Dzieła Williama Shakspeare/Tom pierwszy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła Williama Shakspeare
Tom pierwszy
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1839
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Ignacy Hołowiński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe wydanie
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA
WILLIAMA
SHAKSPEARE.
PRZEKŁADAŁ
IGNACY KEFALIŃSKI.
TOM PIERWSZY

WILNO
NAKŁAD I DRUK T. GLÜCKSBERGA
KSIĘGARZA I TYPOGRAFA CESARSKIEJ AKADEMII MED. CHIRURG.
I SZKÓŁ BIAŁORUSKIEGO NAUKOWEGO WYDZIAŁU.

1839.

ПЕЧАТАТЬ ПОЗВОЛЯЕТСЯ

Съ тѣмъ, чтобы по отпечатаніи представлено были въ Ценсурный Комитеть три экземпляра. Кіевъ, Марта 4-го 1839 года.

Ценсоръ О. Новицкій.



C. F. Irminger sculp

ШЕКСПИРЪ.
Szekspir.

Chęć przysłużenia się ojczystéj literaturze i wysokie uwielbienie ku temu poecie były dla mnie silną pobudką, żem się ośmielił na tę wielką pracę. Miałem na celu, aby w prawdziwéj postaci przedstawić tego największego drammatyka. Wiersze jego wierszem miarowym, często rymowanym, a prozę prozą jak najwierniéj starałem się oddać. Czylim się choć trochę przybliżył do celu, oddaję pod sąd światłych czytelników. W ogóle mówiąc o tłumaczeniu dzieł poetycznych pamiętne są słowa Augusta Wilhelma Szlegla: „Po wielu trudach nabyłem tego przekonania, że tłumaczenie jest wprawdzie dobrowolna, ale niemniéj ciężka niewola, w krwawym pocie nędzny kawałek chleba, niewdzięczne rzemiosło, niewdzięczne nie tylko dla tego, ze i najlepszy przekład nie może się za równo cenić z oryginałem, ale ze sam tłumacz im więcéj zwraca baczenia, tym więcéj musi uczuć nieuchronne swoje niedostatki. Lepiéj więc zwrócić w inną stronę uwagę. Prawy tłumacz, który nie tylko myśli oryginału przeniósł, ale formę i właściwe jego piętno umiał zachować, może się pochlubić, że jest Jeniusza zwiastunem, co po za ścisłemi szrankami jakiéj jednéj mowy ogłasza sławę i głębokie pomysły wielkiego człowieka. Jest-to poseł od narodu do narodu, pośrednik wzajemnego się poważania i podziwiania, boby inaczéj obojętność i niewiadomość obcych płodów nastąpiła“[1]. Indische Bibliothek B. II.



JAŚNIE WIELMOŻNEMU
FRANCISZKOWI
LEŃKIEWICZOWI
W DOWÓD NAJCZULSZÉJ PRZYJAŹNI
I NAJGŁĘBSZEGO POWAŻANIA TĘ SZTUKĘ
POŚWIĘCAM.

HAMLET
XIĄŻE DUŃSKI.

OSOBY.

KLAUDIUSZ, król Danii.
HAMLET, syn poprzedniego króla, a panującego synowiec.
POLONIUSZ, wielki szambelan króla.
HORACIO, przyjaciel Hamleta.
LAERTES, syn Poloniusza.

WOLTIMAND,   Panowie przy dworze królewskim.
KORNELIUSZ,
ROZENKRANC,
GUILDENSTERN,

OSRIK, dworzanin.
Drugi dworzanin.
XIĄDZ.

MARCELLUS,   Oficerowie.
BERNARDO,

FRANCISKO, żołnierz.
REJNALDO, sługa Poloniusza.
KAPITAN. — POSEŁ.
DUCH Hamleta ojca.
FORTINBRAS, xiąże Norwegski.
GERTRUDA, królowa Duńska, matka Hamleta.
OFELIA, córka Poloniusza.

Panowie, Panie, oficerowie, żołnierze, aktorowie, grabarze, majtkowie, posłańcy i inni usługujący.
(Scena w Elsinore).

AKT I.

SCENA PIERWSZA.
(Elsinore. — Krużganek pałacu).
FRANCISKO na warcie. Wchodzi BERNARDO.
BERNARDO.

Kto tam?

FRANCISKO.

Raczéj sam to powiedz: stój, daj się poznać.

BERNARDO.

Niech żyje król!

FRANCISKO.

Bernardo?

BERNARDO.

Tak.

FRANCISKO.

Pilnie przyszedłeś na swą godzinę.

BERNARDO.

Biła dwunasta: idź spać Francisko.

FRANCISKO.

Dzięki za zmianę: chłód przenikliwy:
Smutno mi bardzo.

BERNARDO.

Miałżeś spokojną wartę?

FRANCISKO.

Nawet się mysz nie ruszyła.

BERNARDO.

Dobrze, dobranoc.
Jeśli Horacia spotkasz z Marcellem,
Straży wspólników, mów niech się spieszą.

(Wchodzi HORACIO i MARCELLUS).
FRANCISKO.

Zdaje się idą. — Stój, co za jedni?

HORACIO.

Kraju przyjaciel.

MARCELLUS.

Danii lennik.

FRANCISKO.

Dobranoc.

MARCELLUS.

Żegnaj, mężny żołnierzu!
Kto zmienił ciebie?

FRANCISKO.

Zmienił Bernardo.
Jeszcze dobranoc.(wychodzi).

MARCELLUS.

Hola! Bernardo!

BERNARDO.

Mów, czy Horacio?

HORACIO.

Zgadłeś prawdziwie.

BERNARDO.

Witaj Horacio; witaj Marcellu.

HORACIO.

Czy to widziałeś znowu téj nocy?

BERNARDO.

Nic nie widziałem.

MARCELLUS.

Mówi Horacio, ze przywidzenie:
W straszne nie wierzy nasze widzenie,
Któreśmy dwakroć w nocy widzieli:
Przetom namówił, aby na straży
Z nami pozostał w strasznéj północy,
Wtedy, jak przyjdzie znowu widziadło,
Uzna niemylność wzroku naszego
I z tém widziadłem zechce pomówić.

HORACIO.

Pewno nie przyjdzie.

BERNARDO.

Siądźmy na chwilę;
Jeszcze do jego uszu szturmujmy,
Które nie wierzą w straszne widzenie,
Co przez dwie noce mieliśmy.

HORACIO.

Siądźmy.
Mówże, Bernardo.

BERNARDO.

Nocy ostatniéj,
Gdy na zachodzie gwiazda ta sama,
Po swym obiegu, w nieba téj stronie
Błyszczała, kędy i teraz płonie,
Ja i Marcellus, pierwsza jak biła, —

MARCELLUS.

Cicho, poprzestań; patrzcie, nadchodzi!

(wchodzi Duch).
BERNARDO.

Całkiem w postaci króla zmarłego.

MARCELLUS.

Przemów, Horacio, wszakeś uczony.

BERNARDO.

Patrzaj, do króla czy niepodobny?

HORACIO.

Bardzo podobny; — cały truchleję
Z trwogi okropnéj i podziwienia.

BERNARDO.

Może chce mówić.

MARCELLUS.

Mówże, Horacio.

HORACIO.

Któżeś, co w późnéj porze téj nocy
Postać przybierasz piękną i mężną,
W któréj umarły duński monarcha
Zwykł się przechadzać? O, na niebiosa
Ciebie zaklinam, byś odpowiadał.

