém gadał — mniemam, że byłoby lepiéj, gdybyśmy ten interes byli sami załatwili!
— Tak z razu chciałem, ale późniéj dowiedziałem się od Kulawego Karola, z którym uczyłem się ślusarstwa i którego siostra służy w zamku, że ten hrabia jest nadzwyczaj silny, i że oprócz murzyna, towarzyszy mu zawsze jeszcze silniejszy służący! Jeżeli porachujemy jeszcze stangreta, będzie cztery osoby — a to dla nas za wiele, moglibyśmy karki pokręcić!
— Hm, — a gdyby tak tego Eberharda i jego towarzyszy udało się zrobić nieszkodliwymi?
— To podzielimy się z tamtymi tém co będzie do podziału i pożegnamy ich — będzie już wtedy około jedenastéj — o dwunastéj możemy zajść na ulicę Stajenną, przy ktôréj leży pałac hrabiego — tam znajdziemy tylko kilku służących, i łatwo zdołamy oddać im wizytę! Nagroda będzie niemała, bo ten Monte Vero podobno cały dwór przewyższa swojemi drogiemi kamieniami i bogactwem!
— Widać, żeś dobrze o wszystkiém uwiadomiony!
— Trzy czarne brylanty podarował królowi; do pioruna, Furschu! aż mi ślinka do ust idzie, gdy pomyślę o domu na Stajennéj ulicy!
— Wołałbym tego Eberharda schwytać dopiero gdy będzie wracał z wiejskiego domu.
— Stracilibyśmy przez to na czasie.
Czarna Estera wróciła do piwnicy.
— Czy byłaś na ulicy? spytał Fursch.
— Tam cicho i spokojnie, ludzie siedzą w izbach, zrobiło się zimno i burzliwie, a w nocy będzie śnieg padał!
— Zatém chodźmy, pożegnaj odemnie starego Schallesa i Sarę!
Kasztelan mocno nacisnął czapkę na czoło, Fursch zapiął surdut.
Czarna Estera poświeciła im i otworzyła drzwi — ostrożnie wyjrzała na ulicę, zanim wypuściła dwóch złoczyńców — ale nie widać było żadnego strażnika, żadnego sąsiada.
Czarna Estera obu swoim ostatnim gościom życzyła dobrego powodzenia i zamknęła dom za nimi, a Kasztelan i Fursch pośpieszyli przez labirynt uliczek do swojego celu.


ROZDZIAŁ XX.
Napad.

Tego samego wieczoru, w którym jak widzieliśmy, Małgorzata późno już uciekła z domu księcia, a goście Czarnéj Estery ułożyli plan na tę noc, Pająk skłoniony przez szambelana Schlewego, udał się do pałacu hrabiego de Monte Vero przy ulicy Stajennéj.
Eberhard w ciągu dnia wspólnie z młodym malarzem Wildenbruchem, który się unosił nad każdą radą i przedsięwzięciem hrabiego de Monte Vero, tudzież z wielbiącym go Justynem von Armand poczynił wielkie przygotowania i zakupy, aby po przedmieściach i ubogich cyrkułach, pomiędzy starymi i młodymi roznieść i podwyższyć radość z najpiękniejszego święta.
Nad wieczorem przybyli Ulrich i doktor Wilhelmi; pierwszy rozmawiał z Eberhardem w znanéj nam, teraz łagodnie ogrzanéj jego pracowni, o nowych przedsięwzięciach, przyczém robiono i zatwierdzano rozmaite praktyczne projekta; drugi zabawiwszy chwilę, pożegnał hrabiego, bo jeszcze tego wieczoru miał odwiedzić wielu chorych, dających mu małą nadzieję powrotu do zdrowia.
Ten niestrudzony przyjaciel ludzkości, który często przepędzał noce na usługach nauki i na wzbogacaniu głębokich swoich wiadomości, nawet w wiglię Bożego Narodzenia nie znał piękniejszego święta nad niesienie pomocy cierpiącym bliźnim. Pomimo więc, że sam oburzał się na swoje osłabione zdrowie i pod względem winnéj mu czci stawiał się niżéj od hrabiego de Monte Vero, którego nazywał przewodnikiem ludzkości, pomimo że uważał się za jéj sługę, należał jednak do rzadkich i uczonych ludzi, dowodzących prawdziwéj skromności tém, że im większą posiadają naukę, tém z większą pokorą wyznają, iż bardzo mało umieją!
Musiał on odmówić prośbie Eberharda, o przepędzenie z nim wieczoru, chociaż mu to było przykro, bo jak powiadał, wołania chorych, które zdaje mu się, że ciągle słyszy, nie dałyby mu spokojności. I Ulrich pożegnał także Eberharda, pragnąc wspólnie z żoną, zapalić dzieciom świąteczne drzewko w pokojach starego, zupełnie schorzałego ojca, aby go ucieszyć radością wnuków. Tego siwego ojca Ulricha, który był zacnym patryarchą swojéj rodziny, Eberhard kochał i czcił, serdecznie więc zalecił przyjacielowi, aby go szczerze od niego pozdrowił.
Już był wieczór, gdy Eberhard z pracowni przeszedł do salonu. Oczekiwał on jeszcze tylko malarza Wildenbrucha i Justusa Armanda, którzy mu przyrzekli donieść o skutku podziału darów. Eberhard chciał po całodziennéj pracy krótkie chwile swojéj samotności zająć wspomnieniami świątecznej wigilii, — chciał siedząc przed ulubionym obrazem, przedstawiającym ojca Jana, przejrzeć przeszłość i coraz bardziéj wykończać wewnętrzne udoskonalenie.
Gdy Sandok czarną swoją ręką otworzył portyerę, Eberhard ujrzał na marmurowym stole w środku salonu, wysokie, świecące drzewko świąteczne, rozsiewające blask i zapach wosku i sosnowéj zieleni.
Przygotowano mu prawdziwą niespodziankę — a sprawcą jéj nie mógł być nikt inny jak Marcin, który stał niedaleko z rozpromienioną twarzą. To nieozdobne, tylko świecącemi woskowemi świecami na szerokich, zielonych gałęziach ozdobione sosnowe drzewko, jasno przekonywało o znaczeniu wieczoru i przypomniało hrabiemu de Monte Vero ów miniony czas, kiedy stary ojciec Jan corocznie zapalał mu świąteczne drzewko. — Było to już tak dawno, a teraz tak przejmująco stanęło w oczach Eberhardowi, że milcząc przystąpił do Marcina, aby na podziękowanie za to żywo obudzone wspomnienie ścisnąć mu rękę.
— Nie ma o czém mówić, panie Eberhard! rzekł poczciwy sternik „Germanii“ który teraz umiał przyzwyczajać się do życia na lądzie — nie warto gadania — ale tu jest jeszcze coś, co warto obaczyć, co radość sprawia! Niech pioruny biją, ten pan Wildenbruch, to mi dopiero artysta! Tak naturalnie całe nasze Monte Vero przeniósł na płótno — iż zdaje się, że człowiek nagle tam przeniesiony!
Teraz spojrzenia Eberharda, idąc za śladem ręki Marcina, padły na trzy po za gałęziami choinki ustawione obrazy, których hrabia, wchodząc do salonu, wcale nie widział, więc teraz tém bardziéj się im zdziwił! Były to bez wątpienia te same obrazy, o których przed kilku dniami na balu malarz wspominał księżniczce Karolinie.
Obraz ustawiony w środku przedstawiał jego przepyszną willę, wysoko pod lasem położoną — poznał on na nim niektórych swoich officialistów, stojących na uboczu, i dwa wielkie psy leżące przy werandzie; — każda palma, każdy krzak były tak wiernie naśladowane z natury, że Eberhard uśmiechał się uradowany i zdziwiony. Ogród z bujnemi południowemi kwiatami, z niemieckiemi pawilonami i klombami przed willą w rodzaju pałacu, pełne liście winogradowe przy oknach, a nawet Indyanka, znaleziona niegdyś małém dziecięciem, a teraz już dorosła dziewczyna, chodząca po ścieżkach ogrodu i polewająca kwiaty, wszystko było na tym obrazie wiernie naśladowane, słowem nic w nim nie zapomniano.
Z dwóch innych obrazów, jeden przedstawiał ogromną plantacyę cukrowéj trzciny, drugi rzekę, jak miasto wyglądającą stacyę ładunku w Monte Vero, a panowało tam takie życie, taki ruch, iż Eberhard nie mógł się zgoła napatrzyć, i uradowany widokiem swoich błogosławionych dzieł, promieniejący wzrok wpoił w obrazy, gdy zadowolony Marcin, stojąc z boku, kiedy niekiedy kiwał głową.
Wtém niespodzianie ktoś ręką dotknął ramienia Eberharda — Marcin oddał bardzo uniżony ukłon i usunął się — wszedł malarz Wildenbruch, a za nim Justus von Armand.
Eberhard podał im ręce i powitał obu wesoło uśmiechających się młodzieńców. Stali przy uroczyście oświetlonéj choince i wszyscy wyglądali wesoło usposobieni.
— Jakaż to niespodzianka, kochany Wildenbruchu! serdecznie powiedział Eberhard.
— Martwe obrazy pańskich żywych utworów!
— Jeżeli się nie mylę, przyrzekłeś je księżniczce Karolinie.
— Wielka prawda, Eberhardzie, odrzekł malarz, któremu hrabia de Monte Vero położył za warunek, równie jak Justusowi, aby opuszczając wszelkie tytuły, nazywali go tylko po imieniu; ale uprzejma księżniczka wołała prosić dla siebie o kopie, aby oryginały dzisiaj panu mogły być doręczone: to prawdziwy anioł!
— Dziękuję, mój drogi przyjacielu. Pozwól mi wyznać, że twój piękny podarunek niezmiernie rozweselił mi dzisiejszy wieczór!
— Jak pan rozweseliłeś go innym! dopełnił Justus.
— Przy waszéj pomocy!
— Wszystko się wybornie odbyło — widzieliśmy wiele uradowanych twarzy, oświadczyli Eberhardowi dwaj młodzi przyjaciele. Nie wspominając, od kogo pochodzą dary, sprawiliśmy, że biedne rodziny wszystkich cyrkułów w radości bez troski obchodzić będą piękne święta!
— Tak, przynajmniéj nie należycie do owych wilków w owczéj skórze, którzy się nazywają przyjaciółmi i opiekunami biednych i szczycą się darami, za pomocą których dążą tylko do samolubnych celów! My nie robiliśmy żadnéj różnicy — my pod pobożną miną nie ukrywaliśmy naszéj zmysłowości i nie myśleliśmy o tych tylko, którzy mają piękne córki. Nie potrzebując pomocy tak zwanych przełożonych nad ubogimi, pomogliśmy tam gdzie było potrzeba, gdzie bez wszelkich względów i warunków należało być ludzkimi — a przekonanie o tém podnosi i uszczęśliwia!
— Młody oficer przyłączył się do nas, prosząc o pozwolenie wzięcia udziału w naszém dziele, doniósł Wildenbruch; piękny człowiek, który mi się bardzo podobał, chociaż wyglądał zbyt młodo! Przez cały dzień dopomagał nam i towarzyszył, sam rozdając znaczne summy!
— Rzecz szczególna! a jak się nazywał ten nowy przyjaciel naszego serdecznego Wildenbrucha?
— I mnie także pozyskał on sobie! dodał Justus.
— I dyplomata także? A, tom jeszcze ciekawszy! uśmiechając się wyznał Eberhard.
— Nazywał się O!..., jest porucznikiem w niebieskich huzarach! i zdaje się być wybornym kawalerzystą! zauważył Wildenbruch.
I bardzo pragnie przyłączyć się do nas — zdaje się, że już słyszał o panu! dopełnił Justus, zwracając mowę do Eberharda, który młodym przyjaciołom ściśnieniem ręki objawił świetne, już znane im hasło, którego głębokie znaczenie szanowali.
W téj chwili doszedł do salonu z przysionka pałacu przeraźliwy, do szpiku przejmujący krzyk — krzyk tak okropny i trwogi pełny, że trzéj panowie mimowolnie powstali, a słowa na ich ustach zamarły. Kto tak mógł wołać o pomoc, jakby go duszono? Co się takiego stało?
Eberhard podbiegł do portyery, podniósł ją, a dwaj przyjaciele udali się za nim.
Można było z marmurowych schodów ustawionych kwiatami spojrzeć na dół, gdy Marcin, przywołany również tym trwożliwym krzykiem, otworzył wysokie rzeźbione drzwi, prowadzące do matowo rozwidnionego przysionka, można było widzieć co się tam dzieje.
Pośpieszający ujrzeli przed sobą pełen zgrozy widok.
Murzyn Sandok, jak tygrys skoczył na jakąś ludzką, postać i trzymał ją silnie cisnąc do mozaikowéj podłogi, tak, że trudno było ją rozpoznać — jednak Eberhard i Marcin, którzy podbiegli do tarzających się, dostrzegli, że to kobieta.
Murzyn tryumfująco i z dzikim śmiechem, w którym się malowała cała nagle przebudzona w nim dzikość, trzymał jedną z małych, kosztownych, srebrnych czar, które na przemian z małemi posążkami na pięknych piedestałach, zdobiły okrąg przysionka.
— Złodziejka! zgrzytając zębami zawołał po portugalska.
— Pomocy — on mnie dusi — umieram! jęczała pochwycona.
Marcin rozkazał murzynowi, aby puścił swoją zdobycz, co też widocznie tylko z oporem uczynił, i teraz dopiero poznano, że schwytana jest to stara, pochylona osoba, ktôréj jęki litość wzbudzały.
— Widziałem jak ta kobieta wchodziła do przysionka, z okiem pioruny ciskającém raportował Sandok; widziałem, jak kobieta się ostrożnie oglądała, a że nikogo blizko nie było, jak do filaru przystąpiła — o Sandok ma tygrysie oczy! Więc kobieta szybko schwyciła srebrną czarę, kwiaty rozsypała, czarę schowała pod chustkę — ale Sandak skoczył na nią i uściskał!
Marcin musiał pomimo woli śmiać się z tryumfującego murzyna i z postaci staréj kobiety, która teraz zrobiła najnieszczęśliwszą minę i podniosła swój wielki czerwony parasol, który ze strachu z rąk jéj wypadł.
Czytelnik w téj przygarbionéj starej poznał już zapewne Pająka, którego wizyta w pałacu Eberharda niekorzystnie się rozpoczęła. Plan szambelana Schlewego, który z listu Kasztelana i pochodu pani Robertowéj już poznaliśmy, byłby się nie udał, gdyby murzyn nie był dostrzegł kradzieży Pająka, który byłby uszedł ztamtąd ze swoją zdobyczą, a polecenie swoje co do Eberharda byłby dopiero nazajutrz spełnił!
— O kochany panie! po długim nieznośnym kaszlu, podczas którego układała swoją przemowę — o kochany panie! uwolnij mnie od tego djabła! Ja, która się zestarzałam z uczciwości, miałażbym kraść? Boże broń mnie od tego grzechu!
Murzyn, który nie rozumiał słów staréj, ale błyskającém okiem śledził jéj ruchy i znaczenie tych słów pojął, zaklinał się, że czarę już miała ukrytą w chustce.
— Chciałam tylko przypatrzyć się téj kosztownéj robocie, bo jeszcze nie widziałam nigdy takiéj ozdoby domu! Mam polecenie do pana hrabiego.
— Polecenie do pana hrabiego de Monte Vero? powtórzył Marcin, niedowierzająco przypatrując się staréj, która w wypełzłéj chustce i bardzo staroświeckim słomianym kapeluszu wyglądała jak żebraczka.
— Tak jest, ważne polecenie do niego samego — na cztery oczy — interes bardzo delikatny! I mówię panu, że on mnie za to dziesięć razy lepiéj wynagrodzi, aniżeli ta czara warta, a nawet zabije to czarne straszydło, co na mnie napadło i tylko co mnie nie zadusiło, skoro usłyszy, że przez to łatwo byłaby przepadła wiadomość, z jaką ja stara i słaba podczas burzy i śniegowicy wieczorém tu się przywlokłam!
Eberhard zeszedł po marmurowych schodach aż do przysionka i przyglądał się staréj, która gwałtownie drżała i bardzo brzydkim kaszlem swoim sprawiała niezmiernie przykre wrażenie.
— Czegóż chcecie od hrabiego? spytał zbliżywszy się.
— Nie mogę tego powierzyć nikomu innemu jak jemu samemu! szepnął Pająk podskakując do Eberharda, aby się bardziéj od murzyna oddalić.
— Możecie tutaj bez obawy i bez przeszkody powiedzieć co macie do powiedzenia.
— Chociażbyś mi pan nie wiem co przyrzekał, kochany panie, tylko samemu panu hrabiemu wszystko wyznać mogę!
— Chodźcie za mną, jestem ten, którego szukacie!
— O, pan hrabia sam? Co za hańba! Ja nieszczęśliwa naraziłam się na podejrzenie, a chciałam tylko przez ciekawość przypatrzyć się czarze; czyż moje krzywe od starości palce miałyby w innym zamiarze czego dotykać! narzekał Pająk idąc za hrabią po marmurowych schodach, a że Marcin i murzyn pozostali na dole w przysionku, więc chciwym wzrokiem przyglądała się rzadkim, pięknym roślinom, kosztownym firankom i złotym ozdobom.
Eberhard mniemał, że stara garbata pragnie korzystać ze znanéj już jego litości i szczodroty, i chociaż wierzył bardziéj słowom Sandoka niż jéj, miał siwą głowę staruszki ustrzedz nadal od podobnych błędów, przez zabezpieczenie jéj trwałego wsparcia. Przytém przypominał sobie, że już gdzieś tę osobę raz widział; gdy więc weszła za nim przez portyerę do salonu i na jego widok zachwycona załamała ręce, rzekł:
— Siadajcie tutaj! Jak się nazywacie?
Pająk z widoczném niedowierzaniem i kłopotem spojrzał na malarza i Justusa, którzy nieco w głąb odeszli i podziwiali wspaniałe posągi przy kominie.
— Czego się wahacie, dobra kobieto? mówił daléj Eberhard, widząc nieśmiałość Pająka, i przysunął swoje krzesło, na którém siadła stara z obawą mimowolnie przejmującą każdego znajdującego się w towarzystwie osób wyżéj lub też daleko niżéj od siebie stojących: powierzcie mi śmiało wasz interes!
— Cicho, cicho, dostojny panie — interes dotyczę nie mnie, ale pana!
— Tém bardziéj możecie mówić śmiało; ci panowie, którzy tam stoją, mogą wszystko słyszeć co mnie dotyczę!
— A więc — przynoszę panu wiadomość o pańskiém dziecku!
— O mojéj córce? zawołał Eberhard, i z głosu jego można było poznać radosne zdziwienie. Mówcie, dobra kobieto, a jeżeli powiecie prawdę, wtedy nietylko dopełnię zamiaru ulżenia wam w waszéj starości, lecz nadto obficie was wynagrodzę!
— O dostojny panie! — jestem wprawdzie bardzo nieszczęśliwa i uboga, kłamał Pająk zręcznie udając z miną litość wzbudzającą, ale nie dla tego tu przychodzę! Mogę tylko zmniejszyć boleść pańską! O, i bogactwo nie jest bez łez! Ale pańskie utracone dziecię znalazło się! Przypadek zrządził, że się o tém dowiedziałam, że owa piękna, młoda dzieweczka jest pańską ukochaną córką — tak, tak, to nie ulega wątpliwości — muszę ją odtąd poważać! Od dawna już mówiłam, że ta czarująca dziewczynka musi być wysokiego pochodzenia!
— Powiedzcież mi, gdzie ją znajdę? nalegał Eberhard.
— — O, widzę już w duszy pańską radość — jeszcze kilka godzin, a znajdziesz pan swoje dziecię! To dopiero będzie wigilia! Nie wątpię, dostojny panie, śpiesz — nie będę zbawiona, jeżeli pan dziecka nie znajdziesz! tego kochanego dziecka!
— Weźcie tę sakiewkę — przyjdźcie znowu jutro, wynagrodzę was obficie!
— Tysiączne dzięki, dostojny panie, ale drugi raz wracać nie mogę! Ja nie żebrzę! Spełniam tylko obowiązek ludzkości! powiedział Pająk ważąc pełną sakiewkę — śpiesz pan do topolowéj alei, na końcu jéj wejdź pan do wiejskiego domu, tam znajduje się pańska córka!
— A do kogo należy ten dom wiejski?
— Jak ja mogę o tém wiedzieć, biedna, stara osoba, dostojny panie? Jak mam powiedzieć, jakim sposobem piękne pańskie dziecko tam się dostało? Śpiesz pan tam i przekonaj się naocznie, czy powiedziałam prawdę!
