Przeciw prądowi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Przeciw prądowi
Wydawca Jakubowski & Zadurowicz
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Walerya Marrené.
PRZECIW PRĄDOWI
POWIEŚĆ.

LWÓW.
JAKUBOWSKI & ZADUROWICZ.
1895.

Z drukarni i litografii Pillera i Spółki.


Było to w maju, w miesiącu, który według słów znanej pieśni, rozwija drzewa, kwiatami obsypuje czeremchy, jabłoni, łąki złoci jaskrami i białemi gwiazdami narcyzów bieli rabaty klombów.
Wiosna powlekała naturę całą różnolitemi barwami: błyszczała w zieleni drzew, w kobiercach trawników, dźwięczała w wesołych głosach ptaków, odzywała się w klekocie bocianów, które stojąc na wysokiem gnieździe, zdawały się panować nad okolicą, w rechotaniu żab, jednostajnym chórem odzywających się z głębin stawu. Wiosna radowała niebo i ziemię i ludzi, co wciągali jej balsamiczne wonie pełną piersią.
Na wiosnę każda okolica staje się piękną, najskromniejsza wioska przybiera świąteczne szaty i nęci, niby oaza zieleni i kwiecia.
Taką była na żyznych równinach lubelskich Jasionna. Wśród pól porosłych bujnie czarną zielenią ozimin i tłustych skib, gotowych przyjąć zasiew jary, ciągnęła się półkolem ponad stawami, strojna kwitnącymi drzewami sadów i lipowymi szpalerami, które otaczały dwór biały, o lustrzanych szybach, z werendą zwróconą ku stawom, a około niej zwieszały się cienkie prątki dzikiego wina, nagie jeszcze w tej porze, zaledwie gdzieniegdzie zdobne ząbkowanym listkiem.
Słońce chyliło się ku zachodowi, rozpościerało na pogodnem niebie purpurową łunę, złotem haftowało lekkie obłoki na skraju widnokręgu i odbijało się słupem ognistym w zwierciadlanej powierzchni stawów.
Na werendzie znajdowały się dwie osoby: mężczyzna, u którego wiek męzki schodził już ku starości, i młoda dziewczyna.
Mężczyzna musiał być niegdyś piękny, świadczyły o tem regularne rysy, postawa wysoka, wytworna, która zachowała coś z dawnego dźwięku, i uśmiech ust regularny, odsłaniający białe jeszcze zęby. Snać życie obeszło się z nim łaskawie, albo też on nie pojął jego głębokiego znaczenia; snać nie zaznał ani palących trosk, ani gorzkich zawodów, ani ostatecznych zniechęceń, które ryją się niestartemi bruzdami na twarzy; bo twarz zachowała plastyczny wyraz, właściwy tym, których niosła spokojna fala losu, którzy nie potrzebowali borykać się z jej prądami, ani walczyć ze zgubnym wirem.
To też oczy jego, jakkolwiek osmucone wiekiem i może niejednym dniem żałoby, jakie życie koniecznie przynieść musi, miały spokój i pogodę cechujące tych głównie, którzy nie potrzebowali badać zbyt głęboko tajemnic bliźnich, ani ich istoty. Spojrzenie jego nienawykłe było przebijać powierzchni, lecz zatrzymywało się na niej. Widocznie należał do rodzaju ludzi, którzy świat sądzą wedle własnej normy, którzy, ponieważ nie kłamali nigdy, nie podejrzywają kłamstwa innych, ponieważ nie zdradzili nigdy, ufają także bez granic.
Czoło jego, nieco ściśnięte w skroniach, jak zwykle u tych, co nie mają zbyt szerokich poglądów, miało szlachetne zarysy, a czaszka, opadła do połowy z włosów, powiększała jego powagę. Patrząc na tę piękną i pogodną głowę, można było przysiądz, że człowiek ten nie przeniewierzył się nigdy na jednę linię zasadom honoru i uczciwości, odziedziczonym po długim szeregu przodków, po których dostał także w spadku wytworność postawy i ruchów, że przeżył wiek swój wiernie i spokojnie schodził ku starości, chociaż miękkość jego rysów świadczyła także, iż okoliczności były mu przyjazne i że nigdy nie naraziły go one na te walki i pokusy, które wypisują się niestartymi znakami na twarzy. Siedział przy stole, na którym stała filiżanka zimnej kawy, i paląc cygaro, trzymał w ręku gazetę.
Zdawał się zatopiony zupełnie w rozkoszach dalekich kombinacyj politycznych, którym wyborna kawa, wyborne cygaro, piękne otoczenie, a może i osobistość czytającego nadawały łagodny charakter.
Zapatrywanie się jego na sprawy powszechne lub indywidualne musiało być optymistyczne, przynajmniej świadczył o tem uśmiech zadowolenia, rozjaśniający jego spokojne oblicze. A uśmiech ten stawał się wyrazistszym jeszcze, gdy podnosząc oczy od gazety spoglądał na młodą dziewczynę, siedzącą naprzeciw niego.
Mogła ona mieć zaledwie lat osiemnaście i wiek ten opromieniał ją blaskami wiosny. Zresztą rysy jej nie miały klasycznej regularności, były tylko wdzięczne w ten sposób, że wzrok zatrzymywał się na nich z przyjemnością. Życie nie wyszczerbiło ich jeszcze twardem dłutem, nie nadało im wyraźniejszéj charakterystyki, nie starło okrągłości zarysów, a nadewszystko nie położyło na nich sygmatu cierpienia.
Widocznie tak jak ojciec, tylko żywiej, swobodniej, namiętniej, uśmiechała się do świata, który odpowiadał jej uśmiechem wiosny, promieniami słońca, pogodą nieba, woniami kwiatów i całą harmonią natury. Widocznie młodość jej płynęła dotąd torem szczęścia, nie zaznała ani trudności, ani niepokojów, ani walk żadnych, a obowiązki jej i uczucia nie stanęły nigdy z sobą w sprzeczności.
To też wyraz jej czarnych oczu był niezmącony, świadczył o tej niczem niezachwianej wewnętrznej harmonii serca, które nie zaznało walki żadnej, które kochało, ufało i niezrażone nigdy, nie było zmuszone zamknąć się w sobie.
W twarzy jej zresztą przebijała się pewna stanowczość i energia napół dziecinna, świadcząca o żywotnej sile. Purpurowe wargi rozchylały się trochę dumnie, z wyzywającym wyrazem. Wprawdzie nigdy nie zmierzyła się z niebezpieczeństwem żadnem, chyba w krainie marzeń, ale z wyrazu tego można było sądzić, że nie cofnęłaby się i przed rzeczywistem.
Przez cerę bladawą przybijały zaledwie lekkie rumieńce, a matowy jej kolor dodawał delikatności rysom. Cera ta biała, z odbłyskami perłowej masy na skroniach, przy powiekach zabarwiała się brunatnym cieniem, który powiększał rozmiar oka i wraz z długą, ciemną, jedwabistą rzęsą dodawał łagodności spojrzeniu, tak iż mogło ono zapalić się blaskiem, lub pociągać dziwną słodyczą.
Łuk brwi ciemnych zarysowany wyraźnie pod gładkiem, szerokiem czołem, zdawał się świadczyć, że wola, uśpiona może jeszcze, istniała przecież w tej półdziecinnej istocie i w danym razie rozwinąć się mogła.
Wszystko to jednak były dopiero zarodki; przyszłość nie mogła ich nigdy powołać do życia, mogły one zamrzeć nieświadome siebie, nierozumiane nawet przez tę, która je nosiła w swojej moralnej istocie.
Na teraz była ona więcej jeszcze zatopiona w książce którą trzymała w ręku, niż ojciec jej w gazecie.
Książka dobiegała do końca i snać była niezmiernie zajmującą, bo młoda dziewczyna przewracała jej karty z gorączkowym niepokojem. W miarę czytania rumieńce wybiegały na jej policzki, a nawet łzy toczyły się po nich i padały na karty. Płynęły one zapewne bezwiednie, wyciśnięte wzruszeniem, bo nie zatrzymywała się, żeby je ocierać, ale dalej pochłaniała książkę, obca wszystkiemu co się koło niej działo. Aż wreszcie doszła do ostatniej stronicy, powstała gwałtownie i odrzuciła ją precz od siebie, z wyrazem oburzenia i wstrętu.
Ten ruch i szelest odsuniętego krzesła wyrwał jej ojca z politycznych kombinacyj. Odwrócił oczy od gazety i spojrzał na wzburzoną postać córki, z wyrazem łagodnego pytania.
— Cóż się stało, Reginko?
— Nic, mój ojcze — zawołała zagadniona. — To bardzo źle, tak być nie powinno!
Głos jej drżał, gdy wymawiała te wyrazy, oczy błyszczały.
— Cóż to być nie powinno? — zapytał.
— Nic, mój ojcze, nic; ale takich książek być nie powinno.
Spojrzał na nią z lekkim niepokojem.
— Cóż to za książka? — zapytał, wyciągając po nią rękę.
Ale sam jej widok uspokoił go zupełnie: był to tomik angielskich wydawnictw Tauchnitza.
— Wszak to jedna z powieści angielskich, które pani Julska wybrała dla ciebie i przysłała z Warszawy?
— Tak, „Rośnie jak kwiat“. Ale to szkaradna książka!
— Pani Julska nie przysłała ci złej książki.
— Osądź sam, mój ojcze — mówiła dziewczyna z gwałtownem oburzeniem, które nie uspokoiło się wcale. — Ta szkaradna, fałszywa, niegodziwa Dolly udaje tylko od początku do końca, nie kocha ojca, nie kocha siostry, rozłącza się ohydnym podstępem z Ryszardem, kocha tylko samą siebie i nigdy nikt jej przewrotności nie wykaże, przeciwnie, idzie za mąż szczęśliwie i zamiast ją nienawidzieć, wszyscy ją ubóstwiają. Tak przecież być nie może!
Trzymała teraz książkę w drobnych dłoniach, które drżały szlachetnym gniewem.
Ojciec spoglądał na nią z wyrazem nieokreślonym miłości i dumy.
— Reginko — wyrzekł wreszcie — niezawsze na świecie tak się dzieje, jakbyśmy chcieli.
— I cóż ztąd? przynajmniej w książkach tak być nie powinno, bo to źle, to niesprawiedliwie!
— Ależ, Reginko, na świecie także zdarzają się niesprawiedliwości...
— Przecież prawda zawsze powinna odnieść tryumf, niesprawiedliwość zawsze być zwyciężoną, bo inaczej... inaczej... byłoby bardzo źle, mój ojcze.
Ojciec nie odpowiedział; może zgadzał się z córką, pomimo to, iż wiedział, że złe istnieje rzeczywiście.
— A tymczasem — mówiła dalej — biedny Ryszard, biedna Nelly, kochająca Nelly, ona umarła, umarła z żalu, a Dolly żyje i jest szczęśliwa...
Na myśl o tragicznej śmierci bohaterki nowe łzy puściły się z jej oczów.
— To okropność! — powtarzała. — Ja takich rzeczy czytać nie mogę!
— Nie możesz czytać o tem, by kochająca para rozłączoną została? — zapytał z żartobliwym przyciskiem ojciec.
— Nie mogę znieść tego, co niesprawiedliwe, a potem...
Śniada twarzyczka oblała się gorącym rumieńcem.
— Więc Ryszarda rozłączono z tą biedną Dolly? — mówił ciągle uśmiechając się ojciec.
— Nie, nie z Dolly, z Nelly — poprawiła go córka. — Dolly, to ta niegodziwa.
— Wszystko jedno... tu chodzi o niego i o nią, nieprawdaż? A moja Reginka musi mieć współczucie dla podobnej niedoli.
— Mój ojcze, któżby go nie miał? — zawołała z silnem przekonaniem — wszak nic okropniejszego być nie może.
Uśmiechnął się znowu z tą odrobiną sceptycyzmu, którą najpogodniejszym naturom nadaje doświadczenie.
— Założyłbym się, iż wyobrażasz sobie zaraz, że ty jesteś Dolly...
— Nie Dolly, mój ojcze, tylko Nelly.
— A więc Nelly. A Ryszard?... No, poszukawszy, znaleźlibyśmy bez trudu i Ryszarda...
Spoglądała na ojca z błagalnym wyrazem, jakim bronią się czasem młode serca przed szorstkiem dotknięciem ich najdroższych tajemnic. Wstydliwa i dumna, stała tak przez chwilę; potem zakryła oczy firankami jedwabnych rzęs i tylko widać było pod tkaniną sukni serce bijące gwałtownie, jakby wewnętrzna burza niem wstrząsała.
— Niema w tem przecież nic złego, Reginko — wtrącił ojciec łagodnie, nie rozumiejąc wyraźnie tego, co się w niej działo.
Skinęła ręką, jakby prosząc by nie mówił o tem, ale daremnie. Uczuciowa skłonność córki widocznie radowała jego serce.
— Niechnoby jaka Dolly czy Nelly spróbowała rozdzielić cię z twoim Ryszardem — ciągnął dalej niezręcznie, a wesoło...
Ale ona nie była usposobioną do żartów.
— Nie mów tego, ojcze — przerwała.
— Oh! oh! i cóżbyś wtedy zrobiła, Reginko?
Rzuciła mu z za długich rzęs spojrzenie podobne do błyskawicy.
— Umarłabym — szepnęła przez zaciśnięte wargi.
W głosie jej dźwięczała namiętność nieświadoma może samej siebie, potężna i ponura jak zapowiedź burzy, namiętność, kipiącą w tej półdziecinnej istocie.
— Dziecko moje — zawołał ojciec, tknięty tem złowrogiem słowem, a może sposobem jakim je wyrzekła — śmierć w książkach tylko przychodzi na zawołanie, a ludzie... ludzie wszystko znieść mogą.
Patrzyła na niego, jak gdyby zasłuchana we własnych marzeniach.
— Ja nie zniosłabym tego, czuję żebym nie zniosła!
— Uspokój się, Reginko, wszakże mówimy o tem co nie będzie nigdy, co być nie może, bo przecież ani ja, ani pani Julska, ani nikt na świecie nie myśli cię rozdzielić z Wacławem.
Milczała zamyślona i trudno było odgadnąć, jakie wrażenie robiły na niej słowa ojcowskie. Widocznie istniały tam jakieś wewnętrzne czynniki, wprawione w ruch drobnemi okolicznościami potocznego życia, i te nie mogły tak łatwo powrócić do równowagi. Widocznie pod spokojnym pozorem młoda jej główka kryła rozmarzone myśli, a rozkołysane serce mierzyło wypadki i słowa nie miarą istotnych faktów; ale własnych namiętnych uderzeń.
— Doprawdy, Reginko — wyrzekł ojciec po chwili — nie powinnabyś tak brać do serca rzeczy, które na to nie zasługują. Książka czyni na tobie wrażenie podobne do prawdziwego nieszczęścia, płaczesz nad urojonymi wypadkami.
— Kiedy ja czuję, że one stać się mogły; wszakże to właśnie stanowi wartość książki.
— Ale pocóż płakać i martwić się?
Patrzyła znowu na ojca wielkiemi, zadumanemi oczyma.
— Mnie z tem dobrze, ja to lubię!
— Lubisz płakać? Co też ty mówisz, Reginko?
— Ja lubię czytać to, co mi się zdaje prawdą, choćby ta prawda była najsmutniejszą. Zdaje mi się — nie śmiej się ze mnie ojcze, zdaje mi się wtedy, że nie jestem sobą, że to ja cierpię, walczę lub raduję się, i jest mi jakoś tak dziwnie, jak kiedy śni mi się że latam po powietrzu, lub wstępuję na cudowną górę...
Mówiła to rozmarzonym wyrazem i rozognioną twarzą, jak gdyby słowa nabierały w jej myśli głębszego znaczenia, odpowiadały jakimś wewnętrznym potrzebom, płynęły ze skrytego źródła, które nurtowało jej wyobraźnię, a zdradzało się tylko drobnemi wskazówkami na zewnątrz.
Ojciec, słuchając jej, uśmiechał się rzeczywiście; słowa córki były dla niego dziecinnym szczebiotem, niczem więcej; nie zastanawia! się nad tem, że były one symptomatem pewnego stanu umysłu. I tutaj także wzrok jego sięgał tylko powierzchni.
— Wacław powinienby już przyjechać — wyrzekł, spoglądając na drogę, która biegła poza stawami i pomiędzy nimi skręcała do dworu.
Nie odpowiedziała nic, tylko fala krwi oblała jej twarz różowym obłokiem. Powróciła zwolna na swoje miejsce i wsparła głowę na rękach, tak jednak, iż mogła widzieć drogę.
Ojciec znowu czytał gazetę. I była pomiędzy nimi długa cisza, przerywana tylko głosami, którymi wieś ożywia się zwykle w wieczornych godzinach.
Kilka razy Regina dawała widoczne oznaki niecierpliwości. Gdy tuman kurzu powstał na drodze, lub doleciał turkot daleki, główka jej pochylała się w tę stronę, jakby pociągnięta magnetyczną siłą; i znów gdy ujrzała wóz chłopski, albo pędzoną trzodę, opadały jej ręce. Powoli postawa jej przybrała wyraz zniechęcenia, a ruchliwe rysy stały się posępne. Chwilami także i ojciec odwracał głowę od swego czytania i spoglądał na drogę, jakby chciał mówić:
— Wacław się spóźnia.
Córka parę razy zainterpelować go chciała, usta jej składały się do zapytania, ale zawsze to pytanie zostało niewymienionem. Aż odezwała się wreszcie.
— Czy ojciec jest pewny, że dziś przyjedzie?
— Tak napisał.
— Czy tylko pewno napisał że dzisiaj?
Patrzyła na ojca z rodzajem gorączkowego niepokoju i tak uparcie, iż ten zachwiał się w swojem przekonaniu.
— No, tak mi się zdawało — wyrzekł po chwili; — ale zobaczę, list mam przy sobie.
I zaczął szukać po kieszeniach, aż znalazł list z warszawską pieczątką, wyjął z koperty i rozłożył na stole.
Dziewczyna widać tego tylko pragnęła; pochyliła się cała rumiana i drżąca nad listem i pożerała oczyma litery, składające się na pismo równe, czytelne, pełne swobody. List był krótki i donosił o przyjeździe na dzień dzisiejszy.
— Widzisz żem się nie omylił — wyrzekł ojciec Reginy.
Ale ona zapewne nie wątpiła o tem, chodziło jej może raczej o ukojenie tęsknoty widokiem drogiego pisma, o odczytanie słów skreślonych ukochaną ręką i tego imienia: Wacław Julski, które powtarzało każde uderzenie jej serca.
— On powinien już tu być, mój ojcze — wybuchnęła wreszcie.
Zaczęto rachować godziny nadejścia pociągów, kilkumilową odległość od kolei, a wreszcie nawyknienia nieobecnego, które znali dobrze, gdyż bywał częstym gościem w Jasionnej.
— Może go co zatrzymało — wyrzekł ojciec, który równie optymistycznie zapatrywał się na domowe, jak na ogólne sprawy.
— Cóżby zatrzymać go mogło? — zawołała gwałtownie z odcieniem namiętnego niepokoju.
— Och! przeszkody bywają czasem rozmaite. Nie powinnaś przestraszać się zaraz — dodał, spostrzegając wyraz jej oczu.
Wstrząsnęła głową, niezdolna nic odpowiedzieć. Przeszkoda która mogła zatrzymać go zdala od niej, musiała być ważną, więc lekceważyć jej nie mogła.
— Może się spóźnił na kolej — przedstawiał ojciec.
Ale temu także wierzyć było jej niepodobna; alboż kto spóźnia się, kiedy dąży do ukochanej, alboż minuty nie są godzinami, alboż ona spóźniłaby się w takim wypadku? Nie, prędzej mogła przypuścić wszystko inne, a może nawet wolała wszystko inne przypuścić, niż opieszałość, która graniczy zawsze z obojętnością i byłaby w jej oczach zbrodnią nie do darowania.
— Może spóźnił się pociąg — ciągnął dalej swoje domysły ojciec.
Tu już wchodziła w grę siła wyższa i dlatego przypuszczenie to trafiło więcej do przekonania Reginy, ale razem nasunęło jej nową trwogę, która wywołała śmiertelną bladość na lica. A gdyby jaki wypadek?... Nie mogła znieść tej myśli, bujna wyobraźnia przedstawiła jej pogruchotane wagony, a wśród nich skrwawione ciało ukochanego.
— Mój ojcze — zawołała, topiąc w niego wzrok pełen przerażenia. — Ty przecież nie przypuszczasz...
— Ależ Reginko, cóż ci znowu do głowy przychodzi? — przerwał jej niemal gniewnie. — Niema tu żadnego powodu do niepokoju...
Ona jednak nie słuchała go i nowe już łzy cisnęły się do jej oczu, gdy wśród ryku trzód zganianych do obór, wśród odgłosów wierzbowych ligawek, doleciały zdaleka dźwięki trąbki pocztowej. Dłoń dziewczyny opadła na ramię ojca, którego prosiła tym ruchem i spojrzeniem o ciszę, a sama z główką pochyloną nadsłuchiwała tych dźwięków, które wiatr wieczorny niósł z przestrzeni.
— Widzisz, Wacław jedzie — wyrzekł uradowany pan domu.
Nie odpowiedziała nic, tylko w miarę jak przybliżał się głos trąbki i brzmiał coraz wyraźniej, wypogodzały się jej rysy boleśnie natężone i zdawało się, że można było widzieć fale krwi, uderzające naprzemian i schodzące z jej twarzy, wmiarę jak wzmagała się lub słabła nadzieja. Trwało to zaledwie minutę, ale któż nie wie ile minuta może mieć wzruszeń sprzecznych w młodem, zakochanem sercu? Dopiero gdy na drodze, wśród tumanu kurzawy, ukazała się szybko jadąca bryczka, a w niej młody podróżny, zwrócony ku dworowi, wyraz niewypowiedzianego szczęścia wybił jej na twarz. Szalonym ruchem rzuciła się ojcu na piersi, ściskając go i powtarzając bezwiednie zaledwie słyszalnym głosem:
— Wacław! Wacław! Wacław!
I wybuchnęła długo tłumionemi łzami, w których zmieszały się wszystkie męczarnie oczekiwania, ze szczęściem którem teraz promieniała.
— Mój ojcze! — szepnęła jeszcze — ja myślałam, że już nie zobaczę go nigdy!
On spojrzał na nią zdumiony. Gwałtowne uczucia tej pięknej, samowolnej, rozpieszczonej istoty były dla niego zupełnie niezrozumiałe. Nie zdawał sobie sprawy z tej niesłychanej drażliwości uczuć i wyobraźni, która chociażby najprzelotniejsze wrażenie podnosiła do potęgi, wytwarzała męczarnie z chwilowej zwłoki i przedstawiała myśli najstraszliwsze obrazy.
— Ale dlaczegóż, dlaczegóż? — pytał.
Miała już czas uspokoić się trochę, spiesznie otarła błyszczące oczy, z których łzy zniknęły bez śladu, jak krople wiosennego deszczu pod ożywczym promieniem słońca, i uśmiechnęła się cała zarumieniona.
— Dlaczegóż? — powtarzał ojciec, dla którego spokojnej natury córka stanowiła nieustanną zagadkę.
— Alboż ja wiem? — odparła z odcieniem niecierpliwości, bo teraz była już zupełnie ogarniona uczuciem szczęścia.
Zwracała się ku drzwiom prowadzącym wewnątrz domu, nasłuchając turkotu i kroków szybkich. Minuty, konieczne ażeby podróżny zajechał przed dom, wyskoczył z bryczki, zrzucił zakurzoną wierzchnią szatę i przyszedł ją powitać, zdawały jej się wiekami, a jednak za nic w świecie nie byłaby uczyniła w tej chwili kroku na jego spotkanie. Przeciwnie, im gwałtowniejsze były jej uczucia, tem więcej, z rodzajem nieokreślonego i niewyrozumowanego wstydu, starała się je ukrywać, chociażby przed tym tylko, który je wywołał.
Jemu jednak z pewnością było równie pilno ją zobaczyć, bo zaledwie zdołała uspokoić się trochę, już szybkie kroki odezwały się wewnątrz domu i na werendzie ukazał się młody mężczyzna.
I dla niego także chwila ta pełną była wzruszeń; mówiły to jego oczy, rozpromienione wilgotnymi blaskami, usta drżące od słów niewymówionych i cała postać pełna tej bujnej, młodej szczęśliwości, jaką daje miłość wzajemna w latach pierwszego rozkwitu uczuć.
— Regino! — wołał, wyciągając ku niej ręce, jak gdyby na całym świecie widział tylko ją jednę.
Ale w tej chwili wzrok jego padł na jej ojca.
— Panno Regino! — poprawił się zmięszany.
Ona nie odpowiedziała, tylko zwróciła się ku niemu jak kwiat do słońca i jak kwiat nabierała od niego barw i blasków. Blada dziewczyna była przetworzoną, promieniała szczęściem, a nieregularna twarz jej mogła w tej chwili mierzyć się z najpiękniejszemi i otrzymać palmę pierwszeństwa: wyrzeźbiło ją szczęście, spotęgowało jej dodatnie szczegóły. Oczy zamglone a płonące zdawały się zwiększone, przyciągały magnetycznie i przykuwały wzrok promiennym blaskiem, rozchylone wargi miały barwę żywego koloru, lica zabarwione lekko czyniły bielszem czoło i skronie, na których rysowały się wyraźnie niebieskawe żyłki, tętniące krwi napływem. Każdy najdrobniejszy rys, każdy muskuł stawał się odbiciem uczuć i czynił ją piękną tem uwydatnieniem wewnętrznego życia, które każdej twarzy może nadać wdzięk nadzwyczajny.
Wyciągnęła do niego obie ręce, które on pochwycił i przyciskał do ust, znowu zapominając o całym świecie. Zapomnieli o nim oboje, tonąc oczami w oczach i wypowiadając sobie tym sposobem stokroć więcej, niżby słowa uczynić mogły.
— Ślicznie! A zemną to się już wcale nie przywitasz, Wacławie? — odezwał się żartobliwie pan domu.
Młody człowiek odwrócił się zmięszany, puścił ręce narzeczonej i zaczął witać jej ojca, który spoglądał na niego jak na syna.
Rzeczywiście miał on jednę z tych szczęśliwych twarzy, które budzą ufność i sympatyą. Malowało się na niej zdrowie duszy i zdrowie ciała, przy pewnej miękkości, cechującej zwykle pieszczone dzieci losu.
Pod tym względem Regina i Wacław nie mieli sobie nic do wyrzucenia: oboje należeli do pokolenia szczęśliwych, sytych, spokojnych, którzy jeżeli walczą, to jedynie dla przyjemności i zabawki. Życie uśmiechało im się wszystkimi powabami, otwierało się przed nimi jak szeroka jasna i barwista wstęga.
Rozmowa zaczęła się, jak zwykle po dłuższem niewidzeniu, urywana, pełna zapytań, odpowiedzi, opowiadań. Głównie toczyła się ona pomiędzy teściem a przyszłym zięciem; Regina mieszała się do niej jedynie monosylabami. Jakby zmęczona nadmiarem uczuć i tą burzą, która rozegrała się w głębi jej serca, spoczywała teraz na krześle, z głową wspartą o poręcz, z rękami założonemi na kolanach, ze wzrokiem utkwionym w ukochanego, rozkoszując się cichem, skupionem szczęściem, które budziło w niej każde słowo jego, a nawet sam dźwięk głosu.
W tej chwili miała ona jakąś miękkość dziecinną. Żywość jej była uśpioną pozornie i tylko silne uderzenia serca zdradzały potęgę uczuć.
— A mama! — wtrąciła wreszcie, korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie.
— Mama! — powtórzył Wacław — ach! kazała mi pannie Reginie, ukochanej pannie Reginie, bo ona tak zawsze panią nazywa, tysiące pięknych serdecznych słów powiedzieć. Ale... jest też i paczka tajemnicza. Jakiż ja roztargniony! zapomniałem ją wręczyć.
Zerwał się z żywością, wybiegł z werendy i wkrótce powrócił równie pośpiesznie, niosąc duże pudełko, na którem był adres napisany kobiecą ręką: Dla mojej drogiej Reginy od matki.
Młoda dziewczyna pochwyciła je ciekawie; ale gdy odczytała napis, zatrzymała na nim wzrok z widocznem wzruszeniem.
— Jaka mama dobra! — Szepnęła. — Jak ja ją kocham!
Nie chodziło jej wcale o zawartość pudełka; daleko milszymi od darów były dla niej serdeczne wyrazy. Spoglądając na nie, leniwo rozplątywała niebieską opasującą je wstążeczkę. Na wierzchu była blado-niebieska chusteczka, staranną wykonana ręką, jedno z tych arcydzieł kobiecej cierpliwości, którym czasem panie w późniejszym wieku poświęcają czas swój cały.
Pani Julska była mistrzynią w tego rodzaju robotach, a miękka ciepła, lekka chusteczka zdawała się świadczyć, iż robiąc ją, każdej chwili miała na myśli zdrowie i wygodę przyszłej synowej.
— Ach jaka śliczna! — wołała rozrzewniona Regina — jaka mama dobra!
— Mama śpieszyła się bardzo, żeby ją wykończyć — pochwycił Wacław. — Znając panią, wiedząc jak mało uważasz na siebie, lękała się chłodnych majowych wieczorów.
I łącząc uczynek do słów, zarzucał na jej ramiona miękką wełnę i otulał ją przed wymarzonym chłodem, istniejącym na teraz jedynie w tkliwej jego wyobraźni.
— Mama — mówił ciszej Wacław, pochylając się nad nią tak, by słowa te ona jedna usłyszała — wiedziała dobrze, iż będzie ci ślicznie w jej ulubionym kolorze.
Podziękowała mu uśmiechem. Czuła się szczęśliwą, iż wydawała się piękną jego oczom, oczom jego matki; pragnęła być piękną dla wszystkich, ale dlatego tylko, by wszyscy mówili to jemu. On stanowił dla niej świat cały.
Chustka jednak nie była całą zawartością pudełka; pod nią leżało safianowe jubilerskie puzderko, które Regina otworzyła z dziecięcą skwapliwością, a w niem na grubym złotym łańcuchu medalion, w kształcie wielkiego emaliowanego bratka.
— To dla mnie? — zawołała Regina. — Ja nigdy nic równie pięknego nie miałam. Patrz, ojcze!
Pan Jasiennicki zbliżył się i także oglądał kosztowny podarunek. Nie był jednak wcale zdziwiony, iż matka przyszłego męża Reginy kochała ją jak własną córkę, obsypywała pieszczotami i darami. Bo czyż córka jego nie stanowiła najkosztowniejszego klejnotu?
Młody człowiek otworzył medalion. Umieszczona w nim była miniatura niemłodej kobiety, o delikatnych, arystokratycznych rysach i niebieskich oczach, w których nieco sentymentalny wyraz nie wykluczał pewnej dumy. Wyraz tej twarzy był skomplikowany, tak iż z trudnością przychodziło odczytać go wyraźnie z drobnej i może niezbyt wiernej miniatury. W każdym razie kobieta ta musiała być niegdyś piękną była nią może nawet jeszcze w pewnych chwilach. Regina wpatrywała się czas jakiś w blade rysy, zamknięte w medalionie, z któremi Wacław przedstawiał nieokreślone podobieństwo rodzinne, aż wreszcie, wiedziona niepowściągnionem uczuciem, podniosła je do ust.
Ruch ten stanowił tak wymowne podziękowanie, że Wacław pochwycił jej rękę i oddał pocałunek, zwrócony może do nieobecnej, a może i do tego, który był do niej podobnym. Oboje zatonęli znowu w serdecznej zadumie, z ręką w ręku, z oczyma złączonemi promieniami wzroku.
— Ale to nie wszystko jeszcze — zawołał ojciec, zaglądając do pudełka.
Na dnie jego były książki, a wybór ich świadczył zarówno o upodobaniach tej co je wybierała, jak i tej, dla której je przeznaczono. Były tam poezye Elego w kosztownej oprawie, Marya z rysunkami Andriollego, a wreszcie bajki czarodziejskie Perraulta, ilustrowane przez Dore’go.
— Ach! jakież to piękne — wołała Regina. — Mama pomyślała o wszystkiem.
— A kiedyż mama przyjedzie? — zapytał pan domu.
— Mama! — zawołał Wacław — Mama nie ma teraz godziny wolnego czasu; urządza przecież nasze mieszkanie, a zajmuje się niem tak drobiazgowo, tak jest we wszystkiem wybredna, iż zaledwie na piętnastego tutaj przyjedzie i zaraz po ślubie do Warszawy powróci, tak byśmy za powrotem z zagranicy około września zastali wszystko gotowe na nasze przyjęcie.
I zaczął opowiadać najdrobniejsze szczegóły urządzającego się mieszkania, w którem wygoda, dobry smak i elegancya składały się na to, by przyszłe gniazdko młodej pary godne było Reginy.
Nie stawały temu na przeszkodzie materyalne środki, które widać były znaczne, jak świadczyły o tem kosztowne podarunki, kosztowne zamiary, a przedewszystko zupełna swoboda co do tej ważnej strony życia, widoczna w nawyknieniach zarówno młodych narzeczonych, jak ich rodziców.
Mówiąc o urządzeniu mieszkania, Wacław nigdy nie wspomniał o kosztowności jakiego materyału lub sprzętu, zapytywał tylko o gust Reginy; wahał się czasem w wyborze, ale nigdy nie wahał się z powodu ceny.
Pan Jasiennicki także nieraz wzywany był na naradę i zastanawiał się nad ważnemi kwestyami obić lub kształtu mebli.
Regina mniej nierównie tem się zajmowała, może dlatego, że tu właśnie głównie chodziło o nią. Ona spoglądała tylko na Wacława i była zawsze jednego z nim zdania. Wszakże tam wszędzie gdzie był on, było szczęście, a jego obecność sama rzucała promienne blaski na wszystko i wszystko pięknem czyniła. Słowem można było powiedzieć, że nad tym wiejskim dworem unosił się najrzadszy gość w dzisiejszym czasie... szczęście.
Szczęście to było zupełne, niezmącone żadnym obcym pierwiastkiem, żadną troską, żadnem smutnem przewidywaniem.
Wszystko składało się na nie; miłość dwojga młodych, której przyklasneli rodzice, jednakie położenie społeczne, a wreszcie przyjaźń powszechna, otaczająca zarówno dwie rodziny.
Pan Jasiennieki należał do rodzaju ludzi, którzy nie mają nieprzyjaciół, którym uprzejmość, dobroduszność, umysłowy zresztą poziom, nieprzechodzący ogólnej normy, jednają powszechny szacunek i sympatyą.
Nie zgrzeszył on nigdy orlim polotem rzutem wzroku odkrywającym szersze horyzonty, niż te które dostępne były wszystkim oczom; nie badał ludzi, nie dochodził nigdy tego, co się kryć mogło pod pozorem ich uczuć; przyjmował z dobrą wiarą liczmany za prawdziwą monetę i płacił je czystem złotem przyjaźni lub przysługi. Nie podejrzywał, nie wątpił, nie dobadywał się niczego nad to, co odrazu uderzało na pierwsze spojrzenie.
Przebaczano mu też położenie jego społeczne, bo używał go na korzyść każdego, który tego potrzebował; przebaczano majątek, bo dom jego i kieszeń stały otworem; przebaczano pomyślność jaką go los obdarzył, bo okupywał ją swojem postępowaniem. Miękki charakter, pozbawiony wyraźnych konturów, chronił go od starć wszelkich i zapewniał mu niezmienne zadowolenie, tem szacowniejsze, iż posiadał wykształcenie, dowcip, smak nawet, ale w takich dozach, które nikogo nie rażą, a czynią wszystkim miłe złudzenia istotnej wartości.
Pan Dyonizy Jasiennicki był zawsze w zgodzie z ogółem, podzielał jego zdania, pojęcia i zapatrywania i naturalnie nosił miano świecznika obywatelstwa. Ilekroć była mowa o jakich ulepszeniach rolniczych czy przemysłowych, on pierwszy zaprowadził je u siebie; gdy wynaleziono nowe narzędzie lub maszynę, z pewnością można je było spotkać w Jasionnej, a gdy wszczął się ruch przemysłowy, on jeden z pierwszych rzucił swoje kapitały w różne akcyjne przedsiębiorstwa, dowodząc głośno, iż rolnictwo i przemysł wspierać się winno i że tym sposobem jedynie stanąć może na stanowisku właściwem dzisiejszym potrzebom.
Wdowiec od lat kilku, kochał jedynaczkę swoją Reginię całą siłą uczuć do jakich był zdolny i wydawał ją za mąż może więcej wedle jej własnej, niż swojej woli. Ale wola jego tak przywykłą była podlegać rozmaitym wolom ludzkim, a zwłaszcza też woli pieszczonej córki, iż stracił zupełnie subtelne rozróżnienie tego, co pochodziło od niego samego lub od drugich; cieszył się więc małżeństwem córki, gdyż cieszyła się niem ona, i kochał Wacława jak syna tylko dlatego, że go kochała Regina.
Radość jego i uczucie były rzeczami odbitemi; ale ponieważ takiemi były niemal wszystkie jego tak umysłowe, jak sercowe objawy, trudno było żądać, by w tym względzie istniały wyjątki.
Niektórzy wprawdzie utrzymywali, że dotąd jedyną specyalnością Wacława Julskiego było bawić się, podróżować i używać nie majątku, gdyż tego właściwie nie posiadał, ale bardzo wysokiej emerytury, którą pobierała matka jego jako wdowa po znakomitym urzędniku.
Ale Wacław miał zaledwie lat dwadzieścia pięć, czas mu więc było wyrobić sobie karyerę i utorować drogę życia wedle zdolności, a tych przecie zabraknąć mu nie mogło. Wszyscy co go znali podziwiali jego dowcip, żywość, wykształcenie. Wykształcenie to wprawdzie miało głównie dyletancką cechę. Ojciec odumarł go wcześnie, a matka daleko większy kładla nacisk w wychowaniu na powierzchowne strony, niż na gruntowną wiedzę. Wacław, podróżując po świecie, zatrzymywał się w wielkich miastach, słuchał kursów w uniwersytecie, ale czynił to kapryśnie, wedle fantazyi, nigdy nie troszcząc się o korzyści praktyczne, jakieby nauka przynieść mu mogła.
Pod tym względem czyniono niejednokrotnie przedstawienia pani Julskiej co do przyszłości syna; ale ona patrzyła na piękną, inteligentną głowę jedynaka i uśmiechała się tylko. Trzeba przyznać, iż sama pochodząc z arystokratycznej rodziny miała niczem nieprzezwyciężony wstręt do każdego jarzma przymusowej pracy, choćby nią była nawet praca umysłowa. Syn jej przecież był pięknym, wychowanym starannie, zacnym i szlachetnym; czyż to wszystko nie stanowiło także rodzaju kapitału? Czyż przez małżeństwo syna z bogatą dziedziczką, jaką była Regina, kapitał ten nie miał zostać spożytkowanym właściwie? Nie było to przecież wcale brudnem wyrachowaniem, frymarką serca i uczuć. Regina i bez majątku była godną kochania, a miłość wzajemna dwojga młodych stanowiła rodzaj sielanki, rzadkiej, według zapewnienia poetów, w dziewiętnastem stuleciu. Czyż sielanka ta była mniej tkliwą dlatego, że ją otaczały ściany zamożnego domu, lub kwietne kobierce starannie utrzymywanego ogrodu?

∗             ∗

Pani Julska była bardzo zajętą.
Dotąd zajmowała ona mieszkanie skromne, na drugiem piętrze przy Wareckiej ulicy. W mieszkaniu tem, urządzonem starannie, dobry smak zastępował bogactwo, dobór i harmonia barw kosztowność użytych materyałów. Przestrzeni nie było zbyt wiele, bo pani Julska nie dawała wieczorów, nie należała do tak zwanego światowego ruchu; na teatrze na koncertach, widowiskach nie bywała, wymawiając się zawsze słabem zdrowiem, jakkolwiek nie pamiętano, by kiedykolwiek chorowała, lub zmieniła codzienne nawyknienia.
Dzięki też temu słabemu zdrowiu wychodziła z domu w dzień jedynie. Mało oddawała odwiedzin, wybierając zawsze takie dnie i godziny, w których nie potrzebowała spotykać się ze światem, chociaż na świat bynajmniej uskarżać się nie potrzebowała, gdyż świat ten uwielbiał ją poprostu uwielbiał, może na wiarę, lub może z powodu wrodzonej ludzkiej przekory, i szukał jej tem gorliwiej, im więcej ona odsuwała się od niego. Świat zresztą miał słuszne powody do takiego uwielbienia. Pani Julska owdowiała młodo poświęciła się zupełnie wychowaniu jedynego syna i nietylko postanowiła nigdy więcej nie iść za mąż, ale nawet zaraz po śmierci męża odsunęła się od świata i zajęła poważne stanowisko, jakie do dziś dnia zachowała, nie zbaczając ani na jedną linię od wytkniętego sposobu postępowania. Dzieliła czas swój pomiędzy obowiązki matki i obowiązki miłosierdzia, gdyż stała się uczestniczką wszystkich dobroczynnych stowarzyszeń, a nawet wkrótce ich duszą. Datki jej atoli nie należały do zbyt hojnych, gdyż nie miała żadnego osobistego majątku, a przyszłość syna zmuszała ją do czynienia oszczędności na czas, gdy wychowanie i postanowienie wymagać będą wielkich materyalnych środków. Słabe zdrowie znowu i zupełne zaparcie się światowych rozrywek przeszkadzało jej wedle chęci zajmować się kwestami, urządzaniem loteryj, koncertów dobroczynnych i t. p. Ale zato była niewyczerpana w pomysłach, umiała zachęcać i poruszać innych w sposób zadziwiająco skuteczny.
Trzeba też przyznać, że korzystając z licznych stosunków swoich, miała sposobność oddawać wiele przysług i tym sposobem zjednywała sobie wdzięczność i przyjaźń powszechną, bo nawet w razie gdy żądanej przysługi wyświadczyć nie mogła, ubolewała nad tem tak szczerze, sprawiało jej to tak wielką przykrość, iż musiała zyskiwać sobie wszystkie serca, jeśli nie przez to co uczyniła, to przez to co uczynić pragnęła.
Właściwie nawet mówiąc, przysługi przez nią oddawane ograniczały się głównie na dobrych chęciach. W każdym kłopocie, gdy kto udał się do niej, miała gotową radę i znajomych, którzy uskutecznić ją mogli. Zajmowała się tem nawet bardzo gorliwie, ale, niestety, usiłowania jej najczęściej były daremne.
Czyż można przecież było winić ją o to, kiedy ze łzami w oczach opowiadała o swoich niepowodzeniach? Jakikolwiek nastąpił skutek, wdzięczność dla niej musiała być jednaką i ludzie nie byli tak niesprawiedliwi, ażeby jej tej wdzięczności odmawiać. Pomimo słabego zdrowia i lat swoich, pani Julska mogła do dziś dnia nazywać się piękną, a poważny strój i czarne barwy, jakie nosiła wyłącznie, można było uważać za rodzaj wyrafinowanej kokieteryi, bo one uwydatniały matową białość cery i tem potężniejszemi czyniły kobietę, która, pomimo zupełnego zapomnienia o sobie, piękną przecież być nie przestała.
Szczupła, wysoka, zachowała powiewny wdzięk kibici, a ruchy nieco powolne może, nawet z pozoru wyszukane, miały jakaś falistą rytmiczność i pieszczony, sobie właściwy urok, który przykuwał wzrok i pieścił go w podobny sposób, jak muzyka pieści ucho.
Rysy jej regularne mogły uderzać chłodem, gdyby nie delikatne wyrzeźbienie szczegółów i uśmiech pełen uprzejmości, który gościł zwykle na jej ustach i był w harmonii z wdziękiem ruchów — uśmiech może także nieco wystudyowany jak one, a jednak uroczy i pociągający subtelnym wyrazem. Bogate płowo-blond włosy może tylko z wiekiem stały się bardziej jasne i płowe przymieszką srebrnych nici, a pani Julska nosiła je zwykle gładko zaczesane nad czołem i zaplecione w gruby węzeł nad karkiem. Najczęściej narzucała na nie czarną koronkę, przez której delikatną tkankę widać było ich jasny kolor i całe bogactwo tem wydatniejsze, iż włosy te łamały się w naturalnych karbach, a mnóstwo krótkich niesfornych kosmyczków zwijało się koło skroni, ożywiając chłodne rysy jakimś dziwnym niemal zalotnym wdziękiem.
Owe niesforne włosy, które długo przyprowadzały do rozpaczy panią Julską, nie licowały bowiem z jej usposobieniem, powagą, wdowieństwem i stanowiskiem, a nawet rodzajem twarzy, miały coś filuternego niemal zalotnego. To też przystrzygała je, pomadowała, zwilżała, podczesywała... nadaremnie, aż wreszcie znudzona zostawiła im swobodę, tak iż okrążały jak im się podobało jej czoło i skronie.
Ci co znali panią Julską za młodu, nie znajdowali jej wówczas piękną; z wiekiem jednak nabierała ona pozorów minionej piękności w ten sposób, iż widząc ją dzisiaj, każdy przypisywał jej w przeszłości wdzięki, jakich nigdy nie posiadała. Szczególnej tej przemianie uległy w dziwny sposób nawet oczy wdowy. Oczy to były niewielkie, nieco zbyt jasnej barwy, nieokreślonego wyrazu, więcej widzące, niż pozwalające dopatrzeć. Wiek złagodził je nieco, zatarł zbyt wyraźny kolor, pogłębił oczodoły, a nadewszystko podkrążył je sinawą obwódką, która czyniła je wyraźniejszemi i całej twarzy nadawała jakiś wyraz zmęczenia.
Obecnie, jak wiemy, pani Julska była bardzo zajętą. Urządzała apartament dla syna i przyszłej synowej, a zadanie to było niełatwe. Trzeba było młodym gustom i potrzebom dogodzić, nie abdykując ze swoich w zupełności, i stworzyć coś uderzająco wdzięcznego dla tych nawet, którzy się na to sadzą, a rozporządzają stokroć większymi środkami.
Znała przytem wybornie wpływ jaki wywiera otoczenie, jaki tło podkłada pod osobistości i jak dalece zdolne jest podwyższyć lub zniżyć ich znaczenie; postępowała więc stosownie i nie szczędziła trudu, by stworzyć jedno z tych wdzięcznych schronień ludzkich, które z góry uprzedzają na korzyść mieszkańców i zjednywają im sympatye.
Czyniąc to wszystko, pani Julska nie mogła jednak zaniedbywać zwykłych swoich zatrudnień, ani też nadużywać słabego zdrowia. To też, jak mówi przysłowie, śpieszyła się powoli i nie miała chwili wytchnienia.
I teraz właśnie w kapeluszu i okrywce zabierała się do wyjścia, notując w myśli co i jakim porządkiem uskutecznić miała, kiedy spotkała się oko w oko z idącą do niej siostrzenicą mężowską, panną Teodozyą.
Panna Teodozya stanowiła żywy kontrast z piękną jeszcze i wykwintną kobietą, której każdy drobny nawet szczegół surowego z pozoru stroju odznaczał się wybornym smakiem. Była to osoba niepierwszej młodości, o przewiędłej twarzy i zaostrzonych rysach, z oczyma, w których błyszczał spryt, zmieszany ze złośliwością.
Niewiadomo jakie właściwie wrażenie sprawiło to spotkanie na pani Julskiej; na widok jej jednak ubrała usta najpiękniejszym uśmiechem.
— Kochana Dosiu — zawołała — cóż to za niespodzianka! Dawno jesteś w Warszawie?
Głos jej miał matowe, przysłonione brzmienie, wymowa była lekko przymuszona, w ten sposób, że harmonizowała ze spojrzeniem i ruchami, pełnemi mierzonego wdzięku.
— Wczoraj przyjechałam — odparła siostrzenica — i zaraz przybiegłam dowiedzieć się o Wacława. Żeni się podobno?
Pytanie to świadczyło, iż panna Teodyzya nie została uwiadomiona urzędownie o tym ważnym familijnym fakcie, a zatem iż ciotka, pomimo bliskiego pokrewieństwa, miała jakieś powody zostawiania jej na uboczu.
Ale pani Julska ubrała usta w najpiękniejszy, najsłodszy, niemal serafinowy uśmiech, i nie kładąc nacisku na tę drobna okoliczność, wyrzekła:
— Tak jest, Dosiu, żeni się. Znasz przysłowie, że wczesnego ożenku nikt jeszcze nie żałował.
Panna Teodozya spoglądała na ciotkę w sposób dość dwuznaczny, a co najmniej nie podzielała pod tym względem jej bezwzględnego zachwytu, do którego zresztą nie nadawały się wcale jej krogulcze rysy i suche wargi, ocienione ciemnym meszkiem.
— Podobno żeni się bardzo bogato — zagadnęła krótko.
— Bardzo bogato nie; tego powiedzieć nie mogę. Regina jest jedynaczką, ojciec jej ma piękny majątek, ale daleko mu do wielkiego bogactwa. Może mieć milion, conajwięcej półtora miliona złotych.
— Zawsze to nieźle dla Wacława, który nie ma nic.
Twarz pani Julskiej zabarwiła się lekko.
— Zapominasz — odparła głosem nieco przyciszonym — że w dzisiejszych czasach wykształcenie, stosunki, dobre imię, zdolności stanowią znakomity kapitał i że mój syn wnosi go do małżeńskiej spółki.
— Ha! ha! — zaśmiała się ostro Teodozya, pokazując wielkie, białe zęby. — Z takiemi kapitałami nie zajechałoby się daleko. No, ale Wacław poszukał sobie innego. Niema co mówić, zrobił praktycznie. Winszuję, winszuję!
Niewiadomo czy w tym tonie prowadzona rozmowa mogła być bardzo przyjemną dla Pani Julskiej; nie dała przecież poznać po sobie żadnej przykrości, zdjęła kapelusz i usiadła napowrót na swojem zwykłem miejscu w przyciemnionym saloniku, wskazując gościowi krzesło obok siebie.
— Ciocia się śpieszy, ciocia gdzieś wychodziła — wyrzekła Teodozya, opierając się jej życzeniu.
Ale ciocia, biorąc jej ręce i sadzając ją obok siebie, odparła z ujmującą słodyczą:
— Zajęcia moje przed tak rzadkim gościem ustąpić muszą. Siadaj, moja droga, i mówmy o Wacławie. Zdaje mi się, że zupełnie fałszywie pojmujesz jego ożenienie.
— Cóż tu trudnego do pojęcia? — odparła wcale nieudobruchana panna Teodozya. — Wiadoma to rzecz, iż młodzież bez majątku musi się starać o bogate panny.
— Mężczyzna jest głową domu, na nim leży utrzymanie rodziny, pamiętaj o tem. Nie zapominaj także jaką boleścią byłoby dla kochającego serca, gdyby ci, których strzedz, bronić, uszczęśliwiać się winno, cierpieli jakibądź niedostatek. W dzisiejszych czasach żenić się nieopatrznie jest to niemal popełniać zbrodnię.
— O, może być ciocia spokojna, zbrodnia to coraz rzadsza — odparła szyderczo Teodozya. — Wacław jej nie popełni tembardziej — dodała po chwili — że wychowanie, jakie odebrał, nie daje żadnego chleba. Mówiłam to cioci tyle razy.
— Mówiłaś nietylko mnie, mówiłaś i jemu; nawet starałaś się go nakłonić, by wbrew moim radom, wybrał sobie zawód prawny, lekarski, lub technologiczny. Czy sądzisz, że o tem nie wiem?
Tym razem szyderstwo było po stronie ciotki, ale szyderstwo tak delikatne, tak zmiękczone światowemi formami, iż było ono zaledwie dostrzegalne, dla bystrego oka panny Teodozyi.
— Niema w tem przecież nic złego — odrzekła. Kocham mego kuzyna, więc chciałam ażeby był prawdziwym człowiekiem.
Pani Julska uśmiechnęła się słodziej jeszcze niż zwykle i kładąc rękę na ramieniu swego gościa, wyrzekła łagodnie:
— Powiedz mi, czy tak bardzo ci na tem zależy, ażeby Wacław Julski pomnożył liczbę adwokatów bez spraw, doktorów bez pacyentów, lub inżynierów bez pracy, których widzimy tylu na bruku warszawskim?
— Dlaczegóż ciocia w tak smutnych kolorach maluje przyszłość jego? — zapytała zdziwiona.
Pani Julska spojrzała jej w oczy.
— Bo — wyrzekła — w dzisiejszych czasach początki są zawsze trudne; powinnaś wiedzieć o tem, Dosiu.
Czarne brwi kobiety się zbiegły. Tak ona rozumiała to doskonale, wiedziała o tem z własnego doświadczenia.
— A podobne początki rzucają cień na człowieka; nietylko świat wydaje mu się gorszym niż jest, ale i on niepodoba się światu. Ludzie lubią powodzenie i mają słuszność; powodzenie daje siły, rozwija wrodzone przymioty, nadaje nam nawet często te, których nie mamy. Niech sobie powieściopisarze mówią co chcą o trudnościach życia, które hartują ludzi, w rzeczywistości wygląda to trochę inaczej; trudności psują charakter i cerę, przyprawiają o stan żółciowy i przedwczesną łysinę.
To praktyczne rozumowanie nie przekonało odrazu panny Teodozyi.
— Wszyscy jednak, ciociu, wybierają sobie stan jakiś.
— Och! moja droga, niechaj wszyscy idą jak owce ubitym gościńcem, mnie to wszystko jedno. Ja dla syna mego wybieram drogę, którą iść mu będzie najłatwiej i najwygodniej.
— Bogate ożenienie — odparła z nieskrywaną pogardą stara panna. — Daruj mi ciotko, wolałabym żeby Wacław sprzedawał swój czas, niż osobę.
Ale nawet tak nieparlamentarne wyrażenie nie zdołało wytrącić pani Julskiej z kolei zwykłego spokoju. Falistym ruchem, niezdradzającym najlżejszego wzburzenia, wyciągnęła rękę i sięgnęła na biurko, gdzie w ozdobnych rzeźbionych ramach stała wielka fotografia kobieca. Spojrzała na mą z upodobaniem, a uśmiech jej nabrał więcej jeszcze wdzięku i słodyczy gdy z kolei podała ją pannie Teodyzyi mówiąc te słowa jedynie:
— Oto fotografia Reginy.
Był odblask tryumfu w jej oczach, gdy dawała to faktyczne zaprzeczenie przypuszczeniom starej panny, a ta z widocznym zachwytem przypatrywała się wdzięcznej, wyrazistej twarzy przyszłej kuzynki.
Teodozja otrząsnęła się jednak szybko z tego wrażenia i wyrzekła z właściwą sobie szorstkością:
— Jednak ludzie tak powiedzą.
— Ludzie! och, ludzie! — powtórzyła pani Julska — ludzie powstają najgłośniej na tych, którym zazdroszczą. A ja chcę, by Wacławowi zazdroszczono i, obaczysz, zazdrościć będą!
Teodozja nie zdawała się o tem zupełnie przekonaną.
Żyć z majątku żony — wyrzekła z pewnym rodzajem powątpiewania.
Pani Julska położyła macierzyńskim ruchem rękę na jej kolanach.
— Dosiu droga, że też nie możesz się pozbyć tych dziwnych uprzedzeń, że też nie możesz zrozumieć życia! Któż ci powiada, że Wacław żyć będzie z majątku żony? Świetnaby też to była przyszłość — dodała pogardliwie — zwłaszcza na dzisiejsze czasy, procent od pięciukroć stu tysięcy, które Jasiennicki daje za córką. Procent ten wyrównywałby zaledwie mojej emeryturze...
— Ależ cioci emerytura stanowi wielki majątek — zawołała Teodyzya, której ciotka wydawała się ideałem bogactwa.
— Tak sądzisz? — odparła przeciągle starsza kobieta. — Zapewne masz słuszność, dla mnie to było majątkiem i musiało mi starczyć, bo odsunęłam się od świata i żyję w zaciszu... Czyż mogłaś jednak sądzić, że takie liche położenie gotuję dla swego jedynaka? On musi być potężny, musi módz uczynić to, czego zapragnie. Wszystkich oczy muszą się zwracać ku niemu z zazdrością. Na to go chowałam.
Była chwila milczenia.
— Nie rozumiesz tego, Dosiu — mówiła znowu — nie rozumiesz czemu nie chciałam nigdy przykuć go do specyalnej nauki. Na co mu to? Wolałam żeby kształcił się w tem wszystkiem, co za potrzebniejsze uważałam, wolałam żeby zapanował nad światem nie powolną, nużącą, zużywającą pracą, ale prawem podboju. Pracowałam na to, odmawiałam sobie wszystkiego, by jemu nigdy niczego nie zbrakło.
— Ciocia — zawołała ze wzrastającem zdziwieniem Teodozya — ciocia była zmuszona czegokolwiek sobie odmówić?
— Jest to gorzka, upokorzająca rzecz, Dosiu — odparła. — Doznawałam jej przez, całe życie, więc chciałam, żeby przynajmniej Wacław nie zaznał nigdy. W dniu, w którym środki nie sprostają chęciom, człowiek czuje się poniżonym, skrępowanym, traci ową pewność sobie, będącą najlepszą rękojmią powodzenia. Dzisiaj budują się kolosalne fortuny w przemysłowym świecie, trzeba tylko mieć stosunki i kapitał. Majątek Reginy będzie tą bryłką śniegu, która w danym razie zmienia się w lawinę. Ona wówczas będzie mu winna wszystko, a nie on jej, pamiętaj o tem.
Mówiła to ze spokojem pozornym, ale z odcięciem tryumfu w głosie. Panna Teodozya jednak była uparta w swoich zdaniach i dlatego zagadnęła znowu:
— Przecież i w przemyśle istnieje konkurencja, bywają niepowodzenia.
Pani Julska uśmiechnęła się pogardliwie.
— Zapewne, zapewne — odparła z charakterystycznym ruchem ramion, świadczącym, że ona nie potrzebywała obawiać się dla Wacława takiej katastrofy.
— I ciocia jest pewną, że nic podobnego dotknąć go nie może?
— Są interesa nieomylne; są firmy niezachwiane.
— Dopóki się nie zachwieją — wtrąciła stara panna, która miała zastarzałe prowincyonalne uprzedzenia przeciwko światu finansowemu.
— Zachwiane jest najczęściej rzeczą nieprzezorności, a ja przez całe życie miałam oczy otwarte i upatrywałam ludzi, z którymi mogłabym związać los Wacława. Przedsiębiostw korzystnych i bez ryzyka jest wiele. Kupuje się przeważną liczbę akcyj w jednem z nich i tym sposobem można mieć odrazu posadę nienużącą a korzystną, oprócz procentów zaś i dywidendy, jakie kapitał przynosi, udział w kierownictwie interesu. Jest więc zajęcie, jest stanowisko, a to wszystko w najlepszym razie mógłby mieć w fachowej pracy dopiero na starość, po długich latach i przy zbiegu wielu szczęśliwych okoliczności.
Widać pierwszy raz wyspowiadała się tak wyraźnie wobec Teodozyi, bo ta zawołała:
— Ciocia mi nigdy o tych zamiarach nie mówiła.
— Pocóż mówić miałam? Było to rzeczą przedwczesną. Wierz mi, zamiary ludzkie najczęściej nie przychodzą do skutku, że są rozgadane.
— Przecież na mnie ciocia rachować mogła; kocham Wacława z całego serca.
— Właśnie dlatego; kochając go, mogłaś zdradzić się przed nim.
Stara panna wlepiła w nią swoje bystre oczy.
— Jakto, ciociu? — spytała.
— Przecież — mówiła z uśmiechem pani Julska — zamiary moje nie były zamiarami Wacława.
— Prawda — zawołała Teodozya, uderzona tą myślą.
I patrzyła na ciotkę zdziwiona.
— Och! Wacław miał pełno zamiarów, wiem o tem, i musiał się z nimi przed tobą zwierzać.
— Rzeczywiście — powtórzyła stara panna — zamierzał z czasem wejść do redakcyi jakiego dziennika, to znów napisać powieść społeczną, rozpoczął poemat...
— Wiem o tem dobrze, Wacław jest zdolny i ma pociąg do literatury. Rada byłam bardzo, że się nią zajmował.
— Więc on nigdy nie przypuszczał przyszłości, jaką mu ciocia gotowała?
— Naturalnie, powiedzieć mu o tem znaczyło wszystko popsuć. Gdyby był zrozumiał, że posag żony ma stanowić podstawę jego przyszłości, byłby z pewnością oburzył się na to i niechciał patrzeć na żadną bogatą pannę. Przecież mój Wacław nie jest zręcznym komedyantem o wytartem czole, nie spekuluje na cudzy majątek; uczucie jego jest zupełnie bezinteresowne. Kwestya pieniężna nie grała żadnej roli w jego sercu. Znasz go dość, by o tem nie wątpić.
— Prawda, on taki szlachetny — szepnęła na w pół przekonana Teodozya. — A jednak te projekta przemysłowe...
Spojrzała badawczo na panią Julską, ale spotkała tak plastyczny wyraz i wejrzenie tak niezmącone, iż umilkła.
— Te projekta nasuną mu same okoliczności, w jakich się znajdzie, bogdaj nawet czy nie nasunie ich pierwszy pan Jasiennicki.
Panna Teodozya teraz naprawdę zaczynała uwielbiać głębokie kombinacje ciotki, które tak świetne wydawały rezultaty.
— Hm! — wyrzekła jednak — czy tylko Wacław potrafi zająć stanowisko, jakie mu ciocia przeznacza?
Pani Julska jedynie przez grzeczność nie roześmiała się w oczy starej pannie, ale spojrzenie, jakiem ją zmierzyła, miało toż samo znaczenie.
— A to dlaczego? — spytała.
— Bo... no, bo nie przygotował się do tego.
I znowu pogardliwie dobrotliwy uśmiech zarysował się na bladych wargach kobiety.
— Moja Dosiu — wyrzekła — czyż nie wiesz jeszcze, że właśnie to stanowisko starczy na fachowe przygotowanie? W hierarchii ludzkiej praca i nauka wymaganą jest od tych tylko, co nic innego nie posiadają; ale na szczytach są to już rzeczy zbytkowne.
Stara panna westchnęła; może wiedziała o tem z własnego doświadczenia, a nie przyszło jej na myśl, że podlegała nie wyjątkowej doli, lecz prawom ogólnym, stosującym się zarówno do niej, jak do każdej innej jednostki w jej położeniu.
— Ale ja jestem egoistką — wyrzekła znowu po chwili pani Julska, zwracając się do niej z nowem zajęciem — mówię ci o sobie, o Warszawie, a nie zapytałam o twoje powodzenie.
— Och! moje powodzenie... — szepnęła.
Pani Julska wzięła ją za obie ręce i patrzyła jej w oczy spłowiałemi źrenicami, którym wyraz nadawały jedynie powieki i sine kręgi u dołu. Czy było w nich spółczucie, czy jaka inna troska, tego nikt wyczytać nie mógł, ale głos, którym przemawiała, brzmiał miękko.
— Moja droga, moja biedna Dosiu, wiesz jak mnie los twój obchodzi, wiesz że jeśli nie mogłam pożyczyć ci kilkunastu tysięcy złotych, których potrzebowałaś na założenie pensyi, to sama nad tem bolałam najwięcej.
— Nie mówmy o tem, proszę — przerwała Teodozya.
— Przeciwnie, mówmy, moja droga, bo jest to wieczna rana mego serca. Ot widzisz żywy przykład tego com mówiła: chcieć, a nie módz. Chcieć a nie módz, to największa męczarnia życia.
Zapewne Teodozya nie była dość głęboko przekonaną o tej niemożności, bo pani Julska mówiła dalej:
— Wiesz jednak, iż pomagałam ci zawsze radą, rekomendacyą, czem mogłam tylko, i słyszałam nawet, że zakład, idzie ci wcale nieźle.
— Ja się też nie skarżę, ciociu...
— Och! jesteś odważną i zaradną kobietą!
— Ja się nie skarżę — powtórzyła stara panna — źle mnie ciocia zrozumiała. O mojej doli niema co mówić, bo jest najzupełniej zwyczajną: raz mi gorzej, raz lepiej, ot i wszystko. Radzić sobie muszę.
— Wiem że wszyscy chwalą twoją pensyą.
Teodozya nie pokazała jednak, by ją ta pochwała ułagodziła.
— Robię co mogę, ciociu, chciałabym wszystko co uczciwe i rozumne wszczepić w moje uczenice, a co tam ludzie sądzą...
Zrobiła ruch, wyrażający pod tym względem wielka obojętność.
— Pochwała ludzka jest potrzebną. Dosiu, bardzo potrzebną; źle czynisz, jeśli nie dbasz o nią — monitowała ją łagodnie pani Julska.
— Ja ani dbam, ani nie dbam; robię swoje i koniec.
Spojrzenie ciotki mówiło wyraźnie, że to nie dość, że tym sposobem kochana Dosia nigdy do niczego nie dojdzie. Była ona jednak zbyt delikatna i dyskretna, żeby narzucać swoje zdanie, szczególniej osobie tak mało zdolnej je ocenić. Milczała więc, usiłując ogarnąć swym łagodnym wpływem starą pannę, widocznie zgorzkniałą i przyuczoną szorstko stawić czoło szorstkim okolicznościom, bo wszyscy wiedzieli, iż zkądinąd miała prawdziwie anielską pobłażliwość dla wad i niedoskonałości ludzkich. Zaczęła więc w inny sposób rozmowę. Zapytała czy nadługo kochana Dosia przyjechała do Warszawy.
— Nadługo? — zaśmiała się stara panna — alboż ja mam czas na to? Wpadłam tylko z jedną z wychowanek, cierpiącą na oczy, poradzić się dobrego okulisty, i przy tej sposobności wybrać książki na nagrody, a ponieważ słyszałam o małżeństwie Wacława, przyszłam dowiedzieć się czy to prawda.
Słowa te nie były zbyt grzeczne dla pani Julskiej; widocznie w tej wizycie najmniej o nią chodziło. Musiało ją to zranić dotkliwie, bo westchnęła cicho i rzekła z łagodnym uśmiechem, kładąc dłoń na jej ręku:
— Nie potrzebujesz mi tego przypominać, Dosiu, wiem, że nigdy nie umiałam zyskać sobie twego serca. I teraz jednak, choć odwiedziny twoje położę tylko na karb Wacława, nie możesz mi przeszkodzić z nich korzystać.
— Cioci nic po mnie — odrzekła panna Teodozya, nieskruszona wcale delikatną przymówką pani Julskiej — i ja też tak mało mam czasu...
Z taktem sobie właściwym matka Wacława porzuciła ten drażliwy przedmiot, nie kładąc już nacisku na uczucia i sposób zachowania się starej panny.
— Spodziewam się jednak, że będziesz na ślubie Wacława. Właśnie miałam pisać do ciebie...
— A ja tam po co? Wacław wie o tem, że go kocham. Życzę mu największego szczęścia, ale na ślubie na nic wam się nie zdam. I koszt, i strata czasu i wreszcie co wam tam wszystkim po starej biednej kuzynce? Ja nie do świata. A Reginę... no, Reginę poznam przecie, jak będę w Warszawie.
Pani Julska nalegała, a gdy Teodozya powstała i żegnać się zaczęła, nie zatrzymywała jej wcale, lecz ściskając ręce Teodozyi, odprowadziła ją aż do drzwi wchodowych.
Po jej odejściu powróciła do saloniku, w którym ją przyjmowała i spojrzała na zegarek. Wizyta Dosi trwała blizko godzinę. Włożyła napowrót zdjęty kapelusz i okrywkę, a chociaż śpieszno jej było, uczyniła to wszystko ze zwykłą starannością. Potem podążyła do przyszłego mieszkania młodej pary, które zaprzątało ją teraz wyłącznie.
Mieszkanie to wybrała w eleganckim punkcie, w jednym z tych nowo wzniesionych domów, zastosowanych do nowożytnych wymagań i potrzeb. Wyklejono je właśnie, bo wykwintny smak tych, co go zamieszkać mieli, nie mógł się pogodzić z powszedniemi obiciami, jakie się spotyka w każdym niemal salonie, jadalni lub sypialnym pokoju. Obicia które wybrała pani Julska, po długiej naradzie z Wacławem, a nawet po listownem porozumieniu się z Reginą, były umyślnie robione i przystosowane ściśle do obicia mebli, a sypialny pokój Reginy, tapicer obwieszał właśnie blado-błękitnym kretonem, zastępującym obicie i sufit nawet zasłaniającym fałdami zebranemi w wielką rozetę, ze środka której spuszczała się alabastrowa lampa.
Pokój ten podobny był do gniazdka z błękitu. Pani Julska zatrzymała się w nim z upodobaniem i ustawiała w myśli na dywanie hebanową toaletę, nizkie fotele taborety i szezlong. Nagliła o pośpiech. Dzień ślubu się zbliżał; za tydzień miała wyjechać na wieś, a tu tyle jeszcze było do zrobienia!
Poszła do jadalnego pokoju, który był już urządzony. Rzeźbiony kredens z gruszkowego drzewa, wysokie krzesła o rzeźbionych poręczach i ściany powleczone ciemno-orzechową wyciskaną skórą, tworzyły całość wytworną i harmonijną.
Kobieta przechodziła się po nim z zadowoleniem, jak gdyby znalazła się w otoczeniu sobie właściwem, jak gdyby ziściły się wreszcie długo pieszczone jej marzenia.
Przyglądając się okiem znawczyni salonowi, przyszła do przekonania, że brakuje jeszcze w jednym z rogów tego czegoś, coby zaokrąglało całość harmonijnie, i zastanawiała się nad ważnym problematem, czy potrzeba tu żardynierki z kwiatami, czy konsoli z jakim ładnym sprzętem, czy wreszcie pięknego wazonu na wysokim postumencie? Przywołała do rady tapicera, właściciela eleganckiej firmy, który właśnie przyszedł doglądać roboty i chociaż wazon był rzeczą najkosztowniejszą, zdecydowała się na niego.
Widocznie więc wyrazy „chcieć a nie módz,“ które z taką goryczą wypowiedziała przed siostrzenicą męża, nie miały tutaj swego zastosowania.
Powziąwszy postanowienie kupienia wazonu, nie tracąc czasu udała się za tem kupnem. Przechodząc wstąpiła do magazynu, gdzie obstalowane były wyprawne suknie Reginy, obejrzała je, zrobiła niektóre uwagi i powracała już do domu, gdy we drzwiach przedpokoju spotkała roznosiciela telegramów.
— Ha! — pomyślała — pewno jaki nowy sprawunek.
Telegram jednak był tego rodzaju, że czytając go, stanęła jak wryta. Przysłał go Wacław, a zawierał tylko te słowa:
„Pan Jasiennicki jest umierający, doktorzy nie robią nadziei. Przyjeżdżaj jak najprędzej.“
Przeczytawszy te słowa, nie krzyknęła, nie zapłakała, ani też nie szukała przyjaciółki, przed którą wypowiedziećby mogła tę straszną wiadomość. Była to przedewszystkiem kobieta praktyczna, a ponieważ nie mogła nic poradzić na nieszczęście, jakie dotykało jej przyszłą synowę, więc zaczęła się na nie zapatrywać ze strony praktycznej. Skoro pan Jasiennicki miał umrzeć, czemuż śmierć ta niewypadła choć o dwa tygodnie później, po ślubie jedynaczki, o której los przynajmniej umarłby zupełnie spokojny? A teraz przyszła jej na myśl żałoba, konieczne odłożenie ślubu, opieka dalekich krewnych, możliwe trudności i straty majątkowe, jakie podobne okoliczności pociągają zwykle za sobą.
Następstwem tych niepokojących obrazów była myśl, czyby w obec tych okoliczności nie należało przyśpieszyć małżeństwa co prawdopodobnie nawet musiało być pragnieniem umierającego; zamiar podobny jednak wymagał usunięcia pewnych legalnych trudności, a Wacław z pewnością tego nie uskutecznił.
Jakkolwiek strapioną była mocno pani Julska, strapienie nie przeszkodziło jej to wszystko rozważyć i dojść do pewnych kombinacyj. Pomyślała o indulcie i byłaby niezawodnie zajęła się jego wyrobieniem, ażeby w danym razie nie napotkać żadnych trudności, gdyby nie to, że indult zależał od właściwego biskupa.
I na to jednak znalazła radę. Dzięki szeroko rozgałęzionym stosunkom, wszędzie miała do kogo się udać. Posłała więc telegram do Lublina, prosząc ażeby w tak ważnych okolicznościach skrócono formalności i przyniesiono jej indult na kolej, gdyż droga wypadała jej przez Lublin. Uczyniwszy to, wydawszy rozporządzenie rzemieślnikom i zleciwszy mnóstwo pomniejszych interesów panu Borowskiemu, który zajmował stanowisko pośrednie pomiędzy totumfackim a starym przyjacielem domu, wybrała się w drogę.
Wyjazd ten był tak nagły, iż dopiero znalazłszy się w wagonie, odetchnęła nieco spokojniej. Myślała o nieszczęściu jakie stało się w Jasionnie i niezawodnie bolała nad niem bardzo. Jednakże nieszczęście było tego rodzaju, że nie można było na nie zaradzić, że trzeba było znieść je i przecierpieć. Złagodzenie tej rany było rzeczą czasu, bo wszakże przeznaczeniem człowieka jest tracić ukochanych. I ona przecież niejedną już przeniosła stratę. Straciła męża!
Wspomnienie to, jakkolwiek bolesne, przywiodło jej na myśl, że śmierć jest nietylko stratą moralną, że zmienia ona zwykle położenie materyalne pozostałych, bądź to ujmując im, bądź przymnażając dostatków. W tem ostatniem położeniu stawiała Reginę strata ojca. Zamiast pięciukroć stu tysięcy złotych, stanowiących posag jaki on jej przeznaczył, miała odziedziczyć całe jego mienie, wynoszące trzy razy tyle. Tym sposobem Wacław mógł rzucić w przemysł daleko większe kapitały i szybciej zrealizować ambitne marzenia matki.
Pod tym względem śmierć Jasiennickiego należało uważać za wypadek pomyślny; był to człowiek młody jeszcze, pełen sił, mógł żyć długo, a kto wie, może ożenić się nawet.
Zdanie to nie sformułowało się zapewne w myśli pani Julskiej w sposób tak jasny; gdyby jednak teraz nagle dowiedziała się, że niebezpieczeństwo minęło, że chory powróci do zrowia, to wieść ta radosna byłaby na niej wywarła wrażenie dziwne, podobne do omylonej nadziei.
Była już pod Lublinem, gdy przyszło jej nagle na myśl, iż należało było może z Warszawy przywieść jakiego sławnego lekarza. W prawdzie syn nie telegrafował o to, ale z jej strony taki dowód troskliwości stawał się niemal obowiązkiem. Im bardziej zastanawiała się, tem mniej darować sobie mogła owo zaniedbanie, prawdziwie niepojęte. Stało się jednak, rzecz była nie do naprawienia.
Już pociąg miał ruszyć dalej, kiedy przyniesiono jej żądany indult. Miała zaledwie czas wypowiedzieć kilka słów podziękowania. Oddawca, wspólny znajomy jej i ojca Reginy, ścisnął jej ręce, mówiąc z uczuciem:
— To pięknie, to szlachetnie z państwa strony.
— Ależ — zawołała — każda na naszem miejscu to samoby uczyniła.
Odpowiedział jej coś, ale słów jego dosłyszeć nie mogła, przygłuszył je świst lokomotywy. Pociąg ruszył i miała czas przez godzinną blizko jazdę układać w myśli dalsze postępowanie.
Na stacyi zastała czekający na nią powóz. Zapytała woźnicę o zdrowie pana Jasiennickiego. Było źle bardzo; we dworze mówiono że umiera; leczyło go dwóch lekarzy a w południe przyjmował ostatnie sakramenta. Oto było wszystko, co jej mógł powiedzieć ten człowiek, powtarzający tylko dworskie echa.
Cichy, rozkoszny wieczór zapadł tak samo jak wówczas, gdy Wacław, rozpromieniony i szczęśliwy, przyjeżdżał tutaj do szczęśliwych. Od tego czasu upłynęło zaledwie kilka tygodni. Jasiennica ustroiła się we wszystkie wdzięki; zamiast bzów i narcyzów, kwitły teraz róże, akacye, jaśminy, a woń ich napełniała balsamicznymi wyziewami powietrze. Na werendzie, którą sploty dzikiego wina ocieniały, nie było nikogo. Dom przybrał już ten wyraz opuszczenia i nieładu, cechujący zawsze siedzibę choroby lub troski.
Nikt nie dosłyszał turkotu powozu, nikt nie wybiegł przed ganek. Pani Julska wysiadła i weszła do sieni, znając zaś dobrze rozkład domu, wiedziała gdzie się kierować. Wprost drzwi wchodowych był pokój jadalny, a za nim gabinet i sypialnia pana, tam więc teraz musiał się skupiać cały ruch domowy.
Nie omyliła się; przy chorym byli lekarze z Wacławem; odbywała się jakaś narada, próbować chciano jakiegoś ostatniego środka. Reginy nie przypuszczono widać w tej chwili do ojca, była w gabinecie. Stała przy fotelu osłupiała, pochylona naprzód, nasłuchując widocznie najlżejszego szmeru, jaki od łóżka chorego dochodził.
Biedna Begina! Jakże strasznie zmienioną była od chwili, gdy tak rzęsiste łzy wylewała nad książkową bohaterką! Oczy jej zapadłe świeciły gorączkowym blaskiem wśród marmurowo-bladej twarzy. Nie było w nich łez, tylko jakieś postanowienie rozpaczliwe niepoddawania się boleści, zapanowania nad sobą. Ręce złożone razem, zaciśnięte były boleśnie. Ufna, szczęśliwa, pochwycona została niespodzianie nieubłaganem tchnieniem cierpienia i wyglądała jak kwiat, zwarzony nagłym mrozem.
— Reginko, droga Reginko! zawołała pani Julska.
Nie słyszała jej, zdawała się głuchą na wszystko, co się mieściło poza obrębem ojcowskiego pokoju.
— Regino, dziecko drogie! — powtórzyła kobieta, chwytając ją w objęcia.
Teraz dopiero wzrok Reginy padł na nią i widok ten zbudził ją do rzeczywistości. Z tłumionym okrzykiem, który się w łkanie zamienił, rzuciła się jej na piersi, uwisła na nich całym ciężarem, a usta jej wśród łkań szeptały urywanie: „Matko! o matko!“
Ruch ten był wymowny, wypowiedział niejako całą moralną istotę dziewczyny. W tej chwili matka ukochanego, ta matka, której to imię dawała w chwili rozpaczy, była jedyną istotą, mogącą dać jej jeśli nie pociechę, to siłę i ukojenie; jej serce było jedynem miejscem, na jakiem spocząć mogła i odnaleźć łzy, do tej pory dalekie od jej powiek.
Próbowała wypowiedzieć skargi i bóle swoje, ale brakło jej słów. Szeptała ciągle: „matko! matko!“ jakby w tym jednym wyrazie zamykały się wszystkie inne. Była w nim namiętna rozpacz istoty, która pierwszy raz poznawała straszne znaczenie tego słowa tracić, i tęsknota sierocego serca, a może jeszcze i ostatnie echo nadziei, niemogącej nawet wobec rzeczywistości zagasnąć w młodej myśli.
— Dziecko moje, dziecko najdroższe! — powtarzała pani Julska, obsypując ją pieszczotami.
Nie mogła o nic pytać wobec jej rozpaczy i może w tej chwili narzeczona syna absorbowała ją wyłącznie, gdy we drzwiach pokoju chorego ukazał się Wacław, zwabiony odgłosem jej łkań, albo szmerem słów matki.
On także był blady i zmieszany bardzo.
— Jesteś wreszcie, mamo — zawołał, zbliżając się do niej — jesteś tutaj. Z tobą lżej nam będzie znieść wszystko.
Wskazywał jej oczyma dziewczynę.
— Najdroższa — szepnął, obejmując ją lekko i próbując przygarnąć do siebie.
Ale ona w tej chwili głuchą była nawet na głos jego; nie mogła się oderwać od pani Julskiej, chwytała się jej, jak tonący zbawczej ręki.
Skinęła na syna, by zostawił ją jej staraniom. Zwolna zaprowadziła ją na sofę, usiadła, posadziła obok siebie Reginę i starając się uspokoić jej spazmatyczne łkanie, położyła głowę dziewczyny na swoich piersiach. Ponad jej głową jednak zwróciła na syna badawcze spojrzenie, a spojrzenie to mówiło wyraźnie:
— Cóż się dzieje z chorym?
Wacław zrozumiał je dobrze i odpowiedział równie wymownym ruchem, świadczącym że niema żadnej nadziei. O więcej w ten sposób pytać nie mogła, a przecież miała tyle pytań do zadania, tyle spraw do przeprowadzenia.
Tymczasem w pokoju chorego robił się ruch jakiś, lekarze obydwaj wychodzili. Jeden, sprowadzony z Lublina, miał zaraz odjeżdżać, drugi pozostawał. Naradzali się po cichu. Regina usłyszała ich, wyrwała się z objęcia pani Julskiej, podniosła głowę i wlepiła w nich spojrzenie pełne trwogi i prośby, spojrzenie jakie lekarze spotykają tyle razy przy łożu ukochanych.
Spojrzenie to dopraszało się odpowiedzi; przecież jej nie uzyskało. Oni nie mogli powiedzieć jej nic pocieszającego, chcieli przeciwnie przygotować ją do ciosu, jaki musiał ją spotkać niechybnie. Ale dziewczyna na tem nie przestała. Zdawało jej się, że dopóki jest życie, i nadzieja jeszcze być musi. Daremnie mówiono jej o niebezpieczeństwie, daremnie czytała je w zatrwożonych twarzach obecnych, zmienionych rysach ojca, w jego bezładnych słowach, w błędnem spojrzeniu, które córki nawet nie poznawało. Ona nie mogła utracić nadziei. Nieszczęście było w jej życiu nowością straszną, nie pojmowała go. Śmierci nie widziała dotąd nigdy, matki nie pamiętała nawet. Ludzie wprawdzie umierali, ale to nie byli ci, których ona kochała, których zdawała się bronić miłosnem objęciem, wzrokiem pełnym trwogi, modlitwą gorącą. Wyobraźnia mogła jej stawiać na oczy straszne mary w chwili spóźnienia przyjazdu Wacława, ale mary te nic nie miały z rzeczywistością wspólnego. Ojciec jej w pełni sił, otoczony staraniem, nie mógł umrzeć w jej oczach.
Powstała z miejsca, które zajmowała przez chwilę przy pani Julskiej, i zbliżyła się chwiejącym krokiem do doktorów, stojących w zagłębieniu okna. Jeden z nich był starym przyjacielem ich domu, zwróciła się do niego.
— Panie! — szepnęła.
Nie mogła więcej mówić, spazmatyczne łkanie wstrząsało nią całą.
Nie odpowiedział nic, odwrócił oczy od tej bladej postaci, dopraszającej się gwałtem nadziei, której on dać jej nie mógł.
— Panno Regino — rzekł wzruszony, biorąc w swoje dłonie jej zimne złożone rączki — bądź mężną. Bóg cię nie opuści. Patrz, nie jesteś przecie sama, masz rodzinę.
Przez chwilę jeszcze patrzyła na niego, jakby niezdolna odrazu znaczenia słów tych zrozumieć, jakby umysł bronił się przed ich pojęciem; aż wreszcie wyrwała mu ręce i z głuchym jękiem pobiegła do pokoju ojca. Wacław udał się za nią; w gabinecie została tylko matka jego z lekarzami.
Skorzystała szybko z tej sposobności. Ona także zbliżyła się do starego lekarza, do którego zwracała się w tak wymowny sposób biedna Regina.
— Przyjeżdżam w tej chwili — rzekła. — Cóż się tu stało? Mów pan!
Lekarz znał panią Julską oddawna, wiedział jakie stosunki łączyły dwie te rodziny; przecież zdawał się wahać przez chwilę.
— Nerwowe porażenie mózgu, z którem walczyliśmy napróżno od dni trzech.
Czas przeszły użyty w tym razie przeraził ją nadewszystko.
— Jakto? — spytała — więc już...
Nie dokończyła, ale on ją rozumiał.
— Wyczerpaliśmy wszystkie środki — odparł smutno.
— I niema żadnej, choćby najsłabszej nadziei?
— Przynajmniej według ludzkich obrachowań. Przygotuj pani do tej ciężkiej straty to biedne dziecko, które zrozumieć jej nie może. Bądź dla niej dobrą!
Mówił to wzruszonym głosem. Był przyzwyczajony widzieć z blizka nieszczęście; ale to, które teraz miał przed oczami uderzało w istotę tak młodą, tak do niego nieprzyuczoną, iż budziło litość wyjątkową.
Pani Julska nie dała mu żadnej odpowiedzi. Stała ze spuszczonemi nadół powiekami.
— Czy panowie możecie obliczyć, ile życia jeszcze pozostaje choremu? — spytała.
Dwaj lekarze przez chwilę spoglądali wzajem na siebie, zdziwieni tem pytaniem. Wreszcie odezwał się znajomy:
— Tego nikt napewno nie oznaczy. Śmierć może nastąpić lada chwilę, lub też agonia trwać dosyć długo.
— Jak długo?
Widocznie zdziwienie zapytanego wzrastało; nie miał jednak żadnego powodu ukrywania przed nią istotnego stanu rzeczy.
— Dwadzieścia cztery, trzydzieści godzin najwyżej.
— A więc panowie róbcie co można, byle go jak najdłużej zachować.
— Nie czekaliśmy na prośbę pani, ażeby to zrobić — odezwał się milczący dotąd młody lekarz, z odcieniem dumy. — Mój kolega nie odstąpi chorego i jego rodziny. Nieszczęściem jest to wszystko, co uczynić możemy.
Słowa te z robiły pewne wrażenie na pani Julskiej. Dowiedziawszy się tego co wiedzieć pragnęła, powróciła do zwykłego sobie, miękkiego tonu, o którym zapomniała na chwilę, pod naciskiem gwałtownych okoliczności.
— Och! wiem o tem, nie wątpię — wyrzekła, wyciągając ku staremu lekarzowi i jego koledze rękę obciśniętą duńską rękawiczką. — Przecież zbytek troskliwości mojej panów obrażać nie powinien.
Był w głosie jej rzewny odcień, ręka wyciągnięta drżała lekko, zapewne od głębokiego wzruszenia.
Dodała parę słów ubolewania nad umierającym, z którym prócz związków zamierzonych, wiązała ją długoletnia przyjaźń; potem spytała czy jest przytomny. Niestety, chwile przytomności były coraz rzadsze, coraz krótsze i znowu nikt mógł przewidzieć czy przyjdzie jeszcze taka, w której mógłby poznać otaczających.
Wiedziała już wszystko, co wiedzieć potrzebowała; przecież nie wyrzekła słowa o swoich zamiarach. Czuła dobrze, iż projekt połączenia natychmiast węzłem małżeńskim młodej pary powinien był wyjść od chorego. Ona tylko dopomódz mu i przyśpieszyć go mogła.
Nie zapytała o przebieg choroby, o jej powody, wszystko to bowiem były rzeczy mniejszej wagi wobec zamiaru, jaki postanowiła czemprędzej doprowadzić do skutku. Teraz udała się do pokoju pana Jasiennickiego.
Pokój ten, zwykle tak symetryczny, tak pełny wykwitnego smaku, teraz przedstawiał nieład, charakteryzujący ciężką chorobę. Flaszki, ręczniki, bandaże walały się po wszystkich stolikach, pomiędzy cygarnicami i gratami wytwornemi. Miednica z lodem stała na biurku. Świeca potrzebna do baniek, którą zapomniano zgasić, dopalała się w kącie, kłócąc się z szarem światłem zapadającego wieczoru. Choremu potrzeba było powietrza; to też dwa wielkie okna, otwarte na ogród, wpuszczały balsamiczne wonie drzew i krzewów kwitnących, a zapach ich mieszał się z przykrym odorem aptecznych substancyj, który unosił się w pokoju i oddech zapierał w piersiach.
Pokój, położony na wschód i ocieniony zewsząd staremi drzewami, wewnątrz zaś ciężkiemi firankami, w tej chwili pogrążony był w takiej pomroce, iż z pewną trudnością przychodziło rozeznać przedmioty, bo świeca stojąca w kącie rozjaśniała zaledwie maleńką przestrzeń.
Wśród sprzętów nagromadzonych nagłą chorobą, widać było jeszcze zwykłe nawyknienia pana domu. Na biurku rozłożone były gazety, a pod marmurowym lwem spoczywała paka listów, które tutaj zwykle oczekiwały odpisu. Niedopalone cygaro leżało na bronzowej podstawce; rozpoczęty rachunek przy kałamarzu, w którym tkwiło pióro, jakby tylko co umoczone.
Wszystkie te drobne rzeczy sprawiały niewypowiedzianie przykre wrażenie wobec śmierci, która zdawała się już rozpościerać swoje panowanie w głuchej ciszy tego pokoju.
Pani Julska zatrzymała się w progu; dywan rozesłany po całym pokoju tłumił szelest kroków; można było sądzić, że cienie tylko przesuwały się tutaj. Szukała oczyma chorego, Reginy, Wacława i zrazu nic dostrzedz nie mogła.
Łóżko poruszono z miejsca i zwrócono ku otwartym oknom. Na stosie poduszek, z blado-sinem obliczem leżał umierający. Zaledwie zdołała poznać człowieka, który przed kilku dniami jeszcze jaśniał zdrowiem, siłą, wykwintem. Dzisiaj twarz ta, porosła siwiejącą brodą, miała charakterystyczny wyraz osłupienia, właściwy chorobie jakiej uległ.
Skoro wzrok pani Julskiej przyzwyczaił się do półcienia zalegającego pokój, wzdrygnęła się na ten widok, szczególnie przykry dla jej wykwintnej natury. A jednak Regina, klęcząc przy łóżku, obejmowała to bezwładne ciało, opasywała je rękoma i spoglądała w twarz jego z wyrazem niewypowiedzianej miłości.
Pani Julska zrozumiała dobrze, iż tutaj powinna była pozostać. Trzeba jej oddać nawet sprawiedliwość, że w tej chwili zapomniała zupełnie o swoim słabem zdrowiu; pamiętała tylko o tem, że te kilkanaście godzin mogły stanowić o przyszłości jej syna.
Pomimo straconej nadziei uratowania chorego, nie ustawały starania: czyniono co kazała nauka. Regina nie pozwalała nikomu wyręczyć się w tych posługach, które jeszcze ojcu oddać mogła: zmieniała synapizmy i lodowe okłady, usiłowała w ścięte usta wlać przepisane krople. Od chwili choroby ojca nie spoczęła ani na chwilę. Daremnie Wacław zaklinał ją, by pamiętała o sobie i na niego zdawała czuwanie; nie słuchała go i w tem jednem utrzymywała swoją wolę.
W przeciągu kwadransa pani Julska objęła całe położenie, pokonała nerwowe wstręty, usiadła na fotelu przy łóżku, jak kobieta która zajmuje swoje stanowisko, i rozciągnęła znowu nad samą sobą i nad otaczającymi panowanie, do którego przywykła we wszystkich stosunkach.
— Regino — odezwała się, widząc, że dziewczyna klęczy ciągle, zapatrzona w ojca.
Regina szybko zwróciła ku niej głowę; raził ją głos donośny, jakim słowo to wymówione było. Łudziła się myślą że ojciec śpi i wzdrygała się na każdy dźwięk silniejszy, jak gdyby ten mógł go zbudzić.
Ale pani Julska nie miała poczucia tych odcieni.
— Regino — powtórzyła, nie rozumiejąc jej wzroku.
— Ciszej, przez litość! — szepnęła dziewczyna.
Kobieta uśmiechnęła się smutnie i próbowała przyciągnąć ją do siebie.
— Bądź spokojną — wyrzekła — on słyszeć nas nie może i dlatego właśnie powinnaś spocząć. To jest nad twoje siły. Jak też Wacław mógł ci pozwolić czuwać tak długo!
— Ja ztąd nie odejdę — zawołała Regina — za nic w świecie dopóki... dopóki nie zobaczę, że ojcu jest lepiej.
Pani Julska zaczęła jej przekładać, że choroba długą być musi, że sił oszczędzać należy, że wreszcie teraz ona zastąpić ją może.
Ale na to wszystko dziewczyna wstrząsała głową; łagodna zwykle, w tym razie okazywała się upartą, głuchą na rady i prośby i odpowiadała tylko:
— Ja nie chcę żeby on, odzyskawszy na chwilę przytomność, nie znalazł mnie przy sobie.
Matka Wacława musiała jej przyrzec, iż jeśli przytomność wróci, przywoła ją natychmiast. Wówczas dopiero dała się nakłonić do spoczynku i wyszła do przyległego pokoju, odprowadzona przez panią Julską, która troskliwie ułożyła ją na kanapie, przykryła szalem od wieczornego chłodu, za poradą lekarza dała parę kropel laurowych, i uśpiła niemal, szepcząc wyrazy nadziei i powtarzając obietnice obudzenia jej natychmiast, gdyby tego zaszła potrzeba.
Potem powróciła na swoje miejsce, przy łóżku chorego. Noc już zapadła; postawiono w rogu pokoju lampę z zieloną osłoną, która rzucała na przedmioty mdłe jakieś światło. Noc była cicha i spokojna. Księżyc w pełni wypłynął na niebo; przez drżące liście akacyj przedzierały się gdzieniegdzie srebrne białe promienie i padały na kształt płatów śniegu na kobierzec, lub drobne sprzęty rozłożone na biurku. Doktor, przyzwyczajony do podobnych czuwań, pił herbatę w jadalnym pokoju. Wacław zdrzemał się na szezlągu; tylko pani Julska, siedząc na fotelu, zwilżała niekiedy skronie chorego, śledząc w jego oczach iskry przytomności.
Głucha cisza panowała w pokoju; tylko słowiki w ogrodzie odzywały się rozkosznym chórem, jakby śpiewały hymn szczęścia, miłości, życia, wobec najsmutniejszej rzeczywistości zgonu człowieka.
Nagle umierający wyszedł ze swojej automatycznej nieruchomości: poruszył powieki, rzucił naprzód niespokojnie rękoma, jak gdyby próbował wśród ogarniającego uczucia próżni pochwycić przedmiot jakiś.
Pani Julska pośpieszyła wlać mu w usta orzeźwiające lekarstwo i oczekiwała z bijącem sercem, czy wywrze pożądany skutek. Zrazu przytomność ta zaczęła się ważyć i można było śledzić w rozwartych szklisto oczach chorego przebłyski pamięci, które jak fale ukazywały się i znikały. Aż wreszcie oczy jego, słupem wbite przed siebie, zaczęły tracić swą nieruchomość. Powiódł wokoło wzrokiem półsennym, półzdumionym, jakby zapytywał otaczających przedmiotów o to co się z nim działo, lub szukał kogo. Wzrok chorego spotkał panią Julską, troskliwie nachyloną ku sobie.
Przez chwilę oczy jego zatrzymały się na niej. Widocznie budziły się z letargu władze pamięci, aż poznał ją wreszcie. Świadczył o tem wyraźniejszy błysk źrenicy i uśmiech, a raczej usiłowanie uśmiechu, które poruszyło zwiśniętą wargą.
Kobieta skorzystała z tej chwili. Schwyciła ten chwiejny przebłysk przytomności i próbowała dopomódz mu ruchem i dźwiękiem głosu.
Wzięła rękę chorego i wyrzekła:
— Przybiegłam na wieść o chorobie pana.
Pochylił głowę nabok, usiłując pochwycić wyrazy i ich znaczenia w ten sposób, jakby one dochodziły do niego z niezmiernego oddalenia. Zmysły jego były stępione, tak samo jak władze umysłowe.
Pani Julska usiłowała na nie podziałać, bez względu na to, jakie wrażenie wywołać mogła; wyrzekła więc znowu:
— Choroba pana zaniepokoiła mnie o naszą drogą Reginę.
Imię córki przedarło się do myśli umierającego, próbował przemówić.
Ale usta jego wydały tylko urywane dźwięki, wśród których można było jednak rozpoznać imię córki.
I nagle, jakby dłuższe zatrzymanie myśli na tem imieniu pobudziło cały szereg wrażeń, głuchy jęk wyrwał się z jego piersi. Zrobił widoczne wysilenie i wymówił wyraźniej.
— Regina!
W głosie jego dźwięczał niespokój straszny.
— Czy mam ją tu przywołać? — spytała pani Julska.
Umierający wstrząsnął głową energicznem przeczeniem, a zarazem ręka jego, spoczywająca bezwładnie w jej dłoniach, ścisnęła je gwałtownie takim ruchem, jakim tonący ściska rękę wyciągniętą ku sobie.
Pani Julska nie była zabobonną ani nerwową; przecież uścisk ten przejął ją dreszczem trwogi, jak gdyby to zimne ujęcie, niby już z poza grobu, pociągało ją z sobą. Wzdrygnęła się cała.
— Regina! — powtórzył jeszcze Jasiennicki — opuszczona... sierota!
Umilkł wyczerpany, ale wzrok jego zawisnął na matce Wacława pytający, niemal błagalny.
— Och! — zawołała, odpowiadając mu słowami — możesz być o nią spokojny. Regina ma we mnie matkę.
A po chwili dodała nagle.
— Czy chcesz ażeby zaraz połączyła się z Wacławem? To panu da spokój, a spokój to zdrowie.
Uścisk jego ręki stał się gorączkowy. Poruszał się na poduszkach, chcąc dopomódz słowu, które uwięzło mu w piersiach i nie mogło wydobyć się dźwiękiem wyraźnym.
— Tak... ksiądz... ślub... umrę spokojny.
Uścisk ręki się rozwiązał, a wśród obumarłej twarzy oczy stały się wymownemi; wzrok zdawał się przynaglać, prosić, błagać, rozkazywać koleją.
— Regina... Wacław.. ślub... — te słowa urywane, zaledwie usłyszalne, wymawiały drżące wargi chorego.
— Więc połączymy ich zaraz. Chory chce tego — rzekła, przywołując doktora. — Wacław ma indult, poszlę po księdza proboszcza.
Pani Julska, wyrzekłszy to, odeszła od łóżka w głąb pokoju. Chciała posłać syna do proboszcza, który mieszkał w drugiej wsi, o małe ćwierć mili od Jasionnej. Ale Wacław, znużony, spał na szezlągu snem młodości. Pocóż go miała budzić? Proboszcza znała dobrze: był to przyjaciel całej rodziny, wtajemniczony dokładnie w jej stosunki. Dosyć było przecież napisać słów parę.
Wzięła lampę, postawiła ją na biurku, odsunęła niepotrzebne sprzęty i zaczęła szukać papieru, w miejscu gdzie znajdował się zwykle — kiedy wzrok jej padł przypadkiem na list zmięty gwałtownie i plik papierów, widocznie noszący urzędowy charakter pozwów czy wyroku.
Go to mogło znaczyć? Podobne papiery nie pojawiały się nigdy w domu zamożnego właściciela ziemskiego, który posiadał znaczne kapitały, z nikim nie miał żadnego zatargu i wolał tracić sam, niżeli mieć spór sądowy.
Pani Julska nie znała języka w którym napisane były urzędowe papiery, przyszło jej jednak na myśl, że papiery te mogły być w związku z listem zgniecionym co przy nich leżał, a kto wie, może i z nagłą chorobą człowieka, cieszącego się dotąd doskonałem zdrowiem.
W innych okolicznościach pani Julska byłaby się zawahała przed podobnie niedelikatnym czynem, jak czytanie cudzych listów, lub nawet dotknięcie cudzych papierów. Interesa jednak, które tu w grę wchodziły, były zbyt ważne, podejrzenie jakie się w niej zrodziło zbyt niepokojące, ażeby zatrzymała się przed podobnym skrupułem. Pochwyciła go, wyprostowała zmiętą kartę i czytała.
List pochodził od jednego z przyjaciół i sąsiadów pana Jasiennickiego, który, jako radca towarzystwa kredytowego, mieszkał w mieście, a którego osobę i wiarogodność znała dobrze.
W miarę jak czytała, koleją uderzały jej na twarz i schodziły spłomienne kolory tak gwałtownie, że zmiany te widne były nawet przy zielonem świetle lampy, a ręce drżały tak, iż można się było lękać, by i ona także nie padła rażona apoplektycznym lub sercowym atakiem. List zawierał rzeczywiście piorunującą wiadomość, iż cały majątek, tak ruchomy jak nieruchomy pana Jasiennickiego, podlegał sekwestrowi, z powodu nieszczęśliwej spółki handlowej, która nietylko zbankrutowała, wskutek czego wszystkie kapitały rzucone w to przedsiębiorstwo były stracone, ale której spólnicy firmowi odpowiadali prócz tego majątku za wszystkie niedobory. O bankructwie tem słyszała coś pani Julska. Było ono ogromne: nadużyto dobrej wiary i niedoświadczenia spólników i zmarnowano ogromne sumy; ale ponieważ nazwisko Jasiennickiego nie znajdowało się, jak mniemała, pomiędzy nazwiskami firmowemi, nie domyślała się dotąd, jak bardzo obchodziła ją ta sprawa.
Teraz, jak gdyby przepaść otwarła się nagle pod jej nogami, zerwała się od biurka. Teraz zrozumiała wszystko: nagłą chorobę Jasiennickiego, który tego ciosu przeżyć nie mógł, bezładne wyrazy jakie wymawiał, a wreszcie nawet owe słowa wypowiedziane przez starego znajomego, w chwili wręczenia indultu: „To pięknie, to szlachetnie z państwa strony,“ a które pozostały jej w pamięci.
Cóż za szaleństwo niepowrotne gotowa była popełnić! Przecież nikt nie mógł żądać by to uczyniła i pozwoliła tym sposobem na zniweczenie syna. A jednak, gdyby wzrok jej nie był padł na ten papier!
Gotową była widzieć w tym wypadku jawne wmieszanie się Opatrzności.
W tej chwili zapomniała zupełnie o umierającym człowieku, nad którym czuwać miała. Ale czyż można się było temu dziwić? Myśl jej zajęta była wcale innemi, stokroć ważniejszymi sprawami. Wiedziała że tu nie chodzi o nią, ani nawet o jej osobistą wolę, ale że wchodziły w grę czynniki od niej niezależne: miłość dwojga młodych, słowo dane, potwierdzone nijako w tej ostatniej chwili indultem, o który wystarała się sama, wreszcie przyjazdem jej tutaj.
W tej chwili znienawidziła prawie człowieka, który dogorywał w tym pokoju. Wszakże to on, jego nieopatrzność, była powodem klęski jaka ją dotykała w najdroższych, tak pracowicie przeprowadzonych planach.
Wzrok jej padł na śpiącego Wacława. Na jego zbledzonej twarzy znać było znużenie tylko, ale nie było tam tego głębokiego rozdarcia, jakieby sprawić musiało nowe położenie, wytworzone majątkową katastrofą Reginy i koniecznością wyrzeczenia się jej. Widocznie on nie wiedział o niczem; Jasiennicki snadź zachował ruinę swoją w tajemnicy, albo też nie miał już czasu podzielić się tą smutną wiadomością.
Spojrzała na datę listu: pisany był przed sześciu dniami, a choroba trwała dni trzy. Pani Julska wszystko to obliczyła, odrachowała czas konieczny na dojście listu i przyszła do przekonania, że ojciec Reginy grał względem jej syna rolę oszusta.
Oburzenie jej nie znało granic; z załamanemi rękoma chodziła po pokoju, tracąc nad sobą panowanie, które stanowiło główną cechę jej charakteru.
Zatrzymała się przed łóżkiem Jasiennickiego i spojrzała na niego wzrokiem, w którym malowały się wszystkie nowe uczucia, zbudzone odkrytym faktem. Głowa jego była teraz nieruchoma, ale oczy zdawały się ją śledzić, jakby skupiło się w nich uciekające życie.
Przyszło jej na myśl, że on rozumie może w tej chwili co się w niej dzieje; ale myśl ta nie przeraziła jej bynajmniej. Wobec rozbicia nadziei wypiastowanych od tak dawna, wobec położenia w jakiem się nagle znalazła, wygasły w niej miększe uczucia, a przeciwnie odezwały się okrutne instykta. Nienawidziła tego dogorywającego człowieka i nie mogła litować się nad nim.
Oczy jego były w nią wlepione z dziwnym wyrazem. Malowały się w nich z kolei prośba, zdziwienie, trwoga, oburzenie i rozpacz.
Poruszał ustami, ale bez dźwięku; silił się poruszyć, sięgnąć po coś, ale członki odmawiały mu posłuszeństwa.
Aż wreszcie ostateczne wysilenie.
— Regina.. Regina... ślub... — wyjąkał.
Te słowa do ostateczności doprowadziły kobietę.
— Ślub? — powtórzyła — nigdy... nigdy!..
Były to szalone, nieludzkie wyrazy. Któż sprzecza się z umierającym? Któż odbiera mu ostatnią pociechę i zasmuca odchodzącą duszę? A jednak pani Julska to uczyniła, zanim zdołała wyrozumować swoje postępowanie, lub pohamować oburzenie.
Umierający nie mógł odpowiedzieć, tylko potoczył wzrokiem dokoła, jakby, kogoś szukał, jakby czegoś wyglądał; w oczach jego gasnących błyskała wielka łza i stoczyła się zwolna po stygnącej twarzy.
Ale wzruszenie to wyczerpało zaledwie tlejące życie; źrenica stała się szklistą, usta otworzyły się konwulsyjnie, chwytając uciekający oddech. Po chwili... skonał.
Pani Julska spoglądając na to szeroko rozwartemi oczyma, opamiętała się nagle i krzyknęła przerażona. Łza, tocząca się jeszcze po twarzy umarłego, zdawała się ją oskarżać.
Wacław zerwał się z szezlongu: nadbiegł doktor. Stało się to, co przewidywał. Ale pani Julska drżała całem ciałem i czemprędzej, wsparta na ramieniu syna, wyszła z tego pokoju, pełnego dla niej grozy nieopisanej. Wacław chciał zamknąć oczy umarłemu, w którym widział ojca; matka jednak, wstrząsana nerwowym dreszczem, trzymała ręce jego i nie pozwoliła mu oddalić się choćby na chwilę.
Regina spała snem kamiennym. Pierwsza myśl Wacława była o niej, ale któżby miał serce ją budzić? Nie mogła już odebrać ostatniego błogosławieństwa, ostatniego pożegnania, ani nawet ostatniego spojrzenia ojca; o nieszczęściu musiała zawsze dowiedzieć się aż nadto wcześnie i miała czas opłakać je przez długie lata sieroctwa.
W ciszy więc i bez łez, rozpoczęło się w jasiennickiem dworze panowanie śmierci.