MARCELLUS.

Tém obrażony.

BERNARDO.

Patrzaj, uchodzi.

HORACIO.

Czekajże; przemów; przemów, zaklinam.

(Duch wychodzi).
MARCELLUS.

Poszedł i nie chce dać odpowiedzi.

BERNARDO.

Jakto, Horacio? drżysz i pobladłeś:
Czyż to nie więcej jak przywidzenie?
Cóź ci się zdaje?

HORACIO.

Nigdy, na Boga! nie dałbym wiary,
Gdyby prawdziwie nie przekonały
Własne mię oczy.

MARCELLUS.

Czyliż do króla
Nie jest podobny?

HORACIO.

Jak ty do siebie:
Zbroją takową był przyodziany,
Kiedy dumnego zwalczył Norwega;
Tak w boju gniewny marszczył się niegdyś,
Kiedy Polaka ścigał na lodzie.
Rzecz nadzwyczajna!

MARCELLUS.

Już to podwakroć,
Właśnie w tej samej martwych godzinie,
Krokiem marsowym straże przechodził.

HORACIO.

Nie wiem jak o tem sądzie wypada,
Ale mém zdaniem to zapowiada
Jakiś niezwykły wybuch w tym kraju.

MARCELLUS.

Dobrze, usiądźmy, kto wie, niech powie
Czemu tak pilne i ścisłe straże
Męczą co nocy kraju poddanych?
I leją co dnia działa spiżowe,
I za granicą bronie kupują,

I budowniczych okrętu ciągną
Gwałtem do pracy, których robota
Nie zna w tygodniu nawet niedzieli?
Cóż to zagraża, że pospiech znojny
Czyni noc dniowi współpracownicą?
Któż mię nauczyc zdoła?

HORACIO.

Ja zdołam:
Chodzą tak słuchy. Król nasz ostatni,
Obraz którego nam się pokazał,
Został, jak wiecie, przez Fortinbrasa
Wielką tkniętego sławy zawiścią
Wyzwan do boju. Hamlet waleczny,
Bo go tak zwała nasza część świata,
Zabił w potyczce téj Fortinbrasa.
Który umową zbrojną w pieczęcie,
Prawem stwierdzoną i zwyczajami,
Z życiem swém stawił wszystkie te kraje,
Jakie posiadał, swemu zwyciężcy:
Równie stosowną kraju dzielnicę
Król nasz zakładał, któraby przeszła
Już na dziedziczny dział Fortinbrasa,
Gdyby zwyciężył; jako tą samą
Zgodą i treścią rzeczy zawartéj
Hamlet zagarnął jego dzielnicę.
Teraz, mój panie, młody Fortinbras,
Ognia dzikiego pełny, gorący,
Na pograniczu Norwegskiem zbiéra
I tu i owdzie śmiałą hołotę.
Tylko za jadło wszystkich prowadzi
Na przedsięwzięcie śmiałe, a które,
(Jako wiadomo państwu naszemu),

Jest by odebrać ręką przemocy,
Głosem przymusu kraj pomieniony,
Przez jego ojca śmierć utracony;
Rzeczy takowe sądzę pobudką
Do przygotowań naszych największą,
Źródłem straż naszych i pierwszą głową
Nadzwyczajnego tego pospiechu,
Jak i rozruchu w kraju calutkim.

BERNARDO.

Zdaje się ze to, nie co innego.
Dobrze to zgodne z męża postacią,
Co się po straży przechadza zbrojny,
Do nieboszczyka króla podobny,
Który był i jest przyczyną wojny.

HORACIO.

Proch to, co miesza duszy zrzenice
Gdy najświetniejsze wieńce Rzym zbierał
Przed Juliusza nieco upadkiem,
Zmarli rzucili grobu ciemnice,
I przebiegali w swoim całunie
Z jękiem i krzykiem Rzymu ulice.
............
Komet ognista na niebie kosa
Trwożyła, krwawa padała rosa,
Słońce się ćmiło; gwiazda wilgotna,
Co morze od jéj zawisło rządu,
Gasła w zaćmieniu, jakby w dzień sądu.
Równie zwiastuny strasznych wypadków, —
Jakby poprzednie gońce niedoli,
Lub wstęp do przyszłej wróżby złowieszczéj, —

Niebo i ziemia razem objawia
Na strefie naszej naszym rodakom. —

(wraca Duch).

Cicho; patrzajcie! wchodzi nanowo!
Zastąpię, choćbym zginął. — Stój, maro!
Gdyś obdarzona głosem lub mową,
Przemówże do mnie:
Gdy co dobrego zrobić potrzeba,
Co ci da ulgę, mnie łaskę nieba,
Przemówże do mnie:
Lub kraju klęskę gdy możesz wiedzieć,
Którą wprzód znając można uprzedzić,
O, mów!
Albo ze zdzierstwa zebrane krocie
Gdy zakopałeś w ziemi żywocie,
I przy tym skarbie, jak chodzą słuchy,
Wy się snujecie po śmierci duchy,

(kur pieje)

Mów: — czekaj, powiedz. — Trzymaj Marcellu.

MARCELLUS.

Mamże uderzyć moim oszczepem?

HORACIO.

Bij, jak nie stanie.

BERNARDO.

Tu!

HORACIO.

Tu!

MARCELLUS.

Już poszedł!
Widmo królewskie gwałtu pozorem
Od nas doznało tylko obrazy;

Bo jak powietrze niczem nieranne,
Nasze wyśmiało daremne razy.

BERNARDO.

Miało przemówić, ale kur zapiał.

HORACIO.

Wtedy zadrżało, jak winowajca
Na wyzyw sądu przerażający.
Kur, jak słyszałem, trąba ta ranku,
Swojém krzyczącém gardłem i głośnem
Budzi dnia bóstwo; na takie hasło,
W morzu, czy ogniu, w ziemi, powietrzu
Duchy krążące i obłąkane,
Spieszą w siedziby, mowy takowéj
Prawdę obecny stwierdza wypadek.

MARCELLUS.

Zniknął pobladły na śpiew koguta.
Mówią że kiedy pora nadejdzie,
Jak urodzenie Zbawcy się święci,
Ptak ten jutrzenny całą noc pieje,
Wtedy, jak mówią, anielskie nocy:
Duchy nie śmieją chodzie; planety,
Widmy, upiory nie mają mocy,
Błoga do tyła pora i święta.

HORACIO.

Tak ja słyszałem i w części wierzę.
Patrzcie poranek w płaszczu purpury
Idzie po rosie ze wschodniéj góry;
Wartę opuśćmy; moje mniemanie
Wnet zawiadomić o tem Hamleta,
Cośmy widzieli; bo na me zdrowie,
Niemy Duch dla nas, jem u odpowie;

Zgoda-li odkryć jemu zdarzenie,
Jak obowiązek każe i miłość?

MARCELLUS.

Zróbmy to, proszę; wiem gdzie najlepiej
W ranku dzisiejszym możem go znaleść.

(wychodzą).


SCENA DRUGA.
(Sala tronowa w zaniku królewskim).
Wchodzą: KRÓL, KRÓLOWA, HAMLET, POLONIUSZ, LAERTES, WOLTIMAND, KORNELIUSZ, PANOWIE i ŚWITA.
KRÓL.