— Wymieńcie mi wasze nazwisko i mieszkanie, dobra kobieto, abym wam dowiódł mojéj wdzięczności, aby moje dziecię was razem zemną odwiedzić mogło! mówił Eberhard pełen radości i oczekiwania.
— Pozwól mi tylko odejść, dostojny panie; ja raz tylko przyjmuję nagrodę — a pan uczyniłeś więcéj niż było potrzeba!
Pająk zezowatym wzrokiem i przez dotknięcie niewątpliwie poznał, że otrzymał pewnę liczbę dukatów, i serce mu skakało — pożegnał więc hrabiego bardzo wdzięcznie, życzył mu wszelkiego dobra i na każdy przypadek przyjrzał się dokładnie salonowi i wyjściom, oceniając, że w tych pokojach mieścił się niezmierny skarb i że większego bogactwa nigdy jeszcze nie widziała.
Gdy Pająk kaszląc i stękając opuścił salon i po marmurowych schodach zszedł na dół, aby się jak najprędzéj wydobyć z obrębu władzy murzyna, z którym zamienił spojrzenie, w którém z obu stron malowała się wzajemna nienawiść, Eberhard objaśnił swoim przyjaciołom Wildenbruchowi i Justusowi von Armand, powód, dla którego doniesienie téj staréj tak go głęboko wzruszyło, a obaj natychmiast wynurzyli gotowość towarzyszenia hrabiemu w samotnéj wycieczce, ponieważ już było późno.
— Przyjmuję waszą przyjacielską usługę mówił Eberhard i rozkazał przyprowadzić trzy najlepsze wierzchowce, nie dla tego, abym się o siebie obawiał — bo tego oduczyłem się w drugiéj części świata, lecz że mi przyjemnie znajdować się w waszém towarzystwie! Marcinie, pojedziesz za nami zamkniętym powozem, na dworze burza, a jeżeli niebo pozwoli, że znajdę moje dziecię, chciałbym je tu przywieźć dobrze na noc opatrzone!
Nadchodziła godzina dziesiąta, gdy panowie zeszli na dół i wsiedli na stojące już przededrzwiami konie. Wiatr ciskał na nich płatami śniegu, więc jechali mocno otuleni płaszczami, a Marcin w niejakiém oddaleniu podążał za nimi zamkniętym powozem, i przebyli ulice oraz plac targowy, na których jeszcze panował ruch i życie.
Gdy przejeżdżali obok królewskiego zamku, Eberhard postrzegł owiniętego płaszczem oficera, który podawał skulonemu pod murem starcowi kilka sztuk pieniędzy, z trudnością powstrzymując konia.
— Do pioruna! zawołał Wildenbruch: — patrz-no Justus, to wasz niebieski huzar?
— Prawda, widać to po jego zalotnéj czapce niedźwiedziéj, która przy dzisiejszym zimnie wcale nie jest do pogardzenia.
Bardzo młody oficer, na którego ładnéj twarzy niewidać było jeszcze żadnego zarostu, teraz postrzegł także trzech do niego zbliżających się jeźdźców. Miał on na sobie ciemny wojskowy płaszcz wyszukanie cienki, który mu po obu stronach konia spadał aż do kosztownych srebrnych strzemion.
— Witam panów moich! zawołał po francuzku, i nie wielkiego ale pięknie zbudowanego konia ku zbliżającym się skierował: dokąd to o tak późnéj godzinie?
— Pan porucznik Ol... — pan hrabia de Monte Vero! przedstawił Justus.
— Nakoniec dostąpiłem zaszczytu zbliżenia się do pana, mości hrabio! — Od dawna już pragnąłem tego!
— Mnie się zdaje, że pana już gdzieś widziałem, że głos pański słyszałem, panie poruczniku, albo może mnie myli szczególne podobieństwo?
— Miałem już dwa razy przyjemność, niepostrzeżony przez pana, znajdować się w jego towarzystwie — było to już przed rokiem w cyrku, a potém niedawno na balu u księcia B.!
— Nie przypominam sobie tego, a jednak widziałem pana!
— Chciéj pan towarzyszyć nam, panie poruczniku, mamy przed sobą wyprawę! rzekł Wildenbruch do oficera, który zaraz skierował konia pomiędzy hrabiego i malarza.
— Z radością, jeżeli panu hrabiemu nie będę ciężarem!
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana, bo jesteś przyjacielem moich przyjaciół.
— I mam nadzieję z czasem bardziéj zbliżyć się do pana!
Czteréj panowie dostali się na przedmieście i nakoniec wjechali w aleę, ciągnącą się daleko aż do wiejskiego domku księcia. Ucichł uliczny hałas — w koło nie było widać żadnego człowieka. Wiatr gwałtownie wiał po polach, które pokrywała głęboka ciemność, a tak silnie szumiał po gałęziach starych szerokich drzew, obejmujących aleę, że jeźdzcy zaledwie dosłyszeć mogli turkotu dążącego za nimi powozu.
Eberhard niecierpliwie oczekiwał wybić mającéj godziny — jego oczy, które się wkrótce przyzwyczaiły do ciemności, badały dalszą przestrzeń, ale alea była tak długa i tak daleko łukiem się ciągnęła, że noc wszystko zasłaniała. Kiedy niekiedy wyrzekł do towarzyszy żartobliwe słowo, aby przerwać milczenie w tak ponurém otoczeniu podwójnie nieprzyjemne — odpowiadano mu też i poklaskiwano, lecz wnet znowu następowała pełna oczekiwania cisza.
Tym sposobem dostali się na tę część drogi pokrytéj zupełną ciemnością, którą z jednéj strony otaczały wysokie krzaki.
Eberhard zamierzał uczynić przyjaciołom uwagę, że bez wątpienia wiejski dom w dali widać teraz po prawéj stronie, wprawdzie w niepewnych zarysach, lecz bystre oko dostrzedz go może, a nagle dobrze mu znany głos skłonił go do ściągnięcia cugli swojego konia.
Był to trzask kurka pistoletowego.
Czy go przypadkowo omylił podobny łoskot, pochodzący ze złamania się gałęzi? Niepodobna, ucho Eberharda umiało takie głosy rozróżniać.
W téj saméj chwili ozwało się gwizdnięcie, a potém trzask bicza Marcina rozległ się po powietrzu, a do jeźdźców doszły słowa:
— Precz od koni — kto się zbliży trupem padnie!
— Mój domysł! szybko zawołał Eberhard i od razu konia zwrócił.
Był to znak dla jego zdziwionych towarzyszy, aby uczynili to samo.
— Do licha, jesteśmy bezbronni, zawołał Wildenbruch, to są rabusie!
— Uciekną gdy obaczą, że konno na nich nacieramy! szepnął Eberhard i dodał swojemu koniowi ostrogi, tak, że ten w parę sekund stanął przed powozem.
Teraz widział, że dwóch łotrów napadło na Marcina, przypuszczając, że ten, którego zrabować chcieli, znajduje się w powozie, a trzeci porwał konie za lejce, konie wspięły się dziko, bo Marcin biczem je zaciął.
Eberhard wpadł na tego trzeciego i wpakował go między wspinające się konie Wildenbruch i Justus równie szybko zbliżyli się do dwóch innych łotrów.
Zaczęła się gwałtowna walka.
W chwili gdy malarz natarł na Furscha, ten wypalił z pistoletu do Marcina, ale szybkie szarpnięcie koni sprawiło, że kula utkwiła w powozie, — Rudy Dzik postrzegł że nań Justus wpada, musiał więc na niego zwrócić całą swoją uwagę; w téjże chwili Marcin skoczył na Furscha i silnym kułakiem powalił go na ziemię.
Tę straszną, walkę wśród nocnéj ciemności, rozwidniało tylko niepewne i ograniczone światło powozowych latarni — jedną, z nich z wielkim łoskotem rozbił Rudy Dzik, broniąc się od natarcia wpadającego nań jeźdźca.
Ciekawy Kasztelan wyrwał drzwiczki powozu, — nieznalazł w nim nikogo i zwrócił się wściekle ku oficerowi, który miał na oku Doktora.
Tę właśnie mieszaninę głosów i strzały dosłyszała na polu uciekająca Małgorzata — padła na kolana i modliła się... czy ją przejmowała trwoga, aby ten, który jéj dał życie i z boleścią jéj szukał, nie znajdował się w téj chwili w największém niebezpieczeństwie?
Dolmann, który tak długo nerwistą pięścią powstrzymywał konie, postrzegł, że Rudy Dzik nadaremnie usiłuje zranić Justusa i uczynić go nieszkodliwym i że Fursch leży powalony na ziemi — opanowała go straszna wściekłość i chęć mordu, i zaiskrzyła mu czarne oczy — zacisnął zęby zgrzytając, i za jednym poskokiem dostał się do Eberharda, który pomagał omdlałemu Wildenbruchowi — jego brodata twarz była blada ze wzruszenia. Już ręce jego gorejąc ze wściekłości sięgały do szyi Eberharda, który był do niego plecami odwrócony — miał on sposób, kiedy go opanowała zła żądza, duszenia nieprzyjaciela pięściami, a teraz usłuchał namowy Kasztelana i walka go rozgrzała.
Ale ten, którego miał zamiar zabić, który niósł pomoc swojemu młodemu ranionemu przyjacielowi i rozkazał naprawiającemu lejce Marcinowi pośpieszyć na drugą stronę powozu, zdawał się być nienaruszalnym.
Gdy Dolmann zbliżał do niego wściekłe pięście, odwrócił się jakby go kto wołał, a światło palącéj się jeszcze na boku latarni padło na jego piękne, szlachetne oblicze i majestatyczną postać — oczy jego spokojnie z nagła spoczęły na tym, który już był tak blizko niego i który go zabić zamierzał.
Dolmann cofnął się — poznał Eberharda — jego wściekle drżące ręce mimowolnie opadły, jakby nie miał nad sobą zadnéj władzy.
Ale po drugiéj stronie powozu Marcin w sam czas przyszedł na pomoc młodemu oficerowi — w chwili wzruszenia nie uszło baczności sternika „Germanii,“ że ten oficer nieco się przeląkł, bo mu Kasztelan pchnięciem noża zamordował konia, i szczęściem tylko udało mu się zeskoczyć z upadającego zwierzęcia.
Marcin wpadł na Kasztelana, a Justus na Rudego Dzika.
Wtedy rozległy się głośno ostrzegające słowa Dolmanna:
— Nazad — precz — to nie są ci, których potrzeba!
Doktor bardzo gorliwie powtórzył to wołanie i sam zabrał się do ucieczki.
Eberhard poznał Furscha, który leżał obok Wildenbrucha, ogłuszony uderzeniem pięści Marcina, i chciał tego łotra raz oddać sprawiedliwości, zamierzając umieścić go w powozie razem z ranionym.
Ale w téj chwili konie tak gwałtownie ruszyły popędzone przez Dolmanna, że malarz upadł na poduszki, a Fursch wymknął się z rąk hrabiego.
Powóz potoczył się daléj — Dolmann szybko porwał jeszcze ogłuszonego Furscha, i z tym ciężarem pośpieszył w krzaki — Rudy Dzik broczył krwią gwałtownie — a Kasztelan za to zranił Marcina zadaném mu zręczném pchnięciem.
— Precz — zawołał Dolmann — inaczéj jesteśmy zgubieni!
Łotry teraz uwieczyli w zbliżające się posiłki dla napadniętych i poszli za Doktorem w gęstwinę.
— Niech pioruny zatrzasną! zaklął Marcin śpiesząc za uciekającymi — djabelskie nasienie! a! Dolmann był między nimi!
Głos Eberharda wstrzymał go od dalszego ścigania, wcale bezpożytecznego, bo zbójcy lepiéj obeznani byli z miejscowością, a on nie miał żadnéj broni.
Przytém krew mocno ciekła z jego rany w boku, a może ta rana była i niebezpieczna.
Młody porucznik huzarów wyszedł z kłopotu tylko ze stratą konia, siadł obok Wildenbrucha, powoli i z trudnością przychodzącego do przytomności Wildenbrucha, a Eberhard i Justus, gdy Marcin znowu zajął miejsce na koźle, zbliżyli się do wiejskiego domu.
Znaleźli tam służbę w największém wzruszeniu. Postrzeżono zniknięcie Małgorzaty, i ze światłem przeszukiwano pokoje i ogrody.
Wszystko nadaremnie.
I ta nadzieja w oczach hrabiego de Monte Vero znikła we mgle i nocy...


ROZDZIAŁ XXI.
Dzieciobójczyni.

Szczęśliwy kto wzrósł pod opieką rodziców. A chociażby dom ojcowski był jakkolwiek biedny i mały, łóżeczko zbyt ciasne, życie często nędzne, cóż w świecie zastąpi tę izdebkę, tę miłość, która tam nad nami czuwała, która się o nas troszczyła! Matka z radością obdziela dzieci kawałkiem chleba, ostatnim może jaki w szafie znalazła — sama cierpliwie i bez szemrania znosi nędzę i głód, byle tylko miała co w ręku. Zapłakana szuka pociechy i siły, najmłodsze dziecię tuli do łona i patrzy w miłe jego oblicze.
Dziecię się do niéj uśmiecha — o! ten śmiech jéj ulubieńca osusza gorzkie łzy, któremi go skrapia z macierzyńskiém błogosławieństwem — a inne dzieci przybiegają i czepiają się jéj kolan, żartują i śmieją się. Precz smutek, precz troski — znajduje siłę i odwagę do wszystkiego. A kiedy ojciec wróci, wtedy z radością biegnie naprzeciw niemu mała trzódka, chwyta jego od pracy stwardniałe, czarne ręce, wprowadza do ciasnéj izby i skacząc w koło, woła radośnie: „Matko, ojciec przyszedł!“
On wszystkie bierze na łono, żadne nie może mieć pierwszeństwa, znają one wszystkie swoje miejsca na kolanach ojca, który je buja.
Kartofle i sól — woda i chleb — ale szczęście rodzinne, najpiękniejsza, najwyższa miłość napełnia ubogą, izbę i rozjaśnia ją niewypowiedzianie — miłość rodziców i dzieci.
Rozrzewniona matka siada potém przy małéj lampce, i aż do późnéj nocy naprawia, przerabia dla dzieci stare wypłowiałe suknie — nie uczyła się tego, a jednak umie, bo miłość kieruje jéj ręką! A kiedy dzieci podrastają, upomina je ojcowskie słowo, a skoro dobroć nie pomaga, wtedy mimo wszelkich spojrzeń matki, ucieka się do surowości — inaczéj być nie może, dzieci jego muszą być porządnymi ludźmi — on daje im z siebie przykład pilności i pracy. A skoro następnie sami już muszą szukać chleba, sami pamiętać o sobie i służyć światu — wtedy zawsze jeszcze mają dom ojcowski, i bardzo go kochają bo uczą się poznawać, że drugiego takiego nie ma nigdzie! Kochające oko rodzicielskie jednak czuwa nad niemi ciągle, aby i wówczas usuwać od nich twardą nędzę i ciężkie niebezpieczeństwa! —
Małgorzata leżała na drodze nieprzytomna!
— Ręka owego niegodziwca strąciła ją w nocy z pałacowego progu — pozbawiona schronienia dziewczyna, mogąca w téj chwili opływać w szczęściu i bogactwie, gdyby ją był znalazł hrabia de Monte Vero, wypchnięta i pogardzona leżała w parku księcia.
W szczęściu? zapewne w prawdziwém szczęściu, które nie zna żadnych dręczących myśli?
Nie, nie, nawet gdyby kochający ojciec był ją znalazł i do swojego pałacu zaprowadził, gdyby ją do kochającego serca przycisnął i obdarzył całym przepychem swoich bogactw — szczęście jéj życia na zawsze było stracone.
Dusza jéj z całą siłą zawisła na miłości dla księcia, który lekkomyślny zwodniczém słowem wydarł jéj najdroższy skarb życia, aby ją po kilku miesiącach opuścić i zapomnieć — najdroższy skarb, którego już żaden żal, żadna modlitwa nie odzyska. Gdyby nawet wszystko u nóg jéj złożono, władzę, złoto, wielkość — nicby jednak nie potrafiło zatrzeć owéj godziny, gdy ukochany przyjął ją w swoje objęcia.
Lecz aby jego samego posiadała jako córka hrabiego de Monte Vero, to już być nie mogło.
Małgorzata po długiém omdleniu ocuciła się dopiero późno w nocy — powstała — aby poznać co się dzieje, przetarła pałające oczy i uczuła dotkliwy ból.
Powoli przypomniała sobie, gdzie się znajduje — stanął jéj przed oczami cały wypadek, i zrozpaczona przycisnęła do twarzy drobne skostniałe ręce.
Wszystko, wszystko było stracone. Nie miała już żadnéj ucieczki, żadnéj miłości — musiała uciekać i wstyd swój w samotności ukrywać!
I któż także miał jéj gościnnie otworzyć drzwi swoje? Gdzież była dusza, która ją kochała i pełną rozpaczy na nadchodzącą ciężką godzinę w opiekę przyjęła?
Na szeroki boży świat wytrącił ją ten, do którego przed Bogiem miała święte i ważne prawo, więcéj nie ma nikogo — dokądże powinna była udać się strudzona?
Zerwała się — czuła, że już nietylko dla siebie żyje — jeszcze raz spojrzała na wysoki zamek, w którego oknach już się nie świeciło — podniosła rękę w górę, jakby ostatnią boleść, dręczące wspomnienie odepchnąć od siebie chciała odwróciła się i krok za krokiem przeszła około drzew,, a potém przez kratę — i dostała się do zwierzyńca. Daléj leżał cmentarz Maryjski. Kto tam pod ziemią spoczywa! — poszepnęła smutnie. — Śnieg leżał na starych murach i na grobach — śnieg pokrywał drogi i drzewa w zwierzyńcu.
Błąkała się daléj prawie o tém nie wiedząc — przed jéj duszą rozwijał się obraz wiosny, zdawało się jéj, że stąpa po upadłych liściach kwiecistych drzew.
Żaden promyk światła nie przyświecał — żadnego blasku nadziei dostrzedz nie mogła — ale marzące jéj oko zajrzało w przeszłość i zawisło na obrazie Waldemara, a w jéj uszach zawsze jeszcze drgały jego przysięgi.
Oszukano ją i zgubiono — a jednak dusza jéj z nieopisaną, wieczną miłością przywiązała się do tego, który ukazał się jéj, aby uspokoić jéj tęsknotę.
Była nieszczęśliwa i opuszczona — ale jednak zdawało się jéj, że on jéj życiem rozrządzać może, że do niéj należy a ona do niego na wieki. On ręką swojego poufnika odepchnął ją od siebie — ale to mogło być tylko dziełem jego złego ducha — czas próby przejdzie, a ona do niego należeć będzie.
Lecz jakaż niezgruntowana przepaść leżała między nimi! jakiż czas boleści czekał ją!
Gdy w górę spojrzała, padł już pierwszy blady brzask poranny — zdziwiona obejrzała się — nie wiedząc o niczém, zaszła przez las i pola aż do ogrodu przy ulicy Młynarskiéj — w dali na odległéj ulicy Nadwodnéj leżała chatka ciotki Furschowéj — zadrżała — wszakże kobieta, w któréj blizkości ujrzała się tak nagle, sprzedała ją obrzydliwemu Pająkowi.
— Raczéj umrzeć niż się do niéj udawać, poszepnęła Małgorzata; to są hyeny biednych sierot! Nieszczęśliwe i zgubione są wszystkie biedne istoty, które w ich szpony wpadną! O, gdybym też miała choć jednego człowieka, któryby mi dopomógł!
— Masz takiego człowieka który ci ciałem i duszą dopomódz pragnie! rzekł przy niéj jakiś głos.
Małgorzata strwożona odwróciła się — po okropnościach ostatniéj nocy oczekiwała czegoś jeszcze straszliwszego, i dla tego miała, zamiar uciekać.
— Zostań, zabrzmiało — o zostań, ja ci rady udzielę!
— Walterze, tyżeś to? odpowiedziała z razu zmieszana Małgorzata, bo o biedzie swojéj nic myślała.
— Przeczuwałem to, mówił daléj Walter, nie mogłem sypiać, i chociaż dzisiaj święto, coś mnie przededniem z łóżka spędziło!
— Święto? powtórzyła Małgorzata, i jakby nagle z ciężkiego snu przebudzona, oburącz odrzuciła blond włosy z czoła — w jedném słowie, które wymówiła, malowała się cała jéj rozpacz!
— Zkąd przychodzisz? O dla Boga! twoje nogi pokrwawione — twoja suknia cierniami podarta...
— Nie pytaj mnie Walterze, bo muszę daléj pośpieszać!