Na rozkaz doktora Wacław odprowadził panią Julską do pokoju zajmowanego przez nią zwykle, ile razy odwiedzała Jasionnę.
Pokój ten, zaciszny i wygodny, znajdował się po drugiej stronie domu za salonem, tak aby nie dochodził do niego gwar żaden i aby pani Julska mogła używać snu rannego, do którego przyzwyczajeni są mieszkańcy miast.
Pokój ten ustrojony był przez Reginę z trosliwością córki w to wszystko, co tylko wygodnem lub przyjemnem być mogło.
Służba liczna i znająca dobrze swoje obowiązki przygotowała go za przyjazdem pani Julskiej, nie czekając rozkazu, tak iż łóżko było posłane, świece paliły się przed toaletą, a nawet służąca Reginy była na zawołanie.
Pani Julska odesłała ją zaraz, ażeby czuwała nad swoją młodą panią, Wacław wprawdzie nie chciał zostawić jej w podobnej chwili na łasce sług; ale Regina spała, a matka była w takim stanie rozdrażnienia, iż nie puszczała go od siebie. Z śmiertelnym niepokojem w sercu przykazał służącej, by nie dopuściła do niej wieści o śmierci ojca i za pierwszym znakiem przebudzenia dała mu znać natychmiast.
Był ponury i pognębiony, serce jego pękało nad stratą Reginy i nad własną; przerażał go widok śmierci, z którą spotkał się po raz pierwszy tak nagle, tak niespodzianie. Zwrócony ku oknu, patrzał nieruchomie w głęboką kopułę nieba, bielejącą ku wschodowi, na której gdzieniegdzie świeciły blade gwiazdy, zgaszone blaskiem księżyca.
Świat cały wydawał mu się teraz kirem powleczony. Było mu straszno. Do tej chwili mógł trzeźwić się koniecznością, udawać siłę, by dodać jej ukochanej; teraz miał ochotę rzucić się jak dziecię w objęcia matki i zapłakać, zapłakać jak poeta nad znikomością życia. Zdawało mu się, że ona także musi szukać jego uścisku, że wobec okrutnej śmierci żyjący powinni połączyć się silniejszymi jeszcze węzłami, większą jeszcze miłością, bo czuł że ona jedna mogła być balsamem na nędze tej ziemi. I zbliżył się do niej z wezbranem sercem.
Pani Julska siedziała nieporuszona, z głową wspartą na dłoni. A gdy on, przypominając sobie lata dzieciństwa, usiadł przy jej nogach na niskim taburecie i chciał głowę zmęczoną oprzeć na jej kolanach, odezwała się niespodzianie głosem ostrym, suchym, w którym nie drgało żadne ze smutnych ani serdecznych uczuć, przepełniających pierś jego.
— Wacławie, czy wiesz jaki był powód choroby Jasiennickiego?
Spojrzał na nią łzawemi oczyma, nie rozumiejąc ku czemu zmierzała, z wyraźnem zdziwieniem, z wyrzutem nawet.
Nie patrzyła na niego, nie widziała tego spojrzenia i wyrzekła znowu:
— Odpowiadaj że mi, czyż nie słyszysz?
— Powód choroby, powód śmierci — powtórzył ze zdwojonym smutkiem — wiedzą przecie o tem wszyscy. On padł ofiarą swojej dobrej wiary, swego dobrego serca, swojej uczciwości...
Słuchała go z przygryzioną wargą.
— Więc ty wiedziałeś o tej katastrofie majątkowej?
— Naturalnie! on przecież nie czynił z niej tajemnicy. Och! mamo, największą boleścią jego było to, że zrujnował córkę, że posag, jaki jej dać zamierzał, pochłonięty został tem bankructwem.
Wspomnienie zmarłego wycisło mu łzy z oczu.
— I dlaczego — spytała znowu — nie doniosłeś mi o tem?
— Czyż nie doniosłem? — zapytał z kolei.
Wstrząsnęła głową przecząco.
— Wobec tak wielkiego nieszczęścia — mówił dalej Wacław — wobec tej choroby, wobec śmierci cóż znaczyły majątkowe straty? Zapomniałem o nich.
Widać w nim było to szlachetne lekceważenie materyalnych warunków bytu, o którem matka mówiła Teodozyi.
W tej chwili jednak lekceważenie to boleśnie zadrasnęło matkę. Nie był to właściwy czas do rozbierania spraw majątkowych: ale sprawy te byłe dla niej tak ważne i tak naglące, iż nie mogła powstrzymać się od zapytania:
— Czy można było przynajmniej coś uratować z tej ruiny?
— Cóż ratować, mamo? Nie wiem czy to było możliwe, ale to pewna, że pan Jasiennicki nigdy nie byłby próbował uratować jakimbądź podstępem majątku, skoro wierzycieli spółki mieli do niego prawo. Uczciwość jego była bez zarzutu. Został oszukany, ale sam nigdy nie oszukałby nikogo.
Mówił to z rodzajem dumy, jednocząc się widocznie z zasadami tego, którego uważał za ojca. Honor jego obchodził go jak własny.
Doniosłość klęski przenosiła wszystko, co pani Julska wyobrazić sobie mogła. Wiedział że Regina nie posiada żadnego osobistego majątku.
— Jakto? — zawołała przygnębiona — więc...
— Regina nie ma nic, mamo, nic wcale, bo nawet sprzęty domowe lada chwila zajęte zostaną sądownie. Pozostanie jej tylko za całe mienie nieposzlakowane imię ojcowskie. Ależ nie sądzisz przecież, żebym ją dlatego mniej kochał?
Pani Julska milczała, patrząc z pognębieniem na swego jedynaka. Jakże on był pięknym w tej chwili! Z czoła przeglądała mu ta święta duma, ta prawdziwa rycerskość, która tak przystoi młodości.
— I ty, mamo — mówił dalej Wacław — ty, tak dobra, podwójnie teraz kochać będziesz ubogą sierotę. Przysiągłem jej to w twojem imieniu, bo ona dzisiaj podwójnie potrzebuje serca. Nieprawdaż?
Słuchała go w ponurem milczeniu i czuła niepodobieństwo powiedzenia mu wręcz: „ty nie możesz już ożenić się z Reginą.“
A jednak powiedzieć to musiała.
— Nieprawdaż, mamo — powtarzał Wacław, nie mogąc doczekać się słowa z jej ust — ty ją podwójnie kochać będziesz?
Domagał się odpowiedzi z natarczywością pieszczonego dziecka, które upomina się o rzecz słuszną, dopóki pani Julska nie wyrzekła:
— Bezwątpienia, Wacławie, bo cóż ona temu winna?
— Ty nie możesz wyobrazić sobie, mamo — mówił młody człowiek, odzyskując żywość wrodzoną — jak ona była mężna w tych strasznych chwilach. Kiedy ojciec odebrał pierwszą wiadomość o nieszczęściu, które jak grom zwaliło się na niego, kiedy blady śmiertelnie rzucił list odebrany na stół i ze łzami w głosie zaledwie zdołał wymówić: „Jesteśmy zgubieni, Regino, straciłem wszystko!“ — ona, która śledziła z trwogą zmianę jego twarzy, rzuciła mu się na szyję, zaklinała, by się nie trapił, bo dopóki kogo ma kochać, nie nazwie się ani ubogą, ani nieszczęśliwą.
— A ty, Wacławie?
— Ja, matko — odparł, podnosząc głowę — mam zdrowe ręce i przysiągłem, że dopóki żyję, niedostatek ani jemu, ani jej nie dokuczy.
Kobieta załamała ręce, a wargi jej poruszyły się jakiemś słowem, które nie sformułowało się dźwiękiem.
Ale Wacław nie zważał na to i mówił dalej:
— On nas nie słuchał i powtarzał nieustannie: „Ja was zgubiłem, ja was zgubiłem!“ A przecież przekładaliśmy mu oboje, że szczęście niezależne jest od pieniędzy, że byle mieć czyste sumienie, można nie lękać się ubóstwa i pracy. Mamo, nie wyobrazisz sobie, jaka w tej chwili była Regina. Zdaje mi się że kochałbym ją od tej chwili więcej jeszcze, niż dotąd gdyby to było możliwe. Oczy jej były jeszcze pełne łez nad smutkiem ojca, a usta uśmiechały się, żeby go uspokoić. Wyglądała jak spłakany promień słoneczny, jak kwiat nadziei, podnoszący główkę po burzy. Mówiła o przyszłości. Układała jak będziemy mieszkali w dwóch skromnych pokojach na trzeciem lub czwartem piętrze i mieć jedną sługę. Sama miała myśleć o ładzie w mieszkaniu, o naszej wygodzie; miała chodzić tylko w perkalikach i zaraz zrzuciła bareżową suknię i włożyła jaką miała najskromniejszą. A tak jej z tem było ślicznie, żem pomyślał naprawdę: na co nam zbytki, na co nam ludzie? Im ciaśniejsze mieszkanie, tem bliżej będziemy siebie, im mniej będziemy ze światem, tem więcej ze sobą. A czegóż nam więcej potrzeba? Wszak o szczęście tak łatwo dla tych, co się kochają.
— Dzieci wy, — dzieci! — szepnęła pani Julska.
— Nie było w niej — ciągnął dalej Wacław — chwili wahania się, zniechęcenia, trwogi; myślała tylko o ojcu, bo prośby, zaklęcia i zamiary nasze nie mogły uspokoić go ani na chwilę. Pojechał do Lublina. Interesa wymagały tego, chciał się przekonać jak rzeczy stoją, naradzić z prawnikami. Miał jeszcze nadzieję, że obrót sprawy nie będzie tak fatalny i powrócił — powrócił, ażeby paść w oczach naszych ofiarą moralnego cierpienia.
— Bo i cóż mu innego pozostawało? — wybuchnęła pani Julska.
Wacław spojrzał na nią z najwyższem zdumieniem.
— Nie pojmuję cię, matko — wyrzekł z odcieniem oburzenia, które nie uszło jej uwagi.
— Och! ty tylu rzeczy nie pojmujesz jeszcze, Wacławie; życie nie pokazało ci dotąd nigdy twardych rzeczywistości swoich, nie domyślasz się jeszcze najelementarniejszej mechaniki jego. Pan Jasiennicki był pod tym względem daleko doświadczeńszy od ciebie i od córki. On zrozumiał położenie.
— Zdaje się, matko że i ja rozumiem je dobrze. Wiem jakie obowiązki ciężą dziś na mnie i, na Boga, podołać im potrafię!
— Jakim sposobem im podołasz? Czy wyobrażasz sobie, że ludzie ocenią cię według wartości i zasługi? Czyż nie wiesz, że skoro tylko zapotrzebujesz kęsa chleba zdobytego pracą własną, skoro będziesz musiał brać, nie rozdawać, i z pracodawcy zmienisz się w pracownika, spotkasz na każdym kroku współzawodnictwo, niechęć, zawiść, nieprzebierające w środkach?
— Tylu przecie ludzi pracuje i zdobywa sobie położenie.
— Ale ci ludzie mają umysł przebiegły, kark giętki i twarde pięści. Ci ludzie nie pytają czy potrącą kogo, odepchną lub zdepczą. Ci ludzie nie są podobni do ciebie, Wacławie.
Patrzył na matkę zasmucony. Mógł jej zapytać czemu, wiedząc to wszystko, nie uzbroiła go lepiej do walki życia. Przecież lękał się wypowiedzieć cośkolwiek, coby mogło być podobne do wyrzutu.
A ona mówiła dalej, ze wzrastającą goryczą:
— Mówisz o ubóstwie, o pracy, jak dziecko o żelaznym wilku; nie pojmujesz nawet znaczenia tych wyrazów. Ty, tak dumny, nie wiesz że począwszy od tych co zmierzą szyderczo twój paltot lub mniej modny kapelusz, od tych co śmiać się będą, gdy powstrzymasz się od jakiego wydatku, spotka cię na każdym kroku lekceważenie.
— Do lekceważenia nikomu nie dam prawa — zawołał zarumieniony — a podobne szyderstwa mnie nie dotkną.
— Szyderstwo zawsze dotyka. A czy będziesz obojętny na to także, gdy czyste złoto mądrości w twoich ustach zamieni się w plewę, gdy zdanie każdego głupca, choćby nie miał pojęcia o tem co mówi, przeważy twoje?
— A dlaczegóżby tak być miało?
Załamała ręce nad naiwnością tego pytania, zdradzającą tak wspaniałą nieświadomość.
— Dlatego, że tak jest — zawołała gwałtownie — dlatego że świat składa się z ludzi, którzy sami nie rozumieją, tylko idą za powagą, a powagę największą, niezakwestyonowaną nigdy przez ogół, daje pieniądz, pieniądz i tylko pieniądz!
W innej chwili byłby z pewnością roześmiał się w oczy każdemu, ktoby mu powiedział podobne słowo. Teraz jednak do śmiechu było mu bardzo daleko. Słowa matki wydały mu się pesymistyczne, fałszywe, a pomimo to niewypowiedzianie drażniące. Chciał przerwać rozmowę, której powodu nie mógł zrozumieć w tej chwili, i biedz do Reginy; ale matka mówiła dalej:
— Tobie się zdaje, że powagę stanowią rozum, nauka, talent, stanowisko. Słyszysz wokoło te wyrazy, a nie wiesz że są to najczęściej odmiany jednego wszechwładnego wyrazu — pieniądz. I niedziw. Jest to wartość realna, która trafia do każdego przekonania, gdy tamte są nieujęte, więc chwiejne.
— Dlaczego mówisz mi teraz to wszystko? — wybuchnął Wacław tknięty uporem, z jakim powracała do tej kwestyi.
— Dlaczego? — powtórzyła — dlaczego? Ty tego nie pojmujesz? Położyła ręce na jego ramionach i pochyliła nad nim twarz zbladłą, w której oczy pałały gorączkowym blaskiem. Odwrócił wzrok, lękając się ją zrozumieć.
— Ty przecież nie sądzisz... — wyjąkał.
Nie dokończył zaczętej myśli; była ona tego rodzaju, że nie chciał jej zformułować słowem żadnem.
Ale pani Julska nie zważała na to; ręce jej wpiły się w jego ramiona.
— Chcę żebyś wiedział — szepnęła dobitnym głosem — że ruina Jasiennickiego jest pod każdym względem i twoją ruiną. Chcę żebyś się nie łudził... Nie ocalisz z niej nic... nic wcale!
Wypowiedziawszy te ostatnie słowa, pani Julska przechyliła się na poręcz fotelu, wybuchając spazmatycznym płaczem.
Wacław zerwał się przerażony, chcąc jej być pomocny. Pochwycił karafkę, nalał szkankę wody i podał ją matce.
Przerażenie jego było tem gwałtowniejsze, że pani Julska posiadała rozważną i chłodną naturę, że umiała nad sobą panować.
Powątpiewał o słuszności przewidywań matczynych, a jednak to dla niej musiały być pewniki, skoro wywołały niewidzialne u niej nigdy objawy rozpaczy. Teraz dopiero obecność i przyszłość zaciężyły nad nim siłą nieznanego dotąd cierpienia. Czuł że zagrażają mu rzeczy najwięcej przerażające, bo nieokreślone. Był to rodzaj niebezpieczeństwa, przed którem bronić się nie umiał, i niezbyt energiczna natura jego, skazana tym sposobem na bezczynność, uległa jakiemuś beznadziejnemu odrętwieniu. Zdawało mu się, że pomiędzy nim a tem szczęściem, które jeszcze przed kilku godzinami było jego udziałem, roztwierała się przepaść jakaś i pochłaniała wszystkie nadzieje i marzenia. Zdawało mu się, że wszystkie słoneczne promienie zagasły mu w duszy, a pozostała jedynie na ich miejscu noc czarna. Matka była w takim stanie rozdrażnienia i rozpaczy, że odstąpić jej nie mógł, a jednakowoż widział wszędzie przed sobą bladą twarz Reginy, która spała, nie domyślając się ostatecznych nieszczęść które jej groziły.
Sen jej był długi bardzo. Nasłuchiwał bacznie chwilami, czy nie przyjdzie pokojówka z wieścią jaką, lub czy nie dosłyszy ruchu z drugiej strony domu. Ale cisza była głucha.
Czuł jednak, że ciążyły na nim obowiązki niecierpiące zwłoki, że śmierć każda, choćby najstraszniej rozdarła serca żyjących, ma swoją stronę realną, wymagającą pewnych starań. Na niebie widne już były pierwsze promienie świtu.
— Mamo — szepnął, zbliżając się do niej — połóż się, odpocznij; ja muszę odejść.
Zaczął koleją wyliczać rozkazy jakie wydać musi, szczegóły pogrzebu, którymi trzeba było się zająć. Ale pani Julska nie słuchała go; wstrząsana nerwowem drżeniem, ściskała w swoich jego ręce, tak, iż wysunąć ich nie mógł, i powtarzała, ilekroć próbował to uczynić:
— Nie zostawiaj mnie, nie odchodź!
Zrozumiał, iż wszelkie słowa i przełożenia jego były daremne; nie zdawała się go słyszeć i powtarzała ciągle te jedne wyrazy. Musiał więc doczekać się tutaj pomocy jakiej, przyjścia kogoś komuby nad nią zostawić opiekę.


Kiedy przebudziła się Regina, pokój pogrążony był w półcieniu letniej księżycowej nocy. Sen jej był krótki, niespokojny, jak bywa zwykle wówczas, gdy znużenie ciała zwycięża palącą troskę. Sen podobny trwa zwykle dopóty, dopóki siły orzeźwione spoczynkiem nie odzyskają zdolności cierpienia. Zapewniono ją że obudzą ją natychmiast, za najlżejszą zmianą, zaszłą w stanie chorego; widocznie więc nie wypadło nic, skoro sama otworzyła oczy. Przez chwilę nasłuchiwała, czy nie doleci jej ucha szmer jaki. Ale głucha cisza panowała w całym domu, cisza taka, jak gdyby ona była tutaj jedyną duszą żyjącą. Pokój jej oddzielony był od pokoju ojca tylko jadalnią. Dziwiła się, że nie dochodził jej ztamtąd szmer kroków, lub jakibądź odgłos, świadczący, że ludzie czuwają.
Po chwili ta niczem niezmącona cisza zdała jej się nienaturalną, zbudziła jakiś niepojęty przestrach, z którego sama nie zdawała sobie sprawy. Potrzebowała zobaczyć jakąś twarz ludzką przyjazną, potrzebowała uczuć uścisk serdecznej dłoni, potrzebowała nadewszystko ujrzeć ojca i utonąć wzrokiem w tem zmienionem obliczu, na którem jednak każda myśl przytomna była zawsze objawem miłości dla niej.
Powstała szybko i udała się do ojcowskiego pokoju. W jadalni przygasła wisząca lampa, do której zapomniano dolać nafty, i rzucała zaledwie mdłe, migotliwe światło na bliższe przedmioty, zostawiając w zupełnym cieniu dalsze zakąty.
Nie było tutaj nikogo; od ojca także nie dolatywał jej szmer żaden. Szła coraz bardziej strwożona. W pokoju ojca paliła się zielona lampa na biurku, tak jak ją zostawiła; ale na szezlągu koło niej nie było ani Wacława, ani doktora, którzy do tej chwili zmieniali się tu nieustannie. Zbliżyła się do łóżka; przy niem także nie było nikogo, chociaż pani Julska przyrzekła nie odstępować chorego i wykonywać wszystkie przepisy.
Co to miało znaczyć? Regina stanęła jak wryta, przejęta grozą nieopisaną. Głowa pana Jasiennickiego spoczywała na poduszkach, zwrócona ku ścianie, tak iż dojrzeć jej dobrze nie mogła.
Po chwili dopiero zbliżyła się na palcach i wstrzymując oddech, pochyliła nad ojcem. Serce jej uderzało gwałtownie, krew tętniała na ustach, czerwone płaty biegały przed oczyma. Pochyliła się i ujrzała rozwarte, bielmem zaszłe źrenice.
Dotąd nie widziała nigdy śmierci, nie poznała jej strasznych znamion. Zdjęta trwogą, stała przez chwilę jak skamieniała. Chciała krzyknąć — lecz nie znajdowała głosu, cofnąć się — nie miała siły. Wszystko wirowało jej w oczach i pół martwa osunęła się na dywan przy łóżku.
Łoskot sprawiony tym upadkiem nikogo nie zwabił. Cisza w domu była niezmącona, tylko zegar, wiszący w jadalnym pokoju, wydzwonił powoli godzinę.
Po chwili Regina odzyskała przytomność. Była ona zdrowa i silna. Opierając się na rękach, dźwignęła się z ziemi połową ciała. I straszna rzeczywistość uderzyła jej myśl błyskawicą. Ten spokój, ta nieruchomość chorego, te oczy szeroko rozwarte, szkliste, bez spojrzenia — to była śmierć!
Drżącymi palcami dotknęła ręki ojca, zwieszonej ku ziemi. Ręka ta była sztywną i zimną jak lód. Jak szalona rzuciła się na nią i okrywała pocałunkami tę rękę, która już nigdy przytulić jej nie miała, i te oczy przerażające w martwocie swojej, co niegdyś spoglądały na nią tak miłośnie. I ona nie odebrała ich ostatniego wejrzenia, nie słyszała ostatniego słowa tych ust ukochanych.
W tej chwili nie zdołała jeszcze odczuć całej goryczy swej straty; miała tylko niewypowiedziany żal do tych, co tak źle czuwali i nad nim i nad nią, co pozwolili jej spać, kiedy ojciec konał, i co tak niemiłosiernie porzucili jego zwłoki, nie zadając sobie nawet trudu zamknięcia mu powiek.
Martwe ciało, które zwykle przejmuje żyjących trwogą i grozą, nie miało ich dla niej. Oparła czoło o krawędź łóżka i pozostała nieruchoma, w osłupieniu, jakie powoduje czasem cios gwałtowny.
Cały świat zniknął jej z oczu; czuła się samą jedną, opuszczoną od wszystkich, nawet od tych co byli najbliższymi jej sercu. Zdawało jej się, że niema już dla niej ani przyszłości ani nadziei, ani miłości, ani nic z tego, co posiadała jeszcze przed kilku godzinami, że na całej ziemi należał do niej tylko ten trup zimny i że on zabierał z sobą do grobu wszystko, co ukochała.
Stała się koło niej jakaś niepojęta przemiana. Do tej chwili była celem wszystkich zabiegów, wszystkich starań. Pieszczone dziecię ludzi i losu, uczuła nagle straszną próżnię, straszną samotność sieroctwa i opuszczenia. A uczucie to było tak gorzkie, tak okropnie przygnębiające, iż wszystko na świecie wydawało jej się groźnym chaosem.
Już mdłe promienie świtu rozpraszały ciemność krótkiej nocy i przedmioty rysowały się wyraźniej wśród szarej pomroki, kiedy nagle usłyszała nad sobą głos dobrze znany, wymawiający z przerażeniem jej imię.
Usłyszała go, ale nie podniosła głowy; było jej tak, jak gdyby głos ten dochodził ją z dalekiej przestrzeni, z jakiegoś świata, do którego ona przestała należeć, który był dla niej już tylko wspomnieniem. A jednak on wstrząsał nią do głębi, cisnął łzy do suchych powiek i budził jakiś żal straszny, a bez nazwy.
— Regino! — powtórzył głos z namiętnym odcieniem — czy mnie nie słyszysz?
Nie mogła odpowiedzieć, ani uczynić ruchu żadnego. Przymknęła oczy, ogarniona sprzecznemi uczuciami i nie mogąc rozpoznać rzeczywistości od marzeń. Nie wiedziała czy żywy, czy umarły do niej przemawiał.
— Regino! — zadrżał głos najwyższym niepokojem i dwoje ramion opasało ją, gwałtem prawie unosząc z ziemi.
Nie otwierała oczu. Jeśli to był sen, przynosił jej ulgę. Jak kwiat ścięty chyliła się w rękach Wacława, z głową opartą o jego ramię.
— Regino! Regino! — powtarzał tylko, nie mogąc zdobyć się na inne słowo. — Regino moja! Sądziłem że ty spisz spokojnie.
Wyniósł ją z żałobnego pokoju, położył na sofie i łamał ręce, widząc jej bezwładność.
— Przemów do mnie, spojrzyj przynajmniej — błagał, nie odbierając żadnej odpowiedzi.
Była posłuszną: otworzyła powieki. Spotkał znowu jej wzrok łagodny, ale teraz były w nim przepaście bólu.
Rzucił się na kolana, całował zdrętwiałe ręce, tłumaczył jakim sposobem nie było go przy niej, kiedy najwięcej potrzebowała kochającego serca.
Słuchała słów jego jak rzeczy nowej, jak słucha powracający do zmysłów dźwięków otaczającego świata. Więc nie była samą, więc pozostało jej coś jeszcze na ziemi.
Ale mowa jego nie budziła w niej dawnej otuchy. Pomiędzy nią a całym zewnętrznym światem rozpostarła się czarna zasłona smutku, rzucając kir swój na wszystko. Był to pierwszy owoc cierpienia.
Milczała ponuro, z szeroko otwartemi oczyma, z których nie zeszło jeszcze osłupienie boleści, oddając martwe ręce uściskom jego.
— Powiedz, że mi przebaczasz — prosił Wacław namiętnie — powiedz to jedno słowo?
— Przebaczyć? powtórzyła bezdźwięcznym głosem. — Cóż ja ci mogę przebaczyć?
— Jam cię nie powinien był odstąpić.
Wstrząsnęła głową z dziwnym spokojem.
— Jesteś dobry — szepnęła — ale cóż ty możesz przeciw nieszczęściu? Straciłam ojca, a zdawało mi się że i ciebie straciłam także.
— Nigdy! — zawołał — nigdy, Regino moja! Jak mogła ci przyjść myśl podobna.
Patrzyła przez chwilę w oczy jego głębokim wzrokiem. Potem rzuciła mu ręce na ramiona, jakby chciała upewnić się tem ujęciem ukochanej istoty, że nie był to sen marny, tylko rzeczywistość. Ale ręce jej opadły po chwili.
— Trzymałam tak i ojca — wyrzekła — a pomimo to śmierć go zabrała.
Milczał, przestraszony słowami, które świadczyły więcej niżeli o rozpaczy, bo o zupełnem zniechęceniu, i spoglądał na nią smutnie, nie znajdując słów odpowiedzi.
Myśl jej pracowała wyraźnie i cała istność zdawała się budzić z letargicznego odrętwienia, po długiej bowiem chwili pochwyciła ręce jego gwałtownie.
— Wacławie! Wacławie! — zawołała, wybuchając namiętnym płaczem. — Nie odstępuj mnie, bo ja tego przeżyć nie potrafię!
Te łzy zupełnie były naturalne; dziwić im się nie mógł, przeciwnie, stanowiły one przełom boleści, wyrwały ją z tego martwego pokoju, który go trwogą przejmował.
— Regino! — wyrzekł z całą siłą przekonania — nie powinnaś nigdy przypuścić nawet myśli podobnej. Mnie z tobą nic rozłączyć nie zdoła. Pamiętaj o tem, pamiętaj zawsze!
Miała w niego oczy wlepione i rzecz dziwna, ta przysięga, której nie myślała żądać, zabrzmiała w jej sercu żałobnie. Dlaczego on jej mówił takie rzeczy, dlaczego zapewniał? Alboż ona wątpiła? Słowa jej ściągały się raczej do chwilowej nieobecności, niż do myśli rozłąki. Myśl podobna nie sformułowała się nigdy w jej głowie wyraźnie; mogła być tylko trwogą, przeczuciem nieokreślonem. On zranił ją śmiertelnie, dodając jej kształt słowa, wypowiadając jasno to, czego lękała się wypowiedzieć samej sobie. Widocznie więc myśl rozłąki przedstawiała mu się już, skoro jej zaprzeczał. Może już stoczył walkę sam z sobą, może tylko nie chciał przygnębiać jej w tej chwili.
Regina jednak raczej odczuwała to wszystko, niż wypowiedzieć umiała. Patrzyła na niego smutno, żałośnie.
— Ty nigdy nie mówiłeś mi nic podobnego — wyrzekła wreszcie.
Mógł odpowiedzieć, że nigdy i ona także nie zaklinała go, by jej nie opuszczał; ale nie uczynił tego. Czuł dobrze że odpowiadał nie jej, lecz raczej myślom własnym, i pod jej spojrzeniem, któremu cierpienie nadało dziwną przenikliwość, rumieniec wystąpił mu na twarz.
I tak jedno obok drugiego patrzyli smutnie na wstający dzień, który zapowiadał się jako dzień bólu, ciężki do przebycia. On objął ramieniem jej kibić i cisnął ją do siebie coraz bliżej, coraz silniej, jakby chciał tym sposobem wlać w nią otuchę, której nie umiał dać słowami. Oboje zapatrzyli się w daleki horyzont, na blaski dnia, rozlewające się wesoło po widnokręgu, budzące do życia uśpioną naturę. Ptaki otrzepały z piór swoich rosę nocną i rozpoczynały pieśń poranną; kwiaty wonią witały dzień nowy; gdzieniegdzie słychać było głos ludzki, nawołujący trzodę, tentent kopyta końskiego, albo ryk bydła wypędzanego z obory.
Powoli słońce, oswobodzone z mgieł porannych, rzucało złote promienie na przedmioty i tęczowymi blaskami odbijało się w kroplach rosy.
Wacław i Regina spoglądali na radosny brzask dnia letniego, na to wiekuiste urągowisko nieśmiertelnej natury wobec znikomości człowieka. Usta ich były ścięte, jakby oboje lękali się zranić wzajemnie słowem niebacznem, kiedy niespodzianie usłyszeli zbliżające się kroki.
Instyktowym ruchem ramiona ich się rozplotły; tylko ręka Wacława zatrzymała wyrywającą mu się dłoń dziewczyny. Do pokoju weszła pani Julska. Wprawnem okiem zmierzyła młodą parę i odgadła z łatwością scenę, jaka rozegrała się między nimi. Brwi jej się zbiegły. Stało się właśnie to, czemu pragnęła usilnie zapobiec; nastąpiło widocznie potwierdzenie dawnych przysiąg, wobec nowych okoliczności.
Ujrzawszy ją, Wacław podbiegł niespokojny, puszczając rękę Reginy, która bezwładnie zwisła ku ziemi.
— Sądziłem że spoczywasz, mamo — wyrzekł z troskliwością.
Nie odpowiadała nic, wstrząsnęła tylko głową. Rzeczywiście była niezmiernie bladą, a sine kręgi pod oczyma nabrały niemal czarnej barwy i rozpostarły się szeroko.
Pani Julska zbliżyła się do Reginy, która zapomniała jej powitać, i wyrzekła parę słów pociechy, ściskając ją według zwyczaju.
Uczyniła wszystko co do niej należało; pozornie trudno było dopatrzeć w obejściu jej zmiany; a jednak Regina uczuła się niem zamrożona. Zmysły jej, zaostrzone cierpieniem, nabrały nadzwyczajnej wrażliwości, stały się tkliwe na najlżejsze odcienie.
Pani Julska uścisnęła ją, jak to zwykła była czynić, ale sierota nie odczuła w jej uścisku tego serdecznego ciepła, tego prawdziwego współczucia, coby zdolne było stać się dla niej balsamem pociechy, coby pochwyciło ją za serce i rzuciło w objęcia kobiety, w której oddawna nauczyła się widzieć matkę.
Owa zasłona nieszczęścia, jaka rozpostarła się pomiędzy nią a światem całym, tutaj była gęstą, nieprzebitą; czuła ją w każdem słowie, widziała w każdem spojrzeniu. A jednak było to coś niepodobnego do określenia. Pani Julska umiała panować nad sobą, była mistrzynią w sztuce władania głosem, ruchem, w sztuce cieniowania wyrażeń, pieszczot, spojrzeń nawet; umiała dać do zrozumienia wiele bardzo, a przecież nie powiedzieć nic więcej nad to, co chciała. Niepodobna było określić, w czem leżała właściwie różnica jej obejścia; ale różnica ta była dotkliwą. Wczoraj, przy pierwszem przywitaniu, Regina czuła w jej piersi drgające macierzyńskie serce i mogła rzucić się na nie, jak córka szukająca ukojenia; dziś było to współczucie sztywne, urzędowe, które odpychało wszelkie wylanie.
Zwracała do niej wprawdzie wyrazy tkliwe, jak wczoraj; ale uleciała z nich wszelka woń serdeczna i dziewczyna uczuła odrazu, że miłość matki Wacława była rzeczą minioną, że oddalała się od niej coraz bardziej w niedościgłą krainę przyszłości.
Tak rozpoczął się dla niej pierwszy dzień sieroctwa, dzień straszny. Dotąd myśl jej cała zaabsorbowaną była chorobą ojca; myśl i serce ważyły się pomiędzy trwogą a nadzieją; czas był zapełniony tysiącem drobnych usług i zajęć około chorego. Teraz troskę zastąpił ból niepowetowanej straty i ciężył na niej przez długi ciąg godzin, których nie przerywało żadne obowiązkowe zajęcie, a każda chwila straszną próżnię swoją przypominała tego, co zapełniał ją wczoraj jeszcze.
Na Wacława spadły wszystkie drobiazgowe zajęcia, nieodłączne od śmierci, które w podobnych chwilach przygniatają żyjących. Nie było z kim się niemi podzielić. Krewnych blizkich Jasiennicki nie posiadał, a przyjaciele, których miał niegdyś bardzo wielu, nie pokazywali się obecnie. Zresztą o cóż kłopotać się mieli? Regina zostawała przecież pod opieką narzeczonego i jego matki; właściwszej ani troskliwszej znaleźć nie mogła. A przytem... szanowano jej boleść.
Szanowała ją i pani Julska tak dalece, iż sierota kilka dni, oddzielających śmierć od pogrzebu, przebyła niemal samotnie w swoim pokoju. Od ciała ojca odstraszał ją tłum odwiedzających, należących do niższych warstw społecznych, ciekawość jaką wzbudziła i urzędowe słowa pociechy.
Pomiędzy nią a panią Julską chłód zwiększał się z chwilą każdą, tak iż po upływie dni kilku bez zamienionego przyjaznego słowa, dwie te kobiety stały się niemal zupełnie obce sobie.
Wacław był jednakowo troskliwy, myślał o niej, upominał by pamiętała o sobie, bo wszakże jej zdrowie było jego zdrowiem i życiem; ale zaledwie miał czas zamienić z nią słów kilka, gdy ktoś przychodził żądać jakiegoś rozkazu, zapytywał o coś i odwoływał go w końcu. On oddawał ją opiece matki, błagał by jej nie odstępowała. Pani Julska jednak twierdziła, że obecność jej rozżalała więcej jeszcze Reginę, że samotność była dla niej najlepszą i najskuteczniej podziałać mogła na ukojenie smutku.
Nadszedł wreszcie dzień pogrzebu, który odbył się jak wszystkie tego rodzaju obrzędy. Zjechało się liczne sąsiedztwo, zebrali się księża z kilkomilowego obwodu, ustawiono w kościele parafialnym wysoki katafalk, otworzono grób rodzinny na cmentarzu i wśród szumnych mów pogrzebowych, wśród dźwięku dzwonów i pieśni żałobnych, oddano ziemi śmiertelne szczątki człowieka, który za życia posiadał przyjaźń ogólną, a po śmierci szybko został zapomniany, jak niemal każdy zwyciężony.
Przed pogrzebem jeszcze urzędnicy sądowi dopełnili zajęcia majątku, inwentarzy i wszystkich domowych sprzętów, które zapełniały dom w Jasionnej. Pan jej atoli nie patrzył już na to i pogrzebiony został jeszcze wedle położenia społecznego, jakie przez całe życie zajmował.
Ostatni raz cug bułanych koni, który nie miał równego sobie w okolicy, zajechał do pana swego, zaprzężony do karawanu, i zawiózł go do rodzinnego grobu, gdzie miał spocząć obok licznego szeregu przodków. Ostatni raz liczny tłum gości zasiadł w wielkiej jadalnej sali, na stypie wywłaszczonego dziedzica. Ostatni raz stoły zasłane wykwintną bielizną, zastawione porcelaną, kryształami i srebrem, obsiedli przyjaciele, sąsiedzi, znajomi. Rzeczy te przed sprzedażą publiczną, dzięki względności urzędników i tymczasowego administratora, posługiwały tu po raz ostatni. W dniu tym także domownicy kończyli służbę swoję, ze śmiercią pana i upadkiem jego fortuny.
Ze wszystkich dni ubiegłych ten podobno najbardziej gorzkim był dla Reginy. Organizm jej dużo miał żywotności i zdrowia, fizyczne siły nie wypowiedziały jej posłuszeństwa; była zdolną odprowadzić ojca do grobu i nie cofnęła się przed spełnieniem tej ostatniej posługi.
Zesztywniała cierpieniem, z twarzą, białą jak kreda, z postawą wyprostowaną, jakby nie chciała się dać ugiąć nieszczęściu, postępowała za trumną. Tłum otaczający zdawał jej się obcy, chociaż tłum ten składał się z samych osób znajomych.
Uzbroiła się na przyjęcie słów pociechy, które każdy czuł się w obowiązku wypowiedzieć; ale słowa te były tak błahe wobec jej boleści, iż wydawały jej się szyderstwem. Uzbroiła się także przeciwko litości ludzkiej, bo ta ciążyła nad nią kamieniem; przeciwstawiła jej ostatni zbytek nieszczęśliwych — dumę. Tym sposobem do tej zapory, oddzielającej ją i tak już od świata wesołych i spokojnych, dodała drugą, niemniej silną, a pochodzącą od niej samej.
Regina przyuczoną była do roli, jaka jej teraz przypada w udziale; nie widziała, że jałmużnę serca, zarówno jak jałmużnę grosza, z pokorą przyjmować należy. Odpychała ją wymuszonym chłodem obejścia dlatego, że ta sercowa jałmużna daleką była od jej miary. Współczucie, jakie odbierała wobec własnej boleści, wydawało jej się obojętnością, a ona przed obojętnymi ukryć ją usiłowała, niby świętość przed świętokradztwem.
Ludzie jednak darzyli ją współczuciem według własnej swej miary i nie mogli być odpowiedzialni za to, że miara ta doróść jej nie mogła. Zrażeni, woleli obwinić ją o brak serca, niż przyznać się, że nie umieli znaleść do niego klucza. Ogół zwykle zaprzecza wszystkiemu, czego pojąć nie potrafi. Tak się i tutaj stało.
Przecież żałowano ją powszechnie, litujący się nad nią podzielili się na dwa obozy: zacnych i mniej zacnych. Pierwsi pochopni byli sądzić innych wedle siebie i byli przekonani, że Regina nie potrzebowała ani schronienia, ani opieki, gdyż wszystko to miała zapewnione u matki narzeczonego. Drudzy, także biorąc z siebie miarę, nie dowierzali zbytecznie projektom utworzonym w dniach pomyślności; podejrzywali, że małżeństwo jej mogło nigdy nie przyjść do skutku i lękali się, by zajęcie się losem sieroty na nich nie spadło. I dlatego to liczne zgromadzenie tych wszystkich, których jakiebądź związki łączyły ze zmarłym, nic nie postanowiło o losie jego córki.


Kiedy Regina powróciła z cmentarza, schroniła się do swego pokoju przed natarczywym tłumem, któremu zastawiono stypę w jadalni. Teraz nie miała czasu oddawać się bezczynnemu żalowi. Wiedziała że dom ten przestał być jej domem, że trzeba jej było porzucić go i szukać gdzieindziej schronienia. Więc cokolwiek z nią być miało, musiała przygotować się do opuszczenia Jasionnej, do opuszczenia jej czemprędzej, bo każda chwila spędzona wśród tych ścian, które były świadkami jej szczęścia i miłości, stanowiła daremną męczarnię, dodaną do tylu innych.
Zawołała służącej i kazała pakować w kufry swoje rzeczy, sama zaś zajęła się porządkowaniem tysiąca przedmiotów, papierów, drobnostek, tak drogich marzycielskim dziewczętom, które gromadziła przez całe życie, nie myśląc by kiedykolwiek przyszło jej się z niemi rozstawać.
Z gorączkową gwałtownością otwierała szuflady stolików, szafek, biureczek, zapełniających dwa pokoje, dotąd przeznaczone na jej wyłączny użytek. Drobiazgi tu pomieszczone miały znaczenie pamiątek, przywodziły jej do myśli koleją mnóstwo chwil dzieciństwa, pierwszej młodości i tych ostatnich lat, które przeminęły niby sen rozkoszny.
Wszystko to może teraz było nad jej siły; ale ona nie zważała na to. Nie miała miłosierdzia sama nad sobą, targała własnem sercem, jakby chciała wyczerpać ból wszelki, lub upoić się nim do szaleństwa, do omdlenia.
Z odległych pokoi dochodził ją gwar głosów, brzęk talerzy i kieliszków, a nawet nieraz, ponieważ nie było przy stypie zapłakanych twarzy, i wybuch głośnego śmiechu, który zabrzmiewał wśród żałobnego domu i napełniał grozą Reginę, drażniąc ją żywem przypomnieniem obojętności świata i zupełnego zapomnienia o jej istnieniu.
Była pogrążona w zajęciu swojem, czy w bolesnych rozpamiętywaniach, gdy zastukano do drzwi dyskretnie i po chwili weszła pani Julska.
Młoda dziewczyna nie spodziewała się jej zobaczyć. Od śmierci pana Jasiennickiego stosunki pomiędzy niemi chłodły w ten sposób, iż zaledwie zamieniały konieczne wyrazy. Blady rumieniec wybił się jej na twarz, serce uderzyło gwałtownie i dawnym zwyczajem wyrywało się do kobiety, którą kochać nawykła. Ale pomiędzy myślą a spełnieniem tej chęci stanęła pamięć wszystkich zimnych spojrzeń i konwencyonalnych wyrazów. Powstała tylko z miejsca swego i osłupiała, niepewna, spoglądała na wchodzącą, jakby pytała co jej przynosi.
Pani Julska za pierwszem spojrzeniem zrozumiała zajęcie Reginy. Zwykłym mierzonym, falistym krokiem zbliżyła się do niej i uścisnęła ją. Pomimo tego serdecznego pozoru, uścisk był aktem urzędowym raczej, niż pieszczotą. Sierota uczuła ten odcień i oczekiwała w milczeniu, do czego zmierzał.
Pani Julska obejrzała się w około. Elżbietka, służąca Reginy, pilnie składała rzeczy w sypialnym pokoju, czasami tylko zapytując o rozkazy. Pani jej znajdowała się w saloniku przed biurkiem; wzięła ją więc i zaprowadziła w głąb pokoju na kanapkę, stojącą w framudze od okna, gdzie rozmowy ich ciekawe ucho pochwycić nie mogło.
— Przygotowujesz się do drogi? — wyrzekła wreszcie po chwili.
Słowa te nie były zapytaniem, miały raczej służyć za wstęp do dalszej rozmowy. Ale wstęp okazał się daremny, Regina bowiem odpowiedziała prostem skinieniem głowy.
Pani Julska odchrząknęła. Jakkowiek wprawną była w omówienia różne, jakkolwiek umiała władać spojrzeniem, ruchem, słowem, to co miała do powiedzenia przedstawiało niejakie trudności, nawet dla jej wysokiej dyplomacyi.
Regina była blada, poważna.
— Tak, zostać ci tutaj niepodobna — zaczęła pani Julska. — Myślałam długo nad twoją przyszłością.
Wyrazy te mogły się wydawać bardzo dziwne w jej ustach, przecież nie zdziwiły Reginy; ona czuła je już od dni kilku w powietrzu. A jednak nie wysłuchała ich bez bólu. Rozbrzmiały one żałośnie w jej sercu, jak echo pogrzebowe dzwonu, który chociaż nie jest śmiercią samą, stwierdza jej istnienie. Dziś więc wszystkie młode nadzieje życia pogrzebione przez nią być miały.
— Tak jest — mówiła dalej pani Julska, kładąc rękę na jej ramieniu, zwykłym sobie macierzyńskim ruchem — zastanawiałam się nad twoją przyszłością.
Regina wzdrygnęła się pod tem dotknięciem i pod wrażeniem jej słów. Mogła wprawdzie wykrzyknąć: „alboż przestałam być tą, którą kochałaś i nazywała córką?“ Mogła powołać się na prawa swoje, na sieroctwa i na nieszczęście. Przecież nie uczyniła tego. Boleść i duma zamknęły jej usta.
Przyszło jej na myśl, że miała na palcu zaręczynowy pierścionek Wacława i nie zastanawiając się co czyni, zdjęła go i położyła w milczeniu na hebanowym stoliku, przed jego matką. Była to jedyna odpowiedź, jaką dać mogła. Potem spojrzała na nią wzrokiem, w którym iskry świętego oburzenia paliły się mgłą łez przyćmione. Sądziła, że przygniecie panią Julską gromem tego spojrzenia, że rzuci jej przynajmniej to, czem uciśniony i nieszczęśliwy jedynie pomścić się może — pogardę. Ale kobieta nie okazała ani zdziwienia, ani wstydu, ani zgoła żadnego z uczuć, które postępek Reginy powinien był wywołać. W milczeniu wyciągnęła białą rękę, wzięła pierścionek, w którym oprawiony brylant połyskał tęczowymi ogniami, i spoglądała na niego ze smutkiem. A smutek ten zapewne nie był udany. Westchnęła z głębi piersi:
— Los okazał się bardzo okrutnym dla ciebie i dla Wacława.
— Dlaczegóż mieszasz pani w tę sprawę swego syna? — zawołała Regina, odnajdując w znękanem sercu niespodzianą energię.
Ale w tej chwili miękka i silna zarazem ręka pani Julskiej spoczęła na jej ramieniu i łagodną przemocą posadziła ją na dawnem miejscu.
— Czy sądzisz, że ulegając konieczności — spytała cichym, przejmującym głosem, jakim w potrzebie przemawiać umiała — Wacław mniej cierpi od ciebie.
Regina przestała panować nad sobą.
— Gdyby cierpiał, to któżby go zmuszał? — krzyknęła.
Na ustach kobiety zarysował się uśmiech pełen litośnego współczucia.
— Kto? — powtórzyła dobitnie — świat, jego prawa i stosunki, to wszystko co dzieci, jak ty, Regino, znają zaledwie z nazwiska, i lekceważą, bo nie pojmują.
— Dość, pani — szepnęła — ja nie żądam tłumaczeń, nie mam do nich prawa ani chęci. Pani i syn twój czynicie to, co wam się stosownem wydaje. Wolno mnie toż samo uczynić.
W tej chwili wzrok jej padł na błękitną chusteczkę, wyrobioną ręką pani Julskiej i na kosztowne podarunki, przywiezione przez Wacława, które wraz z innemi rzeczami leżały na łóżku. Pochwyciła je drżącą ręka.
— Rzeczy te — wyrzekła urywanym głosem — przysłane mi były od matki. Ja nie mam matki i nie miałam jej nigdy. Zaszła tu omyłka, z której korzystać nie będę.
Ale tutaj zawiodły ją siły. Przedmioty wypadły jej z ręki i potoczyły się na ziemię, a ona sama zakryła twarz dłonią, ażeby nie pokazać łez, które pomimo woli wytrysnęły z jej oczu. Przez chwilę mocowała się sama z sobą, usiłując pokonać wzruszenie. Ale usiłowania te były daremne: padła na krzesło i przyciskając rozpaczliwie obie ręce do czoła, łkała gwałtownie.
Nie mogła darować sobie tej słabości, nienawidziła się za nią, nienawidziła tem więcej, że uczuła jak opasały ją ramiona pani Julskiej. Bronić jej się nie mogła. A głos łagodny i stłumiony, pełen umiejętnych modulacyj, rozbrzmiewał w ciszy tego pokoju.
— Uspokój się, moja biedna Regino, nie kryj łez; masz do nich prawo. Czy sądzisz, że mogę ci je brać za złe, ja, co sama płaczę nad wami? Ale żadne łzy, żadne cierpienia zmienić tego co jest nie są w możności. Zły los rozdziela najsilniej spojone serca i on to, on, nie żadne wyrachowania i nizkie pobudki, staje pomiędzy wami. Życie nie jest sielanką; opiera się ono na twardych realnych warunkach, których lekceważyć nie można. Niestety, pojmował to dobrze twój ojciec, skoro nie przeżył swojej ruiny. Nie odpychaj dobrych rad i szczerej przyjaźni mojej.
Mówiła to z całem zaparciem się kobiety, niesłusznie obrażonej słowami wycisniętemi żalem. Zamiast ugiąć się pod brzemieniem widocznej pogardy Beginy, zręcznie przeistoczyła role i stanęła na stanowisku spotwarzonej niewinności. Zamiast potrzebować przebaczenia, sama udzielała je wspaniałomyślnie. Przemawiała z taką godnością i pewnością siebie, iż Regina zawahała się w swoich oskarżeniach i zapytała samej siebie, czy cierpienie nie uczyniło jej niesprawiedliwą, czy miała prawo ją winić. Przecież ona nie była do tyla bezczelną, by podnosić czoło wbrew oczywistości. Musiała czuć się we własnem przekonaniu niewinną.
Pani Julska skorzystała w tej chwili wahania i mówiła dalej swym łagodnym głosem:
— Być może iż nie jest to pora mówić o koniecznościach życia, ale nie mamy wyboru. Daruj mi, jeśli sprawiam ci przykrość.
Nie mogła odpowiedzieć; skinęła tylko, prosząc by mówiła dalej. Słowa te sprawiły jej rodzaj gorzkiej ulgi. Wolała obwinić układ społeczny, świat, ludzi, samą siebie wreszcie, niżeli tych których kochała.
— Daruj mi — wyrzekła jeszcze raz pani Julska, biorąc w swoje jej ręce, jak doktor chcący w czasie bolesnej operacyi nie spuszczać z uwagi pulsu chorego — daruj jeśli ci się wydam szorstką i niemiłosierną...
— Mów, pani, mów — szepnęła zaledwie słyszalnym głosem.
— A więc posłuchaj mnie. Kwestye majątkowe są podrzędne jedynie w oczach dzieci lub marzycieli, nie mających pojęcia o życiu. Pieniądz jest najsilniejszą dźwignią naszego wieku; możemy się na to oburzać, ale nie zmienimy rzeczy. Pieniądz to potęga: można jej do najszlachetniejszych, jak i do nizkich celów używać; ale szalony jedynie wyrzeka jej się dobrowolnie, skazując się na życie bezsilnych pragnień i bezowocnych usiłowań. Czy mnie pojmujesz?
Nigdy z tej strony nie przedstawiono jej kwestyi pieniężnej; miała o niej dotąd gotowe konwencyonalne pojęcie istoty, której niczego nie braknie i która może pozwolić sobie na wszystkie zbytki — nawet na zupełną bezinteresowność.
— Czy mnie pojmujesz? — powtórzyła dobitnie pani Julska, wpatrując się w nią.
— Tak jest, pojmuję — odparła, wskazując zaręczynowy pierścionek leżący na stole. — Pierścionek ten nie był danym mnie właściwie, tylko wartości pieniężnej, jaką przedstawiałam. To też nie zachowuję rzeczy, do której straciłam prawo.
Te gorzkie wyrazy nie obraziły kobiety. Wstrząsnęła głową ze smutną rezygnacyą.
— Kiedyś, Regino — wyrzekła — pomyślisz o tem wszystkiem sprawiedliwie. Dziś żądać tego nie mam prawa. Ale ty wiesz dobrze, iż majątek nie stanowił wartości twojej, że nie nazwałabym córką najbogatszej nawet kobiety, gdyby nie posiadała serca, rozumu, wykształcenia, jakie są twoim udziałem.
Mówiła to z przekonaniem, którego jednak Regina uznać nie mogła.
— A jednak — wybuchnęła — miłość jest niczem, wszystkie warunki są niczem, tam gdzie chodzi o pieniądz.
Usta jej drżały szlachetnem wzruszeniem, oczy płonęły, a ręce nerwowym ruchem szarpały chustkę mokrą od łez, którą trzymała w ręku.
Sądziła że tem brutalnem scharakteryzowaniem faktów wywoła protest pani Julskiej, lub chociażby złagodzenie wyrazów. Stało się jednak przeciwnie. Jasnobłękitne jej oczy utkwione w nią były z jednakim, spokojnym smutkiem, z jednakiem postanowieniem niezachwianem. Zamiast zaprzeczać Reginie, powtórzyła jej przeciwnie:
— Dziwnie trafne znalazłaś wyrażenie. Tak jest, moje dziecko, mówmy otwarcie, bo i na cóż łudzić się mamy? W oczach świata wszystkie przymioty rozumu, serca, charakteru mają swoją wartość, ale nakształt zer mają ją wówczas tylko, gdy pieniądz przed nimi cyfrę swoję stanowi. Jest to źle, jest to haniebnie; ale musimy się poddać temu co jest, bo tego zmienić nie potrafimy.
— Więc cóż mają czynić ci, co tego pieniądza nie posiadają? powiedz mi pani to przynajmniej. Czy pozostaje im tylko umrzeć?
— Regino, nie ja wytworzyłam to położenie. Uważasz mnie za okrutną, bo rzeczy po imieniu nazywam.
— Wszak nie czynię pani wyrzutów. Jest to tylko pytanie, które ja, nieświadoma i szalona, zadaję osobie tak biegłej w sprawach tego świata.
— Chcę przedewszystkiem byś zrozumiała, w obecnych okolicznościach małżeństwo twoje z Wacławem byłoby zarówno nieszczęściem dla niego jak i dla ciebie.
— Dla mnie? — wybuchnęła, mimowolnie doprowadzona do ostateczności temi słowami.
Opamiętała się przecież szybko; palący rumieniec wybił jej na twarz.
— Nie o to chodzi teraz — wyrzekła po chwili zdławionym głosem. — Wszak oddałam pani pierścionek, wszak nieszczęście to nie zacięży nad Wacławem. Czy masz pani w zapasie jakąś radę dla mnie? Czekam na nią.
— Nie wiem czy będziesz mogła wysłuchać jej teraz spokojnie — odparła niezrażona tą gwałtownością — ale zrozumiesz kiedyś, że przemawiam do ciebie po macierzyńsku... Położenia wytwarzają konieczności, jakkolwiekbyśmy się na nie oburzali. Ubogie dziewczyny powinny starać się o bogatych mężów.
— Jak ubodzy mężczyźni o bogate żony? Nieprawdaż?
Mówiła to urywanym, szyderczym tonem. Ale pani Julska odparła smutnie, wznosząc oczy do góry:
— Wierz mi, nigdy boleśniej jak w tej chwili nie uczułam ubóstwa Wacława. Och! gdyby on miał majątek, jakże bylibyśmy wszyscy szczęśliwi!
Być może iż w podobnym razie teorye jej byłyby inne. Ludzie najczęściej wytwarzają je sobie według potrzeby. Teraz jednak mogła wierzyć naprawdę, iż w tym wypadku postąpiłaby tak, jak mówiła.
— Szczęście Wacława — ciągnęła dalej — moje i twoje własne, sama teraz masz w ręku.
— Ja? — zawołała z największem zdziwieniem.
— Tak jest, ty sama, Regino. Czy sądzisz, że syn mój byłby zdolny cię porzucić w nieszczęściu, zerwać zamierzone małżeństwo, dlatego żeś wszystko straciła? Nie, ty go o to posądzić nie możesz.
Przed oczyma Reginy robiło się nagle jasno i ciemno naprzemian. Doznała niepojętej ulgi, bo te słowa przekonały ją, że w rozmowie obecnej Wacław nie miał udziału. Sąd pani Julskiej mógł nie być jego sądem, jej postanowienie jego postanowieniem. Było to rzeczą niepodobną, by on tak chłodno, tak obojętnie zapatrywał się na ich przyszłość, tembardziej niepodobną, że ta kobieta żądała, by ona sama jej się wyparła. W imię czego ona żądać tego mogła?
Pani Julska odpowiedziała na tę myśl niesformułowaną jeszcze wyrazami, jak gdyby wyczytała ją w jej twarzy.
— Ty sama, Regino — zawołała — ty jedna uczynić to możesz. Tyś powinna przekonać go, że niewolno wam upierać się dzisiaj przy dawnych zamiarach, jakkolwiek one drogie były sercu waszemu.
Wstrząsnęła głową. Nie mogła przemówić; zanadto wiele wrażeń targało jej sercem. Czuła to jedno teraz, że była jeszcze kochaną, że pośród burzy losu, która nią wstrząsnęła, kwiat miłości ostał się nietknięty. W innej chwili to samo poczucie byłoby dla niej szczęściem największem; w tym dniu żałoby niosło jej ono w każdym razie niewymowną pociechę. Odetchnęła z głębi piersi, ale nie znajdowała odpowiedzi na słowa pani Julskiej.
Ona też nie przestawała na nich i wymownie malować zaczęła położenie człowieka obarczonego rodziną, którego los zmusza do walki o byt powszedni. Starała się zedrzeć z jej oczu zasłonę niewiadomości, pokazać jej świat nieznany, świat twardy, okrutny, i bolesną dolę tych, co wśród niego drogę sobie torować musieli.
Młoda dziewczyna miała powody nie dowierzać pani Julskiej, a przecież obrazy jakie ona kreśliła przed nią miały taką cechę prawdy, iż zachwiały jej niedowierzaniem.
Przedstawiała jej ubóstwo z moralnej, upokarzającej strony, zwykle najmniej pojmowanej przez tych, co go nie zaznali.
Naraz przypomniała sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszała lub czytała o ubóstwie zabijającem powoli miłość, szczęście i zgodę małżeńską, i przeszły ją zimne dreszcze na myśl, że to stać się mogło z nią i z Wacławem.
Serca ludzkie mają swoję logikę tajemniczą, różną bardzo od tej, jaką świat rządzi się zwykle. Przed chwilą Reginie zdawało się, że niema już nic do stracenia, że stoczyła się w przepaść rozpaczy. Teraz, gdy zrozumiała że z rozbicia ocalał dla niej najkosztowniejszy klejnot — miłość Wacława, stała się o ten klejnot podwójnie zazdrośną i wolała narazić się na życie cierpienia, tęsknoty i sieroctwa, niż widzieć jak ten kwiat miłości więdnie i opada w jej ręku.
Oczy oschłe już z łez, a błyszczące gorączką, zwróciła ku pani Julskiej. Nasunęła jej się myśl nowa. Kiedy przed kilkunastu dniami ojciec zapytał ją półżartem, co uczyniłaby w razie, gdyby jaki zły los rozdzielił ją z Wacławem, odpowiedziała mu bez wahania: „umarłabym.“ Cóż teraz spotkać ją mogło gorszego? Czyż śmierć nie była ostatecznym kresem, do którego zmierzają wszyscy? Czy wiązała ją jeszcze do życia nadzieja jaka? Czuła, że rozstania z nim przeżyć nie zdoła; ale nawet rozstanie to przenosiła jeszcze nad utratę jego serca. Jeśli przeznaczoną była na ofiarę, jeśli miało się nad nią spełnić przekleństwo losu, wolała pozostać w pamięci ukochanego jako sercowe marzenie, jako niedościgła nigdy kochanka, niż jako ofiara obojętności.
Były to szalone myśli, a jednak zapanowały samowładnie w jej rozgorączkowanej głowie. Pani Julska zapewne nie pojmowała ich wątku, ale z właściwą sobie zręcznością spostrzegła, że zachwiała postanowienie Reginy, że pierwotne oburzenie jej ustępowało zwolna i że skłonną była teraz uczynić to, czego żądała. Podwoiła wymowy.
Dziewczyna słuchała w milczeniu ze stanowczością, cechującą ją zwykle, i niewiadomo jaką dałaby odpowiedź, gdy męzkie kroki, szybkie, niecierpliwe słyszeć się dały i Wacław stanął na progu.
Dziedziniec opróżnił się z karet, powozów, bryczek, które napełniały go dzień cały, i tylko ziemia zryta kopytami końskiemi świadczyła, że był tutaj zjazd liczny. Wielkie komnaty dworu stały pustkami; służba sprzątała resztki stypy, której woń mieszała się z wyziewami kadzidła, jakiem pokoje wszystkie były przepełnione.
Skoro wyjechał gość ostatni, Wacław któremu w żałobnym domu przypadła rola gospodarza, odetchnął głęboko. Skończyło się wszystko, co zatrzymało go tutaj; mógł już zabrać Reginę wraz z matką i uwieźć ją daleko od smutnych obrzędów i wspomnień, mógł wreszcie poświęcić jej się zupełnie, mógł zacząć pracować nad odbudowaniem tej przyszłości, zburzonej nagle podmuchem nieszczęścia.
Szukał Reginy. Widząc ją z matką, uśmiechnął się jak człowiek, który spotyka razem istoty ukochane, i biegł ku nim z pospiechem — gdy nagle przypomniał sobie wszystko, co zaszło pomiędzy nimi. Spojrzał na matkę z uwagą i pierwszą rzeczą, jaka uderzyła wzrok jego, był zaręczynowy pierścionek leżący na stole.
Któż śmiał bez niego dotykać najważniejszych zagadnień jego losu i serca? Kto śmiał ten pierścionek zdjąć z palca Reginy? Jak ona oddać go mogła w inne ręce niż w te, które go jej włożyły? Pochwycił go i podniósł w górę ku jej oczom, a ruch ten był tak wymowny, iż nie potrzebował komentarza.
Pani Julska zbladła. Nie rachowała na tak wczesną interwencyą. Wobec jasnej, otwartej twarzy narzeczonego, wobec świętego oburzenia płonącego w jego oczach, Regina uczuła się winną i spuściła oczy. Tak, ona zwątpiła o nim, o jego czystej miłości i niezachwianych zamiarach.
Była chwila ciszy, a wśród niej te dwa młode, szlachetne serca, uderzające jednozgodnie, porozumiewały się wzajem; promienie wzroku tworzyły pomiędzy nimi atmosferę, w której drgała tajemnica najskrytszych, najprzelotniejszych uczuć.
— Regino! — zawołał wreszcie głosem pełnym serdecznych wyrzutów i próśb namiętnych — Regino!
Stała przed nim zapatrzona, zapominając o wszystkiem. Pierwsza czysta, nieskalana miłość, będąca treścią jej istoty, odezwała się w niej wszechwładnie. Chwytała szlachetne dźwięki głosu, który w tej chwili rozbrzmiewał dla niej melodyą nieskończonej słodyczy. Nie było już trudności, strat, postanowień rozpacznych, nie było czarnej przyszłości. Wszystko to znikło przed blaskiem jego spojrzenia, niby gorączkowe widma nocy wobec promieni słonecznych.
— Regino! — powtórzył jeszcze, zbliżając się do niej.
Pochwycił jej rękę i napowrót włożył na palec pierścionek, który z niego zdjęła. Nie opierała mu się, nie mogła nawet myśleć o oporze; oczarowana, zachwycona, wyczerpana... zamknęła oczy. Świat cały wirował przed nią. Byłaby upadła, gdyby nie podtrzymało jej jego ramię.
Cała dyplomacya pani Julskiej zniweczoną została tą jedną chwilą; miłość okazała się silniejszą niż podejrzenia i trwogi, jakie w sercach obojga zaszczepić usiłowała. Spoglądała na to nieme pojednanie, wymowniejsze od słów tysiąca, zamyślona ponuro. Broń jakiej użyła obracała się przeciwko niej. Cóż teraz uczynić miała.
Ale pytanie to nasunęło się nie jej tylko, uczynił je także w myśli Wacław, który pierwszy raz w życiu ująwszy własną ręką ster swego losu, próbował stanąć na wysokości położenia. Regina tutaj pozostać nie mogła, a jeśli matka jego odmawiała jej schronienia w swoim domu, cóż miał uczynić?
Ona pierwsza uczyniła mu zapytanie, dokąd ma się udać.
— Dokąd? — zawołał Wacław, zwracając się ku pani Julskiej. — Wszak dom nasz powinien być jej domem. Nieprawdaż, matko?
Pani Julska milczała, a ręka Reginy, która pozostała w jego uścisku, drżała. Im milczenie trwało dłużej, drżenie jej stawało się silniejsze, aż wreszcie zawołała głucho:
— To być nie może! Wszystko co chcesz, Wacławie, byle nie to!
Młody człowiek przez chwilę spoglądał na nią, pragnąc zdać sobie sprawę dokładną ze znaczenia tych słów. Nie patrzył na matkę. Po raz pierwszy w życiu był pomiędzy nimi rozdźwięk, w sercu rodziło się przeciw niej oburzenie, którego jednak pokazać nie śmiał.
— Regino — wyrzekł wreszcie — pomiędzy tobą a mną nikt stanąć nie może, pamiętaj o tem. Pierścionek ten ja ci włożyłem na palec, mnie więc jednemu oddać go miałaś prawo. Jeśli znalazłaś niechęć tam, gdzie powinna być miłość jedynie, jeśli czyje serce sprzeniewierzyło ci się w nieszczęściu, ja za to odpowiedzialnym być nie mogę.
Mówiąc to, obejmował ją ramieniem, jak gdyby dla obrony.
— Wszystko co chcesz, Wacławie, byle nie to — powtórzyła Regina. — Ja nie chcę być ciężarem ani tobie, ani nikomu.
— Ty ciężarem! — zawołał gwałtownie. — Zkąd mogła przyjść ci myśl podobna?
— Ubogi jest zawsze ciężarem. Nieszczęście szybko nauczyło mnie tej prawdy.
Mówiła to z goryczą, która przez te dni próby nagromadziła się w jej sercu i wreszcie wybuchnąć musiała; mówiła z uczuciem godności własnej, tak strasznie poniżonej przez panią Julską.
Wacław stał osłupiały. Słowa jej raniły go boleśnie, tem boleśniej, że w głębi ducha czuł się tutaj współwinnym. Chciał stanąć w obronie swojej i swojego szczęścia; ale ona go nie słuchała. W jej dumnem, nieopatrznem sercu rodziło się postanowienie niezłomne, którem chciała pogodzić sprzeczne targające ją uczucia.
Nieszczęście nauczyło ją nietylko znaczenia ubóstwa, ale wielu bardzo innych rzeczy. Było to pierwsze dotknięcie twardego dłuta, którem świat-rzeźbiarz urabia ludzi, pierwsze kroki przeciw prądowi.
— Regino! — wyrzekł wreszcie Wacław — będziem mieli czas później mówić o przyszłości naszej, o wspólnej przyszłości — dodał z przyciskiem — bo dla mnie inna nie istnieje. Przysięgnij mi, że nigdy nie zdejmiesz z palca tej obrączki, która jest godłem miłości naszej!
Słuchała go, jak gdyby powtarzała w myśli każde wyrzeczone przezeń słowo, aż wyrzekła za nim uroczyście:
— Przysięgam ci to!
Pani Julska pozostawioną była zupełnie na boku. Zrozumiała ona od razu, że tutaj jakakolwiek interwencya z jej strony, zamiast pożądanego skutku, mogłaby wprost sprzeczne z jej pragnieniem postanowienie wywołać.
Milczała, nie dając oznak gniewu ani żalu. Nie należała do tych, co dziwią się czemukolwiek na świecie, ani do tych, co chowają urazę za porażkę. Wacław był tak piękny w tej chwili, z oczyma płonącemi szlachetnem oburzeniem, iż rozumiała dobrze, jak trudno go się było wyrzec i nie mogła Reginie tego brać za złe. Pobita przecież na razie, nie dawała za wygraną, przeciwnie, gotowała się do odwetu; rachowała na czas, na powolne działanie doświadczenia i rozsądku, które mogło zniweczyć jeszcze sercowe porozumienie młodej pary.
Miała też prawo rachować na nie tem śmielej, że przysięgi i postanowienia młodej pary pozostawały dotąd w sferze idealnej, że oboje ani jednem słowem nie zaczepiali o praktyczne trudności, o których nie mieli jeszcze jasnego pojęcia.
Niespodzianie jednak Regina zwróciła się do niej. Twarz jej zachowała poważny, uroczysty wyraz, jaki przybrała przysięgając, że nigdy nie zdejmie z palca pierścionka Wacława; ale usta jej były przycięte, a wzrok, z taką słodyczą zawieszony przed chwilą na jego twarzy, błyszczał teraz ponurym ogniem.
— Ale przysięgam także — dodała z siłą nieugiętego postanowienia — że nie zamienię tego pierścionka na ślubną obrączkę, dopóki zostawać będę w obecnem położeniu, dopóki nie dobiję się własnego mienia, i że nie zgodzę się nigdy wnieść ci w posagu nieszczęście i poniżenie!
Wzrok jej był skierowany prosto na panią Julską, gdy to mówiła.
— Ty marzysz, Regino — zawołał Wacław zdumiony. — Zkąd ci się wzięły podobne myśli?
Zwróciła się do niego i patrzyła nań przez chwilę smutno i głęboko.
— Zkąd? — szepnęła — zkąd? Och! Wacławie, ja nie chcę żadnej ofiary, nie chcę być w twojem życiu zawadą i troską.
— Alboż nie jesteś dla mnie wszystkiem? — zawołał — alboż mógłbym bez ciebie znaleźć chwilę szczęścia? Zdaj na mnie przyszłość, ja się nie lękam.
Wstrząsnęła głową, z wyrazem dumy i postanowienia półdziecinnego jeszcze.
— Tak być musi — wyrzekła — Zdobędę sobie położenie społeczne, albo twoją nie będę nigdy.
— Mówisz jak dziecko — zawołał. — Ty nie masz ku temu ani sił, ani środków.
Spojrzała na niego okiem, które pomimo jej woli zachodziło mgłą łzawą:
— Więc nie będę niczyją!
— I cóż ty zamierzasz? — spytał ze smutnym uśmiechem. Na jaką drogę chcesz się rzucić, by dopiąć podobnego przedsięwzięcia.
Było w tych słowach łagodne szyderstwo, które przecież nie obraziło jej, ani odwiodło od szalonych zamysłów.
— Alboż sądzisz, że miałam czas zastanawiać się nad tem? — pochwyciła gorączkowo. — Wiem tylko, że to muszę uczynić.
— Ale zanim się nad tem zastanowisz, o musisz przyjąć moją opiekę. Czy sądzisz, że mógłbym cię odstąpić, zanim wynajdę ci tymczasowe schronienie i opiekunkę?
— I gdzież ty mi ją znajdziesz? — zapytała.
Obejrzał się na matkę: nie było jej w pokoju. Korzystając z tego, że oboje zajęci byli sobą i tragiczną sytuacyą, jaka wytworzyła się pomiędzy nimi, wysunęła się po cichu.
Regina uśmiechnęła się z nieskończoną goryczą.
— Twoja matka mnie nie chce — zawołała. — Wszak odwołałeś się już do niej, a ona odpowiedziała ci wymownem milczeniem. To jasne! to bardzo jasne! Ale gdyby nawet prosiła mnie o to, przysięgam ci, że nie przestąpię progu jej domu. Zdławiłoby mnie powietrze i chleb łaski, a ty, Wacławie, nie możesz mi dać innego schronienia. Zostaw mnie więc memu losowi. Wiem już, że jestem samotna i opuszczona, że na samą siebie tylko rachować mogę. Ale teraz przynajmniej w drodze życia świecić mi będzie twoja miłość. Wiem teraz, żeś ty nie opuścił mnie, jak inni.
Oparła głowę na jego ramieniu, i płakała cicho, gwałtownie; a były to łzy bólu i szczęścia zarazem. Cóż dla niej znaczyły teraz trudności, przeszkody, rozłączenie nawet, skoro mogła wierzyć mu, tak jak wierzyła niegdyś?
— Czyż mógłbym cię opuścić? — zawołał.
Patrzył na nią zachwycony i dumny. Podniesiony jej siłą, czując w piersi powstające nowe porywy, czuł się zdolnym do czynów wielkich, do łamania się z życiem, do wywalczenia sobie miejsca w społeczeństwie.
Wszystko to jednak nie rozwiązywało praktycznej trudności położenia Reginy. Elżbieta upakowała jej rzeczy, walizy stały pozamykane; ale dokąd powiezione być miały?
Było to pierwsze, najpilniejsze zagadnienie, nad którem zastanawiali się oboje, bo Wacław, wobec postawy dwóch kobiet, musiał porzucić myśl zostawienia narzeczonej pod opieką matki.
Regina chciała w prost pojechać do Warszawy i zatrzymać się w hotelu, dopóki nie wynajdzie sobie stosownego pomieszczenia i zajęcia. Wiedziała że w wielkiem mieście najłatwiej o chleb, o pracę. Ale Wacław rozumiał, że była zbyt młodą, zbyt piękną, zbyt niedoświadczoną, by pierwsze kroki stawiać o własnej sile... ona, co nie miała nawet pojęcia niebezpieczeństw, jakie otoczyć ją mogły.
Powody te były dostateczne, ażeby nie pozwolić Reginie na wykonanie nieoględnych zamiarów. Prócz tych jednak, miał jeszcze inne. Nie wątpił że potrafi przezwyciężyć dumę sieroty, z którą w tej chwili walczyć było niepodobna; nie wątpił, że matka jego nie będzie opierała się w końcu spełnienia tego, co uważał za święty obowiązek honoru i co być nie przestało najgorętszem pragnieniem jego serca. Ale nie chciał wtajemniczać świata w domowe zatargi, które wybuchnęły nagle nad świeżą mogiłą Jasiennickiego. Czuł dobrze, iż zatargi te były hańbiące dla niego samego i dla pani Julskiej.
Regina więc nie mogła mieć w Warszawie innego schronienia nad dom jego matki, a skoro to było niemożliwe, nie powinna była być w Warszawie, aż wówczas gdy przyjmie jego nazwisko. Ale dokąd teraz udać się miała?
Nagle przyszła mu na myśl panna Teodozya, jedyna prawie krewna, okazująca mu zawsze szczególne przywiązanie. Nie miała ona świetnego majątkowego położenia, nie mogła otoczyć Reginy wykwintem do jakiego przywykła, była szorstką w obejściu, ale kochała go szczerze, a przytem stawała zawsze w opozycyi względem pani Julskiej i marzyła dla wujecznego brata, który według wieku wyglądał raczej na jej synowca, wcale inną przyszłość i kierunek, niż ten, jaki mu matka zgotowała.
Panna Teodozya miała pensyą żeńską w prowincyonalnem mieście, połączonem koleją z Warszawą. Komunikacya więc była ułatwiona i Regina mogła pozostać tam dopóty, dopókiby nie powzięła jakiego stanowczego zamiaru.
Planu tego nie przyjęła Regina bez trudności. Miałaż rozpocząć życie samodzielnej pracy od narzucenia się obcej osobie, od łaski ludzkiej? A jednak zgodzić się na to musiała. W Jasionej Wacław pozostawić jej nie mógł, jakkolwiek administracya ofiarowała jej schronienie i wszelką pomoc. Ale miejsca te zbyt były przepełnione wspomnieniami; czuł, że każda chwila tu przebyta rozkrwawiałaby jej serce daremnie. Musiała więc zgodzić się na plan jego, obiecując sobie jaknajkróciej korzystać z gościnności panny Teodozyi.