Choć śmierć Hamleta drogiego brata
Świeżéj pamięci; chociaż ta strata
Każe nam serca w żalu pogrążyć:
Chociaż powinno całe królestwo
Czoło nasępić boleści chmurą;
Jednak tak rozum walczył z naturą,
Że w téj roztropnej po nim żałobie
Nie przestajemy myśléć o sobie.
Stąd siostrę dawniéj, dzisiaj królowę,
Kraju mężnego prawą dziedziczkę,
Jakby powiedzieć, w smutnej radości, —
Z jedném w łzach okiem, z drugiém wesołem,
Z mirtem w pogrzebie, z jękiem przy szlubie,
Boleść i roskosz na równej szali
Ważąc, — za żonę sobie pojąłem:
Myśmy najmędrszéj nie tamowali
Waszéj porady, która swobodna
Była w tej sprawie: — Wszystkim dziękuję.

Teraz, jak wiecie, młody Fortinbras, —
Mając w niewielkiej wartość mą cenie,
Myśląc, ze śmiercią brata drogiego
W kraju tym nieład i rozdwojenie, —
Wsparty marzeniem swojej wyższości,
Trapie poselstwem nas nie przestaje,
Chcąc, aby jemu powrócić kraje,
Które od jego ojca najprawniéj
Brat nasz pozyskał. Tak o nim tyle.
Co do nas, w tego zebrania chwilę
Dzieło jest takie: myśmy pisali
Do sąsiedniego króla Norwegów,
Co Fortinbrasa młodego wujem, —
Który się bawiąc łóżkiem i stary
Ledwo synowca słyszał zamiary, —
Aby go w dalszych wstrzymał zapędach,
Bo się uzbraja, zbiera żołnierzy
Z jego poddanych. — Stąd was wyprawiam,
Korneliuszu i Woltimandzie,
Panu Norwegów nieść pozdrowienie;
Ani wam daję moc do działania
Z królem w czém inném, tylko w tém dziele
Żegnam was, niechaj pilność okaże
Waszę gorliwość ku obowiązkom.

KORNELIUSZ i WOLTIMAND.

W tém i we wszystkiém będziem gorliwi.

KRÓL

My nie wątpimy; jedźcie szczęśliwi.

(wychodzą Woltimand i Korneliusz).

Teraz Laertes cóż ma nowego?
Prośbęś namienił; cóż Laertesie?
Mądrze do króla mówiąc, nie możesz

Mówić napróżno: jakież zadanie,
Cobym na prośbę twoję nie zdziałał?
Sercu nie tyle potrzebna głowa,
Ustom nie tyle ręka narzędziem,
Jak dla duńskiego tronu twój ojciec.
Mów Laertesie.

LAERTES.

Królu potężny,
Chcę pozwolenia wrócić do Franków;
Skądem najchętniéj w Danią przybył
Przy koronacyi wierność okazać;
To wypełniwszy, teraz wyznaję,
Ze za francuzką tęsknąc krainą,
O pozwolenie ważę się prosić.

KRÓL.

Ojciec pozwala? Poloniuszu?

POLONIUSZ.

Gwałtem, mój królu, wziął pozwolenie,
Przykrząc się prośbą; i naostatek
Jegom chęć stwierdził zgody pieczęcią:
Proszę więc jem u dac pozwolenie.

KRÓL.

Wybierz na odjazd czas, Laertesie;
Władasz swym czasem, rządź jak zapragniesz. —
Teraz, Hamlecie, krewny i synu, —

HAMLET, na stronie.

Więcéj niż krewny, a mniéj od syna.

KRÓL.

Czemu u ciebie chmury zawisły?

HAMLET.

Owszem, mój Panie, nadtom na skwarze.

KRÓLOWA.

Rzuć barwę nocy, dobry Hamlecie,
Pokaz królowi przyjazne lica.
Oczami, które żal na dół gniecie,
Zawsze nie szukaj w prochu rodzica:
Wiesz, to powszechna jest ostateczność,
Umrze, kto żyje tylko na świecie,
Po téj naturze idąc na wieczność.

HAMLET.

Tak to powszechna, Pani.

KRÓLOWA.

Dla czegoż
Tobie szczególnem jednak się zdaje?

HAMLET.

Zdaje się? Pani! nie, to istotnie;
Zdaje się, nie znam tego wyrazu,
Nie barwa płaszcza czarna, ponura,
Ani żałoby zwyczajne stroje,
Ni dech przerwany, lub westchnień chmura
Ani zrzenicy obfite zdroje,
Ni twarz z największym żalu wyrazem,
Ni smutku kształty, mody, pozory,
Wszystko to razem zostać nie może
Czucia mojego wiernym obrazem.
Prawda to wszystko może się zdaje,
Sprawy te często człowiek udaje;
Lecz to co w sercu mojem się mieści,
Wszelkie się zdaje przejdzie niezmiernie;
Tamte zaś tylko mojéj boleści
Marne przybory, żałobne czernie.

KRÓL.

Pięknie, Hamlecie, i przyzwoicie,
Byś ojcu smętną powinność płacił.
Lecz wiesz twój ojciec ojca utracił;
Ten znowu swego; zostało dziecie
Obowiązane w synowskiéj cnocie
Czas jakiś oddać łzom i tęsknocie;
Ale się smucić ciągle z tej klęski
Upor bezbożny, smutek niemęzki:
Znak to niezgiętéj woli niebiosom,
Serca słabego, myśli burzliwéj,
Nader błahego rzeczy pojęcia.
Czemuż świadomy, że tak być musi,
Że to powszednie, jak rzeczy inne
W życiu codzienném najpospolitsze,
Czemuż w szemrzącéj uporczywości
Brać to do serca? Grzéch przeciw niebu,
Przeciw zmarłemu, przeciw naturze,
A niedorzeczność przeciw rozumu,
Który o śmierci ojców nam ciągle
Mówi i który woła ustawnie
Przy pierwszym trupie do ostatniego,
Że tak być musi. Porzuć o ziemię
Tej niepotrzebnéj żałości brzemie;
Miej mię za ojca: przed całym światem
Ciebie ogłaszam tronu dziedzicem;
Ani cię kocham mniejszą miłością
Jakbym był twoim czułym rodzicem. —
Wrócić dla nauk do Wittembergu,
Jak chcesz, przeciwne naszym żądaniom:
Proszę cię zostań w naszéj krainie

Wzrok nasz pocieszać i uweselać,
Pierwszy tu xiąże, krewny i synu.

KRÓLOWA.

Niechaj twa matka darmo nie błaga,
Niejedź Hamlecie do Wittembergu.

HAMLET.

Spełnię we wszystkiém wolę twą, Pani.

KRÓL.

Dobrze, odpowiedź piękna, szlachetna;
Równy mnie jesteś w kraju. Chodź Pani,
Ta dobrowolna zgoda Hamleta
Rodzi w mém sercu uśmiech wesela.
Każde na zgodę wesołe zdrowie[2],
Które monarcha dzisiaj wypije,
Huczne obłokom działo opowie;
Króla wiwaty niebo odbije
Przez powtarzanie gromu ziemskiego.
Chodźmy.

(Król, Królowa, Panowie, Świta, Poloniusz, Laertes wychodzą).
HAMLET.