— A twoja milutka twarz tak blada i nieszczęśliwa — a ręce masz prawie skostniałe — nie chcę o nic pytać, o niczém wiedzieć — dosyć już widzę ze słów twoich! Wiem wszystko Małgorzato, byłbym ci wówczas wszystko przepowiedział, kiedy w owéj willi po raz ostatni z tobą mówiłem! Ale nie słuchałaś mnie, opływałaś w szczęściu i bogactwie, a ja byłem tylko prostym robotnikiem! Ale teraz mam prawo powiedzieć ci wszystko i prosić: przyjm moją rękę! Stwardniała od pracy, wprawdzie nie jest ani delikatna ani biała, ale uczucie myśli o tobie! Nie odrzucaj jéj Małgorzato; patrz, zarobię na chleb dla nas obojga! Chociaż czasem będzie go skąpo, zawsze jednak będzie uczciwie zapracowany! Nigdy ci nie zrobię żadnego wyrzutu, nigdy cię nie rozgniewam, nie odbiorę mojéj miłości! Chodź, nie wahaj się — słuchaj, dzwony ogłaszają święto — pozwól niech to święto i dla nas będzie uroczystością! Chcę cię wesprzeć własnemi rękami — dla ciebie wszystko uczynić pragnę, bo cię kocham Małgorzato!
— Nie przemawiaj do mnie tak szlachetnie, Walterze, to mnie jeszcze bardziéj dręczy — jam tego niegodna!
— O tobie zawsze myślałem! Często po nocach podchodziłem pod twój dom wiejski — ale ty nie słyszała! mojéj pieśni, albo może słyszeć jéj nie chciałaś! Wtedy sądziłem, że cię już nie ma w tym znakomitym domu. Pytałem i szukałem — jedni mówili, że byłaś śmiertelnie chora, — inni utrzymywali, że co mnie do tego! Nie wiedzieli jak cię kochałem! A teraz Bóg zsyła cię na moją drogę! Nie wahaj się! Mogę pracować, i z radością od rana do wieczora jeszcze pilniejszym będę wiedząc, że pracuję dla ciebie!
— To być nie może — pozwól mi odejść!
— Nie potrzebujesz pytać nikogo, prócz własnego serca! Nikt nie może się na ciebie gniewać, ani ci wzbraniać przyjęcia mojéj ręki i powierzenia się mnie! Odwracasz się — drżysz, Małgorzato? Cóż się stało?
— Nie pytaj mnie — jesteśmy rozłączeni — niepowinnam dozwolić, abyś podzielał moje nieszczęście, nie powinnam należeć do ciebie! Dla mnie już nie ma ratunku!
Walter spojrzał osłupiały, zdumiony — czego się obawiał — co mogło życie jego zniweczyć — to usłyszał z jéj ust, to widział truchlejący i przerażony.
— Nie! zawołał rozpaczliwie załamując ręce; biada tobie i mnie — przekleństwo nędznikowi, który mi cię wydarł i popchnął do zguby!
Walter przycisnął ręce do oczu — łkał tak, że serce Małgorzaty o mało nie pękło — teraz wiedział wszystko — złote zamki jego nadziei i piękne marzenia w gruzy się rozsypały! Wierna jego dusza pragnęła jak najlepszego — własnemi rękami chciał pracować dla dziewicy, którą od lat kilku kochał, i obojgu sobie przygotował los, w którym ubogo wprawdzie, ale tyle ludzi szczęśliwie i uczciwie żyje — było to tak piękne, jakby sobie wymalował — a teraz kto inny wszystko mu wydarł i zburzył.
To żelazną, ręką silnie i głęboko pochwyciło go za przepełnione serce, — dla tego silny, wytrawny człowiek pracowity, gorące łzy wylewał! A doprawdy, nie łatwo mu płakać przychodziło... Walter stękał pod ciężarem straszliwéj wiadomości, która mu się jak upiór ukazała, odkąd widział Małgorzatę w owym pysznym wiejskim domu, lecz która zawsze znikała jako niepodobieństwo.
A jednak coś w nim wołało: Przebacz jéj wszystko! Otwórz twoje ramiona! Daj jéj przytułek i twoją rękę — Bóg wam pomoże i dozwoli zapomnieć o przeszłości! Ona przekona się i uzna twoją miłość, twoją wierność, twoją pracę dla niéj, wszystko ci wynagrodzi, wszystkiemu odpowie!
— Tak jest, zawołał Walter, i odjął ręce od oczu, chcąc je ku opuszczonéj wyciągnąć — wszystko z tobą zniosę, wszystko przebaczę — pójdź do serca mojego...
Lecz Małgorzata znikła mu z przed oczu — nie chciała przyjąć jego ofiary, chciała sama dźwigać ciężar swojéj winy.
Wołał — szukał — nadaremnie. Blade słońce zimowe, które z pomiędzy białych obłoków zapowiadało świąteczny poranek, oświeciło pola i drogę — ale opuszczonéj znaleźć nie można było!
Małgorzata uciekła, właśnie gdy Walter pokonany boleścią ręce do twarzy przycisnął — pobiegła jakby jéj nogi nowych sił nabrały — nie chciała go skrępować ze swojém nieszczęściem! Błądziła daléj po szossie, bez celu, gnana przymusem bez nazwy unikania wszystkiego co ją dawniéj otaczało — świątecznie postrojeni wieśniacy dążąc do kościoła przechodzili obok niéj i patrzali zdziwieni na dziewczynę, która siły traciła — strudzona wlekła się daléj i nakoniec doszła do wsi, wktóréj litościwe wieśniaczki dały łóżko, oraz żywność i napój.
Ale wszystkie pragnęły wiedzieć, kto ona jest i dokąd dąży, a gdy się od niéj nic dowiedzieć nie mogły, usłuchały więc napomnień swoich mężów, niedowierzająco patrzących na nieznajomą i nazywających ją włóczęgą, i wymówiły jéj gościnność.
Małgorzata wyruszyła daléj — miłosierna wieśniaczka na pożegnanie wetknęła jéj kawałek chleba, i tém żyła przez dni kilka, przebijając drewnem dziury w lodzie i gasząc palące pragnienie niesmaczną, mętną wodą.
Chłodne noce przepędzała w ochronnych miejscach lasu, albo skoro dalekie naszczekiwanie psa zapowiadało jéj blizkość wioski, pod przyczółkami chat i szop.
Tak błąkając się, gnana niewymownym wewnętrznym niepokojem, dążyła do niepewnego celu, i ani wiedząc ani poznając, po wielu dniach wędrówki w koło, zawsze przybywała do miejsca, z którego wyszła — do zamku księcia przy zwierzyńcu — postradała siły — z wyrazem boleści na bladéj twarzy, bez pomocy i cierpieniami pokonana, padła na kolana — a potém runęła pod ciężarem boleści.
Było to w zimnéj styczniowéj nocy, — — wiatr wył po szczytach drzew, a potém gwiżdżąc obijał się o zamek, albo o domek grabarza na poblizkim Maryjskim cmentarzu, — połamane gałęzie trzeszcząc spadały na ziemię, niosąc z sobą przez powietrze chmurę śniegu, a około północy, ten wiatr burzliwy przemienił się w huragan, który wściekle tamtędy przebiegał, drzewa wyrywał z korzeni i zdzierał części dachów. Po niebie gnały ciemno-siwe chmury i gdzie niegdzie ze straszliwą gwałtownością sypały śniegiem i szronem! Słowem burza ryczała tak groźnie, iż zdawało się, że się świat zapadnie!
Na przedmieściach i w odosobnionych domach błyszczały światełka, — przelękli mieszkańcy, taką niepogodą ze snu przebudzeni, zasyłali modlitwy do Nieba — to też i grabarz leżącego przy zwierzyńcu cmentarza zapalił świecę, a pragnąc podczas tego uraganu nieść wszelką pomoc potrzebującym, pozdejmował okienice swojego domku i poukładał je na grobach. Zbudził swoich robotników i modlił się pospołu z nimi.
Wtedy jakaś pochylona kobieta przywlekła się z głębokiéj ciemności drzew na drogę, która obok cmentarnego muru wiedzie do zamku księcia — burza igrała z jéj rozpuszczonemi włosami i biedną czarną sukienką — coś trzyma w ręku — tracąc oddech, chrypiąc zdąża po śniegu ku kracie — oczy jéj iskrzą się gorączkowo, łono jéj okropnie bije.
Stoi i słucha — świst wiatru myli ją — cała drży — bo to brzmi jak rozdzierające serce żałośne tony kwilącego dziecka — trawiąco rozpalone jéj spojrzenia błąkają się po wszystkich stronach — ale w pobliżu nie ma nikogo!
Wlecze się daléj, każdy krok widocznie bardzo dla niéj ciężki, — nakoniec dostała się do kraty. Burza gwałtownie pędząc siwe chmury, rozdzieliła je i rzuca blade światło księżyca na wysoki zamek i na postać kobiety, która się do niego zbliża — wszędzie okna błyszczą srebrzyście, a śnieg na przejściach i klombach lśni się milionami brylantów.
Blada twarz samotnicy patrzy w okna cichego, niemego zamku — na jéj zbolałém, strwożoném licu maluje się rozpacz; trzyma, jakby na dowód, jakby książę na nią patrzał, dwoje małych stworzeń, które tak długo niosła na ręku tuż przy piersi i drżącemi rękami podnosi je w górę ku oknom — potém znowu je do siebie tuli i okrywa częścią swojéj ubogiéj odzieży!
Ale nagle z jéj ponurych oczy błyska pewien rodzaj szaleństwa — odwraca się od zamku, w którym jéj nikt nie widzi ani słyszy, i znowu śpieszy na drogę ku cmentarnym murom. W drżących jéj rysach maluje się okropna rozpacz — szkaradna myśl wstrząsa jéj duszą w téj chwili udręczenia obłąkaną — strwożona i skłopotana trzyma małe istotki, którym dała życie, na każdéj z nich wyciska pocałunek, jakby im przez to dobrodziejstwo wyświadczała i chce natychmiast przyprowadzić do skutku swój straszliwy zamiar!
Cóż to w téj chwili dzieje się z jéj duszą? Czy zrozpaczona mniema, że nowonarodzonym dobrodziejstwo wyświadcza przez to, że po gorąco serdecznéj modlitwie, wprzód nim poznały życie, w téj chwili znowu wydziera im życie, którém ich obdarzyła?
Albo może w obłędzie zapominając, że to zima, a drogi wszędzie śnieg pokrywa, chce porzucić te małe istoty, aby je wzięli ludzie litościwi, i aby te nieszczęśliwe podrzutki u nich mogły być lepiéj wychowane niż u własnéj niemającéj przytułku matki?
Niestety! Zapomina, że w takim razie dopuści się zbrodni, bo śnieg i nocne powietrze zabije te delikatne istotki! Zaślepiona, szaleństwa blizka i wszelkich sił pozbawiona, jedno dziecko o ile możności otulone kładzie na drodze tuż pod krzakiem, naprzeciw cmentarnego muru.
Potém uchodzi — coś nakształt jasnéj myśli świeci w jéj duszy — lecz nie! Słucha tylko, bo sądziła, że ktoś się zbliża — śpieszy daléj i znowu w niejakiéj odległości, kładzie drugie dziecię na liściach, pod zasłoną gałęzistego drzewa — mimowolnie i przez niepojętą sprzeczność z czynem swoim, znowu całuje delikatną istotę — i biegnąc ucieka pomiędzy krzakami, jakby ją furye gnały.
Przez gęstwinę zwierzyńca z rękami w niebo wzniesionemi, chwiejąc się skacze Małgorzata, i niepewną nogą jak nocne widmo śpieszy daléj, coraz daléj, jakby sama przed sobą uciekała — włosy za nią straszliwie powiewają — okropną trwogą przejęte oczy, niegdyś tak piękne, z twarzy głęboko zapadłéj patrzą w koło — coraz mniejsze daje kroki — nakoniec z dosięgającym nieba, rozdzierającym serce krzykiem pada pod drzewami...
Burza ustała — pojedyncze gwiazdy błyszczą na firmamencie, a przez gałęzie śniegiem pokrytych drzew pada promień księżyca na bladą, obumarłą twarz dzieciobójczyni — czyliż dusza jéj wspólnie z duszami małych odrzuconych dzieci idzie do tronu Przedwiecznego?
Wiatr śpiewa pieśń usypiającą — eolska arfa w parku księcia wydaje żałosne tony, jak cichy nadziemski śpiew bolejących aniołów, gdy Pana niebiańskich zastępów z załamanemi rękami błagają o wszechmocną łaskę dla upadłéj duszy.


ROZDZIAŁ XXII.
Sala gwiazdowa.

Gdy hrabia de Monte Vero w nocy Bożego Narodzenia wrócił do swojego pałacu, gdy i teraz znowu sam wchodził na schody do swoich pokojów, należało właśnie, aby jego doskonała dusza okazała całą swoją wielkość i wzniosłość. Cierpiał, czuł, że srogo dotknięte serce jego żalowi poddać się pragnie — ale przemógł tę boleść, bo dotykała tylko jego osoby — missya jego tak była wielka, tak wzniosła, że niknęły przy niéj jego kłopoty, tak poważna i bozko piękna, bo całéj ludzkości poświęcona, że obok niedoli życia nie spuszczał nigdy z oka celu, który świecąc jak słońce, drogi jego rozwidniał!
Jego pomocna ręka coraz bardziéj czuć się dawała a nie pytając o wdzięczność i uznanie, szlachetnie i zupełnie inaczéj niż owi liczni przywódcy i wspieracze ludu, którzy dla osobistéj korzyści lub rozgłosu, przez ambicyę tylko wciskają się na zgromadzenia ludu, roznosząc wszędzie niezgodę i niezadowolenie, on radą i czynem wszędzie działał z ukrycia.
Takie przekonanie podnosi i hartuje — taka wzniosłość duszy prowadzi do wewnętrznego udoskonalenia!
Skoro dźwięk dzwonów rozległ się po ulicach stolicy, Eberhard udał się do zamkowéj kaplicy, aby po nocnym zawodzie uspokoić wewnętrzne wzburzenie. Lubił on to miejsce modlitwy, jako przed wszystkiemi innemi szczególniéj dla prawdziwego podźwignienia ducha wzniesione!
W lecie Eberhard wołał wiarę swoją wyznawać w pośród pięknej bozkiéj natury, tam czuł się bliższym Stwórcy i jego dobroci — i gdy znalazł wątpiącego, zwykł był wyprowadzać go wśród gwiaździstéj nocy, która zesklepia nad nami światy, i wskazywał w górę, iżby ten wspaniały widok nauczył go poznawać i wielbić to, co nad nami istnieje tak wzniosie i niepojęcie, że z podziwienia w proch się korzymy!
Kaplica, której złocona kopuła wznosi się na jedném skrzydle rozległego zamku, była okrągła i niewielka. Ścianę tworzyły wysokie malowidła fresco, poprzedzielane złotemi, napół wmurowanemi filarami. Dwunastu apostołów naturalnéj wielkości stało w pół-okrąg po obu stronach ołtarza, w którym wisiał przecudny obraz1 Chrystusa, Maryi i Marty.
Łagodne światło rozwidniające kaplicę i niewiadomo zkąd pochodzące, łącznie z przytłumionemi tonami organu cudne sprawiało wrażenie na zmysłach. Złoty krucyfiks ustawiony na wielkim ołtarzu pomiędzy wysokiemi lichtarzami, blaskiem swoim upominał wszystkich wchodzących. Na podłodze stały w koło skromne ławki, po prawéj stronie kilkanaście dla królewskiej rodziny, po lewéj dla dostojnych gości.
Królowa zwykle każdego poranku słuchała mszy świętéj, odprawianéj w niedalekim od zamku kościele, — król bywał raczéj na cichych modlitwach w swojéj kaplicy.
Gdy Eberhard wszedł do niéj, znalazł prawie wszystkie krzesła zajęte przez członków dworu — duchowny jeszcze nie był wyszedł na stopnie ołtarza — tylko tony organu rozlegały się po wysokiéj, pobożnymi napełnionej przestrzeni. Wtém król postrzegł hrabiego.
Wysłał jednego z panów swojego orszaku, aby go zaprosił — bo czuł, że hrabia od dnia do dnia staje się dla niego niezbędniejszym! Powitał go przyjazném poruszeniem ręki i zaprosił do zajęcia miejsca w jego ławce. Królowa siedziała bardzo blizko — daléj stał książę Waldemar, za nim jego blady szambelan — a na boku prawie obok swojéj matki czarowna księżniczka Karolina. Miły rumieniec zakwitł na jéj licu, gdy ujrzała Eberharda. którego rysy dzisiaj świadczyły o napływie bolesnego usposobienia; to lekkie tchnienie sentymentalne, obok męzko pięknego i szlachetnego wyrazu, podwyższało jeszcze cały urok jego osoby.
Po ukończoném nabożeństwie, król wychodząc z kaplicy z dostojną swoją małżonką, wracając do swoich pokojów, obrócił się do stojącego w pobliżu hrabiego — widocznie czegoś życzył, co bez świadków swojemu ulubieńcowi oświadczyć pragnął, bo tak długo rozmawiał z Eberhardem, aż doszedł do swojego gabinetu, dokąd mu orszak już nie towarzyszył.
Był to okrągły pokój bez przepychu i okazałości. Podłogę jego zakrywał kosztowny kobierzec, krzesła i ottomanki wybite były aksamitem, a na dwóch stołach mieściły się książki i papiery.
Gdy się portyera za nim zasunęła, król podał rękę Eberhardowi i przyprowadził do sofy stojącéj przy kominku. Teraz oczy Eberharda padły na obraz, zawieszony między kominem a oknem — tenże sam, przed którym zastał króla w zamku Solitude; teraz nie był zasłoniony.
Ponieważ padało nań dzienne światło, więc teraz mógł Eberhard przypatrzyć się całéj jego piękności i podziwiać ją — mimowolnie, jakby niepowstrzymaną siłą przyciągany, utkwił wzrok w piękném, łagodném obliczu księżny Krystyny, i znowu zadał sobie pytanie, gdzie się ona znajduje! Musiała zapewne mieć wysokie znaczenie, kiedy jéj obraz naturalnéj wielkości w sali od jéj imienia nazwanéj, a ten mniejszy towarzyszył królowi we wszystkich jego podróżach; ale także z księżną tą musiał się wiązać jakiś ciemny, dziwny wypadek... jakaś tajemnica, któréj nikt? dociekać nie śmiał albo nie, mógł, bo wszelkie wypytywania się i dochodzenia ze strony Eberharda dotąd kończyły się na ruszeniu ramionami, albo też na zbywających odpowiedziach.
W owéj chwili obraz uczynił jeszcze większe niż kiedykolwiek na Eberhardzie wrażenie — czuł, że go szczególniéj pociąga i przejmuje przyjemność jego rysów, dobroć serca i łagodność promieniejąca z jego oczu, i bolesne tchnienie, spoczywające na obliczu obrazu — ale prócz tego istniała niepojęta potęga, którą ten obraz na hrabiego de Monte Vero wywierał.
Król zauważył to długie przypatrywanie się, — gdy usiadł obok Eberharda, oko jego padało to na niego, to na obraz, — miał na ustach jakieś słowo, ale go nie wymówił!
— Prosiłem pana tutaj, hrabio Eberhardzie, rzekł ręką przecierając czoło, aby panu objawić życzenie, które wczoraj w kółku mojéj rodziny wyrażono. Ja sam życzenie to podzielam, i chociaż z mojéj strony w doprowadzeniu go do skutku nie zachodzi żadna przeszkoda, co innego dzieje się z księżniczkami!
— I w wykonaniu tego życzenia ja mógłbym co po — módz? spytał Eberhard, gdy król zamilkł.
— Istotnie, pan sam tylko! Chodzi o zwiedzenie pańskiego pałacu, którego tyle wychwalana piękność wzbudziła tyle ciekawości! Ja sam byłbym bez wszystkiego w tych dniach pana niespodzianie najechał, przypuszczając, że dla mnie drzwi swoje otworzysz; ale nie wolno ci przyjmować księżniczek, bo jesteś bezżenny. Trzeba więc coś wymyślić, co uczyni zadosyć wszelkiéj formalności i życzeniom dam! Eberhard z przyjemnością słuchał słów królewskich.
— Zaszczyt, jakiego mam doznać, natchnie mnie jakimś pomysłem, i mniemam, że go już znalazłem, oddając dom mój do rozporządzenia waszéj królewskiéj mości.
— O nie, drogi przyjacielu, tego pomysłu nie przyjmiemy, bo w takim razie musiałbyś wyjechać z twojego pałacu! A istnieje życzenie widzenia pańskiéj własności i zastania pana w domu! Cóżbyś na to powiedział gdybyś któregokolwiek z najbliższych wieczorów urządził u siebie redutę? Nastręczyłaby się wtedy wszystkim pożądana sposobność do zadosyćuczynienia dawno powziętemu życzeniu, znajdowania się u pana nie będąc poznanym i bez żeny.