Pani Julska opuściła pokój Reginy wstanie umysłu trudnym do opisania. W życiu jej była to pierwsza przegrana, jawna i wyraźna. Wprawdzie posiadała silną wolę, a gdy niezawsze wszystko szło po jej myśli, umiała zawsze obejść trudności.
Ale teraz spotkała na drodze swojej serce syna i musiała się cofnąć. Nie cofnęła się jednak ostatecznie. Ani na chwilę nie odstąpiła od planów usnutych względem przyszłości jedynaka; rachowała na działanie czasu, które tyle skojarzonych serc rozrywa, na trudne okoliczności w jakich znajdowali się oboje młodzi, na zupełną nieznajomość życiowych warunków, na zbytkowe nawyknienia, a nawet na tę drażliwą dumę, będącą niejako zbytkiem moralnym, którą posiadali oboje. Były to czynniki, które mogły sprzymierzyć się z nią, ale mogły także obrócić się przeciwko niej. Znajdowała się teraz wobec położenia, na które wpływać nie było w jej mocy. Popsuła sama sobie szyki, ponasuwała trudności, pobudziła akordy rozdźwięków, a teraz musiała czekać, czekać pod ogniem synowskiego oburzenia, a może i oburzenia świata, który tak chętnie bierze w obronę nieszczęśliwych, zwłaszcza gdy tym sposobem pomścić się może za powodzenie, budzące zazdrość.
I ona także namyślała się głęboko co uczynić. Wziąć jednak Reginę do siebie znaczyło to wyrzec się wszelkiej szansy świetnej przyszłości dla syna, spalić niejako za sobą mosty. Pod żadnym względem uczynić tego nie chciała, a przecież znała świat i nie ukrywała wcale przed sobą, że obecna sprawa mogła ją źle w oczach jego postawić. Wiedziała, że jest on wyrachowany, chciwy, niemiłosierny tam wszędzie, gdzie idzie o własny interes, ale że właśnie dlatego lubi okrywać się maską wspaniałomyślności i nie przebacza grzechów codzień popełnionych w skrytości, skoro tylko te jawnemi się staną.
Nie taiła też przed sobą, że świetne małżeństwo Wacława, po tym fatalnym wypadku, przedstawiało o wiele więcej trudności, niż poprzednio. Ale wiedziała także, iż czas wszystko zatrzeć może, iż zręczność umie zawsze zwalczyć zarzuty, iż miłość prawdziwa im nie dowierza, a jedynakowi jej nietrudno przecie było wzbudzić taką miłość.
Czas zresztą jest-to potęga, która zawsze sprzymierza się z cierpliwymi, ona była cierpliwą i wytrwałą.
Z tem wszystkiem interesa jej pokrzyżowały się fatalnie. Dręczyło ją zburzenie zamiarów, tak pracowicie przeprowadzonych i tak blizkich ziszczenia; albo bolało bardziej jeszcze nieporozumienie z Wacławem i ten głuchy, ciążący na niej wyrzut, który dźwięczał tak wyraźnie w brzmieniu jego głosu i błyszczał w spojrzeniu, iż nie potrzebował wypowiadać się słowem.
Pani Julska jednak nie miała czasu rozczulać się nad sobą, ani uważać swego położenia z sentymentalnej strony. Była to przedewszystkiem kobieta praktyczna i zastanawiała się też głównie nad jego stroną praktyczną.
Nie miała już nic więcej do czynienia w Jasionnej i chciała opuścić ją jak najprędzej. Rzecz ta przecież przedstawiała niejakie trudności, z powodu, iż nie znała dalszych zamiarów syna, a zanim wyjechała ztąd, poznać je musiała. Nie miała żadnej ochoty przebyć tu jeszcze jednej nocy i narazić się na nowe powikłania stosunków, o których rozwiązanie chodziło jej nadewszystko. A przytem chociaż nie rządziła się sentymentalnymi względami, dom ten był dla niej niezmiernie przykry, tak z powodu roli jaką tu odegrała, jak porażki doznanej. Pragnęła opuścić go jak najśpieszniej, jak wódz plac boju, na którym został pobity. Czuła niewypowiedzianą urazę nietylko już do ludzi, ale do miejsc nawet, gdzie rozwiały się w niwecz jej plany.
To też po krótkim namyśle posłała po Wacława. Pociąg ku Warszawie miał za parę godzin przechodzić; chciała nim odjechać. Czekając na syna, nie zaniedbywała żadnego z dyplomatycznych środków, używanych w podobnych razach, a które ze względu na głęboką znajomość jego charakteru, udawały jej się zwykle. Usiadła w poręczowem krześle, otulona szalem, pomimo ciepłej pory, jak to czyniła zwykle, gdy czuła się słabszą, lub też gdy chciała silniej zaakcentować swoje cierpienia i wyzyskać je w jakimś zgóry określonym celu. Rzeczywiście była bledszą niż zwykle, troska dni ostatnich wyryła się wyraźnie na jej twarzy; ale pani Julska umiała zręcznie uwidocznić jeszcze bardziej tę troskę.
Kiedy Wacław w parę minut później wszedł do jej pokoju, pani Julska miała spojrzenie tak omdlałe, ruchy tak utrudnione, głos tak przyciszony, a ręce tak drżące, iż stanął jak wryty.
Kochał on matkę gorącem uczuciem rozpieszczonych dzieci, choć może w tej miłości jego było nieco samolubstwa.
Skoro więc ujrzał matkę zbolałą, nieporuszoną w fotelu, zamiast wymówek jakie cisnęły mu się na usta, zawołał pełnym troskliwości głosem:
— Mama chora?
Początek ten był obiecujący. Pani Julska zamiast odpowiedzi skinęła ręką, by przystąpił bliżej, jakby nie miała siły przemówić.
— Mama chora? — powtórzył Wacław, biorąc jej rękę i podnosząc ją do ust.
— Nie troszcz się o to — wyrzekła kobieta urywanym głosem — niema czem.
— Możeby posłać po doktora? — zawołał.
Rzeczywiście pani Julska wyglądała tak źle, iż wykrzyknik ten był zupełnie usprawiedliwiony. Wacław zaczął sobie wyrzucać, iż jego gwałtowność i wyrzuty, jakie śmiał czynić matce, przyprowadziły ją do tego stanu.
Ona jednak starała się go uspokoić.
— Niema nic groźnego — szepnęła — to zwykłe moje cierpienia. Nie martw się, mój biedny Wacławie, ty i tak dość masz nieszczęścia. Nie potrafiłam cię od niego uchronić.
Mówiła to powolnie, z długiemi przerwami, jakby za którem słowem brakowało jej tchu i głosu.
— Tylko widzisz — dodała coraz słabiej — chciałabym powrócić do Warszawy, uspokoić się, wypocząć...
Skłoniła głowę na piersi, jakby wyczerpana zupełnie, a blade wargi poruszały się prawie bez dźwięku, tak iż Wacław, który nachylił się, ażeby lepiej zrozumieć czego żąda, dosłyszał jak szeptała:
— Wyjechać!... wyjechać!...
Wacław był przestraszony. Choroba każda czyni zwykle na mężczyznach wielkie wrażenie. Jest-to stary jak świat, a zawsze skuteczny środek teroryzowania ich i przeprowadzenia swojej woli; dlatego też zręczne kobiety używają go najczęściej, nie dbając o to, że jest stary, zużyty i wyśmiany zarówno w literaturze, jak w życiu. Środki jednak zużyte bywają zwykle najskuteczniejszymi. Lekarze wiedzą, ze na febrę istnieje specyfik — chinina, a kobiety wiedzą także, iż specyfikiem przeciwko wszechwładzy mężczyzny jest choroba.
Pani Julska nie wahała się użyć go wobec syna, a przychodziło jej to tem łatwiej, że słabe jej zdrowie było rzeczą powszechnie wiadomą. Wacław też uwierzył z łatwością, że wrażenia i smutki dni ostatnich mogły je nadwyrężyć.
— Wyjechać! — szepnęła słabym głosem pani Julska, zwracając mdlejące spojrzenie na syna z takim wyrazem, jak gdyby każda chwila pobytu w Jasionnej groziła jej śmiercią.
Wacław znalazł się w trudnem położeniu. Nie mógł opierać się wyrażonej w tej formie woli matki, nie mógł jej w stanie, w jakim się znajdowała, puścić samej w podróż, a nie mógł także zostawić tutaj Reginy. Musiał więc wybrać pomiędzy dwoma sprzecznymi obowiązkami i naturalnie przechylić szalę wyboru tam, gdzie sądził się najwięcej potrzebnym.
W podobnych razach chory ma zawsze wyższość nad zdrowym; wyraźne cierpienie ciała bierze górę nad cierpieniem moralnem. I tutaj wykazała się cała skuteczność taktyki przyjętej przez panią Julską. Na smutek byłby znalazł pociechę, na łzy i prośby perswazyą; rozkazu w ostateczności byłby może nie posłuchał, ale choroba przecinała wszelką dyskusyą. Dumna boleść Reginy musiała ustąpić wobec niej i zejść na plan drugi.
— Mamo — zawołał zrozpaczony Wacław — pojedziemy!
Słaby blask ożywił wzrok kobiety.
— Natychmiast? — szepnęła ze skwapliwością chorobliwą.
— Natychmiast — powtórzył.
Skierował się ku drzwiom, ażeby zażądać powozu i koni, kiedy skinienie matki przywołało go do niej napowrót. Sądził że przyszła jej na myśl Regina, że w ostatniej chwili wejdzie w jej położenie i ofiaruje choć chwilowe schronienie u siebie.
Omylił się jednak. Pani Julska zazwyczaj nic nie robiła lekkomyślnie, a natomiast stałą była w swoich przedsięwzięciach. To też nachyliła się do ucha jego i zamiast upragnionych wyrazów, wyrzekła głosem złamanym:
— Wieczornym pociągiem...
Mówiła w ten sposób, jak gdyby groziło jej natychmiastowe niebezpieczeństwo, jak gdyby słabe tchnienie kołatało się już zaledwie w jej piersi.
— Dobrze, mamo — powtórzył, wybiegając z pokoju.
Po jego wyjściu pani Julska pozostała na wpół omdlała, z głową zwieszoną na poręczy krzesła. Nie popełniła tego zwykłego błędu niezręcznych, którzy cieszą się przedwcześnie, lub też dopiąwszy pożądanego celu, odrazu odrzucają pomocnicze środki. Nagła słabość mogła jeszcze oddać jej niejednę usługę, a nadewszystko służyła jej za tarczę przeciw jakimbądź usiłowaniom. Bo jeśli pani Julska była sama niezmiernie przebiegłą, posiadała też zwykłą wadę tego rodzaju charakterów; uważała wszystkich za równie przebiegłych. Najtrudniejszą do zrozumienia była dla niej gra otwarta. Podejrzywała więc Reginę o ukryte plany, dążące do zniweczenia jej obronnej postawy, i miała się na baczności.
Ostrożność ta, jeśli była zupełnie względem Reginy zbyteczną, miała jednak swoje korzystne strony i mogła w danym razie służyć jej za uniewinnienie, gdyby kiedy czyniono jej zarzut jaki względem opuszczenia sieroty. Wszak bolała tyle w Jasionnej nad nieszczęściami jej byłych właścicieli, że wywieziono ją ztamtąd półmartwą.
Wacław tymczasem znalazł się w bardzo trudnem położeniu. Chociaż Regina nie skarżyła się i nie omdlewała, czuł przecież serdecznym instynktem, że siły jej wyczerpane utrzymywały się tylko gorączkowem wytężeniem woli, że niemożebnem było zostawić ją tu samą, na pastwę rozpaczliwych myśli i drażniących wspomnień.
W tej ostateczności umyślił, by Regina razem znimi pojechała do stacyi kolei; tam zatelegrafuje do Warszawy, by na dworcu czekała panna służąca, od lat dwudziestu będąca w usługach jego matki, sam zaś z Reginą doczeka się pociągu, któryby szedł w przeciwną stronę, do miejsca pobytu panny Teodozyi, i tam ją odwiezie.
Plan ten był jedynie możliwy; odrazu też zajął się jego wykonaniem, a nawet lękając się trudności, nie wspomniał o nim matce. W ostatniej chwili dopiero szepnął Reginie, że i ona także razem z nimi uda się do kolei.
W tych okolicznościach taktyka pani Julskiej okazała się w całej doskonałości i oddała jej nieskończone usługi. Chwiejąca, blada, z przymkniętemi oczyma, wprowadzona raz do powozu, zasunęła się w jego głębi i oparła głowę o poduszki, niezdolna zająć się czemkolwiek, zaledwie rozumiejąc, co się z nią działo. Tym sposobem mogła zarówno ignorować obecność Reginy, jak w danym razie pochwalić się, że sierota była z nią, pod jej opieką, że wywiozła ją sama z Jasionnej.
W głuchem milczeniu dojechali do stacyi. Tutaj nie było już czasu do tłumaczeń i pożegnania, gdyż pociąg mający się udać do Warszawy nadchodził. Ale pani Julska w takim stanie osłabienia i zdenerwowania, że Wacław nie wiedział, co począć. Zdawało się niepodobieństwem puścić ją samą w podróż. Strategiczna choroba matki rozwijała się tem śmielej, że już tutaj nie groziło niebezpieczeństwo doktora, który z łatwością poznałby ten stan rzeczywisty.
Niewiadomo co byłby począł Wacław w tych trudnych okolicznościach, gdyby los nie ulitował się nad nim wyraźnie, zsyłając na stacyę dobrego znajomego jego i matki, który także jechał do Warszawy, i podjął się nietylko opieki nad panią Julską, ale obiecał napisać niespokojnemu synowi o stanie jej zdrowia, pod adresem panny Teodozyi.
Zaledwie miał czas umówić się z nim, gdy pociąg nadbiegł. Umieścił matkę przy improwizowanym towarzyszu podróży, powiedział, że następnym pociągiem pojedzie i powrócił do Reginy. Pani Julska zrozumiała, iż zatrzymać go było niepodobieństwem, i z głuchem westchnieniem rzuciła się w róg wagonu. Na ten raz znowu była pokonaną.
Regina tymczasem siedziała w pasażerskim pokoju, milcząca i zadumana. Znali się tutaj wszyscy, tak urzędnicy stacyi, jak zjeżdżający się do niej. Była przedmiotem powszechnej uwagi, jak każdy człowiek świeżo dotknięty nieszczęściem; tylko uwaga ta objawiła się w rozmaitych formach, stosownie do stopnia wychowania i cywilizacyi.
Regina była dotąd w tej fazie, w której nieszczęście nie straciło jeszcze gorzkiej woni nowości, w której, według pięknego wyrażenia Juliusza, nęci jak twarz kobieca. Otulona żałobnemi szatami i dumnym smutkiem, zdawała się nie zważać na tłum ludzki, który snuł się koło niej, lub witał ją zdaleka milczącym ukłonem; ale tłum ten drażnił ją tem mocniej, iż na całym wielkim świecie nie było ani jednego zakątka, do którego mogłaby uciec myślą. Była bezdomną, tułaczką, sierotą.
Próbowała oswoić się z tą myślą. Czuła, że Wacław był przy niej chwilowo tylko, że powinna przyzwyczaić się samej myśleć o sobie, znosić opuszczenie i nie przerażać się tłumem. Czuła, że skończyła się dla niej miękka dola pieszczonego dziecka, a zaczynał się los bojowniczy.
Nie lękała się przecież. Na dnie jej serca leżały jakieś ukryte siły, jakieś pierwiastki żywotne, które rozwijały się w czarnych godzinach bolu i hartowały ją ciosami nieszczęścia.
Wśród gwaru i ruchu odosobniła się tak bardzo, iż nie zauważyła że banhof się opróżnił i ona została sama w pasażerskim pokoju z Wacławem, który tylko spoglądał na nią zdaleka, dopóki ludzie snuli się koło nich.
Skoro jednak oddalili się ostatni podróżni, zbliżył się do niej.
— Nareszcie — zawołał — jesteśmy z sobą!
Usiadł przy niej, wziął jej rękę, której mu nie broniła, i pozostał milczący; w sercu jego rozkochanem przemawiały tętna krwi gorącej, zgłuszone nieszczęściami dni ostatnich.
Dworzec cały pogrążony był w ciszy, jaka zalega go zwykle w odstępach pomiędzy przebiegiem pociągów: lampa wisząca słabo oświecała wielki pokój, zostawiając w cieniu odleglejsze kąty. Cień ten, przyjazny marzeniom, zdawał się pokrywać rzeczywistość życia i pomagać wyzwoleniu myśli z pęt jego.
Wacław zabłąkał się w krainie pamiątek. Wszakże przed kilku dniami jeszcze był pewnym poślubienia ukochanej kobiety, wszakże, tak jak teraz, sam-na-sam z nią miał odbywać podróż miodowego miesiąca.
Tak jest, byli teraz razem, samotni w tej wielkiej, pustej komnacie, zapomnieni od świata, jak rozbitki w jakiejś przystani. Dlaczegoż nie mieli pozostać przynajmniej razem, złączeni nazawsze, dlaczego do wszystkich cierpień jakie im los zesłał, mieli dodawać dobrowolne i wyrzekać się jedno drugiego, chociażby na czas pewien? Uczuł teraz, że wobec męczarni rozłąki, wszystko inne było niczem. On tę kobietę kochał całą siłą swojej młodości, swego gorącego serca i pierwszego uczucia.
Zapomniał że zaszły pomiędzy nimi przeszkody nagłe, zapomniał o wypadkach i ludziach co im nawspak stawały; czuł jedno tylko, że kochał, że z Reginą największe klęski nie stanowiły nieszczęścia, a bez niej nic mu szczęścia przynieść nie mogło.
— Regino! — szepnął zaledwie słyszalnym głosem, pochylając się ku niej, biorąc obie jej ręce w swoje i przygarniając je do piersi — powiedz mi czy sądzisz, że szczęście już dla nas istnieć nie może? Szczęściem dla mnie jesteś ty, Regino, ty jedna! Najmniejszy kątek, do któregobym mógł powrócić po dniu pracy, w którym czekałaby mnie twoja twarz uśmiechniona, wystarczyłby mi za świat cały, za wszystkie rozkosze jego. Ludzie śmieją się z owego marzenia rozkochanych: „nawet w chatce, a jednak byle z nim“, czy chatka nie wystarczałaby mnie i tobie, czy maleńkość jej zmiejszyłaby nasze szczęście?
Odpowiedź zdawała jej się bezpotrzebną; on mówił za nią i za siebie, wypowiadał głośno jej myśli, uczucia, pragnienia. On też o odpowiedź nie pytał; czytał ją wyraźnie w jej spojrzeniu, w uśmiechu, w uścisku dłoni.
To nieme przyzwolenie dodało mu odwagi; usiłował z krainy marzeń zejść do rzeczywistości i rozstrząsnąć kwestyą praktycznie.
— Wprawdzie ani ja, ani ty, najdroższa moja, chatki nie posiadamy; ale chatka jest to wyraz symboliczny, znaczący minimum potrzeb i wymagań; chatka to gniazdko, które kochający wszędzie usłać sobie mogą. Ludzie pracy zdobywają ją sobie nieraz bez żadnych środków i pomocy, a ja przecież od nich niedołężniejszym nie jestem. I ja pracować potrafię.
Nie wątpiła o tem w tej chwili. Z młodzieńczą żywością zdolną była porzucić się od rozpaczy do nadziei. Wśród nocy, w jakiej była pogrążoną, on otworzył przejście słonecznym promieniom. Świat wydał jej się znowu pięknym i uśmiechnionym.
— Och! — zawołała, porwana serdeczną wymową jego — nam tak niewiele wystarczy. Czy sądzisz że ja nie potrafię ograniczyć się i pracować także?
— Wiec Regino — szepnął — dlaczegóż mamy się rozłączyć i skazywać na lata próby i tęsknoty? Życie jest krótkie, szalony tylko na niepewne jutro oglądać się może i dzień dzisiejszy mu poświęcać. Regino, ja nie chcę cierpieć, ja nie chcę, żebyś ty cierpiała.
Dziewczyna zapomniała w tej chwili o przysiędze jaką uczyniła samej sobie wobec pani Julskiej, zapomniała o wszystkiem, co nie było Wacławem.
— Tak — mówił dalej, zachęcony milczącem przyzwoleniem, które w tej chwili czytał w jej całej postawie — my się nie rozstaniemy już odtąd.
Po-za to postanowienie nie umiał nic więcej sformułować.
Podniosła na niego oczy pytające, oczekując słów dalszych. Ale on powtarzał tylko:
— My nie możemy się rozstać, Regino.
Powtórzenie to, niezawierające żadnego wyraźniejszego zamiaru, uderzyło jej umysł, bo te dnie ostatnie uczyniły ją skorą do rozczarowań, i pośród rozmarzenia, jakiem upajał ją sam dźwięk jego głosu, wślizgnęło się poczucie bezsilności jego.
— Obaczysz — mówił dalej — Teodozya najlepiej doradzi, co nam uczynić wypada.
Instynktownie, słysząc to; odsunęła się od niego.
— Teodozya? — powtórzyła ze zdziwieniem — dlaczegóż ona?
Nie umiał na to odpowiedzieć. Zdawało mu się rzeczą naturalną zwracać się zawsze do drugich. Zaczął coś mówić o jej przywiązaniu, znajomości życiowych warunków, praktyczności wreszcie.
Regina zapadła w zadumę; poczęła lękać się przyszłości. Próbowała więc zamknąć się w chwili obecnej i zapomnieć o wszystkiem, zasłuchana w dźwiękach jego głosu, zapatrzona w jego oblicze. Nie przeczyła mu już, nie pytała o nic, chciała odkraść nieszczęściu przynajmniej tę jednę chwilę.


Panna Teodozya zajmowała w prowincyonalnem mieście dom z ogrodem, oddzielony od ulicy parkanem, poza który wybiegały korony kasztanów i gałęzie drzew owocowych. Dom ten obszerny a na ustroniu, miał pozór pół-klasztorny, pół-wiejski. Teraz, jako w czasie wakacyj, był on prawie pusty; ale ogród z wygracowanemi ulicami i okna, w których świeciły jasne szyby o białych firankach, miały tę wyszukaną czystość, która w siedzibach prostych zastępuje elegancyą. Na grzędach rosły niewykwitne kwiaty: malwy, lewkonie, rezedy, groszki pachnące, i napełniały wonią ranne powietrze, kiedy Wacław z Reginą stanęli przed furtką, prowadzącą z bocznej ulicy do ogrodu, pośród którego dom się wznosił.
Pomimo wczesnej godziny, furtka już stała otworem, a panna Teodozya krzątała się po ogrodzie, używając rzadkiej dla siebie swobody. O tej porze nie spodziewała się nikogo, ale pomimo to ubrana skromnie i schludnie w wiosenny perkalikowy szlafroczek, w zupełnej harmonii z powierzchownością siedziby swojej.
Królowała tu w tej chwili swobodnie i dawała rozporządzenia kulawemu stróżowi, który pełnił obowiązki ogrodnika, kiedy uderzyły ją dwie postacie, zbliżające się od ulicy.
Panna Teodozya miała wzrok doskonały; odrazu też poznała Wacława i zdziwiona obecnością jego tutaj, w chwili kiedy sądziła, że odbywa się uroczystość weselna, zdziwiona jeszcze więcej tą towarzyszką w grubej żałobie, pobiegła ku niemu.
— Cóż to znaczy? — zapytała, ściskając go i spoglądając na Reginę, bo trudno było w tej bladej, znękanej istocie poznać pierwowzór ślicznej, rozpromienionej dziewczyny, której fotografią pokazywała jej pani Julska. — Co się stało?...
— Tosiu — mówił Wacław, usiłując zebrać myśli — to moja narzeczona. Jesteśmy oboje bardzo nieszczęśliwi; rachuję na ciebie tylko...
Chciał coś dodać, wytłumaczyć położenie; ale łzy głos mu zalały i rozpłakał się, jak dziecko.
Teodozya była przedewszystkiem praktyczna i chciała zrozumieć położenie, a łzy te i żałoba przywiodły jej na myśl panią Julską.
— Ciocia! — zawołała — czyżby ciocia...
Nie dokończyła zaczętej myśli.
Wacław niezdolny był odpowiedzieć.
— Bądź pani spokojną — odezwała się Regina zdławionym głosem — pani Julska żyje. To ja straciłam ojca...
— Ależ w takim razie — pochwyciła.
Umilkła nagle, czując, że pytania mogły być niedyskretne. Nie rozumiała położenia. Skoro jednak matka jego żyła, łzy Wacława traciły jej sympatyą, niecierpliwiły ją raczej, bo widziała w nich słusznie więcej bezsilności, niż żalu.
— Straciłam ojca i wszystko com posiadała — wyrzekła dalej Regina.
Teodozya na te słowa odwróciła się od Wacława i spojrzała bystro na młodą dziewczynę. One wytłumaczyły jej wszystko. A gdy raz spojrzała wzrok jej przylgnął do tej cierpiącej, energicznej twarzy, w której wyczytała boleść znoszoną mężnie. Przytem Teodozya nie cierpiała łez: jak wszystkie istoty zmuszone walczyć i borykać się z losem, miała rodzaj litosnej pogardy dla tego objawu słabości.
— Ha! — zawołała — wiec to tak, więc to pani jesteś narzeczoną Wacława?
Miała na ustach słowa: tą bogatą, tą piękną narzeczoną, ale wstrzymała się w porę.
— Czyż byłabym tu z nim inaczej? — odparła z prostotą.
Zamiast wyciągnąć do niej rękę, rozwarła ramiona i uścisnęła ją, jak młodszą siostrę lub córkę, bo Regina rzuciła się w nie bez wahania.
— Nie miałem dla niej innego schronienia — wmieszał się Wacław, który przez ten czas uspokoił się trochę — i nie zawiodłem się na tobie.
Teodozya nic nie odrzekła, jakby odsuwała go na plan drugi w tej sprawie; była cała zajęta Reginą. Położenie musiało być rozpaczliwe, skoro kuzyn udał się do niej. Było tu wiele rzeczy, których nie rozumiała jeszcze, ale główne były w jej oczach, aż nadto wyraźne. Regina straciła wszystko, a zatem nie mogła już być żoną Wacława. Wszakże pani Julska tak niedawno wykładała jej całą swoję teoryę życiową względem jedynaka.
— Ależ ona jest zmęczona, może głodna — zawołała z troskliwością.
Zaprowadziła ją do swego pokoju i kazała służącej czemprędzej nastawić samowar.
— Jestem pewna — mówiła, patrząc na jej podkrążone oczy — że nie spałaś i nie jadłaś oddawna, widzę to z twojej twarzy. Rozbierz się, połóż, spocznij, a później pomówimy o przyszłości; będzie na to jeszcze dość czasu.
Regina nie opierała się jej, przeciwnie, czuła niewysłowioną ulgę, będąc przedmiotem serdecznych zabiegów starej panny. Poddawała się kierunkowi, pozwalała czynić jej z sobą, co chciała. Przez te dnie ostatnie odwykła od troskliwych starań, któremi otoczona była od urodzenia, i odnajdując je koło siebie, doznawała dziwnej słodyczy.
Panna Teodozya krzątała się koło niej po macierzyńsku, chociaż bez sentymentalnego odcienia, który charakteryzował zawsze względem niej postępowanie pani Julskiej. Ale ten rodzaj szorstkości nawet prawem kontrastu był jej miłym i budził zaufanie, stracone już do miodowych słówek, których nicość poznała.
— Jakżeś pani dobra — szeptała, przyjmując jej starania.
Panna Teodozya ruszyła ramionami.
— Ja nie wiem czy jestem dobra — mówiła swoim zwykłym sposobem — nie miałam nigdy czasu nad tem się zastanawiać. Wiem tylko, że kogo kocham to z całego serca, a gdy nie cierpię, to także z całego serca; ale teraz nie o to idzie. Ty, Wacławie — dodała, zwracając się do ciotecznego brata — idź zobacz czy podano samowar i powiedz Marysi, by usmarzyła befsztyk.
— Dziękuję, jeść nie mogę — mówiła Regina.
— Wiem, wiem — przerwała jej stara panna — to znaczy, że od kilku dni nie miałaś nic w ustach. Tem bardziej jeść trzeba.
Stawała się gadatliwą, jakby pragnęła tym sposobem odwrócić myśl Reginy od jej smutków i skierować ją ku potocznym faktom.
— No, idź już, idź sobie, Wacławie; przydaj się choć raz na coś i przygotuj śniadanie — mówiła dalej, widząc, że młody człowiek dotąd nie ruszył się z miejsca.
Popchnęła go lekko ku drzwiom i rozpakowała podróżną walizkę Reginy, dobywając to wszystko, co mogło jej być potrzebnem.
— Rozgość się trochę — rzekła — zanim podadzą śniadanie; potem ułożę cię do snu. Upadasz ze znużenia i pewno cię głowa boli.
— Prawda — szepnęła dziewczyna — ale do tej pory nie myślałam o tem.
Te proste słowa do reszty zdobyły jej sympatyą starej panny. Widocznie, chociaż rozpieszczona przez ludzi i los, Regina nie stała się wcale jednem z tych mdłych bożyszcz, które bez ołtarzy, kadzideł i czcicieli obyć się nie mogą.
— Nie umiesz myślić o sobie — burczała ją Teodozya z uśmiechem — to źle, to źle bardzo! Na tym świecie każdy ma tyle do czynienia, ażeby się do czegobądź docisnąć, iż się wcale o innych nie troska. Jest to abecadło życia i biada tym, co go się nie nauczą. Poczekaj, jak pobędziemy trochę z sobą, to ci wypowiem wszystko, czego mnie nauczyło doświadczenie. Trzeba rachować na siebie i tylko na siebie.
Mówiła to z pewnym naciskiem, jak gdyby ustrzedz ją chciała od rozczarowań.
Regina słuchała w milczeniu. Słowa i wypadki mieszały się w jej myśli, przechodziły, nie budząc wrażeń wyraźnych na tle strasznego zbużenia, więcej moralnej niż fizycznej natury. Przecież odczuła w nich coś złowrogiego, coś co odpowiadało tajemnym jej trwogom, niesformułowanym wyraźnie. Skoro nie powinna była rachować na nikogo, więc i na Wacława także. Czyż nie taką była myśl starej panny?
Tymczasem w mgnieniu oka samowar się zagotował i śniadanie dymiące czekało na stole choć stało się to bez wielkiego współudziału Wacława, który siedział przy oknie w najwygodniejszym fotelu jaki się w całym domu znajdował i palił cygaro, nie domyślając się nawet, że herbatę zaparzyć trzeba.
Panna Teodozya, wchodząc z Reginą do jadalnego pokoju, spostrzegła to zaraz i ciemne jej brwi zbiegły się z właściwym jej wyrazem niezadowolenia, z którym mieszało się szyderstwo.
Sama zakrzątnęła się koło śniadania, zmusiła Reginę, by jadła i piła, mniej bez porównania zajmując się Wacławem; potem zaprowadziła ją do swego pokoju, rozebrała, ułożyła na łóżku i nie odstąpiła, póki nie zamknęła oczu i równy oddech nie zaświadczył, że usnęła. Wówczas powstała z miejsca, które zajmowała u wezgłowia Reginy, i wyszła na palcach, starannie zamykając drzwi za sobą.
Zaczęła szukać Wacława. Nie było to wcale trudno, bo do tej pory zostawiała go zupełnie własnemu przemysłowi. Siedział on na tym samym wygodnym fotelu i palił cygaro po cygarze, patrząc zafrasowanym wzrokiem na starannie wygracowane ścieżki, kwiatowe grzędy i drzewa ogrodu.
— No i cóż? — zapytała wręcz Teodozya, stając nagle przed nim.
Podniósł na nią oczy, jak człowiek ze snu zbudzony. Znał dobrze cioteczną siostrę, kochał ją, od dzieciństwa nawykł rachować na jej serce, a przecież szorstkość jej raziła go często.
— No i cóż, ona śpi — powtórzyła kobieta — powiedz mi wszystko.
Opowiedział jej bez wahania smutne dzieje dni ostatnich i ten niespodziany grom nieszczęścia, co zgruchotał gmach jego przyszłości.
Słuchała go, nie przerywając ani jednem słówkiem, z oczyma wlepionemi w niego, jak gdyby nie dowierzała wyrazom i chciała zdać sobie sprawę z głębi jego uczuć i myśli.
Gdy skończył, pozostała czas jakiś milcząca. Czekała widać na coś jeszcze, a nie mogąc się doczekać, zapytała znowu:
— I cóż zamierzasz dalej?
— Alboż ja wiem? alboż ja to wiedzieć mogę? — wybuchnął z rodzajem żalu czy gniewu nieokreślonego.
Panna Teodozya nie odpowiedziała na to wybuchem podziwu albo oburzenia, jak się można było spodziewać. Zapewne słowa Wacława nie wzbudziły w niej ani jednego, ani drugiego uczucia. Ona znalazła się jak przystało osobie praktycznej i postawiła kwestyą na praktycznym polu.
— Któż tedy wiedzieć będzie?
Spojrzał na nią wielkiem i oczyma, które w tej chwili były zmącone, łzawe i świadczyły o zupełnem niepodobieństwie znalezienia drogi, wśród trudności jakie go otaczały.
— Któż wiedzieć będzie, czy twoja matka? — powtórzyła stara panna.
Wstrząsnął głową, przecząc energicznie.
— Nie ty, nie twoja matka, więc ja chyba? — zawołała.
— Ty, Teodoziu, tak, ty jedna — zawołał, czepiając się tej myśli, niby deski zbawienia.
Ruszyła ramionami. Znać było, że walczyły w niej sprzeczne uczucia: miłość, jaką miała dla niego, z pogardą dla niezaradności.
— A więc słuchaj — wyrzekła szorstko. — Żeń się bogato, to jedyna rada, jaką ci dać mogę.
Mówiąc to, patrzyła mu prosto w oczy, jak gdyby chciała badać wrażenie jakie czyni.
— Ja? — zawołał, zrywając się zarumieniony — ja miałbym porzucić Reginę? Ty tego nie mówisz na seryo!
Zaśmiała się suchym, urywanym śmiechem.
— Dlaczegóżbym nie mówiła na seryo? To nie twoja wina, mój biedny Wacławie, ale widzisz, nie wychowano cię do czego innego.
— To byłaby ostatnia nikczemność, której nigdy nie popełnię!
Zmieniła nagie sposób mówienia.
— Ha! — odparła ze smutną goryczą — mistrzem nikczemności jest bezsilność. Nie nauczono cię myśleć o sobie, wystarczać samemu sobie i rachować na siebie. Mówiłam to ciotce wiele razy, ale nie chciała mi wierzyć; a dzisiaj... dzisiaj co poczniesz ze sobą i z ciężarem cudzego życia, któremu podołać nie potrafisz?
— Wszystko, wszystko, byle nie to coś mówiła. Wiesz dobrze, iż ja tego uczynić nie mogę, a gdybym mógł, nie chciałbym. Ty nie wiesz jak ja ją kocham.
Oczy jego błyszczały, a cała postać świadczyła o prawdzie słów wyrzeczonych.
Teodozya odetchnęła, jakby spadł jej ciężar z piersi.
— Więc ty ją kochasz, naprawdę kochasz? — wyrzekła.
— Kto ci dał prawo o tem wątpić?
— Kto? położenie wasze wzajemne. Regina uchodziła za doskonałą partyą, a twoja matka takiej szukała dla ciebie. Zresztą ludziom często zdaje się, że czują to, coby czuć pragnęli... Cóżby to było dziwnego?
— Moje serce nigdy nie było tak posłuszne, by naginało się i biło wedle czyich widoków. Byłbym pokochał Reginę tak samo, gdyby nic nie miała.
— Bądź spokojny, matka twoja nie dopuściłaby nigdy podobnej ostateczności.
Chciał zaprzeczyć, ale ona mu przerwała:
— Na co się zda mówić o tem, co być mogło? Czy zmieni istniejące fakty, czy nie mamy dość rzeczywistych trudności?
Słuchał w milczeniu, przyznając tym sposobem słuszność.
— Bo widzisz — mówiła dalej stara panna — gdybyś ty wyobrażał sobie tylko, że ją kochasz, gdybyś nie był zupełnie pewnym swego serca...
— To co? — przerwał gwałtownie.
— To — odparła powoli, nie spuszczając z niego wzroku — byłoby lepiej, żebyś ją porzucił odrazu.
— Znowu mi o tem wspominasz? Jesteś okrutną prawdziwie! Czyż nie masz dla mnie rady innej?
— Rady? — powtórzyła. To już źle kiedy kto pyta o radę, bo sam w sobie znaleźć jej nie może. Na twojem miejscu tysiące ludzi nie namyślałoby się ani chwilki. I dlatego właśnie trwożę się o twą przyszłość. Życie jest walką, Wacławie, pracą, trudem, a ciebie wychowano jedynie do używania.
— Czyż sądzisz, że pracować nie potrafię?
— Jak? —
Pytanie to nie zastało go nieprzygowanym; przychodziło mu na myśl niejednokrotnie, że teraz utrzymanie rodziny powinno leżeć na jego głowie.
— Jak? Ależ, Tosiu, sposobów zarobkowania jest tyle. Czyż sądzisz mnie niezdolniejszym od innych, którzy przecież podołają koniecznościom bytu?
Uśmiechnęła się z goryczą.
— A co ty wiesz o tych koniecznościach? — zawołała. — Wszystko zdaje ci się łatwem, jak dziecku, boś niczego nie dotknął, boś nigdy nie stanął w szeregach pracujących nie z fantazyi, nie z dobrej woli tylko, ale z potrzeby powszedniego chleba. Nie miałeś nigdy do czynienia z czeredą ludzką, cisnącą się gwałtem do zarobku, a często nieprzebierającą w środkach; pracowałeś dotąd nieraz, ale pracowałeś wedle woli i chęci, nie czułeś nad sobą żelaznego prawa konieczności, nie byłeś zmuszony odrzucać nabok osobistej troski, radości lub niepokoju, ażeby zaprządz myśl do obojętnego przedmiotu. A co najstraszniejsze, nie czekałeś nigdy z bijącem sercem na zarobek, nie czułeś rzeźwej myśli i rąk zdrowych skazanych na bezczynność, bo nie znalazł się nikt, coby ich pożądał i opłacił chlebem powszednim. Nie błąkałeś się długich godzin daremnie pośród ludzkiego tłumu, potrącany przez tych, co śpieszyli się do zajęcia lub rozrywki, kiedy ty z rozpaczą w duszy czułeś że śpieszyć się nie potrzebujesz. Nie zazdrościłeś nigdy wyrobnikowi, co z tragami lub z toporem w pocie czoła zdobywa utrzymanie rodziny, kiedy ty z zasobami wiedzy i inteligencyi uczynić tego nie potrafisz. Nie byłeś nigdy zmuszony starać się o cudzą pomoc, poniżyć dumy do prośby, nie zrazić się obojętnością, połknąć upokorzenie, znieść odmowę i prosić jeszcze. Wzdrygasz się na tę myśl samą. A jednak kto chce torować drogę wśród świata sobie i swoim, musi ważyć się na to wszystko.
Mówiła z niezwykłym sobie zapałem i siłą; stawiała mu przed oczy wyraźnie los, jaki miał być jego udziałem, bez obsłon żadnych, aż on zawołał przerażony:
— Ty nie mówiłaś mi tego nigdy dotąd!
— Pocóż mówić miałam?
— A jednak nieraz zachęcałaś mnie, bym obrał sobie zatrudnienie jakie, nawet wbrew woli matki.
— Czyż okoliczności nie pokazały, że rada ta była dobrą?
— Ale wówczas nie mówiłaś mi tego.
— Gdybyś zaczął był pracować we właściwym czasie, w normalnych warunkach, bez nacisku konieczności, sam powoli obeznałbyś się z życiem i jego realnemi warunkami. Nie potrzebywałbyś wtedy wciskać się w już uformowane szeregi, ranić o wszystkie kolce i wszystkich udręczeń doświadczać, tak jak to dziś będzie twym udziałem.
— I cóż ztąd? ja na to ważyć się muszę.
— Dziś... tak jest, a jednak nie chciałabym, żebyś to uczynił na ślepo. Matka wyrządziła ci krzywdę, chcąc usłać drogę różami tylko bez cierni.
— Jestem człowiekiem, Teosiu...
— Co mi tam gadasz — przerwała oburkliwie — jesteś dzieciak! Ten tylko człowiekiem nazwać się może, kto sobie wystarczyć potrafi.
— Ale ja muszę...
— Wiem, że pięknie umiesz mówić, ale tu o to nie idzie; słowa nikogo nie karmią. Powiedz mi bez ogólników żadnych co zamierzasz, a ja ci powiem co o tem myślę, bo tak tracimy czas na próżno.
— Przedewszystkiem chcę poślubić Reginę, bo ona jest bez dachu, chleba i opieki.
Stara panna uśmiechnęła się mimowolnie.
— A ty — zawołała — jakim sposobem dasz jej dach i chleb?... Rachujesz widać na matkę, sądzisz, że ona będzie musiała przyjąć fakt spełniony i wezwać was oboje do swego domu?
Wacław zarumienił się gwałtownie, bo Teodozya wypowiedziała jego myśl rzeczywistą, którą może sam przed sobą ukrywał.
— Tak — wyrzekł — tak musi być z początku, a tymczasem wynajdę sobie zajęcie w jakiem biurze lub banku.
— Rachujesz tu znowu na protekcyą matki na jej stosunki i masz słuszność. Nie jesteś nauczony prosić, pochlebiać, przypominać się, niech więc kto inny za ciebie to uczyni.
— Teosiu! — zawołał obrażony — jak ty to rozumiesz?
— Ha! mój biedny Wacławie, kuchnia życia jest brudna; są to słowa własne twojej matki. Ty się nią nie zajmowałeś nigdy, a pomimo to ktoś zająć się nią musi. Ciężar bytu, któremu człowiek podołać nie umie, spada na drugich. Wygodnie może o tem nie wiedzieć, ale pocóż w takim razie pytasz mnie o radę?
— Więc daj mi jaką!
Zdawała się nie słyszeć tych słów, zatopiona we własnych myślach.
— A czy pomyślałeś o tem — mówiła dalej — jakie byłoby życie twej żony pod dachem świekry, która, jak sam powiadasz, starała się zerwać to małżeństwo wszystkimi możliwymi sposobami, która nie chciała nawet udzielić jej schronienia?
— Ha! — szepnął zniechęcony — widzę, że umiesz tylko pokazywać mi wszędzie niepodobieństwa i trudności.
— Więc sądzisz że to ja je wytwarzam? Jeśli tak jest, to jeszcze raz powtarzam: poco mnie pytasz?
— Chciałbym żebyś mi dodała otuchy — odparł smutnie — zamiast mi ją odbierać.
Popatrzyła na niego przez chwilę swemi bystremi oczami.
— Twoje położenie — wyrzekła zwolna — jest złe, a w mojem przekonaniu tem gorsze, iż ciągle rachujesz na innych.
— Wszak mówisz, że na siebie rachować nie mogę — odparł ze smutną pokorą, która rozbroiła ją zupełnie.
— Cóż znowu — zawołała — ja tego nie powiedziałam; mówiłam z tobą jak z człowiekiem.
— Chciałbym nim być, Teosiu! Bóg widzi iż chciałbym — wyrzekł z całą szczerością — tylko nie mów mi że niepodobna, nie odbieraj mi odwagi!
Poznała teraz, iż chybiła celu, przedstawiając mu w rzeczywistych barwach trudności położenia.
— Nie mów mi — ciągnął dalej — że moja miłość jest szaleństwem, bo widzisz, wyrzec się jej znaczyłoby wyrzec się czci i szczęścia zarazem. Ty to przecież dobrze rozumiesz.
Był znowu owym zacnym i serdecznym chłopcem, którego kochała jak brata młodszego, któremu rada była nieba przychylić.
— Rozumiem — szepnęła z tą sympatyą dla miłości, z tem pobłażaniem dla niej, charakteryzującym wszystkie dobre serca niewieście.
— Pomyśl — mówił dalej — o jakiem zajęciu, któreby mi dało chleb bodaj suchy, ale uczciwy i zarobek natychmiastowy. Przysięgam ci, że pracować potrafię.
Zwracał się do niej, jakby trudności życia pochodziły od niej, aż ona uśmiechnęła się smutnie. Pragnęła całem sercem przyjść mu w pomoc.
— W dzisiejszym czasie — szepnęła — przy każdych początkach trzeba albo kapitału, albo nauki specyalnej.
— Och! co do kapitału — przerwał smutnie Wacław — niema o nim co myśleć.
Zaczęła z kolei rozbierać jego zasób umysłowy, ale i ten nie nadawał się do żadnego praktycznego użytku. Według zamiarów matki, zbierał on sam kwiat wiedzy ludzkiej, nie sięgając głębiej; posiadał encyklopedyczną naukę, mogącą olśnić w salonie, ale niedostateczną do jakiejbądź specyalności; umiał wiele więcej, niż zwykły przeciętny, a nawet niż niejeden wyżej kształcony człowiek, ale był to zbytek niewykluczający braków.
Wacław wchodził w życie realne nieuzbrojony i tym sposobem znajdował się odrazu zepchnięty pomiędzy liczny zastęp wykolejonych, którzy bez wytkniętego celu i wybitnej dążności cisną się do chleba, szukając go na rozmaitych drogach.
Nie należało się łudzić: takiem było rzeczywiste położenie i całe współczucie panny Teodozyi zmienić go nie mogło.
Wacław był pognębiony; rozmowa ta zburzyła niemiłosiernie fundamenty, na których budował przyszłość, a gdy fundamentów owych zbrakło, przyszłość pozostała dlań zagadką nierozwiązaną.
— A jednak niech co chce będzie — zawołał po chwili rozmysłu — ja nie porzucę Reginy, ja z nią razem chcę pracować i walczyć.
Narada odbywała się bez osoby, o którą najbardziej tu chodziło. Regina, pierwszy raz od śmierci ojca, usnęła spokojnie ukołysana serdecznem współczuciem starej panny. To też obudziła się późno bardzo. Wypoczynek, sen, a wreszcie siły młodości przywróciły jej równowagę umysłu; widząc się w nieznanem miejscu, szybko zdała sobie sprawę z wypadków dnia minionego i zastanawiać się zaczęła nad położeniem nowem, w jakie rzuciły ją okoliczności.
Rozmyślając, ubierała się żwawo. Czuła się w położeniu, w którem niewolno marnować czasu daremnie, a chociaż nie miała się jeszcze do czego śpieszyć wiedziała jednak, iż nastały dla niej dnie, w których minuty mają swoję wartość.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy wyszła ze swego pokoju, przebiegła cichy i smutny dom, aż wreszcie z ogrodu doszły ją głosy.
Teodozya z Wacławem, który także tylko co się obudził, siedzieli w cieniu na ławce pod starą lipą, stanowiącą główną ozdobę skromnego ogródka. Było tu tak spokojnie, iż sam widok tego schronienia kontrastem podwajał niepewność jej położenia. Gdybyż to ona miała taki cichy domek z ogródkiem, odgrodzony od ludzi murem zieleni, w którym mogłaby razem z Wacławem o reszcie świata zapomnieć!...
Teodozya zobaczyła ją pierwsza i pobiegła powitać, ale wyprzedził ją Wacław, przyciskając do ust jej ręce, jakby stęskniony kilkogodzinnem niewidzeniem.
W tej chwili Regina uczuła się znowu pomiędzy kochającemi ludźmi, otoczona troskliwością w atmosferze ciszy, spokoju, miłości, wśród której wychowała się i wzrosła.
— Pójdź — zawołał Wacław — usiądź z nami. Rozmawiamy właśnie o naszej wspólnej przyszłości.
Na te słowa przebiegł ją dreszcz lekki. Więc znowu dotykać trzeba było drażniących wspomień i kwestyj bolesnych. Rozumiała przecież, że są rzeczy, których zwlekać nie można, a przytem dla pewnych natur niepewność gorszą jest od najsmutniejszej prawdy.
— Więc mówmy o niej — wyrzekła, podnosząc czoło właściwym sobie ruchem, który w szczęściu miał coś wyzywającego, a teraz pełen był energii i dumy.
Wacław odprowadził ją pod lipę, posadził na brzozowej ławce pomiędzy sobą a Teodozyą, wziął obie jej ręce w swoje i nie zdejmując wzroku z jej oczu mówił:
— Przedewszystkiem, Regino, musimy się połączyć nierozerwalnym węzłem.
Lękał się widocznie oporu jej strony, pamiętając słowa wyrzeczone wobec pani Julskiej w chwili oburzenia. Ale ona nie pamiętała ich widać, bo odparła z prostotą:
— Jam twoja, wiesz o tem dobrze.
Była przejmująca słodycz w tych słowach, która musiały podziałać na każde rozkochane serce. Wacław z uniesieniem przyciskał do ust jej dłonie i przylgnął do nich ustami.
— Będę musiał czasowo zostawić cię pod opieką Teodozyi — mówił dalej.
Regina zwróciła się do niej z uśmiechem zaufania i wdzięczności, który wymownie świadczył o uczuciach.
— Będę musiał zająć się potrzebnemi do ślubu formalnościami; ale bądź spokojną, to dłużej nad dni kilka nie potrwa.
Słuchała go w milczeniu, zamyślona.
— Więc — spytała wreszcie — znalazłeś sposób utrzymania, sposób zarobku, któryby nam dał możność skromnego istnienia?
Pytanie było postawione jasno, ale on odpowiedział wymijająco:
— Tak jest, wynaleźliśmy z Teosią najlepszy sposób wyjścia z trudnego położenia.
Teodozya milczała, a Regina uścisnęła jej ręce z uczuciem.
— Jestem pewna — zawołała — że rada jej musi być równie dobrą, jak serce.
Czy jednak rada jej wyda się dobrą Reginie, o tem Teodozya wcale przekonaną nie była; zastosowała ją do okoliczności, do charakteru Wacława, z pominięciem właściwości tej dumnej, energicznej natury.
— Ja sądzę — odparła — że położenie nie jest tak rozpaczliwe, jak wam się w pierwszej chwili wydało. Ciotka jest przezorną, bardzo przezorną, a wiem, iż przez całe życie robiła oszczędności.
Zamyślone oczy Reginy zamigotały nagle iskrami.
— Jakto! — zawołała — więc przyszłość nasza na niej ma się opierać? Spoglądała koleją na Teodozyą i narzeczonego, aż on wyrzekł:
— Uspokój się, najdroższa, wszak jesteś moją, a więc do matki mojej należeć musisz.
— Ja się matki twojej nie wypieram, nie będę się nawet wahała narzucić jej jako synowa, skoro ty żądasz tego. Ale przecież nie rachujesz na nią w przyszłości? przecież nie chcesz, bym żyła jej chlebem, lub szukała schronienia pod dachem, którego mi odmówiła?
— Zapominasz, Regino — wyrzekła Teodozya — że wszystko się zmieni z chwilą w której zostaniesz żoną Wacława. Ciotka mogła popełnić pewne uchybienia względem narzeczonej syna, z którą rozłączyć go chciała, lecz nie popełni ich względem synowej, którą bądźcobądź kochać musi.
Ale to rozróżnienie subtelne nie trafiło do przekonania Reginy.
— Przyjmę wszystko, tylko nie to — zawołała. — Niech Wacław najmie na poddaszu najbiedniejszą izdebkę, w której on i ja moglibyśmy pracować, a będę najszczęśliwszą; ale łaski udzielonej niechętnie znieść nie potrafię. Panno Teodozyo, ty przecież pojąć to powinnaś; postaw się na mojem miejscu.
— Jesteś dumną, Regino — szepnęła stara panna z widocznem współczuciem.
— Cóż pozostaje biednemu, gdy nie posiada nawet dumy? — odparła zarumieniona. — Panno Teodozyo — mówiła dalej — cóżbyś na mojem miejscu zrobiła?
— Z pewnością nie przyjęłabym łaski gwałtem wymuszonej — zawołała stara panna, przechodząc nagle na stronę Reginy. — Ona ma słuszność, Wacławie; są rzeczy niemożebne, do których pewne charaktery nagiąć nie zdołają się nigdy.
— Więc cóż mamy począć? Czyż nie mówiłaś sama, że jedyną deską ratunku dla nas byłoby, gdyby matka moja zgodziła się ze spełnionym faktem i dopomogła mi swymi wpływami osiągnąć stanowisko?
Była znowu chwila ciszy, którą przerwała w końcu Regina.
— Matka z pewnością dopomoże ci, Wacławie — wyrzekła. — Ale ja... ja byłabym pomiędzy wami tylko zawadą... i... kością niezgody. Nie wyrzekam się ciebie, nie wyrzeknę nigdy, chyba ty sam tego zażądasz. Ale na czas pewien rozstać się nam trzeba.
Rozumiał tę konieczność, a jednak zdawało mu się niepodobieństwem na nią przystać.
— Nie troszcz się o mnie — mówiła, jakby zgadując myśl jego — ja nie zginę.
Podnosiła ku niemu drobne rączki złożone, z wyrazem prośby i postanowienia.
— Jakżebym mógł nie troszczyć się o ciebie? — zawołał. — Czyż nie jesteś najdroższym skarbem moim na ziemi?
Rzeczywiście, wymawiając te słowa miał łzy w głosie, a drżenie jego świadczyło o prawdzie uczucia.
Zanosiło się na jednę z tych scen pomiędzy zakochanymi, które kończą się zwykle przysięgą, płaczem uśmiechem, ale nie mają innego praktycznego rezultatu. Zrozumiała to snadź Teodozya, bo wmieszała się do niej.
— Więc cóż ty zamierzasz, Regino? — spytała.
Domyślała się, że w głowie dziewczęcia tkwiły jakieś zamiary.
— Ja — odparła bez namysłu — zdaje mi się, iż umiem już dość, ażeby zostać nauczycielką, chociażby młodszych dzieci.
— Nauczycielką! ty? — zawołał Wacław.
Myśl, by ukochana jego, która dotąd jako pieszczocha losu nie zaznała żadnej goryczy życia, skazaną była na twardą, ciężką, mozolną, a często pełną upokorzeń nauczycielską dolę, zdawała mu się nieznośną.
Teodozya spojrzała na nią, a w spojrzeniu tem było i zdziwienie i zdwojone współczucie.
— Nauczycielką — powtórzyła z namysłem. — Ona ma słuszność, Wacławie, tu jedyna droga otwarta kobiecie.
— Ona, Regina, miałaby tułać się wśród obcych? Dopóki ja żyję, nie przyjdzie jej na los podobny!
Teodozya nie odpowiedziała nic zrazu; zdawała się namyślać, aż wreszcie podniosła głowę.
— A gdyby została u mnie? — wyrzekła zwolna.
Była chwila ciszy.
— Mam zakład naukowy — mówiła dalej stara panna, jakby tłumacząc się z dalszych zamiarów — Regina byłaby mi pomocą.
Dziewczyna patrzyła na nią zarumieniona, serce jej biło, oczy błyszczały, aż wreszcie rzuciła się jej na szyję.
— Pani dobrą jesteś, dobrą bardzo! — szeptała. — Pracować będę... obaczysz...
Słowa jej urywane świadczyły o głębokiem uczuciu, o postanowieniu niezłomnemu.
— Wszak powierzysz mi ją, Wacławie? — spytała stara panna, zwracając się do niego.
Postanowienie to było jedynie możiiwe. Nie posiadał dostatecznej siły oporu, czuł się zwyciężonym okolicznościami i z rodzajem rozpaczliwej rezygnacyi zgodzić się z niemi musiał.