Bodaj to trwałe, trwałe zbyt ciało,
Jak lód rozstało, w rosę stopniało!
Lub samobójstwa bodaj Przedwieczny
Ludziom nie bronił! — Boże mój, Boże!
Jak mi się zdaje nieużyteczny,
Płaski, zwietrzały, nudny i brzydki
Świat ten i jego wszelkie użytki!
Fe, fe! to ogród niewypielony,

Buja w nasienie; chwasty i ziele
Wszystko tu głuszą. Przyszłoż do tego!
W parę miesięcy! — Nie, nie tak wiele:
Król tak przezacny! z nim ten zrównany
Będzie jak Satyr przy Apollinie:
W matce był mojéj tak zakochany,
Że nie dopuszczał wiatrowi nieba
Ostrym podmuchem zwiedzać jéj lice.
Niebo i ziemia! mniez pomnieć trzeba?
Tak go kochała, zdało się miłość
U niéj domowém pożyciem wzrasta:
Jednak za miesiąc. — Myśl tę oddalę: —
Słabości! imię twoje niewiasta! —
Miesiąc malutki; jeszcze trzewików
Nie zdarła, w których, jakby Niobe
We łzach calutka, szła kolo trumny
Biednego ojca; dziś ta, ta sama, —
Nieba! zwierz niemy i nierozumny
Dłużej się smuci, — wyszła za stryja,
Za brata ojca, który tak ojcu,
Jak ja podobny Herkulesowi:
W miesiąc po śmierci; jeszcze nie znikły
Łez przeniewierczych ślady widoczne
Z oczu nabrzmiałych, poczerwieniałych,
Szlub już zawarła: — Pospiech zbrodniczy,
Tak w kazirodne kwapić się łoże!
Złe to, na dobre wyjść to nie może:
Pękaj mi serce; milczéc potrzeba!

(Wchodzą: HORACIO, BERNARDO i MARCELLUS).
HORACIO.

Witaj nam, Xiąze!

HAMLET.

Rad cię oglądam:
Horacio, — albom siebie zapomniał.

HORACIO.

Tak jest, najniższy zawsze twój sługa.

HAMLET.

Dobry przyjaciel; imię takowe
Zawsze dawajmy sobie nawzajem.
Czegoś, Horacio, tu z Wittembergu? —
Marcellus?

MARCELLUS.

Xiąże, —

HAMLET.

Rad was oglądam; O, dobry wieczór. —
Lecz co przygnało was z Wittembergu?

HORACIO.

Chęć próżnowania, xiąże dostojny.

HAMLET.

Wrogombym waszym bronił tak wyrzec;
Uchu mojemu gwałtu, nie róbcie,
Biorąc za świadka takich doniesień
Własne zeznanie: wiem my nie fryce,
Cóź w Elsinorze macie za dzieło?

HORACIO.

Panie na pogrzeb króla przybyłem.

HAMLET.

Proszę cię nie szydź ze mnie, współuczniu;
Sądzę na mojéj matki wesele.

HORACIO.

Prawda, bo prędko zbyt nastąpiło.

HAMLET.

To z oszczędności tylko, Horacio!

Aby ze stypy potraw półmiski
Mogły na zimno bye na wesele.
Wolałbym wroga w niebie oglądać,
Jak ten oglądać dzień, Horacio! —
Ojciec mój, — zda się, ojca oglądam.

HORACIO.

Kędy?

HAMLET.

W zrzenicy mego umysłu.

HORACIO.

Raz go widziałem, krój był dostojny.

HAMLET.

Mąż to, co wszystkiem był do wszystkiego.
Jemu równego nigdy nie ujrzę.

HORACIO.

Zda się, żem widział przeszłéj go nocy.

HAMLET.

Widział! Kogo?

HORACIO.

Króla, mój Xiąże, ojca pańskiego.

HAMLET.

Jakże to króla, ojca mojego!

HORACIO.

Twe podziwienie miarkuj na chwilę
Uchem uważném; aż nie opowiem,
Wsparty świadectwem owych dwóch panów,
Podziwowiska.

HAMLET.

Mówże, na Boga!

HORACIO.

Razem dwie nocy dwaj ci panowie,
Marcel i Bernard, stojąc na straży

W zmarłych godzinie, w saméj północy
Dziw ten widzieli. Postać, jak króla,
W zbroi zupełnie od stóp do głowy,
Zjawia się nagle, krok uroczysty
Stawia koło nich zwolna, poważnie:
Przeszła po trzykroć przed ich oczyma,
Co osłupiałe były ze strachu,
Ledwie na długość włóczni zdaleka;
Kiedy ci z trwogi zlodowacieli
Stali jak niemi, nic mu nie rzekłszy,
Straszny wypadek mnie powiedzieli}
Noc trzecią z nimi stałem na straży:
Kędy, jak rzekli, w porze téj saméj,
W téjże postaci i słowo w słowo
Wchodzi zjawisko: znam twego ojcal
Ręce te nie tak sobie podobne.

HAMLET.

Kędy to było?

MARCELLUS.

Koło pałacu, kędy są warty.

HAMLET.

Z nimże mówiłeś?

HORACIO.

Chociaż mówiłem
Nie odpowiadał: raz, jak się zdaje,
Głowę swą podniósł i poruszenie
Takie uczynił, jakby chciał mówić:
Ale w tym czasie ranny kur zapiał;
Na to śpiewanie odszedł w pospiechu,
Znikłszy nam z oczu.

HAMLET.

To nadzwyczajnie!

HORACIO.

Ale prawdziwie, jak to, że żyję;
Myśmy sądzili za obowiązek
Donieść to Xięciu.

HAMLET.

Tak jest istotnie, lecz mię to miesza.
Macież téj nocy wartę?

WSZYSCY.

Tak, Panie.

HAMLET.

W zbroi, mówicie?

WSZYSCY.

W zbroi, mój Xiąże.

HAMLET.

Z góry do dołu?

WSZYSCY.

Od stóp do głowy.

HAMLET.

Więc nie widziałeś jego oblicza.

HORACIO.

Owszem, misiurkę miał podniesioną.

HAMLET.

Był nachmurzony?

HORACIO.

Twarz więcéj smutna
Jak zagniewana.

HAMLET.

Blady? czerwony?

HORACIO.

Blady niezmiernie.

HAMLET.

Patrzyłże na was?

HORACIO.

Pilnie nadzwyczaj.

HAMLET.

Chciałbym być wtedy.

HORACIO.

Truchlałbyś, Panie.

HAMLET.

Bardzo być może,
Bardzo bycć może: długoż zostawał?

HORACIO.

Jako z pospiechem umiarkowanym
Sto można zliczyć.

MARCELLUS i BERNARDO.

Dłużéj, o dłużéj.

HORACIO.

Ale nie wtedy kiedym go widział,

HAMLET.

Miałże-li brodę siwą? czy nie tak?

HORACIO.

Tak, jak za życia jego widziałem,
Czarno srebrzysta.

HAMLET.

Będę na straży;
Może téj nocy przyjdzie.

HORACIO.

Uręczam.

HAMLET.

Gdy mego ojca postać oblekło,
Mówić z niém będę, choćby się piekło

Rozwarło, każąc wstrzymać me kroki.
Tając dotychczas takie widoki,
Chciejcie i nadal chować milczenie;
Jakie téj nocy będzie zdarzenie,
Myśli oddajcie nie językowi;
Miłość odpłacę. Bywajcie zdrowi:
Między dwunastą a jedynastą
Do was pospieszę.

WSZYSCY.

Słudzy najniżsi.

HAMLET.

Tak mię kochajcie jak ja was: żegnam.