— Spieszę, najjaśniejszy panie, poczynić przygotowania, i śmiem spodziewać się....
— A zawsze taki z ciebie formalista, choć jesteśmy sam na sam! przerwał król hrabiemu; czy odmawiasz mi nazwy przyjaciela? Pozwól mi wyznać, że cię kocham serdecznie, może przez to łatwiéj dasz się skłonić do mówienia zemną jak przyjaciel z przyjacielem, — mam ja moje tajemne plany na przyszłość, a do tego potrzeba, abyśmy się bardzo zbliżyli, hrabio Eberhardzie, obustronnie, nie zapominaj o tém! A teraz do widzenia wkrótce w twoim pałacu!
Hrabia de Monte Vero ukłonił się — serdeczność króla i ostatnie ze szczególniejszym naciskiem wymówione przez niego słowa, głębokie na nim wywarły wrażenie. Co to król zamierzał? Jakie mogły być te plany na przyszłość? Miałżeby chcieć zrobić go swoim ministrem?
Te myśli i kwestye zajmowały Eberharda, gdy opuścił zamek królewski. Musiał niezwłocznie zająć się przygotowaniami do urządzenia balu maskowego w swoim pałacu, chociaż w duszy niewielką miał ku temu ochotę. Bo jakkolwiek nie dążył wcale do zostania dygnitarzem w swojéj ojczyźnie, jednak łaska królewska tyle była mu miłą, że wszystkiego zaniedbując, życzeniu monarchy bądź co bądź musiał zadosyć uczynić! W kilka też dni późniéj mógł mu donieść, że tylko należy oznaczyć dzień, a król wybrał wieczór świętego Sylwestra, oświadczając, że się postara, aby się na nim znajdowały księżniczki krwi i księżniczka Aleksandra.
Eberhard porozsyła zaproszenia do panów dworu i do swoich przyjaciół. Nie chciał sprzeciwić się królowi, gdy ten wspomniał o księżniczce Aleksandrze, bo przypomniał sobie, że na ową noc pałac nie do niego, lecz do króla należy.
Zanim opiszemy wieczór św. Sylwestra i przybycie gości do pałacu przy ulicy Stajennéj, wypada nam przypatrzyć się pokojom, które hrabia de Monte Vero na przyjęcie przeznaczył.
Co leży za wysokiemi środkowemi podwojami przysionka, to dla nas było dotąd tajemnicą, — teraz tajemnica ta odsłania się i występuje przed nami w całym swoim przepychu! Oba skrzydła tych podwojów można zwinąć w ściany, oddzielające tę przestrzeń od obu marmurowych schodów do salonu i do pracowni Eberharda.
Przed nami leży wysoki, szeroki, jak w dzień oświetlony korytarz. Podłogę jego pokrywają pstre tygrysie skóry, tak zręcznie spojone, że niby jedną całość tworzą. Po każdéj stronie wchodu, spoczywa lew z białego marmuru, i wyrzuca pachnącą wodę w wielką, zielonemi pnącemi się roślinami osłonioną czarę. Potém idą naprzemian filary i popiersia, a daléj na prawo i lewo portyery wskazują gaderoby dla dam i mężczyzn, których bogate i wygodne urządzenie nietylko książęcym nawet pretensyom nic do życzenia nie pozostawia, lecz swą wspaniałością zachwyca.
Przed nami jakby w błękitném przezroczu widać wejście do sali gwiazdowéj.
Bogato wygalonowani lokaje po obu stronach wpuszczają wchodzących przez to powietrznie błękitne przezrocze i nakoniec wchodzimy do świątyni pałacu.
Sala gwiazdowa jest okrągła i wysoka. Oglądamy się zdumieni, bo nie zaraz widzimy, zkąd pochodzi czatownie łagodne, piękne światło, rozległą tę przestrzeń napełniające — wtedy oko nasze sięga sufitu — jest on błękitny i sklepiony jak niebo, a z powietrznego, przez błękitne, rzadkie drogie kamienie utworzonego lazuru, błyskają wielkie i małe gwiazdy. Nieopisanie piękny i przejmujący to widok zwodniczo naśladowanego nieba ze świecącemi gwiazdami.
Tam gdzie sklepienie spaja się z błękitnemi filarami salonu, kończy się złotemi, gwiazdami osypanemi firankami, tak cienkiemi, że galeryę z muzyką, w koło okrążającą salę wprawdzie zakrywają, ale nawet najłagodniejszych tonów wioli i harfy nie tłumią.
Filary, których w koło postrzegamy dwanaście, wskazują symetrycznie, trzy niebieskiemi jedwabnemi portyerami od sali gwiazdowéj oddzielone salony i ośm firankami zasłonionych nisz. Te ostatnie nie są teraz zakryte przed oczami przybyłych — tworzą one małe groty malowniczo oświetlone i z całym komfortem urządzone. Salony są zasłonione.
Po za filarami, w małych przestrzeniach pomiędzy niemi a ścianami, kielichy naśladowanych kwiatów wyrzucają z siebie szumiącą wodę. Posadzka jest z białych marmurowych płyt, tak doskonale pospajanych, iż nie widać nigdzie żadnéj szpary, żadnego podniesienia. Urocze światło, padające na ten marmur z góry przez łamanie się promieni i z boku od filarów ze świeczników przykrytych matowemi szkłami, tak silnie działa na wzrok, iż zdaje się, że jesteśmy w pałacu wieszczek.
Dodawszy do tego cichą, wykończenie piękną muzykę, któréj tony płyną z góry, która tém większe sprawia wrażenie, iż niemożna, rozpoznać żadnego pociągnięcia smyczkiem ani żadnego instrumentu, bo całość wykonywają sami mistrzowie, i dla tego stanowi ona jeden ton, jeden pociąg, jeden dźwięk!
W sali gwiazdowéj nie błyszczą wcale złote ozdoby, żadne błyskotliwe świecidła, a jednak jest ona tak czatownie piękna i kosztowna, że król, który na swój generalski mundur tylko ciężkie jedwabne domino narzucił i przywdział czarną atłasową maskę, mimowolnie raptem stanął, gdy wszedł do tego przecudnego miejsca. I królowa także, która dla łatwiejszego poznania jéj, miała małą maskę, nie mogła ukryć przyjemności i wrażenia, jakie na niéj wywarła sala hrabiego de Monte Vero; tém bardziéj jest zadowolona, że coraz więcéj od lat kilku oddaje się pobożności. Może na to jéj wzrastające usposobienie wpływała okoliczność, że królewskiemu małżeństwu Bóg potomstwem nie pobłogosławił. Dosyć, że gwiazdami zasiane niebo salonu wywarło na jéj umyśle głębokie wrażenie. Wkrótce ukazali się także książę August i książę Etienne, lord Wood i ministrowie, kawaler de Villaranca i młody lord Felton. Następnie książę w strojnéj masce don Karlosa wszedł ze swoim szambelanem, który był wybornym Albańczykiem.
Eberhard, zaniechawszy wszelkiego przyjmowania, wmieszał się także pomiędzy inne maski; ubrany był w biały jedwabny płaszcz z czerwonym krzyżem i mocno przystającą maskę, lecz mimo to większa część gości poznała go po niezwykle wysokiéj, pięknéj postaci. Ciągle potém przybywały nowe maski w najkosztowniejszych strojach.
Młody malarz Wildenbruch jako śmiały korsarz zbliżył się, idąc pod rękę z jakimś margrabią w staroświeckim francuzkim stroju, do hrabiego de Monte Vero i powitał go serdecznie, równie jak i stojącego przy nim doktora Wilhelmiego, który bardzo dobrze passował z margrabią, bo miał charakterystyczny kostium historyo-grafa z czasów Ludwika XIV.
— Jeżeli się nie mylę, poszepnął Eberhard, margrabia ukrywa w sobie naszego Justusa von Armand! Witam serdecznie! równie jak i ciebie, drogi Wildenbruchu! Szczęśliwy jestem, że wypadek wigilijny, którego jestem mimowolnym sprawcą, nie miał żadnych złych następstw chyba może je tylko ukrywasz?
— Nie mówmy o tém, panie Eberhardzie! Do licha, dla tak nędznego ulicznego napadu człowiek przecięż nie ginie — mniemałem, że tak tanio życia naszego nie sprzedamy! Ach, patrzcie — królowa nocy! Wygląda, jakby ta nadzwyczaj piękna maska znała, gwiazdową salę, że właśnie tak stosowny strój przywdziała!
— Masz słuszność, Wildenbruchu, powiedział Justus; szczególnie harmonijne wrażenie sprawia ta królowa nocy, w. szerokiej, ciemnéj, gwiazdami zasianéj szacie przesuwająca się po salonie — każda gwiazda, to brylant!
Pokryta maską twarz Eberharda lekko się uśmiechnęła — postrzegł on, że obok téj wysokiéj, mąjestatycznej damy, która właśnie królowi na dłoni wypisywała literę, szedł niewielki mężczyzna, który odrzuciwszy przebranie, miał tylko maskę czarną na twarzy — poznał on w tym panu księcia B., a w królowój nocy zimną i dumną Aleksandrę, którzy nie mogli przemódz chęci oglądania pałacu hrabiego, aby przy najpierwszéj sposobności, mieć miarę jeszcze wspanialszego wystąpienia.
Pisarz z czasów Ludwika i margrabia z cicha rozmawiając przeszli przez salę — krzyżak i korsarz udali się za nimi — gdy przechodzili obok gruppy, która na środku salonu utworzyła się przy królu, spojrzeli na królową nocy.
Aleksandra poznała Eberharda, piękne jéj łono wzdymało się; dumna księżniczka, którą ojciec słusznie zimną nazwał, gdy król niegdyś w cyrku żartując wspomniał jéj o wielkiéj potędze hrabiego de Monte Vero, wyglądała jak zwyciężona, odkąd Eberhard, nic nie mówiąc i bez żadnego zamiaru, przekonał ją o silnéj swojéj przewadze. Rozstrzygniętą została walka wewnętrzna, jaką w niéj toczyła dumna oziębłość z uderzającą miłością, — czuła, że codzień więcéj obraz Eberharda w niéj zajmuje miejsca, że jéj towarzyszy, że jéj chłód niknie, a kiełkujący żar niewypowiedzianie się wzmaga.
W téj chwili ukazała się w gwiazdowéj sali razem z drugą starszą zamaskowaną damą, morska dziewica w tak uderzająco pięknym stroju, że wszystkie spojrzenia na siebie zwróciła. Miała na sobie długą białą suknię, błyszczącą wodnemi perłami i wykładaną pnącemi się roślinami. W pełnych ciemnych jéj włosach jaśniały perły i korale obok rozkwitającej wodnéj lilii. Twarz jéj okrywała mała atłasowa maska, ale pięknie ukształcona szyja i ramiona były wolne i dozwalały śmiało wnioskować o kształtném i delikatném łonie.
Liczba masek co chwila tak wzrastała, że piękna dziewica morza, zaledwie postąpiwszy kilka kroków, znalazła się w ich tłumie, a tymczasem Eberhard dał niepostrzeżony znak, aby otworzono inne salony!
Zaszeleściły błękitne portyery, poruszone niewidzialną ręką — w największym pokoju, naprzeciw wejścia do gwiazdowéj sali, stały przygotowane na stołach wszelkiego rodzaju chłodniki, — w mniejszych salonach po obu stronach krzesła i sofy zapraszały do wygodnego spoczynku, a z nich widać było cały różnobarwny ruch w gwiazdowéj sali.
Do jednego z tych salonów wszedł król z dostojną małżonką swoją oraz kilku damami i panami dworu, a pary zamaskowane coraz poufniéj rozmawiając, to przechadzały się, to w na wpół oświetlonych niszach wychylały podawane przez lokajów kielichy szampana. Nieco dworski ton, w pierwszych godzinach panujący, znikł. zupełnie, gdy wybiła północ i wszyscy zaczęli winszować sobie Nowego Roku.
Królowa nocy, rozmawiająca z don Karlosem, nagle postrzegła, że krzyżak szedł z dziewicą morza, a to spostrzeżenie tak ją zmieszało, że wkrótce szybko pożegnała swojego towarzysza, i pierwéj niż król opuściła gwiazdową salę pałacu Eberharda.
Ten rozmawiając z Wildenbruchem i Justusem dziwił się, że nie postrzega jeszcze młodego oficera, którego ustnie zaprosił, i ujrzał się zmuszonym podjąć z podłogi wodną lilię, która wypadła z ręki pięknéj morskiéj dziewicy, kiedy przechodziła obok gruppy tych panów.
Czy to było przypadkiem czy naumyślnie? Eberhard, jak zawsze tak i teraz nieprzypuszczający tego ostatniego, podał pięknéj wodnej nimfie jéj własność, i przytém badawczo spojrzał na nieskrytą część jéj głowy.
— Czy mnie pan nie poznajesz? poszepnęła maska. Nie, nie, widzę to, że mnie pan nie poznajesz! To mnie zasmuca, bom pana poznała zaraz w pierwszéj chwili, jak tylko weszłam — proszę pana o rękę.
I morska dziewica nakreśliła na niéj wielkie E.v.M.V.
— Czy wolno mi donieść pani, że i ja także ją poznałem? spytał Eberhard.
— Proszę! jestem bardzo ciekawa!
Hrabia nakreślił K. K. na ręce bardzo zaciekawionéj.
— Ńakoniec! więc tak, poszepnęła i momowolnie ścisnęła ręce Eberharda, tak serdecznie, że ten jakby tak być musiało, podał ramię zachwycająco szczeréj księżniczce.
— Czy wiesz, hrabio, kto głównie jest sprawcą téj zabawy? Nie, nie wiesz tego i nie dowiesz się, ale to panu powiem: że żaden bal maskowy tyle mnie nie ucieszył co ten!
— A teraz nie podoba się pani!
— Któż to powiedział? Pan chcesz, abym powiedziała, że mi się bardzo podoba! A ja tego nie zrobię!
— Pani już to zrobiłaś, bo pani z serca po dwakroć Wymówiłaś słowo: bardzo!
— No, — a gdyby tak było?
— Tobym się serdecznie tém ucieszył! powiedział Eberhard tak czule, iż księżniczka Karolina podniosła na niego swoje marzące oczy, i przejęło ją rozkoszne uczucie.
— Hrabio Eberhardzie — teraz dopiero, gdy wsparta na twojém ramieniu tę przestrzeń przebywam, potwierdzam poprzednio wymówione słowa!
— Moja łaskawa księżniczko, jak mam to rozumieć?
— Tak, jak to pańskie serce pojmuje, hrabio Eberhardzie! Tak szlachetnéj duszy jak pańska głos ten nie myli! Czyliż nawet mojego najdostojniejszego wuja, króla, tak mocno zawsze w sobie zamkniętego, nie oczarowałeś tak, iż jesteś jego drugiém słowem! Patrz tylko, jak nas król uważa — jak nas pozdrawia? Zdjął maskę i uradowany uśmiecha się łaskawie, co nie łatwo zobaczyć!
— Słowa pani, Karolino, są balsamem na niejedną ranę mojéj duszy, mówił Eberhard mocno wzruszony uprzejmą szczerością księżniczki. Patrzysz pani na mnie zdziwiona, jakbyś zapytać chciała, co to za rany? O! nie pytaj! Za mną jest bardzo burzliwa przeszłość, o któréj następstwach rzadko kiedy zapominam!
— Przynajmniéj niech na tę godzinę zniknie wszystko, co kiedyś zaszło; wejdźmy do téj groty i przez krótkie chwile marzmy o tém, co nas do głębi wzrusza i przejmuje.
— Głos twój drży, Karolino — o! bądź silną — i mnie coraz bardziéj przejmuje przekonanie, że ta godzina ciężką będzie, ale Bóg udziela nam siły do pokonywania naszych wrażeń.
— Ale udziela nam także nieopisanego uczucia, które nas przemódz pragnie. O! jedno tylko słowo słyszeć pragnę, jedno zaspokojenie, a potém spróbuje zdobyć się na siłę, o któréj mówisz, Eberhardzie!
— A więc, kiedy pragniesz tego Karolino, kocham cię, kocham mocno i święcie, — ale posiadać cię nie mogę!
— Eberhardzie, poszepnęła księżniczka, w sam czas wchodząc do niszy wsparta na jego ramieniu, gdzie pokonana jego słowy padła na krzesło: o jakże mi błogo w téj chwili! jak bozkie, wzniosłe i piękne jest to co słyszę! Kochasz mnie! a ja tylko przy tobie żyję!
Hrabia de Monte Vero stał obok księżniczki i mocno wzruszony patrzał na nią; uścisk jéj ręki, wiele mówiące spojrzenie jéj pięknych oczu, mówiły o świętym zapalę, jéj serca, o jéj gorącém przywiązaniu — zaszeleściły firanki, oddzielając tę muzykę miłości od zgiełku masek, Eberhard jakby wolą bozką zmuszony, padł na kolana, a usta przycisnął do drżącéj z rozkoszy i wzruszenia ręki ciężko oddychającéj księżniczki.
Niewypowiedziany zachwyt rozjaśnił tę jedyną, krótką chwilę bozkiego wyznania, gdyż bozką jest miłość, która czystą jak słońce wspaniałością nagle w dwóch sercach rozgorzeje i skrycie przed okiem świata głęboko je z sobą łączy — bożka jest miłość, którą serce téj niewinnéj księżniczki uczuwało dla najpiękniejszego i najszlachetniejszego z ludzi — i bozkiém jest przemagające uczucie, które wielce doświadczanego hrabię de Monte Vero do wyznania skłoniło:
— Kocham cię, kocham głęboko i święcie!
Potém zaś, po pokonaniu niewypowiedzianej i nieprzepartéj siły téj chwili, która księżniczkę na krzesło pochyliła, Eberhard cofnął się do firanki, i powstając rzekł zbolałym głosem:
— Odwagi i siły Karolino — nie mogę cię nigdy posiadać!
Karolina twarz swoją chwilowo z maski ogołoconą, w obu dłoniach ukryła, była blada i drżała gwałtownie.
Lecz gdy się firanka odsunęła, w pobliżu groty, obok Albańczyka stała mniszka, widocznie czekająca na ukazanie się księżniczki i krzyżowca — ktoby jéj maskę zerwał, byłby widział jéj szatański uśmiech, z jakim spojrzała na szybko maskującą się Karolinę.
Ale jeszcze jedna osoba bardzo pilnie uważała Eberharda i księżniczkę, gdy mniszka z kulawym Albańczykiem weszła do drugiéj niszy tuż przy niszy Eberharda leżącéj, — mianowicie młody oficer, który okryty błękitném dominem tylko co wszedł do gwiazdowéj sali.
Powitał on bardzo pośpiesznie korsarza i margrabiego, a potém zbliżył się do otwartéj niszy.
Eberhard usiadł na krześle naprzeciw mocno rozrzewnionéj księżniczki, i teraz dopiero postrzegł przyjaznego mu oficera, którego zaraz poznał.
— Racz mi wasza królewska wysokość pozwolić przedstawić sobie porucznika O!., rzekł głosem dającym do poznania, że ta przerwa jest dla obojga pożądana.
Karolina przychylnym ruchem powitała młodego kłaniającego się oficera.
— Przypuszczam z góry, że go pan protegujesz, panie hrabio, wymówiła.
— Rzeczywiście, królewska wysokości, jeden z moich młodych przyjaciół!
Niebieskie domino przez chwilę wpatrywało się w Karolinę, jakby z jéj twarzy wyczytać chciało, co się między nią a Eberhardem działo i mówiło.
— Czy dawno pan bawisz w naszéj stolicy? spytała księżniczka, któréj to spojrzenie nieznajomego przykrość sprawiało.
— Od kilku tygodni, królewska wysokości!
— I zamierzasz pan tu pozostać?
— Jestem odkomenderowany do poselstwa, ale bez ograniczenia, aby poznać tutejsze życie i obyczaje, tudzież niektóre urządzenia! Szczęście wprowadziło mnie na drogę hrabiego Eberharda, któremu zawdzięczam, zaszczyt przedstawienia mnie waszéj krôlewskiéj wysokości w jego salonach! rzekło niebieskie domino, pewnym, ale dziwnie brzmiącym głosem — wskazującym, że maska, czyli młody oficer, podobnie jak księżniczka, walczy ze wzruszeniem.
— Hrabio de Monte Vero, racz odprowadzić mnie do salonu, gdzie moja dostojna matka zajęła miejsce obok królestwa, bo zdaje mi się, że wkrótce wyjadę! Mam nadzieję wkrótce znowu widzieć pana porucznika, i wtedy już bez maski! Muszę panu wyznać, że dzisiaj nie ma co liczyć na poznanie życia, skoro się nie żąda żadnego urzędu!