Choroba pani Julskiej nie trwała dłużej, niż tego wymagała potrzeba, choroba bowiem jest to środek dobry, ale mający swoje niedogodności. Osoba chora zamknięta jest w pewnem kole i pozbawiona możności działania po za niem.
Do Warszawy jednak dojechała w stanie zupełnego osłabienia, tak iż potrzebowała nieustannej opieki towarzysza podróży, który w duchu oskarzał Wacława o brak serca, iż matkę tak ciężko chorą opuścił, tem bardziej, iż ona nieustannie dopytywała się o niego.
Skoro jednak dowiedziała się, że pozostał na stacyi, opuszczenie to wzięła niezmiernie do serca. Usiłowała wprawdzie, jako osoba nawykła wśród wytwornego świata do panowania nad osobą, ukryć to wrażenie, ale zdradzały je łzy, płynące nieraz mimowoli z zamkniętych powiek.
Nieraz także wzdychała z głębi serca, a gdy towarzysz wspomniał o niepokoju Wacława, o trudnem położeniu w jakiem się znajduje, odpowiedziała łagodnie:
— Och! on by tego nigdy nie uczynił, gdyby...
Tutaj, bądź z przyczyny cierpień swoich, bądź z innego powodu, zamilkła. Nie mogła jednak wstrzymać ubolewań na ciężką dolą matek, które zwykle idą w zapomnienie, gdy inna miłość zapanuje w sercu synowskiem, chociaż miłość kochanki lub żony nigdy macierzyńskiej sprostać nie może..!
Dalej mówiła, że często namiętność bywa ślepą, że kocha się nieraz wbrew oczywistości, która kazałaby o przedmiocie uczucia zapomnieć, że czynią to głównie umysły szlachetne, sądzące drugich według siebie i niemogące nigdy uwierzyć w cudzą winę. A potem z nowem westchnieniem unosiła się nad szlachetnością Wacława w ten sposób, iż można było przysiądz, że ta szlachetność stała się powodem jakiegoś strasznego ciosu, który ugodził w jej tkliwe serce.
Przynajmniej towarzysz podróży nie miał pod tym względem najlżejszej wątpliwości i nie omieszkał tego opowiadać wszystkim interesującym się losem pani Julskiej, lub poprostu zaciekawionym katastrofą, jaka ugodziła w jej przyszłą synową, a takich było niezmiernie wielu.
Towarzysz podróży odwiózł panią Julską do mieszkania, polecił ją opiece panny służącej, sam pobiegł po jej zwykłego doktora, a uczyniwszy to, dopiero zatelegrafował do Wacława, by natychmiast przyjeżdżał; zauważył bowiem, jakkolwiek pani Julska tego nie mówiła, że trawiła ją tęsknota i niepokój o jedynaka.
Chociaż bardzo cierpiąca, pani Julska potrafiła jednak upewniać się zręcznie, że telegram powyższy wysłany został. Tym sposobem cel choroby był osiągnięty.
Trzeba przyznać, że jeśli choroba służyła tutaj jako środek pomocniczy, a raczej oręż, to z dugiej strony niepokój pani Julskiej zmyślonym nie był. Przechodziła ona rzeczywiście chwile okropne, bo czuła dobrze iż tu chodziło o całą przyszłość Wacława. Plany jej były bardzo rozumnie osnute; jednak i najmędrsze nawet plany czasem się nie udają, a ona była w śmiertelnej obawie, czy nie znajdzie się w tym wypadku, i po raz tysiączny obliczała szanse prawdopodobieństwa. Według tych danych, nie zdawało się grozić doraźne niebezpieczeństwo; ale wiedziała także, iż los dorzucać zawsze lubi nieobrachowany pierwiastek do kombinacyj ludzkich; drżała więc, by nie wmieszał się uparcie do spraw Wacława i nie zniszczył jej przewidywań. Słowem pomiędzy nią a losem rozgrywała się partya ostateczna.
Teraz działać otwarcie było niepodobieństwem, ale zato możebne były wszystkie podziemne roboty, jakiemi zwykle po mistrzowsku posługiwać się umiała, bo wszakże całe jej życie było pasmem cierpliwego oczekiwania, pracy nieznacznej i obliczeń dalekich. Teraz, kiedy zawiodły ją nadzieje, trzeba było rozpoczynać wszystko na nowo i nawiązywać pozrywane nici.
Wieść o powrocie pani Julskiej do Warszawy lotem strzały rozbiegła się po Warszawie. Ktoś widział ją wysiadającą z wagonu; opowiadali o nim towarzysz podróży, doktor wezwany, a przytem pełno przyjaciółek przysyłało codzień do jej mieszkania z zapytaniem, czy nie przyjechała jeszcze i kiedy ma przyjechać. Niedziw więc, że po powrocie dzwonek w jej mieszkaniu był w nieustannym ruchu, a procesya, złożona przeważnie z płci niewieściej, przebiegała schody do niego wiodące.
Pani Julska była o tyle zdrowszą, iż mogła przyjąć nie wszystkich, broń Boże, toby ją zanadto zmęczyło ale niektóre przynajmniej osoby. Osoby te były wybierane starannie, a każda z nich posiadała coś wybitnego pod względem towarzyskim, przewodniczyła pewnemu towarzyskiemu kołu, lub miała jakiegobądź rodzaju powagę.
Pani Julska, ubrana nawet w chorobie z elegancyą niewykluczającą wygody, w barwach jeszcze ciemniejszych niż zwykle, ułożona na szezlągu, z głowa wspartą o ciemnowiśniowe aksamitne pokrycie. Nieokreślony zwykle wyraz jej twarzy nosił teraz cechę smutku, który jednak nie odejmował jej wdzięku, ale przeciwnie potęgował. Sine obwódki pod oczami, z powodu znużenia, cierpień i troski, nadawały im blask niezwykły i bardziej przejmującą czyniły białość cery przejrzystej. Nawet owe uporne figlarne kosmyki blado-blond włosów teraz igrały około posępnego czoła, niby promienie słoneczne na białym marmurze grobowca.
Sypialnia pani Julskiej w owej chwili przybrała także ponurą charakterystykę; rzekłbyś, że oblekło ją kirem cierpienie właścicielki. Zasłony wpuszczały tylko bardzo oszczędnie światło dzienne; pokój pogrążony był w pomroce w ten sposób, że kto wchodził tutaj z dziennego światła, przez chwilę mógł sądzić, iż wstępuje w krainę cienia, będącą wiekuistym symbolem smutku.
Przyjaciółki cisnęły się do pani Julskiej po kolei, usiłując okazać jej swoje współczucie nad katastrofami, które wpłynęły na opóźnienie lub zerwanie małżeństwa, a których dzieje znano dotąd w sposób mętny tylko i nieokreślony. Ponieważ nie wiedziano, jaką wypadało przyjąć postawę, okazywano współczucie niezdefiniowane, mogące zarówno przystosować się do najrozmaitszych okoliczności, ale świadczące zawsze o sympatyi osób odwiedzających.
— Prawdziwie — mówiła dama, której najwybitniejszą częścią fizyognomii były błękitne okulary — kochana Wikciu (pani Julska nosiła charakterystyczne imię Wiktoryi), byłam nad wyraz niespokojną o ciebie.
— Ach! — westchnęła pani Julska z głębi piersi, z wyrazem głębokiej rezygnacyi.
— Ale gdzież jest Wacław? — pytała dalej ta ostatnia, której szkła kolorowe przygasić nie mogły ciekawych źrenic, biegających pod niemi na wszystkie strony.
— Wacław — powtórzyła z głuchym jękiem pani domu. — A więc ty nic nie wiesz?
Błękitne okulary nie wiedziały nic rzeczywiście, a raczej wiedziały tyle sprzecznych rzeczy, iż wiadomości te, zaprzeczające sobie wzajem, równały się zeru. Teraz więc rzuciły chciwe spojrzenie na panią Julską, która mówiła dalej:
— Tobie zwierzyć się mogę.
— Ma się rozumieć, mnie zwierzyć się możesz — powtórzyły błękitne okulary, pałające żądzą dowiedzenia się czegoś pewnego i to tak gwałtownie, iż skróciły do minimum wszystkie używane w podobnych razach zapewnienia, by prędzej dość do rezultatów.
— Jestem przekonana — ciągnęła pani Julska — że to co ci powiem zachowasz dla siebie.
— Dla siebie, dla siebie jednej!
Pani Julska poprzestała na tem zapewnieniu, chociaż może niekoniecznie wierzyła mu bezwarunkowo, i mówiła ze smutnym, tajemniczym wyrazem, który podwajał znaczenie:
— Bo widzisz! nie chciałabym nikomu zaszkodzić...
— Zaszkodzić? — powtórzyły błękitne okulary, oddech wstrzymując, albowiem przeczuły tutaj rzecz osobliwie ponętną, skandal.
— Jakkolwiek źle postąpiono względem mego syna — kończyła, niby nie zważając na tę przerwę pani domu.
To już zaciekawienie błękitnych okularów doszło do tego stopnia, że zaledwie zdołały wymówić stłumionym głosem:
— Mów!
— Długa to powieść — wyrzekła poważnie pani Julska. — Wiesz przecie, iż Wacław miał się żenić.
— Tak, z panną Jasiennicką.
— Z panną Reginą Jasiennicką — powtórzyła pani Julska dobitnie, jakby chciała, by pod względem imienia nawet nie pozostała wątpliwość żadna w myśli słuchaczki.
Powiedziawszy to, uczyniła kunsztowną pauzę, której oratorzy wszystkich czasów używali ku podniesieniu ciekawości.
— I cóż, ojciec jej podobno zbankrutował i umarł? — wtrąciły błękitne okulary, nie mogąc doczekać się do dalszego ciągu.
Pani Julska, która zapewne oczekiwała tego wykrzyknika, uśmiechnęła się z wyrazem, jaki mają męczenniczki na obrazie Carlo Dolce, i razem zrobiła silnie przeczący ruch ramion, niby strząsając z siebie odpowiedzialność za wszelkie czyny, powodowane mniej szlachetnemi pobudkami.
— Och! — szepnęła — to, przecież nie byłoby jeszcze nieszczęściem. Majątek to rzecz nabyta. Znasz mnie i wiesz, że nie goniłam za nim nigdy, że przywyknienia moje są skromne...
— No tak, ależ majątek nigdy rzeczy nie psuje.
Pani Julska zrobiła gest najwyższej obojętności, na jaki jedynie czysta bezinteresowność zdobyć się mogła.
— Nie myślałam o nim nigdy, kiedy kojarzyło się to nieszczęsne małżeństwo. On pokochał pannę Jasiennicką, z której rodziną byłam zawsze w dobrych stosunkach, ojciec jej był człowiekiem nieposzlakowanej zacności, a ja... ja niestety, patrzyłam na Reginę oczyma mego syna...
Tutaj opowiadanie stało się tak zaciekawiającem, że błękitne okulary już nie wyrzekły słowa, wpatrzone w panią domu.
— Regina — mówiła dalej ta ostatnia — bo przyzwyczaiłam się nazywać ją tem imieniem, była sierotą, wychowaną bez matki; kładłam więc na karb braku macierzyńskiej opieki niektóre szczególności jej postępowania.
Przed wymówieniem wyrazu szczególności, pani Julska zawahała się chwilę, jak gdyby szukała właściwego słowa, i nie mogąc wynaleść go naprędce, posłużyła się pierwszem lepszem.
— Sądziłam — ciągnęła — że troskliwa opieka, rady moje wreszcie, wpłyną na nią; nie przypuszczałam, że to były wady charakteru, wady nieuleczalne... Omyliłam się!
Tutaj z anielskim prawdziwie wyrazem wzniosła oczy do góry i dodała:
— Wszyscy jesteśmy omylni.
Nastąpiła chwila przerwy, w czasie której błękitne okulary były jakby na węglach rozpalonych.
— Prawdziwie Bogu podziękować muszę, że omyłka moja nie stała się niepowrotną. W chwili gdy, dowiedziawszy się o śmiertelnej chorobie Jasiennickiego, spowodowanej katastrofą majątkową, śpieszyłam do Jasionnej z indultem, ażeby ojciec mógł przynajmniej pobłogosławić córkę i umrzeć spokojny o jej przyszłość, zastałam...
— Zastałaś?...
— Zastałam — dodała z widocznem wahaniem się pani Julska — zastałam rzeczy, które... które prawdziwie były dla mnie niezrozumiałe.
Umilkła przez chwilę, jakby dobierając wyrazów stosownych, a widząc że błękitne okulary oczekują z natężoną ciekawością, zawołała z nagłym wybuchem:
— Ona nie ma serca!
Ogólnik ten nie potrzebował komentarzy i dowiedzionym być nie mógł, nie stanowił nawet istoty przestępstwa, a przecież rzucał cień ohydy na Reginę. Oskarzenie podobne ludzie ludziom często rzucają w oczy, a jest to jedno z tych, z których oczyścić się niepodobna.
— Tak, ona nie ma serca! — powtórzyła pani Julska z goryczą nieudaną, bo może wytłumaczyła samej sobie, iż w podobnem położeniu kochająca kobieta poświęcić się była powinna bez wahania i skargi i bezwarunkowo zwrócić narzeczonemu pierścionek i słowo. — Mój syn byłby z nią najnieszczęśliwszy.
Tu nastąpiła długa cisza; pani Julska zdawała się przygnieciona bolesnemi wspomnieniami, towarzyszka jej zaś rozważała to, co usłyszała.
— A cóż Wacław? — spytała wreszcie.
Pani Julska drgnęła, jakby kto dotknął niemiłosierną ręką świeżej rany.
— Wacław! — rzekła ze łzami — Wacław, mój biedny Wacław!
A potem dodała z goryczą:
— Kiedyż w podobnem położeniu zawahał się syn pomiędzy kochanką a matką? Kobiety bez serca są zręczne, wymowne, umieją korzystać z okoliczności. Zresztą tutaj sama szlachetność Wacława nie pozwalała mu zrywać małżeństwa, kiedy narzeczoną dotknęło nieszczęście, kiedy krok ten mógł być różnie tłumaczony. Świat jest taki złośliwy!
Pani Julska mówiła to z głębokiem przekonaniem, jak gdyby doznała rzeczywiście tej złośliwości.
Błękitne okulary nie myślały jej zaprzeczać i powtarzały z przekonaniem:
— Och! tak, świat jest złośliwy.
Przyjaciółki, skonstatowawszy rzecz tak ogólnie znaną, przeszły do kwestyj bieżących i dama o błękitnych okularach zapytała znowu:
— I gdzież on jest w tej chwili?
Zaimek on ściągał się widocznie nie do świata, ale do Wacława.
— Tam, tam jeszcze, w Jasionnej — wybuchnęła pani Julska. — Musiał się zająć pogrzebem i bronić ostatków mienia kobiety, która... która...
Tu szukała napróżno właściwego wyrażenia i nie mogąc go znaleźć, dodała:
— Która sama tego uczynić nie potrafi.
Taka mniej więcej scena odbyła się nietylko z niebieskiemi okularami, ale z wielkim czarnym kapeluszem à la Rembrandt, z rudawą peruczką i z wielu bardzo innemi. A przytem pani Julska umiała dla każdego robić stosowne waryanty i dodatki, mogące najlepiej trafić do przekonania osób, z któremi miała do czynienia. Regina nie miała serca: był to ogólnik, dający bardzo wiele do myślenia. Niedziw więc, że zaraz nazajutrz wszystkie przyjaciółki pani Julskiej fakt ten opatrzyły stosownymi komentarzami i miały tem większy powód podziwiać niewyczerpaną dobroć tej ostatniej, która wolała, by ją samą posądzano o mniej szlachetne pobudki w zerwaniu małżeństwa syna, zamiast rzucać szczęście syna na niepewną kartę, łącząc go z kobietą bez serca.
W tej nowej redakcyi zaszłych wypadków szczególniej ważne miejsce zajmował indult, wyrobiony przez panią Julską już po katastrofie majątkowej Jasiennickiego. Indult świadczył, że zamiast zrywać, chciała przeciwnie przyśpieszyć związek Wacława z Reginą, i że musiały być inne powody, które skłoniły ją, a raczej zmusiły do zerwania.
Powody te były z pewnością niezmiernej wagi, świat więc przyznał zgóry słuszność pani Julskiej i bez wahania przyjął redakcyą wypadków dla niej najkorzystniejszą. Bo i dlaczegóż miał inaczej postąpić?
W rzeczywistości sprawa toczyła się pomiędzy nieznaną dziewczyną, która spadła w otchłań sieroctwa i ubóstwa, a kobietą mającą stosunki i znaczenie, kobietą która pracowała całe życie na wyrobienie sobie stanowiska, która każdemu pożyteczną lub szkodliwą być mogła. Regina była daleko, a pani Julska blizko; Regina potrzebowała pomocy, pani Julska zaś udzielić jej mogła. W takich warunkach świat nie waha się nigdy i rozstrzyga zgóry na korzyść blizkich i potężnych daleko zawilsze i mniej jasne sprawy.
A przytem pani Julska miała jeszcze za sobą cały zastęp matek mających córki na wydaniu i wszystkie panny mogące rościć sobie mniej więcej uzasadnione pretensye do ręki Wacława; a zastęp ten był nietylko liczny, ale ruchliwy wymowny, zdolny zagłuszyć najwierniejszych przyjaciół Reginy, gdyby ich tylko posiadała. Ale przyjaciół nie miała ona wcale, ani zgoła nikogo, coby się za nią ujął. Pani Julska znalazła się poniekąd szlachetnie, zarzucając jej jedynie brak serca. Wszakże to nie czyniło jej istotnej ujmy. Mogła była wymyśleć łatwo jakibądź fakt krzywdzący jej dobrą sławę, a świat uwierzyłby w niego z równą łatwością. Na świecie każdy myśli naprzód o sobie i własnej obronie; dlatego to zwyczajnie krzywdzący zmuszeni są do krzywdy dołączać obmowę, ażeby samych siebie uniewinnić. Jest to rzecz dla ogółu tak prosta tak bijąca w oczy, iż chyba tylko bardzo naiwni dziwić się lub oburzać mogą podobnie codziennymi faktami. Bo czy dziwi się kto złoczyńcy, który przed sądem wypiera się swych czynów? W dziedzinie moralnej są czyny niepodpadające pod żadne prawodawstwa, a przecież ściągające naganę świata, i przed tym moralnym sądem ludzie bronią się, zwalając winę na kogo innego lub przeinaczając fakty. Zresztą jest to broń każdemu dostępna, walka w której zarówno zadaje się rany, jak ranionym bywa; jeśli zaś w niej na słabego spływa całym ciężarem odwieczne prawo vae victis, toć przecie tak dzieje się w każdej walce. Pani Julskiej służyć mogła jeszcze za tłumaczenie miłość macierzyńska; zresztą uczyniła ona to tylko, co czyni wielu bardzo ludzi, którzy jednak pomimo to posiadają szacunek powszechny.
Nieobecność syna trapiła ją niezmiernie. Jakie zobowiązanie mógł zaciągnąć przez ten czas? oto była troska, trapiąca ją we dnie i w nocy, oddalająca sen z jej powiek. A gdyby też poślubił Reginę? Na tę myśl dreszcze przechodziły ją od stóp do głowy. Indult wprawdzie sama miała w ręku, ale nie było rzeczą niepodobną wyrobić inny.
Regina uroczyście przysięgła, że nie zostanie żoną Wacława, dopóki nie zdoła zapewnić sobie przynajmniej nienależnego bytu; lecz o ile podobne marzenie wydawało się pani Julskiej szczytem niedorzeczności, o tyle nie brała ona na seryo dumnego postanowienia sieroty. W oddaniu pierścionka zaręczynowego widziała ona tylko zręczną scenę, nic więcej, zakończoną obmyśloną z góry interwencyą Wacława.
Pani Julska zbyt wiele odegrała w swojem życiu scen rozmaitych, by wierzyła w prawdę wypowiadanych uczuć i nie podejrzywała ukrytej myśli poza najprostszymi wyrazami. Niech będzie co chce, ludzie zawsze sądzą innych według siebie. Straciwszy majątek, Regina według jej przekonania straciła de facto prawo istnienia.
Często jednak ci, którym bliźni zaprzeczają tego prawa, naprzekór im istnieją i trwają. Pani Julska o tem wiedziała i dlatego to, gdy na trzeci dzień rano Wacław powrócił, powitała go z niezmierną radością, do której jednak mieszała się wielka trwoga. Domyślała się iż Wacław był u Teodozyi, a jakkolwiek ta kochała swego ciotecznego brata, przecież różnica poglądów starej panny sprawiała, że przekonanie to bynajmniej nie wpływało na uspokojenie pani Julskiej. Wiedziała, że źle pojęta miłość równa się w skutkach swoich nienawiści.
Siedziała właśnie w wygodnem poręczowem krześle, w pokoju o przyćmionem świetle, zajęta jakąś włóczkową robotą, która zostawiała myśli wszelką swobodę, kiedy stanął przed nią jedynak.
Pani Julska oczekiwała go w każdej chwili, za każdem pociągnięciem dzwonka wstrząsana dreszczem nadziei. Po wejściu jego jednak wzruszenie wybiło się rumieńcem na jej twarz bladą zwykle, a teraz tem bardziej zmęczoną przebytym niepokojem, czuła bowiem dobrze, iż owa szlachetność Wacława, stanowiąca w nim tak piękną stronę i tak cenny przymiot, miała w praktyce wielkie niedogodności.
Wzrok syna z niepokojem spoczął na matce, a przekonawszy się, że nie było powodu trwogi, zawołał z uczuciem nieopisanej ulgi:
— Mama zdrowa, dzięki Bogu!
Pani Julska westchnęła.
— Siły wzrastają w miarę potrzeby — odparła dyplomatycznie.
Nie pytała go ani dokąd jeździł, ani też gdzie się znajduje Regina; nie wznawiała tej drażliwej kwestyi, ani żadnej innej, oczekując cierpliwie, aż on sam mówić zacznie; wiedziała bowiem, że taka postawa zawsze daje powagę nad wrzącą młodością i doprowadza ją najprędziej do wypowiedzenia głębi myśli.
Nie przerachowała się też w tym względzie. Wacław przyzwyczajony wywnętrzać się przed matką i znajdować w niej zawsze pochwalne echo swoich myśli. Widząc się znowu w tym saloniku, w którym przepędził tyle godzin szczęśliwych na poufnej z matką rozmowie, zapomniał na chwilę o tem co zaszło i zajął zwykłe miejsce na nizkim taborecie obok fotelu matki. Można było sądzić, że znikły pomiędzy nim i wszelkie powody nieporozumienia, że tak jak dawniej tworzyli ową wzorową parę, stawianą jako ideał stosunku pomiędzy matką, a synem. Widząc go tak, pani Julska czuła się wzruszoną; ręce opadły jej na kolana.
Czas jakiś trwało milczenie, błogie i smutne zarazem, wśród którego zapominali oboje o wszystkiem co ich dzieliło.
— Mamo — odezwał się wreszcie Wacław.
Głos jego brzmiał stłumiony i drżący, jakby szukał drogi do matczynego serca.
Pani Julska odczuła w nim prośbę, więc zbrojąc się przeciw słabości, podniosła głowę spuszczoną i poruszyła znowu drutami, które wydały suchy i drażniący dźwięk, uderzając wzajem o siebie.
— Mamo — powtórzył z nagłą determinacyą syn — chciałbym z tobą pomówić.
Była panią siebie; żaden muskuł nic zadrgał na jej twarzy. Rzuciła mu tylko przelotne spojrzenie, którem dobadywać się zdawała głębi jego myśli.
— O czem? — spytała zwolna. — Zdaje mi się, Wacławie, że są przedmioty, któreśmy wyczerpali i do których wracalibyśmy daremnie.
— Ha! więc nie mówmy o tem — zawołał stłumionym gniewem — nie mówmy o rzeczy, która więcej niż wszystkie inne leży mi na sercu. Mówmy o mnie tylko.
Pani Julska zniosła ten wybuch z anielską rezygnacyą; przebaczyła go nawet kładąc na karb cierpienia, i odparła:
— Właśnie myślałam o tobie, Wacławie, o twojej przyszłości...
Zatrzymała się chwilę. On przeczuwał, że ta przyszłość nie będzie w zupełności po jego myśli, ale czekał co powie dalej.
Pani Julska położyła robotę na kolanach, wygładziła ją ręką i mówiła:
— Uważam, iż po tem wszystkiem co zaszło, byłoby najwłaściwiej, gdybyś wyjechał za granicę.
Wacław chciał coś mówić, ale ona skinęła żeby jej nie przerywał i ciągnęła dalej:
— Wiem żeś zawsze pragnął zwiedzieć Wschód, Grecyą i północną Afrykę. Byłam dotąd przeciwną tej podróży, uważałam ją za niebezpieczną, kosztowną, nadługo oddalającą cię odemnie. Teraz jednak możeby ci to rozrywkę przyniosło. Wybiera się w tę podróż kilka osób, pomiędzy któremi są twoi znajomi, a wspólnymi środkami przedsięwzięta byłaby ona możliwą. Poniosłabym chętnie wszystkie ofiary byle cię zadowolić.
Mówiła to cichym, urywanym głosem, patrząc na niego z niewypowiedzianą czułością.
Była chwila ciszy. Pani Julska mogła łudzić się myślą, że jedynak przyjmuje jej zamiary; ale on odparł poważnie, wstrząsając głową, jak człowiek który decyduje się przemówić stanowczo.
— Musimy się raz porozumieć co do przyszłości, mamo. Ja pozostałem narzeczonym Reginy i myślę jedynie o naszym wspólnym losie.
Nie odparła nic zrazu; ręce jej drżały. Zrozumiała, iż należy jej być stanowczą.
— Znasz — wyrzekła wreszcie — mój pogląd na to małżeństwo. Co do mnie, uważam je za zerwane, za niemożebne i nigdy na nie nie przystanę. Jesteś pełnoletni, możesz je zawrzeć bez mojej woli, ale wtedy obejdziesz się także i bez błogosławieństwa.
— Matko — zawołał, zrywając się z miejsca — zapominasz, że tu idzie o moje szczęście i więcej jeszcze niż o szczęście — o honor!
Spoglądała na niego oczyma pełnemi łez.
— Odkądże to — wyrzekła z głęboką boleścią — sądzisz, że szczęście twoje przestało być mojem szczęściem?
— A więc dobrze — zawołał — nie będę mówił o szczęściu mojem. Ty widzisz je w czem innem niż ja, nie będę przeto bronił go przeciw tobie. Ale gdybym nawet nie kochał Reginy, gdyby mi ona była zupełnie obojętną, jeszcze w obecnych okolicznościach prosta uczciwość wymaga, bym dotrzymał ubogiej zobowiązań zaciągniętych względem bogatej. Inaczej, pomyśl, co świat o tem powie?
Łamał ręce, wymawiając te słowa. Czuł się przygnieciony uczuciem wstydu, iż rzeczy podobne potrzebowały tłumaczenia, iż matka sama z siebie pojąć ich nie mogła, czy nie chciała.
Pani Julska powstała także, wzięła w swoje jego ręce i topiąc mu w oczach przeciągłe spojrzenie, zapytała:
— Czy sądzisz że twój honor, twoje dobre imię mniej mnie obchodzi, niż ciebie samego?
Było tyle głębokiej miłości i przekonania w tych słowach, że Wacław spuścił powieki.
— Powinnam dotyla pzzynajmniej posiadać twoję ufność, byś się nie lękał iż ja, co znam tak dokładnie świat i ludzi, poprowadzę cię na manowce — mówiła dalej z przejęciem.
— Dlaczegóż więc — zawołał porywcze — mówisz mi o wyjeździe?
— Dlatego, żeś wyjechać powinien, dlatego, że wiem, iż tylko zbyt niedoświadczone i drażliwe sumienie może się lękać podobnych zarzutów, bo świat, skoro mam mówić otwarcie, jest nieubłagany dla upadłych tylko, a ci co potrafią zręcznie sterować swoją nawę i wycofać ją z rozbicia, nigdy potępieni nie będą.
Spoglądał na nią chwilę z bolesnem zdziwieniem.
— Być może, iż takim jest świat — odparł dumnie — sprzeczać się o to nie będę. Mądrość jego jednak zbyt subtelną jest dla mnie i nie myślę jej być posłusznym.
Patrzyła na niego z dumą i miłością przez czas jakiś, gdy stał przed nią, pełen szlachetnego oburzenia.
— Wam młodym — wyrzekła wreszcie — zdaje się zawsze, iż potraficie wszystko ułożyć według woli swojej. Ale świat dla ciebie praw swoich nie przeinaczy. A ty... ty musisz mu być posłusznym, bo wierz mi, silniejsi i lepiej uzbrojeni od ciebie nie potrafili stawić mu czoła. Wacławie — dodała — czy kiedykolwiek byłam twoim chęciom przeciwną? czy zawsze nie miałam jedynie twojego szczęścia na celu? czy nie okupiłabym go kosztem największego poświęcenia? Dotąd nie żądałam od ciebie żadnej ofiary, ale dzisiaj zaklinam cię: usłuchaj mnie, nie opieraj się przy tem co być nie może. Tu chodzi o całą twoję przyszłość, tak piękną, jasną, bez troski, którą chcesz zmarnować niebacznie!
On pragnął ją uspokoić, a jednak uczynić tego nie mógł.
— Matko — zawołał — każdy po swojemu tę przyszłość pojmuje, a ja... ja... pozwól mi być szczęśliwym według mego serca i sumienia.
Zrozumiała, że w obecnej chwili wszystkie usiłowania, ażeby nawrócić go na swoję stronę, daremnemi były. Pani Julska umiała, gdy tedy zachodziła potrzeba, nakazać milczenie uczuciom i nadać im wzrot inny. Obecna chwila wymagała tego. To też otarła zwilżone oczy i wyrzekła po długiem milczeniu, w czasie którego syn śledził ją niespokojnym wzrokiem.
— W każdym razie projekta twoje na czas przynajmniej odłożone być muszą.
Mówiła to z tajonem drżeniem, któremu jednak nie pozwoliła wyrazić się w głosie.
Wacław milczał. Rzeczywiście zamiary jego musiały być odłożone; matka jego stwierdziła tylko fakt oddawna mu znany.
A ona mówiła mu dalej:
— Więc czasu tego zwłoki mógłbyś użyć na odbycie podróży...
Ale on nie dał jej dokończyć.
— Żartujesz chyba, mamo — zawołał. — Ja nie mam czasu na rozrywki i podróże, ja muszę myśleć o rzeczy ważniejszej, o środkach utrzymania rodziny.
Pani Julska zbladła i opuściła ręce. Więc on, jej syn, tak dumny, przywykły nosić głowę wysoko i nigdy jej nie ugiąć przed nikim, teraz miał być zmuszony pracować na chleb, a zatem znaleźć się w położeniu zależnem, ulegać, a wreszcie poznać z doświadczenia najbardziej gorzki wyraz ludzkiej mowy — prośbę!
Próbowała z kolei wszystkich środków, jakie były w jej mocy, ażeby nakłonić go na swoję stronę, ale wszystkie okazały się daremne. Nie pozostawało więc już, jak dać mu własną wolę i czekać aż sam pozna przykrości i trudy, od których uchronić go chciała. Zapewne wydadzą mu się one podwójnie gorzkie, z powodu że tak mało był do nich nagięty wychowaniem; zapewne środek ten będzie najskuteczniejszy.
Pani Julska znała świat nie według konwencyonalnych danych, ale praktycznie; wiedziała więc, że pomimo wszystkie piękne aksyomaty o pracy, która uszlachetnia, jak to głoszą arcy idealne romanse, podobne usiłowania zawsze pomniejszają w jego oczach człowieka i odejmują coś z wartości jaką daje nieznależność. Nie chciała więc tej krzywdy czynić jedynakowi swemu, czyli jak mówi przysłowie, znajdowała się pomiędzy młotem a kowadłem, bo było i tak źle i tak niedobrze.
Kiedy ważyła w ten sposób trudności, jakie ją otaczały, Wacław mówił dalej.
— Ty musisz dopomódz mi w tem, mamo. Dotąd życie moje było snem rozkosznym, lecz obudziły mnie z niego wypadki. Czas zacząć pracować poważnie. Doradź mi co mam czynić, przyjdź w pomoc swymi stosunkami.
Żądanie było postanowione wyraźnie i zmuszało ją niejako do kategorycznej odpowiedzi; nie należała jednak do rodzaju ludzi, których jakiebądź położenie zastaje nieprzygotowanymi. I w tym razie potrafiła znaleźć wybieg naprędce. Udała wielkie zdziwienie.
— Prawdziwie, Wacławie, — odparła — nie pomyślałam dotąd o czemś podobnem.
Było to kłamstwo. Przeciwnie, położenie syna stale jej myśl zajmowało. Wymawiając atoli te słowa, usta jej nie zadrgały, czoło się nie zachmurzyło. Spoglądała na niego ze zwykłą pogodą, pełną tylko smutku.
— Więc jesteśmy o niej razem — zawołał. — Wszak nie jesteśmy zupełnie pozbawieni środków, nieprawdaż, matko?
Pierwszy to raz Wacław stawiał jej podobne zapytanie. To też twarz jej wyraziła najwyższe zdumienie.
— Zkądże — wybuchnęła — mogło ci przyjść na myśl coś podobnego? Wiesz przecie, że nie posiadamy nic wcale, prócz mojej emerytury.
Zwykle pomiędzy nimi nie było mowy o kwestyach pieniężnych; Wacław jednak był przyzwyczajony do natychmiastowego spełniania wszelkich swych pragnień, choć wymagania jego zwykle zamykały się w obrębach możliwości. Posiadał tyle szlachetnej dumy i tak bardzo kochał matkę, iż nigdy nie przekroczył w wydatkach środków, jakich mu hojnie dostarczała. Zresztą przyzwyczajony był od dzieciństwa do pewnego umiarkowania, które stało mu się drugą naturą.
— To prawda — wyrzekł z zastanowieniem — A jednak apartament jaki dla nas przygotowywałaś...
— Apartament — przerwała mu z westchnieniem — niestety, wszystko w nim kupione było na kredyt. Rachowałam na posag Reginy...
Rzecz odnosiła się do przeszłości, a przecież zarumienił się, słysząc te słowa. Było w tym fakcie, zresztą bardzo powszednim, coś bardzo upokarzającego. Drażniła go myśl, iż zbytek, jakim pragniono otoczyć młodą małżonkę, ona sama zapłacić miała.
— Więc cóż poczniemy teraz? — pytał zafrasowany.
— Nie lękaj się — przerwała matka — Część tych sprzętów kupcy wezmą napowrót, a część spieniężę sama z małą stratą.
— A jakimże sposobem — zapytał po chwili — myślałaś dla mnie o kosztownej podróży?
— Zapominasz — zawołała — że to co mam tylko do ciebie należy. Ograniczyłabym własne wydatki, ograniczyła bez najmniejszej przykrości, pozbyła się zbytkowych przedmiotów.
Mówiła to z wylaniem i mówiła prawdę, przynajmniej po części. W ostatnich czasach, skoro małżeństwo Wacława zostało ułożone, puściła wodze wydatkom, a tym sposobem kapitał, jaki zaoszczędzić zdołała, zmniejszył się znacznie. Przeznaczonym on był na tę ważną chwilę i przeznaczeniu swemu zadość uczynił. Rzeczywiście jednak środki jej wyczerpały się niemal zupełnie.
— Więc pomyśl, mamo — mówił niezrażony Wacław — że ja nie mam nic, prócz dobrej woli do pracy i uczciwości. Słyszałem nieraz, że to także jest kapitałem i może dać miejsce odpowiednie, wymagające moralnych rękojmi.
Spojrzała na niego, ale już dawnym, nieprzejrzanym wzrokiem. Zapanowała stanowczo nad wzruszeniem i pozostawiając na boku serdeczne czynniki, postanowiła działać, jak to czyniła dotąd — rozumem.
— Zapewne — odparła po długiej chwili — jeśli będziesz pracował niezmordowanie, jeśli okażesz się pilnym i zdolnym, a przytem długiem, nieskazitelnem postępowaniem dasz rękojmię przyszłości; jeśli nadto potrzeby twoje nie będą zbyt wygórowane, możesz po wielu latach dostać miejsce kasyera w jakiej prywatnej instytucyi i pracując kilkanaście godzin dziennie, zarabiać jakie tysiąc rubli rocznie, ty, co zwykłeś dwa razy tyle wydawać na swoje potrzeby i przyjemności.
Mówiła to z rodzajem chłodnej obojętności, jakby nie chodziło o ukochanego syna, jakby postanowiła rozbierać rozważnie kwestyę niemającą nic z uczuciem wspólnego.
Cyfry wypowiedziane przez matkę sprawiły na nim piorunujące wrażenie.
— Jakto! po długich latach? — zawołał — Ja dopiero po długich latach mógłbym zyskać zaufanie?!
— Ubogi jest zawsze podejrzanym — odparła spokojnie.
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc zrazu znaczenia tych wyrazów.
— Jakto, ja, ja mógłbym być podejrzanym? — szepnął, a rumieniec oburzenia wystąpił mu na czoło. — Przecież znają mnie wszyscy.
— I cóż stąd? — odparła niewzruszona tym wybuchem. — Znają cię jako człowieka, którego środki są równoważne z położeniem. Pamiętaj, że położenie rządzi ludźmi i często zmienia ich z gruntu. Pomiędzy tymi, którym na niczem nie zbywa, przeniewierżenie się pieniężne należy do faktów wyjątkowych. Uspokój się — dodała, widząc, że Wacław słucha jej niecierpliwie — pomyśl, że to nie ja przemawiam w ten sposób, ale że będzie to prawdopodobnie myśl ludzi, którzyby chcieli dać ci zajęcie. Nowość zawodu, do jakiegobyś przystępował, stanowi najgorszą rekomendacyę, bo nikt nie wie z góry, czy się nagiąć stosownie potrafisz. A ty sam czy pewny jesteś, że podołasz drobiazgowej, nudnej, nieubłaganej robocie, że w każdej chwili potrafisz być panem myśli i uwagi swojej? Czy możesz ręczyć za siebie? bo ja tego nie śmiałabym uczynić.
Była długa chwila milczenia. Wacław przechadzał się po małym saloniku matki, zasłanym dywanami, aż wreszcie zatrzymał się przed nią.
— Powiedz lepiej, że nie chcesz mi dopomódz — zawołał, hamując z trudnością niecierpliwe uczucia.
— Mylisz się — odparła smutnie, ale ze zwykłą słodyczą. — Nie moja wina, jeśli słowa moje gorzkiemi ci się wydają. Mówię z tobą tak, jak mówiłabym z każdym innym, szukającym u mnie protekcyi.
— A więc dobrze, ja sam o swojej przyszłości myśleć będę!
Skłoniła smutnie głowę. Nie było w niej znać gniewu żadnego za tę szorstką odpowiedź, tylko serdeczne pełne litości współczucie.
— Ha! — szepnęła — obym się omyliła, a tyś był szczęśliwym!
Te łagodne słowa wzbudziły w nim wyrzuty sumienia. Pochwycił ręce matki i całować je zaczął. Oddawała je martwo uściskom jego, ale o nic nie pytała; snadź nie miała nadziei, by usiłowania jego odniosły skutek, a lękała się, że może być posądzona o złą wolę.
On też nie był usposobionym do zwierzeń i oddalił się szybko, jakby pilno mu było w czyn zamienić zamiary.
Pani Julska patrzyła za nim długą chwilę, dopóki nie zniknął jej z oczu. Ręce jej zaplecione spoczywały spokojnie na kolanach, a usta wyszeptały tylko:
— Ha! niech spróbuje!
Wacław miał już usnuty projekt jakiś z którym wychodził od matki. Zamknął się w swoim pokoju i pracował pilnie nad czemś przez dni parę. Przez ten czas tylko w godzinach obiadu lub herbaty widywał matkę, rano zaś nawet śniadanie kazał do siebie przynosić.
W chwilach, które z konieczności spędzili razem, panował rodzaj rozejmu. Każde z nich unikało starannie drażliwych kwestyj i tego wszystkiego, co z niemi związek mieć mogło. Mówili o pogodzie, o potocznych wydarzeniach, ale rozmowa podobna, do której nie byli nawykli oboje, rwała się co chwila, świadcząc o przymusie obustronnym.
Wówczas pani Julska wzdychała cicho i spoglądała żałośnie na pięknego jedynaka. On zaś był milczący, często w jakiemś gorączkowem usposobieniu; naprzemian miał wyraz radosny, jak gdyby pewnym był jakiegoś wielkiego tryumfu, to znów ponury i roztargniony, nie słyszał słów do siebie zwróconych.
Pani Julska znosiła to nierówne usposobienie z anielską cierpliwością i czekała, co z tego wypadnie dalej. Ukradkiem jednak śledziła syna. ale czyniła to tak zręcznie, że nie mógł się domyślać nadzoru, jaki nad nim rozciągnęła.
Aż wreszcie dnia jednego praca Wacława musiała być ukończoną, gdyż zaraz po obiedzie wyszedł pospiesznie i skierował się prosto do jednej z większych cukierni, posiadającej obszerny lokal.
W jednym z bocznych pokoi zbierali się tam zwykle o pewnych godzinach ludzie znający się dobrze między sobą, co nadawało zgromadzeniu charakter niemal prywatny. Schodzili się tutaj młodzi literaci, artyści, dziennikarze i kilku przedstawicieli czysto światowej młodzieży, którzy byli z nimi w stosunkach. Do tych ostatnich należał Wacław, bo jakkolwiek drukował parę razy ulotne wiersze lub subtelne nowele, były to prace czysto dyletanckie i nie nadały mu jeszcze prawa obywatelstwa w literaturze. Żywy, wykształcony, będąc panem swojego czasu, lubił tu spędzać czasem poobiednią godzinkę i pogawędzić z ludźmi, których wyjątkowo tylko spotykał w niektórych salonach. I jego też lubiono tutaj, a szczególniej był w dobrych stosunkach z panem Edwardem, młodym i wesołym chłopcem, pracującym w redakcyi jednego z większych dzienników, oraz z panem Adamem, który, chociaż nie posiadał tak określonego stanowiska, przecież miał znane nazwisko i znaczenie w wielu pismach.
Dawno bardzo nie widziano tutaj Wacława; mimo to jednak gdy wszedł, nikt go nie zapytał czemu się tu nie pokazywał, bo charakterystyką tego świata było nie troskać się zbytecznie o bliźniego. Ten i ów powitał go przyjaźnie i rozmowa toczyła się dalej pomiędzy zgromadzonymi.
Wacław usiadł o ile mógł najbliżej pana Edwarda, kazał sobie dać czarną kawę, zapalił cygaro i poczęstował dziennikarza najlepszem jakie posiadał.
Rozmowa była bardzo zajmująca, poruszała wszystkie bieżące przedmioty, przeskakiwała z jednego na drugi. Wacław byłby niezawodnie w każdej innej chwili słuchał jej z przyjemnością i dorzucił swoje słówko, teraz jednak widocznie myślał o czemś innem. Parę razy zbliżał się do pana Edwarda, jakgdyby miał mu coś ważnego do powiedzenia, ale zawsze przeszkodził mu jakiś wybuch ogólnego śmiechu, spowodowany konceptem czyim, lub żywsze starcie zdań, albo wreszcie zatrzymywał się sam, bez widocznego powodu. Im bardziej przedłużało się to położenie, tem stawało się przykrzejszem dla Wacława. Patrzył w oczy swego dobrego znajomego, którego do tej pory nazywał w duchu przyjacielem; teraz jednak zdawał się ważyć tę mniemaną przyjaźń na szali rozwagi, a im więcej myślał, tem mniej na nią rachował.
Było to uczucie nie wytłumaczone, niemal instyktowne, bo pan Edward, jasny blendyn, o delikatnych rysach, złotawej brodzie i spojrzeniu które można było nazwać przebiegłem, spoglądał na niego z bardzo przyjaznym uśmiechem, puszczał swobodnie kółka dymu z wybornego cygara, jakiem poczęstował go Wacław i nic zgoła w obejściu jego o ubytku przyjaźni świadczyć nie mogło.
Trwało to czas jakiś, upływały minuty i kwadranse. Nadchodziła godzina, w której zgromadzenie rozchodzić się przywykło. Ten i ów wziął już za kapelusz, gdy wreszcie Wacław zdecydował się przemówić. Przysunął swoje krzesło do sofki, na której siedział dziennikarz.
— Chciałbym... — wyrzekł.
Urwał nagle; gardło jego było suche i ściśnięte, czuł, że słowa w niem więzły.
Edward uprzejmie pochylił się ku niemu, czekając co dalej powie.
— Chciałbym — wykrztusił Wacław, któremu rumieńce wystąpiły na czoło — chciałbym powiedzieć ci słów parę.
Wstęp to był niezręczny. Edward spojrzał zdziwiony na Wacława, który nigdy niezręcznym nie był, lecz przeciwnie, posiadał w najwyższym stopniu łatwość światowego obejścia. Jednak nie dał poznać tego po sobie.
— I owszem, mówmy — odparł ze wzrastającą uprzejmością.
— Chciałbym — powtórzył Wacław, któremu znaleźć dalsze słowa zdawało sie niepodobieństwem.
I namyśliwszy się chwilę, rzucił nagle wszelkie omówienia.
— Napisałem nowelę — wyrzekł odrazu.
Pan Edward słysząc to, przybrał w tej chwili pobłażającą minę, jaką miewają czasami starsi dla wybryków dziecinnych. Tłumaczył on sobie wahanie się Wacława nieśmiałością autorską i dlatego nie stracił wcale przyjaznego wyrazu.
— Nowelę? — powtórzył z uśmiechem — nowelę? Trzeba to będzie zobaczyć. Drukowałeś już coś podobno pod jakimś pseudonimem, nieprawdaż? Życzyłbyś sobie zapewne umieścić ją w naszym odcinku?
— Tak, chciałbym tego bardzo — mówił Wacław, przychodząc trochę do siebie.
Edward gładził brodę, milcząc przez chwilę, z całą powagą, jaką daje położenie.
— No, bądź spokojny — powtórzył — zobaczymy, czy się coś z tego da zrobić.
Cygaro Edwarda było już wypalone; Wacław podał mu drugie z eleganckiej szyldkretowej cygarnicy i Edward łaskawie przyjąć je raczył. Nie zapytał jednak ani o treść noweli, ani o jej rozmiary; widocznie rzecz ta nie obchodziła go wcale, także nie wyobrażał sobie, by nowela Wacława miała jakąkolwiek wartość. Mógł wprawdzie umieścić ją przez swoją wysoką protekcyę w odcinku dziennika, którego był współpracownikiem, ale jedynie jako dowód szczególnej łaski, boć przecie wiadomo, że nie same arcydzieła umieszczają się w odcinkach, że publiczność jest pobłażająca, a często i dobra do tego stopnia, że zadowala się najczystszą plewą.
— No, no — mówił dalej — czy naprawdę masz literacką żyłkę, czy też opisałeś tylko jaką osobistą przygodę?
— Ależ nie — przeczył energicznie Wacław.
— Dlaczegóżbyś pisał w takim razie? — ciągnął zawsze uśmiechniony przyjaźnie protektor.
— Dlaczego? — powtórzył gorączkowo młody człowiek — Chcesz wiedzieć, więc powiem ci. Położenie moje się zmieniło, potrzebuję zarobku i myślałem...
Zatrzymał się nagle, uderzony zmianą twarzy dziennikarza. Skoro wspomniał o noweli, twarz ta z koleżańskiej stała się protekcyjną, choć zawsze przyjazną, teraz zaś w miarę jak mówił Wacław, znikał z niej przyjazny wyraz, a natomiast występowała urzędowa sztywność, jakiś odstręczający chłód, którego dotąd nigdy na niej nie dostrzegł.
— Aaa... — wyrzekł przeciągle.
Nawet zapomocą różnorodnych muzycznych tonów byłoby niepodobieństwem oddać stopniowania, jakie zawierała najniewinniejsza z pozoru samogłoska, od której zaczyna się abecadło. Brzmiało w niej zrazu zdziwienie, potem pewien niepokój, jaki ogarnia człowieka, skoro spostrzeże, iż był bliskim popełnienia bardzo nierozważnego kroku, potem oburzenie dochodzące do gniewu, a wreszcie szyderstwo, dotkliwe i bolesne szyderstwo.
Owo aaa! które wyszło z ust jego, równało się naprzykład takiej przemowie:
— Jakto! ty, niepowołany, nienamaszczony farbą drukarską, ty, który z pewnością nie masz ani talentu, ani wiadomości potrzebnych, ty bierzesz się do pióra i to jeszcze nie z czystego amatorstwa, co byłoby rzeczą mniejszej wagi, ale dla zarobku? Podszedłeś niegodnie moją dobrą wiarę. Uważałem cię za człowieka niezależnego, zamożnego, którego znajomość mogła mi być w danym razie pożyteczną, a tymczasem to ty potrzebujesz mojej protekcyi. Jak to pozorom dowierzać nie można!...
Że jednak owo przeciągłe a nie było w istocie swojej odpowiedzią na zwierzenie Wacława, Edward uznał za stosowne dać mu inne.
— Jakto! — zapytał już zupełnie zgóry, z odcieniem najwyższego podziwu — chciałbyś żyć z pióra? Sądzisz więc, że to rzecz łatwa, że to każdy potrafi?
Wacław wierzył dotąd przysłowiu, że święci garnków nie lepią, ale spojrzenie Edwarda przekonywało go dowodnie, że się mylił, a nawet o tem, że on, Edward, ulepiony był zupełnie z innej gliny, niż reszta śmiertelników.
— Ja nie wiem — wyrzekł mimowolnie zmieszany — nie wiem czy mam talent. Przedtem „drukowano mnie“ i chwalono, sądziłem więc, że przy wprawie, pracy...
— Wszystko się zdaje łatwem — przerwał szyderczo Edward — kiedy kto nie pojmuje zadania, jakiego się dotyka. Dziennikarstwo, to najwyższa potęga dziewiętnastego wieku; od nas zależą losy narodów i pojedyńczych jednostek, my tworzymy i burzymy sławy, my dajemy powodzenie, lub wtrącamy w przepaść zapomnienia; od nas zawisł los każdego, fortuna, dobre imię, my stoimy na straży obyczaju, bronimy ołtarza, wytwarzamy idee, budujemy świat nowy i nazywamy się milion, bo w naszych rękach leży przekonanie mas.
Logicznem zakończeniem tej mowy było zapytanie: I czemże ty jesteś, ty marny prochu, żeby się z nami równać? Dziennikarz nie wypowiedział go jednak, ale tkwiło ono wyraźnie w jego spojrzeniu, zwróconem z wyrazem świadomej siebie wyższości na Wacława.
— Mój Boże! — zawołał — ja nie mam tak wysokich zamiarów... Chciał powiedzieć, że choćby nawet nie posiadał wybitnego talentu, to w dziennikarstwie pełno jest mniej ważnych robót, które zwyczajni jak on ludzie wykonywać mogą; ale pan Edward, bo teraz w myśli nawet własnej nie śmiał go nazywać wprost Edwardem, przerwał mu znowu ze wzrastającym zapałem:
— Przeciwnie, zamiary także mieć potrzeba, inaczej zniża się tę moralną władzę, do której powołani jesteśmy. Trzeba się czuć na jej wysokości, trzeba pamiętać, że jesteśmy rycerzami naszej epoki, wielkim zakonem, walczącym w imię idei.
Na tak wzniosły frazes należało tylko schylić czoło i umilknąć. Tak też uczynił Wacław, a dziennikarz strząsnął z pogardą popiół ze swego cygara, wziął kapelusz i niepytając więcej o nowelę, do której umieszczenia widocznie stracił wszelką ochotę, pożegnał go wyniosłem skinieniem głowy, które tylko zapomocą wielkiej dozy dobrej woli można było uważać za ukłon, i majestatycznym krokiem wyszedł z cukierni.
Biedny autor, niezmiernie zmieszany, pozostał na miejscu, rozmyślając nad całem zdarzeniem. Było ono dla niego zdumiewającem. Człowiek którego znał dobrze, z którym od lat kilku był w najlepszych stosunkach, któremu niejedną towarzyską przysługę wyświadczył, nagle w jego oczach przetworzył się do niepoznania i obszedł się z nim jak ze szkolnym żakiem, nie raczywszy nawet rzucić okiem na jego pracę i przekonać się, czy w samej rzeczy żadnej nie ma wartości.
Głębiej szperając w swojej pamięci, byłby sobie przypomniał, jak tenże sam pan Edward nieraz, słuchając jego rozmowy i dowcipów, których za dobrych czasów nigdy nie brakło, mówił zachęcająco: „Napisz z tego humoreskę,“ albo też: „wyborny z ciebie byłby fejletonista, próbuj sił swoich.“
Kiedy wreszcie Wacław przyszedł do siebie i obejrzał się w około, towarzystwo się rozpierzchło i był prawie sam jeden. Podniósł się powoli i oddalił się także. W tej chwili, jak powiada poeta, skorzystał trochę, trochę dojrzał.
Dojrzałość ta jednak nie dochodziła do miary doświadczenia, gdyż nie rozumiał wcale tego, co go spotkało. Wystąpienie pana Edwarda miało dla niego znaczenie dachówki spadającej mu na głowę, ale przyczyna była rzeczą przechodzącą jego pojęcie.
To też wszystkie górne wysłuchane frazesy nie wpłynęły na jego zamiary. Pan Edward przecież nie był jedynym człowiekiem, pod którego opiekuńcze skrzydła mógł się dostać, ani dziennik w którym pracował jedynym dziennikiem. Więc, jak człowiek uderzony dachówką, nie zważając na ból doznany, strząsnął z siebie pył jaki na niego rzuciła i szedł dalej, niezrażony, drogą jaką iść zamierzał.
Zastanowił się przez chwilę, do kogoby się udać, i postanowił pójść do pana Oktawiusza, którego właśnie w cukierni wśród zgromadzenia artystyczno-literackiego nie zastał.
Pan Oktawiusz zajmował w jednym z eleganckich domów, w nowowznoszącej się dzielnicy, maleńkie, ale ślicznie urządzone kawalerskie mieszkanie.
Był to człowiek około lat trzydziestu, z zaokrąglonym podbrudkiem i mięsistemi wargami, które świadczyły o zamiłowaniu w dobrem życiu i skłonności do sabarytyzmu.
Siedział on w oknie otwartem na ogród, w kołyszącym się fotelu, a ponieważ było gorąco, zapijał limonadę z lodem, przerzucając jakieś dzieło, z którego miał pisać sprawozdanie.
Z powodu gorąca pulchne jego kształty okrywał zarzucony szlafrok z lekkiego materyału.
Gdy tak wygodnie spoczywał przed biurkiem zastawionem wytwornymi gracikami, gdy oczy jego błądziły po pięknych rycinach i fotografiach, zdobiących ściany, mógł służyć bezpiecznie za okaz zadowolonego dobrobytu.
Widząc wchodzącego Wacława, nie ruszył się zmiejsca, tylko wyciągnął do niego rękę przyjaźnie.
— Czy nie przeszkadzam? — spytał nowo przybyły.
— Ależ nie, nie, przeciwnie — mówił pan Oktawiusz, rad w duszy, że mu ktoś przerywał robotę, tembardziej, że lubił Wacława, który nikomu nie stanął na drodze, każdemu starał się być pożytecznym i przyjemnym.
Wskazał mu miejsce naprzeciw siebie, z drugiej strony biurka, i rozpoczął rozmowę o potocznych sprawach, która szła gładko dopóki nowoprzybyły nie wyrzekł:
— Przyszedłem do pana w interesie.
Pan Oktawiusz interesów nie lubił, to też uśmiechnięta twarz jego przedłużyła się nieznacznie, chociaż interesa jakie mógł mieć Wacław nie były zapewne wcale przykrymi. Co najwyżej chodzić mogło o jaką zabawę, spacer lub piknik. Ale sam wyraz miał dla niego coś rażącego.
— No, cóż to takiego? — zapytał.
Ucho Wacława, które zaczęło nabierać wprawy w subtelnem odróżnianiu odcieni głosu, zostało zaniepokojone tonem tego pytania. Przecież mówił dalej:
— Znając pańskie stosunki, powagę literacką, wpływy w rozmaitych pismach, a nadewszystko talent, udaję się do pana...
Wmiarę jak mówił, rozpogadzała się twarz pana Oktawiusza, bo pochwałę własną miło jest zawsze usłyszyć, zwłaszcza gdy wypowiedzianą jest przez tak bezinteresowne usta.
— Tak... tak... — przerwał — mam niejakie wpływy. O cóż to chodzi?
To właśnie najtrudniej było wypowiedzieć Wacławowi; przecież, zachęcony tym wstępem, zaczął nieśmiało:
— Mam tutaj małą próbę mego pióra.
— Aha! znalazłeś pan czas na to? Ładnie, bardzo ładnie! Jak to szlachetne zajęcie.
— Chciałbym zasięgnąć rady, czy warto ją gdzie umieścić.
— Będzie to może trudno, przecież coś da się zrobić — mówił dalej pan Oktawiusz. — Zostaw to pan, zobaczymy.
— Chodzi mi o to bardzo — tłumaczył się Wacław.
— Ależ rozumiem, rozumiem. Pierwsze próby pióra, to tak jak pierwsza miłość.
Słowo to, rzucone przypadkiem, dodało odwagi Wacławowi; wspomniał na Reginę, na przyszłość jaką zdobyć musiał dla siebie i dla niej, więc mówił już śmielej:
— Nie o samą autorską miłość własną mi idzie.
— Więc o cóż? — zapytał dobrodusznie pan Oktawiusz.
Potrzebuję znaleść sobie chlebodajne zajęcie; przyznawano mi trochę zdolności, więc chciałbym spróbować, czy nie uda mi się spożytkować ich w literaturze...
Zatrzymał się nagle, bo na twarzy pana Oktawiusza zauważył zmianę, podobną do tej, jaką widział u pana Edwarda. Za każdym słyszanem głosem twarz ta się przeciągała, wesołe, okrągłe oczka nabierały powagi i stawały się surowemi.
Chlebodajnego— Chlebodajnego zajęcia — zawołał wreszcie — pan chcesz szukać go w literaturze?
I mówiąc to, piorunował Wacława, spojrzeniem, niby sprawiedliwy sędzia winowajcę przyznającego się do przystępstwa.
— Tylu ludzi z niej żyje — odparł naiwnie młody człowiek, nie pojmując wcale gdzie znajdowała się istota przestępstwa — iż zdawało mi się...
Ale pan Oktawiusz nie chciał zostawić mu wątpliwości pod tym względem, dlatego przerwał gwałtownie:
— Tu właśnie leży nieszczęście naszego czasu.
— Nieszczęście? — powtórzył przestraszony Wacław.
— Tak jest, nieszczęście; kapłaństwo sztuki poszło w poniewierkę...
I na ten temat wypowiedział świetną mowę, pełną kwiecistych zwrotów, patetycznych wykrzykników i głębokich westchnień za owemi błogimi czasami, w których poeci żyli wprawdzie na poddaszach, karmili się suchym chlebem, ogrzewali zapałem, ale za to tworzyli arcydzieła.
Wacław słuchał go zdumiony, niebardzo rozumiejąc powodu tej wymownej burzy, przeciw której można było znaleść wiele przekonywających argumentów i nie tykając nawet takich kolosów jak Szekspir, wyliczyć wielu znakomitych ludzi, którym geniusz nie przeszkodził myśleć o materyalnych warunkach bytu, w końcu zaś zapytać samego pana Oktawiusza, dlaczego nie wynosi się na poddasze i nie zapełnia darmo swemi arcydziełami szpalt dzienników, w których jest współpracownikiem. Ale ta myśl nie przyszła mu do głowy, a choćby i przyszła, nie byłby jej wypowiedział, bo i na cóżby się to przydało?
On słuchał i dziwił się. Dlaczego jego zamiary i szukanie pracy na tem polu miało być gorszem od pracy tylu innych, którzy, nie roszcząc sobie prawa do wielkich zasług, nie sądząc się geniuszami wcale, potrafili jednak stać się pożytecznymi?
Ale kiedy pan Oktawiusz wpadł w zapał i zaczął piorunować na zepsucie wieku, nie było już na to żadnej rady, bo w podobnej chwili słuchał tylko samego siebie, a każdy głos opozycyjny podniecał jego krasomóstwo.
Wacław wiedział to z doświadczenia. Wiedział także, iż nowela jego z tego powodu zgóry musiała być potępioną; więc napróżno nie wydobywał jej z ukrycia, a skoro wśród burzy jaką nieświadomie wywołał zdołał pochwycić jakąś spokojniejszą chwilę, pożegnał się i wyszedł, niewstrzymywany wcale przez pana domu, który wyczerpawszy swój zapas mrożonego napoju, wołał na służącego, by mu drugą szklankę sporządził, i kołysał się dalej w swoim fotelu, rozmyślając zapewne o owych arkadyjskich czasach literatury, kiedy natchnienie nie mogło być spożytkowane choćby na nabycie najsuchszego kawałka chleba i kiedy jej adepci tworzyli arcydzieła na poddaszach.
Rozmyślania Wacława, gdy wyszedł z eleganckiego sanktuarium Oktawiusza, były innej natury. Niepowodzenie dwukrotne zadziwiło go, lubo nie odebrało mu jeszcze w zupełności zaufania we własne siły i w możność ich zużytkowania. Zdrowa logika, nieobałamucona sztucznemi rozumowaniami, mówiła mu, że trafił na jakieś wyjątkowe usposobienia swoich pseudo-przyjaciół, bo nie pojmował bynajmniej, o co im właściwie chodziło. Pomimo to powrócił do domu nierad z siebie i drugich, jak zwykle bywa, gdy komuś coś się nie uda.
Miał on jednak pewną dozę wytrwałości w charakterze i ta budziła się w nim pod naciskiem potrzeby. Uzbroił się przeciw obojętności, a więcej jeszcze przeciw buntom własnej natury, bo nienawykły do występywania w roli zarobkującego, z trudnością nagiąć się do niej potrafił i rozpoczął znaną dobrze przez autorów wędrówkę z rękopisem po redakcyach.
Słowa więzły mu w gardle, głos odmawiał posłuszeństwa, gdy przychodziło mu, powtarzać, jaki interes go sprowadzał. Dzięki stanowisku jakie w świecie zajmował i przelotnej znajomości, spotykał się zwykle z grzecznym uśmiechem redaktora, który miał zawsze pełne biurko wybornych powieści i artykułów i drugie tyle pozamawianych u najznakomitszych autorów, oraz mnóstwo współpracowników.
Po dwóch dniach wędrówek, zupełnie bezskutecznych, ostatecznie zniechęcony wychodził z redakcyi codziennego pisma, na którą najwięcej rachował. Tam już był śmiałym, niemal natarczywym, prosił bowiem redaktora o powierzenie mu jakiego tłumaczenia, lecz i to nawet odmówionem zostało.
Teraz zadawał sobie pytanie, kto właściwie zapełnia owe łamy kilkudziesięciu pism, w których mieści się przecież tyle oryginalnych i tłumaczonych utworów, kiedy ci wszyscy co dzierżą pod tym względem berło, nie raczyli nawet zajrzeć do rękopisu autora i osądzić czy wart druku.
Pytanie to miało znaleść rozwiązanie niebawem. Wychodząc z tej ostatniej redakcyi, Wacław spotkał się oko w oko z jednym swoich dawnych kolegów, z którym siadywał razem na szkolnej ławce. Później Wacław poszedł do uniwersytetu, do którego ten kolega nie uczęszczał; nie stracił go przecież z oczu, bo na ulicy, teatrze, spacerach, jeśli nie na towarzyskim spotykali się nieustannie.
Antoni, pospolicie znany Antosiem, był to człowiek bez majątku, bardzo średnich zdolności, którego nazwisko od pewnego czasu nabrało rozgłosu, a położenie materyalne zdawało się nic nie zostawiać do życzenia.
Z wyrazem zadowolenia i spokoju, jaki daje pewny grunt pod nogami, wchodził on w progi redakcyi, z której właśnie wychodził Wacław.
— A ty co u nas robisz? — zapytał go bez ogródki.
U nas... ten wyraz uderzył Wacława.
— Jakto u was? — zapytał.
— No tak, w naszej redakcyi.
A widząc, że Wacław mu nie odpowiada, ciągnął dalej:
— Pracuję od lat kilku i między nami mówiąc, wiele bardzo rubryk zapełniam, a jak widzisz, nieźle mi się dzieje.
Wiec Antoś, poczciwy Antoś, który mógł być najlepszym chłopcem w świecie, ale z pewnością prochu nie wymyślił, Antoś, który zaledwie zdołał skończyć szkoły i nie posiadał ani wyższego wykształcenia, ani znajomości obcych języków — Antoś był jednym z głównych współpracowników pisma, którego łamy zamykały się przed nim z góry! Było tu coś niepojętego, a przynajmniej przechodzącego zupełnie jego wyobrażenia o rzeczywistości, tembardziej teraz, gdy snuły się wśród nich ciągłe wzniosłe definicye pana Edwarda o rycerzach ducha, o zakonie idei, lub poetyczne westchnienie pana Oktawiusza do arcydzieł pisanych o głodzie i chłodzie na poddaszu.
Patrzył on szeroko otwartemi oczami na Antosia, na jego pulchną i uczciwą twarz, pełną wewnętrznego zadowolenia, na pospolite rysy, które niczem nie przypominały tych wzniosłych ideałów.
Zdziwienie musiało wymalować się bardzo wyraźnie na jego twarzy, bo Antoś, niebył domyślny z natury, zapytał:
— Cóż cię w tem tak dziwi? Czy nie wiedziałeś o moich zajęciach? Prawda, żyłeś w innym świecie.
Rzeczywiście do tej chwili Wacław nie pomyślał wcale o szkolnym koledze, inaczej byłby się do niego udał; teraz jednak skorzystał z tego spotkania i opowiedział mu w krótkich słowach swoje przygody.
Antoś słuchał go z uśmiechem, a nawet przyznać trzeba, ze uśmiech ten podobnym był bardzo do szyderstwa.
Rozmawiając, weszli do Saskiego ogrodu, który był prawie pusty o tej porze, i usiedli na jednej z osamotnionych ławek.
— Wytłumacz mi wreszcie to, co mnie spotkało — kończył Wacław — bo przysięgam, że ja tego rozumieć nie mogę.
Antoś uśmiechał się ciągle.
— Hm! — wyrzekł przez zęby — byłeś zawsze mędrszym odemnie, a nie pojmujesz tak prostej rzeczy.
— Nie pojmuję! Co oni mogli mieć przeciwko mnie?
— Nie mieli nic, nic wcale, tyle tylko, co przeciw pierwszemu lepszemu, któryby tak jak ty postępował.
— Ale cóż ja takiego zrobiłem?
— Nie zrobiłeś nic, tylko widzisz, przyzwyczaiłeś się wszędzie wchodzić frontowemi drzwiami.
— Frontowemi dźwiami? powtórzył machinalnie.
— No tak, wiesz przecie, że prawie wszystkie mieszkania mają drzwi kuchenne, któremi zwykle wchodzą interesanci. W życiu dzieje się tak samo: często gdy pierwsze są szczelnie zamknięte, te drugie otwierają się na oścież. Nic nie zbudujesz, jeśli się niemi wchodzić nie nauczysz.
— Jakto? — zawołał zapłoniony Wacław.
— Och! nie oburzaj się, niema tu przecież nic złego... nic hańbiącego. Drzwi kuchenne wprawdzie nie bywają zwykle tak czyste jak frontowe, przecież można chodzić niemi, nie walając sobie rąk ni pióra.
Mówił to z uczciwą dumą, która mu rozjaśniła pospolite rysy i uczyniła je sympatycznemi. Można było przysiądz, że takie było jego prawdziwe przekonanie.
Wacław jednak słuchał go zdumiony i przerażony razem. Kuchenne schody, tylne wejścia, jeśli nie były rzeczą brudną, przecież czyniły wrażenie wstrętne, stwierdziły niejako dotykalne zniżenie stopnia w hierarchii społecznej. Miał nawyknienia niepodległości, z któremi dzisiejsze położenie przestało być w harmonii, nie objął go jeszcze we wszystkich szczegółach, nie nawykł do zmian, jakie ono we wszystkich stosunkach zaprowadzić miało. Poczynał się dla niego nowicyat ciężki i nie ze wszystkiem zrozumiały; miał się odtąd spotykać oko w oko z poniżeniem, a kto wie, może z pokusą. Tylne wejścia, o których wspominał mu z takim naciskiem Antoś, mogły być rozmaitego rodzaju. Postanowił jednak wysłuchać go do końca. Są sumienia nie równej drażliwości: to co jednemu wydaje się godziwem, drugi zmuszony jest odrzucić z pogardą. Życie i położenie zaciera nieraz pod tym względem poczucie delikatnych odcieni.
— Więc cóż ja mam uczynić? — zapytał.
Antoś popatrzył na niego przez chwilę.
— Widzisz wyrzekł — położenie twoje gorszem jest, niż każdego innego.
— Dlaczego zapytał, podnosząc dumnie głowę, jakby gotował się spotkać z jakiśm niezasłużonym zarzutem.
Był rozdrażniony w najwyższym stopniu i rozdrażnienie to, kipiące w nim od dni kilku, gotów był wylać na Antosia, najniewinniejszego w tem wszystkiem. Ale spotkał tak plastycznie uśmiechnioną twarz i wyraz tak dobrodusznie przyjazny, iż gorzkie słowa zatrzymały mu się na ustach.
— Dlaczego? — powtórzył praktyczny dziennikarz — ot właśnie dlatego, że mi to pytanie zadajesz. Kto inny zrozumiałby to odrazu.
— Mów wyraźniej; nie umiem rozwiązywać zagadek.
— Nie jest to, niestety, żadna zagadka. Nie jesteś pierwszym lepszym, zna cię całe miasto, a przynajmniej tak zwane towarzystwo, nie chcianoby więc cię obrazić, dając zbyt niską cenę, ani też powierzyć ci roboty powszedniej; słowem uważają cię jako gościa, nie jako interesanta. Co innego gdybyś traktował literaturę po dyletancku i kiedy niekiedy, jak dotąd, bezinteresownie rzucał jaki utworek. Drukowanoby go wówczas, niezbyt bacząc na wartość, gdyż nosiłby pewną woń świeżości pióra, nienawykłego do literackiej roboty, i interesowałby towarzystwo do ktorego należysz... a wreszcie byłoby to zawsze oszczędnością, bo podobne rzeczy drukują się bezpłatnie. Co innego znów gdybyś miał wybitny talent; a o tem powątpiewają, bo talent nie czeka okoliczności. Jest to potęga, która dopomina się użycia i jak oliwa wydobywa się na wierzch.
— Ależ nikt przecie nie przeczytał mojego utworu.
— Utwory, tak jak ludzi, sądzi się najczęściej według okoliczności, a pozwól sobie powiedzieć, że twój wystąpił w najgorszych.
— Dlaczego.
— Znowu dlaczego! Ale to tłumaczenia nie potrzebuje; nie trzeba było mówić zgóry, iż szukasz na tej drodze chleba.
— Kiedy tak jest.
Tu już Antoś miał usta pełne śmiechu.
— Czy nie znasz francuskiego przysłowia, które ostrzega, że nie każdą prawdę mówić należy?
Wacław patrzał na niego takim wzrokiem, iż można było przysiądz, że pomimo tych objaśnień, nic a nic nie rozumie o co chodzi.
— Czyż nie wiesz, iż najgorszą polityką jest przyznać się ludziom, że ich potrzebujemy?
— Ależ przeciwnie, gdyby mnie kto uczynił podobne zwierzenie...
— Pomógłbyś mu całem swem poczciwem sercem — kończył Antoś...
— Naturalnie.
Antoś wziął jego obie ręce i wyrzekł:
— Mój dobry Wacławie, jeśli będziesz ludzi sądził według siebie, to ręczę ci, nie zajdziesz daleko.
— Przecież ja...
— Będziesz mi przeczył, inaczej nie byłbyś sobą, jednak przekonasz się kiedyś, że mam słuszność.
— Czemu miałbym być wyjątkiem?
Antoś nie dosiadał może zmysłu dostatecznie analitycznego, ażeby na to pytanie odpowiedzieć; rady jego były czysto eksperymentalnej natury.
— Ja nie wiem czy jesteś wyjątkiem, ale widzisz, ludzie tacy jak ty nie zarobkują zwykle, a jeśli zarobkują, to muszą się zgruntu odmienić.
Wacław nie przeczył; krótkie doświadczenie dało mu poznać trudności, których przedtem nie przeczuwał.
— To nie dlatego, żeby zarobek lub zysk miałbyć nieuczciwy — mówił dalej Antoś, próbując widocznie rozplątać węzeł położenia, co przedstawiało mu niejakie trudności — tylko u ciebie jest on na ostatnim planie, a tu trzeba mieć go nieustannie, na myśli, i dlatego zawsze przez tych, co nie spuszczają go z oczu ani na chwilę, ubieżonym będziesz.
— A ty, Antosiu? — zapytał go trochę smutno.
— Ja — odparł — nie jestem ani gorszym, ani lepszym od innych. Cóż chcesz, trzeba myśleć o sobie bo nikt inny o nas nie pomyśli.
— Masz słuszność — szepnął Wacław zniechęcony — masz słuszność zapewne. To też ja myślałem, tylko że nie mogłem myśleć inaczej, jak po swojemu, a moje myślenie, jak widzisz, nie na wiele się zdało.
Antoś zastanawiał się chwilę.
— Trzeba także mieć wyrozumienie dla ludzi bardzo zajętych, którzy nie mają czasu i tracić go nie mogą. Na tej drodze, jak na każdej innej, trzeba cierpliwości, trzeba czatować na sposobność, a tutaj, jak wszędzie, miejsca są pozajmowane i nikt z miejsca nie ustąpi ci z drogi.
Miał zaprzeczoną słuszność i Wacław zaczynał to rozumieć. Zaczynał pojmować, że trudności jakie tu napotykał spotka na każdej drodze. Zmilczał, ogarnięty nieopisanem uczuciem bezmiernego zniechęcenia do wszystkiego, co go otaczało. Twarde warunki bytu, do których nie był nawykły, a które pokazywały mu się bez obsłon żadnych, przejmowały go rodzajem trwogi i wstrętu; cała istność jego nakształt czułka zamykała się w sobie, chroniąc się od jakiegokolwiek zetknięcia, bo zetknięcie każde zdawało mu się bolem. Nie odpowiadał na ostatnie słowa Antosia, bo słowa te nie zdawały się tego wymagać koniecznie, a przytem mignęło mu w myśli posądzenie, że Antoś może miał także własny interes, przemawiając w ten sposób i zniechęcając go do zawodu, w którym sam pracował.
Był to już czysty owoc doświadczeń dni ostatnich. Jak zwykle człowiek wyrzucony z kolei zwyczajnej, wpadł w ostateczność przeciwną i o ile dotąd ślepo wierzył ludziom, o tyle teraz bezwarunkowo zaczął im nie ufać, a nieufność ta, stając w sprzeczności z całym nastrojem umysłowym, czyniła go niezmiernie nieszczęśliwym i powlekała mu cały świat czarnym kirem.
Pożegnał też Antosia z rodzajem ulgi, gdy ten wypowiedziawszy mu wszystko co miał na myśli, spojrzał niespokojnie na zegarek i oddalił się śpiesznie.
Nie zdołał w tej chwili myśleć o czemśkolwiek. Powrócił do siebie i nie wchodząc do matki, zamknął się w swoim pokoju. Wydobył z kieszeni paltota nowelę, która tak złego przyjęcia doznała na świecie, i jak gdyby potrzebował koniecznie wyrzec na czemś głuchą wściekłość, jaka go nurtowała, podarł ją, rzucił w piec i pastwił się nad nią, podkładając ogień, dopóki arkusz po arkuszu nie zgorzał i nie rozsypał się w białawy popiół. Potem usiadł przed biurkiem w zupełnej bezczynności. Głowa mu ciężyła; oparł czoło na obu rękach i pozostał tak czas jakiś. Gdyby go kto zapytał wtedy o czem myśli, z pewnością nie umiałby odpowiedzieć, a jednak mózg jego nie próżnował. Latały po nim chaotyczne obrazy i myśli, nakształt czarnych, burzliwych chmur, i rozsadzały mu czaszkę. Czuł ze dotknęła go niesprawiedliwość, z którą nie spotykał się dotąd, czuł że świat ten jest zły, nikczemny, zupełnie inny niż to sobie wyobrażał i że jemu wśród tego świata będzie źle bardzo.
Zostawał tak długo, zapominając o czasie. Nikt mu nie przeszkodził, nikt nie przerwał samotności; dochodził go tylko gwar uliczny. Zrazu Wacław nie zważał na niego, powoli jednak myśl rozkołysana jak fala zaczęła się uspokajać, zapadać w znękanie i coraz być wrażliwszą na zewnętrzne wpływy.


Był to wieczór letni, słoneczny, błękitny, jeden z tych wieczorów, w których całe miasto wylega na przechadzki po dziennych zatrudnieniach i opuszcza ciasne, gorące mieszkania, na kształt pszczół opuszczających ule. Okno Wacława wychodziło na jedną z ulic przyległych do Saskiego ogrodu. Przeciągały pod niem tłumy strojne i wesołe. Z ogrodu dolatywały niekiedy stłumione dźwięki muzyki i szmer, jaki sprawiają zmieszane setki głosów, stąpanie po żwirowanych alejach, bieganie i szczebioty dziecięce. Na ciemnem tle zieleni kasztanowych i klonowych liści widniały pogodne i harmonijne linie świątyni, zdobiącej szczyt wodociągowego zbiornika. A poza ogrodem wznosiła się w dali kopuła ewangielickiego kościoła, nad którą palił się cały promieniami słońca krzyż złocony, zdobiący szczyt jego, i rysowały się ciemne, posępne profile wieżyc świętokrzyzkich.
Obraz ten znał dobrze. Ile razy spoglądał nań w takie ciche letnie lub wiosenne wieczory! Teraz, gdy oko jego spotykało go znowu, budziły się w niem wspomnienia marzeń i nadziei, jakie snuł niegdyś patrząc na nie. Jakże inaczej wówczas wydawał mu się świat cały, z jakąż pogodą i weselem wzrok jego spoczywał na tych szczytach promiennych! Z jakąż radością mieszał się z wesołym tłumem i biegł, pociągnięty magnetycznie ludzką falą, tam dokąd ona dążyła!
Czas ten był blizki, a jednak jakże zdawał mu się daleki! Pomiędzy tą blizką przeszłością, a dniem dzisiejszym, leżała jakaś niepojęta zapora; zmienił się nie świat, ale zmieniły barwy, jakie w oczach jego przybierał; zamiast różowych szkieł, przez które spoglądał nań wprzódy, los podsunął mu ciemne, smętne, dymne szkła doświadczenia.
On myślał o tem jedynie, na jakiej drodze wypadało mu szukać pracy i chleba.
Znowu przez dni parę mało wychodził ze swego pokoju, ale teraz nie spędzał gorączkowych godzin przy biurku, przechadzał się więcej, lub zmęczony przechadzką, rzucał na szezląg, leżąc długie godziny z rękoma zarzuconemi nad głową, ważąc pro i contra rozmaitych przedsięwzięć.
Na myśl jednak wprowadzenia ich w czyn przejmował go dreszcz zimny, jaki przyjmuje rannego na samą myśl dotknięcia bolesnego miejsca. Wiara jego w ludzi, ufność i duma były zranione głęboko, tak głęboko, że na samo wspomnienie niefortunnych pokuszeń dni ostatnich, czoło jego powlekało się chmurą, a policzki ogniem.
W dodatku do nieszczęścia czuł, iż go się śmieszność czepiała, jaka towarzyszy zwykle wszystkim nieudanym siłowaniom, a ta myśl sama była nie do zniesienia. Miałże drugi raz podobną rolę odegrać?
Dni te więc nie były dla niego jedynie dniami namysłu, ale raczej walki wewnętrznej, strasznego łamania się. Stary człowiek buntował się w nim przeciw koniecznościom nowym, jakie nad nim zaciężyły, i nagiąć się do nich nie mógł.