(wychodzą Horacio, Marcellas, Bernardo).

Duch mego ojca we zbroi cały!
Wszystko niedobrze; podłéj kabały
Mam podejrzenie: oby noc była!
Dotąd spokojnie siedź moja duszo!
Czyny haniebne wyjść na wierzch muszą,
Choćby je ziemia cała przykryła.

(wychodzi).


SCENA TRZECIA.
(Pokój w domu Poloniusza).
Wchodzi LAERTES i OFELIA.
LAERTES.

Już na okręcie rzeczy me; żegnam:
Siostro, z pomyślnym wiatrem jak nawa
Będzie odchodzić, pory nic zaśpij
Donieść o sobie.

OFELIA.

Wątpisz-li o tem?

LAERTES.

Miéj Hamletowej miłości fraszkę
Tylko za modę, za krwi igraszkę;
Lub za fiolek wiosny młodości,
Wczesny, nietrwały, słodki, niewieczny;
Nic więcéj.

OFELIA.

Jak to?

LAERTES.

Wierz mi nic więcéj.
Rosną nie tylko nerwy i ciało,
Ale ze wzrostem tego kościoła
Rośnie wewnętrznie dusza z myślami.
Może cię kocha dziś jak anioła,
Hańba i zdrada może nie plami
Jego cnotliwych uczuć i chęci:
Lecz drżyj, stan jego mając w pamięci:
Woli on własnéj wcale nie panem,
Lecz urodzenia swego poddanym:
Wybrać dla siebie, jak my, nie może,
Kiedy na jego leży wyborze
Kraju naszego całość i zdrowie;
Stąd jego wybór głosem i zgodą
Pierwéj zatwierdzić muszą członkowie
Ciała, którego głową zostaje:
Więc, że cię kocha, jeśli ci powie,
Mądrość twa każe wierzyć mu tyle,
Ile to w jego osobnéj sile
Słowa dotrzymać; czyli co jedno,

Trzeba posiadać Danii zgodę.
Zważ jaką zadasz sławie twéj szkodę,
Gdy ucho skłonisz niedoświadczone
Na te piosenki jego pieszczone;
Lub serce stracisz; albo otworzysz
Drogie skarbnice twojéj czystości
Jego gwałtownéj natarczywości.
Drżyj, Ofelio! drzyj, siostro droga!
Miéj się w odwodzie twojej czułości,
Nie idź na żądzy groty i wojnę,
Najostrożniejsze dziéwczę dość hojne,
Gdy xiężycowi wdzięki odkryje:
Potwarz i cnotę grotem przeszyje;
Często rak niszczy dzieci wiosnowe,
Pierwéj nim pączek ich się rozwije;
W świeżéj i rannéj rosie młodości
Straszne najwięcéj tchnienia morowe.
Strzeż się: najlepiéj zbawi cię trwoga;
Walczyć z młodością samą potrzeba,
Choćby innego nie było wroga.

OFELIA.

Nauczającéj dobréj twéj mowie
Straż dam nad sercem: ale, mój bracie,
Nie czyń jak czynią źli pasterzowie,
Innym wskazują wązką z cierniami
Ścieszkę do nieba; tymczasem sami,
Jak niedbający nic rozpustnicy,
Idą po słodkich rozkosz ulicy,
Która usłana tylko różami,
Drwiąc z własnéj rady.

LAERTES.

Nie bój się, jestem
Zdala od tego; — Lecz ojciec idzie.

(wchodzi Poloniusz)

Błogosławieństwo podwójne sprawia
Łaskę podwójną; zręczność się zjawia
Żegnać powtórnie.

POLONIUSZ.

Jeszcześ tu, synu? Spiesz się, czas nagli;
Daléj ku brzegu, daléj ku nawie;
Wiatr już się pieści w objęciu żagli,
Ciebie czekają: znów błogosławię;

(kładnie ręce na głowę, Laertesa)

Kilka tych przestróg wyryj w pamięci:
Myśli nie zwierzaj wnet językowi,
Myśl płochą nie puść ku uczynkowi.
Bądź towarzyskim, nie poufałym.
Maszli przyjaciół i doświadczonych,
Przykuj do duszy stali ogniwem;
Lecz nie plam dłoni uściskiem braci
Nowo-wylęgłych i nieporosłych.
Strzeż się od zwady, ale w potrzebie
Z wrogiem tak postąp, by się bał ciebie.
Słuchaj każdego, lecz mów nie wiele:
Swoje miéj zdanie przyjmując rady.
Strój się jak możność, lecz nie dziwacznie;
Ubiór bogaty, lecz bez przesady.
Często o ludziach sądzą z pozoru;
W ziemi francuzkiéj znaczni, bogaci
Zbyt wyszukani względem ubioru.
Nie rób sam długu, drugim nie dawaj,
Datek i przyjaźń często się traci;

Dług zaciągając zgubisz oszczędność,
Lecz nadewszystko, — bądź z sobą szczery;
A następuje, jak dzień po nocy
Że z drugim musisz być bez przechéry. —
Żegnam; niech moje błogosławieństwo
Spełnić te rady doda ci mocy.

LAERTES.

Żegnam cię, ojcze, jak najserdeczniéj!

POLONIUSZ.

Wzywa cię pora; słudzy czekają.

LAERTES.

Żegnam, Ofelio; pomnij com mówił.

OFELIA.

W mojéj pamięci dobrze to zamknę,
I klucz od tego tobie powierzę.

LAERTES.

Żegnam.(wychodzi Laertes).

POLONIUSZ.

Co, Ofelio, tobie powiedział?

OFELIA.

Rzecz się tyczącą xięeia Hamleta.

POLONIUSZ.

Mądrze, rozumnie:
Często on teraz, jak mi mówiono,
Z tobą sam na sam przepędzał chwile;
Ty go przyjmujesz chętnie i mile:
Jeśli to prawda, jak mi mówiono
I ostrzegano, muszę powiedziéć,
Że się tak dobrze nic znasz na sobie
Jak trzeba córce méj i twéj sławie:
Co między wami? powiedz mi prawdę.

OFELIA.

Czynił mi teraz wiele oświadczeń
Swéj życzliwości.

POLONIUSZ.

Ha, życzliwości? mówisz jak dziecko
Nic nieznające strasznéj téj sprawy
Wierzysz, jak zowiesz, tym oświadczeniom?

OFELIA.

Nie wiem co myśléć, ojcze łaskawy.

POLONIUSZ.

Więc cię nauczę: myśl, żeś ty dziecko;
Te oświadczenia tobie się zdają
Dobrą monetą, gdy są zdradziecką.
Ceń siebie więcej; albo się krzywdząc,
(Że muszę twoje wziąć wyrażenie),
Własnych uczynisz głupstw oświadczenie.

OFELIA.

Panie, nalegał swoją miłością
Nader przystojnie.

POLONIUSZ.

Zwiesz to przystojnie? porzućże, porzuć.

OFELIA.

Mowę popierał swemi przysięgi
Jak najświętszemi na Pana Boga.

POLONIUSZ.