Księżniczka bardzo skromnie pożegnała kłaniającego się oficera, i wsparta na ramieniu Eberharda, przeszła przez wielce ożywioną gwiazdową salę, w któréj siedziała królewska rodzina.
Niebieskie domino pozostało w grocie i weszło w jéj głąb, gdzie niby oparło się o boczną ścianę — a na prawdę, aby z tego na wpół zaciemnionego miejsca niewidzialnie przypatrywać się mogło przechodzącym parom.
Szczególna rzecz! Czy młody oficer kochał księżniczkę? Czy też coś innego w téj chwili tak mocno go wzruszało, że pierś jego pod okryciem domina widocznie to się wznosiła to opadała?
Porucznik widział, że Eberhard zaprowadził piękną, morską dziewicę do salonu; z miejsca swojego mógł nawet dostrzedz, że król powstał, przystąpił do nadchodzącéj pary i bardzo łaskawie przemawiał — potém postrzegł, iż dwór zabiera się do wyjazdu, lecz widocznie aby nie skłonić do powrotu do salonu licznych innych gości, którzy jeszcze, bawić się pragnęli, chciał innemi drzwiami wyjść z salonu.
W téj chwili porucznik usłyszał bardzo blizko siebie szeptające głosy. Z razu mniemał, że ktoś pod tą grotą rozmawia, lecz pózniéj usłyszał wyraźniéj, zbliżywszy ucho bardziéj do jedwabnéj ściany, przy któréj stał, że rozmawiano w przyległéj grocie — słuchał, bo wymówiono imię Eberharda.
— Odeszli, jak się zdawało mówił głos męzki: tam w salonie stoi hrabia Eberhard z księżniczką!
— Nie domyśla się wcale, kogo ukrywa mniszka, którą niedawno widział przez chwilę, odpowiedział inny głos. Nikt nas tu nie słyszy, baronie; ciekawam nakoniec dowiedzieć się od pana, jakim sposobem wpadłeś na ślad i znalazłeś ową dziewczynę, która ma być córką hrabiego Eberharda?
O!... poruszył się — słuchał jeszcze pilniéj.
— Nic bardziéj prostego, moja łaskawczyni! Dowiedziałem się z łaski pani, że to dziecię oddano pewnéj rodzinie Furschów, a pózniéj pewna usłużna kobieta, niejaka pani Robert, doniosła mi, że owa dziewczyna przez kaprys księcia....
— Mów śmiało, panie baronie, opowiedz mi wszystko!
— Przeniesiona została do wiejskiego domu... i wychowywała się przy tejże rodzinie! O tém przekonawszy się oświadczyłem zaraz pani Robert, że ojciec powinien odebrać swoje dziecię!
— Jak to serdecznie i szlachetnie!
— Ale niestety! hrabia przybył za późno! Mała głupia uciekła!
— On ją znajdzie.
— Być może — ale łaskawa pani zdajesz się obawiać tego?
— Nienawidzę wszystkiego co ma związek z tym człowiekiem! usłyszał porucznik jak z cicha powiedziała kobieta ze stanowczością, która nim całym wstrząsnęła.
— Nie pytam o powody, chociaż o nich wnosić mogę z wielkiéj nienawiści pani.
— Zmierzysz pan tę wielkość, skoro panu powiem, że ten hrabia jeszcze dzisiejszéj nocy z mojéj ręki śmierć poniesie!
— Ostrożnie, moja łaskawczyni! Wprawdzie istnieją przyczyny, mogące między mężczyznami wywołać pojedynek dla zabicia znienawidzonego, a które gorącéj krwi kobietę doprowadzają do ostateczności — obaczmy tylko historyę! Ale niech mi wolno będzie przypomnieć pani jego królewską wysokość!
— Książę właśnie pożegnał mnie na godzinę, którą poświęcić musi dworskiéj etykiecie — z téj godziny skorzystam. narzędzie jest bardzo nieznaczne, przyniosłam je z sobą!
— Ach, usłyszał O!... jak zawołała druga osoba — co za wyborny środek? Cały wpływ, jaki dotąd wywieraliśmy na króla i rząd, zniszczył ten nienawistny hrabia, który, jak się zdaje, ma tyle ambicyi co zdolności do zdobywania serc kobiecych!
Mniszka uśmiechnęła się tak cierpko, iż tém wyraźnie objawiła swoją niewygasłą nienawiść.
— Tém bardziéj więc położenie końca jego zabiegom będzie dobrym czynem! powiedziała z cicha.
— Sądzę nawet, iż — zauważyłem, że książę uchyla się od nas — a w takim razie na nicby się nie zdało nasz, ostatnie wyrachowanie. Nabędziesz pani zatem wielkie zasługi, jeżeli....
Porucznik mimo wytężonéj uwagi nie mógł zrozumieć końca téj rozmowy, musiał przytém bardzo ostrożnie i szybko wyjść z groty, bo oboje sprzysiężeni zabierali się także do wyjścia, a nie chciał być przez nich widzianym.
Cóż on musiał słyszeć! Przejęła go gorączkowa trwoga — zmawiano się na życie Eberharda, którego nadaremnie szybko wyszedłszy z groty pomiędzy maskami szukał. Za to widział, że szambelan Schlewe jako Albańczyk razem z mniszką opuścił długo zakrytą niszę.
Przez chwilę namyślał się, co mu w tak stanowczym razie czynić wypada. Mniszka była wysoka, i jak pomimo szerokiego ciemnego okrycia poznać można było, dobrze zbudowana — kogoż więc ukrywała? Miałże przystąpić do obojga i zniweczyć ich czarny plan, rozkazując im demaskować się, albo też aresztować ich? Byłaby to przedwczesna nieroztropność, łatwo na jego niekorzyść wypaść mogąca, bo na to co słyszał, nie miał żadnych świadków, a prócz tego gwałtowne wystąpienie przeciw długoletniemu ulubieńcowi dworu, który dotąd cieszył się nietylko szczególną przychylnością królowéj i księcia Waldemara, ale także i samego króla, mogło pociągnąć za sobą bardzo złe następstwa.
A jednak musiał szybko coś postanowić, bo chodziło o ocalenie zagrożonego życia Eberharda! Że w dworskich kółkach niechętnie widziano wpływowego hrabię de Monté Vero, o tém wiedział, lecz że miał nieprzyjaciół, którzy powodowani nienawiścią nie wahali się sami napaść na niego z morderczą bronią, to go zgrozą przejmowało!.
Porucznik stojąc na środku salonu, nagle postrzegł Eberharda, który rozmawiając z Justusem Armandem, nic się nie domyślając szedł do jednego z zapraszających salonów. Salon ten był próżny i matowo oświetlony. W téj chwili zbliżyli się ku niemu także Albańczyk i mniszka.
Zatrudnieni lokaje nieśli na złotych tacach, wysokie, kunsztownie szlifowane kielichy i napełnili je szampanem. Eberhard przytknął jeden z nich do ust i do połowy napełniony postawił na marmurowym stoliku, stojącym na środku salonu — nie uważał, że mniszka i Albańczyk rozmawiając jednocześnie pobrali kieliszki, a potém na tymże stoliku postawili, bo stał plecami do nich odwrócony i patrzał na wesołe grona masek.

Porucznik, utorowawszy sobie drogę do tego salonu, widział, iż mniszka szybko wzięła jeden kieliszek ze stołu, i kiedy dla stłumienia szumu wina, trąciła się z Albańczykiem tak, iż kieliszki brzękły, w jeden z nich coś wsypała; — był to kieliszek Eberharda. Gdy on patrzał ciągle na maski, prędko znowu postawiła ten kieliszek na swojém miejscu. Wtem Justus obejrzał się, bo brzęk przypomniał mu, że do połowy wypróżniony jego kieliszek za nim stoi.
Szambelan von Schlewe trzymał swój bardzo zgrabnie w ręku i zbliżył się do pana von Armand, aby się z nim trącić i zawiązać rozmowę, przyczém udało mu się wyprowadzić go niby dla poufnego zwierzenia się z salonu do gwiazdowéj sali.
Eberhard spostrzegł mocno zamaskowaną mniszkę — już poprzednio uderzyła go tą wysoka postać, i napróż — no dociekał kto jest ta maska.
Teraz nagle ujrzał się z nią sam na sam w salonie, ona zaś podniosła swój kielich, który oprócz Eberhardowego stał jeszcze pełny na stolę, i widocznie chciała się do niego zbliżyć.
Wszystko to tak się szybko stało, że dopiero teraz młody oficer, czyli niebieskie domino, przez maski przecisnął się do salonu.
Jakieś szczególnie uważne uczucie przejęło Eberharda, gdy badawczo wpatrywał się w mniszkę i spotkał jéj ciemne oczy, które jedynie widać było, bo czarny kaptur prawie aż na maskę nasunęła.
— Życzę szczęścia na wyprawę krzyżową, masko! rzekła nieco niepewnym, niebrzmiącym głosem.
Hrabia de Monte Vero ujął kieliszek, ale spojrzeniem jeszcze dojść usiłował, kogo ukrywa skromna ciemna suknia.
O!... stanął właśnie na progu salonu.
Mniszka spostrzegła, że dozna przeszkody, trzeba więc było skłonić prędko krzyżowca do wychylenia swojego kielicha i wyjść potém z salonu.
Zbliżyła się do niego, aby się z nim trącić, ale kielichy wydały brzęk niemiły dla jego ucha.
Hrabia de Monte Vero zbliżył wino do ust, i przyszło mu na myśl, że ta wysoka postać jest to może księżniczka Aleksandra, która umyślnie oddaliła się, aby się ukryć w tę ciemną szatę.
Niebieskie domino teraz wszystko zrozumiało.
— Nie pij, Eberhardzie! zawołało szybko odtrącając rękę hrabiego z kielichem. Na Boga! nie pij, inaczéj jesteś zgubiony — to wino zatrute!
Mniszka cofnęła się, jakby ją żmija ukąsiła — jéj ciemne oczy cisnęły piorunami na oficera, który jéj przeszkodził w chwili zwycięztwa, w któréj się już widziała posiadaczką wszystkich skarbów Eberharda, w któréj mniemała, że się nakoniec uwolni od znienawidzonego i strasznego.
Śmiała się jakby chodziło o żart maskaradowy i pochwyciła kieliszek, który jeszcze Eberhard njeporuszenie trzymał w ręku, nie zamierzając wypić wina, ale żeby je rozlać i tym sposobem zniszczyć oskarżenie niebieskiego domina!
— Więc to rzeczywiście pani — zawołał hrabia de Monte Vero, i cofnął kieliszek — hrabina Ponińska? Miałżeby sprawdzić się mój domysł, na który wpadłem przy pierwszém pani ujrzeniu?... Przebacz, mój drogi O!..., przerwał Eberhard, odzyskując zupełną spokojność i biorąc niebieskie domino za rękę, ale proszę cię wrócić do salonu! Cała ta scena może zwrócić uwagę masek, a nie życzyłbym sobie, by dla téj sprawy mnie tylko dotyczącéj zabawa choć na chwilę przerywała się! Bardzo ci dziękuję, i mam nadzieję, że się w tych dniach obaczymy!
— Ostrożnie! Odchodzę niechętnie!
— Mój młody przyjacielu, sądzę, że widzisz rzeczy za nadto czarno. Za kilka minut będę przy tobie w salonie! O!... wyszedł, niebieska firanka za nim się zasunęła; Eberhard i mniszka zostali sami.
Leona nadaremnie usiłowała pochwycić kieliszek, a potém wyjść z salonu — poczém z dziką stanowczością zerwała maskę ze swojéj szatańsko uémiechniętéj zdradzieckiéj twarzy.
Eberhard spojrzał na wyrodną straszliwą kobietę, którą kiedyś kochał z całym zapałem tylko co przebudzonego serca, a z któréj zgroźne pragnienia zrobiły fałszerkę, zrywającą małżeństwo — i nakoniec morderczynię! Bo chociaż zamiar jéj nie udał się, już samo usiłowanie nadawało jéj tę nazwę!
— Tak, to rzeczywiście hrabina Ponińska przybyła do pańskiego pałacu, — bo czyliż nie ma do tego prawa? Może przeszkadza hrabiemu z cudzém nazwiskiem, w jego miłośnych przygodach, hrabiemu, który jeszcze jest żonaty?
— Niegodziwa! mruknął Eberhard, do czegóż chcesz mnie zmusić?
— Ach! masz mnie pan w swoich ręku, chcesz powiedzieć, pragniesz mnie upokorzyć, albo zmusić do jakiegoś kroku, bo dla czegóż zamykasz ten salon? Księżniczka już wróciła do swojego zamku — a przytém niejestem zazdrośna! Pan tak igrasz sachetnemi czyny i słowy, jakżebyś mnie miał zmusić do kroku, którego dobrowolnie nigdy nie uczynię! Proszę więc pana dozwolić mi ztąd wyjść swobodnie, otworzyć firankę i uniknąć sceny, która dla nas obojga mogłaby być bardzo bolesną!
— Zuchwała! ciężko nadużywasz mojéj cierpliwości. Co się w tém szkle zawiera?
— Czy chcesz pan pozbawić mnie wolności, polegając na szalonym żarcie tego nieznajomego? Widziałam i dowiedziałam się wszystkiego czego w tym salonie dowiedzieć się pragnęłam — chceszże pan ośmielić się na zatrzymanie mnie tutaj?
Eberhard zimno badawczy wzrok wpoiwszy w Leonę, przystąpił do ściany i nacisnął sprężynę, która poruszyła w dali umieszczony dzwonek. Zaraz potém otworzyły się drzwi w obiciu salonu i ukazała się w nich potężna postać Marcina.
— Co to ma znaczyć? zamierającym głosem spytała Leona.
— Pani hrabina — pomruknął Marcin, wielkiemi oczami przypatrując się mniszce.
Podaj krzesło téj damie, potém przynieś mi flaszeczkę z płynem czystym jak woda, która się znajduje w mojéj pracowni w ostatniéj przegrodzie mojego biurka! rozkazał Eberhard.
Marcin przysunął mniszce krzesło i odszedł.
— Co pan zamyślasz? bardziéj nalegająco spytała Leona.
— Siadaj pani, proszę, póki nie wypróbuję wina, do którego wypicia pani mnie wzywałaś! z przejmującą oziębłością odpowiedział Eberhard, nie spuszczając Leony z oka.
Zbladła, widząc, że znienawidzony ma ją w swojéj mocy — zacisnęła pięści — jakim sposobem ów nieznajomy dowiedział się o tak przebiegle ułożonéj tajemnicy? Gdyby nie on, to w téj chwili hrabia de Monte Vero byłby już trupem, i nikt nie mógłby powiedzieć, kto mu podał truciznę. Niktby o niéj nie pomyślał, niktby nawet nie przypuszczał, że się znajdowała na balu maskowym w gwiazdowéj sali!
A teraz wszystko chybiło!
Chodziło więc, aby za jaką bądź cenę usunąć niebezpieczeństwo téj chwili, albo uciekając się do wspaniałomyślności i dobroci Eberharda, albo przez zręcznie wymyślone objaśnienie, i Leona postanowiła użyć tego obojga, nie korząc się przed Eberhardem, bo tego nigdy ta szatańska kobieta z miną władczyni nie byłaby uczyniła!
Marcin powrócił i podał panu flaszeczkę ze szlifowanego szkła, zawierającą w sobie płyn czysty jak kryształ.
Eberhard postawił przed sobą na marmurowym stole jeszcze do połowy napełniony kieliszek Leony i swój, który mu podała — w każdy wpuścił kilka kropel z flaszeczki.
Gdy wino hrabiny nie zmieniło się wcale, wino w jego kieliszku przybrało ciemnawą barwę, która na samym dole kielicha prawie czarno wyglądała, bo tam znajdowały się główne trujące pierwiastki.
Marcin wyszedł, widocznie mocno wzruszony i mruczał za drzwiami:
— Niech siarczyste pioruny zabiją! Panie przebacz grzechy moje — to jest prawdziwy potępieniec w postaci uroczéj kobiety!
— No, pani hrabino, rzekł Eberhard, gdy znowu pozostał z Leoną sam na sam w salonie: co pani teraz powiesz?
— Iż byłoby nierozsądkiem, zapierać się mojego zamiaru! Tak, to ja wsypałam panu trucizny do wina — nie mogłam znieść widoku twojéj miłości dla innéj istoty — patrzysz pan na mnie przeszywająco, a ja ten wzrok znoszę spokojnie! Eberhardzie — nazywaj mnie szaloną — nazywaj zbrodniarką: namiętności mojéj duszy nikt nie wyjaśni, nie ułagodzi — raczéj zamorduję ciebie i siebie, aniżeli zdołam znieść, abym cię widziała, przy boku drugiéj!
Leona wyprostowała się, jakby przejęta i popychana olbrzymią namiętnością, przystąpiła bliżéj do Eberharda, który skrzyżował ręce i stał jak groźny sędzia.
— Hrabina Ponińska trucizną dowodzi swojéj miłości, rzekł lodowatym tonem, nie poruszając żadnym muskułem swojéj pięknéj, szlachetnéj, a w téj chwili niezmiernie stroskanéj twarzy — wyraziła to niegdyś, rujnując małżonka swojego przez fałszywe podpisy, małżeństwo zerwało się, a ją i jéj dziecię grzech pochwycił w swoje objęcia! Doprawdy, pani, miara przepełniona, wydaj wyrok sama na siebie!
Leona walczyła — jéj oczy rozszerzały się i błyszczały — drżała gwałtownie i pochwyciła za stojące blizko niéj krzesło.
— Dotykasz odwiecznej przeszłości, panie hrabio! Gdy cię nagle ujrzałam znowu owego wieczoru w cyrku w mojém mieszkaniu, ucieszyłam się i jakiś głos we mnie zawołał: Teraz znowu będziesz mogła wieść życie błogie i jasne, on wraca — on zapewne nauczył się przebaczać! Ale myślałeś inaczéj! Pierwszém słowem, które z ust twoich usłyszałam, było zaprzeczenie mi swojego nazwiska i wspomnienie o grzechu i hańbie! Wtedy oburzyła się dusza moja tém srożéj, bo znikły moje nadzieje! Gdy wówczas z wielką rozkoszą wspólnie z tobą byłabym szukała zatraconéj, byłabym ją znalazła i kochała — teraz obudziła się we mnie tylko nienawiść, zazdrość i wszystkie tak zwane furye serca ludzkiego, które mniemałam, że już przezwyciężyłam! Nie chciałeś więcéj należeć do mnie, — dobrze, więc niepowinieneś był także należeć do żadnéj innéj, chociażbyśmy przez to oboje zniszczeli i przepadli! — Tu Leona wskazała kieliszek z ciemno zafarbowaną cieczą — była zadowolona sama z siebie, bo postrzegła, że zamiar jéj nie chybił celu, że jéj słowa zadziwiły i wzruszyły Eberharda.
Lecz o ile szybko w skutek wywołanych wspomnień zabłysły oczy jego, o tyle również szybko zagasły, gdy hrabia do Monte Vero spojrzał w pysznie piękne rysy Leony, które ukrywały w sobie węża!
— Mówisz o odwiecznéj przeszłości, pani hrabino Ponińska, — to, coś mnie wyrządziła, nigdy się nie starzeje!
— Ani nawet po za grobem?
— Tam co innego — ale przez czas ziemskiéj naszéj pielgrzymki nigdy! Papiery, na których znajdują się pani fałszywe podpisy, dowody zerwania małżeństwa, są pomiędzy mojemi dokumentami — tam będzie także zachowana starannie, aż do ostatniéj kropli, trucizna, którą mi pani podałaś — są chwile, w których do tych dokumentów zaglądam, aby na nowo uprzytomnić sobie krzywdy, jakie mi wyrządzić zdołałaś! Słowem, widzisz pani, że los twój spoczywa w moich ręku, hrabino Ponińska, że odemnie zależy oddać cię sędziom ziemskim!
— Ziemskim, ale czy niebieskiemu sędziemu, panie hrabio? Ostatnie pańskie słowa jeszcze bardziéj utwierdziły mnie w mojém postanowieniu. Zamierzam na wieki usunąć się od wszelkich nagabań i niebezpieczeństw, od wszelkich pokus ziemskich! O kilka mil od miasteczka B. leży klasztor Heiligstein — tam schronić się pragnę, tam nie sięga moc pańska i władza pańska! Bywaj zdrów, hrabio Eberhardzie! Dobrodziejstwem będzie dla mojéj zakrwawionéj duszy, tam w pokucie i modlitwie szukać pokoju, którego tu na świecie nigdy nie miałam! Spal pan swoje dokumenta, wyléj te bezwładne krople twojego oskarżenia, jam wyższa nad pana, nad wszystkich, jako narzeczona niebios!