Natura jednak Wacława była zbyt żywotną, a on sam zbyt młody, by niepowodzenie na jednem polu złamało go stanowczo. Po kilku dniach odzyskał znowu przymiot właściwy młodości — nadzieję.
Jeśli nie udały mu się literackie zamysły, toć przecie nie zamykało mu to innych zawodów. Nie trzeba zaraz upadać na duchu. Cóż znowu! świat przecież nie jest jaskinią wilków, ludzie ludziom potrzebni i pożyteczni wzajemnie. Wszakże on sam, w kilkoletniem zaledwie doświadczeniu swojem, widział ludzi, co potrafili zapanować nad okolicznościami i pracą dobić się stanowiska. Matka odmawiała mu swojej pomocy i swoich stosunków, ale tych stosunków, on sam mógł używać na własną rękę.
Przebiegł myślą ludzi wpływowych i przyjaznych jakich znał i po krótkim wahaniu zatrzymał się na panu Euzebiuszu. Od lat najmłodszych pamiętał go w ścisłej zażyłości z matką i jej otoczeniem; a przytem świat cały sławił jego uczynność i bezinteresowność. Pan Euzebiusz zajmował ważne stanowisko przy zarządzie jednej z kolei i było mu niezmiernie łatwo pomieścić Wacława w swojem biurze.
Miał on do niego zaufanie, jakie dają dawne stosunki; znał go od dzieciństwa, bywał w jego domu, z córkami tańczył na wszystkich wieczorkach karnawałowych od lat kilku, mógł specyalnie rachować na poparcie średniej z nich, panny Zofii, bardzo dowcipnej brunetki, o parę lat zaledwie od niego młodszej, którą nawet w dzieciństwie żartobliwie żoną nazywał, a kto wie, gdyby był chciał... Ale on o tem ani myślał, a z pewnością i panna Zofia nie myślała także, przeciwnie, była powiernicą jego miłości dla Reginy i z tego powodu nawet od czasu zaręczyn bywał u państwa Euzebiuszów częściej, niż gdziekolwiek indziej. Słowem Wacław miał wszelkie prawo do pana Euzebiusza i zdawało mu się najwłaściwiej udać się wprost do niego.
Znał dobrze zwyczaje domowe, wiedział o której godzinie mógł go zastać w domu i że czas ku temu najsposobniejszy stanowiła godzina poobiedniej kawy, którą zwykł był pijać w zimie w salonie przy kominkowym ogniu, a w lecie na wielkim balkonie, wychodzącym na kwiatowy ogródek. Miał bowiem przy kolei dom osobny, a w tym domu wszystko co życie przyjemnem uczynić może.
Jak łatwo zrozumieć, przy położeniu jakie zajmował, miał on mnóstwo znajomych, a że posiadał przytem charakter towarzyski, dostatek i córki, dom jego należał do najprzyjemniejszych w Warszawie. Ludzie cisnęli się do niego; on jednak w wyborze towarzystwa był ostrożny i niekażdy kto chciał mógł przestąpić próg jego salonu, co rozumie się nadawało mu tem większą wartość. Interesantów zwykle przyjmował w biurze, ale Wacław do tej kategoryi liczyć się nie chciał i poszedł wprost do domu, gdzie zwykle czekało go serdeczne przyjęcie.
Zastał pana Euzebiusza na zwykłem miejscu; żona jego i dwie córki były za granicą, a panna Zofia gospodarowała ojcu. Powitała ona Wacława z uśmiechem pełnym przyjaźni i tego nieokreślonego wyrazu, który łączy dwoje ludzi, kiedy pomiędzy nimi istnieje porozumienie, tajemnica, lub kiedy jedno z nich jest powiernikiem drugiego. Zapewne temu należało przypisać rumieniec panny Zofii i lekkie drżenie ręki, którą nowoprzybyłemu podała.
Pan Euzebiusz, zatopiony w rozkoszach gastronomicznych prawdziwej mokkańskiej kawy, której sekret przyrządzania posiadano w jego domu, jak zwykle okazał mu się przyjaznym... Pomimo lat przeszło pięćdziesięciu, był on w całem znaczeniu tego wyrazu pięknym mężczyzną; postawa jego wysoka, kształtna, proporcjonalna, miała w sobie coś imponującego, nakazywała poszanowanie, bez widocznego współudziału woli, co czasem tak nieznośnymi czyni ludzi zajmujących wpływowe stanowiska. Przeciwnie, uśmiech jego ust, świeżych jeszcze pod szpakowatym wąsem, zdawał się sprzeczać z tym wyrazem powagi i nadawał wdzięk niewypowiedzany.
Regularne rysy nic nie straciły z czystości linij, a siwe włosy tak pięknie do nich przystawały, iż wyglądały raczej na kokieteryjny wybryk natury, niż na znamię wieku, Pod niemi szerokie czoło świadczyło o istotnych zdolnościach. Słowem pan Euzebiusz posiadał jednę z tych szczęśliwych powierzchowności, które służą nieraz za rękojmię powodzenia. To też wszystko wiodło mu się w życiu, tak dalece, iż można było sądzić, że człowiek ten nie doznał nigdy żadnej przeciwności, że trudność lub przeszkoda znanemi mu były jedynie z nazwiska. Bo też o trudnościach i zawodach nie mówił zazwyczaj: przyjmował ze spokojem mędrca dni pogodne i nie zdawał się wątpić, że po nich równie podobne następować będą koleją.
Gdyby kto jednak rozpatrywał uważnie wyraz twarzy pana Euzebiusza, byłby dostrzegł w nim niechybnie niektóre rysy, nieodpowiadające tej dobroduszności, jakaa widną była na niej zazwyczaj. Na czole, tuż przy osadzie nosa, dwie podłużne bruzdy przecinały gładko wyrzeźbioną jego powierzchnię, świadcząc, że nieobcym mu był głęboki namysł, który zwykle objawia się w ten charakterystyczny sposób. Pod bujnym wąsem ukryte usta miały wprawdzie malinową barwę, przebijającą wdzięcznie przez siwy zarost, niby protest młodości przysypanej przedwczesnym szronem; ale wargi te były wązkie i przecięte ku kątom, świadcząc o powściągliwości słowa, które nigdy nie wybiegało z nich nieopatrznie, lecz zawsze rządzone było refleksyjnym pierwiastkiem. W harmonii z tą właściwością była wymowa jego powolna i jakby trochę trudna, nietyle jednak, by to mogło zwracać uwagę.
To też pan Euzebiusz nie był ani dowcipnym ani gadatliwym; wolał zazwyczaj słuchać, niż mówić, tem bardziej, że miał dar rzadki i niepospolity, świadczący albo o zupełnem zapomnieniu siebie, albo o głębokiej znajomości ludzkiej natury: umiał słuchać. W słuchaniu był on takim mistrzem, iż nietylko każdy mówiący z nim mógł przysiądz, iż rozmową tą był zupełnie zaabsorbowany, ale nawet wszystkie wrażenia mówiącego odbijały się koleją na pięknej i wyrazistej twarzy pana Euzebiusza, ilustrując je dosadnie i świadcząc o zajęciu przez nie wywołanem.
Każdy też, kto choć raz z panem Euzebiuszem rozmawiał, sławił jego niepospolity rozum, nawet wówczas, gdy on nie miał sposobności wypowiedzieć w tej rozmowie ani jednego zdania. Każdy był z niego zadowolony. Był to rezultat niemożebny do otrzymania za pomocą słów, które przecież mają swoje wyraźnie określone znaczenie i które albo nie mogą każdego zadowolić, albo też muszą być pomiędzy sobą w sprzeczności, co może w danym razie tworzyć nieprzyjemne zawikłania.
Pan Euzebiusz stwierdził więc dotykalnie znany aksyomat, że jeśli słowo jest srebrem, milczenie zato złotem nazwać można, a raczej znalazł w tym razie drogę pośrednią: umiał milczeć wymownie, mówił bez słów, i tym sposobem łączył korzyści dwóch sprzecznych z sobą faktów.
Jeśli jednak mało i powolnie czynnemi były usta jego, zato wzrok obdarzony był niezmierną bystrością. Pierwsze spojrzenie rzucone na pana Euzebiusza przekonywało, że ma czarne oczy, oprawione długą powieką prześlicznego kształtu, z czarnemi, zagiętemi rzęsami, które ćmiły ich blask i nadawały aksamitną łagodność źrenicom, pływającym, jak źrenice południowców, w niebieskawem przezroczu białka. Oczy te, podobnie jak cera twarzy i barwa ust, zachowały młodzieńczą świeżość i dopomagały mu dzielnie, dodając uroku milczeniu i magnetyzując niejako tych, co w nie patrzyli. Ale przytem zdolne one były wypowiedzieć gamy uczuć rozmaitych, i jak doskonałe narzędzie muzyczne odpowiada na najlżejsze potrącenie właściwym dźwiękiem, tak one miały subtelny odcień spojrzenia na każde wrażenie. Było to jednak ich cechą chwilową i przechodnią, pod którą kryła się nieustannie obserwacya. Oczy pana Euzebiusza biegły w głąb myśli bliźniego, zdarzały się chwile w których miały świdrujące połyski, a wówczas bruzdy na czole stawały się wyraźniejsze i można było przysiądz, że odczytywał ludzi nakształt ksiąg otwartych. Chwile te jednak były niezmiernie rzadkie; zapewne fakt ten uwidoczniał się wówczas tylko, gdy spotykał na drodze swej jakiś niezwykły szkopuł, lub sądził, że na niego nie zwraca uwagi, wiedział bowiem, że nikt badanym być nie lubi. To też zwyczajnym jego wyrazem było owo spokojne i uprzejme zadowolenie człowieka, któremu wszystko idzie po myśli, który używa spokojnie owoców własnej pracy, bo on to sam, własnemi siłami, dźwignął się na stanowisko jakie zajmował i zapewne dlatego chętnie innym ułatwiał drogę, którą sam przebył szczęśliwie. Jeśli w ciągu swojej zadziwiająco szybkiej karyery pan Euzebiusz ubiegł w awansie kolegów, którzy sądzili iż mieli do niego większe prawo, jeśli sypały mu się gratyfikacye, dodatki i różnego rodzaju korzyści, wszystko to nie wbijało go w dumę. Przeciwnie, umiał on zawsze szczerem i ujmujacem obejściem rozbroić wszystkie niechęci i dla dobra innych używać swoich wpływów. „Euzebiusz, to dziecko szczęścia“ — mówiono powszechnie, a on temu bynajmniej nie przeczył i dodawał zwykle z cechującą go swobodną skromnością: „nie bierze zasłużony, ale szczęśliwy.“ Jakżeż więc gniewać się na niego? To też nie gniewał się nikt, a pomału przyzwyczajono się nawet do tego, że miał wyjątkowe prawa i przywileje.
Pan Euzebiusz przyjął Wacława ze zwykłą serdecznością, posadził go koło siebie, poczęstował wybornym cygarem i kawą, którą panna Zofia, nie czekając rozkazu, przyniosła mu sama. Po serdecznem powitaniu jednak nastąpiło milczenie; pan Euzebiusz nie miał zwyczaju nikogo o nic wypytywać i czekał, co mu nowoprzybyły powie; panna Zosia zaś byłaby pytała chętnie, ale sam na sam; przy ojcu nie wypadało jej wydawać się z tem, że była powiernicą Wacława.
Wreszcie znudzony niepewnością, odezwał się Wacław, odrazu zagajając sprawę:
— Przyszedłem do pana o poradę i z prośbą ważną.
Być może iż pan Euzebiusz domyślał się tego, być może, iż był lepiej uwiadomiony o sprawach Wacława, niżeli się z tem wydawał, bo jedną z właściwości jego było, iż zawsze wiedział o wszystkich okolicznościach tyczących się bliźniego, jakkolwiek nie mówił o nich nigdy. W każdym razie twarz jego przybrała na te słowa wyraz przyjemnego zdziwienia.
— I owszem, mów, mów — odparł powoli — mów z całem zaufaniem.
— Pan jesteś tak dobry! — zawołał rozrzewniony Wacław.
Pan Euzebiusz wzruszył ramionami, a ruch ten można było przetłumaczyć wyraźnie w ten sposób, iż odrzucał z góry wszelką wdzięczność za to co gotów był uczynić, że nie działał wcale przez żadną dobroć, do której się nie przyznawał, gdyż rozkoszą prawdziwą było dla niego dopomódz każdemu, a cóż dopiero Wacławowi.
To też wyciągnął do niego rękę ojcowskim prawdziwie ruchem i powtórzył:
— Mów, mów śmiało!
A sam dźwięk jego głosu miał tak zachęcające brzmienie, iż młody człowiek opowiedział mu bez wahania tragiczne przejścia, jakich była widownią Jasionna i wszystko, oprócz zadrażnionego stosunku z matką i odwiezienia z tego powodu Reginy do panny Teodozyi.
W miarę jak mówił, na wyrazistej twarzy gospodarza domu malowały się koleją niepokój, trwoga, smutek, a wreszcie głębokie współczucie. Nie pytał jednak o Reginę, bo w ogóle pytać nie było w jego zwyczaju, ale oczekiwał w wymownem milczeniu powodu opowiadania Wacława, które zapewne w konkluzyi mieścić się miało.
Do konkluzyi tej Wacław nie przyszedł; pogrążony w smutnych wspomnieniach, zdawał się zostawiać ją domyślności słuchacza. Ale słuchacz widocznie domyślnym nie był, bo po chwili zapytał:
— I ty chcesz rady odemnie?
— Tak jest — wybuchnął młody człowiek. — Zmiana położenia mojej narzeczonej musi w mojej przyszłości wywołać zmianę; skoro ona straciła majątek, ja muszę na nią pracować.
Mówiąc to, wlepił w pana Euzebiusza gorące, błagalne spojrzenie i zatrzymał się na chwilę, jakby oczekując przerwy lub odpowiedzi.
Pan Euzebiusz widać był tegoż zdania, bo przytakiwał głową i spojrzeniem.
— Dopóki nie znajdę pracy i nie będę miał jakiegokolwiek sposobu utrzymania, nie mogę się ożenić — kończył Wacław słabnącym głosem.
— Tak jest, ożenić się nie możesz — powtórzył smutno pan Euzebiusz, jakby ta ewentualność była dla niego równie bolesną.
— Ale ja ją kocham, ja zostałem jej jedyną podporą na świecie, ja muszę znaleść sobie chleb i zajęcie, ja z tem przyszedłem do pana...
Tu mowa jego przerwaną została. Pan Euzebiusz podniósł się z miejsca i ściskał go rozczulony.
— To zacnie, to szlachetnie z twojej strony! Spodziewałem się tego po tobie — mówił.
Panna Zofia, która była obecna tej całej rozmowie, nie powiedziała nic, ale współczucie jej było niemniej gorące. Ocierała sobie oczy.
— Więc kiedy mnie pan rozumiesz — mówił dalej Wacław — skoro podzielasz mój sposób widzenia i pochwalasz postępowanie, mam nadzieję że dopomódz mi zechcesz.
— Całem sercem — powtórzył gospodarz domu.
Nadzieja Wacława tyczyła się faktów nie serca, dlatego też odezwał się wyraźniej:
— Czy nie mógłbyś pan znaleść dla mnie stosownego miejsca?
— Stosownego miejsca? — powtórzył pan Euzebiusz — miejsca stosownego?... Ha, trzeba będzie o tem pomyśleć.
Przez chwilę panowało głuche milczenie.
— Tobie potrzeba pilno, zaraz, właściwego utrzymania — ciągnął powoli Euzebiusz — nie prawdaż?
— Tak jest — powtórzył młody człowiek, którego pierś otwierała się szeroko nadziejom.
— Otóż widzisz, o podobne miejsce jest u nas trudno, bardzo trudno; trzeba o nie dosługiwać się latami całemi, a ty czekać nie możesz.
I znowu była cisza, tylko teraz serce narzeczonego Reginy biło trwogą, nie radością.
— Więc cóż ja mam uczynić? — zawołał, blednąc.
— Co? prawdziwie, mój drogi chłopcze, położenie łatwem nie jest, istotnie, łatwem nie jest.
— Przy pańskiej protekcyi, przy pańskiej pomocy...
— Tej możesz być pewnym — wyrzekł stanowczo pan Euzebiusz. Ale cóż ztąd? protekcya moja nie sięga dalej jak biuro kolei, a tutaj wszystkie miejsca są zajęte. Trzeba czekać wakansu, a przytem awans jest trudny, obwarunkowany etatami, a te są małe, bardzo małe. Musiałbyś pracować lata całe za wynagrodzenie, które w żadnym razie celom twoim nie byłoby odpowiednie.
Zatrzymał się, jakby oczekując odpowiedzi Wacława, ale on milczał przygnębiony; zaczął więc znowu:
— W każdej rzeczy najgorsze są złudzenia, a ja nie chciałbym łudzić cię daremnie.
— Więc nie pozostaje mi nic do czynienia, więc jestem do niczego niezdolny? — zawołał zrozpaczony.
Ale pan Euzebiusz pochwycił jego ręce z gorącem współczuciem i otuchą.
— Ja tego przecież nie powiedziałem — zawołał — przeciwnie, przeciwnie, tylko należałoby poszukać odpowiedniego pola.
— Jakiegoż? — zapytał gorączkowo. — Och! panie, ty, co jesteś przyjacielem matki mojej...
— I twoim, wierzaj mi, Wacławie.
— Pomóż mi, poradź przynajmniej.
Zamiast słów, pan Euzebiusz odpowiedział mu wymownie całem zachowaniem się swojem, świadczącem, jak żywo obchodziło go jego położenie.
— Posłuchaj mnie — wyrzekł wreszcie — według mojego zdania...
Zatrzymał się, jak to miał zwyczaj czynić wówczas, gdy wypadało mu koniecznie występować z jakim projektem, i zdawał się badać oczyma grunt, na jaki się spuszczał.
Nie odebrał jednak żadnej wskazówki: Wacław nie uprzedził go, jak to czynili zwykle ludzie lubiący oddawać pod cudze zdanie własne gotowe projekty.
Pan Euzebiusz odchrząknął lekko i mówił dalej tonem tak pełnym wahania się, iż rada jego była raczej nastręczeniem pomysłu, niż konkretnym wyrazem przekonań.
— Według mego zdania, prywatna instytucya byłaby dla ciebie najstosowniejsza.
Czekał chwilę, badając uczynione wrażenie, a przekonawszy się dopiero że nie zadrażnił żadnej ukrytej strony, ciągnął już dalej z zupełną pewnością:
— Tak jest, najstosowniejszą byłaby prywatna instytucya. Jednostka posiada tam daleko większe znaczenie, wola zwierzchnika nie ulega kontroli żadnej; może dać posadę jaką chce i komu chce, może stworzyć ją nawet wedle woli, a twoje imię, położenie towarzyskie i stosunki stanowić będą silną protekcyą.
— Tak pan sądzisz? — szepnął Wacław, nabierając otuchy.
— Bez wątpienia — mówił pan Euzebiusz. — Widzisz, świat stoi na wymianie usług, to fakt niewątpliwy; trzeba umieć spożytkować to co posiadamy, a czego właśnie nie posiadają inni. Wszak mnie rozumiesz.
I niepewny, czy należycie pojętym został, dodał:
— W świecie finansowym, przy reprezentantach firm handlowych, znajdziesz łatwo umieszczenie stosowne.
— Ależ ja nie mam w tym kierunku żadnego fachowego wykształcenia — zaprotestował Wacław.
Pan Euzebiusz uśmiechnął się lekceważąco.
— Och! — wyrzekł — to byłoby niezawodnie potrzebne, gdybyś był pierwszym lepszym, pamiętaj o tem. A przytem, zamiast specyalnego, masz ogólne wykształcenie, mówisz doskonale po francuzku, niemiecku, angielsku, a co do arytmetyki...
Popatrzył bystro w oczy gościa swego i dodał.
— Założę się, że tutaj była twoja słaba strona. No, ale pamiętasz co w podobnym razie powiedziano człowiekowi, wymawiającemu się od przyjęcia naczelnictwa wielkiej finansowej instytucyi: „wszak wiesz że dwa a dwa to cztery, nie zaś trzy, jak manipulują niektórzy, a to grunt, wierzaj mi, to grunt.“ I każdemu pryncypałowi o to też najwięcej chodzi.
Rozumowanie to trafiło do przekonania Wacława, może z powodu że tego pragnął, może dla powagi pana Euzebiusza, a może też dla obydwóch przyczyn razem. Bo i dlaczegóż nie miał wierzyć tym, którzy okazywali mu tyle przyjaźni?
— Ha! — wyrzekł — skoro, pan tak sądzisz. Więc do kogo mam się udać?
Nad tem pytaniem gospodarz domu zamyślił się głęboko.
— Nieszczęściem — wyrzekł wreszcie — nie mam w tym świecie żadnych wpływów; ale to nic nie znaczy; najlepszą protekcyą dla siebie będziesz ty sam. Masz przecie pomiędzy młodymi finansistami znajomych, przyjaciół nawet... naprzykład... aa! pan Albert Schmetterling.
Fakt ten, że pan Euzebiusz nie miał wpływów na świecie, z którym w ciągłych zostawał stosunkach, zadziwił nieco Wacława, bo na te wpływy rachował; nie miał jednak żadnego powodu niedowierzać podobnemu zapewnieniu, szczególniej gdy było poparte wymownem westchnieniem. Zresztą gospodarz domu wskazał mu trafnie pana Schmetterlinga, z którym Wacław znał się dobrze, i tym sposobem sprowadził dywersyą w jego myśli.
Tymczasem pan Euzebiusz przypomniał sobie, że ma jakiś bardzo pilny interes do załatwienia. Pożegnał więc bardzo czule Wacława, polecając pannie Zofii, by zabawiła kochanego gościa, i prosił młodego człowieka, aby zawiadomił go o każdym swoim kroku.
Ale Wacław spieszył się także; musiał powracać do siebie, bo ktoś czekał na niego. Pożegnał więc córkę i ojca, zanim ten ostatni opuścił mieszkanie.
Wówczas, rzecz dziwna, pan Euzebiusz zapomniał o pilnym interesie, jaki go z domu wywoływał, położył na stole kapelusz i rękawiczki, które już trzymał w ręku, i przez chwilę stał, patrząc na Zofią, która wzajem patrzyła na niego, a we wzroku ich obojga nie było śladu smutku i spółczucia, jakie na wyścigi okazywali Wacławowi.
Oczy córki zdawały się zapytywać:
— No i cóż, czy jest jaka nadzieja?
A oczy ojca odpowiadały:
— Kto wie? cierpliwości tylko, cierpliwości!
Wacław postanowił iść za radą pana Euzebiusza, a nawet dziwił się sam sobie, iż pan Schmetterling pierwiej mu na myśl nie przyszedł.
Na jednej z pryncypalnych ulic mieściły się biura domu bankierskiego, pod firmą Seweryn i Albert Schmetterling.
Młodszy reprezentant firmy, Albert, był człowiekiem znanym w pewnych kołach towarzyskich; posiadał nieposzlakowaną gładkość obejścia, dowcip i jeśli nie miliony, to przynajmniej krocie, które naturalnie uwydatniały te wszystkie przymioty. Wacław znał się z nim dobrze, wiedział o której godzinie zastać go mógł w biurze, bo ile razy wypadł mu jaki towarzyski interes niecierpiący zwłoki, zaprosiny, bilety do sprzedania i t. p., zgłaszał się tam do niego.
Towarzyskich przysług podobnego rodzaju pan Schmetterling nie odmawiał nigdy, a co ważniejsza, spełniał je z tak przyjemnym uśmiechem, iż łatwo było uwierzyć, że kupno kilkunastu biletów na jaki protegowany koncert, przepłacenie miejsca na amatorskie przedstawienie, lub nabycie na wagę złota jakiego drobiazgu w dobroczynnym bazarze, stanowiło dla niego rozkosz prawdziwą.
Kobiety lubiły go bardzo i dziwić się temu nie było można, bo uprzejmość jego dla nich nie znała granic. Nigdy nie zbrakło mu ani komplimentu, ani gotowości wyświadczenia im przysługi; czas jego, stosunki, pieniądze, serce nawet do pewnego stopnia było na ich zawołanie.
Ma się rozumieć, pan Schmetterling junior był kawalerem, kawalerem którego nie można było nazwać marcowym, bo wśród jego gęstych, nieco najeżonych blond włosów nie srebrzył się ani jeden podejrzanej barwy, chociaż ci co znali dobrze stosunki warszawskie twierdzili, że liczył blisko czterdziestki. On jednak lat podobnych nie wydawał ani twarzą, ani usposobieniem; przeciwnie, w ruchach jego była pewna elastyczna giętkość, a na twarzy kwitły róże, będące właściwością młodości.
Twarz ta była okrągła, pulchna, krótka, ze starannie pielęgnowanym wąsikiem nad nieco mięsistemi ustami; bo już to staranną niezmiernie była cała postać pana Schmetterlinga, który posiadał w najwyższym stopniu w ubiorze, ruchach i mowie przymiot właściwy pewnym naturom i pewnym położeniom społecznym — poprawność. Poprawność ta jednak nie miała nic sztywnego, przeciwnie, łącząc się z ową giętką elastycznością, która nie ograniczała się do ruchów, ale cechowała zarówno wyraz twarzy, uśmiech, spojrzenie, tworzyła z nią harmonijną całość. Wrażenie przez nią wywołane było niemal zawsze korzystne, szczególniej gdy pan Schmetterling korzystnie przedstawić się pragnął.
Były jednak chwile, kiedy pod miękką powierzchownością występował jakiś pierwiastek nieugięty, nakształt sprężyny stalowej, która przebija watowane obsłony; wówczas uśmiech znikał z ust jego, a spojrzenie traciło swa zwykłą słodycz.
Tym sposobem pan Schmetterling junior, tak jak księżyc, miał dwa zupełnie różne oblicza: jedno jasne, znane powszechnie, gdyż zwrócone było do wyższych lub równych; drugie widzialne przez tych tylko, którzy stali na przeciwnem stanowisku i byli podwładnymi jego. A ponieważ pierwszych było nierównie więcej niż drugich, a nadto ci drudzy wobec pierwszych nie mieli wcale głosu, dziwić się nie można, iż nikt z dobrych znajomych i przyjaciół pana Schmetterlinga nie domyślał się tej drugiej flzyognomii, która przecież ukazywała się niekiedy, rzucając światło na jego rzeczywistą istotę.
Ponieważ starszy z reprezentantów firmy Schmetterling zwykle bawił za granicą, kędy go powoływały rozgałęzione interesa, pełnomocnikiem jej tutaj był pan Albert i całym personalem biur zarządzał samowładnie.
Co do narodowości, do jakiej właściwie należeli bracia Schmetterlingowie, zachodziły niejakie wątpliwości. Nazwisko mieli niemieckie, ale językiem polskim władali wybornie, jako zrodzeni i wychowani w Polsce. Przecież starszy ożenił się z cudzoziemką i dom za granicą prowadził na sposób cudzoziemski; Schmetterling junior zaś miał tę dziwną właściwość, iż narodowość jego, tak jak fizyognomia miała rozmaite oblicza. I tak: w Warszawie nie przestawał mówić o naszym języku, naszych sprawach, naszych interesach, a nawet naszych stronnictwach, naszem piśmiennictwie i t. p., jak gdyby te rzeczy niezmiernie leżały mu na sercu i jak gdyby współudział jego w nich nie podpadał wątpliwości żadnej.
Kiedy jednak znajdował się poza zachodnią granicą, na gruncie kulturträgerów, pan Schmetterling nie wahał się znowu wszystko niemieckie naszem nazywać, a o Polsce i jej mieszkańcach odzywał się z tem zjadliwem lekceważeniem, które zwykle Niemców cechuje.
Niektórzy przecież, mający sposobność widywania pana Schmetterlinga na innym jeszcze gruncie, twierdzili iż z równą gotowością zrzucał niemiecką jak polską narodowość i przywdziewał tę, która zdawała mu się najdogodniejszą.
O tych jednak osobliwych właściwościach pana Alberta mało kto wiedział w Warszawie, a ponieważ nie uchylał się od czynnego spółudziału zarówno kieszeni, jak osoby swojej w rzeczach użytku publicznego, nikt nie powątpiewał o szczerości jego obywatelskich uczuć.
Do przybytku tego-to Schmetterlinga junior, w godzinach, w których zwykł był przyjmować nie samych już interesantów, ale i bliższych światowych znajomych, zgłosił się Wacław.
Należał on do tej ostatniej kategoryi, szczególniej zaś od czasu, gdy urządzali wspólnie jakąś dobroczynną zabawę, przy której Wacław pokazał się hojnym swoim zwyczajem, zostawali w bardzo dobrych stosunkach. Pan Schmetterling bowiem miał pewną słabość dla ludzi, którzy nie trwoniąc fortuny, mogli dużo wydawać. Dla takich dom jego, serce, cygarnica pełna najwykwintniejszych regalia, a nawet czasem i kieszeń stały otworem; lubił robić dogodności bliźnim, byle te nie narażały go na straty.
Gabinet pana Schmetterlinga urządzony był z wykwintnym komfortem, cechującym zwykle tego rodzaju przybytki; widniały w nim smak i środki uczynienia mu zadość. Wszystko tu okrągłe, miękkie, ile możności bez kantów. Takim był kształt foteli i kanapek, obitych ciemno-czerwoną gobelinową tkaniną, która pod promieniami słońca lub lamp gazowych nabierała krwawych odblasków, tem bardziej uderzających, że i ściany pokrywały takiego koloru tapety i dywan podobny zaścielał posadzkę. Na nim w malowniczym a pełnym wygody nieładzie stały porozstawiane sprzęty. Wielkie biuro, zajmujące niemal pół gabinetu, postawione było bokiem do okna, w ten sposób jednak, by z każdej strony dostęp doń był ułatwiony. Obok stały okrągły stoliczek i kosz do wrzucania niepotrzebnych papierów, umieszczone w ten sposób, by pan Schmetterling mógł ich dosięgnąć ręką, nie ruszając się ze swego fotelu. Właściciel tego pięknego gabinetu nie polenił się nigdy, kiedy tego wymagał interes, ale bez potrzeby nie chciał zadać sobie pracy zrobienia kroku jednego. Biuro pana Schmetterlinga postawione było w ten sposób, iż mógł odrazu widzieć wchodzących przez jedyne drzwi znajdujące się w gabinecie, a że wzrok miał doskonały, nigdy nie pomylił się co do osoby, ani wyrazu twarzy, jakim powitać ją należało.
Widząc Wacława, przybrał najprzyjaźniejszy uśmiech, który nie ograniczył się na samych ustach, ale rozjaśnił mu spojrzenie i odbił się w najdrobniejszym rysie i zakątku twarzy. Wyciągnął do niego rękę z wyrazem, który świadczył, że jeśli nie rzuca mu się w objęcia, to tylko dlatego, że poprawność form potępia podobne manifestacye uczuć; niemniej jednak uczucia te tkwiły w jego sercu, chociaż wyrażały się tylko uściskiem dłoni. Jeśli zaś pan Schmetterling nie powstał na jego przyjęcie, to znowu z powodu, że pomiędzy młodymi ludźmi i rówiennikami (pan Schmetterling miał się co do wieku za rówiennika Wacława) ceremonie istnieć nie powinny. Ale za to jakże on rad był jego obecności, z jaką niecierpliwością poruszał się na swoim fotela, jakże wesoło brzmiał w jego ustach wykrzyknik: „Ach!“ w którym mieszały się radość i przyjemne zdziwienie.
— Ach! pan Julski — powtarzał. — Zkądże się pan wziąłeś? Co za niespodzianka!
Wskazał mu miejsce przy sobie.
— Sądziłem — mówił dalej, wczasie gdy nowoprzybyły odpowiadał jak mógł na ten wybuch — sądziłem że jesteś pan teraz na krańcu Europy, w miodowym miesiącu.
Wacław, którego serdeczne przyjęcie przeniosło w stare dobre czasy, słysząc to zapytanie, uczuł znów odzywający się ból w piersi i skinął ręką, jakby prosząc, by nie wspominał o tem.
Pan Schmetterling zrozumiał to i zatrzymał się nagle, wietrząc jakąś tajemnicę. Tajemnic nie lubił on w ogólności, gdyż wiedział z doświadczenia, że ludzie zazwyczaj kryją to tylko, co im nie przynosi ani zaszczytu, ani korzyści. Natomiast wzrok jego spoczywał na Wacławie badawczo, a wśród serdeczności jaką wyrażało spojrzenie, wcisnęła się mgła jakaś.
Nowoprzybyły zrozumiał że mu się wytłumaczyć należało i, stosownie do charakteru swego, uczynił to z otwartością.
— Małżeństwo moje odwlekło się — zaczął.
Chciał mówić dalej, ale przerwał mu głośny wykrzyknik pana Schmetterlinga, który zawołał, uderzając się w czoło:
— Ach! pojmuję: bankructwo, śmierć Jasiennickiego! Słyszałem o tem. Otóż nieszczęście prawdziwe, że szlachta nasza bierze się do handlu, nie mając ku temu przygotowania żadnego. Pojmuję, pojmuję. A szkoda! panna Regina śliczna i co się zowie dobrą była partyą. Znałem ją.
Wacław nie wiedział właściwie, co pan Schmetterling pojmował; ale on w tej chwili nie rozumiał go zupełnie i spoglądał nań zdziwionemi oczyma.
— Cóż pan pojmujesz? — zapytał wreszcie.
— No, zerwanie małżeństwa, to rzecz jasna. Zawierało je się na innych warunkach.
— Ja go nie zerwałem przecież — wybuchnął Wacław.
— Naturalnie — ciągnął dalej niezrażony Schmetterling — ale w podobnych warunkach zwłoka równa się zerwaniu; jest to krok przedwstępny.
— Nie zrozumiałeś mnie pan, przeciwnie.
Pan Schmetterling spostrzegł, iż zbyt daleko posunął swoje przypuszczenie; ponieważ jednak był to człowiek konsekwentny i logiczny we wszystkiem, przeto tłumaczyć się zaczął:
— Daruj mi, panie Wacławie; toć sam najlepiej wiesz, co ci czynić wypada. Skoro mówisz o zwłoce, sądziłem że zaniechałeś zamiaru... bo w okolicznościach, w jakich znajduje się panna Regina...
Dwukrotne wspomnienie narzeczonej sprawiło Wacławowi nieokreśloną przykrość; przecież starał się ukryć to wrażenie, a pan Schmetterling ciągnął dalej:
— Panna Regina potrzebuje doraźnej opieki, inaczej zwłoka staje się niezrozumiałą.
Rzeczywiście, przez usta jego przemawiał zdrowy rozsądek; streszczał on sądy świata, który w taki sposób musiał zapatrywać się na tę sprawę.
Wacław nie mógł wtajemniczać go w szczegóły swoich domowych stosunków, zrozumiał jednak, że padało na niego posądzenie interesowności i przygryzł wargi aż do krwi.
— Ha! — szepnął — wiem że świat ma prawo mnie potępić.
Pan Schmetterling wzruszył ramionami z rodzajem wyższości, którą zwolna w toku rozmowy przybierać zaczynał.
— Ależ nie, bądź pan spokojny, świat cię potępiać nie myśli; przeciwnie, przeciwnie. Gdzieżbyśmy byli, gdyby potępiano za takie rzeczy.
— Przyznaj pan — zawołał Wacław, uniesiony szlachetną dumą — że gdybym tak postąpił, zasługiwałbym na pogardę.
Pan Schmetterling klasnął rękoma właściwym sobie ruchem, zaokrąglił ramiona w sposób przypominający swobodnie wyciągającego się kota i wyrzekł oględnie:
— Zanadto gorąco bierzesz pan te rzeczy. Co tu potępiać, za co potępiać? Gdybyś pan ożenił się z panną Reginą, to widać że mógłbyś to uczynić; gdybyś się nie ożenił, postąpiłbyś rozsądnie i chyba szalony stawiałby ci z tego powodu zarzuty. Na świecie są różne drogi i różne wyobrażenia.
Pan Schmetterling odzywał się w tym razie jak prawdziwy mędrzec i można było na jego rozumowanie nie odpowiedzieć. Wacław też nie myślał wdawać się z nim w dalszą polemikę.
— Ja — wyrzekł, przecinając dyskusyą — mam zamiary, w których chciałbym zasięgnąć pańskiej rady.
Rada, jest to podobno jedyna rzecz, jaką ludzie ludziom chętnie udzielają; to też gospodarz domu więcej jeszcze zaokrąglił plecy i wyrzekł z uprzejmą poufałością, wyciągając pulchną rękę do gościa:
— I owszem, całe moje doświadczenie jest na twoje usługi, panie Wacławie.
Był widocznie dumny z tego zaufania i gotował mu się godnie odpowiedzieć.
Wacław namyślał się chwilę. Czuł niewypowiedziany wstręt do zwierzania się przed bankierem, a jednak wczęści przynajmniej zwierzyć się musiał.
— Słucham, słucham — powtarzał pan Schmetterling z grzeczną niecierpliwością.
Wacław cofnąć się nie mógł i zaczął z nagłą determinacyą:
— Zmiana położenia mojej narzeczonej wkłada na mnie obowiązki...
Tutaj zatrzymał się nagle, bo żółto niebieskie oczy pana Schmetterlinga spoczywały na nim badawczo i chłodno.
— Obowiązki — powtórzył jak echo — a! obowiązki.
— Sam bogatym nie jestem — ciągnął dalej Wacław — potrzeba mi więc znaleźć sobie jakie zajęcie, jaką pracę.
Słuchając go, bankier przechylał głowę w prawo, w sposób niedowierzający i nieobiecujący wcale.
— Dlaczego?
Zamiast odpowiedzi, pan Schmetterling śmiać się zaczął i przymrużał oczy.
— Dlaczego! alboż ja wiem dlaczego? Bo tak jest.
— Sądzisz mnie pan do pracy niezdolnym?
— Niezdolnym, to byłoby zbyt wiele: ale niestworzonym, niewychowanym do pracy. Kochany panie, praca to rzecz ciężka, bardzo ciężka!
Kładł nacisk na ten wyraz i wyciągał się przytem leniwo, jak ktoś co czuje wartość wypowiedzianych wyrazów i ma do niektórych z nich wstręt umotywowany.
— A gdybym ja też — mówił dalej Wacław — tej rzeczy ciężkiej chciał, potrzebował koniecznie, czy nie znalazłbyś jej pan dla mnie?
Wypowiadając to, stawiał wszystko na kartę i patrzył wprost na swego przyjaciela, w którym teraz upatrywał prawie przeciwnika.
Elastyczne członki gospodarza domu wyprężyły się, jak stal; w jednej chwili porzucił miękką, zaniedbaną pozę, w której spoczywał na fotelu, i poprawił się na nim, jakby przybierając obronną postawę.
— Ja — wyrzekł już zupełnie protekcyjnym tonem — będę z panem szczery.
— I owszem — odparł Wacław, chociaż te słowa przejęły go mimowolnym dreszczem, jako najgorszy symptomat.
W codziennych stosunkach ludzkich szczerość znaczy rzecz przykrą i służy zazwyczaj tylko jako wstęp oratorski.
— Tak, będę z panem szczery — powtarzał pan Schmetterling. — Na co mi pańska praca? pan będziesz ją sobie zawsze sobie miał za przykrość i ujmę, boś do niej nieprzyzwyczajony, a ja... a ja...
Na tem ja pan Schmetterling z robił szczególny przycisk i ciągnął dalej, już teraz rozpierając się w fotelu, jak człowiek który ma do tego najwyższe prawo.
— A ja roboty usilnej potrzebuję i pracownika zawsze znajdę.
Wmiarę jak mówił, słowa jego brzmiały coraz fałszywiej w uszach Wacława, występowały w nich coraz wyraźniej pierwiastki szorstkości, ukryte pod gładką i poprawną powierzchownością światowego człowieka. W słowach jego przecież była prawda, której lekceważyć nie mógł, prawda którą wypowiadano mu ze stron wszystkich, na rozmaity sposób. Był to sens moralny rad matki, panny Teodozyi i pana Euzebiusza. Bankier nie powiedział mu nic nowego, nadał tylko odpowiedzi formę konkretną. Gdyby Wacław był ją usłyszał poprzednio, byłby się oburzył całą siłą swej dumy; teraz jednak nawykł do wielu rzeczy, nieznanych sobie, i przeciwnie, uczuł pewną ulgę, że wszystko jasno wypowiedziane zostało.
Fakt ten dodał mu bodźca, odparł więc bez wahania:
— Jaką praca wydawać się mnie będzie, to już rzecz moja. Pan potrzebujesz pracowników i znajdziesz ich zawsze, o tem nie wątpię, ale spróbuj, czy ja pracownikiem być nie mogę.
Odpowiedź ta zdziwiła pana Schmetterlinga, a nawet na chwilę zachwiała jego postanowienie; ale to trwało krótko. Zaczał się śmiać.
— Toby się na nic nie zdało...
— Dlaczego? — spytał znowu Wacław.
Żółto niebieskie źrenice bankiera zatrzymały się na nim z widocznem niezadowoleniem. Ale on zniósł to spojrzenie i dodał:
— Obiecałeś pan być szczerym, bądź nim do końca.
— Kiedybo są rzeczy, które się same przez się rozumieją.
— Powiedz mi je pan, widzisz przecie że domyślnym nie jestem.
— Ludzie tacy jak pan — zaczął znowu po chwili miękko i przyjaźnie pan Schmetterling — często proszą o prawdę, a potem się za nią gniewają. Ja nie chcę się z panem gniewać, broń Boże! Ot, lepiej nie mówmy o tem; ta fantazya panu przejdzie i będziemy znowu dobrymi przyjaciółmi, jak dotąd...
— Przyjaciółmi nie będziemy — zawołał podnosząc się Wacław — bo ja nie zapomnę nigdy żem prosił o przysługę, którą pan pierwszemu lepszemu wyświadczasz, a odmawiasz jej mnie bez powodu.
— Jeśli odmawiam, to tylko dlatego, że z panem się gniewać nie chcę. Nie chcę byś pan narzekał, że Schmetterling taki, owaki. Ja wiem że się tak robi. Do moich biur cisną się ludzie, ale ja nie ciągnę nikogo, nikogo nie proszę. A zresztą nie gniewaj się, kochany panie Wacławie, jeśli też zapytam, co pan potrafisz?
A widząc poruszenie jego, dodał:
— Ja wiem że pan wiele rzeczy umiesz, ale z pewnością nie takie, które mnie są potrzebne.
Mówił leniwie i stanowczo, jak człowiek pewien swego, który w towarzystwie może być nadzwyczaj ustępujący, przecież na swoim gruncie czynić tego nie ma powodu.
W jego tonie było lekceważenie, może nie Wacława osobiście, ale w ogóle wszystkich, którzy zależeli od niego, i to Wacława ubodło do żywego. Czuł że nie zasługiwał na nie, a nie doszedł jeszcze do filozoficznej obojętności na wszystkie niezasłużone ciosy, jaką czasem w nieugiętych przedtem naturach wyrabia życie.
— Zdaje mi się — odparł dumnie — iż z robotą jakiej potrzeba w pańskich biurach obeznałbym się prędko, że mógłbyś żyć mnie do swoich korespondencyj, gdyż posiadam gruntownie kilka obcych języków, a co najważniejsza, mógłbyś pan polegać na mojej dyskrecyi i być pewnym, że nie przeniewierzę ci się, zarówno moralnie, jak materyalnie.
Pan Schmetterling słuchał go z lekko przymrużonemi oczami, a gdy skończył, nie odpowiedział wprost, tylko zdawał się namyślać.
— Wiesz pan co — zaczął po chwili — skoro chcesz tego koniecznie, dlaczegóż nie? możemy spróbować. Zobaczymy do czego nam się pan przydasz i czy biuro nasze panu się przyda.
Wyrzekłszy to, spojrzał wprost na Wacława, a w tej chwili w jego oczach niebieskie barwy znikły, przyćmione żółto bursztynowym blaskiem, który okrążał soczewkę i gasił w niej wszelkie miększe połyski. Jednocześnie głos jego stał się metaliczny, dźwięczał rozkazująco. Nie był to już przyjaciel i towarzysz Wacława, ale zwierzchnik, zwierzchnik sztywny i surowy.
Przed kilkoma tygodniami Wacław nie byłby wcale zrozumiał tej zmiany; dzisiaj była ona już dla niego łatwą do pojęcia. Nauczył się czytać w fizyognomiach ludzkich przekonał się jak ściśle stosują się one do położenia społecznego. Różnica więc w obejściu bankiera nie miała dla niego nic zadziwiającego. Wchodził tutaj jako towarzysz, jako równy do równego, teraz zaś był już tylko podwładnym i to podwładnym przyjętym w drodze łaski.
— No cóż, zgadzasz się pan? — spytał jeszcze naczelnik firmy.
— Zgadzam się — odparł bez namysłu.
Pan Schmetterling niedbałym ruchem dotknął palcem dzwonka i niebawem ukazał się we drzwiach ktoś, któremu kazał przywołać pana Mergolda.
— Przedstawię pana odrazu — ciągnął dalej bankier — zwierzchnikowi, który zajmuje się całem mojem biurem. Od jutra rana możesz pan przychodzić.
Upłynęła chwila czasu, zanim pan Mergold stawił się na wezwanie. Naczelnik firmy tymczasem zdawał się zapominać o Wacławie, wziął z biurka papiery i zaczął przeglądać je z nadzwyczajną pilnością, jak gdyby to był interes niecierpiący zwłoki. Robił przytem na marginesie jakieś adnotacye czerwonym ołówkiem i tak był zajęty tą czynnością, iż nieuważał nawet na wejście swego głównego urzędnika, jakkolwiek drzwi były wprost jego oczu.
Pan Mergold, widząc zajęcie pryncypała, zatrzymał się w pewnej odległości od biurka i oczekiwał, nie mówiąc słowa, na to, co mu będzie poleconem. Widocznie pomiędzy zwierzchnikiem a podwładnymi istniała ścisła etykieta.
Robiąc tę uwagę, Wacław przyglądał się nowoprzybyłemu. Z pozoru była to postać pospolita, zatarta, niewyróżniająca się niczem, prócz atletyczną budową, od wielu innych. Był to blady zgarbiony człowiek, nieokreślonego wieku, bo wiek, zarówno jak cierpienia, mógł ugiąć jego wysokie ciało. Ku ziemi także zwrócony był wzrok jego, a spuszczone powieki, objęte czerwoną obwódką, zdawały się świadczyć o nadmiarze pracy, czy chorobie przez nią spowodowanej.
Rysy jego miały tę doskonałą regularność, tę królewskość kształtu, jaki posiadają rysy wschodnie w niektórych typach, kiedy zachowała się w nich czystość pierwotna. Twarz ta jednak zorana była bruzdami, które nadawały jej wyraz przygnębiony i cichy, ale na kształt hieroglifów potrzebowały wtajemniczenia, ażeby odczytanemi być mogły. Czarne brwi, regularnie w łuk zagięte, odbijały dziwnie od siwiejących włosów, które zrzadka porastały czaszkę, podczas gdy krótko przystrzyżona broda i wąsy były zupełnie siwe.
Stał o parę kroków od biurka pryncypała, w postawie spokojnej, równie dalekiej od pokory, jak od dumy, nakształt człowieka, który automatycznie spełnia co spełniać musi, bez współudziału własnej woli, który pozwala miotać sobą losom czy burzom i biernem poddaniem się godność własną ocala. Jakże karłowatym wydawał się przy nim Schmetterling! Jego mała, pulchna, giętka postać niknęła wobec tego barczystego, choć zgarbionego człowieka, jego leniwe, zaokrąglone ruchy przy zupełnym tamtego spokoju.
Cisza trwała czas jakiś, czas niezmiernie długi, wedle zdania Wacława, który z nerwową niecierpliwością czekał jej końca.
— Panie Mergold — odezwał się wreszcie pryncypał, nie podnosząc oczu od swoich papierów, głosem, który dźwięczał ostro, na kształt uderzenia dzwonka.
— Jestem — odparł stłumiony a głęboki głos wezwanego.
Z pewnością pan Schmetterling widział, że podwładny stał naprzeciw niego, o trzy kroki od biurka; ale oczy jego tem różniły się od kocich, że widział tylko to, co chciał i kiedy chciał. Po chwili więc dopiero złożył papiery.
— Panie Mergold, przystąp-no tu pan bliżej.
Wezwany zbliżył się do biurka, ale twarz jego nie drgnęła, a powieki pozostały spuszczone.
— Oto jest pan Julski — mówił dalej pryncypał. — Od jutra zacznie on chodzić do naszego biura; dasz mu pan jaką robotę.
Wówczas dopiero nowoprzybyły spojrzał na Wacława; światło dnia odbiło się w jego wielkich, czarnych oczach, marzących i tęsknych, jak bywają czasem wschodnie źrenice. Wacław został niemi olśniony, tyle tam było smutku, bólu i blasku. Ale spojrzenie to trwało tylko mgnienie powieki i pan Mergold znowu spuścił je ku ziemi, jak czyni człowiek zmęczony, lub jakby powierzchowność i osoba Wacława nie obchodziły go wcale. Nie odpowiedział słowem żadnem pryncypałowi, tylko skłonił się w milczeniu i na skinienie ręki jego oddalił się takim samym mierzonym i spokojnym krokiem, jakim wszedł do gabinetu.
Skinienie to zapewne tyczyło się także Wacława; ale ponieważ on nie zrozumiał tego odrazu, pan Schmetterling wyrzekł swoim jasnym, ostrym głosem:
— A więc do jutra.
Wypowiedział to dobitnie, a potem zagłębił się w papierach, okazując wyraźnie, że audyencya była skończoną.
Wacław był teraz, zarówno jak pan Mergold, podwładnym tylko, a nawet ostatnim z podwładnych. Uczuł to i krew uderzyła mu do twarzy.
Pan Schmetterling nie uważał za stosowne dodać słowa, ani wyciągnąć do niego ręki. Podobna poufałość względem podwładnego wydawała mu się zapewne nie na miejscu. Zanim jednak Wacław przestąpił próg pokoju, mógł zobaczyć, że papiery, w których zatopił się jego pryncypał, służyły mu tylko za pozór oddalenia natrętnych, rzucił je bowiem na stół bez ceremonii i wyciągnął się na fotelu, jak człowiek znudzony.
Ruch ten był wymownym i Wacław przypomniał sobie, jak nieraz czynił podobnie, kiedy wreszcie pozbył się jakiego uprzykrzonego interesanta; tylko że on czekał zwykle z objawami znudzenia, póki się drzwi za nim nie zamknęły, a pan Schmetterling na to nie czekał.
Przechodził teraz przez szereg pokoi, gdzie przy jednostajnych jesionowych stołach, na wyplatanych krzesełkach, siedzieli jego przyszli koledzy. Byli pomiędzy nimi młodzi i starzy, ludzie różnych typów; lecz jeśli jaka głowa podniosła się za jego przejściem, nosiła ona taki sam wyraz znękania, jaki piętnował rysy pana Mergolda. Ludzie ci przedstawiali nieokreślone pomiędzy sobą podobieństwo, z którego an razie sprawy sobie zdać nie potrafił.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Wacław wprawdzie uzyskał czego pragnął, ale fakt ten połączony był z tylu bolesnemi wrażeniami, że cieszyć się nim nie mógł. Radość otrzymania jakiegokolwiek zajęcia zatruwał mu gorzki przedsmak upokorzeń, jakie go czekały.
Czuł, że spadł bardzo w drabinie społecznej i że w oczach wielu ludzi, zarówno jak w oczach pryncypała, stracił niezmiernie wiele na wartości. Wprawdzie wartość to była często nominalna, ale któż w to wchodził, skoro ona miała kurs powszechny.
A przytem położenie jego nie było jasno określone, przyjęto go do biura tytułem próby tylko. Jak próba się powiedzie? Myśl ta trapić go zaczęła, zanim zawód swój rozpoczął, bo zawód ten był zupełnie różny, niż sobie z góry wyobrażał. Kiedy wchodził do gabinetu naczelnika firmy braci Schmetterling et comp., może nie zdawał sobie jasno sprawy z nadziei swoich, przecież były one mniej więcej takiej treści: pan Albert, uszczęśliwiony z propozycyi Wacława, przyjmie go z otwartemi rękoma, a kto wie czy odrazu nie da udziału w swoich interesach i nie przypuści do spółki. Był on tak przyjemny, tak wspaniałomyślnie rozrzucał pieniądze z królewską niedbałością, a jemu okazywał tyle przyjaźni. Przecież propozycya jego powinna mu pochlebić; Wacław posiadał stosunki, stanowisko społeczne, nazwisko nieposzlakowane i niezłomną uczciwość. Słyszał zawsze, iż był to rodzaj kapitału i na ten kapitał rachował. Dlatego to śmiało wchodził do Alberta i nalegał o pracę.
Był pewnym z góry, że on wejdzie w jego położenie i naznaczy mu zapłatę taką przynajmniej, któraby wystarczyła na najskromniejsze utrzymanie rodziny. Wszakże on sam i Regina poprzestaliby na tak małem.
Rzeczywistość jednak daleką była od tych marzeń. Na pierwsze słowo o interesie przyjaźń pierzchła, przy naleganiu zaś zmieniła się w protekcyjną łaskę. W położenie jego pan Schmetterling wchodzić nie myślał, bo też w istocie gdyby chciał to uczynić względem wszystkich swoich podwładnych, zaprowadziłoby go to zbyt daleko.
Nie przyszło mu nawet do głowy stawiać Wacława na wyjątkowem stanowisku, ani zatroskać się o jego miłość, a nawet kilka słów, które wyrzekł w tym względzie, zdawały się świadczyć, że w okolicznościach w jakich się znajdował uważał ją za proste szaleństwo.
Pan Schmetterling zanadto był estetycznie wykształcony, ażeby nie ocenić pięknej kobiety. Kochał się nieraz, tak samo jak każdy inny, choć zapewne na swój własny sposób i wedle swojej umysłowej skali; ale wiedział doskonale, że miłość jest to zbytek życia, dostępny tylko dla niektórych, a jeśli wodzi biedaków na pokuszenie, wtrąca ich zwykle w otchłań nędzy. To też gdyby Wacław, zamiast upierać się przy romantycznym związku ze zrujnowaną dziewczyną, poszukał był sobie właściwej partyi, uznałby to za rzecz zupełnie naturalną. Ale pan Schmetterling nie był tak szalonym, by chciał narzucać ludziom swój sposób widzenia; nie próbował nawet ani jednem słówkiem tego uczynić, a skoro na dwukrotne napomknienie o zerwaniu małżeństwa w obecnych okolicznościach Wacław odpowiedział oburzeniem, nie powrócił już do tego przedmiotu, ale prawdopodobnie w jego przekonaniu został on odrazu wliczonym do rzędu ludzi niepojmujących życia, którzy z tego powodu nigdzie nie zajdą i nie zasługują na szczególne zaufanie.
Wacław jednak nie umiał zdać sobie sprawy z niekorzystnego wrażenia, jakie sprawił. On wprost zrażony był do przyszłego pryncypała i czuł głębokie znużenie, jakie powoli opanowywa człowieka, gdy znajduje się w rozterce z całem swojem otoczeniem i gdy skazany jest na nieustanną walkę, a dzień jutrzejszy napełnia go nieujętą trwogą.
Pomiędzy nim a matką stosunki od ostatniej rozmowy były sztywne, ściśle zastosowane do koniecznych warunków przyzwoitości. Rano pił śniadanie u siebie, przychodził na obiad, całował ją w rękę na przywitanie i milczał po większej części, a jeśli mówił co, to jedynie o pogodzie, lub potocznych rzeczach. Po czarnej kawie oddalał się zaraz, a jeśli przychodził wieczorem, to jedynie na chwilkę.
Dawniej zwykle pani Julska spędzała miesiące na wsi u znajomych, u wód, lub w jednej z tych uprzywilejowanych miejscowości, które kolejno kółka towarzyskie warszawskie obierają sobie za siedlisko. Przez ostatnich lat parę bywała stale o tej porze w Jasionnej.
Tego roku jednak nie pomyślała o żadnej wycieczce; za nic w świecie nie byłaby odstąpiła syna, wiązała ją bowiem do niego zarówno miłość, jak niepokój. W krótkich chwilach, które spędzali razem, spoglądała na niego ukradkiem, jakby szukając śladu żalu lub niepewności na jego twarzy, jakby upominała się o dawne pieszczoty i zwierzenia. Przecież i ona także milczała; wiedziała czego żądał od niej, a tego jednego właśnie dać mu nie mogła.
Kilka razy przyjaciółki usiłowały wyrwać ją z Warszawy, w której letnie miesiące nie należą do najzdrowszych. Wówczas zawsze zwracała się do syna, a skoro on odmawiał zaproszenia, i ona o niczem słyszeć nie chciała.


Pan Mergold uwiadomił Wacława, że o dziewiątej godzinie rano powinien stawić się w biurze, a on postanowił nie spóźniać się nigdy. Rozumiał dobrze, iż były przeciwko niemu uprzedzenia, które rozproszyć należało, a przytem nie chciał się narażać na uwagę lub napomnienie. To co widział w gabinecie pana Schmetterlinga nauczyło go, że jeśli kto chce zachować godność swego położenia, powinien zawsze stać na niewzruszonem stanowisku spełnionego obowiązku.
Nie wspomniał matce ani słowem o ważnej zmianie, jaka zaszła w jego życiu; wyszedł z domu, wypił po drodze herbatę w pierwszej lepszej cukierni i w chwili kiedy biła dziewiąta, otwierał drzwi biura pana Schmeterlinga.
Pan Mergold, punktualniejszy jeszcze od niego, stał już pochylony nad swoim pulpitem, rzucił na niego obojętnem okiem i odpowiedział przyzwoitem skinieniem głowy na jego uklon. Zresztą Wacław przekonał się wkrótce, że wszyscy byli akuratni w biurze pana Schmetterlinga, wszyscy, oprócz niejakiego pana Eugeniusza, który przyszedł dopiero około jedenastej i zdawał się niewiele dbać o swoje zajęcie, bo zaledwie raczył usiąść przy stoliku i zająć się odebraniem powierzonego sobie referatu, gdy przyszedł ktoś do niego. Po kilkuminutowej, półgłośnej rozmowie, w której Wacław, będący najbliżej, dosłyszał kilka razy powtórzone wyrazy: śniadanie, Bocquet i majówka, pan Eugeniusz powstał, a oświadczywszy panu Mergoldowi, że powołują go ważne osobiste interesa, wyszedł i dnia tego nie pokazał się już w biurze.
Widać jednak wszyscy byli do tego przyzwyczajeni, bo ani pan Mergold, ani nikt inny nie zwrócił na to uwagi.
Wacław dostał stolik mniejszy od innych i wsunięty pomiędzy kolegów; widocznie robiono mu tu miejsce przypadkowe, czy też czasowe tylko, a pan Mergold dał mu do przypisywania jakieś referaty i obliczenia najeżone cyframi.
Wacław z natury miał do cyfr pewną antypatyą; nauki matematyczne szły mu bez porównania trudniej od innych, a nikt nie czuwał nad tem, by usilną pracą trudność tę pokonał, przeciwnie, przemawiała ona poniekąd, do próżności pani Julskiej, która twierdziła z uśmiechem że jedynak jej widocznie na kupca stworzonym nie jest.
To też po skończeniu szkół, jedynem zetknięciem, jakie Wacław miał z cyframi, były owe codzienne potrzeby życiowe, którym najzupełniej wystarczają cztery działania arytmetyczne w najprostszej ich formie.
Teraz znalazł się nagle w trudnem położeniu. Wprawdzie żądano od niego tylko przepisywania, dość zawiłego obliczenia; ależ wiadomo, że przepisuje się dobrze to tylko, co się rozumie, a owo nieszczęsne obliczenie było mu tak niedostępne, jak gdyby napisane było po chińsku.
Próbował zastanowić się nad niem; ale przywykł pisać, myśleć, rozważać w ciszy swojego gabinetu, a tutaj czuł na sobie spojrzenia wszystkich współkolegów. Może oni domyślali się jego kłopotu?...
Na tę myśl robiło mu się gorąco i zimno naprzemian, pot występował mu kroplami na czoło, a wątpliwości wytwarzały chaos w jego głowie. Byłby chciał zapytać się kogo, poradzić, ale na wstępie zaraz nie chciał się wydać ze swoją niewiadomością. Może pan Mergold umyślnie dał mu rzecz najeżoną takiemi trudnościami, ażeby się przekonać, co też on potrafi.
Zabrał się więc do pracy. Zrazu wszystko szło jako tako, ale gdy doszedł do właściwego rachunku, który był tak pokreślony i ułożony tak nieforemnie, iż trudno się było domyśleć jak go przepisać należy, zatrzymał się znowu. W ostateczności chciał pójść i zapytać pana Mergolda; ale właśnie rozmawiał on z jakimś interesantem. Postanowił więc spuścić się na los, który według przysłowia często sprzyja niezasłużonym. Napisał, skończył i z bijącem sercem zbliżył się ze swoją robotą do naczelnika biura, który właśnie zapytywał o nią.
Pan Mergold rzucił okiem na papier i zaczął przeglądać go uważnie. Nagle podniósł głowę i spojrzał na stojącego przed sobą Wacława, a w jego smutnych, rozmarzonych oczach malowało się widoczne zdziwienie.
— Ależ ja właśnie dlatego kazałem panu przepisać to obliczenie, że było niedokładne i że sprostować je trzeba.
— Pan naczelnik nic nie powiedział — szepnął Wacław, który tyle skorzystał w biurze tego rana, iż wiedział że pana Mergolda tytułowano naczelnikiem.
— Tego przecież mówić nie trzeba — odparł spokojnie, oddając mu papier. — Przerób pan to i przepisz po raz drugi, a śpiesz się, bo mi to zaraz potrzebne. Muszę przedstawić interes cały panu bankierowi.
Wacław przez sekund parę stał nieruchomy. Chwila stanowcza nadeszła: musiał się wytłumaczyć i przyznać do niewiadomości.
— Daruj pan — wyrzekł nieśmiało, zniżając głos niemal do szeptu — ale ja nie wiem co mam sprostować.
Spojrzenie, jakiem pan Mergold odpowiedział na to, było charakterystyczne; zatrzymało się ono na młodym człowieku przez chwilę z wyrazem, w którym podziw przechodził w zdumienie; jednak żadnym zewnętrznym znakiem nie dał tego poznać po sobie.
— To co innego — wyrzekł tylko spokojnie; ależ w takim razie...
Nie skończył zaczętego frazesu, spojrzenie jego jednak mówiło wyraźnie: w takim razie co pan tu będziesz robił? albo też: co pan umiesz?
— Niech mnie pan raczy objaśnić — prosił Wacław, któremu ręce drżały nerwowo, a słowa ledwo wydobywały się ze ściśniętego gardła.
Przez chwilę pan Mergold spoglądał na niego z nieokreślonym wyrazem, aż wreszcie wziął ołówek i z ruchem pełnym zniechęcenia, który zdawał się świadczyć że się to na nic nie zda, wskazał mu popełnione uchybienia.
Wacław powrócił do swego stolika teraz rzeczywiście rachunek został przepisany, jak się należy. Nie było się jednak czem szczycić. Czuł dobrze, iż pan Mergold powziął najopłakańsze przekonanie o jego zdolnościach, a lękał się, by tego przekonania nie udzielił panu Schmetterlingowi, i to przygnębiało go zupełnie. Wszystko co umiał zdawało się niczem, obok tego czego nie potrafił. Czuł niemal pogardę dla samego siebie za własną nieudolność.
— Ha! — wyrzekł w końcu lakoniczny pan Mergold — nie wiem teraz jakąby panu dać robotę, bo tu u nas jest praca na seryo.
Namyślał się chwilę, a potem dał mu proste przepisywanie.
Wacław powrócił na swoje miejsce, gdzie go ścigały wszystkie oczy, bo pan Mergold nie mówił tak cicho, by nie dowiedziano się o co chodziło. Zdawało mu się że słyszy śmiechy, szepty i lękał się podnieść oczu od swojej roboty.
Ludzie ci mieli może prawo śmiać się z jego nieudolności, ale on na to pozwolić nie mógł; dotąd nikt bezkarnie nic podobnego nie uczynił. Gdyby więc dostrzegł wyraźne szyderstwo, skarcićby je musiał, a nie chciał dojść na pierwszym wstępie do podobnego wypadku. I całą siłą woli starał się zapanować nad wzburzeniem swojem, gdy tuż koło niego dał się słyszeć głos stłumiony:
— Panie, panie!
Wołanie to mogło się tyczyć kogo innego, Wacław więc nie podniósł głowy.
— Panie Julski — powtórzył głos.
Zwrócił się szybko i ujrzał swego najbliższego sąsiada, który, korzystając z nieobecności pana Mergolda, rzucił pióro i miał widoczną chęć rozpocząć rozmowę. Wacław uniknąć jej nie mógł.
— Czemu pan mnie się nie spytał jak zrobić? — mówił, młody człowiek, rubaszny i rozrzuconej powierzchności. — Takie rzeczy robią się między kolegami, a nie należy zaraz turbować naczelnika; on to sobie zapamięta i już nie będzie miał do pana zaufania. Pan mnie nie zna, ale ja pana znam dobrze; pan tu nieraz przychodził do pana bankiera; w teatrze, na wyścigach i w dolinie widziałem pana nieraz. Ja panu chętnie pomogę.
Słowa były przyjazne i zasługiwały na podziękowanie, Wacław więc podziękować musiał. A jednak duma oburzała się w nim na myśl samę zaciągnięcia zobowiązania względem tego człowieka.
Kolega ów należał do rodzaju ludzi, których najmiej za kolegów mieć pragnął. Miał on wzrok śmiały do bezczelności, pospolite rysy, rażącą poufałość w obejściu, niezachwianą pewność i zadowolenie z własnej osoby, które co chwila wypowiadało się uśmiechem.
Śmiech ten, o grubem, bezmyślnem brzmieniu, był szczególniej dla Wacława nieznośny, drażnił go w najwyższym stopniu.
— To zaraz widać — mówił niezrażony jego milczeniem i chłodną grzecznością — że pan takiej roboty jak my nigdy nie robił. Zrazu to zdaje się trudne, ale potem...
Machnął ręką w charakterystyczny sposób, świadczący, że co do niego, nie spotykał już żadnej trudności, i zaśmiał się głośno. W ciągu tej rozmowy znalazł się tuż przy stoliku Wacława, siedział mu niemal pod ręką i nachylał się tak, iż czuł na twarzy oddech jego.
— Pan pewnie chcesz sam jaki interes założyć, że wszedłeś do naszego biura — pytał dalej, patrząc mu w oczy — co?...
— Nie mam tego zamiaru — odparł, usuwając się, Wacław.
— Niech pan będzie szczery, pan może mi wszystko powiedzieć, ja potrafię panu być pomocnym. Nie wierzysz pan? co?
— Przeciwnie — wyrzekł z podwojoną grzecznością Wacław.
— A pan tak ze mną mówi, jak gdyby się pan mnie bał — zaśmiał się natrętny sąsiad.
— Bo widzisz pan sam, że mam pilną robotę.
— Ona wcale nie pilna; pan Mergold tylko zawsze tak mówi, że wszystko pilne. Żeby jego słuchać, tobyśmy słowa tutaj nigdy nie zamienili. Trzeba korzystać póki go niema. Jak pan tu dłużej popracuje, to i panu się to znudzi. Ale pan tu pewnie długo nie będzie, co?
I mówiąc to, znowu badawczo oczy wlepił w Wacława.
— Dlaczegóż? — spytał ten ostatni.
Ale towarzysz jego, zamiast odpowiedzi, w dowcipny sposób wzruszył ramionami, śmiejąc się swym grubym śmiechem.
— Pan jesteś stworzony na pana — wyrzekł wreszcie z miną tajemniczą — ja to dobrze rozumiem, a tutaj... no tutaj, więcej pracy niż płacy. Ja panu to mówię, żebyś nie myślał, że Józef Ceklerberg głupi.
Zaśmiał się i pokazał wśród mięsistych, rumianych warg trzydzieści dwa zęby, białe i równe jak perły.
— Ależ ja wcale nie myślę — zaprotestował energicznie Wacław.
— Dlaczego pan nie ma myśleć? Kto dużo pracuje, a mało bierze, ten musi być głupi, chyba że ma w tem swoje wyrachowanie, co?
Na tak postanowiony dylemat trudno było znaleźć odpowiedź, i Józef też na nią nie czekał, lecz niezrażony chłodem Wacława, mrugnął na niego poufale, jak gdyby byli w najlepszem z sobą porozumieniu. Powoli w czasie tej rozmowy przyparł on swego towarzysza, cofającego się ciągle, aż do samego biurka pana Mergolda, i nie zważając na to, nacierał na niego coraz żwawiej, tak iż ostatnie słowo wypowiedział mu prawie w ucho.
W tej chwili jednak powrót naczelnika biura zmusił go do odwrotu i uwolnił Wacława od natrętnych pytań.
Około trzeciej pan Schmetterling opuszczał zwykle swój gabinet. Gdy otwarły się drzwi jego, wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę, a wszystkie głowy pochyliły nizkim ukłonem.
Była to rzecz bardzo zwyczajna: przechodził chlebodawca, więc kłaniali mu się ci wszyscy którzy chleb jego jedli. Przecież Wacławowi zrobiło się gorąco i pochylił się niżej od innych, aby ukryć rumieniec, który wybiegł mu na twarz.
Czuł, że rozdrażnienie jego dochodziło do ostatecznych granic: przychodziła mu chęć niepohamowana uciec ztąd, nigdy już nie przestąpić progu tego biura i nie widzieć ani pana Schmetterlinga, ani Mergolda, ani kędzierzawej głowy Józia Ceklerberga, który może w tej chwili był mu wstrętniejszym od wszystkich innych. Głowa jego pałała, wszystkie tętna uderzały gwałtownie. Zdawało mu się, że mózg jego wrzał i kipiał, że rozsadzał mu czaszkę.
Tymczasem ubiegały godziny biurowe; stoliki, szczególniej te, co stały bliżej wyjścia, lub u których siedzieli ludzie niezależniejszego położenia, opróżniały się po jednemu, aż wreszcie po uderzeniu godziny i sam pan Mergold powstał. Był to znak oczekiwany, na który wszyscy powstali jednocześnie. Zaczęło się szybkie wybieranie. W jednej chwili gwar wielki zapanował w biurze, w którym słychać było dotąd tylko skrzyp piór poruszanych na papierze, przerywany niekiedy krótkiemi słowami objaśnień. Wacław machinalnie podniósł się razem z innymi, nałożył letnie palto, rękawiczki i zaledwie skłoniwszy się obecnym, podążył na ulicę.
Nikt na niego nie zważał, oprócz Józia, który wybiegł za nim.
— Może pójdziemy razem? — zawołał, dopędzając go na trotuarze.
Wacław spojrzał na niego; natręctwo źle wychowanego człowieka było mu nieznośne.
Ale Józio zachował tak naiwny wyraz twarzy, tak widocznie niemiał najmniejszego pojęcia o niestosowności podobnego postępowania, iż słowa oburzenia skonały Wacławowi na ustach.
— Pójdziemy razem, co? powtórzy Józio, nie odbierając odpowiedzi na swoją propozycyę.
— Dziękuję — odparł z lodowatą grzecznością Wacław.
— W którą pan stronę? — ciągnał dalej nierozumiejący zupełnie tego odcienia Józio. — Jak pan chce, ja idę na Krakowskie przedmieście.
Wacław nie raczył mu odpowiedzieć, tylko odwrócił się, poszedł wprost w przeciwnym kierunku i odetchnął z głębi piersi, kiedy stracił go z oczu.
Tak doszedł powoli do Saskiego ogrodu, którędy wypadała mu droga do domu, próbując zdać sobie sprawę z wrażeń dnia tego. Narazie było mu to trudno; czuł tylko ogarniający go niesmak do całego swego otoczenia. Niesmak ten dochodził do najwyższego wstrętu, tak iż zrozumiał w tej chwili ludzi, co rzucają się w nurty rzeki, lub kulą rozstrzaskują sobie czaszkę, bez widocznej przyczyny, byle uwolnić się od położenia, z którem zgodzić się nie umieją. Atmosfera tego biura dusiła go i sama myśl, że jutro tam znowu pójść musi i spędzić dzień cały wśród wstrętnego otoczenia, przy zajęciu, które przedstawiało mu nieokreślone trudności przejmowała go dreszczem.
W tej chwili ogród był niemal zupełnie pusty, tylko niańki z dziećmi bawiły się gdzieniegdzie; czasem przechodzień jaki spieszył gdzie go wolało zajęcie, lub jaka gruchająca para szukała samotności i cienia.
Na Wacława nie zważał nikt. Usiadł na jakiejś pustej ławce nad wodą i patrzył bezmyślnie na łabędzie szybujące lekko po fali, na ptaki bujające w przestrzeni, na cichą zieleń liści, poruszanych zaledwie dostrzegalnem drżeniem powietrza.
Wszystko to przedstawiało mu obraz ciszy, ukojenia, swobody, zdawało się należeć do tego świata, który już pozostawił poza sobą w życiu, a który teraz zdawał mu się zasuwać w jakąś dal niedościgłą.
Nie miał siły ruszyć się: poczucie niewypowiedzianego znużenia obezwładniło go, czyniło niezdolnym do porządnego zebrania myśli. Toczył nieustanną walkę sam z sobą, ze wszystkimi instynktami i nawyknieniami dawnego człowieka.
Tymczasem przeminęła zwykła obiadowa godzina; ale Wacław na to nie zważał, a fizyczne uczucie głodu nie przypomniało mu spóźnionej pory. Dopiero gdy ogród pomało zapełniać się zaczął, powstał i poszedł do domu, lękając się nadewszystko spotkania jakiej znajomej twarzy.
W domu panował niepokój. Wacław zwykle pamiętał o nawyknieniach matki, i jako dobrze wychowany syn, nie spóźniał się nigdy, a jeśli zaszła kiedy w tym względzie niespodziana przeszkoda, nie omieszkał nigdy uwiadomić matki, bo wiedział, że wrazie przeciwnym nie usiądzie do stołu.
Rzeczywiście czekano na niego.
W usposobieniu, w jakiem się Wacław znajdował, fakt ten sprawił mu podwójną przykrość. Zawahał się chwilę, chciał powiedzieć, że jest słaby i obiadu jeść nie będzie; ale pobudziłby tem tylko troskliwość matki i nie uniknął jej widoku. Poszedł więc w milczeniu ją powitać.
Pani Julska była bardzo niespokojna; wypieczone rumieńce świeciły na jej twarzy, zwykle tak jednostajnie i matowo bladej, a figlarne loczki, w które ostatnie miesiące wmieszały dużo srebra, drżały lekko nad jej czołem.
Pomimo to Wacław urzędownie pocałował ją w rękę i zapomniał nawet przeprosić za spóźnienie. Nie potrafił zdobyć się na nic więcej; chmurny i przybity, asystował raczej, niż uczestniczył w obiedzie. Nie uszło to bacznego oka matki; i ona także jeść nie mogła. Potrawa po potrawie nietknięta schodziła ze stołu. Pomiędzy matką a synem panowało głuche milczenie: on ze spuszczonemi oczyma zdawał się liczyć kwiatki w obrusie, ona spoglądała na niego z hamowaną troskliwością.
Każde z nich wiedziało, że drugie cierpi; on swoje cierpienie przypisywał matce, ona synowi; ale żadne z nich ustąpić nie mogło. Wszak tutaj szło o całą ich przyszłość.
— Spóźniłeś się dziś bardzo, Wacławie — wyrzekła wreszcie kobieta, usiłując okolicznościowo nawiązać rozmowę.
— Przepraszam mamę — odrzekł machinalnie, nie podnosząc na nią oczu.
Zrobiła niecierpliwy ruch, który uszedł jego uwagi, a po chwili wyrzekła znowu głosem, który może bezwiednie nabierał pieszczotliwego brzmienia:
— Cóż cię zatrzymało?
Przez chwilę namyślał się nad odpowiedzią; potem podniósł głowę i odparł sucho, z rodzajem wezwania:
— Zajęcie.
— Zajecie? — powtórzyła kobieta, nie pojmując dokładnie znaczenia tego słowa.
Ona, bądźcobądź, dowiedzieć się musiała o tem co uczynił, a teraz to wyznanie przychodziło mu na usta jako rodzaj zemsty za to, czego dla niego zrobić nie chciała; wyrzekł więc dobitnie:
— Wszedłem do biura pana Schmetterlinga.
Pani Julska zbladła i poruszyła się niespokojnie. Wacław sięgnął po karafkę, nalał sobie szklankę wody i wypił ją jednym tchem.
Tymczasem matka jego odzykała szybko zachwianą równowagę.
— Jakie masz tam warunki? — zapytała znowu.
Wacław roześmiał się końcem warg, z niewymowną goryczą.
— Prawdziwie — wyrzekł — tego nie wiem jeszcze. Pan Schmetterling wprzód przekonać się musi, jaką wartość dla niego mieć będę, a na Boga! lękam się, że wartość ta pokaże się bardzo niewielką.
Pani Julska chciała coś mówić, ale zatrzymała się, jakby wobec faktów uważała słowa za zbyteczne. Blade jej czoło zachmurzyło się, a jednocześnie ściągnięcie brwi i zacięte usta zdawały się mówić: nie chciałeś mnie słuchać, więc popróbuj.
Przecież wiadomość o podrzędnem stanowisku, jakie Wacław zajął, była dla niej bolesną. Widocznie podrażniona, układała w myśli, jak tę fantazyą jego ubierze w obec przyjaciółek i całej swojej koteryi, bo koniec końców, była to odtąd jeszcze pańska fantazya — nic więcej.
Wyrzekła tylko sentencyonalnie:
— Praca której szukamy bywa zawsze wyzyskiwaną; wyzyskiwać sami możemy dopiero wówczas, gdy jesteśmy poszukiwani.
Wacław zrobił ręką ruch pełen obojętności.
— Być może — odparł — choć muszę przyznać, że wychowanie moje pod względem kwestyj praktycznych bardzo było zaniedbane; ale to już nie moja wina. Staram się teraz powetować czas stracony.
Mówił z goryczą, której matka nigdy dotąd u niego nie zauważyła, która była w nim rzeczą nową zupełnie i odbijała rażąco od swobodnego wdzięku i niedbałej wesołości, nadających mu niegdyś tyle młodzieńczego powabu.
— Wacławie! — zawołała boleśnie.
— Och! nie lękaj się, mamo, — mówił dalej tym samym tonem — nie miałem zamiaru robić ci wyrzutów; ale cóż chcesz, nie jest się panem położenia. Ponieważ nikt nie dobijał się o mnie, musiałem więc sam nauczyć się pukać jak żebrak do ludzi, a ludzie ci dali mi uczuć, że nie umiem nic.
Roześmiał się przykro, mówiąc te słowa, a matka zauważyła z przerażeniem, jak głęboko nowe troski i gorycze wyryły się już ma twarzy jedynaka, wyżłabiając w niej niby niteczki zaledwie widoczne bruzdy szyderstwa, cierpienia i niewiary.
Ale w jej przekonaniu nie było na to rady żadnej.
„Ha — powtórzyła tylko w duchu — niech spróbuje?


Tak upływały dnie, tygodnie i miesiące, nie przynosząc zakochanej parze zmiany żadnej, lecz przeciwnie, odsuwając w dal coraz niepewniejszą rozwiązanie, a raczej związanie ich losu.
Listy Wacława, zrazu pełne nadziei i zapału, powoli stawały się coraz bardziej smutne i zniechęcone. Żegnając Reginę, mniemał że najdalej za parę miesięcy powróci tryumfalnie, aby zabrać ją z sobą i zapewnić jej własną pracą stanowisko. Teraz widział dobrze, iż na rezultat podobny czekać trzeba lata całe, lata walk, trudów, niepokojów nieustannych. Wacław nie pisał wprawdzie tego wyraźnie, ale znać było w jego listach zniechęcenie.
U panny Teodozyi czas odpoczynku wakacyjnego przeminął; domek w ogrodzie napełnił się wesołymi głosami dziewczęcemi; jasne twarzyczki, płowe złote, kasztanowate i czarne główki snuły się ustawicznie po pokojach i ogrodzie.
Było to życie zupełnie odmienne od tego, jakie prowadziły dotąd Regina z Teodozyą. Cisza była dla niej błogosławioną, zdawało jej się lżej dźwigać ciężar istnienia, kiedy żaden głos zewnętrzny nie trąca zbolałego serca.
Przyjazd dziewcząt, nakształt jaskółek zlatujących na wiosnę, sprawił zrazu jakieś zamieszanie w jej myśli. Śmiech, śpiew, okrzyk wesoły, świegot nieustanny tych młodych istot, sprawiał jej ból nieznośny; kryła się przed niemi, uciekała w najskrytszą dal ogrodu, lub i tam ścigana przez dźwięki życia i wesela, zamykała się w pokoiku, jaki jej przeznaczyła Teodozya, i tam padając na łóżko, kryła twarz w poduszkach, rękami zatykając sobie uszy.
Teodozya nie miała teraz czasu na nią uważać, poświęcać jej długich godzin, a choćby czuwać nad nią zdaleka. Zakład naukowy zaprzątał jej całą działalność i czasem zaledwie, nie widząc nigdzie Reginy, zapytała o nią, lub sama jej poszukała.
— Zmizerujesz się na nic — mawiała niekiedy. — Wacław gotów powiedzieć, że ci u mnie niedobrze.
Ale Regina odpowiadała jej tylko bolesnym uśmiechem, lub dowodziła, że przeciwnie, jest jej wybornie, że czuje się zdrową zupełnie. W duszy jednak było jej tak straszno, iż wstając rano, myślała tylko jak zdoła przedźwigać ciężar dnia całego, a kładąc się spać, jak zniesie te noc bezsenną, pełną wspomnień i mar dręczących. Tęskniła za Wacławem całą siłą rozkochanego serca. Zdawało jej się, że nie widziała go już wieki całe, a prawdę mówiąc, nie spodziewała się już ujrzeć go prędko. W sercu jej pod tylu nagłymi ciosami zamarła nadzieja, a dawne dnie szczęśliwe zapadały w coraz większą dal i ukazywały jej się tylko jako drogie wspomnienia, które już z rzeczywistością nic wspólnego nie miały.
Czasem przychodziło jej na myśl, że była ciężarem dla Teodozyi, że pożywała tutaj chleb łaski, i wówczas, ale tylko wówczas, budziła się z odrętwienia. Ciemne rumieńce wybijały jej na policzki; chciała coś robić koniecznie, pomagać Teodozyi, być użyteczną. Ale na samą myśl zetknięcia się z ową wesołą młodością, która zdala ciekawie śledziła nieraz jej żałobną postać, kiedy przesuwała się po ogrodzie, odchodziła ją odwaga. „Nie — wołała sama do siebie — ja tego nie potrafię, ja tego nie zniosę.“
W miarę jednak jak czas mijał, przywykała do tej myśli, że będąc tutaj, nie powinna pozostać bezczynną; aż wreszcie jednej niedzieli, kiedy pensyonarki pod wodzą guwernantek poszły za miasto, a Teodozya miała wolną chwilę, poszła ją odszukać.
Stara panna była w swoim pokoju. Od pewnego czasu obie widywały się tylko przelotnie, a jeśli znalazły się dłużej razem, nie miały sobie nic do powiedzenia. Obaw przyszłości jedna drugiej zwierzać się lękała, przeszłości tykać nie chciały; zresztą w obecnej chwili Teodozya tyle miała powszednich trosk i zajęć, które zajmowały ją zupełnie. Niezmienny, apatyczny smutek Reginy draźnił ją nawet, jako rzecz któraby zczasem ustąpić powinna, a nie ustępowała wcale. Panna Teodozya nie lubiła, gdy pociechy jej i dobre chęci pozostawały bezskuteczne.
Regina zobaczyła przez uchylone okno, że była samą, i weszła, nie zapukawszy. Zaledwie to jednak uczyniła, pożałowała już swej śmiałości. Teodozya siedziała odwrócona od drzwi, przed starem biurkiem, którego szuflady i skrytki były otwarte. W jednej z nich leżały jakieś stare, pożółkłe papiery, zeschłe kwiaty, wstążeczka błękitna i różne widocznie bardzo dawne pamiątki, które zapewne nosiły ślady łez i pocałunków, bo lustro przeciwlegle odbijało wyraźnie twarz starej panny, na którą od tych przedmiotów padać się zdawały odblaski młodości. Zwiędła jej twarz ożywiała się, oczy błyszczały, a rozchylone usta zdawały się szeptać jakieś wyrazy pozostałe w pamięci.
Regina przez chwilę stała na progu, zdumiona. Nigdy nie przyszło jej na myśl, aby ta czynna, niezmordowana istota nosiła w sercu jakiś kwiat zamarły. Potem chciała się cofnąć niepostrzeżona, ale na szelest, jaki zrobiła, stara panna odwróciła głowę.
— To ty, Regino? — wyrzekła nieco drżącym głosem — nie uciekaj.
Zgarnęła do szuflady przedmioty, jakie przed nią leżały.
— Nie chciałabym przeszkadzać — szepnęła nieśmiało narzeczona Wacława.
— Nie przeszkadzasz mi — mówiła dalej stara panna, już zupełnie spokojnie. — Cóż chcesz, każdy ma na świecie jakiś kraj serdeczny, niby świątynię, do której czasem schronić się potrzebuje; ale wiecznie przebywać w niej niewolno.
Regina czuła, że jej krew uderzyła do twarzy.
— A ja — zawołała — a ja w tej świątyni przebywam ciągle, zapominając o wszystkiem innem!
Teodozya uśmiechnęła się łagodnie.
— Och! — wyrzekła — ty jesteś młodą, Regino, bardzo młodą, nie nauczyłaś się jeszcze dźwigać krzyża swego w milczeniu i działać, choć tam coś w sercu twojem płacze.
— Jestem nikczemną, czuję to — zawołała znowu.
Ale Teodozya uśmiechnęła się po raz drugi, łagodniej jeszcze i smutniej.
— Wy młodzi lubicie wielkie słowa. Na co? Nie jesteś nikczemną, jesteś biedną tylko. Wierz mi jednak; źle robisz, że się poddajesz cierpieniu, tym sposobem nie zmożesz go nigdy.
— Ja go zmódz nie myślę, nie chcę — przerwała porywczo Regina — bo inaczej... inaczej cóżby mi w życiu zostało.
Oczy starej panny spoczywały na niej z łagodnym wyrzutem.
— Czy sądzisz — szepnęła — że ten tylko cierpi, kto nosi się z boleścią jak z szyldem, że miłość nie może przetrwać lat całych w samotności i ukryciu, że tęsknota musi mieć koniecznie blade lica i powieki bezsenne?
Milczała, topiąc wzrok w starej pannie, która w tej chwili zdawała jej się przetworzoną.
— Powtarzam ci — mówiła dalej ta ostatnia — jesteś młodą, więc nic dziwnego, że nie umiesz odczytywać głębi uczuć i myśli bliźnich. Gdyby nie to, zrozumiałabyś, że los twój nie jest wyjątkowy.
Nastąpiła chwila ciszy.
— Z czemże przyszłaś do mnie — pytała dalej Teodozya, wracając do potocznych rzeczy. — Czy odebrałaś jaką wiadomość?
W jej głosie była troskliwość, sprzeczająca się z pozorną szorstkością rad.
— Nie, nie — przerwała szybko Regina, jakby ona także odwrócić chciała myśl od tego przedmiotu — ja przyszłam tu, bo... — zatrzymała się nagle, podnosząc głowę — ja nie chcę dłużej być bezczynną, kiedy wszyscy pracują koło mnie.
Chciała dodać, że nie należy jej pożywać chleba jałmużny, ale słowa te skonały jej na ustach, jakkolwiek był to pierwszy powód jej postanowienia. Czuła iż jeśli wolno jej to było pomyśleć, niewolno było wypowiadać wobec Teodozyi, która na rodzaj wymówki zawartej w tych słowach niczem nie zasłużyła. Zresztą stara panna nie dała jej na to czasu, pochwyciła bowiem myśl jej w przelocie.
— Masz słuszność — zawołała — dawno ci to zaproponować chciałam. Ale cóż ty chcesz robić? — dodała po chwili, jakby wahając się i niepewna, czy dobrze myśli jej zrozumiała.
— Kiedy przybyłam tutaj, mówiłaś że pomocną ci być mogę, potrafiłabym przecież czegoś uczyć.
Czegoś uczyć... Wyraz to bardzo elastyczny; przecież ani Regina, ani panna Teodozya nie zastanawiały się nad tem w tej chwili. Pierwsza widziała w tem konieczność położenia, druga głównie sposób oderwania myśli od tego, co ją dręczyło.
Naradzano się nad tym przedmiotem, a ponieważ Francuzka, sprowadzona przez pannę Teodozyą, okazała się niekompetentną w kwestyi gramatyki, Regina postanowiła dawać w jej zastępstwie lekcye języka francuzkiego.
Regina była zdolną; to co umiała, umiała dokładnie, nauczanie nie przedstawiało dla niej praktycznych trudności, a jednak sprawiało jej przykrość niezmierną. Kiedy pierwszy raz, poprzedzona przez pannę Teodozyą, weszła do klasy, kiedy zobaczyła te wszystkie uśmiechnione i ciekawe buzie, o błyszczących oczkach, zwrócone na siebie, serce jej ścisnęło się w piersi. Ta wesołość ogólna raziła ją jak ton fałszywy; a kiedy dalej przyszło jej myśl przywykłą do bujania samopas trzymać na wodzy, przykuć do suchych formuł gramatycznych i całą godzinę uważać pilnie, wyszła z klasy z bolem głowy i rzuciła się zmordowana na łóżko, a w uszach jej brzmiały piskliwe głosiki, powtarzające na różne tony: J’avais, tu avais, il avait.
Panna Teodozya przyszła do niej uszczęśliwiona.
— Otóż to — mówiła — przy pracy zapomina się o wszystkiem.
Regina uśmiechnęła się blado; ona nawet przez tę godzinę nie zapomniała o niczem.
— Jesteś trochę zmęczona, tak zawsze bywa z początku; ale zobaczysz, że wkrótce trudno ci będzie zrozumieć, jak bez pracy żyć mogłaś.
— Przyzwyczaję się — powtórzyła Regina — przyzwyczaić muszę.
A przecież się nie przyzwyczaiła.
Panaceum zachwalane przez starą pannę, jako ogólny i nieomylny środek na wszystkie cierpienia, okazało się dla niej bezskuteczne. Praca tego rodzaju nie była dla niej stosowną, wyczerpywała ją, zamiast uspokajać; nie zdołała jej pokochać, więc praca ta stała się rodzajem dobrowolnej męczarni, dorzuconej do tych, które ją trapiły.
Nie wypowiedziała tego jednak nigdy; codzień z regularnością automatu przychodziła do klasy, odbywała lekcye i kończyła je z odgłosem dzwonka; ale codzień praca ta wydawała jej się bardziej nużącą i wstrętną. Widocznie albo nie posiadała pedagogicznego zmysłu Teodozyi, albo nie umiała nagiąć się do otaczających ją warunków, albo wreszcie warunki te były niemożliwe dla jej młodej, burzliwej natury.
Powoli skromny domek Teodozyi, ogród stanowiący jej chlubę, i owe klasy, po których rozlegał się peryodyczny dźwięk dzwonka, i jadalna sala, w której rzędem zastawiano stoły nie wykwintnemi ale smacznemi potrawami, i ów cały regulamin rządzący pensyonatem — wszystko to stało jej się nieznośnem, że kiedy rano otwierała oczy, przemykała je znów instyktownie, ażeby nie widzieć żelaznego łóżka, na którem spoczywała, perkalowych firanek u okna i jesioniowej komody naprzeciwko. Zdawało jej się, że ten dom cały pełen był jej trosk, niepokojów i zwątpień, że odnajdowała je na każdym kroku, że czyhały na nią zawieszone na sprzętach, ukryte w rogach komnat i na gałęziach drzew ogrodu, że powracały do niej ze stron wszystkich i jak widma otaczały ją tłumnie.
Czasami znowu zdawało jej się, że dom Teodozyi to więzienie, bo nigdy prawie nie wychylała się za jego mury. I jak choremu śmiertelnie żadne miejsce dogodnem się nie wydaje i zmiana sama przynosi ulgę pozorną, tak ona myślała czasem, że wszędzie indziej byłoby jej lżej oddychać.
Nie była ona niewdzięczną względem starej panny, tylko drażniły ją jej spokój, jej niezmordowana czynność i zabiegliwość, z jaką wglądała w najdrobniejsze szczegóły swojego zakładu. Panna Teodozya próbowała nieraz zainteresować nim Reginę, ale było to rzeczą zupełnie bezskuteczną. Słuchała jej cierpliwie, wypełniała skrupulatnie wszystko co jej zlecała, ale czyniła to zupełnie machinalnie. Mogło w jej oczach dziać się coś zupełnie przeciwnego przepisom lub obyczajom domowym, a ona tego nie widziała nawet.
Teodozya nieraz ruszała na to ramionami. Zpoczątku próbowała robić uwagi, ale widząc że to zupełnie daremne, zamilkła, chociaż przyznać trzeba, że Regina i jej nieuleczalny smutek, który zwiększał się zamiast zmiejszać z dniem każdym, niecierpliwił ją, jak w ogóle niecierpliwi nas to wszystko, czego pojąć nie możemy.
I ona przecież miała swoją przeszłość, swoje bole i pamiątki, i powracała do nich chętnie myślą; ale czyniła to w chwilach stosownych, kiedy miała czas wolny. Dlaczego Regina nie robiła tak samo? dlaczego chodziła pośród ludzi jakby senna, zamknięta w atmosferze własnych marzeń i bolów? Czegoż wreszcie rozpaczała? Wszakże z rozbicia losu ocaliła rzecz najkosztowniejszą... miłość narzeczonego. Och, gdyby Teodozya była na jej miejscu, jakżeżby czuła się szczęśliwą!
O przeszłości swojej nie lubiła ona mówić, chociaż niezawodnie przeszłość ta miała swoje słoneczne chwile i gorzkie zawody. Teodozya zostawiała umarłych w pokoju; stroiła może kwiatami ich mogiły, skrapiała je łzami, lecz jak się to dzieje zwykle z umarłymi, nie mieszała ich do świata żyjących. I taką też chciała widzieć Reginę. Pokochała ją zrazu gwałtownie nawpół macierzyńskiem, nawpół rycerskiem uczuciem. Na wywołanie tej miłości złożyły się różne pierwiastki: i przywiązanie do Wacława, i opozycya względem jego matki, i odmienne społeczne przekonania, i krzywda, którą wedle swej mocy nagrodzić usiłowała. Była to jednak miłość na kredyt, jeśli tak wyrazić się wolno; wyobrażała sobie, że Regina jest istotą pokrewną jej sposobem myślenia i czucia i darzyła ją miłością swoją pod domyślnym warunkiem, że tak będzie.
Tymczasem była to natura odmienna zupełnie, która za te złudzenia starej panny odpowiedzialną być nie mogła. Ztąd nieporozumienie milczące, oparte na zobopólnym zawodzie, które codzień więcej, chociaż bez wyraźnego słowa, odpychało je od siebie, nieporozumienie niczem usunąć się nie dające, bo jedna dla drugiej stawała się coraz mniej pojętną.
Regina ukrywała przed sobą, że położenie jej obecne jest nieznośne, że doprowadza ja niemal do szaleństwa. Wówczas w cichości swego ducha szukała wyjścia z zaklętego koła, które ją otaczało, i rozbijała się jak ptak o niewidzialne ściany niepodobieństwa. Zrazu podtrzymywała ją niewyznana może przed samą sobą nadzieja, że położenie to jest krótką próbą losu, z której wyrwie ją Wacław. Ale w miarę, jak listy jego traciły ożywczy charakter świetnych złudzeń, w miarę jak przyoblekały się szarem kolorytem zwątpienia, czoło jej bladło i coraz bardziej pochylało się ku ziemi, brzemienne niespokojną myślą. Coraz częściej zdarzało jej się słuchać nie słysząc, patrzeć nie widząc, a głuche wrzenie piersi i bunty rozsadzające jej czaszkę, wybijały czasami rumieńcem nagłym na matowe policzki, gorącym koralem na wargi zbladłe, lub jakaś błyskawicą zewnętrzną, która na moment ożywiała przygnębioną postać.
Widocznie w takich chwilach Regina prostowała się jak szermierz przed walką, zaglądała w oczy jakimś tajemniczym niebezpieczeństwom, rzucała lub przyjmowała wyzwanie jakieś. Ale coby to było za wyzwanie lub niebezpieczeństwo, odgadnąć było niepodobna.
Z pewnością jednak, gdy wzrok jej, mijając otaczające przedmioty, zatapiał się w dal mglistą, myśl przebywała bardzo daleko od pensyonatu panny Teodozyi i nieznała ciasnych granic, któremi warunkowały ją okoliczności. Lubiła ona uciekać, jak mogła najdalej, od gwaru i ruchu szkolnego i wynalazła sobie w głębi ogrodu miejsce najmniej uczęszczane koło parkanu, odgraniczającego pensyą Teodozyi od przedmieściowej alei.
Miejsce to lubiła Regina tem bardziej, że pensyonarkom ta odległa część ogrodu, zarosła zdziczałemi krzakami agrestu i porzeczek, obwieszonych splotami chmielu, była wzbronioną.
Tutaj często przebywała w chwilach wolnych. Pod parkanem leżał wielki kamień, na którym siadywała, lub też wspiąwszy się na niego, spoglądała na drogę obsadzoną smukłemi topolami, przy której wznosiło się miejscami skromne domostwo, jak zwykle na przedmieściu, otoczone gospodarskiemi zabudowaniami. Najczęściej jednak wzrok jej nie zatrzymywał się na tej codziennej prozie życia, która przejmowała ją coraz większym wstrętem; sięgał wyżej i dalej, do rubinowych obłoków opływających zachód, lub do złocistej kurzawy, która często o tej godzinie podnosiła się ku górze i płynną wstęgą łączyła na skraju widnokręgu niebo i ziemię. Czasem powozik jaki czy bryczka zaturkotały na drodze, albo przesunął się wóz ładowny.
To jednak najmniej zajmowało Reginę; skryta poza splotami chmielu, wiedziała dobrze, iż żadne oko jej nie śledzi; zresztą cóż znaczyli dla niej ci obcy ludzie? nie ich przecież wypatrywała tutaj. Ona chciała powietrza dla piersi, szerszych widnokręgów dla myśli czy marzeń, a zresztą nie zdawała sobie wyraźnej sprawy czego chciała, tylko pragnęła nie być tutaj gdzie jej być wypadało i uciec, chociażby wzrokiem tylko, od Teodozyi, jej pensyonatu i prowincyonalnego miasteczka.
Stała tak raz na swojem ulubionem miejscu, znużona więcej niż zwykle codziennemi zatrudnieniami. Krótki dzień jesienny był na schyłku, a powietrze miało ciszę i słodycz właściwą tej porze roku. Liście drzew zaczynały się już mienić gdzieniegdzie w porpurę i złoto, która im koniec zwiastuje, pola dalekie maiły się młodą runią ozimin, lub świeciły tłustemi skibami czarnoziemu, a po nad niemi rozpinał się bladobłękitny namiot nieba.
Wielka cisza panowała wśród spokojnej natury, tylko gdzieniegdzie odezwał się zdaleka ryk bydła wracającego do obór, lub szczekanie psa. Ale głosy te, do których przywykła Regina, nie czyniły na niej żadnego wrażenia i nie mąciły myśli, aż naraz wmieszały się w nie dźwięki zupełnie odmienne i zwróciły jej uwagę.
Usłyszała tentent kilku biegnących koni i wesołe głosy, rzucające wśród golopu urywane słówka. Niebawem z pomiędzy topól, które przerywanym rzędem stały po obu stronach drogi, zbiegając się w dalekiej perspektywie, wynurzyła się grupa jeźdźców i amazonek. Rasowe rumaki rżały i wyścigały się w biegu; smukłe kibicie, pochylone na siodłach, rysowały się wdzięcznie na tle krajobrazu; różnokolorowe wualki i strusie pióra kapeluszy unosiły się z wiatrem. Lica i oczy świeciły ożywieniem biegu.
Regina zaledwie mogła objąć wzrokiem całą wesołą, ożywioną grupę, gdy ta już była daleko. Śledziła tylko tuman kurzu biegnący drogą, a wśród niego błysnęły czasem podkute kopyta, w których się słońce odbijało, wynurzyło się pióro, wualka, lub postać wśród kłębów pyłu.
Ona stała zapatrzona, z wzrokiem przykutym do tego obrazu, który przyniósł jej niespodzianie dźwięk przeszłości dalekiej. Ci ludzie bawili się, używali młodości, używali pełni sił swoich i nie wiedzieli pewnie nic o troskach, smutkach i nędzach bytu. Jakże oni swobodnie biegli wszyscy na wyścigi, gładką drogą, która była z pewnością dla nich obrazem drogi życia.
Naturalnym zwrotem Regina pomyślala o sobie. Jakże niedawno ona także należała do tego świata szczęśliwych, do tego świata bez troski; śmiała się, używała i ona. Ona także o nędzach i smutkach wiedziała zaledwie z nazwiska, a przynajmniej myślała, że mają one zawsze wybladłe oblicze i łachmany żebracze i na ich widok posypała czemprędzej grosz jałmużny, więcej ażeby oszczędzić sobie przykrego wrażenia, niż z istotnej litości. A dziś... dziś...
Zastanawiała się nad swoim losem i wydawał on jej się nad wyraz gorzkim i nieznośnym. Wśród śmiertelnych omdlewań woli i myśli, w jakie była pogrążoną, obudziły się nagle pragnienia dawne. Dość było na to widoku wesołej kawalkaty, przeciągającej zamiejską drogę. Wszakże i ona była piękną i młodą, i ona niegdyś należała do podobnych zabaw. Miała sliczną arabską klacz, lotną jak strzała, a posłuszną jak dziecię, klacz o suchym łebku i inteligentnem oku, z której jasno gniadej sierści zdawało się złoto kapać na słońcu i którą ona dlatego Złotą nazwała. Biedna, śliczna Złota, w czyje ona poszła ręce, kogo na swym rączym grzbiecie nosiła, kto o nią dbał teraz?
Wszystkie te myśli i pytania przesunęły się przez głowę Reginy, stojącej jakby skamieniała na miejscu, kiedy zobaczyła znowu odłamek grupy jeźdźców, ciągnący ta samą drogą. Byli to mężczyzna i kobieta, którzy snadź umyślnie pozostali w tyle i stępem jechali za resztą towarzystwa. Konie ich szły przy sobie tak równym krokiem, iż uderzenia czterech kopyt zlewały się w dźwięk jeden; konie te były jednej miary i jakby powolne woli jeźdźców, lub nawykłe iść w ten sposób, na linią nawet nie wyścigały się wzajem. On i ona wolno puścili im cugle i pochyleni ku sobie, zamieniali słowa jakieś ciche jak szept wieczoru, lub spojrzenia od nich wymowniejsze. Ona położyła rękę drobną, obciśniętą jasną rękawiczką, na karku jego wierzchowca, z miękkiem opuszczeniem pełnem wdzięku, i zwróciła się ku niemu tak, iż Regina dojrzeć mogła tylko delikatne zarysy profilu i masy kasztanowatych splotów, ocienione czarnem piórem kapelusza. Twarzy mężczyzny nie widziała wcale; mogła do postawy nieco wyniosłej dobrać jakiebądź oblicze. Zresztą nie chodziło jej o to. Te dwie istoty były dla niej widmem jej własnej przeszłości. Przypomniała sobie, ile razy w ten sam sposób jechała razem z Wacławem, przypomniała nawet ostatni spacer, w wigilią choroby ojca odbyty, kiedy on już był w Lublinie, a oni wyjeżdżali naprzeciwko niego, nie domyślając się jeszcze tego, co im groziło.
Jeżdżcy przejechali zwolna, a Regina rękoma przycisnęła czoło, jak gdyby to czoło pęknąć miało pod naciskiem myśli.
Więc świat nie odmienił się z gruntu, ani ludzie na nim; wszystko szło swoim dawnym trybem; tylko ona była wykreślona ze świata szczęśliwych, tylko dla niej wszystko stało się troską i bolem.
Dnia tego przy herbacie Regina nie ukazała się wcale. Panna Teodozya posłała do jej pokoju, ale pokój był ciemny i pusty. Wówczas zaniepokojona wyszła do ogrodu, jakkolwiek wieczór zapadł oddawna, i wołała na nią donośnym głosem.
— Regino! Regino!
Regina jednak musiała być w obrębie ogrodu, bo nie było w jej obyczajach wychodzić dalej, a zresztą nikt jej wychodzącej nie widział. Wówczas pannie Teodozyi przyszło na myśl, że mogła zachorować lub zemdleć, i szukać jej zaczęła po całym ogrodzie.
Dziewczyna stała przy parkanie chmielem obrosłym, skąd patrzyła na przejeżdżających. Słońce zaszło oddawna, ciemność spowiła ziemię, a ona miała ciągle oczy utkwione na drogę, a obrazy, które uderzyły jej oczy, tkwiły w nich nieprzysłonione ani oddaleniem, ani nocą. Nie słyszała wołania starej panny, ani szukających ją osób. Dopiero gdy dostrzeżono jej nieruchomą postać, a panna Teodozya przybiegła zadyszana i pochwyciła ją za rękę, spojrzała wkoło siebie, jakby nie rozumiejąc zrazu gdzie jest i czego od niej żądano.
— Czyż nie mogłaś się odezwać? — zawołała z wyrzutem Teodozya. — Szukamy cię od godziny.
Regina spojrzała na nią zamglonemi oczyma, jakby pytając, z jakiego powodu jej szukano, bo myślami była tak daleko od całego otaczającego ją świata, iż nie mogła odrazu powrócić do rzeczywistości.
Regina tej nocy spać nie mogła. Cisza, ciemność, bezczynność dusiły ją jak zmora. Mogła stać przez godzin parę zapatrzona na drogę, przez którą przemknęły widma jej własnej przeszłości, ale tutaj widma te pierzchły i zostawiły tylko nieznośne poczucie tego, co ją otaczało.
Zerwała się z łóżka i przebiegała pokój gorączkowym krokiem.
— Nie — szeptała, przyciskając dłonie do pałających skroni — ja tego znieść nie potrafię. Nie, nie!
Była teraz znowu tą samą Regina, która zapytana przez ojca coby uczyniła, gdyby ją los rozdzielił z Wacławem, odparła bez wahania: „umarłabym“.
Schylone czoło znów dźwigało się w górę i natura, przez czas jakiś przełamana bolem, dopominała się praw swoich i drgała w jedynych słowach, jakie wymówić zdołała.
Ale cóż znaczyło szarpanie się z koniecznością, dokonane słowami jedynie, w samotności i ciszy nocnej? Czy nie więcej nie mogła przeciwstawić losowi, jak bezsilne wołanie?
Jak świat ten wielki i szeroki, wszędzie podnoszą się podobne głosy. Tak woła matka, kiedy śmierć wyrywa jej dziecko, kochanka nad mogiłą miłości swojej, człowiek każdy nad grobem nadziei, a pomimo to śmierć nie oddaje tego co zabrała i słońce wstaje równie jasne i czyste nad grobowcem, jak nad kolebką, oświeca jednako rozpacz i wesele.
Ale ona nie myślała o tem, nie zastanawiała się, że los jej nie był wyjątkowym; wiedziała tylko że znosić go nie mogła i powtarzała jednotonnie, szarpiąc załamane dłonie:
— Ja tego znieść nie potrafię.
Aż wreszcie słowa te wpadły w jej własne ucho i zadźwięczały w niem wątpliwie, jak gdyby konieczność odpowiedziała jej:
— Musisz...
Zatrzymała się, uderzona tą myślą.
— Ja muszę — powtórzyła zwolna. — Czyż muszę?
Długo bardzo stała nieruchoma, rozmyślając. W zgorączkowanej słowie snuły się jakieś plany niewyraźne, które nabierały złudnych pozorów i zdawały się wykonalne. W chwilach podobnych rodzą się szalone nieraz zamiary.
Co ona właściwie robiła w domu Teodozyi? Wszakże były kobiety, które potrafiły zdobyć sobie szerokie miejsce pod słońcem, które powstawszy nieraz z najniższych warstw społecznych, dźwignęły się potęgą własną na szczyt sławy. Nawet za dni szczęścia swojego, Regina myślała o nich często, zazdrościła im nieraz i byłaby z rozkoszą zamiemiła los swój na los każdej artystki, której echo oklasków przynosiły jej dziennikarskie szpalty. Mówiła to nawet nieraz ojcu; ale ten rozśmiał się tylko.
Lecz teraz... teraz właśnie był czas wskrzesić marzenia. Wprawdzie niedość chcieć, żeby zostać wielką artystką, wprawdzie jeśli gdzie, to tutaj, wielu jest powołanych, a wybranych mało. Ale w latach osiemnastu, z namiętnem sercem i bujną wyobraźnią, któż wątpi, że wybranym będzie?
Regina z nieopatrznością dziecka, niepojmującego żadnego rodzaju trudności, nie wątpiła wcale.
Teraz czuła iż los był rzucony; zdawało jej się, że niema innej drogi przed nią, że tym sposobem tylko może odzyskać to co utraciła i stokroć więcej jeszcze, a razem spełnić ten dumny ślub, uczyniony w oczach pani Julskiej, iż nie iż nie poślubi Wacława, aż odzyska wszystko co utraciła.
Zaczęła rozmyślać już spokojniej nad sposobem wykonania swego zamysłu. Nie miała najlżejszego pojęcia o technicznych trudnościach sztuki każdej; jak wielu bardzo profanów, wyobrażała sobie, że prawda i uczucie wystarczają do wywołania wrażenia, a o własnem uczuciu nie wątpiła ani chwilę. Ile razy deklamowała wiersz jaki, lub grała rolę w amatorskim teatrze, podziwiano jej talent i porównywano ją głośno z pierwszorzędnemi gwiazdami sceny. Regina nie miała pojęcia o różnicy skali wymagań i nawykła była brać pochwały ludzkie za dobrą monetę.
Chodziło więc jej tylko o trudności i przeszkody, jakie osobiście musiałaby zwalczyć, ażeby wejść na scenę, ale bynajmniej nie o istotne trudności sztuki, o których nie wiedziała wcale.
Na tych szalonych marzeniach zeszła jej noc cała. Biały ranek zastał ją siedzącą pod oknem, obwiniętą szalem, rozgorączkowaną, ale pełną energii, jaką wlały w nią nowe nadzieje.
Jasne promienie świtu mają zawsze coś trzeźwiącego. To też Regina, która powoli wdarła się była na skrzydłach marzeń na szczyt sławy i zbierała laury pełną dłonią, spojrzała w około z rodzajem przykrego niedowierzania. Wszystko co przed chwilą zdawało się łatwem, a nawet już zdobytem, teraz straszyło znów trudnościami.
Pomimo bezsennej nocy, podtrzymywały ją gorączkowe siły. Ruch poranny rozpoczynał się w domu; i ona też ubrała się pospiesznie, jakby miała coś bardzo pilnego do czynienia. Był to fakt niezwykły, Regina bowiem, jak każda rozpieszczona istota, wstawała późno. Ubrawszy się jednak, nie wyszła ze swego pokoju, tylko otworzyła kufry swoje, które do tej pory stały nietykane, i zaczęła przeglądać ich zawartość. Tak zastała ją Teodozya. Słysząc ruch w jej pokoju, poszła dowiedzieć się jak noc spędziła.
Regina, plecami odwrócona odedrzwi, klęczała właśnie przed otwartym kufrem, wyjęła zeń swoje skromne panieńskie klejnoty i rozłożyła je na krześle.
Regina nie zmieszała się jej obecnością, przeciwnie, rada była z wypadku, mogącego posłużyć do przełamania pierwszych lodów pomiędzy nią a kierowniczką pensyonatu, z którą postanowiła się rozstać. Zwróciła więc do niej głowę, nie zmieniając postawy, i wyrzekła z uśmiechem chociaż drżącym głosem, wskazując jej przedmioty leżące na krześle:
— Myślę, ile mogłabym dostać za to pieniędzy.
— Pieniędzy? powtórzyła zdziwiona stara panna. — Na cóż ci pieniądze?
Regina podniosła się z miejsca, podeszła do niej i wzięła w swoje jej ręce.
— Ja jestem złą nauczycielką — szepnęła gorączkowo — nie prawdaż? Ty trzymasz mnie z łaski jedynie, z dobroci serca, dla Wacława wreszcie, ale wiesz dobrze, iż marnuję tylko czas sobie i swoim uczenicom.
— Skoro wiesz o tem, Regino — zaczęła Teodozya.
Powiesz mi zapewne, czemu się nie poprawię — przerwała. — Och wiem o tem; mówiła to samej sobie po tysiąc razy. Ale widzisz, to się na nic nie zda.
— Czemu? — zapytała zdziwiona i zgorszona razem stara panna.
— Czemu? alboż ja wiem? — powtórzyła namiętnie. — Bóg widzi, że robiłam co mogłam.
Wyrzekła to urywanym głosem, bo dławiło ją samo wspomnienie dni minionych.
Było to więcej, niż Teodozya zrozumieć mogła.
— Ha! — szepnęła z mimowolną obrazą — wszak nie narzucałam ci tego zajęcia, nie przeszkadzałam ci tylko, gdy mówiłaś o pracy, zdawałaś się jej pragnąć. A zresztą... zresztą bezczynność jest zabijającą, chciałam cię więc od tego niebezpieczeństwa uchronić. Daremnie, pokolenie do którego należysz nie jest do pracy stworzone, cięży na niem rodowe jakieś przekleństwo. Sądziłam, że jesteś wyjątkiem, że potrafisz wytrwać. Omyliłam się...
— Nie, nie omyliłaś się — przerwała Regina, dotknięta litośną pogardą, z jaką stara panna wymawiała te słowa — tylko widzisz, prace na świecie są różne.
— Tak jest — odrzekła szorstko — i zawsze najtwardszą wydaje się ta, która nam w udziele przypada. Wiem, wiem co mi powiesz: czujesz się do czego innego stworzoną. I cóż ztąd? Każdy potrafi zbierać kwiaty i wiązać je w bukiety, ale sadzić ich i podlewać nikomu się nie chce.
Regina nie odpowiedziała nic, tylko brwi jej się zbiegły; czuła się obrażoną surowym tonem starej panny.
Teodozya zmiarkowała szybko co się w niej dzieje, przecież mówiła dalej:
— Nie myśl, by chodziło tutaj o mnie, nie przemawiam bynajmniej jako przełożona, tylko jako krewna... krewna Wacława — dodała po chwili — jako osoba zresztą, w której przyjaźń wierzyłaś.
Zatrzymała się znowu, jakby czekała słowa zachęty.
— Wy wszyscy — mówiła dalej ze wzrastającem oburzeniem stara panna — zdolni jesteście do chwilowych wysiłków, ale nie do tej wytrwałej, spokojnej, jednostajnej pracy, która jedynie do celu doprowadzić może.
— Ha! — wybuchnęła Regina — arabskiego wierzchowca nie zaprzęga się do pługa.
Panna Teodozya popatrzyła na nią uważnie przez chwilę, a potem rzekła zupełnie odmiennym tonem, jak gdyby gniew jej minął, a pozostała tylko smutna litość:
— Być może, być może, ty jesteś zapewne owym arabskim wierzchowcem. Sprzeczać się o to nie będę...
Spoglądała na Reginę ze smutkiem i zaczęła znowu, tym razem z wielką prostotą:
— Czemuż nie powiedziałaś mi odrazu, że ta praca cię nuży? Nie byłabym ci jej narzucała daremnie.
— Bo ja — zawołała dziewczyna — dzisiaj dopiero zrozumiałam, że przełamać się nie potrafię, i postanowiłam szukać innej.
Teodozya wstrząsnęła głową.
— Tę porzucić możesz każdej chwili — wyrzekła zwolna — ale nie myśl o innej. Powiedziałaś sama, że rasowego wierzchowca nie wprzęgać do pługa. Być może iż masz słuszność.
W miarę jak mówiła, Regina odnajdywała w niej dawną Teodozyą, która ją tak serdecznie przyjęła i okazała jej macierzyńską troskliwość. Z uczuciem rzuciła jej się na szyję i płakała długo, gwałtownie.
Nie miała zrazu zamiaru zwierzać się przed nią z myśli swoich; teraz jednak uczynić to musiała i zaczęła szeptać nadzieje i zamiary, które nagle dojrzały w jej głowie, tak cicho, jakby lękała się sama usłyszeć dźwięk słów własnych.
Zaledwie wypowiedziała pierwsze słowo, stara panna krzyknęła, załamując ręce:
— Nigdy! nigdy!
Ale Regina nie zważała na to i mówiła długo, gorąco, z siłą przekonania, a panna Teodozya wołała jeszcze:
— Nigdy!
Przecież głos jej był już słabszy. Długo jeszcze broniła się jakiemuś przeświadczeniu, odpychając je wymownym ruchem dłoni i oporem widocznym w całej postawie.
Dziewczyna dłonie te tuliła w swoich, przeczące usta zamykała pocałunkami i miała nieprzepartą wymowę wiary i pragnienia. Teodozya znała świat i życie. Czyż jest jednak kobieta, któraby znała je dokładnie? Ona znała je odnośnie do swego zawodu, do swojej sfery działania, ale poza tem zaczynały się dla niej światy nieznane. Wprawdzie każde zetknięcie z realnością na jakiembądź polu zbogaca myśl wszechludzkiemi pojęciami, przecież sam rodzaj zajęcia starej panny ograniczał je w pewnej sferze i nadawał im pewną wyłączność. Wiedziała dobrze, iż poza jej widnokręgiem były rzeczy, o których nie miała nigdy jasnego pojęcia, a świat sztuki do takich należał.
Regina mówiła o nim, jakby wśród świata tego żyła, jakby znała go z najdrobniejszymi szczegółami; prawiła cuda o ludziach, co zdołali nim zawładnąć, przemawiała do niej przykładami nazwisk świetnych, które doszły nieraz do uszu Teodozyi, otoczone aureolą uwielbień i sławy. Regina opowiadała jej ich życie, takie przynajmniej, jakie zna i czyta świat cały. Dlaczegóż wierzyć jej nie miała?
A przytem marzenia młodej dziewczyny sprzymierzały się ze wszystkimi romantycznymi pierwiastkami, jakie tkwią zawsze prawie, świadomie lub bezświadomie, w piersiach kobiet wydziedziczonych i samotnych, które, zmuszone wyrzec się uroków życia, zachowały dla nich jednak gorące współczucie, i coś więcej jeszcze — palącą ciekawość.
Tym sposobem szalone marzenia Reginy nie znalazły w rozsądnej i praktycznej Teodozyi oporu, jakiego można się było spodziewać. Zrazu przeraziła się ona projektami narzeczonej Wacława, ale ostatecznie nie była przekonaną o ich możliwości. Przeciwnie, kto wie czy nie była blizką uwierzenia, iż tutaj mógł być jedyny ratunek dla nich obojga.
Teodozya jednak wiedziała, iż Regina zostaje pod moralną władzą narzeczonego, że bez jego zezwolenia ważyć się na krok podobny nie może.
Ale Regina miała na wszystko odpowiedź. Czuła dobrze, iż zezwolenia nie otrzyma łatwo i ułożyła sobie w myśli, że wyjedzie do Krakowa, Lwowa, Poznania, jednem słowem tam, gdzie znajdzie dla siebie pole otwarte, popróbuje sił swoich pod przybranem nazwiskiem, a dopiero wówczas, gdy się wsławi, powie mu wszystko.
Paliła ją dzika żądza zerwania ze wszystkiem co ją otaczało i rzucenia się w świat w warunkach innych zupełnie niż dotąd. Wykolejona w życiu, nie chciała już trzymać się jego utartych szlaków i występować jako ofiara złego losu.
Pragnęła pozostawić przeszłość za sobą i wejść w nowe szranki, nieobarczona jej ciężarem.
Teodozya patrzyła na nią ze wzrastajacem zdziwieniem. Z nowymi zamiarami wstąpiło w nią nowe życie. Nie była to już owa posępna, blada, przygnębiona istota; myśl jej, jakby z pęt rozwiązana, stała się szybką, lotną, praktyczną nawet w sferze szaleństwa jakie przedsiębrała. Piękność jej ocknęła się, zmartwychwstała, zrzuciła z siebie ciężar żałoby. Płeć nabrała gorących odbłysków, usta płonęły jak róża, oczy błyszczały może gorączką, może natchnieniem. Ruchy nawet nabrały pewnej stanowczej powagi; nie były ociężałe i powolne, jak dotąd. Rządziła niemi wyraźnie myśl kierownicza.
— Ha! — szepnęła sama do siebie Teodozya — kto wie?
Wyraz ten stanowił dla starej panny równię pochyłą, po której ani się spostrzegła, jak zeszła zupełnie na łaskę silniejszej i wyraźnej w tym razie woli Reginy, stała się wspólniczką jej zamysłów i więcej nawet, wspólniczką rodzaju postępu, którego względem Wacława użyć chciała, nie wspominając mu o swoich zamiarach, dopóki te czynem się nie staną. Obie, nie mając najmniejszego pojęcia o stosunkach rzeczywistych, sądziły że chodzi zaledwie o parę tygodni czasu, że Regina, jak ongi Cezar, potrzebować będzie tylko pokazać się, ażeby zwyciężyć.
Do czasu jednak Wacław powinien był sądzić, że narzeczona jego pozostaje pod opieką Teodozyi; listy jego miały, jak dotąd, przychodzić pod jej adresem, a listy Reginy, ona jemu podjęła się przesyłać.
Wszystko to było owocem owego: „kto wie?“
Zresztą Regina nie dała jej czasu do namysłu. Co postanowiła, chciała natychmiast wykonać. Może czuła sama, że rozmysł mógł tylko zachwiać i ją i Teodozyą mnóstwem trudności i niebezpieczeństw, nad któremi daremnie było się zastanawiać, ponieważ cofnąć się nie chciała.
To też w parę dni później Regina, w czarnym podróżnym płaszczyku, z gęstą wualką na twarzy, udała się na dworzec kolei. Teodozya, coraz bardziej niespokojna, w miarę jak się chwila stanowcza zbliżała, odprowadziła ja, kupiła bilet, załatwiła się z rzeczami, usadowiła ja w wagonie, otuliła ciepłym szalem, bo noce zaczynały być chłodne, postawiła przy niej koszyczek z winem, zimnem mięsiwem i ciastem i powtarzała półgłosem rozmaite rady i ostrzeżenia, sto razy już wypowiadane — dopóki nie dano sygnału i konduktor nie przyszedł pytać o bilety. Wówczas raz jeszcze uścisnęła młodą dziewczynę i z ciężkiem sercem stanęła na platformie, czekając aż pociąg ruszy.
Gdy jednak odezwała się przeraźliwa świstawka i wagony, zrazu wolno, potem coraz szybciej oddalać się zaczęły, aż zginęły w tumanach iskier i pary; gdy wreszcie cisza zaległa gwarny dotąd dworzec — Teodozya spojrzała w koło siebie z przerażeniem i szepnęła, podnosząc ręce do oczu, jakby zasłonić je chciała:
— Co ja uczyniłam? Co powie na to Wacław?