Sidła na ptaszki. Wiem doskonale
Jak dusza hojnie we krwi zapale
Ustom użycza przysiąg najświętszych:
Takie wybuchy więcéj, ma córko,
Świecą jak grzeją, a właśnie gasną
W samem czynieniu swéj obietnicy:

Nie sądź je ogniem. — Odtąd niech będzie
Rzadsza przytomność twoja dziewicza;
Twe towarzystwo oceńże więcéj,
Jak na rozkazy wchodzić w rozmowy.
Wierz, co się ściąga do królewicza,
Jego xiążęcéj młodéj osoby
Pęta wolniejsze, niż twe okowy.
Słowem, Ofelio, wiary nie dawaj
Jego przysięgom, bo są koczotki,
Które nie tego wcale koloru
Jak się wydają tobie z pozoru,
Proszą o rzeczy jak najnieprawsze,
Tchnąc jak przysięga święta, pobożna,
Aby zwieść lepiéj. Lecz raz na zawsze, —
Bronię po prostu, odtąd nie można
Tracić twej żadnej wolnéj godziny
Na rozmawianiu z xięciem Hamletem.
Patrzaj, zalecam; idź swoją drogą.

OFELIA.

Będę posłuszną, ojcze.

(wychodzą).


SCENA CZWARTA.
(Krużganek).
Wchodzi HAMLET, HORACIO, MARCELLUS.
HAMLET.

Chłód mię przeszywa; zimno niezmiernie.

HORACIO.

Wiatr ostry smali.

HAMLET.

Która godzina?

HORACIO.

Blisko dwunastéj.

MARCELLUS.

Nie, już wybiła.

HORACIO.

Już! nie słyszałem; zbliża się pora,
Kiedy się widmo zwykło przechadzać.

(Słychać hałas trąb i strzał działowy).

Co to się znaczy, xiąże łaskawy?

HAMLET.

Król biesiaduje w nocy przy kubku,
Hula wrzeszczący przybysz na tronie.
Kiedy reńskiego puhar pochłonie,
Kotły i trąby głoszą z hałasem
Tryumf przy kubku.

HORACIO.

Zwyczaj-li taki?

HAMLET.

Zwyczaj, istotnie:
Ale mém zdaniem, chociam krajowiec,
Chociaż od młodu tum wychowany,
Zacniéj ten zwyczaj łamać jak pełnie.
Ta cięźko-głowa nocna hulanka
Szarpie nam sławę w każdym narodzie,
Czy to na wschodzie, czy na zachodzie:
Bo nazywają nas pijakami,
Wieprza przezwisko imię nam plami;
Przez to istotnie czyny chwalebne,
Choc najświetniejszą wieńczone pracą,
Swojej wartości szpik i rdzeń tracą.
Tak się w szczególnym trafia człowieku,
Kiedy przez jaką wadę natury,

Lub urodzenia, (czemu nie winien,
Bo nikt nie wpływa na swe poczęcie),
Lub temperament, który obala
Szańce rozumu i palisady;
Lub jaki nałóg, co się oddala
Od form przyjętych; — człek z piętnem wady,
Czy to z natury, czy losu gwiazdą,
Choć wszelka cnota czysta w nim będzie,
Jak łaska niebios, a nieskończona
Ile znieść mogą człeka ramiona,
Jednak powszechną w tym jednym błędzie
Zyska naganę: zła odrobina
Zacnej całości bardzo zaszkodzi,
Nawet ją zniszczy.

(Wchodzi Duch).
HORACIO.

Patrzaj, nadchodzi!

HAMLET.

Brońcie anioły, mocy niebieskie!
Błogaś-li dusza, czy potępieniec,
Niebem oddychasz, czy ziejesz piekłem,
Złe są, czy dobre twoje zamiary,
Tyle ciekawą postać przybrałeś,
Że muszę mówić; zwę cię Hamletem,
Ojcem, monarchą duńskim: odpowiedz:
Niech w niepewności nie ginę! powiedz
Jak święte kości w trumnie schowane
Całun zerwały! jakże grobowiec,
Gdzie na spoczynek ciebie złożono,
Ciężkie otworzył z marmuru łono,

By cię wyrzucić! Co to się stało,
Ze martwe zbroją kryjąc twe ciało
blacie nawiedzasz światło xiężyca,
Nocy sprawujesz najokropniejsze.
Tak że nas głupców natury istność
Takiem widziadłem strasznie się wzrusza,
Którego pojąc nie może dusza?
Mów, co to? czemu? cóż mamy czynić?

HORACIO.

Kiwa, ażebyś za nim się udał,
Jakoby żądał zrobić odkrycie
Panu samemu.

MARCELLES.

Jak przyjaznemi, patrzaj, znakami
Xięcia do dalszéj ustroni mami:
Ale nie słuchaj.

HORACIO.

Przez żaden sposób.

HAMLET.

Nie chce tu mówić, udam się za nim.

HORACIO.

Nie idź, mój Panie!

HAMLET.

Czegoż się lękać?
Życia nie cenię mego za szpilkę;
Co zaś do duszy, cóż jej uczyni,
Kiedy zarówno z nim nieśmiertelna?
Wabi mię znowu; udam się za nim.

HORACIO.

Co! jeśli zwabi w morza głębinę,
Albo na straszną skały wyżynę,

Która nad morzem czoło zawiesza?
Gdy weźmie inną straszną postawę,
Która ci może rozum pomiesza,
I oszalejesz? pomyślże o tém:
Miejsce to wszystkich nabawić może
Bez innych przyczyn głowy zawrotem,
Gdy spojrzą w przepaść straszną, gdzie morze
Ryczy pod skałą.

HAMLET.

Ciągle mię wabi: —
Idę, postępuj.

MARCELLUS.

Panie, nie pójdziesz.

HAMLET.

Ręce usuńcie.

HORACIO.

Miarkuj się, Xiąże:
Za nim nie pójdziesz.

HAMLET.

Los mój mię wzywa:
Żyły w mém ciele mocą napręża,
Jakoby nerwy lwa Nemejskiego.

(Duch daje skinienie)

Zawsze mię woła; — Puśccie, panowie; —

(wyrywa się od nich)

Widmo, na Boga, z tego uczynię,
Kto mię zatrzyma: — na bok, powiadam:
Duchu postępuj, idę za tobą.

(wychodzą Duch i Hamlet).
HORACIO.

Przez wyobraźnię odszedł od siebie.

MARCELLUS.

Chodźmy, bo słuchać w tém nie wypada.

HORACIO.

Za nim. — jakowyż weźmie to koniec?

MARCELLUS.

 Coś zepsutego w Danii Stanach.

HORACIO.

Boże to popraw!

MARCELLUS.

Za nim pospieszmy.

(wychodzą).


SCENA PIĄTA.
(Więcéj odległa część krużganków).
Wchodzą DUCH i HAMLET.
HAMLET.

Kędy mię wiedziesz? mów, już nie pójdę.

DUCH.

Zważaj.

HAMLET.

Uważam.

DUCH.

Czas prawie przyszedł,
Kiedy w dręczące siarki płomienie
Muszę powrócić.

HAMLET.

Ach biedny Duchu!

DUCH.

Litość powstrzymaj, tylko mię słuchaj,
Co ci odsłonię.

HAMLET.

Mów, obowiązek słuchać mi każe.

DUCH.

Pomścić się także, kiedy usłyszysz.

HAMLET.

Co!

DUCH.