— Oby ci zatém Bóg raczył udzielić ulgi i łaski! Bo obłudnica w klasztorze jest bardziéj potępiona niż najprzewrotniejsza światowa wszetecznica! Idź i módl się! Niech cię Najświętsza Panna prowadzi! Dla takiego wyrzutka jak ty, samotność klasztoru to prawdziwe schronienie.
Te słowa jako poważne upomnienie wymówił Eberhard z całym zapałem swojego głosu — zdawało się, że szlachetny człowiek pragnie tę zgubioną istotę, tę plagę swojego życia ratować jeszcze i podnieść, aby w grzechach nie zatonęła!
Lecz Leona z tryumfującą wyniosłością przeszła obok niego ku niebieskiéj zasłonie, dumna i panująca, wyprostowana i czująca się nietykalną, przesunęła się, patrząc szatańsko na Eberharda, po salonowym kobiercu, szybko ukryła twarz w masce, mocno nasunęła kaptur i znikła za zasłoną, a potém torując sobie drogę pomiędzy maskami, opuściła gwiazdową salę i pałac.
Gdy Marcin na rozkaz Eberharda kieliszki i flaszeczkę zaniósł do jego pokoju, krzyżowiec odsunąwszy niebieską zasłonę, wrócił do salonu. Odszukał młodego oficera, i prosił, aby nikomu nie wspominał o szczególnym wypadku, i pozornie niczém nie zakłopotany wmieszał się między gości.
Bal maskowy, który hrabia de Monte Vero w czarownéj gwiazdowéj sali wyprawił dla dworu i przyjaciół, trwał wesoło i ochoczo aż do następnego poranku.


ROZDZIAŁ XXIII.
Cesarska kochanka.

Leona i Schlewe w ściślejszych zostawali z sobą stosunkach aniżeliby ktoś mniemał! Starannie unikali wydać się ze swoim związkiem, aby pod zasłoną tajemnicy tém pewniej działać mogli.
Oboje nienawidzili hrabiego de Monte Vero! Nienawidzili go i obawiali się tém bardziéj, po rozchwianiu się trzeciego już ich zamachu na jego życie.
Leona wiedziała, że Eberhard może ją zrujnować, poniżyć, a nawet pod pręgierzem postawić, bona przeszłe jéj grzechy, jak widzieliśmy, posiadał dowody, bo prócz tego znał ciężką i udręczającą tajemnicę jéj życia, odnoszącą się do jéj matki.
Ale dzika dusza téj kobiety ambitnéj, pragnącéj potęgi i wysokości, nie przerażała się nawet myślą, że nieszczęsna chciwość powiększa jeszcze jéj nienawiść dla Eberharda. Znała jego niezmierne bogactwa i wiedziała, że dojdzie do nieograniczonego ich posiadania, skoro Eberhard nagle umrze, a dziecię ich za nim pójdzie! Byłaby jedyną dziedziczką milionów, nieprzeliczonych summ, za pomocą których błyszczećby mogła jak podziwiana, uwielbiana księżna!
Ale Leona z trzech powodów nienawidziła Eberharda! — Z każdym tygodniem oplątywał on coraz bardziéj księcia Waldemara w swoje sieci — ten zaniedbywał jéj, zapominał o niéj, jakby go jakaś tajemna siła pociągała ku hrabiemu de Monte Vero, usuwał się także coraz bardziéj z pod wpływu swojego cienia i to właśnie spowodowało szambelana von Schlewe, że coraz ściśléj sprzymierzał się z Leoną, bo przewidywał, że władza jego kona.
Blady, wiecznie uśmiechający się baron, przed pojawieniem się hrabiego de Monte Vero zajmował przy dworze jedno z najbardziéj wpływowych miejsc. Potém obałamucił księcia Waldemara, dla wywierania za jego pośrednictwem coraz większego nacisku, i zarazem nie zapominał o krôlowéj, która go jako bogobojnego człowieka nad wielu innych członków dworu przekładała.
Teraz Eberhard nietylko zaćmił go w oczach obojga królewskich małżonków, tak, iż on sam i jego liczne stronnictwo coraz dotkliwiéj czuło, że tylko wola i rady tego dorobkowicza utrzymują się, ale też i w oczach księcia, którego szambelan dotąd w swych ręku tak pewno trzymał.
Wielki zatém był czas do wysadzenia wszelkich min, byle tylko tego obcego hrabię zgnieść, wprawić w podejrzenie lub z drogi usunąć — wypadało niczego nie oszczędzać, nic się nie lękać — a jak wkrótce poznamy, szambelan von Schlewe był bardzo zręcznym i chytrym przeciwnikiem.
On to doradził, aby hrabina Ponińska wstąpiła do klasztoru w Heiligsteinie, on przyrzekł jéj tam miejsce przełożonjé — on ułożył plan, działając wspólnie z nią ztamtąd, zarazem działać i na dworze! Była to wyprawa pod zasłoną głębokiéj, tajemniczéj ciemności — powolne, lecz pewnie zbudować się mający upadek hrabiego de Monte Vero. Chcieli oni bądź co bądź nietylko hrabiego, ale i jego dziecię dostać w moc swoją, — dziecię, o ktorém von Schlewe, nie domyślając się, że Leona była jego matką, wiedział dosyć dla umęczenia i doświadczenia serca Eberharda! Czynił więc sobie najsurowsze wyrzuty, że niepomny na korzyści, jakieby osiągnął z posiadania Małgorzaty, wypchnął ją owéj nocy z zamkowéj werandy. Nie tracił jednak nadziei, że przy pomocy Pająka i Furscha dostanie jeszcze w moc swoją opuszczoną kochankę księcia, i że wtedy będzie miał w ręku narzędzie, za pomocą którego nietylko Eberharda wciągnie w śmiertelną walkę, w ktôréj zapewne ojcowska miłość odniesie zwycięztwo, lecz jeszcze tak go skrępuje, iż upadek hrabiego niezawodnie nastąpi.
Wróćmy teraz do owéj styczniowej nocy, w ktôréj nieszczęśliwa Małgorzata, porzuciwszy dzieci swoje, jakby szaleństwem gnana i podżegana, uciekając padła pod okrytemi śniegiem drzewami. Gdyby omdlenie jéj trwało tak długo, pókiby nie przeszło w sen, którym lodowate zimno zwodniczo przejmuje rozkosznemi marzeniami, byłaby umarła; umarłyby i dzieci, które okryła częścią swojéj ubogiéj odzieży i z dala przy cmentarzu pomiędzy drzewami położyła.
Lecz Bóg inaczéj mieć chciał.
Małgorzata nagle ocuciła się, jakby ją głos jakiś wołał, — kilka minut, w ciągu których nieprzytomna przeleżała na śniegu i liściach, wydały się jéj długiemi godzinami, — przetarła czoło i oczy, — odzyskała przytomność, a z nią cały ogromny ciężar nieszczęścia.
— O mój Boże! zawołała nagle, prędko się zrywając, moje dzieci — oboje — cóżem uczyniła, ja nieszczęśliwa! Moje dzieci umarły, zmarzły — a ja je zamordowałam! Daléj — śpiesz z powrotem! Gdzie to było? gdzie twoja drżąca ręka w straszliwej rozpaczy położyła ję na drodze? gdzie to było? — o Matko Bożka! dopomóż mi — zmysły tracę — ratunku — ratunku! Tam, — tak, tak, tam przy cmentarzu.... Szybko, szukaj ich, ogrzéj przy piersi!
Małgorzata pośpieszyła na powrót po śniegu do owego miejsca na drodze, w którém najprzód położyła jedno dziecię — z gorączkową niecierpliwością spojrzała w koło — czy ją miejsce zmyliło? Czy tu były dwa drzewa przy drodze, których gałęzie tak nizko spadały? Nachyla się — tutaj położyła dziecię — świadczą o tém liście, z których własnemi rękami pierwéj śnieg otrzęsła — ale miejsce jest próżne — dziecka już nie znalazła!
Czy jéj się śniło, że pierwéj jedno dziecię, a późniéj w niejakiéj odległości drugie położyła? Okropna boleść! Małgorzata śmiertelną trwogą przejęta ruszyła daléj — nakoniec doszła do właściwego miejsca — krzyknęła uradowana — postrzegła, że na liściach coś się porusza — było to jéj dziecię! Ale tylko jedno — drugiego przy niém nie znalazła! Wzięła je, a na jéj bladém obliczu obok okropnéj trwogi widać było wyraz nieopisanéj rozkoszy, która przejmuje matkę, gdy swój klejnot do piersi tuli, i znowu pośpieszyła daléj, szukając pod każdém drzewem, oglądając każde miejsce na drodze.
Nadaremnie — jedna część jéj duszy znikła bez śladu! Niewypowiedziany ból ściskał jéj piersi, bo teraz dopiero, gdy chaos walczących uczuć i cierpień przemienił się we wszechmocne uczucie macierzyńskiéj miłości, obudziła się w niéj cała niebiańska potęga tego uczucia. Nabrała nowych sił, nowéj odwagi — mimo wszelkich — udręczeń i wycierpianego niedostatku uczuła się silną — była matką, która o dzieci swoje dbać powinna! Nie wiedząc jak sobie zaradzić, stała tam — gdzie się mógł podziać drugi jéj klejnot, którego nadaremnie szukała? Nigdzie nie było słychać ani widać żadnego człowieka! — nocna cisza panowała w zwierzyńcu i na drodze! Ciągle więc krążyła między drzewami, nową nadzieją kierowana — i ciągle powtarzać sobie musiała, że nadzieja była daremna!
Wtém ozwał się w niéj głos wewnętrzny: Podziękuj Najświętszéj Pannie, grzesznico, że ci dozwoliła znaleźć i uratować ten jedyny klejnot — i uważaj to za karę i próbę Niebios, że ci drugi zabrały i przechowały! Padniéj na kolana i módl się. Coby się z tobą było stało, gdybyś dzieci, które ci Bóg powierzył, z twojéj winy znalazła nieżywemi? Módl się i pokutuj!
Małgorzata teraz jeszcze szczerzéj i wdzięczniéj przytuliła małą istotę do serca — poczém okryła ją ciepło w chustkę i odmawiając modlitwę, odeszła z miejsca, w którém część swojéj duszy postradała, lecz także i drugą część odzyskała!
Już szarzeć zaczynało, gdy śpieszyła przez przedmieście — podobna do strudzonéj żebraczki błąkała się pomiędzy nizkiemi domami, a miłosierne kobiety, widząc dziecię u piersi młodéj matki, podawały jéj jadło i napój.
— Gdzież chcecie iść dzisiaj po takim lodzie i śniegu? troskliwie pytały nieznajoméj.
Małgorzata ruszyła ramionami i spojrzała w niebo, jakby powiedzieć chciała: Ja sama nie wiem — Bóg to raczy wiedzieć!
Jak koczująca kobieta, jak przekleństwem obciążona, nigdzie nie mająca przytułku ani miejsca do spoczynku, jak Ahaswerus, na wieczne tułactwo, na wieczne życie skazany, dla odpokutowania za przekleństwo — tak wlekła się Małgorzata z dzieckiem, z delikatną dziewczynką daléj, a daléj! Bez domu i miłości — opuszczona i od wszystkich odepchnięta, nie miała nic prócz klejnotu, który niosła na ręku! A Bóg tę małą istotę, któréj z macierzyńską miłością broniła i strzegła, opatrzył znakiem, aby w razie gdy matka przez nieprzewidziane nieszczęście i tę ostatnią pociechę utraci, znowu poznać ją mogła.
Dziwne zrządzenie! Na małém ramieniu uśmiechającego się do matki stworzenia znajdowało się pięć czerwonawych kropek, utworzonych jakby przez nabranie żył — właśnie w tém samém miejscu, gdzie się szambelan von Schlewe dotknął Małgorzaty palcami, strącając ją z werandy.
Ucałowała ten znak dziecka i szczęśliwa spojrzała mu w oczy — i ona opuszczona miała skarb, do którego się chociaż boleśnie uśmiechała — i ta także biedna żebraczka miała swój klejnot, który ją równie obficie, a może jeszcze obficiéj uszczęśliwiał, jak złotem i aksamitem świetniejącą damę znakomitego rodu dziecię, które jedwabiem i koronkami otula — i ona strzegła je od zimnego przeciągu powietrza, na swojém miękkióm, delikatném łonie! — Sama okrywała je w swoją odzież, którą chętnie z niém podzielała, raczéj sama trzęsąc się od mrozu, aniżeli dozwalając cierpieć jedynemu klejnotowi.
I czyliż ta matka nie jest godniejszą podziwu, czyliż piękną aureolą świętości rozjaśniona, nie stoi wyżéj dla nas, niż owa bogata dama, która w dostatkach dziecię swoje najpieszczotliwiéj wychowuje?
Biedna Małgorzata, nie mająca schronienia, wielokrotnie znękana, sama z radością cierpiała największą nędzę, byle tylko dziecię swoje zachowała! Ze szczerą miłością cisnęła je do serca, jakby powiedzieć chciała: Tyś nie powinno tułać się tak jak ja! Tutaj, tutaj, aniołku jest twój dom! Na mojéj piersi masz usypiać — moje, oko czuwa nad tobą! O tyś szczęśliwe — jeszcze tego nie pojmujesz! Tyś szczęśliwsze odemnie, ty masz matkę, która cię kocha — prawie ci tego zazdroszczę! — Patrz, ja nie mam żadnéj duszy, któraby mnie kochała! Ale ponieważ wiem, jak to niewypowiedzianie boli, więc cię témbardziéj, tém czuléj kochać będę, aniżeli inne matki swoje dzieci, tém pilniej będę cię strzegła, tém wierniéj do serca tuliła. Ach! zgroza mnie przejmuje, gdy pomyślę, że mogłam była stać się twoją morderczynią, że zaślepiona i obłąkana, ciebie i drugą małą istotkę od siebie odepchnęłam! Chwila ta ciężką karę przyniosła i wiecznie mnie prześladować będzie!
Czyliż mnie matka moja nie oddała także cudzemu miłosierdziu? Czy twój utracony bliźniaczek braciszek dostał się w ręce uczciwych ludzi?
Małgorzata z nieopisaną rozkoszą spojrzała na dziecko, spoczywające na jéj ramieniu i całą jéj pociechę stanowiące.é — Jak spokojnie śpisz, jak się uśmiechasz, ty najdroższe mi na świecie! Zdaje mi się, że jego obraz odbija się w twoich rysach, że mi przypominasz tego, do którego wiecznie należy dusza moja! On mnie opuścił i zapomniał — on dla mnie niedostępny i stracony — a jednak muszę go kochać gorąco i wiecznie! Kiedy się całuję, zdaje mi się, że jestem bliżój niego; kiedy na ciebie patrzę, mam przed oczami jego rysy.
— Ale — tu Małgorzata uczuła niezmierną trwogę — jeżeli twój braciszek bliźniaczek umarł lub zmarzł na drodze — to ja go zabiłam! O mój Boże — umarł! W rozpaczy zapomniałam o miejscu! Ludzie znaleźli małego trupka — ludzie będą mię poszukiwali! Dzieciobójczyni pójdzie pod pręgierz, kat ma do niéj prawo! Biada, biada ci nieszczęśliwa! Ukryj się, uciekaj!
I codzień bardziéj przejmowała ją nietylko obawa poszukujących, lecz i wyrzuty sumienia. Gdy nadszedł wieczór, gdy nocna cisza zaległa drogi w zwierzyńcu, błąkała się ciągle po pod cmentarnym murem, zmierzając ku książęcemu pałacowi, jakby dziecięcia swojego szukała! Po upływie kilku tygodni, skoro tylko opuściła to miejsce, zdawało się jéj, że powinna znowu tam wrócić, szukać i znaleźć jakiś ślad — i znowu wszystko, było daremne! Straciła spokojność życia!
Podczas jednéj ostrém zimnem przejmującéj nocy, starannie okrywając dziecię, pośpieszała dalej z miejsca, na ktôrém została dzieciobójczynią, dążąc przez zwierzyniec — w lesie było cicho — tylko śnieg skrzypiał na drodze pod jéj nogami — czarne pnie drzew wydawały się jéj z daleka czatującemi, pochylonemi postaciami — ale nie bała się, lecz pogrążona w myślach szła daléj. Gdzie niegdzie ukazywał się już leśny mech, bo słońce w ostatnich dniach przygrzewające, już śnieg stopiło. Żywo przeskakiwał zając lub dziki królik, które głodem zmuszone miejsc takich szukały w nocy, a teraz strwożone zbliżaniem się samotnéj, do swoich kryjówek uciekały.
Strumienie w odleglejszéj części zwierzyńca przemienione w jeziora z małemi wysepkami, po których w lecie pływano gondolami, kilkakrotnie przerzynały gęstwinę, a na drogach liczne mostki brzozowe albo żelazne przechodziły przez te lodem jeszcze pokryte strumienie.
Małgorzata dostała się do miejsca, w którém most Lwów przechodził przez szeroką część wód, po brzegach błotnistych. Za nim stały ławki, na których w lecie chętnie siadywali spragnieni leśnego powietrza mieszkańcy stolicy, przypatrując się wodzie i malowicznym gruppom drzew, które teraz puste w ciemnych zarysach występowały. Tu szły drogi w rozmaitych kierunkach. Tam znowu o kilka kroków przed nią znajdował się długi i szeroki most, który na końcach zdobiły spoczywające lwy. Te przez czas i pogodę zupełnie poczerniałe żelazne zwierzęta, wśród nocnej ciemności i samotności szczególne sprawiały wrażenie.
Gdy Małgorzata zbliżyła się do krzaków, przez które wązka droga wiodła do mostu, nagle ujrzała po prawéj stronie w gęstwinie ciemne zarysy chatki, w lecie zamieszkiwanéj przez jednego ze strażników zwierzyńca, którzy przez ten czas muszą pilnować zakładów i służbę swoją pełnić.
Małgorzata zbliżyła się do téj z desek zbitej i pokrytéj chatki i słuchała — postanowiła szukać tu z dzieckiem schronienia na tę mroźną noc, bo zaledwie już była w stanie ochronić dziecię od ostrego powietrza, chociaż przy piersi je trzymała.
Nie było słychać żadnego głosu. I kogóż zresztą można było znaleźć w téj nędznéj chatce, leżącéj w głębi zwierzyńca?
Małgorzata przystąpiła do nizkich drzwi bez zamka i zasuwy, i lekko a ostrożnie nacisnęła je.
Uderzyła ją woń stęchlizny — otoczyła głęboka ciemność; przestrzeni, w którą weszła, nie oświetlał nawet promyk księżyca.
Ale nagle usłyszała mocny, regularny oddech.
Tuląc do siebie dziecię, stała cicho i słuchała.
Nie było wątpliwości — jakaś istota tu w nędznéj chatce miała schronienie!
Małgorzata mocno otworzyła oczy i starała się prędko przyzwyczaić je do ciemności, aby przez nią przejrzeć mogła.
Z ust jéj wybiegł lekki okrzyk przestrachu, jaki nas zwykle opanowywa, gdy w podejrzaném miejscu nagle postrzeżemy przedmiot bezkształtny i trudny do poznania.
W kącie, bardzo blizko niéj, leżała skurczona jakaś istota, a trudno było poznać czy to człowiek czy zwierzę! Małgorzata odskoczyła przerażona, chcąc się na powrót dostać do dzieci, ale przytém mocno wpoiła wzrok w istotę, która się teraz poruszać zaczęła.
— Kto tam? zapytał głos ostry. Odpowiadaj! Kto jesteś?
— Widzę, że jesteście kobietą, — zlitujcie się nademną, nie mam schronienia.
— To i tobie tak się powodzi jak mnie, moje dziecko, zaśmiał się gruby głos; jest tu miejsce dla nas obu! Gdzie śpi hrabina Ponińska, tam ty zapewne uśniesz wygodnie!
I jak się zdawało, stara, skurczona osoba podniosła się, a Małgorzata po szczególnych jéj słowach obejrzała się strwożona i zdziwiona, bo mnie mała, że widzi przed sobą waryatkę.
— Zamkniéj drzwi, moje dziecko, powiedziała przystępując bliżéj i zaglądając jéj w oczy, bo najdzie tu jeszcze więcéj zimna! A co to masz?
Małgorzata obawiając się, aby ta odstręczająca nieznajoma nie wydarła jéj najukochańszego dziecka, które ręką dotknęła, cofnęła się z niém.
— Oho! czy to pożyczane — czy twoje własne? Taka jeszcze młoda, jak ja niegdyś, tak, dawno to już temu, i wszystkie graty licho wzięło! mruknęła stara, wyglądająca na dosyć silną, a przynajmniéj miała twarz pełną i okrągłą. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat. Rzadkie włosy świadczyły, że ich dawno nie czesała, były potargane i siwawe, miała na głowie stary, podarty, pozszywany welon, pod brodą związany. Z rysów téj wałęsającéj się staréj znikła dawniejsza piękność i wyniosłość, zgrubiały i zordynarniały, pokrywała je miedziana barwa, usta miała brzydkie i szerokie, oczy bez blasku. Ramiona okryła podartą wełnianą chustką, która spadała na łachmaniastą z jednéj strony rozprótą suknię, tak, że widać było bardzo już zużytej trzewiki.