W jasne, słoneczne południe Regina stanęła u celu swojej podróży. Zrazu oszołomiona nowem zupełnie położeniem, wkrótce otrząsnęła się z przykrego wrażenia samotności. Przeciwnie, czuła iż wstępowało w nią nowe życie. Odważnie wysiadła wraz z innymi z wagonu, spotkała omnibusy hotelowe i zajęła miejsce w jednym z nich, który miał ja zawieść do hotelu, w jakim, wedle powziętych przez Teodozyą informacyj, stanąć jej należało.
Czyniła to wszystko szybko i stanowczo; przecież nie zdołała uniknąć uwagi, jaką kobieta piękna, młoda i samotna koniecznie zwraca na siebie, szczególniej wśród naszego społeczeństwa.
Dotąd jechała w kobiecym wagonie, a towarzyszki podróży, jakkolwiek zaczepiały ją kilka razy, zrażone lakonizmem jej odpowiedzi, zostawiły ją wkrótce w spokoju.
Tutaj jednak warunki były zmienione; do omnibusu wsiadł jakiś młody człowiek i oddawał jej owe drobne przysługi, które służą zwykle pomiędzy podróżnymi do zawiązania stosunków. Regina, jakkolwiek przyjmowała je chłodno, uwolnić się od nich nie mogła.
Przybywszy do hotelu, zażądała jaknajskromniejszego pokoiku i zaraz się tam udała; ale młody człowiek równie skromnego zażądał i znalazł się tuż w jej sąsiedztwie.
Temu także przeszkodzić nie mogła. A zresztą cóż ją to obchodziło, kto mieszkał lub nie mieszkał obok niej? Czy miała się tem zaprzątać?
Skoro znalazła się w swoim pokoju, nie tracąc czasu, zajęła się uskutecznieniem powziętych zamiarów. W drodze ułożyła sobie cały plan postępowania. Przedewszystkiem trzeba jej było udać się do teatru i zapoznać się z dyrektorem. Rozumiała jednak ważność pierwszego wrażenia w zawodzie, któremu oddać się zamierzała i dlatego, po raz pierwszy od nieszczęść jakie ją spotkały, zajęła się starannie swoją tualetą. Dobyła z kufra czarną kaszmirową suknię, robioną w jednym z pierwszych magazynów warszawskich, w której wiedziała że jest jej do twarzy, czarną okrywkę dżetami przybraną i czarny kapelusz, z wielkiem strusiem piórem.
Z dawnego położenia zostały jej różne eleganckie przybory toaletowe, dotąd z mody nie wyszłe, które, zręcznie użyte, dodały jej wdźięku i podniosły jej wrodzoną wytworność postawy.
Regina, chociaż z namysłem ubierała się szybko i w niespełna pół godziny, przetworzona nakształt motyla, co wykłuł się z poczwarki, wychodziła ze swego skromnego pokoiku.
Jakkolwiek zapuściła na twarz gęstą wualkę, przecież zasłonić nie mogła ani elastyczności chodu, ani wdzięku całej postawy. Zapewne w Warszawie byłaby zginęła wśród mnóstwa kobiet podobnych sobie, ale w mniejszem mieście, gdzie ludzie po większej części znają się pomiędzy sobą, a wytworny wdzięk nie jest codziennością, wszystkie oczy zwracały się na nią.
Regina przygotowaną była na wiele rzeczy, ale właśnie nie na to. W hotelowej bramie spotkała się zaraz ze swoim sąsiadem, który snadź czatował na chwilę jej wyjścia. Nie znała zupełnie miasta; chcąc uniknąć zapytań, wsiadła do fiakra i kazała zawieść się do teatru.
Woźnica uśmiechnął się, nie mówiąc słowa, przejechał niewielki plac, przy którym znajdował się hotel i zatrzymał się przed podsieniem jakiegoś budynku. To był teatr. Regina zapłaciła cenę kursu, cała zarumieniona, bo właśnie sąsiad znalazł się w podsieniu, gotów widocznie podać jej ramię, lub ofiarować swoje usługi.
Wyskoczyła z powozu i nie zważając na niego, chciała wejść drzwiami głównemi, ale okazały się zamknięte.
Sąsiad skorzystał z jej zakłopotania i zbliżył się, uchylając kapelusza.
— Te drzwi, pani, otwierają się dopiero wieczorem dla publiczności, a dziś zdaje mi się wcale przedstawienia nie będzie.
— Ja chciałabym się widzieć z dyrektorem — odparła zawstydzona elementarną niewiadomością swoją.
— Dyrektor tutaj nie mieszka.
Regina byłaby chciała schować się pod ziemię. Przyjąć pomoc tego człowieka zdawało jej się rzeczą niemożliwą. On czekał wyraźnie aż go zapyta o mieszkanie dyrektora, ale widząc że tego nie czyni, zrobił uwagę, iż kto wie czy w tej chwili dyrektor nie znajduje się na próbie w teatralnym gmachu i pobiegł zobaczyć, czy domysł jego był trafny.
Rzeczywiście odbywała się próba jakaś. Regina musiała, rada nierada, przyjąć pomoc nieznajomego, który powrócił i nie pytając o pozwolenie, służył jej za przewodnika; bo rzeczywiście tylne wejście teatralne miało tak ohydny pozór, iż wyglądało raczej na wstęp do piekielnej czeluści, a przytem było tak kręte, ciasne i ciemne, że nie potrafiłaby rozpoznać w niem drogi.
— Ostrożnie, tu schodki; nie lękaj się pani; w prawo, w lewo — mówił młody człowiek, doskonale snadź obeznany z tym labiryntem. — Otóż i scena.
Z ciemnego korytarza wydostali się nagle na obszerną przestrzeń, której jednak salą nazwać było niepodobna. Przestrzeń ta nie miała ani ścian, ani sufitu i cała zastawiona była odrapanemi szmatami sztywnego płótna, rozstawionemi w nieładzie na brudnej, nieco pochyłej podłodze. Mnóstwo sznurów zwieszało się od podniebia, tak iż wnętrze tej przestrzeni przywodziło na myśl okręty pełne lin, żagli i rozmaitych tym podobnych rekwizytów.
Blade światło dnia, wpadające przez jedyne okno, nie rozpraszało pomroki, zalegającej wszystkie odleglejsze kąty; to też gdzieniegdzie kopciły się kinkiety i kłócąc się czerwonem światłem z jasnością dzienną, roztaczały promienne koła, poza któremi przedmioty zdawały się jeszcze mniej wyraźne.
Fantastyczne, nierówne i fałszywe oświetlenie, pochodzące od dwóch sprzecznych z sobą blasków, nadawało nagromadzonym rupieciom coś bardziej jeszcze niepewnego, a przytem pełno tu było odwiecznego kurzu, brudu i kopcia. Można było przysiądz, że w zakątkach pomiędzy temi płótnami, zamazanemi różnymi kolorami, olbrzymie pająki rozsnuwały swoje sieci, a jakiś zapach zgnilizny, gazu, tłuszczu unosił się w powietrzu, dusząc płuca do tej atmosfery nie przywykłe.
W niej jednak poruszało się bardzo swobodnie kilka osób, rozprawiając, gestykulujac i przechadzając się wśród rozstawionych płócien, w których dopiero po bliższem przypatrzeniu się, gdy oczy jej nawykły do fałszywego światła jakie tu panowało, Regina poznała drzewa, skały, kolumny i cały ten dekoracyjny aparat, który nieraz tak dzielnie pomaga scenicznemu złudzeniu.
Tak jest, ta brudna, ohydna, zakopcona przestrzeń, to była scena, cel jej marzeń, nadzieja przyszłości. Stała przerażona zgarniając i obciskając koło siebie szaty instyktownym ruchem, jakby w obawie, by nie zwalały się za dotknięciem jakiegobądź przedmiotu.
Tymczasem próba odbywała się dalej. Ten i ów obejrzał się wprawdzie za wejściem Reginy, ale nikt na nią nie zważał pozornie; ukradkiem tylko mężczyźni, zarówno jak kobiety, zwrócili się ciekawie do jej towarzysza, który zdawał się im wszystkim znajomy. On jednak okazał się dyskretnym.
— Oto dyrektor — szepnął Reginie i pokazał jej wysokiego starca, który z książką w reku przysłuchiwał się próbie, siedząc na krześle, tuż około budki suflera — Teraz nie ma czasu rozmawiać: zaczekaj pani aż się próba skończy.
I powiedziawszy to, wysunął się poza skały i drzewa rozstawione w głębi.
Gdy odszedł, Regina uczuła niewypowiedzianą trwogę; rozumiała iż nie ma prawa tu się znajdować; nie śmiała poruszyć się z miejsca; byłaby chciała stać się niewidzialną, ulotnić się z tego miejsca.
Tymczasem ludzie jacyś zbliżyli się do niej i skałę, która udzielała jej swego cienia, ciągnąć z miejsca zaczęli.
— Ostrożnie, ostrożnie, nie tu, tu nie można! — krzyczeli na Reginę, która nie wiedziała gdzie się schronić.
Jednocześnie stary, łysy i żółty jak cytryna mężczyzna, niedbale ubrany w migdałowy surdut i zielony szalik, wołał patetycznym głosem, zwrócony do mocno wyróżowanej kobiety:
— Ty kochasz mnie! o powtórz, powtórz to raz jeszcze!
Był to widocznie pierwszy kochanek, odzywający się w ten sposób do primadonny dramatycznej.
A tymczasem druga kobieta, drobnego wzrostu, której w udziele przypadło grać role naiwne, pytała na boku szlachetnego ojca:
— Co to za jedna ta w żałobie?
Szlachetny ojciec zrobił ruch dwuznaczny, mogący zarówno oznaczyć skryte zaciekawienie, jak udaną obojętność.
— Alboż ja wiem? — odpowiedział.
A po chwili dodał, draźniąc się widocznie:
— Ależ ładna!
Naiwność zrobiła minę nie mającą nic wspólnego z rolami, jakie grywała.
— Tak panu się zdaje? zapytała z widoczną złością.
— Nie zdaje mi się, to jest oczywistem, każdy to przyzna. Ot Spytajmy się pana Fortunata, który wśród kapitalnej sceny z panną Alfonsą oświadcza jej się, a spogląda z boku na nieznajomą.
— Pewnie jaka aktorka bez chleba — mruknęła przez zęby naiwność.
— Ej gdzietam, aktorka, toby się zaraz widziało — odparł szlachetny ojciec z przenikliwością czyniącą mu zaszczyt. — Nie ma wcale scenicznych ruchów, ani ułożenia, a wystraszona jak młoda kuropatwa. Założę się, że pierwszy raz widzi kulisy.
— To idź sobie pan zapytać ją czego chce — odparła zadąsana naiwność.
Szlachetny ojciec był wcale ładnym brunetem i celem westchnień ogółu płci pięknej, składającej trupę teatralną do której należał; położenie to nadawały mu niezachwianą pewność siebie. Usłuchał więc rady i zbliżył się do Reginy, która widząc że nikt na nią nie uważa, zapytywała się sama siebie, czy przypadkiem, wchodząc tutaj, nie nabyła daru niewidzialności.
— Pani szukasz kogoś — zapytał, siląc się na wytworną grzeczność.
Regina zarumieniła się i podniosła na niego czarne, wystraszone oczy, tak wymowne i piękne, iż stanął jak wryty, olśniony tem wejrzeniem.
— Chciałabym mówić z dyrektorem — szepnęła.
Powtórzył jej radę daną przez nieznajomego sąsiada, ażeby poczekała na skończenie próby.
— Czekam więc — odparła z rezygnacją.
— W takim razie spocznij pani — ciągnął dalej szlachetny ojciec.
I czyniąc jej honory sceny, przyniósł krzesełko, okurzył je chustką od nosa i zapraszał ażeby usiadła.
Była zmęczona, przyjęła je przeto z wdzięcznością.
— A czy ja nie mógłbym dyrektora zastąpić? — pytał dalej. — To mój wielki przyjaciel, może załatwiłbym pani interes.
Regina nie wiedziała co odpowiedzieć. Ale w tej chwili zaczęto wołać:
— Panie Bulikowski! panie Bulikowski!
I szlachetny ojciec pobiegł na przód sceny, nie czekając na odpowiedź.
Tym sposobem Regina dowiedziała się nazwiska swego protektora.
Pan Bulikowski wezwany był tak gwałtownie do pobłogosławienia aż dwóch par, to jest panny Alfonsy z panem Fortunatem, co zdarzało się przynajmniej trzy razy w tygodniu, oraz rudowłosej naiwności z młodym niedołęgą, który miał specyalność ról drugich kochanków, a drzemał gdzieś w głębi kulisy i zbudzony nagle do tego uroczystego aktu, przecierał jeszcze oczy, klękając przed swoją lubą.
Błogosłowieństwem tem zakończyła się próba; dyrektor złożył książkę, a pan Bulikowski zbliżył się do niego i pokazując Reginę, szeptać coś zaczął.
Tymczasem panna Alfonsa majestatycznym krokiem przeszła koło niej, mierząc ją od stóp do głowy zjadliwem spojrzeniem, odchodząc zaś, oglądała się za panem Fortunatem, tak jak ruda naiwność za szlachetnym ojcem, ale ani jeden, ani drugi nie mieli ochoty odchodzić.
Pan dyrektor tymczasem spoglądał zdala na Reginę aż wreszcie zbliżył się do niej.
— Pani masz do mnie interes? — zapytał z grzecznością, nie wykluczającą wcale pewnej wyższości, jaką ma zawsze osoba szukana względem szukającej.
Widocznie grzeczność jego tyczyła się pięknej kobiety. Skoro jednak ta kobieta szukała go sama, i to szukała na teatralnej scenie, bez nikogo coby go ją mógł przedstawić, znajdowała się przeto w położeniu trudnem lub dwuznacznem i nie należał jej się żaden wyższy stopień grzeczności, na którą w potrzebie pan dyrektor doskonale zdobyć się umiał. Był on albowiem nietylko dyrektorem trupy, ale artystą-emerytem, a z konieczności zawodu swego umiał przybierać najrozmaitsze role i stosować do nich najdrobniejsze odcienie głosu, ruchu, ukłonu. Słowem człowiek ten władnął sobą wybornie i posiadał owę okrągłość gestów, owo wyrobienie krtani, owo mistrzowstwo pozy, równie potrzebne na scenie świata, jak na teatralnej.
Pan dyrektor posiadał przytem trafny rzut oka, wiedział jak i gdzie środków tych używać i to nadawało mu przewagę nad ludźmi z którymi miał do czynienia.
Postawa jego kształtna i wysoka, zachowała mimo wieku, gibkość członków, stanowiącą rodzaj wystudyowanej, ale istotnej harmonii. Czasami jeszcze w rzadkich okolicznościach występował w rolach tragicznych kochanków, w których był nieporównany, a wówczas olśniewał mistrzowstwem wykończonej gry swojej.
Rysy jego, bądź to wskutek wyrobienia muskułów, bądź też z natury, były zmienne i ruchliwe i to nietylko z powodu różnicy wyrazu. Rysy te zdolne były przybierać rozmaite charaktery, były płaskie lub wydatne, twarz stawała się długą lub okrągłą, stosownie do jego woli, a szare oczy błyszczały ogniem, niewykluczającym wcale wesołości.
Regina nie była zdolna odczytać składanego wyrazu tej fizyognomii, przechodziła ona bowiem pod każdym względem jej znajomość ludzi, ale gdyby nawet odczytać ją mogła, drżąca i zmieszana, nie mogła teraz tego uczynić. Skoro przybliżył się do niej, powstała i wlepiła w niego wzrok pełen trwogi i niepokoju, wzrok wymowny, który wywołał dobrotliwy uśmiech na usta artysty.
— Pani masz interes do mnie? — powtórzył grzeczniej, obrzucając wzrokiem znawcy jej kibić, twarz i strój cały.
— Tak, panie — szepnęła zaledwie słyszalnym głosem.
— Słucham panią.
Rzeczywiście przybrał uważną postawę, ale niestety, przybrał ją nie on jeden, pan Bulikowski i pan Fortunat słuchali także, a dalej słuchała panna Alfonsa, ruda naiwność, słuchał nawet zaciekawiony drugi kochanek.
Regina spojrzała na to całe audytoryum z widocznem przerażeniem, a potem zwróciła się do dyrektora, który natychmiast zrozumiał o co jej chodziło, bo wyrzekł:
— Może chcesz pani mówić ze mną jednym?
— O tak — zawołała z wyrazem wdzięczności, iż myśl jej wypowiedział dobitnie.
On uśmiechnął się w sposób obudzający zaufanie, ale rzecz dziwna, uśmiechnęła się jednocześnie i panna Alfonsa i ruda naiwność a uśmiech ich nietylko nie budził zaufania, lecz przeciwnie, mógłby dać wiele do myślenia. Regina jednak, zapatrzona w dyrektora jak w tęczę, nie widziała go wcale, więc i nieufności powziąć nie mogła.
— W takim razie służę pani — wyrzekł dyrektor głosem łagodnym, pełnym spółczucia i pieczołowitości.
Podał jej ramię, które ona przyjęła bez wahania, nie zważając, że jednocześnie odezwały się złośliwą nutą dwa przymuszone uśmiechy niewieście.
Dyrektor odwrócił się, spojrzał z brwią ściągniętą za siebie i naraz uśmiechy ustały, panna Alfonsa oddaliła się z towarzyszką, a jakkolwiek dwie te panie nienawidziły się z całego serca i okazywały to sobie przy każdej sposobności, zdawały się być teraz w najlepszej zgodzie.
Pan Bulikowski jednak i pan Fortunat nie byli tem wcale zdziwieni, przeciwnie, szeptali coś do siebie wesoło i oddalili się w zgodzie, tak samo jak owe dwie panie, z tą różnicą przecież, że zgoda ta nie była pozorną, ale rzeczywistą.
Wszystko to działo się poza plecami Reginy, którą dyrektor prowadził do pokoju zwanego jego gabinetem, gdzie załatwiał teatralne interesa.
Pokój ten, zawalony papierami od podłogi do sufitu, miał jednak dwa fotele obite skórą, której pierwotny kolor ginął, mówiąc stylem metaforycznym, w mgle czasu, a używając stylu zwyczajnego, pod warstwą brudu i pyłu, jakim ten czas obrzucił je swobodnie.
Regina, nienawykła do podobnych sprzętów, spojrzała na nie z wielkiem niedowierzaniem; ale dyrektor nie domyślił się nawet wstrętu jaki w niej budziły, wskazał jej jeden z nich, sam usiadł na drugim i przybrał znowu uważną postawę, świadczącą wymownie, że słuchał jej teraz.
Regina od czasu wyjazdu od Teodozyi układała sobie w myśli, co powie dyrektorowi, a wreszcie i przez trwanie próby mogła przygotować się do tej rozmowy, tymczasem w chwili stanowczej nie znajdowała stosownego słowa.
Dyrektor jednak, jakkolwiek bardzo zajęty, a zatem rachujący się z czasem, okazał się pełen wyrozumiałości, może dlatego, że zakłopotane oczy Reginy były tak piękne, a rumieniec dodawał im blasku, lub że pomimo swoich lat sześćdziesięciu, nie uważał za stracony czas przebyty z piękną kobietą.
— No cóż, mów pani śmiało — zachęcał tonem łagodnej perswazyi, jakby chciał zdobyć sobie jej ufność. — Czyż to co pani żądasz jest tak trudnem?
— O nie! — zawołała — chociaż... ja sama nie wiem...
A widząc oczy jego w siebie wlepione, dodała z nagłą determinacyą:
— Ja chciałabym zostać aktorką.
Być może iż dyrektor spodziewał się tego, gdyż był o tyle wprawnym w odczytywaniu twarzy ludzkich, o ile nieumiejętną była w tej sztuce Regina. Niepodobna było odgadnąć, co myślał o jej uzdolnieniu, ale to pewna, że przyjął te słowa z ojcowską niemal dobrocią, bo odparł:
— Jesteś bardzo młoda, moje dziecię, daruj że ci tak mówię. Czy zależysz sama od siebie?
Nie mogła obrazić się tą poufałą nazwą, przeciwnie, ten wyraz „moje dziecię“ sprawił jej rodzaj ulgi.
— Jestem sierotą zupełną — odparła śmielej.
— Musisz jednak mieć opiekunów przynajmniej.
Uśmiechnęła się z goryczą.
— Nie mieliby się czem opiekować — wyrzekła podnosząc głowę, — wraz ze śmiercią ojca straciłam majątek.
Fakt ten wprawdzie bynajmniej nie uwalniał od opieki, ale Regina nie miała żadnych blizkich krewnych, a droga urzędowa była długą i stanowiła raczej czczą formalność, niż rzeczywistą rękojmię.
Dyrektor zapewne w ten sposób ocenił położenie, bo nie zastanawiając się dłużej nad tą kwestyą, przeszedł do innej.
— A czy próbowałaś kiedy naszej sztuki, uczyłaś się jej?
Regina spojrzała na niego zdziwionemi oczami; o podobnej nauce nie słyszała nigdy i nie pomyślała nawet.
— Grałam w teatrze amatorskim i znajdowano...
Nie dokończyła, bo dojrzała lekceważący uśmiech na twarzy swego chętnego słuchacza.
— I znajdowano, że masz nieporównany talent, nieprawdaż? — mówił za nią ten ostatni.
Uczyniła nieśmiało znak przytakujący, zachwiana teraz niezmiernie w przekonaniu swem o wartości swych pochwał.
— Było to wówczas zapewne, kiedy byłaś jeszcze bogatą, a teatr amatorski odbywał się w waszym domu.
— To prawda, odparła, zdziwiona w najwyższym stopniu tymi szczegółami.
On skinął ręką w wymowny sposób i dodał:
— Znasz zapewne wartość podobnych pochwał.
Rzeczywiście, wartość tę znać była powinna, a przecież myśl ta uderzyła ją po raz pierwszy.
— Cóżeś grała? — pytał dalej dyrektor.
— Jadwigę w „Konkurencie i mężu“ Korzeniowskiego.
— Trudna rola — zawyrokował.
— Trudna? — powtórzyła coraz śmielej Regina. — Wszak potrzeba tylko być naturalną i przejąć się tem co się mówi...
Wchodziła tym sposobem na grunt teoryi sztuki, to też dziwić się nie można, iż spotkała tym razem wyraźny już i nieskrywany uśmiech dyrektora. Zatrzymała się zmieszana.
— A to wyborne! — zawołał. — To tak samo, jak gdyby kto myślał, że dość jest przejąć się muzyką, ażeby być wykonawcą-koncertantem. Jest to wygodna teorya, kursująca pomiędzy laikami, niemającymi wyobrażenia o sztuce. Szkoda tylko, że ci, co ją głoszą, sami nic nie potrafią, bo zapominają o najważniejszej rzeczy — o technice, bez której na nic się nie zda uczucie żadne. Przepraszam cię — dodał po chwili, zwracając się do Reginy — ale to zupełne absurdum, o którem śmiesznie byłoby rozprawiać nawet. Jakto, trzeba się uczyć, żeby podołać najprostszej rzeczy, uczyć się szyć, krajać, robić buty lub rękawiczki, a sam tylko zawód artysty przychodzićby miał bez trudu żadnego?
— Buty robić — powtórzyła zgorszona trywialnością tego porównania. — Ależ przecie artyzm nie jest rzemiosłem!
Odważyła się mu zaprzeczać; lecz on nie rozgniewał się o to bynajmniej, może z powodu, że w tej chwili twarz Reginy, ożywiona zapałem, wydała mu się jeszcze piękniejszą niż dotąd.
— Każda sztuka ma swoją stronę techniczną — mówił dalej — bez której istnieć nie może, która nie jest wprawdzie sztuką samą, ale która przecież do pewnego stopnia zastąpić ją może.
— Przecież talent.. — zawołała nieprzekonana jeszcze.
— Talent... talent — mruknął zniecierpliwiony — to piękne słowo, ale na scenie widzimy tylko ostateczny rezultat, w jakiej zaś mierze rezultat ten osiągnięty został zapomocą darów wrodzonych, a w jakiej zapomocą pracy, o to nikt nie pyta.
Spuściła głowę, zaczynała pojmować, że przedsięwzięcie jej nie było tak łatwem, jak sądziła.
Dyrektor zapewne czytał te wszystkie myśli w jej twarzy, a ponieważ ostatecznie zniechęcać jej nie chciał, odezwał się z przejmującą słodyczą, którą umiał kiedy chciał nadać głosowi swemu:
— To wszystko co mówiłem jednak nie przesądza wcale talentu, jaki mieć możesz.
Słowa te przyszły w porę, gorączkowa energja, dotąd podtrzymująca Reginę, opuszczać ją zaczynała. Miała już łzy pod powiekami i on dostrzegł to zapewne, gdy podniosła na niego wielkie, niespokojne oczy, bo uśmiechnął się znów dobrotliwie i zachęcająco.
Wprawdzie wartość tego wystudyowanego uśmiechu byłaby bardzo problematyczną dla tych, którzy badać umieją, ale ona brała go w zupełności za dobrą monetę.
— No — odparł — zobaczymy co potrafisz! Czy pamiętasz tę rolę, czy możesz mi co z niej zarecytować?
Przygotowaną była na tę próbę, przecież teraz zmieszała się tak, iż nie mogła sobie nawet pierwszego wiersza przypomnieć. Zaczęła wprawdzie, ale głos zamarł jej na ustach.
Dyrektor słuchał jej z tymże samym uśmiechem, który jednak przybierał nieznacznie charakter przekornej złośliwości. Nie mówiąc słowa, wstał z miejsca i pomiędzy rozrzuconymi papierami, znalazłszy komedyę Korzeniowskiego, podał ją Reginie.
Zaczęła czytać, zrazu niewyraźnie, potem coraz śmielej, czyniąc rozpaczliwe wysilenie, ażeby zapanować nad sobą i zawładnąć głosem. Czasami tylko rzucała ukradkowe spojrzenie na dyrektora, który bez ceremonii palił papierosa i którego fizyognomia wyrażała pewne zadowolenie. Ale jakiej natury było to zadowolenie, tego Regina zrozumieć nie mogła.
Gdy skończyła kilka ustępów, zaniepokojona milczeniem jego, zatrzymała się drżąca i zarumieniona. Czuła iż deklamowała gorzej, niż w każdej innej chwili. Niektóre wyrazy lub intonacye wpadały jej samej w ucho fałszywie; jednak lepiej uczynić tego nie była zdolna, głos wypowiadał jej posłuszeństwo.
Czekała chwilę na wyrok dyrektora, ale on z wyrokiem się nie spieszył.
— To nie tak być powinno — zawołała, chcąc go uprzedzić.
Spodziewała się zaprzeczenia, przecież ząprzeczenia nie było; przeciwnie, skinął ręką w sposób świadczący, iż najzupełniej sąd jej podziela.
Było to nietylko wbrew wszelkim światowym zwyczajom, ale także wbrew tajemnym nadziejom i poszeptom miłości własnej Reginy.
— Więc pan sądzi — zawołała zaniepokojona w najwyższym stopniu — że ja...
Tu zatrzymała się, czekając, aż skończy za nią, znowu myśl jej odgadując.
Tym razem jednak nie był tak uprzedzającym, chociaż nie przestawał uśmiechać się, wpatrzony w nią ciągle.
— Więc pan sądzi, — powtórzyła zaledwie słyszalnym głosem — że ja talentu nie mam wcale?
— Któż go tam wie — odparł rubasznie zrzucając niby maskę, słodycz głosu i wdzięczne obejście, któremi posługiwał się do tej chwili: — Czy myślisz, że dobrze oddeklamowałaś swoją rolę?
Stanęła jak wryta, przestraszona zarówno słowami, jak tą nagłą zmianą, która nie wróżyła jej nic dobrego.
— Doprawdy, — szepnęła prawie ze łzami — ja potrafiłabym lepiej.
— Ech! — wyrzekł, ruszając ramionami — tak się to zawsze zdaje, ale my, zarówno jak publiczność, sądzimy z tego, co widzimy. Myślałem teraz o czem innem.
Jakto! on myślał o czem innem, w chwili, kiedy deklamowała przed nim, kiedy siliła się pokazać do czego jest zdolna i miał czoło przyznać się do tego bez ogródki? Do podobnych rzeczy Regina dotąd przyuczoną nie była. Słowa oburzenia cisnęły jej się na usta. Chciała odejść, ale dyrektor odezwał się znowu:
— Czy jest talent, lub nie, to dopiero pokazać się może przy nauce, dziś nie ma nawet z czego o nim sądzić.
Stanęła jak wryta, rażona gromem, gruchoczącym niemiłosiernie odrazu wszystkie jej nadzieje. Nie próbowała nawet protestować, czuła iż protest wszelki byłby zupełnie daremny. A on tymczasem mówił dalej:
— Przecież nam przedsiębiorcom chodzi nietylko o talent, głównie idzie o efekt sprawiony, a pomimo, że nic nie umiesz, masz przecież warunki sceniczne.
Zatrzymał się znowu, przyglądając się jej z widocznem upodobaniem.
— Wzrost dobry, — mówił dalej — rysy piękne, fizyognomia zajmująca, głos dźwięczny, oczy ogniste, a nadewszystko wiele wdzięku i dystynkcyi.
— Panie! — zawołała oburzona tonem, jakiego dotąd nikt w życiu względem niej nie przyjął.
Ale on zdawał się nawet nie rozumieć powodu jej wykrzyku.
— No, no — mówił dalej — wszystko to publiczności podobać się może. Zna się ona na artyzmie, jak kura na pieprzu; u kobiety twarzyczka i suknia, to grunt.
Chciał ją poklepać po ramieniu, ale ona cofnęła się oburzona. Dyrektor popatrzył na nią przez chwilę uważniej, w sposób, który jej się wcale nie podobał.
— Hm! — wyrzekł — jeśli będziesz miała rozum, to po trzech reprezentacyach powinnaś mieć partyę pomiędzy publicznością. Ujmij sobie tylko którego recenzenta.
Teraz zupełnie nie rozumiała tego co on mówił. Co to znaczyło mieć rozum, jakim sposobem bez nauki mogła wystąpić i zrobić sobie partyę, lub ująć recenzenta? Jeśli publiczność się nie znała, to recenzent znać się musiał, inaczej nie byłby recenzentem.
Wszystko to wprawiało ją w niewypowiedziany kłopot, budziło tysiączne wątpliwości. Spoglądała na dyrektora wielkiemi, zdziwionemi oczyma, których blask musiał być czarujący, bo znowu zapytał ją z uśmiechem:
— Czy znasz tutaj kogo?
— Ja! — zawołała — pierwszy raz widzę to miasto.
— No, to nie racya! Któż cię tutaj przywiózł?
— Przyjechałam sama.
— Sama? — pytał dalej, patrząc jej w oczy.
— Sama — powtórzyła, mieszając się niewiedzieć czemu.
— A któż to wprowadził cię na scenę? Wcale przystojny i dystyngowany młody człowiek; wstydzić go się nie masz powodu.
— Ja nie wiem.
— No, no, nie jestem twoim spowiednikiem.
— Przysięgam, że nie wiem — powtórzyła.
I opowiedziała w kilku słowach spotkanie i natręctwo nieznajomego. A mówiła z taką szczerością i oburzeniem, iż dyrektor, który znał się na akcencie prawdy, uwierzył jej w końcu i uśmiechnął się znowu, tym razem jednak widocznie zakłopotany. Zaczynał wątpić, czy ona partyę zdobyć potrafi i ująć którego z recenzentów.
— Hm! — wyrzekł — zobaczymy, zobaczymy.
Ale ona nie umiała nawet pojąć, do czego się te słowa stosowały. Ta niedomyślność, czy też inna jaka przyczyna, zaczęły go niecierpliwić. Przecież to wszystko co mówił, co gotów był dla niej zrobić, zasługiwało na wdzięczność, na uznanie. Inna na miejscu Reginy byłaby z pewnością rzuciła mu się do rąk, poddała zupełnie jego kierunkowi, prosiła o rady i nauki gdy tymczasem ona stała zafrasowana.
Chciał ją pożegnać; przypomniał sobie, że nie ma czasu do stracenia.
— Więc cóż ja mam robić? — zapytała z przestrachem.
— Alboż ja wiem? — odparł szorstko.
Łzy zakręciły się w oczach i podniosły blask czarnych źrenic.
— No! więc chcesz wystąpić? — zapytał znowu zmiękczony.
— Gdybym mogła!...
Wzruszył ramionami.
— Daję ci trzy występy — wyrzekł — Skorzystaj z nich i zdobądź sobie partyę. Ot na początek masz tego młodego człowieka, który pewno czeka na ciebie przed teatrem.
Tym razem nie zarumieniła się, ale zbladła, zaczynała pojmować. Wargi jej zadrgały, nie odpowiedziała słowa jednego.
— W czem mam wystąpić? — spytała po chwili.
Roześmiał się znacząco.
— Gdybyś chciała mnie posłuchać, dałabyś za wygraną na teraz rolom seryo, którym nie podołasz, jak n. p. Jadwiga w „Konkurencie i mężu.“
— Grałam także — wyrzekła po chwili — Jadwigę w „Świeczka zgasła“ Fredry, możeby to.
— A tobyś się wybrała! — przerwał dyrektor. — Wszakże tam wchodzisz na scenę w płaszczyku, który kryje zgrabną figurkę i w woalce, zasłaniającej piękne oczy, tak, iż twój towarzysz podróży nawet się nie domyśla, że jesteś młodą i ładną. Do tego jeszcze podróżna suknia. Ależ to rola dla brzydkiej, a wytrawnej artystki, która dobrą grą zdobędzie sobie publiczność, zanim ta jej w oczy zajrzy. Tobie wprost przeciwnej potrzeba. Ot n. p. Paulina w „Benetach“. Znasz Benetów? Nie. No, mniejsza o to. A prędko się uczysz?
— Spróbuj pan, mogę się nauczyć na jutro.
— No, no masz rolę — wyrzekł udobruchany nieco jej gotowością i podając jej zeszyt. — Naucz się i przyjdź jutro o dwunastej, Panna Alfonsa będzie się gniewała, ale niech ją dyabli porwą!
Dyrektor zrzucił zupełnie ton wyszukanej grzeczności, jakim rozpoczął rozmowę z Reginą; uważał go widać obecnie za zbyteczny.
— No, idź teraz, idź — dodał po chwili — a staraj się mieć rozum.
I niepewny czy go pojmowała, rzekł jeszcze:
— Widzisz, ja ci dobrze życzę, więc powiem ci, że żyjąc na świecie, nietylko trzeba się wiele uczyć, ale i zapomnieć niejednego, czego nas uczono.
— Och — zawołała — ja byłabym panu tak wdzięczna!...
— Ech! o wdzięczności pomówimy potem — odparł, śmiejąc się z wyrazem, który twarzy jego nadał podobieństwo do starożytnego satyra. — Nie odrzucam jej wcale.
Odeszła wreszcie zafrasowana i zmieszana.
Za drzwiami strach ją wziął, albowiem znalazła się w zupełnej ciemności, a ciemność ta zdawała się pełną zdrad i zasadzek. Nie śmiała cofnąć się do gabinetu, nie śmiała więcej o nic pytać dyrektora, czuła instyktownie, że w obecnem położeniu powinna ile możności radzić sobie sama, że w świecie, do którego weszła, nikt o nikogo troskać się nie ma zwyczaju. Wreszcie, gdy oczy jej przyzwyczaiły się do pomroki, ujrzała w dali jakiś szary odblask światła i tam się skierowała, wystawiając naprzód ręce, ażeby niemi, jak niewidomi, drogę swą rozpoznawać.
Rzeczywiście wkrótce znalazła się u wyjścia tylnego, którem dostała się na scenę, a tutaj, według przepowiedni dyrektora, czekał na nią młody sąsiad. Ujrzała go, zanim on ją mógł zobaczyć; uśmiechniony i pewny siebie, przechadzał się przed drzwiami teatru, paląc spokojnie cygaro.
Widocznie nie był on z rzędu ludzi, dla których czas to pieniądz, bo długie oczekiwanie nie zdawało się ani go nużyć, ani niecierpliwić. Puszczał kłębuszki dymu, spoglądał jak się rozpływały w błękitnem powietrzu, albo zwracał oczy na przechodniów, obrzucając ich od stóp do głów ciekawem spojrzeniem. A przytem pokręcał sobie wąsiki, gładził rękawiczki, lub starannie otrzepywał pył, jaki czasem wiatr jesienny przyniósł mu na odzienie.
Ujrzawszy go z głębi korytarza, Regina zawahała się chwilę. Potem jednak pewnym krokiem wyszła z teatru. Oczy miała spuszczone i kierowała tak swoje spojrzenia, by te ani razu nie padły na młodego człowieka. Hotel był tak blizko, iż chciała tylko przemknąć się niepostrzeżona do pokoju jaki tam zajmowała, ażeby dać sobie samej czas do namysłu i postanowienia jakiego.
Ale uczynić to nie było rzeczą łatwą. Młody człowiek nie należał do ludzi, którzy łatwo obejść się dają. Zdobył on sobie pewne prawa do wdzięczności Reginy i nie myślał ich puszczać w przedawnienie.
Widząc ją wychodzącą, zbliżył się szybko z grzecznym ukłonem i zapytał:
— Czy teraz nie mogę być w czem pani użytecznym?
Musiała odpowiedzieć.
— Dziękuję panu — szepnęła.
— Czy przynajmniej — pytał dalej, niezrażony lakonizmem tych słów — dyrektor uczynił zadość pani życzeniom?
— Tak jest — odparła krótko.
— Domyślam się — mówił dalej — że chodzi o występy. Więc możemy mieć nadzieję ujrzenia pani na scenie? Ale niepotrzebnie się o to pytam. Dyrektor jest zręcznym człowiekiem, nie mógł więc pominąć równie szczęśliwej sposobności.
I tutaj rozpoczął nader wyszukany kompliment.
Regina miała ochotę mu przerwać, ale stanęły jej w pamięci słowa dyrektora: „żyjąc na świecie, trzeba nietylko uczyć się wielu rzeczy, ale wielu także zapomnieć których nas uczono“. Przed kilu miesiącami byłaby tego nie zrozumiała wcale; teraz wiedziała już, że miał słuszność, że świat zupełnie inaczej wyglądał, niż jej to przedstawiano od dzieciństwa.
Tymczasem jednak nie wiedziała, jak jej postąpić należy. Młody sąsiad dręczył ją i niepokoił, a przecież okazał się tak potrzebnym, iż nie śmiała dać mu dumnej odprawy. Pojmowała, iż stać się mógł dla niej równie szkodliwym, jak użytecznym.
Milczała zarumieniona, ze spuszczonemi oczyma i w ten sposób przebyli krótką przestrzeń, jaka ich od hotelu dzieliła.
Weszli razem. Chciał podać jej ramię, gdy szła po wschodach, ale cofnęła się lekko i on nie nalegał, aż wreszcie, gdy stanęła przed drzwiami swego pokoju, odezwał się znowu z rodzajem prośby i wyrzutu:
— Więc nie masz mi pani nic do rozkazania?
I nie dając jej czasu na zaprzeczenie, dodał szybko:
— Nazywam się Leon Szreniawski, mieszkam obok pani. Gdybyś pani miała jaki rozkaz, przyszlij tylko po mnie, a będę najszczęśliwszym...
Skłonił jej się i odszedł, nie chcąc widocznie być odrazu zbyt natrętnym, rachując na czas, na okoliczności, uważając może, iż jak na dzień jeden, znajomość ich uczyniła dość znaczne postępy. Regina intrygowała go, nie umiał pogodzić sprzeczności jej obejścia z położeniem.
Zaprezentował jej się, ale ona nawzajem nie raczyła mu powiedzieć kim jest... Pozwoliła mu mówić o swoich występach, przecież ani słówkiem nie potwierdziła domysłów. Nie prosiła o względność, opiekę, poparcie, jak to zmuszone są czynić artystki w nieznanem sobie mieście. Słowem na każdym kroku myliła jego rachuby. Kto ona była?... pytanie to zaprzątnęło go wyłącznie. To też gdy Regina weszła do siebie i przezornie zamknęła drzwi na klucz, co zauważył pan Leon, który zeszedł na dół do szwajcara.
Nie wymagano wówczas formalności pasportowych, ale był zwyczaj, iż podróżni zapisywali swoje nazwiska. Niebawem też zastukano do drzwi Reginy i stanął przed nią kelner, uzbrojony w olbrzymią księgę.
— Co to jest? — spytała nieco zmieszana, bo dotąd tak mało znała życie, iż każda formalność przejmowała ja trwogą.
Wytłumaczono jej, że należy tutaj zapisać imię, nazwisko, stan, oraz zkąd przybywa.
Regina ułożyła sobie, iż wystąpi pod jakimbądź pseudonimem i miała ich kilka w zapasie, przecież gdy pierwszy raz napisać jej przyszło, drżała, jak gdyby popełniła fałszerstwo.
Usiadła jednak przed wielką księgą i zapisała w niej wyraźnie: „Marya Rojec, artystka z Warszawy“.
Kelner zabrał księgę, a ona pozostała sama.
Przez czas jakiś siedziała na kanapie, przyciskając rękami czoło. Próbowała rozpatrzyć się w swojem położeniu, ale nadaremnie. Położenie to było chaotyczne, wszystko na co rachowała zawiodło ją. Straciła przekonanie o własnym talencie, ona, która teraz nie wątpiła o nim wcale, a w każdym razie dowiedziała się, iż przy talencie nawet potrzeba długiej pracy i nauki, ażeby zbudować sobie przyszłość niepewną. Uczyniła krok hazardowny. Cóż jej teraz pozostawało? Dyrektor dał jej rolę. Czyż mogła cofnąć się od tej próby?
Miłość własna, nieuspiona nigdy, szeptała jej, że może źle osądzoną została, a wszystkie wygodne teorye o sztuce, krążące wśród tych co nigdy nie mieli z nią do czynienia, powróciły jej do pamięci. Nie tracąc czasu na smutne myśli Regina zabrała się do roli i nauczyła się jej na pamięć. Ale rola ta, mało znacząca, do reszty odebrała jej odwagę. Jak wszyscy debiutańci, uważała, iż łatwiejszem jest przedstawienie scen efektownych, bo natężenie sytuacyi zdaje się tam zastępywać zdolność artysty i łudzi go co do własnych środków.
Z roli Pauliny nie wiedziała co uczynić i oburzała się na wybór dyrektora, który kazał jej więcej słuchać, niż mówić. Nie było jednak na to rady. Czuła iż powinna była okazać się uległą. Uczyła się więc ze łzami w oczach.
Skoro jednak spamiętała ją dokładnie, trzeba było wyuczyć się jej artystycznie, wystudyować pozy przed zwierciadłem i nadać głosowi modulacye właściwe.
Kiedy grywała teatra amatorskie w Jasionnej, mogła sobie kazać ustawić stosownie zwierciadła, zamknąć drzwi od kilku nawet przyległych pokoi i uczyć się spokojnie dnie całe, pewna, że jej nikt nie podsłucha. Tutaj przez cienkie ściany słychać było każdy krok, słowo, lub nawet krząknięcie sąsiada. Ta myśl zrazu przyprowadzała ją do rozpaczy.
Zaczęła recytować rolę swoją półgłosem, ale to nie szło. Głos stłumiony ma całkiem inne brzmienie i modulacye, niż rozwinięty. Wreszcie cisza, panująca od jakiegoś czasu w przyległym pokoju, nasunęła jej myśl, że pan Leon wyjść musiał. Zaczęła więc coraz śmielej swoją rolę recytować, aż wreszcie zapomniała o niedogodnem sąsiedztwie. Przechadzała się po pokoju, korzystając jak mogła z małego lusterka, służącego jako tualeta i deklamowała z całym zapałem, kiedy nagle w pokoju sąsiada dał się słyszeć oklask przeciągły.
Zatrzymała się zarumieniona.
— Brawo! brawo! — wołał pan Leon, klaszcząc zapamiętale.
Stała na środku pokoju, nie śmiąc kroku postąpić; wstyd i gniew, do którego jednak mięszała się pewna wdzięczność, walczyły w jej sercu.
A tymczasem odezwał się pokorny głos sąsiada.
— O mój Boże! czy miałem nieszczęście panią obrazić?
Milczała. Zdawało jej się rzeczą bardzo niestosowną rozmawiać przez drzwi z nieznajomym.
Ale pan Leon nie uważał się wcale za nieznajomego i w tem przekonaniu mówił dalej:
— Nie gniewaj się pani, nie mogłem oprzeć się zachwytowi. Rola Pauliny nigdy lepiej graną nie będzie.
— Więc pan znasz Benetów? — zapytała nieuważnie.
— Doskonale, w teatrze bywam zawsze, panna Alfonsa była w niej nieznośną.
Widocznie pan Szreniawski był znajomością, którą gardzić nie należało.
A on tymczasem jakby odgadując jej myśli, odezwał się znowu:
— Gdybyś pani pozwoliła mi złożyć sobie wizytę, może mógłbym być pomocnym w przesłuchaniu roli. Będę odpowiadał za Zdzisława, za Beneta, za pułkownika, za kogo pani każesz.
Nie mógł widzieć szkarłatnego rumieńca na jej twarzy, ani dumnego wejrzenia, jakiem przyjęła jego propozycją. Usłyszał tylko słowa nie nacechowane bynajmniej taką surowością, jaka błyszczała w jej oczach.
— Dziękuję, mam zwyczaj uczyć się sama, a nawet przyznaję, przeszkadza mi myśl, że ktoś mnie słyszy.
Głos jej był łagodny, figlarny prawie, Regina korzystała widocznie z rad dyrektora, uczyła się i zapominała wiele.
— Pozwól pani sobie powiedzieć, że to bardzo zły zwyczaj; należy go zmienić — mówił Leon.
— Być może, pomyślę o tem, ale teraz nie mam czasu; na jutro roli nauczyć się muszę.
— A gdy się pani nauczy...
Nowy płomień oblał ją całą.
— Gdy się pani nauczy, czy nie zechcesz wyjść i poznać nasze miasto. Czas prześliczny, przyjmij mnie pani za cicerona.
— Ślicznie dziękuję, ale całą noc byłam w podróży.
— Będziesz pani lepiej spała.
I znowu piorunujące spojrzenie zwróciło się do drzwi, za któremi coraz wymowniej przemawiał pan Leon.
— Namyśl się pani; miasto śliczne. Jeżeli pani zmęczona, to pojedziemy.
Załamała ręce ruchem pełnym gniewu i oburzenia. Ale głos jej dźwięczał łagodnie, gdy przemówiła znowu:
— Jak zostanę zaangażowaną, to i owszem; teraz muszę myśleć o roli. Nie przeszkadzaj mi pan, już ani słowa nie odpowiem.
— Jestem posłuszny, posłuszny aż do śmierci — wołał pan Leon.
Regina stała w miejscu z brwią ściągniętą, jakby zapytywała samej siebie, czy rzeczywiście nieznany wczoraj jeszcze człowiek odzywał się do niej w te słowa, a ona pozwalała na to, ona, będąca tutaj sama jedna, bez żadnej opieki.
Czerwone plamy wystąpiły na jej twarz, oczy mgliły się wstrzymywanemi łzami. Czuła się nad brzegiem przepaści jakiejś i ogarniało ją przerażenie trudne do opisania.
— To nic — szepnęła sama do siebie, podnosząc drzącą rękę do czoła — trzeba się uczyć, trzeba zapomnieć.
Wzięła znowu rolę, ale długi czas upłynął, zanim zdołała o tyle zapanować nad sobą, żeby myślą do niej powrócić. Stokroć bardziej niepokojące problemata stawały przed nią i daremnie od nich odwracała oczy.
Nazajutrz o oznaczonej godzinie Regina stawiła się w teatrze, a udało jej się tak cicho wyjść z domu, że uniknęła towarzystwa pana Leona. Przed teatrem za to spotkała pana Bulikowskiego, który był jej chętnym przewodnikiem po labiryncie korytarzy prowadzących na scenę.
Na scenie znajdowało się całe wczorajsze towarzystwo: panna Alfonsa i rudowłosa naiwność, która zwała się panną Zenobią, i pierwszy amant, i amant drugi, i jeszcze jakiś specyalista do ról liryczno-komicznych, i chuda dama grająca matki arystokratyczne i wesoły chłopiec, któremu w udziale przypadały role sług gderliwych, albo wiejskich parobków. Nie było tylko jeszcze dyrektora.
Panna Alfonsa była mocno zalterowaną i rozprawiała z wielką żywością z pierwszym kochankiem.
— Tak, tak — niema gorszego zawodu jak artystki dramatycznej. Pracuj, ucz się, miej talent, bądź ulubienicą publiczności, graj równie dobrze role namiętne, liryczne, salonowe... wszystko to nic nie znaczy: przyjdzie pierwsza lepsza z ulicy i będzie miała pierwszeństwo.
Słowa te ściągały się widocznie do roli Pauliny, o którą wedle słów dyrektora, panna Alfonsa miała się wściekać. Pierwszy kochanek zwrócił zapewne jej uwagę, że Regina mogła usłyszeć to co mówiła; ale pannę Alfonsę nic to nie obchodziło, albowiem odezwała się głośniej jeszcze:
— A to niech słyszy, wielka mi rzecz! Ja zawsze mówię głośno co myślę i zwyczajów moich dla nikogo nie zmienię, a zwłaszcza też...
Wypowiedziała wyrazy wcale niepochlebne dla tej co była ich przedmiotem; ale pan Bulikowski z drugim kochankiem rozmawiali tak głośno, że Regina nie dosłyszała ich wyraźnie.
— Nie dla tego, — krzyczała jeszcze głośniej panna Alfonsa, — żeby mi o tę głupią rolę chodziło; to ogon, czysty ogon, niech go bierze kto chce. Zaręczam tylko, że jeśli ta niuńka zrobi fiasco, ja po niej grać nie myślę.
Oczy jej błyszczały taką złością, iż biedna Regina instynktownie zbliżyła się do pana Bulikowskiego, bo w nim jednym upatrywała obrońcę. On też odprowadził ją na bok i zrobił jej miejsce na ławeczce jak najdalej od grupy artystów, której centrum stanowiła obrażona primadonna, po drugiej stronie sceny.
— Niema co uważać na pannę Alfonsę — szepnął nachylając się do swej towarzyszki, — ona się odobrucha.
Tymczasem opieka szlachetnego ojca rozgniewała również pannę Zenobię, która rościła sobie do niego niejakie prawa i zawołała go bez ceremonii, a gdy on ociągał się ze stawieniem na jej rozkaz, wyrzekła głośno do panny Alfonsy:
— Masz pani słuszność, te niuńki najgorsze. Jak tylko kobieta oczy spuszcza...
— To musi mieć przyczynę, — zawołała energicznie primadonna.
— Tak, musi mieć ku temu przyczynę — zawtórowała naiwność. — Dlaczego ja ich nie spuszczam?
— Ani ja — powtórzyła arystokratyczna matka, której niezmiernie o łaskę panny Alfonsy chodziło.
— Boś już zapomniała, jak je spuszczać można — odezwał się grubiańsko specyalista od ról liryczno-komicznych, opatrzony pomidorowym nosem i blado-żółtą czupryną, który, jak się pokazało piastował godność małżonka arystokratycznej matki i używał czasami swej władzy na skarcenie wybryków połowicy.
Arystokratyczna matka znalazła z łatwością odpowiedź na tę niegrzeczność komika i wzajem wyrzucała mu usterki, pomiędzy któremi grały znaczną rolę spirytualia. Komik się uniósł, arystokratyczna matka rozpłakała się i wszystkie nieporozumienia umilkły w obec kłótni małżeńskiej. Ta przybierała coraz groźniejsze rozmiary i niewiadomo do czegoby doszło, gdyby przybycie dyrektora nie przywróciło porządku.
Zmierzył on jednym rzutem oka co tu zaszło i co zapewne dla niego nie było nowością żadną, nie wdawał się jednak w rozpoznawanie sporów, wzruszył tylko ramionami, zmarszczył brwi i wprost przystąpił do Reginy.
— No, cóż rola! — zapytał.
— Umiem ją, — odparła bez namysłu.
— Dobrze. Zobaczymy.
Nie zwrócił żadnej uwagi na zgromadzony żeński personal. Znał doskonale specyalny gatunek żeński, zwany kobietą teatralną, wiedział, że zwykła ciekawość niewieścia tutaj podniesioną była do potęgi zazdrością.
— Hm! — mruknął tylko w zwykły sobie sposób — na próbę to ich zwołać nie można, a tutaj... No, no, do roboty!
Główną rolę Beneta grał sam dyrektor, pan Bulikowski był pułkownikiem, żółty amant Zdzisławem. W razach, kiedy występował dyrektor, reżyserstwo spadało na komika. Wziął wiec książkę w rękę i rozpoczęła się próba.
Regina nie odrazu wchodziła na scenę. Słuchała, a w miarę jak słuchała, zrozumiała tysiączne szczegóły wykończonej gry, na które nigdy dawniej, będąc w teatrze, nie zwróciła uwagi. Po raz pierwszy sztuka odsłaniała jej swoje tajemnice. Dyrektor był wielkim artystą, a żółty amant odpowiadał mu doskonale. Ci dwaj ludzie byli jakby przetworzeni; nie poznawała ich prawie. Jakże ona pomiędzy nimi wydać się mogła.
Przyszła wreszcie i na nią kolej; pułkownik podał rękę swej mniemanej żonie i wprowadził ją na scenę. Drżała jak liść.
— Czegoż się pani boisz? — mówił pan Bulikowski — przecież to jeszcze nie reprezentacja.
Nie zdołała odpowiedzieć, myślała tylko o roli.
A tymczasem panna Alfonsa szeptała do panny Zenobii, wskazując ją oczami:
— Patrz, jak ona chodzi niezgrabnie! nie wie, co z rękami zrobić.
Szeptały wprawdzie, ale tym wyuczonym, kunsztownym szeptem, co doskonale wpada w ucho, a szeptały tem śmielej, że usadowiły się obie jak mogły najdalej od dyrektora, a najbliżej Reginy. Dzięki wpływowi nowoprzybyłej, zapanowała pomiędzy dwiema dotychczasowemi rywalkami rozczulająca i nigdy dotąd niewidziana zgoda.
Regina była jak na mękach... Nie chodziło jej bynajmniej o dwie aktorki, ale czuła sama najlepiej własne niedostatki.
A jednak rola Pauliny udała się wcale nieźle. Była zmieszana, niepewna siebie, i to przypadało doskonale do właściwości roli. Spoglądała na Zdzisława wielkiemi, przestraszonemi oczami, a posiadała tyle wrodzonego wdzięku, iż dziwić się nie było można wszystkim szaleństwom rozkochanego młodzieńca.
Gdy się próba skończyła, dyrektor zacierał ręce; ale ona czuła się tak zniechęconą, iż w tej chwili pragnęła spokojnego kącika, w którymby usiąść i zapłakać mogła.
— No, no, wcale nieźle, — mówił dyrektor.
Wstrzasnęła smutnie głową.
Znajdowali się oboje na uboczu, on patrzył na nią chwilę i rzekł:
— Nie miej tak zrozpaczonej miny. Jeśli chcesz, by ludzie wierzyli w ciebie, wierz naprzód sama w siebie.
— Kiedy ja widzę, że nie umiem nic, nic!
Ostatnie to słowo powtórzyła z rodzajem rozpaczy.
— Hm! — mruknął, — pomówimy o tem jeszcze. Dobrze, żeś to powiedziała samej sobie, ale nie mów nikomu innemu. Zbytek szczerości na nic się nie zda.
Była to znowu dobra rada. Postanowiła jej usłuchać i podniosła głowę z nagłem wysileniem.
— Cóż mam teraz robić? — szepnęła.
Spojrzał na zegarek.
— Przyjdź do mnie o piątej — wyrzekł — powtórzysz mi rolę, dam ci niektóre wskazówki, a zresztą, pogadamy.
Miała ochotę pochwycić jego rękę i podnieść ją do ust.
— Jesteś pan dobrym — szepnęła tylko z wyrazem wdzięczności.
— Eh, dobrym! kto tam wie? Każdy jest dobrym i nikt dobrym nie jest — odparł filozoficznie. — Nie rachuj nigdy na cudzą dobroć.
— Ani na pańską? — zawołała.
— Na moją — mruknął — mniej niż na każdego innego.
Zaczął się śmiać, patrząc na nią, a w tym śmiechu było coś mrożącego.
— No, nie bój się — mówił znowu — nie połknę cię przecież; tylko zapomnij wszelkich słów, któremi cię karmiono dotąd, a pamietaj, że nic darmo na świecie. Tak jest... nic darmo.
Odrzekł, zostawiając ją zdumioną.
— Dyrektor na panią bardzo łaskaw — wyrzekł z pewnym przekąsem szlachetny ojciec.
Nie zrozumiała tego odcienia i odparła spokojnie, podnosząc na niego niezmącone spojrzenie.
— To prawda! więcej niż na to zasługuję.
A potem dodała pchnięta naiwnem uczuciem wdzięczności, które wypowiedzieć musiała:
— On jest bardzo dobry, nieprawdaż?
— Jak dla kogo — odparł dyplomatycznie pan Bulikowski, przygryzając wargi.
Było to znowu coś zagadkowego dla niej, coś, czego zrozumieć ani określić nie zdołała.
Pan Bulikowski miał może ochotę coś dodać, zdawał się oczekiwać dalszych zapytań, ale ona ich nie zadała. Bo oczywiście nie wiedziała, o co pytać. To, co ją spotkało, świat, wśród którego znalazła się nagle, wszystko było w jej oczach podobne do marzenia, miało chaotyczność obrazów sennych.
Razem z kilkoma artystami znalazła się na ulicy i skłoniwszy się im lekko, skierowała się ku hotelowi, kiedy nagle spotkała się oko w oko z nieuniknionym sąsiadem.
Zbliżył się on teraz do niej z rodzajem poufałości, upoważnionej poniekąd wczorajszą rozmową.
— Nie raczyłaś pani wziąć mnie dziś za przewodnika do teatru — wyrzekł z wymówką.
Nie odpowiedziała nic, uśmiechnęła się tylko. Nie oburzyła się nawet. Zaczynała przywykać do nowych warunków.
— I jakżeś pani trafiła? — pytał dalej.
— Och! — odparła — spotkałam tych panów.
Oczy jej wskazywały oddalających się aktorów. Wzrok pana Leona spoczął na nich z widoczną zawiścią.
— I kiedyż pani wystąpi? — zapytał po chwili.
Nie widziała potrzeby robić tajemnicy ze swoich nadziei i zamiarów. Tak doszli do hotelu. Była to godzina obiadowa.
— Czy nie wejdziesz pani do sali jadalnej na obiad? — zapytał.
Wymowne jej oczy wyraziły nagły przestrach. Do sali wchodziło wielu mężczyzn.
— Można mieć osobny gabinet — zauważył pan Leon.
— Za nic w świecie! — zawołała. — Jeść mi się nie chce. A zresztą będę obiadowała u siebie.
Skłonił się, jak przystało dobrze wychowanemu człowiekowi, na tak jasno wypowiedzianą wolę, przecież na ustach jego zaigrał uśmiech, który wcale nie podobał się Reginie.
Ale nie podobało jej się tyle rzeczy, była w warunkach tak obcych i tak wstrętnych sobie, iż nie zastanowiła się nad tem i sama sobie nie pozwalała myśleć o tem co ją dręczyło. Szła naprzód, zawsze naprzód, nie oglądając się za siebie, bo czuła, iż zbrakłoby jej odwagi.
O piątej była w gabinecie dyrektora. Szła z bijącem sercem, wiedząc, że ta rozmowa będzie stanowczą.
Dyrektor pisał coś przy biurku, ale widząc ją wchodzącą, położył pióro i uśmiechnął się przyjaźnie, wskazując jej miejsce naprzeciw siebie.
Przez chwilę wpatrywał się w jej oblicze, na którem każda myśl i uczucie, wypisywało się wyraziście.
— No i cóż — zapytał z szorstkością, będącą jego rzeczywistą naturą. — Czy domyślasz się, dlaczego ci przyjść kazałem.
Nie domyślała się wcale, mówiły to jej wymowne oczy.
— Chciałem ci powiedzieć, tak pomiędzy nami, bo widzę, iż nie jesteś zarozumiałą, że rola Pauliny idzie wcale nieźle.
Wstrząsnęła głową.
— Pan mówisz mi to, żeby mi dodać odwagi.
— Głupstwo! mówię dlatego, że tak jest. No, nie ma w tem twojej zasługi, ale masz talent, a jeśli dołożysz czas i pracę...
Zatrzymał się chwilę, czekając odpowiedzi, ale odpowiedzi nie było.
— Cóż? powtórzył, marszcząc brwi — chcesz pracować, czy nie?
— Gdyby tylko o chęć chodziło! — zawołała.
— A cha, cha! chęć jest? więc czegoż braknie? czasu, środków, mów wyraźnie.
— Czasu — odparła.
— A to czemu, ciekawym? Czyś taka stara już, że kilka miesięcy, rok wreszcie, poświęcony pracy przygotowawczej, zdaje ci się za długi? Cóż cię tak nagli?
Gdybyś pan znał moje położenie! — zawołała, nie wiedząc jak się wytłumaczyć.
— Twoje położenie! — powtórzył. — Cóż u dyabła, trzeba przecież wiedzieć, czego się chce. Każda z kobiet, zgłaszających się do mnie, ma zawsze jakaś historyą nieprawdopodobną na ustach, która bynajmniej rzeczy nie zmienia. Kto chce coś przedsięwziąć, musi pracować i przyuczać się, to jasne jak dzień. Wszak mnie rozumiesz? — dodał po chwili.
Zdawała się nic nie rozumieć. Przychodziło jej na myśl, iż nieobecność jej u Teodozyi długo przed Wacławem ukryć się nie może, a ona nie prędko będzie miała na wytłumaczenie swego szalonego kroku sławę i majątek, które wyobrażała sobie, że tak łatwo zdobędzie.
— Ja nie zależę od siebie! — zawołała, łamiąc ręce bezmyślnym ruchem niepokoju.
— Mówiłaś mi wczoraj co innego — pochwycił dyrektor. — Cóż, czy uciekłaś od rodziców, brata lub męża?
Głos jego zdradzał pewien niepokój.
— Od narzeczonego, — szepnęła, spuszczając głowę, cała w płomieniach.
Dyrektor o mało nie parsknął śmiechem na to naiwne wyznanie. Pohamował się jednak i skończył na uśmiechu, którego szczęściem nie dostrzegła.
— No! — wyrzekł — prawa narzeczonego to rzecz bardzo elastyczna; ma on je o tyle, o ile mu je przyzna narzeczona. A co do ciebie...
— Ależ ja go kocham! — wybuchnęła.
Miała oczy spuszczone i nie widziała znowu, jaką zmianę te proste słowa uczyniły na dyrektorze. Twarz jego z okrągłej, szerokiej, uśmiechniętej przyjaźnie, stała się nagle długą i urzędową.
— Ha! — wyrzekł oschle — w takim razie... w takim razie nie pojmuję, dlaczego przybyłaś tutaj.
Odczuła zmieniony dźwięk głosu, podniosła wzrok i spostrzegła twarz jego zupełnie inną od tej, jaką widziała przed chwilą. Nie rozumiała co tę zmianę spowodować mogło i zapytywała o to trwożnem, ufnem, wymownem spojrzeniem. Ale oczy jej straciły zupełnie panowanie nad nim, bo nie odpowiadał uśmiechem żadnym, nie wyjaśnił surowego wyrazu twarzy.
Była chwila przykrego milczenia. Dyrektor zdawał się oczekiwać jej ostatniego słowa z wyraźną niecierpliwością, ale z niecierpliwością zwierzchnika, który czemprędzej pragnie pozbyć się interesenta. Regina, przestraszona, zapytywała samej siebie, czem obrazić go mogła. I nie umiała tego odgadnąć.
— Więc cóż chcesz wreszcie? — zapytał dyrektor.
Właściwie niczego nie chciała, bo on przecie kazał jej się tu stawić. W obec jednak widocznej zmiany, jaka w nim zaszła, nie śmiała mu tego przypomnieć.
Chciała powstać, odejść, a nie miała siły uczynić tego. Wielkie jej oczy napełniły się łzami, których wstrzymać nie mogła, bo spłynęły dwoma strumieniami po smutnej twarzyczce.
— Do czegoż te łzy? — mówił twardo dyrektor. — Jeśli masz narzeczonego, którego kochasz, to idź za niego. Rzecz bardzo prosta. Czegoż tu płakać?
— Panie! ja muszę być sławną, ja muszę być bogatą! — zawołała, podnosząc do niego złożone ręce, jakby te rzeczy były zupełnie w jego mocy. — Wszak pan sam powiedziałeś, że mam talent.
— Talent! talent! — powtórzył niemal gniewnie — to wcale jeszcze nie oznacza sławy i majątku. Talent mają także panna Alfonsa i panna Zenobia i Amilkar (Amilkarem zwał się pierwszy kochanek). Sława i majątek... no, proszę, tylko tyle! Do tego i geniusz niezawsze doprowadzi.
Słowa te nie mogły pocieszyć Reginy, to też płakała coraz mocniej rzewnemi łzami.
— Sława i majątek! — wołał dyrektor — czego to się dzisiaj kobietom zachciewa!
Mówiąc to jednak, raz wraz spoglądał na Reginę. Miała ten rzadki układ twarzy, któremu łzy dodają wdzięku, toczyły się one z jej oczu jak płynne dyamenty, nie krzywiąc rysów, płynęły bez wysilenia i czyniły ją piękniejszą jeszcze.
— Ja ci sławy i majątku wcale nie obiecuję — wyrzekł wreszcie — Talent przy pracy dać może co najwięcej chleb powszedni, a ten zapewne ofiaruje ci narzeczony, którego kochasz — dodał z przyciskiem.
— Nie panie — odrzekła z prostotą — Narzeczony nic mi ofiarować nie może. On zdobywa sobie przyszłość i ja zdobyć ją chciałam.
Słowa te znów magicznie podziałały na dyrektora.
— Hm! — mruknął — kto zdobywa przyszłość, ten nie ma czasu myśleć o miłości; trzeba to wszystko złożyć ad acta, rozumiesz?
— Rozumiem — odparła z pokorą — która widocznie rozbroiła go do reszty.
— Artyście wiązać się nie należy żadnymi węzłami, on powinien myśleć o sztuce, tylko o sztuce.
Mogła mu zacytować wiele przykładów przeciwnych, ale nie śmiała wdawać się z nim w dysputy, milczała tylko i rozważała jego słowa.
— Artysta powinien być wolny jak powietrze — ciągnął dalej dyrektor — iść za każdym promieniem słońca, za każdym podmuchem uczucia.
Była to moralność osobliwego rodzaju, rzadko kiedy wyznawana z podobnym cynizmem, a rzadziej jeszcze stawiana jako dogmat. Jednak kiedy to mówił, twarz jego wypogodziła się znowu, przybrała wyraz łaskawy, tylko na szerokich, mięsistych ustach osiadł uśmiech satyra.
— Czy to rozumiesz? — zapytał obejmując ją wzrokiem, przed którym oczy spuścić musiała.
Milczała przestraszona; łzy jej zatrzymały się, drgały tylko na rzęsach i oblewały źrenice, dodając im jeszcze miękkości i blasku. Z za tej kryształowej zasłony łez spoglądała na niego oczyma zranionej gazeli.
Dyrektor patrzył na nią czas jakiś.
— No, no — dodał po chwili — jeśli nie rozumiesz dzisiaj, to zrozumiesz zczasem, a wówczas poznasz może, jaką drogą dochodzi się do sławy i majątku. Dojść możesz, jeśli zechcesz, masz na to dość piękne oczy.
Zaczął się śmiać. Wiedział, że ona odpowiedzieć mu nie zdoła, więc mówił dalej:
— I czego tu płakać? Inna byłaby najszczęśliwszą na twojem miejscu. Masz piękność, młodość, inteligencyę, życie może ci pójść gładko, tylko trzeba mieć rozum i nie psuć sobie oczu daremnie. Jutro czwartek, więc znowu będziemy mieli próbę i tak codzień do niedzieli, a w niedzielę wystąpisz.
Miała czas opamiętać się trochę, otarła oczy.
— Czy mam przepowiedzieć rolę? — spytała łagodnie.
Wzruszył ramionami.
— Nie potrzeba. Już teraz lepiej jak było nie będzie.
Schowała rolę, którą przyniosła z sobą.
— A propos, jakże się nazywasz? — zapytał znowu dyrektor.
W hotelu dość odważnie zapisała przybrane nazwisko. Tutaj jednak nie chciała podać go za swoje.
— Ja — wyrzekła z wahaniem się — nie mogę wystąpić pod swojem nazwiskiem.
— Z powodu narzeczonego? — zapytał półgniewnie, półżartobliwie.
— Tak jest — odparła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— A mnie co dyabli do twego nazwiska? Możesz sobie wybrać, jakie chcesz tylko.
— Marya Rojec — wyrzekła już nieco pewniej.
Zapisał to sobie, a potem dodał:
— Marya czy Zuzanna, piękna kobieta jest zawsze piękną kobietą.
Widocznie było to jego wyznanie wiary.
Kiedy Regina wyszła z teatru, odetchnęła całą piersią, jak gdyby dusiła ją atmosfera dyrektorskiego gabinetu. Było już zupełnie ciemno i to sprawiło jej trochę ulgi. Była szczęśliwą, iż nie spostrzegła koło siebie żadnej twarzy znanej, iż mogła przecisnąć się wśród ludzi niezauważana. Ulice były słabo oświetlone, a niebo zasnuły ciężkie chmury. Czasami zrywał się wiatr silny, ostry, jesienny, otrząsał z drzew zżółkłe liście i kręcił je pod nogami przechodniów.
Przejęło ją nagle uczucie wielkiego smutku, zmęczenia i opuszczenia strasznego. Zdawało jej się, że jak te liście zwiędłe i ona rzucona była na bruk obcego miasta i ona deptana bez miłosierdzia. Zimny wiatr osuszał łzy jeszcze nieobtarte i siekł ostrem tchnieniem twarz jej rozpaloną.
Nie była tak dziecinną i naiwną, by nie zrozumieć wreszcie, co znaczyły półsłówka dyrektora, aż nadto wyraźne, jego nagłe gniewy i udobruchania, spojrzenia i uśmiechy. Ton, jaki z nią przybierał, przejmował ją tłumionem oburzeniem i najwyższym wstrętem. Czuła się poniżoną we własnych oczach przez to samo, że słuchać go była zmuszoną. Samo lekceważenie dla jej nazwiska czyż nie stanowiło wymownego znaku pogardy? Czemże ona była dla niego? piękną kobietą i niczem więcej. Wszakże sam powiedział to wyraźnie.
Palące łzy wstydu, gniewu i bezsilności cisnęły jej się gwałtem do oczu. Czempredzej, zasuwając woalkę na oczy, pobiegła do swego pokoju, przezornie zamykając drzwi na klucz.
Zdawało jej się, że świat cały jest areną dzikich zwierząt i że ona wśród nich znajduje się bez obrony żadnej. Potem przyszło jej na myśl, coby powiedział Wacław, gdyby słyszał to co mówił dyrektor, sposób, w jaki się do niej odzywał. I zapytywała samej siebie, czy już to samo nie było upadkiem.
A jednak cóż uczynić miała? Słowo buntu z jej strony rozbijało nadzieję wydobycia się z położenia, w jakiem znajdowała się dotąd. Potrzebowała pomocy, pomocy, której udzielić jej nie mógł żaden z ludzi jej dawnego świata, a teraz zaczynała pojmować, że wstęp do innego życia okupić musiała poniżeniem. Trzeba więc było albo odrzucić nadzieję wywalczenia sobie o własnych siłach stanowiska, albo... cierpieć.
Może teraz cichy pensyonat Teodozyi i ten skromny pokoik, do którego wprawdzie dochodziły gwarne głosy wychowanek, ale gdzie otoczona była staraniem i szacunkiem, gdzie czuła nad sobą opiekę ciągłą, gdzie miała spokój określonego stanowiska — może to jednostajne życie pracy przybierało w jej oczach barwy utraconego raju. Wprawdzie powrócić tam mogła, ale powrócić zrażona pierwszą trudnością, pierwszem poniżeniem, to zdawało jej się rodzajem nikczemności. Niechby przynajmniej walka stoczoną została, niechby raz wystąpiła przed tą publicznością, której lękała się i pragnęła razem, niechby zakosztowała oklasków, lub doznała obojętności, niechby przeszła przynajmniej przez tę ogniową próbę. Zabliska była celu, ażeby się cofać. Potem będzie miała czas rozważać, wahać się, spełnić lub porzucić świetne nadzieje.
Miała do wyboru poniżenie lub nicość, tu i tam chleb łaski i przyszłość niepewną. Przeciwko jednej i drugiej zżymała się jej duma, buntowały jej żywotne siły. Czuła się stworzoną do czegoś lepszego, a nadewszystko czuła niepohamowaną żądzę wyzwolenia się z wrogich warunków, w jakie los ją wtrącił. To dodawało jej siły.
A jednak, gdy pomyślała o dniu jutrzejszym i o tem, co on znów przynieść jej może, drżała całem ciałem i pragnęła, jak skazany na męczarnie, by ta noc, co ją od nich oddzielała nie skończyła się nigdy.
A tymczasem ubiegały godziny wieczoru i zegar miejski wydzwaniał jednę po drugiej powoli, uroczyście.
Były to dla Reginy straszne chwile. Przecież nazajutrz stawiła się znowu na próbie, uzbrojona tym pozornym spokojem, pod którym kryła zranioną dumę, obrażoną godność i obawy śmiertelne.
Pan Szreniawski czatował na nią na wschodach hotelu i odprowadził do teatru. Potrafiła zdobyć się na uśmiech i prowadziła z nim ten rodzaj rozmowy, który nie nie obiecując, pozwala się jednak wszystkiego spodziewać. Przedstawienie się zbliżało, potrzebowała stronników.
Dnia tego dyrektor był bardzo zajęty jakiemiś finansowymi kłopotami, które wszystkie inne na drugi plan odsuwały i nie miał czasu myśleć o Reginie, zresztą może i on także odłożył wszelkie dalsze zamiary aż do przedstawienia.
Nadeszła wreszcie niedziela. Regina była jakby w gorączce, głowa jej pałała, a zimne dreszcze przebiegały ciało. Przedstawienie miało zacząć się o siódmej, ona o piątej była już w teatrze i zamknięta w ciasnej garderobie, przygotowywała się do wystąpienia. Wśród wyprawnych sukien swoich znalazła z łatwością elegancki kostium podróżny, właściwy do roli Pauliny, kostium, którego kolor i krój podnosił jej piękność. Przeznaczony był na poślubną podróż z Wacławem. Nie zatrzymała się jednak nad tem przypomnieniem, bo gdyby to uczyniła, czuła dobrze, iż zabrakłoby jej sił na to, co uczynić miała, że rozpłakałaby się jak dziecko nad złotą przeszłością swoją, nad złotemi nadziejami, gdyby porównała je z obecną chwilą.
Gdy przed siódmą wyszła za kulisy, ujrzała się jakby w nieznanem towarzystwie. Żółty i łysy Amilkar zapomocą sztuki kosmetycznej wyglądał na ślicznego dwudziestokilkoletniego chłopca; pan Bulikowski znów, wdziawszy siwą perukę, przykleiwszy siwą napoleonkę i ubieliwszy piękny wąs, miał najzupełniej pozór starego wojaka, nadewszystko zaś dyrektor był nieporównany. Twarz jego ruchliwa, zapomocą kilku umiejętnie nadanych rysów przybrała wyraz dobrodusznego spokoju, właściwego postaci w którą się wcielił. Wśród tych ludzi, tak doskonale zamaskowanych, iż tylko bardzo umiejętne oko rozpoznać mogło pierwotne rysy, ona jedna była niezmienioną. Te ją zmieszało, zmieszało więcej niż myślała.
— A toż co? — zawołał dyrektor, obejrzawszy bacznie toaletę, której nic nie znalazł do zarzucenia — nie umalowałaś sobie twarzy?
Regina słyszała wprawdzie, że artyści malują się na scenę, sądziła jednak, iż czynią to wówczas tylko, gdy mają się pokazać innymi niż są rzeczywiście. A czyż ona nie miała wystąpić jako młoda i piękna wychowanica pułkownika? Że się malował pan Amilkar, panna Alfonsa, a wreszcie panna Zenobia, było to rzeczą bardzo naturalną. Ale ona przecież tego nie potrzebowała.
Tymczasem na wykrzyknik dyrektora wszyscy obecni zawołali ze zgrozą:
— Prawda, nie umalowana!
— To już moja wina — rzekł wspaniałomyślnie dyrektor — Trzeba ją było uprzedzić. Jakoś zapomniałem. Ot, co to biedy z tymi debiutantami! No! gdzie masz kosmetyki? — zapytał po chwili.
Ale Regina żadnych kosmetyków nie miała i nawet brakło jej w tym względzie najelementarniejszych wiadomości.
Szczęściem pan Bulikowski podjał się temu zaradzić, pobiegł do swojej ubieralni, przyniósł całe pudło przyborów i zabrał się gorliwie do twarzy Reginy. Więc naprzód zapomocą waty natarł jej twarz gold-creamem; potem dał na to warstwę białej maści; następnie wtarł w tę maść różowy proszek i proszkiem tym delikatnie obwiódł powieki; potem osypał to wszystko pudrem ryżowym, a dopiero, uczyniwszy te przygotowania, zabrał się do wzmocnienia łuku brwi, do podmalowania oczu ciemną linią, która, poprowadzona umiejętnie, powiększyła ich blask i nadała im złudne rozmiary.
Dyrektor przypatrywał się tej robocie z wielką uwagą, czyniąc czasami niektóre spostrzeżenia, lub radząc lekkie zmiany, a pan Amilkar uśmiechał się szyderczo. Regina siedziała nieruchoma, przestraszona i przejęta wstrętem, który napróżno pokonać usiłowała. Aż kiedy wreszcie improwizowany artysta dobył jakiejś flaszeczki pełnej karminowego płynu, umaczał w nim penzelek i zbliżył go do jej ust, cofnęła się, nie będąc już panią siebie.
— Zaczekaj pani, zaczekaj, tylko chwilkę — mówił zajęty swoją robotą pan Bulikowski — już tylko usta.
— Siedź-że spokojnie — wołał z drugiej strony dyrektor, który już miał wchodzić na scenę.
Regina opadła na krzesło i czuła jak zimny, lekki penzelek dotykał jej ust i jak żmija wślizgał się pomiędzy wargi. Robiło jej się słabo, zdawało się że jest blizką omdlenia. Szczęściem malowanie ust trwało bardzo krótko, a pan Bulikowski, którego oddech czuła ciągle na twarzy, wyprostował się nagle po dokonaniu tej ważnej pracy i zawołał tryumfajaco:
— A co! czy nie dobrze?
— Dobrze, dobrze! — powtórzyli obecni.
Ale jemu chodziło o pochwałę z jej strony. Pobiegł wiec znowu, przyniósł lusterko i trzymał je przed Reginą, oczekując widocznie podziękowania, godnego swego dzieła.
Ona jednak była już tak zmęczona, tak zdenerwowana, już tak długo przełamywała swoję naturę pod każdym względem, tak zresztą myśl jej i wola sparaliżowane były trwogą blizkiego występu, iż nie zdobyła się na wyrazy wdzięczności, których domagać się zdawał.
— Dziękuję — odparła z przyzwyczajenia, otrząsając się jeszcze ze wstrętem na samo wspomnienie przebytego malowania.
— Ale spojrzyj że pani?
Spojrzała i nie poznała się pod grubą warstwą bielidła i różu, nie poznała własnego oblicza w tej konwencyonalnej fizyognomii, podobnej do lalki wystawionej w oknach fryzyera.
— Więc to mam być ja? — zawołała, zapominając się zupełnie. — Jakże ohydnie wyglądam!
Pan Bulikowski stanął jak wryty; lusterko o mało nie wypadło mu z drżącej dłoni, tembardziej że pan Amilkar śmiał się złośliwie.
— Ohydnie? — powtórzył zaledwie słyszalnym głosem — ohydnie?
Regina nie wiedząc o tem, zadrasnęła najdotkliwszą strunę jego miłości własnej. Pan Bulikowski miał sposobność poznać jednego z największych artystów scenicznych, bywał nieraz obecnym w jego ubieralni, gdy przygotowywał się do jakiejś roli, i miał przekonanie, że posiada wszystkie tajemnice sztuki charakteryzowania i malowania twarzy.
Teraz więc oddalił się z całą powagą obrażonego artyzmu, którego profani nie umieją uznać, ani uszanować.
Tymczasem pan Amilkar, nie czując przy sobie argusowych oczu panny Alfonsy, a nadto zaufany może w świetną powierzchowność przybraną do roli Zdzisława, przybliżył się do niej z ujmującym uśmiechem, kiedy nagle odezwał się reżyserski dzwonek i podniosła się kurtyna.
Regina stanęła, oparta o kulisę, w miejscu zkąd mogła widzieć cały ruch sceniczny. Trwoga i niepokój opuściły ją naraz, tylko nie mogła sobie wyobrazić, że ona w tym ruchu ma brać udział. Ogarnęła ją nagle jakaś apatya niewypowiedziana. Spoglądała bezmyślnie na otaczające ją przybory i na samę siebie, jakby zapytywała po co tu jest, co tu robi?
Tam na scenie widziała, jak dyrektor i pan Amilkar grali z niezmierną naturalnością i prawdą scenę pomiędzy stryjem a synowcem, i bawiła się nią nawet. Tylko gdy w dyalogu wspominali o Paulinie, powracał jej do myśli przebłysk rzeczywistości. Nie potrafiła przecież wyobrazić sobie, jak ona na tej scenie obracać się będzie.
Pan Bulikowski, zamiast dodawać jej odwagi, jak to było jego zwyczajem, przechadzał się po przeciwnej kulisie zachmurzony. Chwilami z poza sceny, z łona zebranej publiczności, dochodził szmer jakiś, podnosił się oklask, rozbrzmiewał okrzyk: brawo, brawo! wyrzucony z mnogich piersi. Okrzyk podobny jak iskra elektryczna wstrząsał artystkami i odbijał się aż w głębi ciemnych kulis. Tam, poza tym blaskiem sali oświetlonej rzęsiście, w której gazowe płomyki odbijały się w złoconych przystrojeniach białych pilastrów, w gorącej czerwieni aksamitnych poręczy lóż i krzeseł, był świat inny zupełnie. Tu, wśród ciasnych, zawalonych przejść, wśród sznurów, dekoracyj i przyborów różnych, snuł się tłum tak mało podobny do tego co zapełniał salę, jak mało podobnymi były do niej te ciemne zaułki.
Tłum ten składał się z odartych posługaczy, brudnych maszynistów, zasmolonych strażaków. Scena stanowiła rozgraniczenie pomiędzy tymi dwoma światami, z których jeden reprezentował świat użycla i rozkoszy, drugi świat nędzy. Na scenie spotkały się one i ścierały wzajem, zarówno w moralnem, jak w materyalnem znaczeniu.
Te filozoficzne pojęcia jednak dalekie były od myśli Reginy, gdy tuż nad jej uchem odezwał się głos reżysera:
— Na scenę!
Obejrzała się. Pan Bulikowski stał przy drzwiach, któremi wejść mieli, z miną zupełnie obojętną.
— Na scenę! — powtórzył reżyser, podczas gdy jeden z posługaczy poruszał w takt dzwonki, podobne do tych, jakie wieszają na chomontach koni do sań zaprzężonych, a drugi udawał klaskanie bicza. Rad nierad, pan Bulikowski podał jej ramię i znalazła się na scenie. Wobec sali zapełnionej publicznością krew uderzyła jej do twarzy i w uszach zaszumiało gwałtownie. Ale stanowczość chwili dodała jej energii, a przytem rola umiejętnie wybraną była dla debiutantki, bo przez chwilę powinna była stać na scenie, nic nie mówiąc, zmieszanie zaś tłumaczyło się doskonale samą sytuacyą. Przez ten czas ochłonęła, zapanowała nad sobą i nawet miała odwagę spojrzeć na publiczność.
W pierwszym rzędzie krzeseł siedział pan Szreniawski; przypatrywał jej się przez lornetę i pokazywał ją grupie młodych ludzi, koło niego zebranych. Mówili coś do siebie, uśmiechali się i mieli miny bardzo zainteresowane.
Jak odegrała swoję rolę, tego nie wiedziała; ale to pewna, że gdy zasłonę spuszczono, rozległ się grzmiący oklask i jej przybrane imię „Rojec“ brzmiało najgłośniej. Dyrektor pochwycił ją za rękę i wyprowadził na scenę, a pan Leon z towarzyszami bił brawo i rzucał się jak opętany.
— Kłaniaj-że się kłaniaj — szeptał dyrektor.
Kłaniała się nawpół przytomna, oszołomiona, zgorączkowana, nie umiejąc sobie zdać sprawy z wrażeń doznanych. Wrażenia te były dziwne i bardzo składanej natury, tak iż sama w tej chwili rozpoznać ich nie mogła. Był to tryumf, ale tryumf niewolny od upokorzenia; te ręce oklaskujące ją, te głosy wykrzykujące nazwisko, które przybrała, drażniły jej dumę. Czuła się sługą tej całej publiki i to sprawiało jej niewypowiedzianą przykrość. Odbierała oznaki zadowolenia, ale mogło także być przeciwnie, a wreszcie jedne i drugie stwierdzały fakt jej zależności. To też w chwili gdy dziękowała za nie ukłonem, czuła że pod warstwą bielidła i różu występowały płomienne rumieńce, że łzy cisnęły się do oczu, a pomimo tryumfu tej chwili, nie były to wcale łzy radości.
Skończyły się wreszcie oklaski i wywoływania. Regina stała za kulisami, odurzona tem wszystkiem co ją spotkało. Pomimo iż była bohaterką chwili, pomimo iż nazwisko przez nią przybrane nie rozbrzmiało jeszcze w echach sali, potrącaną była co chwila przez cały proletaryat sceniczny, dla którego królowa chwili nawet nie miała żadnego uroku.
— A co, nie mówiłem że podobać się możesz? — odezwał się przy niej głos dyrektora z szyderczym odcieniem. — Niech tam sobie co chcą mówią, geniuszem kobiety będzie zawsze piękność.
— Jaki debiut! jaki debiut! — wołał pan Amilkar, który widocznie przechodził do jej obozu.
A potem nachylając się ku niej, szepnął poufale:
— Panna Alfonsa pęka ze złości.
Zdawało mu się zapewne, iż złość panny Alfonsy była najwykwintniejszą rozkoszą tryumfu. Przecież omylił się w tym względzie. Regina jeszcze do tej artystycznej doskonałości nie doszła; wiadomość więc o złości panny Alfonsy przyjęła ze współczuciem, niezrozumiałem dla pierwszego kochanka.
Zresztą wszyscy biorący udział w sztuce winszowali Reginie.
Co myśleli w gruncie rzeczy o jej zdolnościach, tego nie wypowiedzieli wyraźnie. Uważali zapewne, że jest to wschodząca gwiazda i kłaniali się jej, jako takiej. Tylko pan Bulikowski nie mówił nic i chmurny przechodził koło niej.
Rzeczywiście trudno było o świetniejszy początek. Regina mogła powtórzyć słowa rzymskiego wodza: przybyłam, spojrzałam, zwyciężyłam.
— No, no! — mówił jeszcze dyrektor — nieźle idzie; zdaje się że potrafimy się porozumieć. Zresztą będzie to od ciebie zależało, a zdaje mi się że jesteś sprytną dziewczyną. Ale musisz być głodną. Pójdźmy na kolacyą — dodał, podając jej ramię.
Machinalnie wsparła się na jego ręce. Zdawało jej się rzeczą naturalną opuścić salę, w której zapanowała cisza i ciemność. U drzwi teatru spotkała pana Leona, wraz z kilku młodymi ludźmi. Czekali oni widocznie na Reginę, a ujrzawszy ją prowadzoną przez dyrektora, skłonili się tylko i kilka par rąk poruszyło się jeszcze oklaskiem.
Regina podniosła głowę. W tej chwili przechodzili właśnie koło latarni gazowej, której pełne światło padało na twarz dyrektora. Twarz ta miała w tej chwili niezmiernie złożony wyraz. Nie umiała odczytać go w zupełności, ale było tam i szyderstwo, i pewna duma i wyższość położenia, rzucającego wyzwanie obecnym. A twarze młodych ludzi odpowiadały na to wesołem porozumieniem, jakby mówić chciały, że to co dziś spotyka dyrektora, jutro spotka ich także zapewne i że niema pomiędzy nimi zazdrości.
— Dokąd mnie pan prowadzisz? — zapytała półgłosem, z nagłem opamiętaniem.
— Dokąd? — odparł — na kolacyą; jesteś głodną i ja także. Wypijemy zdrowie przyszłej primadonny mojej trupy, bo będziesz primadonną, przysięgam.
Minęli teraz młodych ludzi, którzy szli o kilka kroków za nimi, szepcząc coś i wybuchając cochwila śmiechem.
— Ale ja... ja jestem zmęczona — zawołała Regina, widząc że mijali hotel w którym mieszkała.
Dyrektor przycisnął czule do piersi rękę, którą wspierała na jego ramieniu.
— To też odpoczniemy! odpoczniemy!
Chwila była stanowcza, zrozumiała to i przejęła ją trwoga śmiertelna.
— Panie dyrektorze — zawołała — jestem panu bardzo wdzięczna; ale dzisiaj... prawdziwie... puść mnie pan, ja muszę wrócić do siebie.
Pomimo energicznego ruchu, jaki uczyniła, on nie puszczał jej ręki, przeciwnie, przyspieszał kroku.
Zatrzymała się, prawie używając gwałtu.
— Puść mnie pan! Ja iść nie chcę — szepnęła stłumionym głosem.
Wówczas i on zatrzymać się musiał, a widziała pod blaskiem latarni miejskich, jak wzrok jego zamigotał gniewem.
— Nie chcesz? — odparł powoli, syczącym głosem, jakby chciał jej dać czas do namysłu — nie chcesz?... to co innego.
Był w tych ostatnich słowach nacisk, niemal groźba.
Zrozumiała ją, ale pomimo to nie zmieniła zamiaru.
Wysunęła rękę z pod jego ramienia i on nie zatrzymywał jej teraz.
Odeszli byli o parę domów od hotelu w którym mieszkała, lecz on nie zawrócił się i nie odprowadził jej tych kilka kroków. Spotkała grupę młodych ludzi, wśród której był Szreniawski; ale ci rozstąpili się, widząc jej pospiech, i zatrzymali, nie pojmując tego co się stało. Wówczas dopiero dyrektor zaklął energicznie, chociaż pocichu, i poszedł dalej swoją drogą.
Regina jak szalona wbiegła na schody i nie ogladając się wcale, oparła się dopiero w swoim pokoju. Przez chwilę zakryła oczy rękoma i oddychała ciężko, jak ten co uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.
Tutaj opanowała cisza i ciemność; był to kontrast żywy z obrazami, które miała w oczach, z oklaskami, które brzmiały jeszcze w jej uszach. Wkrótce jednak zaczęła zastanawiać się nad tym pamiętnym wieczorem i ważyć w myśli szkody i korzyści, jakie jej przyniósł. Niestety, łudzić się nie mogła, wiedziała doskonale że pierwsze o wiele przenosiły drugie. Cóż stanie się z nią teraz, gdy straciła łaski dyrektora, a wiedziała dobrze iż je straciła.
Nie mogła rozwiązać tego zagadnienia i nie siliła się na to w tej chwili, gdy pod drzwiami jej dały się słyszeć kroki kilku osób i gwar przyciszonych głosów.
Drzwi były na klucz zamknięte, mogła więc być spokojną.
Tymczasem od grupy ludzi, widocznie zgromadzonych na schodach, oderwała się jedna osoba, zbliżyła się do jej drzwi i zapukała lekko, dyskretnie.
— Przyszedłem w imieniu wielu wielbicieli pani podziękować za odebrane wrażenia — odezwał się głos Szreniawskiego — i prosić, czy nie raczyłabyś pani zjeść z nami kolacyi.
Otworzyła drzwi i stanęła na progu ciemnego pokoju.
Szreniawski, korzystając ze znajomości, nachylił się ku niej.
— Jest tu kilku recenzentów — szepnął — których poznać byłoby dla pani korzystnie.
Poczuła, że musi dalej odgrywać rolę swoję, że obok nieprzyjaźni dyrektora, tem bardziej rachować się musi z wielbicielami swymi. I przywołała uśmiech na zbolałe wargi.
— Dziękuję panom — odrzekła — dziękuję stokrotnie; ale jestem zanadto zmęczona. Zmuszona byłam z tego powodu odmówić nawet dyrektorowi...
— O pani! to wcale co innego — zawołał niebacznie Szreniawski.
Ale ona spojrzała na niego, jakby nie mogła lub nie chciała zrozumieć tej różnicy, a było to spojrzenie tak wymowne, iż skłonił przed nią głowę zwyciężony.
— Pani — szepnął z uszanowaniem, które powinno ją było uspokoić.
— Dziękuję panom bardzo — odparła raz jeszcze — lecz potrzebuję tylko spoczynku.
Cofnęła się do swego pokoju, a na schodach zapanowało lekkie zamieszanie, lubo bez obrazy; przyszło bowiem całemu towarzystwu na myśl, że nie mogła przyjąć ich zaproszenia, odmówiwszy dyrektorowi.
— Przyjmie na drugi raz — powiedzieli jednozgodnie i odeszli zadowoleni. Radowało ich niepowodzenie dyrektora, a nieprzyjaciele jego gotowali się wziąć debiutantkę w szczególną opiekę.
Regina pozostała sama. Zapomniała teraz o głodzie i zmęczeniu, zapomniała o wszystkiem co nie było troską. Wdała się w grę niebezpieczną, której całą doniosłość teraz dopiero pojmowała. Przyszło jej na myśl, coby powiedział Wacław, gdyby zobaczył ją na scenie, lub w otoczeniu w jakiem się znajdowała.
Od czasu jak przyjechała tutaj, nie miała listu od niego i to podwajało jej niepokój. Czy dowiedział się o jej hazardownym kroku? Czy go potępiał? Na drodze którą kroczyła, musiała zwyciężyć koniecznie i zajaśnieć jako gwiazda pierwszej wielkości, aby zmyć upokorzenia chwil pierwszych, aby zapomniano lub nie śmiano przypuścić nawet, że przez nie przechodziła.
Teraz jednak łudzić się nie mogła, wiedziała że do tego stanowiska, o jakiem marzyła niebacznie, brakowało jej niezmiernie wiele, ale czuła także iż osiągnąć by je mogła, gdyby miała czas i pomoc ku temu.
Czas i pomoc!... Zdawało jej się, że było to coś na kształt owego punktu oparcia, którego szukał Archimedes, ażeby świat z posad poruszyć. Czas i pomoc, czyż mogła na nie rachować? Och! gdyby teraz mogła zasięgnąć rady jakiejbądź przychylnej duszy! Wiedziała jednak że to daremnie. Świat, do którego weszła, miał swoje tajemnicze arkana, zakryte zupełnie dla tych wszystkich, którzy zzewnątrz na niego patrzą. Wobec losu swego była samą, samą... zupełnie.