Ojca twojego duchem ja jestem;
Na czas po nocy chodzić skazany;
W dzień na pokutę ogniu oddany,
Aż nie wypalę i nie wygładzę
Win popełnionych w dniach méj natury.
Jeśliby odkryć dano mi władzę
Mego więzienia tajne katusze,
Obraz takowy odkryłbym, który
Słowem najlżejszém zgniecie twą duszę;
Lodem pościna krew młodocianą;
Oczy, jak gwiazdy, ze sfer wybieżą;
Włosy rozdzieli, choć razem leżą,
Wszystkie osobno na głowie staną,
Jak w gniéwie jéża kolce się jéżą:
Ale wieczystéj obrazy biedy
Nie są dla ucha ze krwi i ciała: —
Słuchaj mię, słuchaj! — Jeśli twa kiedy
Dusza czułego ojca kochała.

HAMLET.

O, nieba!

DUCH.

Ukarz mord brzydki, nienaturalny.

HAMLET.

Mord?

DUCH.

Choć i najlepsze brzydkie morderstwo,
Lecz to jest dzikiém, straszném, obrzydłém.

HAMLET.

Mów prędzéj, abym szybkiém tak skrzydłem,
Jak bogomyślność lub myśl kochanków,
Zemsty doleciał ostatnich szranków[3].

DUCH.

Widzę gotowyś; lecz gdybyś tyle
Był oschły, ile brzydkie badyle,
Co gnijąc drzymie przy cichéj Lecie,
Zbudzisz się na to. Słuchaj, Hamlecie:
Wiesz, rozgłoszono w całym narodzie,
Że mię wąź ubodł, gdym spał w ogrodzie;
Danii ucho grubo zwiedzione
W téj wymyślonéj śmierci przygodzie;
Lecz znaj młodzieńcze zacny, ze żmija,
Co w życie ojca żądło swe wbija,
Teraz koroną skronie obwija.

HAMLET.

Wieszcza ma duszo! Jakże to, stryj?

DUCH.

Tak: kazirodny zwierz cudzołożny
Wdziękiem dowcipu, zdradnemi dary,
(Dary i dowcip taki bezbożny,
Który tak zwodzi!) na swe zamiary

Najbezwstydniejsze nakłonił szpetnie
Żonę na pozór najczystszą w świecie:
Jaki tu spadek, o mój Hamlecie!
Odemnie, w którym miłość szlachetnie
Wiodła za rękę święte przysięgi
Dane przy szlubie; do niedołęgi
Spadła, którego wszystkie przymioty
Niczem są przy mnie.
Lecz jak zwieść Cnotę Rozkosz nie zdoła,
Choć się w postaci nieba zaleci-,
Tak Chuć przykuta i do anioła,
Który się szczęścia promieniem świeci,
Znudziwszy sobie w rajskim kochanku,
Spadnie do śmieci.
Lecz cicho! czuję oddech poranku;
Krótko więc powiem: — Gdym ze zwyczaju
Spał po obiedzie w sadzie nad zdrojem,
Stryj twój, jak żmija szatańska w raju,
Pełznąc w bezpiecznem spocznieniu mojém,
Wlał jad do mego ucha krużganku,
Sok przeklętego ziela szaleju,
Co nieprzyjazny dla krwi człowieka,
Jak żywe srébro, prędko przecieka
Wszelkie kanały ciała budowy;
Jak mleko kwasem, tak swoją mocą
Krew czysta, zdrową, ścina i zwarza:
Tak moję zwarzył; jak u Łazarza,
Tak u mnie w mgnieniu strup był na strupie,
W jednéj się zlało brzydkiéj skorupie
Gładkie me ciało.
Tak pozbawiony we śnie od brata
Życia, korony, żony i świata;

W kwiecie mojego grzéchu zerwany,
Bez kommunii, niespowiadany,
Świętym olejem nienamaszczony,
Cez obrachunku na sąd posłany,
Mając na głowie wszystkie me grzéchy; —
O jak okropnie, o jak niegodnie!
Gdy cię natura ku mnie rozczula,
Nie cierp bezbożnéj, podłéj uciechy,
Która się gnieździ tak kazirodnie
W łożu twojego ojca i króla.
Ale jakkolwiek powściągniesz zbrodnie,
Nie plam twéj duszy w żadnym zamiarze
Przeciwko matce; Bóg niech ją karze
I ten sumienia bodziec ciernisty,
Co dręczy łono jej bez przestanku.
Żegnam cię wreście! — Robak ognisty
Już mi zwiastuje przyjście poranku,
Który na wschodzie świeci się skromnie:
Żegnam cię, żegnam! pamiętaj o mnie.

HAMLET.

Nieba zastępy! ziemio! co jeszcze!
Dodać-li piekło? — fe! — ścichnij serce;
Nic starzéjcie się nerwy w téj dobie,
Lecz się natężcie! — Pomnieć o tobie?
Tak, biedny Duchu, póki w téj głowie
Choć pomieszanéj wir ten nie zmęci
Mojéj pamięci. Pomnieć o tobie?
Tak, wygluzuję z karty pamięci
Błahe, namiętne wszelkie wspomnienie,
Wszystko com czytał, wszelkie wrażenie,

Co pisze młodość i doświadczenie;
Tylko obejmą rozkazy twoje
Mego rozumu księgi i zwoje,
Bez błahych rzeczy: tak, na mą duszę.
Zgubna niewiasto!
O, śmieszku, zbrodniu, podły, przeklęty!
Gdzie mój pulares? — Wpisać tu muszę,
Że już na świecie zwyczaj przyjęty,
Śmiać się i śmiać się i czynić zbrodnie:
W Danii wreście, tak niezawodnie: (pisze)
Jesteś tu stryju. Teraz me hasło:
Żegnam cię, żegnam! pamiętaj o mnie.
Przysiągłem.

HORACIO, za sceną.

Xiąze mój, xiąze!

MARCELLUS, za sceną.

Xiąże Hamlecie!

HORACIO, za sceną.

Strzeżcie go nieba!

HAMLET.

Niech się to stanie!

MARCELLUS.

Héj, héj! Xiąze!

HAMLET.

Tu, tu, tu, chłopcze! choć ptaszku, chodź!

(Wchodzą: HORACIO i MARCELLUS).
MARCELLUS.

Jakże, mój Xiąże?

HORACIO.

Jakież nowiny?

HAMLET.

Straszne!

HORACIO.

Powiedzże, xiąże mój.

HAMLET.

Nie chcę
Bo rozgłosicie.

HORACIO.

Nigdy, na Boga!

MARCELLUS.

Ani ja, xiąże.

HAMLET.

Cóż wy powiécie; mogłożby kiedy
Serce człowieka o tém pomyśléć? —
Ale nie mówcie, —

HORACIO i MARCELLUS.

Nigdy, na Boga!

HAMLET.

W Danii całéj nie masz podłego,...
Któryby nie był łotrem przesławnym.

HORACIO.

Duchom nie trzeba z grobu przychodzić
Dla obwieszczenia takiéj nowiny.

HAMLET.

Prawda; nie przeczę słusznéj uwadze;
Przeto grzeczności nie czyniąc wiele,
Rękę ścisnąwszy rozejść się radzę:
Idźcie ku swoim chęciom i dziełom; —
Każdy ma człowiek dzieła i chęci
Sobie właściwe, — mój biedny udział,
Tylko zważajcie, modlić się pójdę.

HORACIO.

Dzikie to słowa i pomieszane.

HAMLET.

Żem was obraził mocno żałuję,
Mocno, istotnie.

HORACIO.

Nie ma obrazy.

HAMLET.