— Tak to zwykle bywa na starość, mruknęła grubym swoim głosem; ale ty znajdziesz sobie łóżko lepsze, niż ta wilgotna ziemia tutaj, ty jesteś młoda i ładna. Nie trzeba było tak wcześnie zaczynać! Na cóż tak usuwasz dziecię? uspokój się, ja mu nic złego nie zrobię!
Małgorzata usiadła na staréj ławie, stojącéj na boku pod ścianą, nie mówiła ani słowa, nieustannie uważała na zagadkową staruszkę, o któréj myślała, że niezawsze wie co mówi.
— Dla czego włóczysz się z tym ciężarem, ty głupiuchna? Sama nie masz kawałka chleba, a dziecka oddać nigdzie nie chcesz? Zanieś je do jakiego bogatego domu i połóż przed kosztownie rzeźbionemi drzwiami! A może myślisz, że dziecko wynagrodzi ci twoją nędzę i trudy — ha, ha!
Stara śmiała się wesoło i znowu swój kąt zajęła.
— Ale przychodzi mi myśl: Znasz ty hrabinę Ponińską? która ma mieszkać w mieście? Może ją widziałaś, albo słyszałaś?
Małgorzata zaprzeczająco poruszyła głową.
— To moja rodzona córka! Tak, tak, patrzysz na mnie zdziwiona. Kiedyś po uszy opływałam w bogactwach; kiedy byłam młoda, cesarz leżał u nóg moich i całował moje ręce, ha, ha! — teraz piękna W. już stara, szkaradna żebraczka, cesarz umarł — przepych przepadł! Życie to sen!
Małgorzata zamyśliła się; czy też z nią nie działo się podobnie, jak z tą nieszczęśliwą starą, która szydziła ze swojego losu?
— A teraz jesteście tak ubodzy i opuszczeni? zapytała.
— Biedna i opuszczona, tak, tak, któż się o mnie będzie troszczył! Leona, moja córka, jest jeszcze znakomita i dumna, aż przyjdzie czas, że mi żebrać pomoże, teraz wstydzi się mnie! Ale i ona zgubiona, zgubione jéj dzieci, jeżeli ma jakie, zgubione wszystko, co pochodzi odemnie, bo matka moja przeklęła mnie, a ojciec z powodu mojéj hańby odebrał sobie życie. Biada temu, kogo dotknie macierzyńskie przekleństwo! spada ono z dziecka na dziecko, aż do setnego pokolenia!
Cóż to lodem ścięło serce Małgorzaty po tych głucho wymówionych słowach? Dla czego dusza jéj zadrżała? Nie mogła przecięż domyślić się, że uboga żebraczka, którą w chatce znalazła, ta niegdyś kochanka cesarza, która przez zbytki i rozkosze w najgłębszą przepaść wpadła, że ta żebrząca hrabina, na którą policya umyślnie nie zważała, jest matką jéj matki!
Jednego z następnych wieczorów, gdy Małgorzata znowu starą żebraczkę w chatce zastała, ze straszném szyderstwem z całego świata, ta opowiedziała jéj historyę swojego życia, drogę z przecudnego salonu ogrodowego w jéj zamku z szumiącemi wodotryskami i czerwono kwitnącemi kwiatami, przez monarsze salony i najwyszukańszy przepych aż do żebraczego kija; od złoconych świecideł aż do łachmanów, od piękności i młodości aż do haniebnéj starości!
Dziwne zrządzenie! Cesarska kochanka trafiła na swoją wnuczkę, aby jéj opowiedziała o przekleństwie, dytykającém ją i jéj potomków, o przekleństwie, które na opuszczonéj Małgorzacie tak się okropnie sprawdziło!
Obie spokrewnione, nie domyślające się tego, siwa żebraczka jeszcze nie lękająca się grzechu, nizko upadła matka pięknéj Leony, widziała, że ta, która w zaufaniu szukała obok niej schronienia w nędznéj chatce, posiada więcéj niż ona. Na co nie liczy nikt inny, prócz téj wewnętrznie i zewnętrznie upadłéj i zepsutéj starej, to głód i pragnienie w niéj obudziły; co każdy inny uważałby za grzech śmiertelny i czegoby się obawiał, to nie przerażało zgoła téj w występkach posiwiałéj hrabiny, zawsze wybornie umiejącéj usprawiedliwiać swoje czyny, chociażby najprzewrotniejsze.
Małgorzata przez ciągle ponawiany pobyt u żebraczki stała się tak spokojną, iż usnęła, trzymając dziecię na ręku, a snu tego bardzo potrzebowała!
Zewnątrz w zwierzyńcu wiał pierwszy wiosenny wiaterek, śnieg znikał coraz bardziéj, drzewa pękały, a na mchu można już było gdzie niegdzie postrzegać drobne trawki i źdźbła. Byle tylko spadł ciepły deszczyk, te krzaki przez jedną noc pozielenieją, a czego jeszcze brakuje, to wyrodzą promienie coraz bardziéj przygrzewającego słońca; ptaszki śpiewały już ciesząc się wiosną, a w dzień rozlegało się dalekie kucie dzięcioła. W nocy jeszcze większe panowało życie w krzaczastych częściach parku; starzy przyjaciele przyrody, ludzie nie mający mieszkania, albo z pod prawa wyjęci, opuściwszy przedmieściowe szopy, w których niepewne zimą mieli schronienie, odszukali swoich letnich kwater, nie zważając na trochę wilgoci i zimna, bo umieli zaradzić sobie suchém liściem, i żyli przyjemną nadzieją z każdym tygodniem wzrastającéj piękności przyrody.
Chatkę, w któréj od niejakiego czasu hrabina Ponińska i biedna Małgorzata noce przepędzały, już w dzień obejrzał był strażnik zwierzyńca, który zauważył wprawdzie samowolne wkwaterowanie się, ale nie mówił o tém ani słowa, jako o rzeczy zwyczajnéj, i nie myślał wcale zabraniać tego, może przez litość, może z obawy, bo wiedział, że kobiety korzystały z chatki i niechciał ich uważać na równi z nocnymi najemnikami zwierzyńca. Zawsze tak postępował, jakby nic o nich nie wiedział. Za kilka tygodni chatka sama przez się stanie się nieużywalną, bo on w niéj sypiać będzie.
— Już tu ostatnią noc jesteśmy, powiedziała po niejakim czasie stara żebraczka do Małgorzaty, gdy tu weszła do przestrzeni, która jéj tak długo za nędzne schronienie służyła. Teraz, dozorca zajmie swoje letnie mieszkanie!
— Ha, to znajdę sobie gdzie indziéj mały kącik, bo muszę być tu blizko, inaczéj nie będę spokojna!
— Co wieczór chodzisz do zamkowéj alei około cmentarza; czy ciągle jeszcze myślisz, że znajdziesz ślad twojego dziecka? Bądź kontenta, że o jedném tylko myśleć musisz; dla mnie i tego byłoby już za wiele.
Małgorzata spojrzała na kobietę bez serca.
— Zapytaj kiedy grabarza, radziła stara, ale ostrożnie, bo inaczéj wtrącą cię do więzienia; spytaj okolicznie, czy niedawno nie pochowano małego dziecka? może się czego dowiesz, — dobra noc!
Stara udawała strudzenie, zajęła znowu swój kącik i skurczyła się; tak zwykle sypiała, od lat wielu do tego przywykła. Małgorzata położyła się po drugiéj stronie chatki na liściach i mchu, trzymała dziecię na ręku, i tak usnęła. Siedząc to opierała głowę o deszczaną ścianę chatki, to opuszczała ją na bok; we śnie marzyła, że siedzi w zamku księcia na kosztowném marmurowém krześle, że ręką trzymała koronę, na którą patrzała z radością i dumą, bo tę koronę darował jéj ukochany, aby się w nią ubrała jako jego małżonka.
— Ależ ja jestem tak uboga i opuszczona, chciała mu ciągle powtarzać.
— Nie tak uboga i opuszczona, odpowiadał jéj Waldemar: moją masz być, ta korona ciebie ma przyozdobić!
Ale gdy Małgorzata ujrzała księcia przemawiającego do niéj gdy z błogim uśmiechem, zapominając o braku i nędzy, chciała pośpieszyć w jego objęcia — wtedy uśmiechnęła się do niéj blada, obrzydła twarz jego szambelana; przy — czołgał się do niéj, przypatrywał się jéj, jakby w nadziei, że ona go nie widzi, nie poznaje, kościstemi palcami sięgnął po koronę, którą w ręku trzymała, pragnąc ją wydrzeć; podchodził coraz bliżéj, chciała odskoczyć, ale członki jéj były strudzone, chciała wołać o pomoc, ale język wymówił jéj posłuszeństwo, usta nie mogły wydać żadnego głosu — więc zgrzytający nieprzyjaciel jéj życia pochwycił za koronę, i w jednéj chwili wydarł jéj takową. — Małgorzata obudziła się — sen jéj sprawdził się! Przetarła oczy, bo obrazy które przed jéj duszą stały, nie tak prędko znikły, serce jéj biło gwałtownie, na czoło wystąpiły krople zimnego potu.
Co się z nią stało? czy jéj koronę wydarto? Nie, nie, zabrano jéj dziecię! Kto był tak okrutnym złodziejem? Szambelan? Nie! Więc to musiała być stara żebraczka. Małgorzata słyszała jeszcze jéj uciekające kroki, zerwała się zatém, musiała odzyskać dziecię swoje choćby to życiem przypłacić miała.
To co się przytrafiło, było tylko następstwem pełnego obawy snu — bo zaledwie zasnęła, stara żebraczka cicho podniosła się ze swojego legowiska. Na przedmieściu przebywało towarzystwo konnych sztukmistrzów, zamierzające udać się w dalszą podróż; kupowało ono u biednych matek bardzo młodziutkie dzieci, i od maleństwa do swoich celów sposobiło — tam stara chciała zanieść dziecię Małgorzaty! Nadaremnie podczas ostatnich nocy czatowała na sposobność, a teraz nadeszła stosowna chwila — młoda matka spała nic się nie domyślając; cicho przybliżyła się do niéj stara, ręka jéj nieco na bok osunęła się, tak, że tylko lekko przytrzymywała dziecię.
— Co ty z niém będziesz robiła? ono tylko ciężarem dla ciebie, mruczała stara. Obudzisz się, ale ja już w téj chwili będę daleko, pobiegniesz za mną, ale w krzakach mnie nie dogonisz. Ty głupia marnujesz miłość, ja cię od ciężaru uwolnię!
Małgorzata oddychała prędko i ciężko, niby jakaś straszna zmora ją przytłoczyła, chociaż złodziejka dziecka nigdzie jéj nie dotknęła, lecz tylko ostrożnie zbliżyła ręce do małego, śpiącego dzieciątka. Udręczona matka, poruszała we śnie ustami, stara wahała się, ale Małgorzata jeszcze się nie budziła — wtedy rozbójnicze ręce pochwyciły dziecko i wydarły je matce. Złodziejka dostała się do drzwi — a gdy Małgorzata zerwała się i oprzytomniała, nędznica znikła z dzieckiem wśród nocnéj ciemności, pokrywającéj rozległy gęsty park!
Nie było czasu do namysłu! Małgorzata wypadła za nią — na chwilę stanęła i słuchała, nim opuściła chatkę i wstąpiła na ciemne drogi — musiała dowiedzieć się, w którą stronę udała się złodziejka!
Było już około północy — żadna gwiazda nie świeciła, żaden promyk księżyca nie padał miłosiernie na zarośle, które zrozpaczona nadsłuchując przebywała.
Nakoniec posłyszała jakiś głos płaczliwy — nie ma wątpliwości! tam udała się uciekająca!
Śmiertelną trwogą przejęta matka rzuciła się za okrutnicą, która jéj najukochańsze dziecię wydarła, jedyny jéj skarb; nie mogła jednak jéj widzieć i tylko szła za szelestem.
Wtém nagle zdało się jéj, że postrzega jakąś postać pomiędzy drzewami, chciała dosięgnąć jéj w kilku minutach!
Ale dawna kochanka cesarska widocznie lepiéj znała drogi po zaroślach niż Małgorzata — znacznie ją zatém wyprzedziła, bo udręczona matka mając zwrócone oczy tylko na uciekającą, potykała się i upadała.
Szybko jednak zrywała się — nie czuła żadnego bólu, bo chodziło jéj o odebranie dziecka, i po nocy śpieszyła coraz to daléj, traciła oddech, pierś jéj wznosiła się gorączkowo, w oczach jéj gęstwina leśna kręcić się zaczynała.
— Moje dziecię, moje dziecię! krzyczała śmiertelnie strwożona — ale na ten krzyk przerażonej i udręczonéj matki, odpowiadało tylko szydercze echo!


ROZDZIAŁ XXIV.
Spisek.

Tego samego wieczoru, w którym osoba znana w wielu okolicach stolicy skradła dziecko, w domu Schallesa Hirscha przy ulicy Różanéj Czarna Estera siedziała w swoim pokoju.
Pokój ten był nizki i niewielki, ale bardzo wygodnie urządzony. Gęste zasłony i firanki broniły go przed ciekawemi spojrzeniami sąsiadów. Ze środka sufitu spadała jasno-różowa szklana lampa, dając przyjemne światło. Na dywanie, na którym nie było słychać stąpania, stało kilka wygodnych krzeseł staroświeckich, obitych żółtą jedwabną materyą, nieco już wypłowiałą, które bogaty Schalles Hirsch niewątpliwie tanio nabył. Na jednéj ścianie wisiało kryształowe lustro w złotych ramach, a pod niém na marmurowym stoliku rozmaite czary i flaszeczki z pachnącemi olejkami i essencyami, pod drugą zaś ścianą wysokie łoże, białemi, prawie przezroczystemi firankami zakryte. Na starym, rzeźbionym stole leżały porozrzucane sztuczne kwiaty, listy i rozmaite ozdoby.
Czarna Estera leżała na sofie blizko tego rzeźbionego stołu — jéj piękne, bujne, czarne włosy spadały w nieładzie na szyję i ramiona, promieniejące oślepiającą delikatnością. Różowe światło lampy rozjaśniało jéj pięknie wykrojone rysy, a marzące jéj oczy po pokoju spoglądały. Miała na sobie czerwoną suknię, z pod ktôréj gdy Czarna Estera szła, widać było jéj delikatne nogi, i dla tego w domu jéj była przyjemną i wygodną, teraz zaś gdy leżała, suknia ta podciągnęła się wyżéj, i w bufiastych fałdach spadając z sofy, odkryła zachwycające obuwie i ukazała delikatnie, a jednak pulchnie ukształtowane członki téj czarownéj kobiety. Białe jedwabne pończochy, tak przezroczysto cienkie, iż z pod nich widać było delikatną barwę jéj ciała, jasno odbijając się od czarnych trzewików, odkrywały cudownie ukształtowane części, a mały, czerwony stanik obciskał kibić, tak, że można się było domyślać raczéj niż widzieć, owe z przezroczystego marmuru wykute pagórki, które Jean Paul nazwał warowniami piękności.
Piękna Estera przedstawiała widok śpiącéj Wenety, pokonywającéj Tannhäusera i czyniącéj go wielbicielem swojéj wspaniałości, — i któraż zresztą istota, mężczyzna lub kobieta, przyprowadzona do téj sofy, byłaby się odwróciła, skoro ciemno-czerwona szata odkrywała coraz więcéj zachwycającéj piękności, jaką Bóg obdarzył koronę stworzenia? Gdzież znalazłby się człowiek, któregoby widok taki nie przejął podziwem, któryby jak bałwochwalca nie uczcił takiéj piękności?
Można wymienić władców godnéj podziwienia potęgi, można wyliczyć tyranów, którzy świat podbili — ale po wszystkie czasy była tylko jedna władczyni, która wiecznie wszechpotężną będzie, a mianowicie piękność! I gdzie występuje ona przemożniéj i bardziéj człowieczo, jeżeli nie w doskonałych kształtach, w plastycznéj postaci kobiety, która we wszystkich czasach i u wszelkich ludów najznakomitszym artystom służyła za wiecznie piękne wzory do najdoskonalszych arcydzieł.
Piękność kobiety doprowadza do bozkiéj wysokości, albo też strąca w najstraszniejszą otchłań występku! Przed pięknością kobiety uginają się królowie i żebracy, Rozpłomienia młodych i starych.
Piękna Estera znała dobrze swoją potęgę, i wybornie umiała ciągnąć z niéj korzyści.
Posłyszała czyjeś stąpania na korytarzu, wiodącym ze schodów do jéj pokoju, a podniósłszy się z sofy, spojrzała na zegar stojący na stole. Już było po dziesiątéj, ojciec jéj Schalles Hirsch zamknął sklep i przyszedł dowiedzieć się od niéj, czy nie słychać o jakim zamachu, lub czy też zamierza wyjechać w podróż na letnie miesiące, bo przywykł do tego, aby za nadejściem wiosny wiedział już o wszelkich planach.
Czarna Estera słuchała: zbliżało się kilka osób!
Po cichu i ostrożnie otworzono drzwi, a w otworze ukazała Się głowa około pięćdziesięcio-letniego żyda. Czarny niegdyś włos po większéj części wypadł mu z głowy, którą okalał tylko siwy wieniec, tak że Schalles Hirsch w tém miejscu wyglądał na mnicha ze znakomitą tonsurą. Ale twarz miał wyraziście żydowską; ciemne, błyszczące oczy jego ocienione były silnemi czarnemi brwiami, Czoło miał wysokie i wypukłe, nos długi, mocno nagarbiony, podbródek śpiczasty, boczne kości twarzy nieco wystające i zarumienione.
Uśmiechnął się dumnie na widok pięknéj córy, idącej ku niemu po kobiercu, dla przekonania się kto z nim przybywa.
— Głowę moją narażam, cicho i jak zawsze ostrożnie powiedział Schalles Hirsch: moją głowę, moje pieniądze i życie Estery, mojéj dumy! Oto idzie Fursch i drudzy, dodał zwracając się do córki: dla ułożenia planu, który mnie reszty moich włosów pozbawić może!
— Nie udawaj-no tylko, stary, siwy grzeszniku! rzekł Fursch wchodząc z Rudym Dzikiem do pokoju i zasuwający drzwi. Ty masz wielkie, bardzo wielkie zdolności, i umiesz wyrachować rezultat wielu rzeczy, a więc i następstwa naszego planu dokonale przewidzieć musiałeś! Pan hrabia Edward de Monte Vero, dodał Fursch, zwracając się z nieco ironiczną miną do Czarnéj Estery i przedstawiając znanego nam dobrze swojego towarzysza, który wystąpił nadzwyczaj elegancko ubrany.
Piękna Estera głośno się roześmiała, — Bardzo to piękne nazwisko, powiedziała; zdaje mi się jednak, że już gdzieś je słyszałam!
— Rzeczywiście, piękna przyjaciółko, istnieje tu od niejakiego czasu hrabia Eberhard de Monte-Vero — ma on ogromne posiadłości w południowéj Ameryce — oto jego jedyny syn! Wspomniony hrabia przybył tu do Niemiec, dla odszukania tu jedynego dziecka, które mu zginęło w skutek dziwnych zrządzeń losu — i oto nakoniec znalazło się!
— Słuchaj Esterko, to bardzo śmiała awantura, niech ci ją opowiedzą! rzekł Schalles Hirsch siadając.
— Ten Fursch to śmiałek — do stracenia ma tylko głowę, a i ta już dosyć zgubiona! oni tutaj żadnym sposobem nie mogą dostać się do hrabiego, więc chcą go tam przy dybać. Ośmielają się na wielką rzecz, powtarzam, na rzecz nigdy jeszcze niebywałą — i chcą ciebie zabrać z sobą! Gdyby nie ty, nie ryzykowałbym tyle pieniędzy, ile na to potrzeba. Ale ty jesteś roztropną i ostrożna.
— Dotąd jeszcze nie widzę wątku tego całego planu, przytém mam zamiar jechać do Emsu!
— Z panem von Welow, aby mógł wykupić papugę i małpy, które tam zastawił u Lewego? z jawném prawie szyderstwem zapytał Fursch — czyż pani jesteś w istocie córką Schallesa Hirscha i siostrzenicą wielkiego Ikesa Salomona, którzy się nigdy w drobnostki nie wdają? Co będziesz robiła w Emsie, Czarna Estero? Wyciągniesz staremu bogaczowi jakie kilka tysięcy talarów? — Dajże pokój! — My ci miliony ofiarujemy!