W położeniu Wacława nic się nie zmieniło. Uczęszczał do biura pana Schmetterlinga z wytrwałością tem bardziej wzorową, iż pierwsze wrażenie, jakie mu ono sprawiło, bynajmniej złagodzone nie zostało.
Parweniuszowska pycha pryncypała, pogardliwa obojętność naczelnika biura i nieznośna poufałość kolegów, były to rzeczy ustąpić niemogące, gdyż pochodziły z niezmiennych pierwiastków złożonych w ich naturze, które w pewnych położeniach przybierają zawsze pewne formy.
Wprawdzie zapomocą nieustannej baczności, Wacław potrafił odsunąć trochę od siebie Józia i jemu podobnych; ale była to walka nagła, a koledzy, niezrażeni chłodną grzecznością, którą Wacław odgraniczał się od nich, gotowi byli korzystać z każdej chwilki zapomnienia, by wkroczyć na wzbronione terytoryum poufałości, a tymczasem śmieli się z niego i pokazywali swoje niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy w sposób właściwy ludziom, niemającym pojęcia o formach towarzyskich. Był to stan naprężony i nieznośny. Pilnowanie linii demarkacyjnej pomiędzy stosunkami których zawierać nie chciał, a nieprzyjaźnią zbyt jawnie okazywaną, stanowiło samo przez się zadanie trudne i nużące.
Pan Schmetterling bez ceremonii nazywał wszystkich pracujących w biurze swoimi ludźmi i lubił się nimi pysznić; spotkawszy zaś przypadkiem którego z nich na ulicy, w teatrze, lub ogrodzie, obchodził się z nimi jak samowładzca z poddanymi, posługiwał się nawet o ile mógł w drobnych rzeczach, rozciągajac widocznie zwierzchnictwo położenia i do towarzyskich stosunków.
Pani Julska widziała raz, w jaki sposób witał się z Wacławem, spotkawszy go w botanicznym ogrodzie, i odchorowała to spotkanie, a przecież nie uchybił wyraźnie grzeczności, bo gdyby uchybił... Wacław znosił wiele, ale tego nie zniósłby z pewnością.
Są jednak tysiączne odcienia w ukłonie, w sposobie podania ręki, w dźwięku głosu nawet, które świadczą wyraźnie o wzajemnych stosunkach ludzkich. Pani Julska zrozumiała szybko, jak bardzo syn jej spadł w cenie, od czasu jak przyjął płatną, obowiązkową pracę, a co gorzej, przyjął ją jako wyżebraną jałmużnę, jako łaskę. Był to dla niej cios ciężki.
W tych okolicznościach Wacław nie zapomniał o panu Euzebiuszu. Wszak obiecał mu zdać sprawę ze wszystkich swoich postępków, wszak od niego pochodziła myśl udania się do Schmetterlinga, a wreszcie wszakże on sam narzekał, że da mu pierwsze wakujące miejsce, jakiem będzie mógł rozporządzać. A właśnie dowiedział się, że otworzył się wakans podobny.
Znowu więc w pobiednej godzinie udał się do pięknego domu przy kolei. Tym razem cała rodzina pana Euzebiusza była zgromadzona. W salonie, z oknami otwartemi na balkon, znajdowała się i żona jego, i panna Zofia, i starsza od niej a wcale nieładna panna Józefa i najmłodszy podlotek Marynia, a oprócz nich jakiś mężczyzna pospolitej powierzchności, mocno zajęty rozmową z paniami.
Na widok Wacława, panna Zofia zarumieniła się i pobiegła do ojca, który, pijąc kawę na balkonie, czytał gazetę, a kiedy niekiedy spoglądał na swoje kwiaty.
Być może iż obecna wizyta Wacława, której celu pan Euzebiusz domyślił się odrazu, nie była mu bardzo na rękę; ale wizyt nie na rękę pan Euzebiusz musiał mnóstwo przyjmować, wiedział więc dobrze, jak w podobnych razach postępować należy. Jedną z elementarnych zasad w tym razie jest nie zdradzić niczem niezadowolenia swego, a nawet pokryć je podwójnie przyjaznem obejściem; skoro więc panna Zofia, podbiegając ku niemu, stłumionem wyrzekła głosem:
— Ojcze, pan Wacław!...
Pan Euzebiusz wyciągnął zwyczajem swoim ku niemu obie ręce, jakgdyby go chciał uścisnąć.
— A witaj-że, witaj! — zawołał.
I nie dając mu prawie czasu usta otworzyć, ciągnął dalej z niezwykłą u niego wielomównością:
— Słyszałem, słyszałem żeś się umieścił w biurze pana Alberta i ucieszyłem się prawdziwie. Podobno pozycya świetna, pan Albert zadowolony, i ja także, boć pierwsza myśl poszła odemnie.
— Tak, jestem u Schmetterlinga — odparł zakłopotany.
— Cieszę się, cieszę prawdziwie — powtarzał pan Euzebiusz, ściskając z takim zapałem rękę Wacława, iż ten nie wiedział jak mu powiedzieć, że cieszyć się nie było tak bardzo z czego.
— No, więc teraz wszystko pójdzie jak najlepiej — mówił dalej gospodarz domu, nie zważając zupełnie na postawę gościa, który widocznie nie był o tem przekonany.
— Niekoniecznie — wyrzekł w końcu ten ostatni.
Pan Euzebiusz roześmiał się przyjaźnie.
— Rozumiem — rzekł — praca nas nuży. Cóż chcesz, mama nie przyzwyczaiła nas do niej.
Krew uderzyła do twarzy Wacława.
— To nie to — zawołał — przeciwnie.
Pan Euzebiusz zrobił minę człowieka silnie zajętego.
— Więc cóż? — wyrzekł ciekawie niby.
— Położenie moje jest tak podrzędne, płaca tak mała, iż właśnie...
Ale tu pan Euzebiusz przybrał postawę urzędową.
— Ha! — wyrzekł — takie wszędzie być muszą początki. Czy sądzisz iż nie byłoby tak samo w każdem innem biurze i przy każdem innem zajęciu?
— Ja to rozumiem — przerwał Wacław — ale przecież...
— Przecież, gdybyś wchodził do mego biura, musiałbym tak samo postąpić z tobą, mój biedny Wacławie.
Nie było to zupełnie to samo, co mówił pan Euzebiusz za pierwszą bytnością, nie wypadało jednak młodemu człowiekowi podnosić tego faktu.
— Zwłaszcza też — ciągnął dalej gospodarz — iż między nami mówiąc, jesteś uzdolniony do wielu rzeczy, ale niekoniecznie do rachunkowości, lub nudnych drobiazgowych referatów biurowych.
Słowa te były już w zupełnej sprzeczności z tem co słyszał od niego Wacław przed kilku miesiącami; jednak i tym razem nie przypomniał panu Euzebiuszowi dawnych rozumowań, czuł tylko, że atmosfera mniej dla niego była przyjazną, że istniał tu przeciwko jego prośbie zgóry powzięty zamiar. Pocóż więc miał narażać się na prośbę daremną, na gorycz odmowy?
Usiadł smutny i niepewny obok wysokiego urzędnika, gdy znowu zjawiła się pomiędzy nimi panna Zofia.
— Panie Wacławie — zawołała przyjaźnie — czy nie zechcesz pan zobaczyć moich kwiatków?
W tej chwili wydała ona mu się zbawczym aniołem; umyślił udać się pod jej protekcyą, powstał więc, nie mówiąc słowa, i poszedł za nią.
Widocznie kwiatki były tylko niewinnym pozorem poufniejszej rozmowy, bo panna Zofia, zeszedłszy z nim do ogrodu, nie myślała mu ich pokazywać, tylko skoro znaleźli się sam na sam, zatopiła w nim spojrzenie pełne blasku i zapytała ze sztuczną słodyczą w głosie:
— I cóż?
W tej chwili był spragniony współczucia. Pochwycił jej rękę i podniósł ją do ust, a wówczas uczuł, że ta ręka drżała i odpowiedziała mu gorącym uściskiem.
— I cóż? — powtórzyła panna Zofia, nachylając się ku niemu, jakby jego sercowe sprawy obchodziły ją narówni z własnemi.
Tym razem powiedział jej wszystko: swoje zawody, smutki, walki i gorycze obecnej chwili, i niepewność przyszłości.
Słuchała go z bijącem sercem.
— A ona? — szepnęła znowu.
Wacław mógł ja brać dawniej za powiernicę szczęścia swojego; dziś trudniej mu było mówić z nią o cierpieniu. Wspomnienie każde Reginy sprawiało mu boleść, stawiało na oczy własną bezsilność.
— Panno Zofio — zawołał — jakżebym był szczęśliwy...
— Szczęśliwy? powtórzyła zaledwie słyszalnym głosem.
Nie zważał na tę przerwę i mówił dalej:
— Gdybyś pani chciała przypomnieć sprawę moję ojcu. Ojciec obiecał przy pierwszem wakansie pamiętać o mnie.
— Och! — wyrzekła spuszczając oczy — gdyby to zależało odemnie.
— A teraz właśnie wakuje dobra posada, wiem o tem. Panno Zofio, powiedz pani ojcu, że ja pracowałbym dzień i noc, że nie pożałowałby nigdy swego wyboru...
Mówił to ze złożonemi rękoma, jak gdyby modlił się do niej. Zofia stała pochylona, patrząc w ziemię i uderzając o nią końcem mordorowego pantofelka.
— A gdybyś ją pan dostał — zapytała nagle, patrząc mu wprost w oczy — to co?
— Naturalnie mógłbym wtedy poślubić Reginę — odparł bez namysłu.
Brwi jej zadrgały gniewnym ruchem; szczególny uśmiech przemknął się po ustach.
— Ha! — szepnęła znowu z namysłem — gdyby to odemnie zależało.
Milczał zdziwiony.
— Ale to odemnie nie zależy — powtórzyła panna. — Przedewszystkiem trzebaby się lepiej dać poznać ojcu. On zna pana dotąd tylko jako syna pani Julskiej, a to niedość. Przychodź pan do nas, przychodź często i rachuj na mnie.
Był szczególny nacisk w tych słowach. Podała mu rękę i poprowadziła do salonu, gdzie była zebrana rodzina, a wśród niej ciągle ów nieznany mężczyzna którego tam zastał.
— Pan Dombalski, narzeczony naszej starszej córki — zaprezentowała go pani Euzebiuszowa.
Pan Dombalski był to zbankrutowany obywatel, który odłużywszy w krótkim czasie rodzinną wioskę rozstać się z nią był zmuszony.
Panna Józefa nie była pierwszej młodości, piękność jej i usposobienie zostawiały wiele do życzenia; pomimo to jednak pan Dombalski rozpoczął starania o jej rękę, oświadczył się i przyjętym został.
Panna Zofia objaśniała to pokrótce Wacławowi, to jest scharakteryzowała położenie przyszłego szwagra, ma się rozumieć nie tykając ani ujemnych stron jego, ani ujemnych stron siostry, lekko i taktownie, jak w podobnych razach kobiety mówić umieją; a przecież on domyślił się łatwo z rozmowy tego, czego mu nie powiedziała. Powierzchność i wyraz twarzy panny Józefy były łatwe do zrozumienia, nietrudno mu też było poznać stopień umysłowego rozwoju pana Dombalskiego, a poziom ten był niezmiernie nizki.
Na fakt ten atoli nikt z domowych nie zwracał uwagi; czasem tylko, ilekroć rozmowa potrącała sercowe czynniki, panna Zofia rzucała na niego wymowne spojrzenie, jakby powiedzieć chciała, iż rozumieją się w tych rzeczach, iż oboje wybiegają ponad poziom otaczających, że pomiędzy nimi jest coś nakształt tajemnicy wspólnej.
Zatrzymano Wacława na wieczór. Pozostał, bo tak rozkazała mu jego protektorka.
Odwiedziny wieczorne powtarzały się kilka razy. A panna Zofia uśmiechała się coraz słodziej, a nawet zdawało się Wacławowi, że pan Euzebiusz był dla niego coraz więcej ojcowski.
Z tego powodu ośmielił się wreszcie wypowiedzieć mu wręcz swoję prośbę o wakującą posadę. Pan Euzebiusz żałował niezmiernie, że wprzód nie był obeznany z istotnem położeniem Wacława, bo w takim razie z pewnością nie byłby przyrzekł komu innemu tego miejsca; lecz teraz, niestety, był już związany słowem. Na przyszłość jednak Wacław mógł z pewnością na niego rachować.
Towarzyszyły tym słowom tak szczere ubolewania nad nieporozumieniem które tutaj zaszło, tak serdeczny uśmiech, tak gorący uścisk dłoni, iż młody człowiek opuścił go, przejęty wdzięcznością jeśli nie za to co uczynił, to za to co uczynić zamierzał. Panna Zofia też szepnęła mu na odchodnem, iż powinien odwiedzać ich jaknajczęściej i przypominać tę obietnicę ojcu. Zaręczała, że znów niezadługo trafi się wakans, ważniejszy i lepszy niż dzisiaj.
Pomimo to Wacław wyszedł niepewny co do przyszłości; obietnice zaczynały go nużyć, a w biurze Schmetterlinga zarabiał tak małą sumę, iż wstyd mu było do niej się przyznawać.
Powrócił do siebie pognębiony i smutny. Noc jesienna była pogodną. Szedł zwolna słabo oświetlonemi ulicami. Ponad głową jego jaśniało wyiskrzone gwiazdami niebo. Ileż razy pośród marzeń miłości i szczęścia spoglądał na nie i zdawało mu się, iż mrugały na niego złotem światłem, w takt uderzeń jego serca, iż spotykał się tym sposobem z myślami ukochanej. Dzisiaj także te milczące powiernice tak samo spoglądały na niego złotemi oczyma z niedościgłej wysokości swojej, lecz zdawały się urągać wiekuistym spokojem bolom i zawodom, które pierś jego rozdziera. Nigdy może dola obecna jemu, wypieszczonemu dziecięciu szczęścia, nie wydała się tak gorzką. Dola ta, straciwszy pierwotną swą nowość pełną rozpaczy, zamieniła się w zwykłą szarą powszedniość, stała się jarzmem beznadziejnem, którego nie widział końca.
Wcześnie, jak zwykle, powrócił do siebie, usiłując przemknąć się jaknajciszej, by przez matkę usłyszanym nie był. Ale pani. Julska miała słuch bystry i zapytała głośno:
— Czy to ty, Wacławie?
Jakkolwiek stosunki pomiędzy matką a synem były naprężone, jakkolwiek czuł do niej żal niezmierny, przecież pod goryczą nagromadzoną w dniach ostatnich tkwiła dawna nieograniczona miłość. Miłość ta była uczuciem zbyt zrośniętem z jego istnością, by węzeł nawyknień serdecznych mógł być odrazu zerwany. Gorycz wgryzła się w nią jak rdza i przejadała ją powoli, a jednak ile razy usłyszał dźwięk matczynego głosu, głos ten budził w nim echa dawnych uczuć. I teraz, słysząc jej głos pełen miękkich, pieszczotliwych tonów, zatrzymał się nagle.
Był w jednej z tych chwil, w których człowiek nakształt rozbitka, zgubionego wśród bezbrzeżnej morskiej pustyni, potrzebuje twarzy przyjaznej, dźwięku słowa drgającego współczuciem.
— Czy to ty? — powtórzyła pani Julska z podwójną słodyczą.
Wacław, zamiast odpowiedzi, uchylił drzwi od saloniku matki.
Siedziała smutna i niespokojna, z głową wspartą o wysoką poręcz, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach. Byłoż to rzeczywiście przygnębienie, czy sztuka? Powodów smutku miała aż nadto, przecież, gdy tego było potrzeba, umiała tak wybornie przybierać jego pozory, iż pozór stał się dla niej drugą naturą.
On tego nie badał w tej chwili i stał we drzwiach, uderzony smutną zmianą, jaką ostatnie czasy na niej wywarły.
Pani Julska obrzuciła go długiem spojrzeniem i jakby chcąc nawiązać nić dawnych tradycyj, spytała troskliwie:
— Zkądże powracasz? zdajesz się zmęczony.
Zmęczonym rzeczywiście był straszliwie, nie fizycznie daleką przechadzką, ale tem zmęczeniem bez nazwy, jakiem ogarnia nas życie sprzeczne z usposobieniem, naginanie i przezwyciężanie się nieustanne.
Nie mając żadnego powodu ukrywania się przed matką, powiedział gdzie spędził wieczór.
— U pana Euzebiusza? — odparła pani Julska, z umiejętnym odcieniem lekceważenia w głosie.
I popatrzyła na syna przenikliwie i litośnie razem.
Nie potrzebowała pytać o powód odwiedzin, zrozumiała go odrazu, bo wyrzekła:
— Czy chcesz rywalizować z panem Dombalskim?
W głosie jej nie było szyderstwa, był tylko żal wielki.
— Zkąd mama o tem wie? — zapytał zdziwiony.
Skinęła ręką właściwym sobie ruchem, jak gdyby powiedzieć chciała, że nie było to wielką sztuką.
— Prosiłeś pana Euzebiusza o wakującą posadę, a on dał ją Dombalskiemu, który się żeni z jego córką. Rzecz bardzo prosta; gdybyś się był mnie poradził, oszczędziłabym ci trudów daremnych.
Zdziwienie jego było coraz większe, jednak odparł:
— Pan Euzebiusz obiecał mi pierwsze miejsce, jakie się trafi.
Pani Julska uśmiechnęła się tylko.
— Miejsce podobne przeznaczonym będzie dla tego, co się ożeni z panną Zofią — odparła sentencyonalnie, albo też...
Nie dokończyła zaczętej myśli i zapytała syna:
— Ta dziewczyna kocha się w tobie oddawna, czy wiesz o tem?
— We mnie? zawołał zdumiony.
— Och! — wyrzekła z odcieniem goryczy, wiem iż zwykle widzicie w podobnych razach to tylko, co widzieć chcecie. Kiedyś chciał dostać to miejsce, trzeba było udać się pod protekcyą panny Zofii.
— Tak też zrobiłem, prosiłem ją, mówiłem, że szczęście moje od tego zależy, że...
— Rozumiem; powiedziałeś to wszystko, czego mówić nie należało — wyrzekła, wstrząsając głową.
— Ależ ja łudzić jej nie mogłem!
— A oni, czyż cię nie łudzą? — wybuchnęła kobieta. — Czemuż nie powiedzą otwarcie, że urząd dostanie ten tylko, co zapłaci za niego własną osobą, lub wprost pieniądzmi?
— Mamo! — przerwał oburzony — pan Euzebiusz nigdy by nie przyjął...
Nie przyjąłby od ciebie z pewnością i dlatego urząd w jego biurze otrzymałbyś jedynie jako narzeczony Zofii.
— To być nie może, pan Euzebiusz jest tak powszechnie szacowany!
— I cóż to ma do rzeczy? Dlaczego ma go omijać szacunek ludzki, jego, który może rozdawać posady? Dlaczego rozdawać ich nie ma tym, co umieją na nie zasłużyć? Sądziłam doprawdy, że poznałeś już trochę kulisy życia.
— Och! — wybuchnął z goryczą — poznałem je aż nadto!
— Bóg widzi — zawołała — chciałam cię od nich uchować. Czyniłam co było w mojej mocy.
Słowa te poruszyły w nim wszystkie tętna, ozwały się echem przeszłości i walk stoczonych.
— Matko — podchwycił — czyż nie widzisz że to było daremnie?
— Być może iż masz słuszność — szepnęła głucho. — Być może iż omyliłam się, ale w takim razie omyłka jest niepowrotną. Czyż tego nie pojmujesz? Od kilku miesięcy rozbijasz się jak motyl o warunki położenia, do którego stworzonym, wychowanym nie jesteś. Czyż nie przekonałeś się o tem dotąd? Widzę jak czoło twoje blednie i bruździ się, jak wzrok się mgli, obciążony smutnem doświadczeniem jak w walce nad siły jaką przedsięwziąłeś więdniesz, cierpisz, upadasz.
Miała słuszność, zaprzeczyć temu nie mógł. Walka była nad jego siły.
— Miej litość nad sobą! — mówiła dalej pani Julska.
Wczasie tej rozmowy powstała ze swego miejsca, zbliżyła się do syna, który rzucił się jak dawniej na nizki taboret, i objęła miękkiemi dłońmi jego czoło gorące, jakby wygładzić i ochłodzić je chciała macierzyńską pieszczotą.
Był w jednej z tych chwil, w których mniej hartowne natury potrzebują koniecznie współczucia; przycisnął twarz do tej ręki z uczuciem, z jakiem tonący chwyta dłoń zbawczą, ku niemu wyciągniętą. Życie wydawało mu się zbyt ciężkie, zbyt trudne, zbyt męczące. Czuł się wyczerpany.
Ruch którym garnął się do niej był wymowniejszym od słów. Pani Julska go zrozumiała i dlatego powtórzyła głosem cichym:
— Miej litość nad samym sobą, nie marnuj dni młodości, nie psuj uporem daremnym życia, które ci przygotowałam.
Być może iż nie dosłyszał słów jej, lub nie zważał na nie, ogarniony tylko miękkimi dźwiękami, będącymi same przez się pieszczotą. Nie zaprzeczył im, nie dał poznać nawet żadnym ruchem, że treść ich była mu przykrą, tylko czoło jego rozgorzałe coraz bardziej ciężyło mu na matczynej dłoni.
Pani Julska nabrała otuchy i mówiła już wyraźnie z błagalnym odcieniem:
— Posłuchaj mnie, posłuchaj tylko. Wszystko się da jeszcze naprawić, ale oddaj się memu kierunkowi. Z koniecznością targów niema, poznałeś to już sam. Rozumiem że w tej chwili o innem małżeństwie mowy być nie może, ale z czasem...
I teraz jednak wymowa jej miała być daremną. Zaledwie Wacław zrozumiał do czego zmierzała, podniósł czoło, jakby pod miękkim uściskiem matki uczuł dotknięcie węża. Powstał powoli i wyprostował postać, przygiętą na chwilę ciężarem nad siły.
— Sądziłem — wyrzekł tylko głosem, który drżał mimo jego woli — iż pomiędzy nami nie miało być więcej mowy o czemś podobnem.
Zrozumiała iż posunęła się zbyt daleko, iż siły Wacława mogły być wyczerpane, ale wola pozostała nieugiętą.
I ona także odstąpiła od niego urażona. W tej chwili zrodziło się w niej uczucie nowe, prawie niepojęte: niechęć do tego syna, któremu poświęciła wszystko, który był jej myślą jedyną, a który tego rozumieć nie chciał, który niweczył uporem swoim wszystkie jej plany. Zrobiła ruch wymowny, jakby powiedzieć chciała: „rób co chcesz, ja umywam ręce od spraw twoich“ — i kto wie czy słowa te nie cisnęły jej się na usta. Ale ta kobieta przez całe życie panowała nad sobą i nawyknienia tego nie straciła odrazu. Do czegóż zresztą podobne słowa doprowadzić mogły?... do zadrażnienia chyba wzajemnych stosunków.
Pani Julska nienawidziła słów próżnych. Wiedziała, że one nie zastąpią czynu, a na czyn żaden przygotowaną nie była.
Nigdy pani Julska nie spotkała na drodze swojej, oporu, któregoby ani pochlebstwami, ani fortelem żadnym złamać się nie dał. Gniew, jaki się w niej zrodził, pochłaniał powoli miłość, będącą zarówno treścią jej działalności, jak uczuciem serca.
Wobec świata potrzebowała przybrać jakiś charakter, ustroić się jakąś wybitną cechą, i wybrała ku temu miłość macierzyńską, wówczas chłodna i refleksyjna jej natura nagięła się do uczucia, które postawiła jako naczelne w swem życiu, i praktykując je ciągle, wprawiła się w nie wybornie.
„Pani Julska, to wzorowa matka“. Słowa te, powtarzane przez świat na wszystkie tony, stały się dla niej nagrodą, zachętą, regułą istnienia i hasłem wreszcie.
Pochwała była słodką, w obecnej chwili jednak okazywała się krępującą i nakładała zobowiązania. Są cnoty, których nie można przestać praktykować, bez przyznania, że one istniały tylko fikcyjnie. Do takich cnót należy miłość macierzyńska. Postępowanie Wacława było tego rodzaju, iż nie mogło odebrać mu powszechnego szacunku. Przeciwnie, wiedziała dobrze, iż świat, który lubi głośno wielbić cnoty jakie sam najmniej posiada, wielbić będzie jego bezinteresowną i wytrwałą miłość.
Słowem, pani Julska znajdowała się w fatalnem położeniu i uwikłana we własne sieci, nie wiedziała jak sobie radzić. Bądźcobądź, dalej tak pozostać nie mogło; czuła iż zabijały ją bezczynność i bierne oczekiwanie wypadków, które się przeciw niej obracały.
Rozumiała to dobrze i zapewne po wyjściu syna nad tym problematem rozmyślała długo bardzo, z czołem wspartem na ręku.
Od pewnego czasu czuła się chorą istotnie. Walki i niepokoje dni ostatnich, a szczególniej zawiedzione nadzieje, snute tak pracowicie i tak długo, był to cios tem trudniejszy do zniesienia, iż nic innego nie pozostało jej na świecie.
Chciała go zawołać, powiedzieć mu o tem; lecz tyle razy już nadużywała choroby, że ta nie mogła zrobić na nim wielkiego wrażenia. Znalazła się więc w położeniu pasterza z bajki, który wiecznie wołając o pomoc przeciwko wilkom, nie znalazł już wiary, gdy te rzeczywiście napadły mu trzodę.
Postanowiła zwalczyć ogarniającą ja niemoc. Kazała sobie podać okrycie i kapelusz i wyszła na przechadzkę.
Dzień październikowy pełen był złudnych słonecznych promieni; pani Julska ubrała się lekko, bo futro zdawało jej się zbyt ciężkie. Gdy wyszła, obwiał ją wiatr zimny, nie zważała jednak na to, przeciwnie, czuła się zrazu orzeźwioną powietrzem. Wkrótce jednak zrobiło jej się tak niedobrze, iż musiała powrócić czemprędzej do domu i nawpół omdlała padła na ręce służącej, która w nieobecności Wacława położyła ją do łóżka.
Choroba ta nie wchodziła w jej rachunki, stanowiła jedną z tych bolesnych niespodzianek, które los wyrządza nawet ludziom, najbardziej ważącym kroki swoje.
Nie miała jednak długo czasu zastanawiać się nad tem, bo gorączka się wzmogła, z nią, przystąpiła maligna i pani Julska pierwszy raz w życiu straciła kontrolę nad sobą.
Wacław, wróciwszy z biura do domu, zastał ją w tym stanie. Przerażony, posłał po doktora, który skonstatował silne zapalenie płuc i odrazu słabą robił nadzieję wyleczenia.
Jakoż, pomimo starań rozpaczającego syna, który w tej chwili zapomniał o wszystkich niesnaskach i nieporozumieniach, pani Julska umarła, nie odzyskawszy prawie zupełnie przytomności. Troska jej o przyszłość, jak wiele trosk ludzkich, okazała się daremną.
Po śmierci przekonano się, iż majątek jej, te oszczędności które rzekomo kapitalizowała, był tylko wybrykiem wyobraźni, fikcyą, lub conajprawdopodobniej sposobem zwrócenia większej uwagi na jedynaka. Pani Julska znała świat doskonale, wiedziała że cyfry nieokreślone nabierają zwykle ogromnych rozmiarów, dała więc obszerne pole wyobraźni bliznich.
Jeśli zresztą w dzieciństwie syna mogła istotnie robić oszczędności, pochłonęło je kosztowne wychowanie jakie mu dawała, a następnie czas młodości, w którym fantazye Wacława nigdy nie spotykały odmowy.
W pierwszej chwili poniesionej straty, syn niepocieszony zapomniał rozdwojeń dni ostatnich i opłakiwał ją, jak gdyby nigdy pomiędzy nimi nie zaszło nieporozumienie żadne. Czuł jedynie, że stracił tę, co przez lat tyle była dla niego najlepszą, najtkliwszą, najprzywiązańszą matką, że zerwał się w okrutny sposób najbliższy sercu jego węzeł, a przytem wyrzucał sobie, iż zgryzoty i nieporozumienia dni ostatnich podkopały jej zdrowie i mogły być pośrednią przyczyną katastrofy, która tym sposobem ciężyła na jego sumieniu. Przy tej moralnej stracie zapomniał o materyalnej, zapomniał że pensya emerytalna matki stanowiła jedyne mienie jego i że mienie to przepadło wraz z jej śmiercią.
Ale o warunkach materyalnych nikt długo zapomnieć nie może; przypominają się one same w dotkliwy sposób i nie pozwalają zagłębiać się jedynie w abstrakcyjnym smutku. Wacław przekonał się o tem także.
Do niego zwracano się z kosztami i interesami wszelkiego rodzaju; płacił, nie rachując, dopóki w biurku matki znajdowały się pieniądze. Kiedy ich zbrakło dopiero, obejrzał się przerażony i poznał, że odtąd sam tylko o sobie myśleć musi.


Nazajutrz po przedstawieniu Benetów, Regina o zwykłej godzinie poszła do teatru, jak to co dzień czyniła. Dzisiaj nie miała próby, lecz chciała dowiedzieć się tylko, jaka druga rola była dla niej przeznaczoną.
Na scenie odbywała się próba jakaś z nieznanej sztuki, w której brały udział panny Alfonsa i Zenobia.
Obie udały że jej nie widzą; pan Bulikowski zaś, obrażony widocznie za lekceważenie jego malarskich talentów, był tak zajęty odczytywaniem swojej roli, że nawet nie podniósł oczu, kiedy przechodziła. Pan Fortunat nawet, onieśmielony widać groźnemi spojrzeniami panny Zenobii, zaledwie zdobył się na lekki ukłon. Dyrektor, ogromnie zajęty próbą, siedział na fotelu ze sztuką w ręku i był widać w najgorszym humorze, bo krzyczał i gromił nieustannie całą trupę, nie dobierając wyrazów.
— Źle, fałszywy akcent! A obróć że się przecież! Stoisz jak kołek!
Napomnienia te przerywane były energicznemi klątwami i dosadnymi przymiotnikami.
Regina, słysząc je, zatrzymała się przelękniona. Ale nie uniknęła przez to powszechnego losu.
— A ta znowu czego się tu plącze? — krzyknął, widząc ją pomiędzy grającymi.
Usunęła się, z rumieńcem oburzenia i wstydu na twarzy. Chciała się cofnąć i odejść, ale zatrzymał ją znowu grzmiący głos dyrektora.
— Zaczekaj! Dobrze żeś przyszła, mam z tobą pomówić.
Usiadła z boku, pod szyderskiemi spojrzeniami całej trupy. Pokora ta przecież nie rozbroiła dyrektora, który przez cały czas trwania próby wrzeszczał jak opętany.
Regina z drżeniem oczekiwała. Gdy wreszcie próba się skończyła, dyrektor powstał rozzłoszczony jeszcze i wielką fularową chustką obcierał pot płynący mu z czoła.
Aktorzy rozchodzili się... ona czekała. Dyrektor zdawał się o niej zapominać. Należało jej może odejść także, ale Regina ruszyć się zmiejsca nie śmiała, ogarniona dziwnem uczuciem niepewności i niemocy.
— A ty czego czekasz? — zapytał ją szorstko.
— Pan Dyrektor kazał — odparła do reszty zmieszana.
— Kazał, kazał! Myślałby kto że taka posłuszna, a to cały diabeł z tej dziewczyny.
Żądał może tylko przyjaznego słówka, ażeby się udobruchać; ale ona wyrzec go nie zdołała, więc ciągnął dalej:
— Zaręczam, że jej przewróciło w głowie wczorajsze przedstawienie; myśli naprawdę że jest primadonną.
— O nie! — zawołała — pan wiesz najlepiej, że tego nie myślę: wiem dobrze że nic nie umiem.
— Bo też nie umiesz nic wcale. Jesteś głupia zupełnie. A co do talentu...
Mogła mu przypomnieć że sam przyznawał go jej wczoraj. Ale nie myślała tego czynić, przygnębiona brutalstwem słów jego.
Dyrektor wielkimi krokami przechadzał się po scenie, jakby chcąc dać folgę gniewowi.
No, więc cóż z ciebie będzie dalej? — zapytał wreszcie po długiej chwili, zatrzymując się przed nią.
— Ja właśnie chciałam o to zapytać — odparła głosem zalanym łzami.
— Znowu łzy — ofuknął ją dyrektor. — No, rzecz to znana; kobiety umieją tylko głupstwa robić i płakać. Czy sądzisz że dasz sobie radę bezemnie, że każda rola powiedzie ci się, tak jak rola Pauliny? Na honor, ona to myśli!
Tutaj już zarzuty jego przechodziły w dziwactwo. Regina uczuła to i potrafiła zapanować nad wzruszeniem: oburzenie dodało jej odwagi.
— Nie, panie dyrektorze — wyrzekła, powstając — ja tego nie myślę i pan wiesz o tem dobrze. Chciałabym pracować i uczyć się, nie jestem zarozumiałą. Ale jeśli pan sobie tego nie życzysz...
Była gotowa odejść i nie powrócić już więcej; zrozumiał to i bez ceremonii zatrzymał ją za rękę.
— Czekajże! a to w gorącej wodzie kąpana. Odeszłaby, słowo daję. Czy sądzisz że kto inny uczyłby cię tak troskliwie, jak ja?
Patrzyła na niego, niezdolna nic odpowiedzieć, zmordowana, trwożna i zrozpaczona. Siły jej były wyczerpane: niechby się działo co chce, ona już więcej znieść nie mogła.
Dyrektor zrozumiał to szybko; do ostateczności dojść nie myślał. Był to świetny materyał do wyzyskania, przekonywał się o tem na każdym kroku. Takich istot człowiek zręczny z ręki nie wypuszcza, a dyrektor był niezaprzeczenie zręcznym człowiekiem.
— No, no — wyrzekł z pozorem dobroduszności, który doskonale przybierać umiał, gdy mu to było potrzebne, — widzę że znowu byłem trochę zaprędki. Uspokuj się i nie uważaj na to; już taka moja natura.
Patrzyła na niego łagodnie i smutno. Słowa te nie zdołały powrócić jej sił wyczerpanych, wiary i ufności. Chciała coś powiedzieć, ale myśli znękane nie mogły sformułować się w słowa. Jemu jednak szło najmniej o to, co mówić miała. Ta jasna, kryształowa natura była dla niego zrozumiałą bez pomocy słów. Wiedział iż musiałą zdać się na warunki jakie jej przedstawi, ale wiedział także, iż jeżeli materyalnie mógł ją wyzyskiwać do woli, pod względem wyzyskiwania moralnego były pewne granice. Zrozumiał, iż gdyby nawet nie posiadała ani schronienia, ani żadnego sposobu utrzymania, była tak dumną, iż wolałaby utopić się lub rzucić pod koła lokomotywy, niż znieść dotkliwe obrazy.
Należało koniecznie przyjść do jakiegoś praktycznego rezultatu. Dyrektor pojmował to doskonale, pojmował także, iż dotąd mogła wymknąć mu się każdej chwili i że skoro raz zawrze z nim jaką bądź ugodę, stokroć więcej podlegać mu będzie zmuszoną. Jak nateraz uważał, iż zteroryzował ją dość, jeśli nie zanadto, i dlatego wyrzekł, znowu przybierając ton ojcowski:
— Ot wiesz co, zostań w mojej trupie; zobaczysz że zrobię z ciebie znakomitość.
Podniosła na niego oczy, w których była trwoga, niedowierzanie i silniejszy od obojga błysk nadziei.
— Tak jest, znakomitość — powtórzył, śmiejąc się: — Nie zważaj na to co mówiłem. Nie znasz mnie jeszcze, inaczej wiedziałabyś, że taki mój zwyczaj; gniewam się tylko na tych, co są coś warci, niedołężnych zostawiam w spokoju.
I tutaj zaczął wyliczać wszystkich wielkich artystów dramatycznych, którzy, jak twierdził, wyszli z jego szkoły, a dalej przedstawiał olśnionym oczom dziewczyny szereg tryumfów, które ją niechybnie czekają, jeśli tylko okaże się wytrwałą, a nadewszystko jeśli trupy jego nie opuści. Wkońcu uczynił jej wyraźną propozycyą, by zawarła z nim trzyletni kontrakt.
Propozycyę tę wypowiadał zwolna, z oczyma wlepionemi w nią w ten sposób, iż mógł odrazu widzieć wrażenie, jakie słowa jego czyniły, i stopniować je stosownie.
Trzy lata! ten przeciąg czasu zdawał jej się nieskończonym. Czyż ona mogła się wiązać na czas długi, wiązać w jakikolwiek sposób, nie zasięgnąwszy rady, nie znając zamiarów Wacława?
Słuchała w milczeniu; los jej, będący dotąd nierozegraną kartą, rozstrzygnąć się teraz musiał.
Dyrektor opacznie wytłumaczył sobie tę zwłokę w odpowiedzi. Sądził że ona przyjmie propozycyą jego z uniesieniem radości. Wyobraził sobie, że chciała tym sposobem wytargować lepsze warunki, i pomyślał: przebieglejsza ona, niż się wydaje.
Wskutek więc tej refleksyi, dodał:
— Dam ci miesięcznej pensyi...
Zatrzymał się chwilę, widocznie ważąc się co do cyfry jaką miał wymówić i patrząc w oczy Reginie.
Nie przerywała mu, może nie zważając na ten początek, lub myśląc o czem innem.
— Dam ci miesięcznie pensyi — powtórzył dyrektor — 150 złp...
Pierwszy raz w życiu mówiła o kwestyi pieniężnej, pierwszy raz w życiu ona, Regina Jasiennicka, była zmuszoną słyszeć o zapłacie, jaką jej ofiarowywano. Wobec tego faktu cóż znaczyła wysokość lub małość ofiarowanej płacy? Wprawdzie dążyła ku temu, pragnęła, potrzebowała własnego chleba, a jednak gdy kwestya ta wyszła na stół, oburzyło się w niej i zawstydziło coś, zadrażniły się uczucia, o których istnieniu sama nie wiedziała, i wybiły na twarz ognistym protestem.
Dyrektor jakkolwiek biegły w odczytywaniu twarzy ludzkich, omylił się na nim; wyobraził sobie, że protest ten wywołany jest cyfrą przez niego wymienioną i dodał pośpiesznie:
— Na początek... Później zobaczymy, zobaczymy — powtórzył raz jeszcze, tonem pełnym najwspanialszych obietnic.
A ponieważ Regina milczała ciągle, dodał wspaniałomyślnie:
— Będziesz mogła korzystać z garderoby teatralnej na wystąpienia.
— Och! — przerwała nieuważnie Regina, która poznała już łachmany, z jakich się ta garderoba składała — mam dość własnych rzeczy.
Odpowiedź ta była w najwyższym stopniu niezręczna i zatrzymała też nagle dyrektora na drodze ustępstw, na której niewiadomo dokąd byłby doszedł.
— No więc o cóż ci chodzi? — spytał podejrzliwie. — Czy sądzisz że kto inny da ci więcej, lub przyjmie nawet do swojej trupy? Potrzebujesz się uczyć i jeszcze uczyć — wołał ze wzrastającym zapałem.
— To nie to — odparła przestraszona Regina.
— Cóż więc?
— Ja muszę się poradzić, zapytać...
— Kogo? czy znowu mówić mi będziesz o tym narzeczonym? Jeśliś go się nie zapytała o występy, możesz nie pytać i o kontrakt. Czy sądzisz że on dba o ciebie dzisiaj? Ale niech-no cię obaczy sławną, oklaskiwaną, ubóstwianą — a staniesz się taką, przysięgam — to będzie wcale co innego.
Sławną! oklaskiwaną! ubóstwianą! Słowa te odpowiadały najskrytszym marzeniom jej serca i wywołały znowu na twarz rumieniec, ale tym razem rumieniec zapału.
— Och! — zawołała — cóż zatem mam uczynić?
On wzruszył ramionami.
— Co? powtórzył — iść za swojem powołaniem.
Używał umyślnie tego słowa, bo znał jego wpływ na młode umysły.
Regina załamała ręce. Czuła konieczną potrzebę zasięgnięcia rady. Straszna wątpliwość co do przyzwolenia Wacława szarpała nią; rozumiała dobrze, iż postąpić tutaj samowolnie znaczyło to poniekąd zerwać wzajemne węzły, a czyż i tak nie uczyniła zbyt wiele?
— Panie — zawołała, powstając — ja namyśleć się muszę.
Dyrektor powstał także, zły widocznie.
— Namyślaj się — odparł chłodno — być może iż ja namyślę się także.
Opuściła widocznie sposobność zrobienia lepszego interesu. Gdyby się namyśliła, on przyjąłby ją zapewne do łaski swojej, ale już na innych warunkach. Teraz jednak nie szło jej o to; w myśli jej ważyła się kwestya stokroć ważniejsza od kwestyj materyalnych, bo jakkolwiek życie nie szczędziło jej twardych nauk, nie zatarło dotąd lekceważenia dla tego powszechnego czynnika, chociaż z jego powodu rozbiły się jej nadzieje, rozluźniły sercowe związki.
Regina do tej pory nie pojmowała istotnego znaczenia pieniądza, ani gorzkich upokorzeń i rozpaczy, jakie brak jego rodzi. Jak wszystkie prawie dzieci zamożnych rodzin, wychowane w obfitości i dostatkach, pogardzała nim pod warunkiem, by jej nigdy na niczem nie zbrakło. Nie miała też naturalnie pojęcia o skutecznem bronieniu swego interesu. Wobec przyszłości, jaka dla siebie marzyła, jaką obiecywał jej dyrektor, cóż jej znaczyły lepsze czy gorsze warunki przez niego podane? Czas jaki oddzielał ją od tej epoki był czasem przejścia, nad którego trudnościami nie zatrzymywała się nawet.
— Daj mi parę dni czasu, pozwól się zastanowić.
Był zły bardzo, miał ochotę wybuchnąć, jak to zwykle był czynić w podobnych razach. Pomimo jednak szorstkości wrodzonej, której folgował ile razy mógł tylko, był to człowiek doskonale władający sobą i umiejący zarówno za sceną jak na scenie przybierać pozory i postać, jaka mu potrzebną była. Lękał się zrazić ją nowym wybuchem, spostrzegł iż korzystniejszą w tej chwili mogła być dla niego rola inna; więc przemówił jak obrażony dobroczyńca do niewdzięcznicy. Nadał rysom wyraz zasmuconej powagi.
— Rób jak chcesz — wyrzekł. — Chciałem twojego dobra, bo wiem do czego dojść-byś mogła. Należysz do tej samej rodziny co Raszel, Sara Bernhard, Ristori, Modrzejewska; znałem je wszystkie.
Rachował widocznie na wyliczenie tej świetnej plejady nazwisk i na niej zakończył rozmowę.
Regina powróciła do siebie, stokroć więcej jeszcze niepewna i przerażona uczynionym nierozważnie krokiem, który mógł być niepowrotnym. Teraz dopiero, gdy gorączka podtrzymująca ją minęła, zrozumiała iż należało jej natychmiast napisać do Wacława o zamiarach i nadziejach swoich i czekać jego odpowiedzi.
Na stole w swoim pokoju zastała dużą kopertę, zapisaną ręką Teodozyi; otworzyła ją z bijącem sercem. List był długi, kilkoćwiartkowy, a z niego wypadł drugi, mniejszy, pochodzący od Wacława, obwiedziony żałobną obwódką.
Była to wiadomość o śmierci pani Julskiej.
List był krótki, pisany pod wrażeniem poniesionego ciosu, a przytem dźwięczała w nim nuta szczególnie dla Reginy bolesna. Wacław zdawał się wymawiać sobie, iż stał się dla matki powodem smutków i niepokojów ciągłych, iż z jego powodu nie chciała opuścić Warszawy, której atmosfera w letnie miesiące tak szkodliwą była dla niej, a wreszcie iż w ostatnich czasach panowała pomiędzy nimi rozterka ciągła.
Pod wpływem żalu Wacław wyobrażał sobie, że był sprawcą jej śmierci; wyrzucał sobie każde ostre słowo przeciw niej zwrócone, każde chłodne powitanie, każde obojętne spojrzenie; wyrzucał sobie nadewszystko swoje postępywanie, a czy Regina nie była tego powodem?
List ten sprawił na niej wrażenie nieokreślone, jakby śmierć ta, któraby ich zbliżyć była powinna, rozluźniała jeszcze łączące ich węzły. Nie miała ona powodu żałować osobiście pani Julskiej; wspomnienie o niej łączyło się z najboleśniejszemi wspomnieniami jej życia. Śmierć jej jednakże smuciła ją z powodu Wacława, smuciła jeszcze więcej z powodu niewyznanych wyrzutów, jakie list jego zawierał. Czyż wspomnienie tej kobiety miało stać ciągle pomiędzy nimi, tak jak ona sama stała za życia?
List Teodozyi był długi i zawierał wiele szczegółów, o których Wacław pogrążony w żalu, nie pomyślał wcale.
Pani Julska od pierwszej chwili choroby straciła przytomność i nie odzyskała jej wcale, tak iż nie mogła uczynić żadnych rozporządzeń majątkowych. Zresztą ona, przez wszystkich uważana za bogatą, nie zostawiła nic prawie. Mówiła często o swoich oszczędnościach, a przynajmniej napomykała o nich; dawała do zrozumienia, iż zebrała pewien kapitał dla syna, ale ani w szufladkach jej, ani w papierach nie było śladu kapitału. Widocznie albo wyszafowała go dla syna, albo na przygotowania ślubne, albo w ostatku rzuciła w jaką ryzykowną spekulacyą, wypożyczyła lub ukryła tak dobrze, iż znaleźć go było niepodobna.
Tym sposobem Wacław z jej śmiercią tracił wszystko, pozostał, tak jak ona, na łasce losu.
Przez długą chwilę spoglądała na te listy, uderzona ich niespodziewaną treścią. Przyszło jej na myśl, że pani Julska stanowiła przeszkodę pomiędzy nią a narzeczonym i że dziś przeszkoda ta istnieć przestała. Uczuła wówczas jakąś niewypowiedzianą radość, jak gdyby spadł jej z piersi ciężar tłoczący ją oddawna. Stanęły jej w oczach chwile dawne: Jasionna, miłość, nadzieja, szczęście, ojciec, to wszystko co posiadała niegdyś. Jakże to było dalekie i blizkie razem! Wspomnienia biegły dalej torem swoim; po dniach szczęścia następowały dnie rozpaczy, aż wreszcie pomiędzy nią a ukochanym stanęła ruina. Ruina ta nie była wymysłem pani Julskiej, niestety, była ona aż nadto realna, zwiększała się tylko z jej śmiercią w ten sposób, że trudności materyalnego bytu, które niegdyś dobra jej wola usunąć mogła, teraz stały się niezwalczonemi.
Chwila nie była stosowną, ażeby czynić zapytania Wacławowi. Regina zrozumiała to szybko, zrozumiała iż teraz musi sama losem swoim zarządzić. Wiedziała dobrze, iż życie narzeczonego nie było zasłane różami, iż walczył z położeniem ciężkiem. Nie podawał jej wprawdzie szczegółów trudności i upokorzeń jakie przechodził; ale ona odgadywała je aż nadto z kilku słów rzuconych, z wykrzyknika, który w listach wyrwał mu się przypadkiem, lub wreszcie z goryczy i smutku jakie je piętnowały.
Pocóż dorzucać mu miała ciężar swoich walk, niepewności i swojego losu? Przypomniała sobie przysięgę, uczynioną pani Julskiej w dzień ojcowskiego pogrzebu; teraz więcej niż kiedykolwiek postanowiła jej dotrzymać. Ona nie mogła przynieść temu, którego ukochała, nędzy i upadku, ona chciała zdobyć sobie wprzód to wszystko, co obiecywał jej dyrektor, i wówczas podzielić z nim sławę i dostatki.
Wiadomości odebrane były odpowiedzią na jej wątpliwości, rozstrzygały wahania. Gdyby była znała je wcześniej, byłaby odrazu przyjęła propozycye dyrektora.
Zaledwie przyszła jej ta myśl, już pragnęła ją urzeczywistnić. Pilno jej było kontrakt podpisać, jakby chciała uczynić coś niepowrotnego. Byłaby natychmiast pobiegła do teatru, ale wiedziała że o tej godzinie nie zastanie tam nikogo.
Była zgorączkowaną, tysiące planów snuło jej się po głowie, a wśród nich jaśniała zawsze owa przyszłość wymarzona, promienna, dla której gotowa była wszystko znieść i wszystko przecierpieć.
Wieczorem, na godzinę przed reprezentacyą, była już w teatrze, chociaż nie występowała dnia tego.
Ujrzawszy ją, dyrektor uśmiechnął się tryumfalnie. Przecież z taktyką, zwykłą w każdego rodzaju targach, nie dał poznać tego co myślał i, przeciwnie, udawał zajętego zupełnie reprezentacyą, nie zwracając pozornie na nią uwagi.
Ranna scena powtórzyła się prawie z matematyczną dokładnością. On nie widział jej zupełnie, z tą jednak różnicą, iż tym razem Regina z otwartością, będącą jedną z głównych cech jej charakteru, zbliżyła się do niego.
— Namyśliłam się — wyrzekła z gorączkowym pośpiechem, na znak zgody wyciągając ku niemu rękę.
Zrozumiał odrazu, że zajść musiało coś ważniejszego, wypadek jakiś, zmuszający ją do przyjęcia propozycyi, na którą zrana zgodzić się nie chciała.
— Namyśliłaś się — odparł z grubym śmiechem — wierzę bardzo. Ofiarowałem ci nierozważnie złote góry, ale i ja namyśliłem się także.
Spoglądała na niego, nie rozumiejąc go dobrze; on też nie śpieszył się z wyjaśnieniem, zdawał się, przeciwnie, naigrawać z jej niecierpliwości.
— Jakto? — spytała, blednąc.
A tak — odparł po chwili — cóż to ja mówiłem? już doprawdy nie pamiętam.
— Mówiłeś pan, że dostanę 150 zł. na miesiąc, na początek.
— Na początek — przerwał, śmiejąc się coraz głośniej — ależ ja chyba musiałem oszaleć, że ci takie warunki dawałem. Tyle nie bierze ani panna Zenobia, ani nawet panna Alfonsa, chociaż są to wytrawne artystki i każdą rolę powierzyć im mogę.
Dyrektor kłamał ohydnie, ale wiedział dobrze iż Regina nie zapyta przyszłych koleżanek o warunki ich umowy. Ona nie protestowała, bo jakżeż uczynić to mogła? Tylko zimny pot wystąpił jej na czoło; oparła się o ścianę, nie pojmując co się działo.
— No — wyrzekł wspaniałomyślnie dyrektor, dam ci 100 złotych na miesiąc i uczyć cię będę, pamiętaj, uczyć cię będę. Żadna z początkujących więcej nie bierze, a ileż jest takich, które grywają darmo, byle tylko się wprawić; co mówię, były nawet takie, które płaciły za to, a potem wyszły na pierwszorzędne gwiazdy.
— Ależ ja.. ja — zawołała Regina, tknięta nową myślą — nie wiem czy utrzymam się za te pieniądze.
— A cóż to, myślisz karmić się bażantami, czy co? — zapytał, wlepiając w nią swe bystre oczy.
Rzeczywiście, nie miała dotąd najmniejszego wobrażenia o cenach przedmiotów; przecież zaczynała rozumieć, iż to co jej dawał było zbyt mało na najskromniejsze nawet życie.
— Masz przecie stroje i klejnoty — wyrzekł, rzucając na nią badawcze spojrzenie. — A gdybyś i nie miała, to trudno; początki są zawsze niełatwe. Dziękuj Bogu, że i tak ci się udało na mnie trafić.
— Ale cóż zrobię, jak mi nie starczy?
Miał widoczną ochotę rozśmiać jej się w oczy i powiedzieć, że piękna kobieta troskać się o to nie potrzebuje; ale poznał dość Reginę, by powstrzymać się od podobnego żartu.
— No, — wyrzekł — wystarczyć ci powinno, a zresztą dasz sobie radę. Jak tylko będziesz na drodze do sławy i powodzenia, to każdy ci pożyczy na conto przyszłości...
— Czy doprawdy? — zapytała z całą naiwną nieznajomością stosunków rzeczywistych.
— Doprawdy — powtórzył, tłumiąc śmiech wzbudzony tem zapytaniem. — No, to możemy podpisać kontrakt.
Zaprowadził ją do kancelaryi i dał do podpisania z góry ułożone warunki, w których tylko suma wynagrodzenia zostawioną była in blanco. Dyrektor wpisał złp. 100, nie mówiąc wcale o podwyżce, którą z początku obiecywał, a o której ona mu wspomnieć nie śmiała,
— No! — rzekł, podając jej umowę, spisaną już z góry na dwie ręce — przeczytaj i podpisz.
Machinalnie wzięła pióro.
— Przeczytajże naprzód — mówił dyrektor — nigdy się nie podpisuje inaczej.
Zaczęła czytać, ale nie rozumiała nic dokładnie; zresztą czytanie to zdawało jej się ubliżeniem dla niego...
— Przecież pan to pisał — wyrzekła i znowu wzięła pióro.
W tych słowach drgała pierwotna ufność nigdy niezrażonej istoty.
— Och! — wyrzekł — ja czy kto inny, dam ci dobrą radę. Nie trzeba nigdy ludziom wierzyć na słowo.
Uśmiechnęła się. Sama nie rozumiejąc podejścia, sądziła innych według siebie.
I znowu wzięła pióro do ręki. W chwili jednak gdy miała podpisać, zatrzymała się nagle.
— Jak ja się mam podpisać? — spytała z widoczną niepewnością.
— Jak? Tak naturalnie, jak się nazywasz. Widzisz, nie żądam żadnego dowodu, wierzę ci zupełnie.
— Ale pan tego nikomu nie powiesz — wyrzekła, zwracając się ku niemu z ufnością i niepokojem.
Machnał ręką w charakterystyczny, pełen lekceważenia sposób.
— Ma się rozumieć nikomu. Będzie to tajemnica.
Podpisała się prawdziwem swem nazwiskiem.
Spodziewała się, że spojrzy na nie z zaciekawieniem wielkiem, ale on był na to zupełnie obojętny. Wiedział że nie jest żadną księżniczką, ani heroiną romansu, a czy takie lub inne nosiła nazwisko, to mu było wszystko jedno. Powiedział z góry, że piękna kobieta jest zawsze tylko piękną kobietą i trzymał się tej zasady. Pomyślał wprawdzie, że podpis małoletniej nie jest rzeczą zupełnie dostateczną i legalną, ale musiał się nim kontentować, albowiem Regina widocznie nie miała opiekunów, którzyby się nią zajmowali pilnie, skoro blizko od dwóch tygodni bawiła tutaj.
Podpisał więc i on dwa kontrakty, jeden jej oddał, drugi schował u siebie i biegł czemprędzej na scenę, gdzie już reprezentacyą zaczynać miano.
Regina powróciła do siebie z rozpłomienioną twarzą, z oczyma łez pełnemi, ale z uśmiechem nadziei na twarzy, i wówczas napisała Wacławowi spowiedź serdeczną. Ona także chciała pracować, walczyć, pomagać mu we wszystkiem, dzielić z nim zdala trudy życia.
Teraz mogła już napisać o zawartej umowie, jako o fakcie spełnionym; cokolwiek stać się miało, jakkolwiekby przyjął tę wiadomość, cofnąć się było niepodobieństwem.
List jej był bardzo długi, zwyczajnie jak listy zakochanych. Było tam pełno zaklęć, słów dobytych z pod serca, wspomnień, drobiazgów życia podniesionych do potęgi, księżycowych marzeń; ale Regina ani jednym wyrazem nie zdradziła cierni położenia w jakiem się znajdowała, chociaż ciernie te kłuły ją i tkwiły w sercu. Te ciernie zachowała dla siebie jednej, nadziejami tylko dzieliła się z ukochanym; on był słońcem, od którego odbierała siłę wytrwania, życie, gwiazdą przewodnią, co świeciła jej wśród manowców losu, on celem jedynym. Dla niego gotową była wszystko znieść, wszystko przecierpieć bez skargi.
Kochała go teraz, wśród burz jakiemi ich los ścigał, uczuciem nie silniejszem, bo to było niepodobieństwem, ale wyższem bardziej wyegzaltowanem. Wszystkie zranione uczucia, wszystkie zadraśnione wiary skupiły się w nim jednym. Świat cały był brudny, nikczemny, niesprawiedliwy, ohydny, ale wśród świata był jeden człowiek czysty, a człowiekiem tym był Wacław.


Z dziedzictwa matczynego zostało tylko Wacławowi nieco eleganckich sprzętów, stanowiących dzisiaj cały jego majątek. Kto wie czy w tej chwili nie przyszło mu na myśl, że opierając się tak stanowczo małżeństwu z Reginą, matka jego miała słuszność poczęści. Cóżby robił teraz z rodziną, on, co własnym potrzebom zadość uczynić nie mógł?
Objęło go przygnębiające uczucie bezsilności własnej i samotności strasznej. Spoglądał z przerażeniem na ten świat wielki i szeroki, na którym przecież nie było miejsca dla niego.
W takiem usposobieniu zastał go list Reginy.
Wrażenie było piorunujące. Zrazu chciał biedz, przeszkodzić, nie pozwolić, posłać gorącą prośbę przynajmniej, by zaniechała szalonego zamiaru. Krew uderzyła mu do skroni, gdy pomyślał o położeniu swej ślicznej, młodziutkiej narzeczonej gdy wystawił ją sobie samę jednę, rzuconą w pełen intryg, brudu i podłości świat teatralny.
Powoli jednak uspokajały się jego nerwy, wzburzona krew powracała do moralnego biegu; przypomniał sobie że nie jest panem swojego losu, że jak wyrobnik musi zdobywać twardy chleb codzienny. Wówczas dopiero pomyślał o odwadze Reginy, czuł że odwaga ta powinna mu być bodźcem i wzorem; wobec niej wstydził się upadku i zniechęcenia swojego. Ona dawała mu przykład, mógłże okazać się mniej silnym, mniej wytrwałym od niej?
List Reginy przyszedł w porę, przypomniał mu obowiązki i konieczność. Po przerwie, spowodowanej chorobą i śmiercią matki, zajął znowu swoje podrzędne stanowisko w biurze pana Alberta Schmetterlinga. Także jednak położenie jego materyalne było zupełnie zmienione. Brał miesięcznie 30 rs. pensyi i to stanowiło całe jego utrzymanie; do tej szczupłej sumy należało mu stosować się ściśle. Kwota bowiem, którą otrzymał ze sprzedaży sprzętów pozostałych po matce, była bardzo niewielką i postanowił ją zachować na jaki nieprzewidziany wypadek. Musiał więc teraz rozpocząć ciężką naukę życia graniczącego z biedą.
Wyprowadził się z eleganckiego apartamentu, jaki matka zajmowała przy Saskim ogrodzie, i zaczął szukać pomieszkania w tych smutnych, zwykle brudnych, odrapanych pokojach, noszących miano kawalerskich pomieszkań.
Dotąd zaznał tylko przykrości moralnej natury, sprawione zmianą stanowiska jakie w świecie zajmował; teraz poznał dotkliwsze jeszcze, bardziej upokarzające i nieznośne dla jego wykwintnej natury cierpienia materyalne.
Wacław należał do ludzi najmniej obeznanych z ciężkimi warunkami bytu; o życiu wyrachowanem, w którem niema grosza na fantazye, na jałmużny, na datki, nie miał wcale pojęcia. Dotąd troszczył się tylko o to, gdzie znajdzie najlepszy towar, najwykwintniejszą robotę, najszybszą usługę; teraz musiał przedewszystkiem zapytywać, gdzie znajdzie rzecz najtańszą. Ale stołując się nawet w najtańszej restauracyi, mieszkając w najlichszym pokoju, ubierając się u najgorszego krawca, niepodobieństwem prawie było z 30-tu rublami na miesiąc związać brzeg z brzegiem.
To nowe życie pełne było częstych goryczy; na każdym kroku nowy człowiek ze starym walkę staczać musiał, a walka sama była cierpieniem. Przywykły do starannej kuchni, do pięknej zastawy, nie mógł bez obrzydzenia spojrzeć na stoły podrzędnych restauracyj, na watpliwej czystości naczynia, ani przełknąć potraw jakie mu podawano.
Ale wstręty te były niczem jeszcze, w porównaniu z innemi, które co chwila pokonywać musiał. Bielizna, w której dotąd tak był wybredny, rękawiczki, których w lecie dwa dni z rzędu nosić nie umiał, stanowiły dla niego teraz zbytek niedostępny.
Kiedy pierwszy raz wyszedł na ulicę w kołnierzyku i mankietach, które nie miały połysku i barwy świeżo spadłego śniegu, sądził iż wszystkich oczy były na niego zwrócone i z wewnętrznym dreszczem wszedł do biura. A kiedy bryftreger przyniósł mu list od Reginy, a on daremnie szukał w kieszeni dziesiątki aby go obdarzyć, uczuł rumieniec gniewu i wstydu, występujący mu na czoło.
Zaczął z niezmiernym niepokojem przyglądać się swemu kapeluszowi, obuwiu, odzieży, ochraniać rękaw przy pisaniu, słowem życie jego zapełniło się teraz mnóstwem trosk drobnych i dotkliwych.
Pomimo całą jego oszczędność i spartańską surowość dla samego siebie, pensya biurowa starczyć mu nie mogła; zrozumiał że trzeba było szukać innego zarobku i poświęcić mu kilka wolnych godzin.
Więc znowu czekało go trudne i upokarzające szukanie pracy, znowu musiał prosić, narażać się na obojętność odmowy i nauki moralne, jakich mu przy tej okoliczności nie szczędzono.
Po długich namysłach postanowił udać się w tym razie do pana Mergolda. Ale rzecz ta łatwa nie była. Pan Mergold z matematyczną ścisłością ukazywał się w biurze o godzinie naznaczonej i punktualnie opuszczał je za uderzeniem godziny. Poza biurem nie widywano go, ani spotykano nigdy. Gdzie mieszkał? nie wiedziano; musiało to być jednak niedaleko od siedliska interesu pana Schmetterlinga, bo znikał i pokazywał się nakształt ducha około drzwi jego.
Przez czas godzin biurowych był nieustannie zajęty, rozdawał robotę licznym biuralistom, lub też odbierał instrukcye w gabinecie pryncypała. Nie było więc sposobności pochwycenia go i wspomnienia o własnym interesie.
Zresztą powierzchowność sama nieupoważniała do prośby; zimny, nieporuszony, zamknięty w sobie, podobnym był do automatu, spełniającego wiernie pewne zgóry oznaczone czynności, ze ścisłością i obojętnością automatów.
Jednak Wacław w ostatnich czasach doznał tylu upokorzeń i zawodów, tak bardzo zrażonym był przez najbardziej z pozoru przyjaznych sobie, iż śmielej teraz przystępywał do tego chłodnego człowieka, niżby to uczynił do ludzi o uśmiechnionem obliczu. Przynajmniej nie potrzebował lękać się tutaj tej nagłej przemiany, wywołanej słowem prośby, przynajmniej, jeśliby doznał odmowy, nie miałaby ona tej zdwojonej goryczy, jaką zaprawia ją zawód.
Jedyną chwilą stosowną do przedłożenia mu jakiejkolwiek prośby lub interesu był czas wyjścia z biura, lubo i tutaj pan Mergold wysuwał się tak szybko i tak widocznie unikał współpracowników biurowych, iż po bezskutecznych usiłowaniach nikt go już nie zaczepiał.
Wacław słyszał o tych dziwactwach swego bezpośredniego zwierzchnika, gdyż przyzwyczaił się w biurze daleko więcej słuchać, niż mówić, a nadewszystko zwracać baczną uwagę na to, co działo się w koło niego. I widział on tutaj rzeczy dziwne. Przekonał się niejednokrotnie, że pan Mergold drżał przed naczelnikiem firmy, że nigdy nie stawił mu chociażby najlżejszego oporu, nie zrobił żadnego przedstawienia.
Świetny, wytworny i ugrzeczniony, pan Schmetterlling obchodził się z nim w sposób podobny temu, w jaki za czasów rzymskich cezarów wykwintnisie obchodzili się z niewolnikami, a jeśli kiedy błyskawica jaka przemknęła po bladej twarzy pana Mergolda, jedno spojrzenie lub słówko, bez żadnego znaczenia dla obecnych, wypowiedziane przez pryncypała, starczyło aby ją zagasić i znów wywołać w nim to bierne, automatyczne posłuszeństwo z jakiem spełniał włożone na siebie obowiązki.
Obowiązki te były bardzo ciężkie, bo oprócz godzin biurowych, pan Mergold miał różne obrachunki i interesa Schmetterlingów, które załatwiał w wieczornych godzinach, tak iż cały czas jego był na korzyść firmy zaabsorbowany. Zapewne też i wynagrodzenie musiało być stosowne do pracy, wysokości jego jednak nikt nie znał, gdyż pan Mergold pensyą swoję odbierał wprost z rąk pryncypała i pensya ta nigdzie nie figurowała, może ażeby nie wzbudzała zazdrości pomiędzy licho płatnymi pracownikami.
Przez parę dni Wacław czatował daremnie na chwilę wyjścia zwierzchnika, aż wreszcie udało mu się zatrzymać go we drzwiach.
— Panie — wyrzekł półgłosem.
Zwierzchnik nie patrzył na niego i zapewne sądził, że słowa te nie były do niego zwrócone, bo oddalał się szybko.
— Panie Mergold — wyrzekł głośniej, biegnąc za nim.
Tym razem zainterpelowany w ten sposób zatrzymał się i spojrzał na młodego człowieka mrożącym wzrokiem, w którym zdziwienie mieszało się z odcieniami nieokreślonych uczuć. Zresztą człowiek ten nie przemówił wcale, nie zadał pytania żadnego, zatrzymał się tylko i czekał.
— Czy mogę pana prosić o parę chwil? — zapytał Wacław, zmieszany jego wzrokiem.
— Dlaczego pan nie mówiłeś ze mną w biurze?
— Chciałem to uczynić na osobności, a tam w biurze...
Pan Mergold obejrzał się w koło z pewną niepewnością, a potem zwrócił na młodego człowieka smutne i przenikliwe oczy.
— Słucham — wyrzekł jak człowiek, który nic innego uczynić nie może.
— Miałem do pana prośbę, to jest chciałem panu zrobić propozycyą — poprawił się Wacław, gdyż wiedział już z doświadczenia, jak niekorzystnie słowo prośba działać zwykło na ludzi.
Pan Mergold milczał i czekał, nie zachęcając go żadnem słowem, tylko smutne, marzące, badawcze spojrzenie zwrócił na niego.
— Powiem odrazu — mówił dalej Wacław, który czuł się tą postawą obowiązany do zwięzłości — iż w okolicznościach w jakich się znajduję, potrzebuję więcej zarabiać.
Nieokreślony uśmiech przemknął po twarzy pana Mergolda i zaznaczył wyraźniej niektóre delikatnie wyrzeźbione w niej rysy, ale nie odpowiedział nic.
— Czy nie mógłbyś pan dać mi jakiej roboty, którąbym w domu odrabiał, choćby to było proste przepisywanie?
Powiedziawszy to, zkolei zatrzymał się on także i czekał. Oczekiwanie jednak nie trwało długo.
— Czy sądzisz pan — wyrzekł wreszcie zwierzchnik — że jest choć jeden urzędnik w biurze naszem, któryby mi nie postawił podobnego żądania?...
— A pan? — spytał niecierpliwie młody człowiek.
— A ja odmówiłem wszystkim.
Skłonił się lekko i chciał odejść.
— Przecież — podchwycił Wacław — podobna robota zdarza się u pana Schmetterlinga, jak wszędzie indziej. Wierz mi pan, ja... ja potrzebuję jej bardzo.
Pan Mergold popatrzył chwilę na pobladłe w tej chwili rysy Wacława, na smutną determinacyą piętnującą twarz jego.
— Dlaczego — zapytał nagle — wszedłeś pan do naszego biura?
Pytanie to znalazło go nieprzygotowanym, przecież odparł bez namysłu:
— Bo znałem pana Schmetterlinga.
— Znałeś go pan, to w takim razie wiedziałeś, iż umie on wyzyskiwać do ostatka.
— Nie, tego nie wiedziałem.
Mergold wzruszył ramionami, jakby litując się nad samym sobą, czy też nad Wacławem.
— Prawda — szepnął — zkądże wiedzieć mogłeś? Ale teraz pan wiesz — dodał po chwili, podnosząc nagle głowę.
— I cóż ztąd? — pytał zdziwiony gwałtownym odcieniem tego głosu.
Mergold zaczął się śmiać suchym, urywanym śmiechem, który kontrastował dziwnie z jego powagą.
— Pan wiesz i pytasz się jeszcze: cóż ztąd? A któż pana zmusza być wyzyskiwanym?
Wpatrywał się w Wacława, jakby chciał zrozumieć głąb jego duszy. Potem odwrócił się, nie czekając odpowiedzi, i poszedł dalej ulicą, nie żegnając się nawet.
Wacław stał chwilę na miejscu, zdumiony tem gwałtownem znalezieniem się człowieka, który zdawał się dotąd mechanizmem tylko ludzkim.
Nazajutrz pan Mergold był znowu takim jak zawsze; nie zmienił się wcale względem Wacława i można było sądzić że rozmowa ich była tylko wybrykiem fantazyi i, jak fantazya każda, poszła w zapomnienie. Pozostawiła ona jednak w młodym człowieku przekonanie, iż zwierzchnik jego krył pod chłodną i niezmienną powierzchownością jakieś głębie, jakieś ognie i burze, które w tej chwili przelotnej jak błyskawica odkryły jego rzeczywistą istotę. Pomimo całą szorstkość i dziwaczność obejścia, był on dla Wacława sympatyczny, nęcił go, nakształt trudnej do zrozumienia zagadki.
Tak upłynęło dni parę, w których daremnie starał się nawiązać przy każdej sposobności nić rozmowy, jaką mieli wówczas. Pan Mergold na te napomnienia zdawał się głuchym i ślepym, jakby najzupełniej zapomniał o tem co zaszło pomiędzy nimi. Wacław jednak zapomnieć nie mógł i znowu razu pewnego oczekiwał niezrażony na jego wyjście.
Pan Mergold swoim zwyczajem chciał go wyminąć, ale młody człowiek zatrzymał go niemal gwałtem.
— Panie — zawołał — napomknąłeś mi pan tyle rzeczy kilka dni temu, że...
— To i cóż ztąd? — odparł opryskliwie. — Powiedziałem panu wszystko, co powiedzieć mogłem.
Ale lubo słowa były szorstkie, głos miał jakieś sympatyczne i miękkie brzmienie, które dodało odwagi Wacławowi.
— Panie Mergold — zawołał — ja nie znam życia ani świata, w który rzucony zostałem. Jeśli nie możesz mi pan dać pracy, to daj mi przynajmniej radę dobrą.
— O to najłatwiej: nie daj się pan wyzyskiwać, a wyzyskuj innych, jeśli chcesz, by ci się dobrze działo na świecie. Ślepy chyba tego niedopatrzy.
— Jabym nie chciał ani jednego, ani drugiego.
— To naucz się pan utrzymać na ostrzu noża, lub przewrócić świat od góry do dołu.
— To nie jest odpowiedź, pan żartujesz sobie ze mnie, a jednak widzę dobrze, iż w gruncie nie masz do żartów ochoty.
— Więc czegóż pan chcesz odemnie?
— Pan jesteś człowiekiem praktycznym.
Szczególny uśmiech zarysował się znowu na delikatnych wargach Mergolda: zdawało się nawet, że z piersi jego wydarło się ciche westchnienie.
A Wacław mówił dalej:
— Powiedz mi pan, co mam uczynić, ażeby, jak tylu innych, zapracować na własne potrzeby?
— Stawiasz mi pan najcięższy problemat życia — odparł spokojnie Mergold — i chcesz bym ci go na poczekaniu rozwiązał. Ludzie sposobią się do tego od dzieciństwa, walczą o kawałek chleba jak dzikie zwierzęta o zdobycz, wydzierają go sobie: tem zajadlej, że potrzeby zwierzęcia są ograniczone, gdy tymczasem człowiek im więcej ma, tem więcej pragnie i potrzebuje. Masz pan przecież miesięcznie 30 rs. i wielu zazdrościć ci musi. Któż winien; że ci to nie wystarcza? Słyszałem że chcesz się pan żenić; nie obrażaj się pan, ale tacy biedacy jak my nie mają prawa do żadnego zbytku, inaczej...
Zatrzymał się nagle, wzrok mu zamigotał łzą, błyskawicą gniewu, czy ponurym odblaskiem rozpaczy. Stłumił je przecież szybko, a na ustach zarysował mu się półuśmiech, pełen niewysłowionej goryczy.
— Żenić się? — powtórzył zcicha — nam żenić się, nam!
I zakończył jakimś śmiechem cichym, pod którym zdawały się drgać łkania.
— Sądziłem że pan przynajmniej — wyrzekł Wacław.
— Co pan sądziłeś? — przerwał mu gwałtownie — ja nie mówię o sobie, ja nie wchodzę w rachunek. Dlaczego pan mnie zaczepiasz? Ja w biurze robię to co do mnie należy, a potem...
Wzruszył ramionami i oddalił się znowu, umyślnie urywając rozmowę. Ale Wacław byłby przysiągł, że mówił właśnie o sobie.
Położenie jego pozostało niezmienne; było to tylko jedno więcej daremne usiłowanie, które mógł doliczyć do usiłowań dawniejszych. Tylko pan Mergold zaciekawiał go coraz bardziej i widząc go spełniającego swoje czynności z niezmiennym nigdy spokojem, nieraz przywodził sobie na myśl jego słowa i spoglądał na niego nieznacznie.
— Czego pan chciałeś od Mergolda? — zapytał go nazajutrz po tej rozmowie Józio, którego natrętnej poufałości nic zrazić nie mogło.
Teraz jednak Wacław mniej dumnie odtrącał go od siebie; czuł się tak osamotniony na świecie, iż nawet współczucie tego pospolitego, źle wychowanego człowieka przedstawiło mu się inaczej niż dotąd.
— Pan pewno prosiłeś go o co — mówił dalej Józio, nie odbierając właściwej odpowiedzi — i on nic nie zrobił. Pan go jeszcze nie zna; my już wiemy, że tak samo mówić do niego, jak do tej ściany.
Roześmiał się, pokazując swoje białe zęby.
— Nieprawdaż? co? — dodał, wpatrując się w Wacława.
Dawniej Wacław byłby tylko wstrząsnął głową, lub wzruszył ramionami, teraz jednak odparł półgłosem:
— Prawda! Zkąd pan to wiesz?
— Oho!... ja wiem niejedno o panu Mergoldzie i o panu bankierze nawet...
Józio miał na końcu języka i to także, iż wiedział wiele o nim samym, ale poznał go już dość, by o tem zamilczeć. I dobrze uczynił, bo Wacław, który byłby go zbył dumnem milczeniem, teraz zapytał zaciekawiony:
— Cóż pan wiesz o Mergoldzie?
Józio już chciał wykrzyknąć: „a widzi pan, że Józio Ceklerberg przydać się może“ — znowu jednak powstrzymał swój język i odparł tylko:
— Pan myśli może, że on bierze wiele więcej od nas?
— Naturalnie, ma przecie całe biuro na swojej głowie.
Józio roześmiał się, wzruszył ramionami, nachylił się prawie do ucha Wacława i szepnął:
— U niego taka bieda że aż strach!
— Dlaczego? — pytał znowu Wacław. — On taki zdolny, i tak obeznany z biegiem interesów.
— Aha! pan bankier wie o tem dobrze, to też trzyma go jak wróbla na sznurku, bo on płacić nie lubi.
— Ale dlaczegóż Mergold nie poszuka sobie miejsca?
— Acha! dlaczego? Pan bankier mądry, bardzo mądry. No, ja mu się nie dziwię, tylko widzi pan, niema tu co robić. Tu się nikt niczego nie doczeka.
— A czemuż pan tu pracuje?
— Widzi pan, dla mnie to jest ładnie, że ja u takiego wielkiego bankiera pracuję. To mnie się potem przyda. Ale pan? ja myślał zrazu że pan chce także wejść do jakiego interesu; ale teraz, kiedym się wszystkiego dowiedział, to ja się dziwię że pan tu dotąd siedzi.
Mówiąc to wpatrywał się w Wacława swemi zmyślnemi oczami.
On milczał. Duma jego obniżyła się bardzo w poziomie. Dawniej nie chciał nawet prowadzić ze swoim kolegą obojętnej rozmowy, teraz była na tej równi pochyłej, która prowadzi do zwierzeń.
— Pan tu nigdy nic więcej nie dostanie nad te paręset rubli, niech pan spyta, kogo chce.
— Cóż mam robić, panie Ceklerberg — odparł wreszcie niechętnie, bo gdy mówił z tym człowiekiem o swoich interesach, poniżał się we własnych oczach.
— Co? wykrzyknął Józio. — Ja znalazłbym panu pełno interesów.
— Znajdź pan.
Po chwili jednak przyszła mu myśl inna.
— A dlaczegóż nie znalazłeś ich pan dla samego siebie? — zapytał.
— To wcale co innego; ja powiedziałem już, że dla mnie to ładnie pracować u pana Schmetterlinga.
Patrzył na Wacława przez chwilę, a potem przysunął się znów do niego.
— Pan potrzebujesz zarobić, ja to wiem.
— Tak jest — odparł krótko.
— No, co mnie pan da, jak ja panu nastręczę zarobek?
Wacław dotyla już poznał świat, że rozumiał iż nic darmo niema na świecie.
— Żądaj pan — wyrzekł — jeśli tak trzeba odstąpię panu pewien procent od miesięcznego zarobku.
— To zarobek na jeden raz, ale potem może być drugi i trzeci. Ludzie nieraz nic nie mają i pracują jak pan cały dzień w kantorze, a na niczem im nie zbywa i bawią się dobrze.
Rzeczywiście Wacław spotkał się z takimi problematycznymi bytami, niedziw więc, że słowa te obudziły jego nieufność. Zaczął niedowierzać propozycyi swego koegi i niedowierzanie to odmalowało się snadź na jego twarzy, bo Józio zawołał:
— Pan może myśli że to co złego? broń Boże, ja wiem co komu powiedzieć ja od panabym nigdy niechciał nic złego.
Wacław milczał dumnie.
— Pan nawet może mi nic nie dawać, ja to dla pana zrobię z przyjaźni — mówił Józio, zaniepokojony tem, że nie odbierał odpowiedzi.
— Niech-że się dowiem o co idzie — spytał Wacław.
— To mała rzecz, bagatelka, pan tylko podpisze akcik u regenta.
— Jaki akt?
— No, jabym panu nie złego nie proponował, tylko trzeba żeby parę tysięcy rubli było pożyczki na jednym domu, to niby pan pożyczy.
— Ależ ja pieniędzy nie mam.
— No, ja wiem że pan nie ma, ale co to szkodzi, żeby ludzie myśleli że pan ma, to nawet bardzo dobrze dla pana, a ten co ma w tem interes, żeby na jego hipotece było pańskie nazwisko, za to zapłaci.
— Zapłaci? — powtórzył zdumiony młody człowiek — za co?
— To już nie pana rzecz — zaśmiał się — Józio — pan nic nie ryzykuje tylko on.
— Nie pojmuję...
— Naco tu pojmować? — przerwał Józio. — Pan podpisujesz akt pożyczki na drugi numer hipoteki, położysz na stół u regenta pieniądze, które ja panu przyniosę i za to dostanie pan 30 rs. Interes czysty jak szkło.
Przez chwilę trwało milczenie, tylko Józio śmiał się, pokazując białe zęby, i patrzył w oczy Wacława przyjaźnie.
— Panie Ceklerberg — odezwał się wreszcie ten ostatni — nikt przecie darmo pieniędzy nie wyrzuca, powiedz mi więc jasno i wyraźnie, o co idzie, a jeśli interes jest uczciwy, a ja mogę komu wyświadczyć przysługę, uczynię to bez wynagrodzenia.
— To bardzo piękne co pan mówi — przerwał Józio — ale tak robić nie trzeba. Pan z przeproszeniem jesteś wielkim panem, a to bez pieniędzy nie idzie. Bierz pan zawsze, kiedy dają.
Była to że strony kolegi praktyczna rada i dając ją, zapewne miał najlepsze chęci; przecież nie trafiła ona w zupełności do przekonania Wacława.
— Jakiż to interes? o co w nim właściwie idzie? — zapytał znowu. — Wszak kiedy kto ma pewną hipotekę, o pożyczających nie trudno; dlaczego więc tu ma być fikcya, a jeśli jest fikcya, czemu pan mnie ją proponujesz?
Słysząc te wszystkie pytania, Józio pocierał twarz dwoma palcami właściwym sobie ruchem i spoglądał na Wacława, jak człowiek któremu wcale nie pilno odpowiadać.
— No — zawołał — jaki pan ciekawy!
— Nie jestem ciekawy, ale przecież muszę wiedzieć co robię i dlaczego?
— Jakto dlaczego? dla pieniędzy — odparł Józio z właściwą sobie naiwnością.
Naiwność ta, udana czy prawdziwa, zaczynała niecierpliwić Wacława.
— Nie, panie Ceklerberg — zawołał — wdzięczny panu jestem za dobre chęci; ale nie przystąpię nigdy do żadnego interesu, zanim go dokładnie nie zrozumiem.
— A tutaj? czy pan wiesz jakie interesa robi pan Schmetterling i czy one są uczciwsze od tego, jaki ja panu proponuję?
Zaczął się śmiać, a śmiech jego był dziwnie drażniący dla ucha Wacława. Trudno mu było wytłumaczyć Józiowi, że tutaj on był nienieznaczącem kółkiem w maszynie, a tam, przeciwnie, gdzie miał położyć swój podpis, brał na samego siebie odpowiedzialność. Czuł że jeśli w oczach ludzkich mogło to stanowić różnicę wielką, wobec ścisłej sprawiedliwości różnica żadna nie istniała. Maszyna nie obejdzie się bez kółka, a człowiek, który przykłada rękę do jakiejbądź nieuczciwej sprawy, odpowiadać zato musi wobec własnego sumienia.
Józio słuchał go otwierając wielkie oczy, jak gdyby mówiono o żelaznym wilku. O takich drażliwościach nie miał on najmniejszego wyobrażenia.
— No! — zawołał wreszcie — to już trudno, pan na wielkiego pana stworzony, pan nigdy nic nie zarobisz.
— Chcę zarobić, ale uczciwie.
— Pan położysz śwój podpis na pożyczce, której nie dasz, ot i wszystko. Co pan ma dalej patrzeć, co to pana więcej obchodzi?
— Obchodzi mnie, jaki użytek zrobiony będzie z mego nazwiska, bo jest to wszystko, co dzisiaj posiadam na świecie.
— No! niech pan się nie gniewa — zawołał Józio, odsuwając się machinalnie. — Ja im powiem niech sobie kogo innego poszukają. Oni chcieli mieć porządne nazwisko na swej hipotece, bo myśleli, że jak ono będzie na drugim numerze, to na pierwszy znajdą łatwo kogo, coby pożyczył. Tak stoi taki, coby zaraz ustąpił; on tam jest tyko dla formy, a dom cały i połowy tej pierwszej sumy niewart. No, za pieniądze porządnego nazwiska jeszcze dostanie.
— Strzeżcie się jednak, panie Ceklerberg: — odparł Wacław, podrażniony temi słowy. — Możecie zrobić zły interes; nazwisko kupione przestaje być uczciwem, traci wartość, w chwili gdy sprzedanem zostało.
Były to znowu subtelności niezrozumiałe dla Józia; przecież nie obraził się niemi, bo trzeba mu oddać sprawiedliwość, że obraźliwym nie był wcale.
— Co tu więcej mówić? nie chce pan, to i cóż, gniewać się niema o co. Tylko już ja widzę, że pan nigdy pieniędzy mieć nie będziesz. Z przeproszeniem pana, w dzisiejszych czasach uczciwość się nie opłaci.
Śmiał się znowu, widocznie rad niezmiernie, iż nie miał tej zbytkowej a niewygodnej cnoty; ale nie myślał nalegać.
Wacław pozostał pod wrażeniem jego słów ostatnich. Zaczynał pojmować, że ten człowiek, dla którego czuł nieokreśloną pogardę, miał słuszność; że ścisła uczciwość i drażliwe sumienie, te wspaniałe cnoty ludzi stojących na świeczniku, stanowią właśnie przeszkodę dla tych, co zajmują ostatnie miejsce na drabinie społecznej. Zaczynał pojmować, że jak roślina wyhodowana w pewnych warunkach do innych z trudnością zastosować się może, tak samo i człowiek ze sfery do sfery towarzyskiej przenieść się nie daje bez szkody. Widział nieraz, że ludzie dźwigali się w górę, wybierali sobie położenie i dochodzili do wysokiego znaczenia; ale ludzie ci byli inaczej wychowani, wdrażali się od dzieciństwa do trudnych warunków, szli przebojem od lat najmłodszych, a być może iż nie zawsze przebierali w środkach. Posiadali niezawodnie giętki kark i szybką usłużność, umieli wybrać sobie nawę i oddać ją pod wodzę doświadczonych sterników; umieli tym sternikom stać się pożytecznymi, a w potrzebie nieraz zapewne wykonali za nich przykrą robotę, bez względu czy przy niej nie trzeba było sobie rąk zabrudzić. Czyż i on nie mógł uczynić jak tamci?
Pytanie to zadał sobie i nie umiał na nie odpowiedzieć. Do tylu drzwi kołatał na próżno, iż ręka zmordowana odmówiła mu posłuszeństwa, gdyby ją chciał nawet wyciągnąć do drzwi cudzych. To co innym przychodziło z łatwością, w nim budziło śmiertelne wstręty. A jednak musiał dalej szukać chleba; rozumiał dobrze, iż miejsce, jakie zajmował w kantorze pana Schmetterlinga, nie przedstawiało żadnej przyszłości i nie mogło nawet zapewnić obecnej chwili.
Czuł iż w tym chaosie praktycznego i walczącego świata, do którego był gwałtem wmieszany, potrzebował przewodnika. Dawne stosunki pozrywały się jedynie w kole użycia; świat zapomina łatwo o tych, którzy do niego należeć przestali, bo szeregi ubyłych zapełniają się w nim szybko nowymi przybyszami i nie stałoby czasu o wszystkich pamiętać.
Wacław więc w ludnem mieście rodzinnem, znalazł się naraz zupełnie osamotnionym; nieszczęście uczyniło wkoło niego pustynię. Byłby zapewne upadł na duchu i stracił siłę do walki, gdyby w sercu jego nie tkwiła miłość do Reginy, gdyby nie to, że i ona także prowadziła walkę na swoją rękę, cierpiała jak on, jak on traciła i odzyskiwała nadzieję.
„Ukochany mój — pisała do niego — przeciwko światu walczmy jego własną bronią, przyswójmy ją sobie tylko na to, ażeby użyć jej do innych celów.“ Słowa te dodawały mu otuchy, chociaż zarazem przejmowały go dreszczem. Jakaż to była broń, którą przyswoić sobie chciała?
Jedynym człowiekiem, z którym widywał się czasami był Antoś. Często, wychodząc z biura, spotykał dziennikarza, który miał zajęcie w tej stronie miasta, a czasem szli razem na obiad. Wacław zwierzał mu się ze swego położenia i z troski o przyszłość. Ale Antoś nie brał tego bynajmniej do serca.
— To nic — mówił — jesteś jeszcze naiwny jak dziecię nowonarodzone; ale gdy się rozpoznasz w stosunkach, dasz sobie radę, święci garnków nie lepią. Nie frasuj się tylko, bo to się na nic nie zda. Poczekaj aż wejdzie ci w rękę jaka szczęśliwa sposobność, a wtedy tylko umiej z niej skorzystać.
Wacław milczał; szczęśliwa sposobność był to dla niego wyraz bez znaczenia, bo on tej sposobności nawet wyobrazić sobie nie umiał.
Dnia jednego szli obaj z Antosiem o niezwykłej godzinie, gdy nagle Wacław usłyszał głos przyjazny, wymawiający jego imię.
Od tego rodzaju powitań odwykł był już oddawna, więc skwapliwie spojrzał przed siebie i zobaczył piękną postać i uśmiechnięta twarz pana Euzebiusza.
— Cóż się z tobą dzieje? Zapomniałeś o nas — mówił uprzejmie.
I nie czekając odpowiedzi zaczął zapraszać go do siebie.
Wacław miał na swoją wymówkę żałobę; ale pan Euzebiusz tej wymówki nie przyjął. Wszakże dom jego Waaław powinien był uważać za własny; teraz, po ślubie starszej córki, żyli zupełnie odosobnieni. Zosia nie lubiła świata — słowa te wyrzekł z szczególnym naciskiem — a najmłodsza jeszcze do niego nie dorosła.
Ta miłość samotności panny Zofii była rzeczą zupełnie nową dla Wacława: przeciwnie, znał ją jako osobę bardzo światową; niepodobna jednak było odmówić uprzejmym zaprosinom pana Euzebiusza, który wymógł na nim obietnicę, że przyjdzie nazajutrz na herbatę, tem bardziej iż sam zaczął mówić o posadzie stosownej dla Wacława, która lada dzień wakować będzie.
Rozeszli się w ten sposób.
Skoro tylko pozostali sami, Antoś, który poza promieniem wzroku pana Euzebiasza dawał energiczne znaki Wacławowi, zawołał wesoło:
— Szczęśliwy człowieku, i ty się jeszcze kłopoczesz o przyszłość?
Ale Wacław tej wesołości podzielać nie mógł; rozumiał on dobrze znaczenie odebranych zaprosin i warunki, pod którymi protekcya skuteczną być miała. Powiedział to w kilku słowach towarzyszowi.
Antoś słuchał go i śmiał się z całego serca.
— I cóż tu śmiesznego? — zapytał zdziwiony.
— Jesteś niepoprawny — rzekł, a widząc że Wacław nie rozumiał go zupełnie, mówił dalej: Ty nie oduczysz się nigdy kołatać do drzwi frontowych; ale fortuna nikomu nie otwiera ich na oścież, trzeba wcisnąć się do niej kradzionym sposobem.
Była to w innej formie rada Józia.
— Więc cóż ja mam uczynić? — zawołał oburzony. — Czy przeniewierzyć się mojej przeszłości i mojemu sercu?
— Broń Boże! marna posada kosztowałaby cię zbyt drogo.
Wzrok Wacława pokazywał wyraźnie iż nie pojmował go wcale.
— Gdybym był na twojem miejscu — mówił dalej...
— To cóż, mów!
— Oddałbym światu i ludziom wet za wet.
Prawo odwetu jest naturalnem pragnieniem pokrzywdzonych, to też Wacław zawołał z głębi serca:
— Och! gdybym mógł tylko!
— Możesz, możesz; każdy kto umie chcieć, możność znajdzie, pamiętaj o tem. Ja pobiłbym pana Euzebiasza jego własną bronią. On posługuje się swojem położeniem i wpływami, by wydać za mąż córki, a ja wywiódłbym go w pole.
— Jak?
— Starałbym się o córkę, dostał posadę, a potem zostawił ją na koszu.
— Antosiu, to byłoby nieuczciwie!
— Moj kochany, powiedz mi naprzód, co nazywasz uczciwością?
Każdy stan, każde położenie wyrabia sobie o niej odrębne wyobrażenie.
— Ja nie wiem co o niej sądzą inni i mierzyć jej nie mogę wedle cudzej skali; starczy mi to, co sam o niej trzymam, i nie uczynię nigdy tego, o czem sama myśl wywołuje mi na twarz rumieniec wstydu.
Antoś spoglądał na niego przez chwilę.
— Może masz słuszność — wyrzekł — ale z tą zasadą nie zajedziesz daleko.
Wacław wstrząsnął głową, ale zaczynał to rozumieć. Nie miał już dumnego zaprzeczenia, z jakiem przyjmował niegdyś tego rodzaju rady, i wyraz nigdy, tak stanowczo nieraz wymawiany w podobnych chwilach, nie przyszedł mu już na usta. Spuścił głowę i milczał.
— Widzisz — mówił Antoś — są cnoty zbytkowe, dostępne tylko dla pewnych uprzywilejowanych warstw; my biedacy nie mamy do nich prawa.
— Prawa? — powtórzył Wacław, uderzony tem słowem.
— Tak jest, prawa. Inaczej może poczynać z życiem ten, co ślizga się na jego powierzchni, inaczej ten, co musi iść głębią, torując sobie drogę wśród wirów i prądów sprzecznych. Tracąc położenie społeczne, spadamy nietylko w hierarchii towarzyskiej, ale i w hierarchii moralnej.
— Ty nie mówiłeś mi tego dawniej — zawołał Wacław, patrząc na niego z rodzajem przestrachu, bo znał go od lat wielu, rozmawiał z nim tyle razy, a nigdy podobne słowo z ust jego nie wyszło.
— Pocóż mówić miałem? — odparł spokojnie dziennikarz — nie byłbyś mnie zrozumiał. Ale dziś ty, niegdyś pieszczoch losu, należysz sam do wielkiej falangi wydziedziczonych, wiec naucz się postępować jak oni. Czy sądzisz żem gorszy od innych?
Stawiał to pytanie, patrząc mu prosto w oczy, jakby badał go wzrokiem, zarówno jak słowem.
— Przeciwnie — zawołał Wacław — wiem żeś lepszy od wielu, a nawet stokroć lepszy od rad swoich.
— Kto to wie — odparł z uśmiechem więcej smutnym niż cynicznym dziennikarz — nie rachuj na to zbytecznie. Oddawna przestałem stawiać samemu sobie postulaty. Jestem czem być mogę, walczę bronią, jakiej przeciwko mnie i wkoło mnie używają.
Wacław milczał. Nigdy może życie nie wydało mu się tak smutne, nędzne i ohydne.
— Przecież — zawołał wreszcie z rodzajem rozpaczy — tylu ludzi dobiło się stanowiska, nie tracąc swojej moralnej wartości!
— Być może — odparł spokojnie Antoś. — Na świecie spotyka się wszystko bez wyjątku, tak iż szalony tylko może mówić o jakiemś niepodobieństwie. Czy jednak wpatrzyłeś się kiedy dobrze w rysy tych szczęśliwych, czy bruzdy ich czoła, czy przywiędłe skronie wypowiedziały ci tajemnice ich początków? Należałeś do warstwy społecznej, która nie bada głęboko i zadowala się zwykle pozorami, a dziś czy możesz przysiądz na to, że pod niemi nie kryły się rzeczy nieznoszące dziennego światła?
Nie, on na to przysiądz nie mógł, bo wreszcie zrozumiał teraz że jest wiele czynów dwuznacznych, które ulegać mogą rozmaitym tłumaczeniom.
W gruncie rady Józia i Antosia były jednobrzmiące, tylko drugie więcej się stosowały do jego poziomu.
Rozstał się z dziennikarzem rozstrojony, wściekły, niepewny co miał uczynić.
Powrócił do swojej izdebki. Do jutra wieczorem miał jeszcze dość czasu zastanawiać się nad tem. Tutaj, wśród nagich ścian swojego poddasza, zasiadł samnasam z niepewnością, pokusą i zrozpaczeniem swojem.


Nazajutrz rano szedł do biura o zwykłej godzinie, kiedy zdaleka ujrzał przed bramą tłum różnorodny, jaki zbiega się zwykle w miejscu, w którem zdarzył się jakibądź przypadek lub nieszczęście. Byli tam przechodnie zatrzymani wprost zbiegowiskiem, i studenci z tornistrami na plecach spieszący do klasy, i służące wracające z targu, i panie niemniej od nich ciekawe, i reporterzy dziennikarscy i ulicznicy bez ceremonii rozpychający łokciami wszystkich, byle dostać się do wnętrza bramy. Przed bramą jednak stała policya, nie dopuszczając nikogo prócz tych, którzy wylegitymować się mogli, iż nie powoduje nimi ciekawość, ale istotny interes.
— Cóż się stało? — pytano wkoło.
— Ktoś się powiesił — odpowiedział świadomy wypadku.
Kto jednak był samobójca, nikt dowiedzieć się nie mógł. Wacław zdwoił kroku; puszczono go, jako należącego do biura pana Schmetterlinga, które właśnie było widownią nieszczęścia i przed którem, pomimo zakazów i warty, utworzyło się nowe zbiegowisko.
— Znaleziono go dziś rano.
— Całą noc świeciła się lampa. Myślano że pracował.
— Woźny usnął, nie doczekawszy się jego wyjścia.
— Wieczorem widział się z pryncypałem, mieli ożywioną rozmowę.
To wszystko szeptali pomiędzy sobą koledzy Wacława, zgromadzeni zaraz w pierwszym pokoju. Przy drzwiach od drugiego stała policya, a w tym drugim właśnie zwykł był pracować naczelnik biura i tam także było miejsce Wacława. Był to obszerny pokój, salon świetnego apartamentu, przeznaczonego niegdyś na wcale inne cele, jak o tem świadczyły sztukaterye na suficie i ściany zdobne w zwierciadła, wprawione pomiędzy oknami i nad zamurowanym kominem. Na środku stiukowej rozety był hak, przeznaczony do dźwigania żyrandola. On to posłużył do spełnienia samobójstwa, jak świadczył jeszcze sznur przy nim umocowany, od którego odcięto ciało.
Dotąd Wacław nie wiedział jeszcze kto był samobójcą; teraz dopiero ujrzał leżące na ziemi zwłoki Mergolda. Oczy szeroko rozwarte, krwią nabiegłe, nie chciały skryć się pod stężałe powieki i powleczone szklistością śmierci nadawały wyraz straszny zsiniałej i nabrzękłej twarzy.
Nikomu jednak nie przyszło na myśl narzucić jaką zasłonę na ten przerażający widok; trup naczelnika biura, zabezpieczony do nadejścia sądu, poraz ostatni panował w tem biurze, które było widownią jego działalności.
Urzędnicy, zebrani w grupę, rozmawiali o tym zdumiewającym wypadku, wyczerpując znane wszystkim w podobnych razach wykrzykniki.
— Ktoby to pomyślał?
— Wczoraj jeszcze polecił mi zreferowanie tego interesu.
— A mnie obliczenie.
— Był zupełnie spokojny.
— Taki jak zawsze.
— Co mu się stało?
— To nie do uwierzenia!
Wacław słuchał tego wszystkiego, przejęty dziwnym dreszczem. Od pewnego czasu śmierć nie była dla niego nowością, bo spotkał się z nią po dwa kroć wśród własnej rodziny; ale tu miała ona podwójną grozę dobrowolnego czynu, przedstawiała mu się jako suma rozpaczy człowieka, z którym spotykał się codziennie.
W oczach jego zamiast tego zeszpeconego trupa, stawała cicha postać naczelnika biura, z włosem przedwcześnie ubielonym, z tą wielką a smutną powagą na zbrużdżonem czole i z temi oczyma, w których głębokiem spojrzeniu zdawały się płonąć jeszcze niewygasłe pożary. I zapytywał sam siebie, jaką była tajemnica tego człowieka, co go popchnęło do tej ostateczności? a w sercu jego rodziła się litość wielka, połączona z rodzajem trwogi. Poza tem samobójstwem widział morze cierpień, którego bałwany uderzały jeden po drugim w tego człowieka, aż zmogły w końcu siłę oporu i pochłonęły go w głębiach swoich.
— A co, czy nie mówiłem że u niego straszna bieda? — odezwał się przy nim głos Ceklerberga.
Wacław obejrzał się zgorszony; słowa te przerywały jego bolesną zadumę i spotkał przebiegłe oczy kolegi w siebie utkwione.
— Pan bankier będzie z tego bardzo niekontent — dodał spokojnie Józio.
Wacław przywykł był już do obojętności ludzkiej, objawiającej się w rozmaitych formach; przecież nie mógł jej znieść w tej chwili. Słowa, rzucone w ten sposób nad trupem nieszczęśliwego człowieka, zdawały mu się świętokradztwem, urąganiem najwyższemu majestatowi niedoli.
Czemże mu był pan Mergold? Nie doświadczył od niego ani współczucia, ani żadnej przysługi; zaledwie parę miesięcy pracował pod jego okiem, a przecież wobec faktu jego samobójstwa czuł się jakby osobiście dotknięty; zdawało mu się, iż wszyscy którzy spoglądali na tę wielką niedolę, a odgadnąć jej nie umieli, byli tutaj współwinnymi, i ta myśl przejmowała go bolem.
— Jak pan możesz — zawołał — mówić o tem spokojnie?
— No, ja zawsze myślałem że to się tak musi skończyć; pan bankier był trochę zatwardy, a teraz będzie żałował.
— Czyż on nie wie o tem co się stało? Trzebaż mu donieść.
— Posyłali, ale pan bankier wczoraj był na kolacyjce, powrócił nad ranem i śpi. Jego nikt nie chce obudzić, chybaby przyszedł jaki telegram z zagranicy.
— Przecież to rzecz ważniejsza jeszcze. Śmierć człowieka!
— A cóż pan bankier na to poradzi? Przecież go nie wskrzesi.
Nie można było temu rozumowaniu Józia zaprzeczyć racyonalności, racyonalność ta jednak przejmowała Wacława oburzeniem.
— Czyż on nie miał nikogo blizkiego, rodziny jakiej? — pytał dalej.
Józio zrobił pogardliwą minę.
— Co taka rodzina; tam taka bieda, że aż strach. Żona od wielu lat sparaliżowana i dzieci kilkoro. On się zapracowywał, ale wystarczyć nie mógł. Ja dawno myślałem że to się tak skończy.
Wzruszył ramionami z wyższością, jaką nadaje spełnione proroctwo, i chciał wmieszać się do grupy rozmawiających, kiedy zatrzymał go Wacław.
— Ale dlaczegóż on pozostawał na tak nizkiej płacy?
— No, ja dobrze tego nie wiem, tylko coś tam było pomiędzy nim a panem Schmetterlingem. Raz słyszałem, jak Mergold dopominał się o podwyższenie pensyi, lub uwolnienie od obowiązków, bo trzeba panu wiedzieć że Hansfeld ofiarował mu 2000 rs., byle do niego przyszedł. Wiem to dobrze, bo Hansfeld to mój krewny i ja sam zaniosłem panu Mergoldowi propozycye.
— Czemuż ich nie przyjął? — wybuchnął Wacław — czemuż cierpiał i znosił?
Józio popatrzył na niego z odcieniem litości.
— Aha, czemu? — powtórzył — czemu? Powiadam panu, że tam coś było. Jak Mergold poszedł do pana Schmetterlinga, byłem w drugim pokoju. Zrazu milczał i widocznie szukał czegoś, bo otwierał szuflady; potem dosłyszałem jak powiedział „spróbuj“ i dosłyszałem jeszcze wyrazy: fałszerstwo, kajdany. Mergold prosił prawie ze łzami, mówił że odsłużył, odpokutował jeden jedyny grzech młodości; a potem była znów cisza i tylko słyszałem śmiech Schmetterlinga. Tak śmieje się on wówczas, gdy zrobi dobry interes. Po chwili też Mergold wyszedł, jeszcze bledszy niż zwykle; twarz miał pochyloną na piersi, a ręce mu drżały jakby w febrze.
— No i cóż? — spytałem go — co mam powiedzieć Hansfeldowi? A on spojrzał na mnie takim wzrokiem, że aż mnie dreszcz poszedł; i zacisnął ręce jednę na drugą, jakby je sam chciał zgruchotać w uścisku.
— Nie — odparł tylko przez zaciśnięte zęby, ale patrzył tak, jakby kogo chciał zabić.
Nie śmiałem o nic pytać, myślałem tylko, że to nieczysta sprawa.
Powiedziawszy to, zaśmiał się lekko, zadowolony z własnej domyślności, widocznie oczekując jakiej oznaki, że i Wacław to uczucie podziela. Ale on stał blady i pomieszany, jakby cała scena, tak obojętnie opowiedziana przez Józia, rysowała się w tragicznej grozie przed jego oczami. Nie śmiał o nic pytać, zdawało mu się, że te martwe zwłoki nakazywały poszanowanie dla tajemnic, jakie ciężyć mogły nad człowiekiem. Józio nie miał podobnych skrupułów; trącił go zlekka, jakby chciał obudzić z zamyślenia i wyrzekł z wyrazem tryumfu:
— Ja się dowiedziałem wszystkiego, tylko nie chciałem mówić. Na co komu szkodzić. Co?
— Na co komu szkodzić — powtórzył Wacław, w którym samobójca budził coraz większe współczucie, a tymczasem tryumfująca mina Józia uchodziła zupełnie jego uwagi.
— Ale teraz to ja panu powiem — ciągnął dalej ten ostatni, którego paliła widocznie żądza wyjawienia tajemnicy zmarłego.
I nie czekając zachęty, dodał, nachylając się poufnie do ucha Wacława:
— Widzi pan, dawno temu, bardzo dawno, kiedy żona Mergolda chorowała śmiertelnie, on podpisał na wekslu pana Schmetterlinga.
Wacław się cofnął. Ten człowiek był fałszerzem.
— To być nie może! — zawołał zrazu.
— Widzi pan — tłumaczył Józio — on nie był tak bardzo winien. Gospodarz chciał go z mieszkania wyrzucać, wierzyciele zabierali rzeczy. Przyszedł do Schmetterlinga, który obiecał mu pomódz i kazał przyjść nazajutrz, tymczasem w nocy pojechał do Berlina, gdzie go wezwano telegrafem, a tu chodziło o życie żony.
Przed kilku miesiącami Wacław nie byłby uwzględnił z pewnością żadnych okoliczności łagodzących, teraz jednak w sercu jego litość przeważała nad sprawiedliwym sądem, zrozumiał pokusy nędzy i rozpaczy.
— Jak pan bankier powrócił, Mergold wyznał mu sam wszystko. On weksel zapłacił, ale zarazem schował go i przypominał przy każdej sposobności Mergoldowi, że ma w ręku jego wolność i dobrą sławę. Odtąd był to jego niewolnik, wyzyskiwał go jak niewolnika, i oto dlaczego Mergold nie mógł przyjąć ani propozycyi Hansfelda, ani niczyjej innej, i musiał poprzestać na nędznej płacy, która nie starczyła mu na utrzymanie rodziny.
— Ależ to niegodnie ze strony bankiera! — zawołał Wacław.
I kocio-tygrysia fizyognomia tego ostatniego zarysowała się w całej prawdzie przed jego oczyma. Gdyby jednak ktośkolwiek powiedział mu co podobnego, zanim wszedł do biura eleganckiego, wspaniałego, niedbale rozrzutnego Alberta Schmetterlinga, byłby nie uwierzył nigdy w te ciemne strony charakteru, tak starannie ukryte przed światem.
— Co pan chce, pan bankier jest mądry, bardzo mądry. No, teraz trochę przemądrował z Mergoldem, będzie tego żałował.
Praktyczne zapatrywanie się Józia na tę sprawę raziło go jak ton fałszywy i przypomniało zarazem koło społeczne, w które był wplątany. On dla Schmetterlinga w tej chwili czuł tylko pogardę, pałał żądzą okazania mu jej jawnie, zdarcia tej obłudnej maski dobroduszności, którą przybierał przed światem.
Była to żądza godna Don Kiszota, bo cóż on mógł uczynić bankierowi, którego łaski sam potrzebował, którego chleb pożywał? I przyszło mu na myśl, czemu nie jest na szczeblu towarzyskim, jaki niegdyś zajmował, czemu słowo jego nie ma teraz powagi, a ukłon znaczenia.
Dotąd żałował przeszłości względnie tylko do samego siebie, teraz dopiero rozumiał co utracił i zaczynał żałować tej potęgi społecznej, której nie znał i nie umiał używać właściwie. Och! gdyby dziś powrócono mu to co utracił, gdyby mógł jednem spojrzeniem poniżyć złych i wypowiedzieć im swoję pogardę! Były to szalone pomysły człowieka, który nie umiał nawet wywalczyć sobie miejsca pod słońcem i chleba powszedniego, a marzył o reformie ludzkości.
Nagle zrobił się szmer w drugim pokoju, bo naturalnie o pracy nikt nie myślał dnia tego; wbiegła młoda dziewczyna. Spojrzała na trupa, cofnęła się instynktowym ruchem, zachwiała się i omało nie padła na ziemię; ale przytrzymał ją ktoś z obecnych.
— To córka — szeptano wkoło.
Nie potrzeba było tego powtarzać. Rysy jej nosiły wyraźne podobieństwo Mergolda, miała teżsame wielkie, czarne oczy marzące, i smutne spojrzenie, też pociągłe, regularne rysy i usta delikatnie wykrojone, teraz pobladłe, ściągnięte bolem, i młodziutką twarz, tak pełną przerażenia i smutku graniczącego z rozpaczą, iż litość musiała przejąć najbardziej obojętnych. Mogła mieć lat piętnaście najwyżej i w wieku w którym dzieciństwo przechodzi w lata młodzieńcze, łączyły się w niej dojrzałości cierpienia wyrazem dziecka. Płakała, wątłą jej pierś wstrząsały konwulsyjne łkania.
Obecni nie wiedzieli co uczynić, kiedy wmieszał się aktor nowy. Usłyszano szybkie kroki, głos niepewny, metaliczny, ostry, rozkazujący, i wszedł pan Schmetterling.
Widocznie był on bardzo niezadowolony z wypadku, jednakowoż wrażenia jego nie przechodziły poza granicę niezadowolenia; żadne z głębszych uczuć nie było w nim zadraśnięte. Nie smutek bowiem, ale raczej gniew malował się na brwiach ściągniętych i w tych okrągłych, pieszczonych rysach, których figlarnie koci wyraz ustąpił zupełnie, a natomiast zaakcentowały się drapieżne instynkta.
Uprzedzony był o wszystkiem co się stało i unikając przykrego widoku trupa, stał we drzwiach i wydawał rozkazy.
— Panowie — odezwał się jednak z większą grzecznością niż to dotąd czynił do całego składu biura — dziś ten smutny wypadek przerwał wasze zajęcia, a zresztą musimy czekać przyjścia sądu. Boleść to wielka dla nas wszystkich.
Rzeczywiście urzędnicy rozchodzić się zaczynali; pomiędzy nimi nagle pan Schmetterling spostrzegł młodą dziewczynę, która nie zważając na obecność jego, płakała ciągle.
— A to kto? — zapytał, zmieszany.
— Córka — szepnął mu ktoś zboku.
— Czemu pani tu przyszłaś? — zawołał. — Prawdziwie nie pojmuję, jak można było puszczać...
Był podwójnie nierad z tego spotkania. Gdyby był wiedział, że tu jest ktoś z rodziny zmarłego, prawdopodobnie byłby przyszedł później i czekał by ktokolwiek z obecnych zajął się losem osieroconych. Teraz obowiązek ten spadał na niego.
Zbliżył się więc do dziewczyny.
— Wyjdź pani ztąd, — wyrzekł podając jej ramię.
Ale zaledwie usłyszała ten głos i poczuła dotknięcie jego miękkiej dłoni, odskoczyła, jakby uczuła wysuwające się z niej stalowe pazury; płomień oburzenia czy nienawiści uderzył na jej twarz i oblał ją nagłym szarłatem, nadając jej zarazem dziwny majestat nieszczęścia.
— Och! — zawołała — pan, pan, nigdy!
I rzuciła się do trupa ojca, przypadła do rąk jego i cisnęła je do ust namiętnie, jakby szukała tutaj obrony przeciw człowiekowi, którego uważała za jego mordercę.
Pan Schmetterling zbladł i zacisnął wargi. Był to epizod, którego się wcale nie spodziewał. Szybko jednak odzyskał przytomność. Skinął na jednego ze starszych urzędników swoich:
— Panie Stanisławie, to dziecko widocznie odchodzi od zmysłów, odprowadź je pan do domu.
Potem wyjął portmonetkę, zawsze pełną banknotów, wybrał z niej sturublówkę i z pewną ostentacyą wręczył mu ją, dodając:
— To będzie na koszta pogrzebu, a powiedz pan rodzinie, że ja o niej nie zapomnę.
Owo ja podkreślone było wyraźnie. Wyrzekłszy to, pan Schmetterling oddalił się czemprędzej, pewien że zostawił obecnych pod olśniewającem wrażeniem swej wspaniałomyślności.
— Co tam znaczy sto rubli — szepnął Józio — tam taka bieda, że aż strach. No, przynajmniej będzie na pogrzeb.
Wacławowi zdawało się, że te pieniądze powinny były palić rękę, coby je przyjęła; wszak pochodziły one od tego, który był moralnym sprawcą samobójstwa. Ale myśl ta nie przyszła nikomu innemu; nawet Józio więcej wtajemniczony od innych w dzieje Mergolda, ubolewał jedynie nad małością ofiarowanej sumy.
Dziewczyna, która jedna może podzielałaby jego uczucia, przynajmniej tak sądził z wykrzyku i wejrzenia obrażonej Judyty, jakie bankierowi rzuciła, klęczała zgięta nad ciałem ojca i nie słyszała zapewne słów jego.
— Zróbmy składkę — zawołał, zapominając o własnem położeniu wobec tej strasznej doli.
Ale nikt nie odpowiedział na jego głos. Pan Stanisław spojrzał na niego z ukosa i rzekł:
— Przecież pan bankier obiecał o rodzinie pamiętać.
A Józio szepnął mu niechętnie:
— Co pan myśli, tam tysiąców potrzeba. Niech się pan lepiej nie miesza. Pan bankier kontent nie będzie; on zaraz powie, że my mamy zadużo pieniędzy.
Uwaga była słuszna, uczuł to i uczuł zarazem zupełną bezsilność swoją wobec cierpienia bliźniego. Nie mógł dać tutaj ani moralnej, ani materyalnej skutecznej pomocy, sam siebie zaś narażał na utratę lichego stanowiska, zdobytego z takim trudem. Zawahał się. Bezskuteczna litość, oto wszystko na co stać go było obecnie.
— Idźmy — szepnął Józio — nie mamy tu nic do roboty.
Miał słuszność; jednak Wacław ociągał się z wyjściem. Zdawało mu się rzeczą nieludzką zostawić tutaj córkę Mergolda; nie mógł nic dla niej uczynić, a jednak czuł, że tu obowiązek miłosierdzia i uczciwości do spełnienia.
— Idźmy — powtórzył Józio — my tutaj nie nie poradzimy, a narobimy sobie jeszcze jakiej biedy.
Wacław pragnął całem sercem okazać swoje współczucie nieszczęśliwej dziewczynie, do której zbliżał się teraz pan Stanisław i usiłował daremnie od zwłok ją oderwać.
— Mój ojcze, mój biedny ojcze! — powtórzyła wśród łkań, jakby zmarły mógł ją słyszeć. — Ty byłeś tak dobry! Co my teraz poczniemy bez ciebie?
— Odprowadźmy ją przynajmniej do domu szepnął Wacław wzruszony.
— A to poco? — spytał praktyczny Józio. — Albo pan niewiesz jak bieda wygląda? a co pan na nią poradzisz? Bądź pan spokojny, pan Stanisław ją odprowadzi, bo on zawsze zrobi co pan bankier każe, on mu tylko patrzy w oczy i myśli czemby się przypodobać. On będzie na miejscu zmarłego, zobaczysz pan. Nie wchodź mu pan w drogę napróżno.
Józio miał niezaprzeczoną słuszność i Wacław poszedł za jego radą.
Daleko za nim były te czasy, kiedy nie raczył rozmawiać z Józiem; dzisiaj stanął niejako na jego poziomie, zwyciężył własne popędy, by jego rady usłuchać. Tak jak on, tak jak ogół, oddalał się od nieszczęścia.
Od tej chwili utracił część własnego szacunku; odszedł, ale uniósł w oczach postać dziewczyny. Widział ją w popielatej, wytartej sukni, obwiniętą kraciastym szalem, klęczącą nad zmarłym i całującą ze łzami jego ręce; dźwięczała mu w uszach jej skarga. Swoją drogą ludzie byli mu wstrętni i on sam był wstrętny sam sobie. Cudze nieszczęście budziło w nim wściekłość przeciw bezsilności własnej i szaloną chęć odwetu, odwetu za jakąbądź cenę.
— Nie — wołał zamknięty w swojej izdebce, przebiegając ją gorączkowym krokiem — tak dłużej być nie może!
Samobójstwo jest zaraźliwe w takich długich godzinach samotności i upadku; przychodziło mu na myśl, że jedna chwila skończyć może udręczenia i upokorzenia życia.
Są straszne godziny, w których przepełniona czara goryczy wylewa się na zewnątrz i rodzi rozpaczne postanowienia. Łamał swoję naturę od zbyt dawna, a razem z naturą, kruszyło się w nim, według wyrażenia poety, i dumne serce. Ręce opadały mu do dalszej pracy, myśl cofała się przed troską, sumienie przed drogami powodzenia. Była to jedna z tych czarnych chwil życia, w których obłęd rozpaczy pokazuje wszystko w barwach żałoby, na każdą nadzieję zarzuca mroczną zasłonę zniechęcenia. Ogarniało go uczucie samotności wielkiej, bezmiernej; ci wszyscy których kochał opuścili go nazawsze, lub też byli daleko. A przytem to, co miało mu być bodźcem i podnietą do walki, dziś, kiedy czuł się do walki niezdolny, zdwajało tylko mękę obecnej chwili. Nadzieja jego życia, tak blizka niegdyś urzeczywistnienia, teraz z każdą chwilą oddalała się bardziej i wydawała mu się jak gwiazda niedościgła, błyszcząca gdzieś na horyzoncie, podobna raczej do wspomnienia.
Miłość nawet sama była mu męką. Więc nigdy nie miał posiąść tego, co posiadał każdy, najmniej nawet obdarzony człowiek: rodziny, ogniska, cichego schronienia, gdzieby mógł spokojnie złożyć głowę skołataną, spocząć po walce dnia całego i odzyskać w zetknięciu z drugiem sercem, bijącem jednozgodnie, siłę i wiarę utraconą?
On nie potrafił zdobyć sobie nawet tyle materyalnych środków, by urzeczywistnić to skromne marzenie. Musiał pozwolić na to, by ta, której pragnął życie zasłać różami, którą winien był wieść spokojną, uśmiechniętą pośród burz i przepaści, łamała się jak on, jak on spotykała się z trudnemi koniecznościami życia i może jak on upadała pod ich ciężarem.
Tej myśli znieść nie mógł. Doszedł powoli do stopnia bólu, który przemienia się w szaleństwo. Mówił sobie, iż dla Reginy byłoby największem szczęściem, gdyby tak nikczemnie bezsilna jak on istota usunęła się z jej drogi.
Są momenta wewnętrznego rozstroju, w których drobne z pozoru okoliczności nabierają znaczenia, stają się ostatecznym powodem katastrof, będących z niemi w zupełnej dysproporcyi.
Tak działo się i z Wacławem. Nieszczęście wzbierało wkoło niego jak fale morza, unosząc go z sobą coraz dalej od realnego życia, w posępne krainy ciszy i spokoju, których nie mógł znaleźć koło siebie.
Natura jesienna wtórowała ponurym myślom jego szarą barwą chmur ciemnych, które nakształt całunu rozpościerały się na niebie, zasuwając cały horyzont tak grubą warstwą, iż żaden promień zachodu przebić jej nie zdołał.
Stanął w oknie izdebki swojej, wyniesionej ponad dachami miejskimi i spoglądał na błotną ulicę i na ołowiane niebo, a przeraźliwy wicher gwizdał przeciągle w kominach i uderzał gwałtownie w szyby, które co chwila drżały, wydając nieokreślone dźwięki. To ponure niebo, ten świat czerniejący, nad którym jęczał chłodny wicher jesienny, wszystko wkoło zdawało mu się obrazem jego doli. I on także nie widział w tej chwili żadnego promienia, coby mu przyszłość oświecił.
Ściany tego pokoju były ciasne i smutne, a jednak pochwyciło go tak wielkie znużenie, iż nie czuł już odwagi wychylić się z nich na szerszy horyzont. Dalsze zetknięcie się z ludźmi, w położeniu w jakie był wtrącony, zdawało mu się niemożebne. Dlaczegoż miał dłużej cierpieć, skoro był przekonany, że życie nic przynieść mu nie mogło, prócz cierpień i zawodów?
I powracała mu do myśli przeszłość cała. Czyż mógł kiedy przypuścić, że to szczęśliwe dzieciństwo, że ta złota młodość, pełna swobody, marzeń, szlachetnych porywów, gorących uczuć, ta młodość bez troski, doprowadzi go do takiego położenia? Czyż jego nadzieje, jego miłość, miały to być zwodne mary, których nigdy, nigdy czas nie urzeczywistni?
Lata i wspomnienia biegły, przesuwały się przed jego oczyma, a tymczasem ciemność zaległa pokój, a wśród ciszy jego słychać było tylko podmuchy wiatru, który, spotykając rozmaite przedmioty na drodze swojej, wydobywał z nich dziwne tony, tworzące jakąś piekielną orkiestrę, pełną wycia, przeciągłych jęków, zgrzytu i pisku.
Wiatr przez źle opatrzone okno i cienkie ściany dostawał się do pokoju swobodnie i napełniał go chłodem.
Zimne dreszcze przebiegały ciało Wacława. Przecież nie pomyślał o usunięciu tej przykrości. Nie przywykł posłużyć samemu sobie; nie zważał, iż drzewo było ułożone w piecu i że należało tylko podłożyć zapałkę, ażeby wesoły płomień rozświecił ten samotny pokój i zwalczył raźnym trzaskiem rozpaczliwą posępność jesiennego wieczoru.
Siedział nieporuszony. W tej chwili nic na świecie nie zdawało mu się warte wysiłku żadnego; ogarnęła go ostateczna apatya, znana dobrze tym, którzy długi czas przełamywali wolą wszystkie instynkta swoje i przebywali walki nad siły.
Jak długo tak pozostawał w cieniu i chłodzie, słuchając piekielnej harmonii wichru, nie wiedział. Zegary miejskie wydzwaniały powoli godzinę po godzinie, a on rachował je machinalnie, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia czasu, ani tych dźwięków, które uderzały o ucho jego, nie budząc myśli żadnej... kiedy nagle zastukano do drzwi.
Był to dźwięk bliższy nierównie, a co więcej, dźwięk osobiście tyczący się jego; przecież upłynęła długa chwila, zanim go zrozumiał. Drzwi nie były na klucz zamknięte; to też po daremnem pukaniu poruszono klamkę i do pokoju weszła posługująca kobieta, która zwyczajnym trybem przyszła nastawić samowar.
Przelękła się grobowej ciszy i ciemności panujących tutaj i czemprędzej przy świetle zapałki rozejrzała się wkoło.
— List do pana — wyrzekła, kładąc przed nim wielką kopertę.
Poznał pismo Reginy i skwapliwie wyciągnął rękę. Ona była dzisiaj jedyną drgającą struną w jego sercu, jedynym węzłem łączącym go z życiem. Daremnie mówił sobie, iż nic dla niej uczynić nie może, daremnie w chwili zniechęcenia uważał się za przeszkodę w jej losie: — miłość ta zrosła się z istnością jego i drgała w nim, pomimo nawet woli i wiedzy.
Uczuł to w tej chwili zwątpienia i rozpaczy, bo sam widok adresu, nakreślonego drobnem pismem, zbudził go z letargu w jakim był pogrążony i wzniecił gwałtowne pragnienie jej słów, jej myśli i tych wyrazów pełnych serdecznego uczucia, jakich mu nie szczędziła.
Czemprędzej kazał zapalić lampę i drżącą z niecierpliwości ręką rozerwał kopertę.
List był długi. Regina opisywała mu najdrobniejsze szczegóły swego życia, trudności jakie spotykała, upokorzenia których jej nie szczędzono, złą wolę, stawiającą jej umyślne przeszkody, obmowę czepiającą się jej nazwiska, jak zwykle czepia się bezbronnych, skoro życie ich wybiega poza powszednie koleje. List to był pełen tłumionego bólu, cierpień znoszonych mężnie, ale nadewszystko pełen wylania, które świadczy o zupełnem oddaniu serca.
„Piszę ci to wszystko — kończyła — bo zdaje mi się, że powinniśmy, jedno o drugiem wiedzieć wszystko, że wśród oddalenia, jedynym łącznikiem naszym jest ta myśl, iż każdy wypadek życia naszego staje się wspólnym nam obojgu, że nic między nami nie powinno być skrytego.
„Zastanawiałam się długo, czy mam ci napisać wszystko co cierpieć mi przychodzi; ale gdybym cierpienia zostawiała sobie samej, czemżeby były listy? konwencyonalną monetą, w której serce i myśl nie mogłyby brać udziału. Połączyliśmy się na złą i dobrą dolę; zanim dobra nastąpi, zła wspólną nam być musi. Dzielmy się więc chlebem boleści; jest to wszystko, czem dzisiaj dzielić się możemy. Czy będzie kiedy inaczej? Któż przyszłość odgadnie? Ja nie wiem czy dobre dni nastąpią, ale pracuję z całych sił, by je przybliżyć; ta praca starczy mi za wiarę i sama przez się jest szczęściem.“
Takie kreśliła słowa, a jednak życie jej nie było łatwiejszem od jego życia. Czuł to dobrze, mógł to wyczytać wyraźnie w wypadkach, których mu nie taiła. I widział w myśli tę pracę Syzyfa, wiecznie rozpoczynaną nanowo, tę skałę bytu, dźwiganą codnia z wysileniem olbrzymiem, która znów codnia staczała się na głowę.
Regina przecież nie upadała na duchu. Bystrzejsza, może śmielsza lub odważniejsza od niego, szybciej obrachowała położenie i umiała pogodzić się z tem, czego zmienić nie mogła i co zresztą było losem powszednim.
„A jednak — pisała dalej — kiedy zastanawiam się skąd pochodzi siła, jaką staram się przeciwstawiać wszystkim trudnościom życia, czuję że nie jest ona moją własną, czuję, że zostawiona sobie, byłabym jak liść miotany wichrem i padłabym tam, gdzieby mnie zaniósł, ażeby nie powstać więcej. Ale ja samą nie jestem i najsilniejszy wicher unieść mnie nie zdoła: miłość nasza jest mi tarczą i dźwignią. Dopóki ona trwać będzie, dopóki będę mogła odnieść się do ciebie w każdej chwili, czuję że stawię czoło przeciwnościom, bo siłą moją, odwagą, szczęściem ty jesteś.“
Regina malowała się cała w tym liście; była to zawsze tasama dziewczyna, która zapytana coby uczyniła, gdyby przyszło jej stracić ukochanego, rzekła bez wahania: „umarłabym;“ tasama, która pomimo to zdjęła z palca pierścień zaręczynowy i położyła go przed panią Julską, zraniona w najświętszych swych uczuciach; tasama wreszcie, co nie wahała się rzucić w świat, narazić na niebezpieczeństwa, tem straszniejsze, że nieznane, byle tylko nikomu niebyć ciężarem.
Długi czas Wacław czytał i odczytywał list odebrany. Lampa paliła się na stole, a kobieta posługująca daremnie zapytywała parę razy o rozkazy i wyszła z pokoju, nie doczekawszy się odpowiedzi.
W izbie panowała znowu cisza grobowa, przerywana tylko dzikimi tonami wichru. Ale teraz poświsty jego nie wydawały się Wacławowi rozpaczliwe i beznadziejne; noc jesienna nie była już obrazem jego czarnych myśli. List ten przemówił do najgłębszych uczuć i powołał je napowrót do działania.
W walce życia miał-że okazać się słabszym od niej? Rycerskie pierwiastki ozwały się znów w jego sercu. Jeśli on był dźwignią dla Reginy, czyż ona nie powinna nią być dla niego?
Miała słuszność we wszystkiem, miała słuszność, otwierając mu naoścież kartę swego życia; czuł iż powinien był tożsamo uczynić, że tym sposobem nietylko przeciwstaliby się rozdzielającej potędze czasu i przestrzeni, ale łączyli się i przychodzili w pomoc jedno drugiemu.
Z pałającem czołem wziął pióro do ręki i odpowiedział jej wiernym opisem wrażeń, jakie przechodził. Nic nie ukrył, nic nie pominął; stanął na jej wysokości, równie szczery jak ona.
Lata upłynęły od tego czasu. I był znowu wieczór jesienny, smutny i ponury jak dnia tego, gdy list Reginy i ciepło jej miłości zwalczyło pokusy śmierci i natchnęło Wacława nową siłą.
Na platformie przed dworcem kolei wiedeńskiej w Warszawie zebrała się gromadka ludzi, oczekująca nadejścia pociągu.
Było to przed samem Bożem narodzeniem; wicher siekł w oczy wilgotnym śniegiem, a światło latarni odbijało się w zmoczonym pokładzie platformy. Oczekujący chronili się jak mogli pod szczupły peron; ale gdy dano sygnały, iż pociąg się zbliża, gdy przeciągłe gwizdnięcie rozległo się w powietrzu, niecierpliwsi wysunęli się dalej.
Pomiędzy nimi odznaczała się para ludzi: mężczyzna niepierwszej młodości, o zmęczonej fizyognomii, prowadzący pod ręką małą, chudą, ruchliwą kobietę, znacznie starszą od siebie. Oboje byli cierpliwsi od innych, wyprzedzili czekających i wlepili w nadbiegający pociąg wzrok pełen niepokoju i pragnienia.
Kiedy wreszcie pociąg się zatrzymał, oni, zamiast zbliżyć się do wagonów, z którego wysiadł tłum różnobarwny, stanęli tuż przed drzwiami, pod światłem latarni, przypatrując się przybywającym.
Widocznie wśród nich szukali kogoś. Mężczyzna parę razy pochylał się naprzód, jakby dostrzegł i chciał witać, ale zawsze powstrzymywał się nagle.
Aż wreszcie oczy jego powstrzymały się na kobiecie wysmukłej, skromnie czarno ubranej, o czarnych oczach i włosach, która szła zwolna, trzymając w ręku mały podróżny worek i oglądając się wokoło, jakby i ona także szukała kogoś.
Ujrzawszy ją zdaleka, stara kobieta wysunęła rękę z pod ramienia mężczyzny i zostawiła go samego, odchodząc z tajemniczym uśmiechem zadowolenia na twarzy. On i nowoprzybyła spojrzeli na siebie i w nim i w niej zarówno była chwila niepewności i wahania się; potem dłonie ich wyciągnęły się ku sobie jednocześnie i spoiły uściskiem. Nie wypowiedzieli słowa jednego, żaden wykrzyk powitania z ich ust nie wybiegł. Przez sekundę może patrzyli wzajem na siebie oczyma, w których były pytania, podziwy i jakieś blaski nagłe szczęścia czy smutku, tryumfy czy łez tłumionych.
Ale to trwało bardzo krótko; on podał jej ramię, wsparła się na nim i oboje zniknęli wśród tłoczących się tłumów.
W milczeniu przeszli szpaler posługaczy hotelowych, zalegających przedsionek; ona miała głowę spuszczoną, jakby zasłuchana w uderzeniach własnego serca; on cisnął coraz silniej do piersi rękę spoczywającą na jego ramieniu.
Nie pytała gdzie ją prowadzi, dała mu powodować sobą. Przez chwilę musiał się zająć materyalnemi trudnościami przyjazdu; wysłał posługaczy po rzeczy, zaprowadził ją do dorożki i usiadł przy niej. Chciał coś mówić, ale przerwał mu dorożkarz pytający o adres i posługacz przynoszący rzeczy, a zresztą turkot, gwar i nawoływania głuszyły słowa.
Dorożka toczyła się po nierównym bruku Marszałkowskiej ulicy, obryzgując błotem przechodniów, zarówno jak siedzące w niej osoby.
Wysiedli wreszcie. Poprowadził ją na trzecie piętro skromnego domu na Chmielnej ulicy i chciał zadzwonić do drzwi znajdujących się w długim korytarzu na który wychodziło ich wiele. Otworzono i służąca wprowadziła ich do mieszkania, złożonego z przedpokoiku, w którym za przeforsztowaniem mieściła się kuchenka, z małego salonu i mniejszej jeszcze sypialni.
W pokoju stały owe stereotypowe meble, zapełniające zwykle umeblowane mieszkania, meble bez gustu i doboru, w których nie znać ani starannej ręki, ani nawyknień mieszkańca. Na to jednak on, ani ona nie zwrócili uwagi. Przy świetle lampy palącej się na stole spojrzeli na siebie ciekawie, uważnie, zdala od oczu ludzkich; wczytali się w zmiany i bruzdy, jakie im przyniosło życie.
Dotychczas prawie nie słyszeli głosu własnego; konieczne słowa, jakie wymawiać musieli, były jakby zduszone wzruszeniem.
Pomiędzy nimi trwało dotąd milczenie, którego lękali się przerwać, bo może nie znajdowali wyrazów stosownych, a może tłumiło je szalone serc bicie.
Aż wreszcie wybiegły im na usta imiona tak długo wymawiane tylko w samotności, tęsknocie, bez echa:
— Wacław!
— Regina!
Nie widzieli się od dnia owego w pensyonacie Teodozyi, gdy snuli razem plany przyszłości, z których każdy okazał się niemożebny. Sześć lat upłynęło od dnia owego, a przez ten czas ileż razy blizcy byli zobaczenia się, ileż razy nadzieje ich spełzły na niczem, ileż razy podmuch przeciwności wywracał budowy marzeń i musieli rozpoczynać je nanowo!
Niezawsze też serca i uczucia jednako były nastrojone; czas i przestrzeń wywierały niekiedy na nich swoje zabójcze wpływy, a wówczas powstawały burze, ścierały się sprzeczne prądy. Mieszały się nieraz pomiędzy nich złość i nieprzyjaźń ludzka. Nie mogąc zazdrościć im niczego innego, zazdroszczono jedynie bogactwa serc sierocych, tej wielkiej miłości co je łączyła, i usiłowano rozerwać je podstępem.
Były pomiędzy nimi chwile zwątpienia, ale teraz stali znowu wobec siebie, oko w oko, dłoń w dłoni, i w godzinie powitania zapomnieli o wszystkiem, co stać mogło pomiędzy nimi, a pamiętali o tem tylko, czem jedno było dla drugiego.
Lata te wypisały się wyraźnie na twarzach ich obojga. Nie była to para pięknych, szczęśliwych, rozpieszczonych dzieci, które kochały się poetycznie i pływały w niezmąconych niczem eterycznych błękitach.
— Więc widzimy się znowu — szepnęła Regina, powtarzając bezwiednie słowa Elżbiety z Szyllerowskiego Don Karlosa.
Głos jej był miękki, drgała w nim słodycz niepokonanego wzruszenia.
— Tak, widzimy się znowu — pochwycił z namiętnym odcieniem, którego snadź nie wystudziło w nim życie, a który odezwał się nagle, niby echo przeszłości dalekiej.
I znowu była cisza.
— Ty — zawołał znowu Wacław po długiej chwili — jesteś taką jak dawniej, piękną zawsze, piękniejszą może jeszcze.
Miał słuszność. Niegdyś była to dziecinna piękność wiosny, piękność puszysta, pełna dziewiczej nieświadomości, podobna do martwej gliny, z której świat-rzeźbiarz wydobył istotę ludzką, urobił rysy, wyraz, grę twarzy, spojrzenie i wypisał na nich nieubłaganym dłutem cyfrę moralną, jaką nadało jej życie. Pod jego dotknięciem pączek wiośniany stał się wspaniałym kwiatem. Wprawdzie czoło przybladło od bolesnych myśli, skronie przywiędły pod tchnieniem palących boleści i puszysta barwa pierwszej wiosny zeszła z twarzy, ale za to jak głębokiem, przenikliwem i mądrem było spojrzenie! Zdawało się ono wszystko dostrzegać, wszystko rozumieć i wszystko przebaczać. Jakiej subtelności nabrał uśmiech, jak każde, najbardziej złożone uczucie rysowało się dokładnie na tej wspaniałej twarzy! Dawna wyzywająca hardość zamieniła się w szlachetną dumę, nierozważna śmiałość w wytrwałą odwagę, upór dziecinny w niezłomną wolę, która zbrojna stawiała czoło przeciwnościom.
Usta, trochę przycięte nawyknieniem bolesnem panowania nad sobą, straciły zagięcia wyrobione ślicznymi dąsami rozpieszczonej jedynaczki, zapomniały wesołych wybuchów: zamiast gorącego szkarłatu korali, miały dzisiaj barwę róży, skorsze do smutku niż do radości, a uśmiech łączył w sobie łagodny sceptycyzm z ironią bez goryczy i zdawał się mówić o wielkich zawodach, o dojmujących bolach i cierpieniach przeniesionych bez skargi.
Zresztą na czole, w spojrzeniu i w tym boleśnym uśmiechu nawet był dziwny jakiś urok, który świadczył, że ta kobieta, słaniająca się nieraz pod wichrem burzy, nie upadła nigdy; że to jasne spojrzenie nigdy nie potrzebowało spuścić się przed cudzym wzrokiem i że jeśli czoło jej kiedykolwiek oblało się rumieńcem wstydu, rumieniec ten wywoływały czyny ludzi, a nigdy jej własne.
Stała teraz prosta, wysmukła, z drgającą wargą i wilgotnem wejrzeniem naprzeciwko człowieka, któremu pozostała wierną we wszystkich przejściach życia. Spoglądała na niego z nieopisanym wyrazem.
Świat-rzeźbiarz mniej łaskawym okazał się na niego, niż na nią. Gdy ona rozkwitła, on się zmienił; twarz jego zbiedzona, znękana, nie przypominała niczem tej wykwintnej swobody, tej wspaniałej niedbałości, będącej charakterystyczną cechą Wacława wówczas, gdy był on ulubieńcem salonów, synem jednej z najzręczniejszych kobiet i szczęśliwym narzeczonym.
Teraz przywykł on słuchać, kłaniać się, prosić, stał się nieśmiałym i oględnym; troska ciężka, ciągła nieustanna osiadła mu na twarzy i odjęła na zawsze pogodę młodemu czołu.
Pod twardą ręką nieszczęścia stracił on niejako indywidualność własną; stał się podobnym do tysiąca innych, dźwigających jarzmo ciężkie niewdzięcznej, powszedniej pracy.
Wacław nie posiadał silnego charakteru, któryby mógł zapanować nad okolicznościami; uginał się pod ich potęgą.
Wychowanie czy natura nadały mu miękkie rysy, życie więc zatarło je szorstką ręką tak bardzo, iż teraz był to człowiek znękany, w którym drgały przecież całą siłą dawne niewygasłe uczucia, gdy spoglądał na kobietę ukochaną przez lat tyle.
Czemże on był przy niej? Równowaga, niegdyś istniejąca pomiędzy nimi, była zerwana, świat wyrzeźbił ich zupełnie odmiennie.
Przecież oczy jej nie odwracały się od niego; przeciwnie, spojrzenie ich było wymowne, drgało współczuciem. Patrzyła na niego jak niegdyś, tylko z odcieniem miększym, łagodniejszym, jakby czuła, że to zbolałe serce potrzebowało delikatnego dotknięcia.
Cisza pomiędzy nimi była długa, tak długa, iż zdawało się, że oboje szukają, a nie znajdują słów własnych na oddanie sprzecznych swych uczuć.
Ona przerwała ją pierwsza.
— Nie mówisz nic do mnie, Wacławie — wyrzekła cicho.
— I cóż ci powiem? — wybuchnął znowu. — Życie okazało się dla mnie twardem...
— Czyż dla mnie było ono innem? — przerwała.
— Sześć lat upłynęło, a nie wywalczyłem sobie nic, nic nie zdobyłem... zaledwie zapracować potrafię na kawałek chleba.
— Ja mogę ci to samo powiedzieć — wyrzekła. — Złote mary, któremi łudzono mnie, pierzchły. Być może iż mam talent, ale cóż z tego, kiedy nie posiadam najważniejszego talentu, intrygi i reklamy, kiedy nie używam tych wszystkich przebiegów, któremi inni posługują się stokroć lepiej niż talentem. Ja także z trudem i walką zdobywam chleb powszedni.
— To zupełnie co innego — zawołał z goryczą. — Ty jesteś przynajmniej na drodze do sławy.
Na wargach jej zarysował się uśmiech smutku, szyderstwa i dumy.
— Och! — szepnęła — sława! Widziałam, zapomocą jakich środków ją się zdobywa. Ja o niej nie marzę; kosztuje zbyt drogo.
W oczach jej mignęła błyskawica.
— Mogę ci to samo powiedzieć — podjął znów Wacław. — Pukałem do drzwi fortuny niezmordowanie i przekonałem się, że jest to nikczemna zalotnica, że ludzie nie spotkają jej nigdy w blasku dnia, na prostej drodze, bo trzyma się zaułków i cienia.
Wyciagnęła ku niemu rękę.
— Więc stoimy na równi — wyrzekła — Szliśmy wytrwale obraną drogą.
— I przekonaliśmy się, że to daremnie.
Wlepiła w niego przenikliwe, pytające spojrzenie.
— Czy tak znajdujesz?
Był w jej głosie dźwięk serdeczny, który brzmiał dla niego echem przeszłości. Ocknął się w nim człowiek dawny, czoło zajaśniało dawną dumą, wzrok się zapalił.
Regino! — zawołał.
— Zdobyliśmy zawsze cośkolwiek, Wacławie, to, czego nie posiadaliśmy dawniej, co nam stanęło na drodze szczęścia i zmusiło do rozłączenia: byt, chociaż skromny i pracowity.
Była przejmująca słodycz w tych słowach i w spojrzeniu które im towarzyszyło.
— Regino! — powtórzył głosem, który tłumił wzruszenie. — Nie śmiałem o tem marzyć, ja, zwyciężony życiem, ja, co nic ci dać nie mogę z tego co pragnę.
Uśmiechnęła się znowu, ale tym razem uśmiech jej pozbył się zwątpienia i rozjaśnił twarz całą promieniem szczęścia.
— Och! — wyrzekła — pragnienia nasze były szalone, jak my sami, gdy szliśmy w świat każde w swoją stronę, nie mając o nim pojęcia.
— A dziś, Regino?...
— Dziś ja poprzestaję na tem, co zdobyć potrafię; to cała moja duma!
— Przecież tylu innych zdobyło więcej od nas! — zawołał z odcieniem oburzenia.
Ujęła rękę jego miękką i silną dłonią.
— Czyż tak być nie powinno? — szepnęła — Czyśmy zaprzedali się duszą i ciałem zdobyciu przyszłości? Czy było to naszem marzeniem i celem jedynym? Bądźmy sprawiedliwi, Wacławie: poświęcaliśmy czas swój i zdolności, ale nie zasady i uczucia. Niedziw więc, żeśmy osiągnęli mało. Ja zrozumiałam to oddawna i ty zrozumiałeś to także w dniu, gdyś nie chciał odstąpić narzeczonej, którą odstąpiło szczęście.
Przypominała mu ten dzień jego życia, jakby chciała podnieść go we własnych oczach i zrównoważyć szalę losu, która dziś zdawała się na jej stronę przechylać.
— Regino — pochwycił z wybuchem dawnej miłości — ty zawsze byłaś wszystkiem dla mnie!
— A ty, czyż twoje serce nie było dla mnie dźwignią, wytrwaniem, odwagą?
Oczy jej świeciły jak gwiazdy, na rzęsach drgały łzy szczęścia. I on przetwarzał się pod ich spojrzeniem; powracała mu wiara w siebie, ukojenie, zacierały się gorżkie wspomnienia. Cóż mu znaczyły skarby świata, kiedy czuł, że ona oddawała mu sprawiedliwość?
I była znowu chwila wielkiej ciszy, a wśród niej porozumiewały się dwa serca i uderzały jednozgodnie.
W tej chwili drzwi otwarły się znowu i stanęła w nich drobna postać kobieca.
— O mnie to już zapomnieliście zupełnie — zawołała, wyciągając ręce do Reginy.
— Teodozya! — krzyknęła, rzucając się jej na szyję.
— Tak, to ja — mówiła stara panna, która jedna przez ten czas nie odmieniła się wcale. — Skorzystałam ze świątecznych wakacyj i przyjechałam, żeby was zobaczyć. Ale nie chciałam przeszkadzać...
— Jesteśmy znowu razem — szepnęła Regina — jak wówczas u ciebie, gdy byłaś dla nas Opatrznością.
Stara panna wzruszyła ramionami, chciała coś odpowiedzieć, ale łzy cisnęły jej się do oczu. Próbowała je ukryć pod zwykłą szorstkością swoją.
— Opatrzność! — powtórzyła. — Co prawda, to i dzisiaj trzeba o was pamiętać, jak o dzieciach. Wacław znów nie pomyślał o herbacie, i gdyby nie ja...
Była gderliwą i praktyczną jak zawsze, i poprowadziła ich do drugiego pokoju, gdzie samowar dymił na stole. Spoglądała z cichym zachwytem na młodą kobietę, a im więcej była wzruszoną, tem żywiej krzątała się koło stołu, starając się pokryć głębsze uczucia ruchliwością swoją.
Regina spoglądała na nią przez chwilę.
— Dozwól — wyrzekła, biorąc jej obie ręce i prowadząc ją na miejsce obok Wacława. — Tyle razy krzątałaś się niegdyś około mnie, że godzi się, bym ja dzisiaj gospodarowała za ciebie.
Rzeczywiście czyniła to z wdziękiem i wprawą, zajmując odrazu w małem gospodarstwie stanowisko pani domu.
Teodozya zachwycała się głośno; Wacław patrzył na nią uśmiechnięty, przetworzony. I pomiędzy nimi zasiadł pospołu gość najrzadszy na świecie — szczęście i opromieniał skromne mieszkanie blaskami swemi.
Zapewne oblicze jego nie w każdej chwili przyświecać im miało; leżaly przed nimi, zarówno jak w przeszłości, dnie troski, smutku i zawodów, ale odtąd przynajmniej mieli znosić je wspólnie, mieli czerpać jedno w drugiem osłodę. Łączyli się nie na dolę rozkoszy, ale na ciężkie życie pracy, lecz wiedzieli oboje co ich czeka i nie cofnęli przed niczem.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.