— A w końcu okaże się zero, znamy się panie Fursch! z uśmiechem odpowiedziała piękna żydówka.
— Niech mnie kaci porwą, jeżeli z nami nie przywieziesz milionów! Mamy genialny zamiar; coś, co przystoi tobie i nam, wspaniałe przedsięwzięcie! Przygotowania już poczynione, wspierają nas wysokie sfery. Słuchajcie! Najprzód zamierzam znaleźć córkę hrabiego de Monte Vero, któréj on na prawdę szuka — przytém pomyślałem o tobie, piękna Estero, ale wiele rzeczy stanęło na przeszkodzie! Lepiéj jeżeli z synem hrabiego — tu wskazał Fursch swojego towarzysza, który w eleganckim ubiorze dosyć przyzwoicie wyglądał — parowcem popłyniemy najprzód do Londynu, a potém za pomocy twojego stryja do Brazylii.
— I ja mam dać na to wszystkie moje pieniądze? przerwał Hirsch.
— Nie ma potrzeby stary dusicielu! Ci co o tém do mnie pisali, dostarczą nam także pieniędzy! Czytaj, Czarna Estero!
Piękna żydówka zainteresowana awanturniczém i śmiałém przedsięwzięciem, które jéj Fursch zaproponował, czytała półgłosem:
„Oczekuję was jutro w nocy pomiędzy jedenastą a dwunastą godziną pod murem cmentarnym przy zwierzyńcu, aby wam doręczyć papiery, których do waszego planu potrzebujecie. Nie mówcie nic nikomu o tym liście i przyjdźcie sami. We wskazaném miejscu znajdziecie zakonnicę.“
— A cóż to za papiery macie dostać?
— Akta zejścia hrabiego de Monte Vero — akt uznania Edwarda de Monte Vero i pasporta dla was i dla mnie! Jesteś moją córką i narzeczoną hrabiego Edwarda de Monte Vero — ja podróżuję jako adwokat von Renard!
— Nieuczciwy zamiar, poszepnęła Czarna Estera.
— Tutaj nie ma co robić Schallesie Hirschu, powiedział Fursch do starego żyda, który błyszczącém okiem wpatrywał się w córkę, tu za wiele stróżów i coraz więcéj urządzeń krępujących nasze rzemiosło — tam tylko możemy być szczęśliwi i kwitnąć! Śledzą nas — cywilizacya wkrada się coraz bardziéj do kryjówek — prędzéj lub pózniéj pochwycą nas i ciebie z nami Schallesie Hirschu!
Ojciec Czarnéj Estery zerwał się.
— A co ja mam z wami wspólnego, że tak mówicie?
zawołał stłumionym głosem pomimo wzruszenia. Za moje dobre serce, że was kiedy niekiedy przechowałem, mnie za to chcecie zaprowadzić na szubienicę? Wy łajdaki — o biada! wy rabusie!
— Nie zapalaj się, Schallesie Hirschu, przerwał Fursch staremu, biadającemu żydowi, kładąc mu po przyjacielsku rękę na ramieniu: kruk krukowi oka nie wykolę — ja ciebie nie zdradzę!
— Kruk — kruk? gniewnie powtórzył stary żyd. Kruki to wy — kruki wy wszyscy razem! Niewdzięczne gałgany, mordercy, łajdaki!
— Z kogóż to żyjesz? kto cię wzbogacił, szlachetny, wspaniałomyślny człowieku? zapytał Fursch.
— Niech was djabli porwą...
— Jeszcze on trochę poczeka, kochany Hirschu, przerwał staremu Rudy Dzik; przynajmniéj byłoby to z jego strony wielkiém bezprawiem teraz, kiedy dążymy do szczęścia! Jeżeli nie chcecie nam dopomódz pieniędzmi i poleceniami do Salomonów w Londynie, skoro macie coś ważnego do czynienia, chcecie się cofnąć? — dobrze! Sprawa i bez was się załatwi! A nie obawiamy się, abyście nas zdradzili, lub nam przeszkodzili, bo tym sposobem sami szyje nadstawiacie!
— Po co tracić czas na próżnéj gadaninie? powiedziała piękna Estera, przystępując do Furscha i ojca i występując w téj chwili rzeczywiście jak szatan kusiciel, jak przecudna syrena, jak córka gorącego południa. Ja zgadzam się na wasz plan, ale pod jednym warunkiem!
— Żądaj Czarna Estero, powiedział Fursęh i podał jéj rękę dla zawarcia umowy.
— Abyście mnie wszyscy słuchali! Ty, jako chętnie wypełniający żądania twojéj córki, ty zaś, jako z radością spełniający rozkazy twojéj narzeczonéj! Przynieście tu papiery — żądam ich, będę je miała przy sobie!
— Oho! to krew Ikesa Salomona, tryumfująco rzekł Fursch — pójdź do serca mojego, moja wielka córko! Tam tarzać będziemy się w złocie i brylantach — tarzać się Schallesie Hirschu, ciągle ci to samo kładę w uszy — tarzać się w zlocie i brylantach — ha, jak mu się oczy świecą, jak mu się palce ruszają i kurczą! Tak żydzie, i ty będziesz się tarzał i powiesz wtedy: Czarna Estera i Fursch to geniusze.
— Wam wypada śpieszyć się, mniszka oczekuje was między jedenastą a dwunastą! upomniała czarnooka żydówka.
— A miéj się na ostrożności, Furschu, uważaj! Weź ten płaszcz i śpiesz się, z wielką gorliwością powiedział stary Hirsch. Gdy powrócicie, wina wam nie zabraknie!
— Nie krzyczcie tak, sprawujcie się cicho i ostrożnie! Naciągniéj płaszcz dobrze — tak! Ja was sam wyprowadzę! A nie idźcie przez zamkowy plac!
— Właśnie tam najwięcéj życia! Starzejesz się Schallesie Hirschu, widocznie starzejesz, nie ma już w tobie ani ducha, ani odwagi! No, ale za to masz córkę, która ma nad tobą przewagę! Do widzenia, hrabio Edwardzie — do widzenia najpiękniejsza grzesznico! Szepnął Fursch Czarnéj Esterze, i szybko wycisnął pocałunek na jéj łonie — dzisiaj mógł już sobie pozwolić przybliżyć usta swoje do aksamitu, który tylko starym, zrujnowanym magnatom w kąpielach, i to tylko, gdy za to tysiącami płacili, wolno było oglądać!
Zniecierpliwiony Schalles Hirsch cicho otworzył drzwi i wypchnął za nie Furscha, sam zaś ostrożnie się przesuwając poszedł za nim — tak zeszli po schodach, a potém przez ciemny korytarz, aż Hirsch dostał się do starych, wilgotnych, brudnych drzwi — lewą ręką zatrzymał Furscha w ciemności, a prawą bardzo zręcznie i cicho po dwakroć obrócił klucz w zamku.
Wreszcie powoli i bez łoskotu otworzył drzwi.
W téj chwili cofnął się Schalles Hirsch w tył.
— Precz! z największą przytomnością miał jeszcze czas szepnąć idącemu za nim Furschowi.
Na ulicy tuż przy jego domu stali po cichu rozmawiając, policyant i stróż nocny. Gdy się drzwi otworzyły, obaj obrócili się zdziwieni. Na klasztornéj wieży w przyległéj ulicy wybiła godzina jedenasta.
Nie dziwiło to urzędników, że dom otworzono i wychodzono z niego, ale że go z taką trwogą i cicho otworzono, a potém z przerażeniem cofnięto się, to było dla lich uderzającém.
— No — co to ma znaczyć? spytał stróż podchodząc ku drzwiom.
— O panie strażniku, odpowiedział Schalles Hirsch występując naprzeciw urzędnikom, z miną objawiającą całe jego przerażenie. Bogu tylko wiadomo, jak się przestraszyłem!
— Czego pan jesteś cały wzburzony?
— Jak nie mam być wzburzony, kiedy tam stoję i słucham, a mnie się wyraźnie zdaje, że się złodzieje do mojego sklepu dobierają? przytém stary rzucił baczne spojrzenie na nizkie i dobrze zamknięte drzwi swoje, bardzo naturalnie udając troskliwość.
— Otóż masz, powiedział strażnik przez pół do policyanta zwrócony: bogaty Schalles Hirsch nawet w nocy niepokoi się o swoje pieniądze! Chodzi tui tam po swoim domu i nadsłuchuje, bo ciągle się boi, aby kto do niego nie wpadł i nie zabrał mu skarbów!
— Tak jest, macie słuszność, zawsze się tak dzieje! kiedy kto jest porządny i oszczędził sobie parę talarów. Nawet i w nocy niemożna być spokojnym z łaski tych łotrów, którzy łatwo umieją przewąchać, gdzie stary, słaby człowiek, ma coś więcéj niż oni!
— No, no, uspokójcie się; widzisz przecięż, że wszystko jest w porządku!
— Chętniebym was był uściskał, panie strażniku, i was także, panie policyancie, — kiedy was postrzegłem! To błogosławieństwo takie instytucye!
— Będę zawsze bacznie miał na oku wasz dom, abyście mogli spać spokojnie! Mówią, że bogactwo uszczęśliwia — a oto stary wałęsa się zakłopotany i strwożony!
Baczne oko, które przyrzekł mieć strażnik, nie bardzo było na rękę staremu Hirschowi, prędko więc namyślił się, jak to oko odwrócić.
— Nie trudźcie się — ja i tak nie sypiam, bo to już taki mój zwyczaj.
— Boi się, mruknął strażnik do policyanta, aby mi co za to nie dać!
— No, kiedy taki skąpy, to niech się sam pilnuje aż do sądnego dnia! półgłosem odpowiedział policyant i zabierał się do odejścia.
— Dobranoc, panie Hirsch! nieco ironicznie rzekł strażnik i powoli odszedł za towarzyszem.
I stary usłyszał regularne ich kroki, wzajemnie ich pożegnał i udał, że chce znowu zamknąć drzwi domu.
— To ci się przysłużyli! śmiejąc się szepnął Fursch.
— Biada mi, ja was już nie puszczę! Już po mnie — on chce mieć baczne oko! Zrobicie z mojego domu morderczą jaskinię!
— Schalles Hirsch — stara, lichwiarska duszo — czy myślisz że ciebie nie rozumiem? cicho powiedział Fursch, przystępując blizko do pochylonego i słuchającego żyda, i położył mu na ramionach ręce, z takiém dla szyi niebezpieczeństwem, iż żyd przeląkł się: ty chcesz na wpół groźnemi słowami wyrzutu skłonić do tego, abym cię przypuścił do większych korzyści! Stary, wyszlifowany szelmo, czy ci nie dałem tysiąca talarów z pocztowych pieniędzy?
— W kuponach i akcyach, z powodu których mogłem kark skręcić!
— Czy przed trzema laty, pamiętam to dobrze, za zegarki i pierścienie, które miały wartość całego majątku, dałeś mi choć szeląg więcéj jak dwieście talarów?
— Nic jeszcze na nich nie zarobiłem, wszystko leży, rdzewieje!
— Do Londynu wszystko odesłałeś, i niech zdrów ztąd nie wyjdę, jeżeliś nie dostał za to z jakie tysiąc funtów! Milcz, stary łajdaku! Otwieraj drzwi!
Kroki urzędników coraz bardziéj oddalały się.
— Szyję moją narażam! stęknął Schalles Hirsch.
Fursch, ten srogi nieprzyjaciel ludzkiego społeczeństwa, ten najsłynniejszy złoczyńca swojego czasu, sprawca od wielu lat wszystkich większych kradzieży, na którego rękach zakrzepło wiele krwi, po cichu otworzył drzwi i szybko spojrzał w obie strony — na ulicy było pusto — wymknął się z domu, i niesłyszany przez nikogo ruszył w najbliższą poprzeczną ulicę, a tymczasem Schalles Hirsch zamknął drzwi i wrócił do Czarnéj Estery, która pozostała w swoim pokoju sama z pomocnikiem Furscha;
Trzy te osoby układały daléj olbrzymi plan, który w razie gdy się uda, stanowić będzie niezrównane arcydzieło, a Schalles Hirsch nie sprzeciwiał się, bo jego szwagier Salomon raz w podobny sposób zrobił dobry zamorski interes, i zawsze utrzymywał, że tego rodzaju wielkie zamachy są najmniéj niebezpieczne.
Fursch dostał się wkrótce na plac Zamkowy, na którym jeszcze znajdowało się wiele ludzi — szedł więc bez najmniejszego śladu bojaźni ku królewskiéj bramie, otulony starannie płaszczem, którego mu poczciwy Hirsch pożyczył. Obok policyantów i straży przechodził tak spokojnie, że nikt się nie domyślał, kogo ten płaszcz okrywa.
Wypadało mu śpieszyć się, bo już było blizko pół do dwunastéj. Wielkiemi krokami zbliżył się nakoniec do zwierzyńca i wpadł w poprzeczną aleę, prowadzącą przez złowrogą gęstwinę, najbliższą drogą do cmentarnego muru.
Nagle stanął i słuchał — zdało mu się, że w nie — jakiém oddaleniu słyszy szybkie kroki i trwożliwe wołania — zdało mu się, że słyszy słowa: „moje dziecię — moje dziecię!“
Ale Fursch nie miał chwili do stracenia, inaczéj byłby niezawodnie poszedł za tym odgłosem — mimowolnie i nie zatrzymując się, poznał tylko, że przez odległe krzaki musiało przechodzić dwoje ludzi.
Wiemy kto oni byli.
Gdy się zbliżył do cmentarnego muru, leżącego w głębokim cieniu starych, rozwijających pączki drzew, znowu mu przyszło na myśl, że na niego nastawiono pułapkę. Ta obawa przejmowała go w każdém zdarzeniu, i ona to właśnie skłaniała go do tém śpieszniejszego ustąpienia z drogi wszystkim uciążliwym ograniczeniom; w Londynie, a témbardziéj w Rio, wszystko mu będzie wolno.
— Ta osoba koniecznie coś na tém skorzysta, mruczał, myśląc o liście i o przyrzeczeniach przedtem jeszcze otrzymanych, prócz tego musi mieć bardzo znakomite stosunki, bo jakżeby inaczéj mogła dostać potrzebne papiery? Wreszcie co to mnie ma obchodzić? Oto tam prze chadza się ona w cieniu tam i napowrót — więcéj nie widać żadnéj ludzkiéj istoty.
Mocno otulona mniszka odwróciła się i słuchała — wkrótce miała wybić dwunasta — nie mogła pojąć, że zaproszony na tę schadzkę tak długo na siebie czekać każę.
Wtém nagle odłączył się jakiś cień od drzew przy drodze stojących — wielka i na pozór pięknego wzrostu mniszka stanęła.
— Kto jesteście? spytała z cicha.
— Ten, na którego oczekujesz pobożna siostro!
— Czémże tego dowiedziecie?
— Tym listem, który pisaliście!
— Napisać kazaliście, chcecie zapewne powiedzieć — mniszce nie wolno pisywać do ludzi świeckich! Wybrałam tę nocną godzinę na schadzkę dla tego, aby się nikt o niéj nie dowiedział!
— Bądźcie spokojni, pobożna siostro! Skoro od was wszystko otrzymam i usłyszę, zaraz jutro będę w drodze...
— Do Monte Vero? niecierpliwie przerwała mniszka.
— Przedewszystkiém do Londynu — ale ztamtąd jak można będzie najprędzéj do odległego państwa, w ktérém leży wymieniona przez panią posiadłość.
— Monte Vero leży o trzy lub cztery dni jazdy od Rio de Janeiro, tam się wszystkiego dowiecie — oto papiery wam potrzebne! Tu dowód, że hrabia de Monte Vero umarł — oto pasporta dla was i waszych towarzyszy! Dosyć one trudów kosztowały! wyzywającym tonem powiedziała mniszka.
— Mocno dziękuję, pobożna siostro — chciałbym bardzo wiedzieć, komu to wszystko winienem?
— Tego się nigdy nie dowiecie — i nie starajcie się o to; jeżeli wykryjecie tajemnicę, nie mogę wam zapewnić żadnéj więcéj pomocy!
Fursch teraz jeszcze bardziéj zaciekawiony spojrzał najprzód na papiery, które mu mniszka wręczyła, a na których znajdowały się wszystkie podpisy i pieczęć urzędu spraw zagranicznych, a późniéj na nią — gęsty welon zasłaniał jéj twarz — miała przytém mocno na czoło nasunięty kaptur — napróżno rozmyślał Fursch, czy damy, którą przed sobą widzi, po głosie poznać nie zdoła.
— Ale papiery te są bez błędu i zarzutu? wahając się zapytał.
— Są tak w porządku i doskonałe jak wszystkich innych osób. które pasportów potrzebują! odpowiedziała przebrana mniszka. Możecie nawet być pewni, że do hrabiego de Monte Vero nie dojdzie żaden list, ani też ztąd nie dojdzie żaden do jego posiadłości!
— Jak się zdaje, pobożna siostra jesteś wszechwładną, usuwasz nawet i tę przeszkodę!
— Przesyłką listów z południowéj Ameryki i do liéj, w jedném z naszych miast portowych zajmuje się urzędnik — którego nie wymienię — ale którego przekupiono! Listów zatém nie bójcie się wcale! Tylko jeżeli hrabia de Monte Vero postanowi nakoniec sam pośpieszyć do Brazylii...
— Wtedy zginie pobożna siostro! mruknął Fursch przerywając wahającéj się...
— Czy mi to poprzysięgnięcie?
— Na Najświętszą Pannę! Skoro nogą stąpi na tamtejszy ląd, i zechce nas szukać, niezawodnie stanie się ofiarą śmierci!
— Jeżeli się to wam uda, zdobycz wasza będzie niezmierna, odpowiedziała zadowolona mniszka; ale jeżeli sztylet chybi, który dla hrabiego przygotowaliście, to czeka was na pewno szubienica, ciebie i twoich towarzyszy! Pamiętajcie o tém!
— Bardzo to łaskotliwa myśl, pobożna siostro; szubienica to najbardziéj przeważające narzędzie ze wszystkich mi znanych! Nie nadaremnie mi je siostra przypominasz!
— Jeszcze jedno! A pieniądze macie?
— Wprawdzie z waszéj łaski przed kilku dniami otrzymałem małe zaliczenie...
— Ale wypotrzebowałeś je na pierwsze przygotowania? Rozumiem!
— O, jesteś za nadto łaskawa, pobożna siostro!
— Weźcie te bilety, wystarczą one na opłacenie kosztów morskiéj podróży — miarkujcie z tego, że pokładam w was całe zaufanie!
Fursch elegancko ukłonił się; z dawniejszych jeszcze czasów, kiedy chciał, zapamiętał bardzo pochlebny, delikatny i ujmujący sposób postępowania, którego wybornie użyć umiał, skoro tego uważał potrzebę, a który teraz gdy rozpoczynał nowy zawód jako adwokat von Renard, miał mu przynieść znakomite korzyści.
— Zaufanie pani będzie usprawiedliwione, hrabia de Monte Vero już się liczy do umarłych!
— Życzę szczęśliwéj podróży panie von Renard, ostrym tonem poszępnęła mniszka; pożądaną byłoby dla mnie rzeczą, abyś ztąd nie przez alee zwierzyńca do stolicy wracał, ale tędy, drogą, którą widzieć mogę!
Fursch uśmiechnął się nieznacznie — zrozumiał to życzenie.
— Oby święci mieli cię w swojéj opiece, pobożna siostro! rzekł, kłaniając się mniszce i poufnie podając jéj rękę na pożegnanie.
Zbrodniarz i znakomita pobożna ksieni, po bratersku podali sobie ręce.
Fursch zbliżył swe usta do miękkich, delikatnych palców nieznanéj swojéj opiekunki, w nadziei, że ujrzy na niéj pierścień z cyfrą lub herbem — ale się zawiódł, bo ostrożna mniszka była w cienkich rękawiczkach.
Cofnęła się w cień klasztornego muru. Fursch zaś znowu otulił się płaszczem i opuścił ją, wracając stosownie do jéj życzenia szeroką, przez księżyc oświetloną drogą, tuż nad brzegiem zwierzyńca.
— Zabijesz go! poszepnęła, a ciemne jéj oczy ponuro świeciły i głos brzmiał groźnie i złowrogo, a potém dostaniesz się w ręce kata — głupcze! Moje będą niezmierzone skarby, moje! Za nie wybuduję świątynię rozkoszy i całą ludzkość w grzechach pogrążę!
Te słowa Leony wpośród nocy wyrzeczone, brzmiały pełne zgrozy i przerażenia jak przekleństwo złego ducha, jak groźny ryk nadchodzacéj burzy, nowy potop powiadaj zapowiadającéj.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Wszystkie prawie te osoby, tudzież ta i dalsze karczemki, są bez przesady, wiernie z natury narysowane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.