Owszem, na święty Patrycy, wielka
Jest tu obraza. Co do widziadła, —
Duch to poczciwy, mogę zapewnić:
Chęć zaś poznania, co między nami,
Stłumcie jak można. A teraz, bracia,
Jak przyjaciele, jako współucznie,
Jak towarzysze broni, uczyńcie
Jedną mi łaskę.

HORACIO.

Dobrze, mój xiąże.

HAMLET.

Coście widzieli w nocy, nie mówcie.

HORACIO i MARCELLUS.

Dobrze, mój xiąże.

HAMLET.

Lecz przysięgnijcie.

HORACIO.

Ręczę na bonor!

MARCELLUS.

Ręczę na honor!

HAMLET.

Na tym pałaszu.

MARCELLUS.

Jużeśmy dobry xiąże przysięgli.

HAMLET.

Lecz uroczyście na mieczu przysiądz.

DUCH, z pod ziemi.

Przysiądz!

HAMLET.

Ha, ha, mój chłopcze! także powiadasz?
Tużeś, czy tylko puszczasz tumany? —
W lochu słyszycie tego kamrata; —
Zgódźcie się przysiądz.

HORACIO.

Podaj przysięgę.

HAMLET.

Nigdy nie mówić coście widzieli,
Na tym pałaszu poprzysiądz.

DUCH, pod ziemią.

Przysiądz!

HAMLET.

Hic et ubique? miejsce przemieńmy: —
Chodźcie, panowie:
Rękę połóżcie na tym orężu:
Przysiądz na mieczu!
Nigdy nie mówić coście słyszeli.

DUCH, pod ziemią.

Przysiądz na mieczu!

HAMLET.

Dobrześ powiedział, stary mój krecie!
Możesz tak prędko ziemię wydrążać?
Tęgi podkopnik! Jeszcze raz, bracia,
Miejsce przemieńmy.

HORACIO.

O dniu i nocy!
Jakże wypadek dziwny i obcy.

HAMLET.

Jak cudzoziemca przyjmcież go miło!
Więcéj jest rzeczy w niebie, na ziemi,
Jak filozofii waszej się śniło.
Ale przystąpmy; —
Teraz i potém nigdy ni słowa,
Tak niech pomoże Bóg wam i święci!
Choćbym się zdawał dziwakiem zostać,
Jak może nadal i będę w chęci,
Z potrzeby szału wziąć na się postać: —
W tedy mię widząc, to ramionami
Tak nie wzruszycie, ani téż głową
Trząść tak będziecie, ani powiécie
Żadne niepewne, dwuznaczne słowo;
Jako to: dobrze, dobrze, my wiemy; —
Albo, gdybyśmy świerzbiączkę mieli;
Albo, możnaby, gdybyśmy śmieli: —
Że nie powiecie tych dwuznaczników
Wykrywających, że wy co wiecie,
Jak miłosierdzie i łaskę nieba
Chcecie miéć w biedach, przysiądz potrzeba.

DUCH, z pod ziemi.

Przysiądz!

HAMLET.

Ucisz się, ucisz, duchu stroskany! —
Miejcie, panowie, w łaskawym względzie
Mnie, którym do was tak przy wiązany:
Gdy człek tak biédny, jak Hamlet, będzie

W stanie okazać miłość i przyjaźń,
Z bożą pomocą pewno nie chybi.
Chodźcie. Ma przyjaźń jeszcze zaklina
Ażeby palca z ust nie zdejmować.
Czas to burzliwy. — Przeklęta wina!
Na com się zrodził ciebie prostować!
Dobrze, pójdziemy razem, panowie.

(Wszyscy odchodzą).


AKT II.

SCENA PIERWSZA.
(Pokój w domu Poloniusza).
Wchodzi POLONIUSZ i REJNALDO.
POLONIUSZ.

Daj mu, Rejnaldo, z listem pieniądze.

REJNALDO.

Dobrze, mój Panie.

POLONIUSZ.

Mądrze postąpisz, dobry Rejnaldo,
Gdy się o jego życiu wypytasz,
Nim go nawiedzisz.

REJNALDO.

Takem zamierzał.

POLONIUSZ.

Mądrześ powiedział; lecz się przód pytaj,
Jak Duńczykowie żyją w Paryżu;
Kto, w jaki sposób, kędy mieszkają,
Jakie wydatki, z kim się udają;

Tém kołowaniem kiedy się dowiesz,
Że syna znają, daléj postąpisz
Jak twe uprzednie były pytania:
Udaj, jakobyś znał go zdaleka;
Powiesz, — Znam ojca, krewnych, przyjaciół,
W części i jego; — Zważasz, Rejnaldo?

REJNALDO.

Dobrze, mój Panie.

POLONIUSZ.

W części i jego: —
Ale powiedzieć możesz, — nie dobrze:
Gdy ten, co znałem, dziarski to chłopiec:
Temu i temu oddany: — możesz
Nań co wymyśléć, lecz coby żadnéj
Hańby nie niosło: strzeż się od tego;
Lecz wybujałe zwykłe usterki,
Te towarzysze głośne i znane
Wieku młodego jak i swobody.

REJNALDO.

Jako grać, panie.

POLONIUSZ.

Tak, lub się upić,
Rąbać się, kłócić, albo przeklinać,
Chodzić do dziewcząt: — możesz do tyla.

REJNALDO.

Panie, to jemu hańbę naniesie.

POLONIUSZ.

Nie; skargę osłodź twojemi usty.
Nie masz go bowiem całkiem przedstawiać
Jak nawykłego sługę rozpusty;
Tego nie myślę: ale przedstawisz

Grzecznie te błędy, aby się zdały,
Jako malutkie plamki swobody,
Połysk i wybuch duszy ognistéj,
Poryw gwałtownéj dzikości krwistéj,
Do czego każdy przyzna się młody.

REJNALDO.

Ale, mój Panie, —

POLONIUSZ.

Na co to wszystko?

REJNALDO.

Tak jest, mój Panie, chciałbym to wiedziéć.

POLONIUSZ.

W tem są fortelu mego układy;
Sądzę, że pewno uda się Sztuka:
Kładąc na syna małe te wady,
Jak rzecz w robocie, trocha się zbruka;
Zważaj:
Z tobą mówiący, którego badasz.
Jeśli takowe wspomniane zbrodnie
Widział u syna, więc niezawodnie
Skończy tym wnioskiem: Obywatelu,
Lub Dobry Panie, lub Przyjacielu, —
Wedle tytułu co we zwyczaju
Człeka i kraju.

REJNALDO.

Dobrze, mój Panie.

POLONIUSZ.

A wtedy, panie, powie, — powie — O czemże mówiłem Panie Jezu! o czémś mówiłem: — Na czém stanąłem?

REJNALDO.

Skończy tym wnioskiem.

POLONIUSZ.

Skończy tym wnioskiem, — Tak rzeczywiście;
Wreście odpowie: — Znam się z młodzianem;
Wczoraj widziałem, czy pozawczoraj,
Wtedy, lub wtedy, z tym, lub z tym panem;
Tam grał, jak mówisz, tam suszył dzbany;
Tam się przy piłce kłócił: lub może,
Widziałem jak szedł w dom podejrzany,
W zamtuz videlicet i tym podobnie. —
Patrzajże teraz: złowisz na haki
Z netą fałszywą prawdy szczupaki:
Tak my przebiegli i mądrzy możem
Nader ubocznie, krętem i sztuki
Wchodzić na drogę niby bezdrożem;
Wedle uprzednich rad i nauki
Syna wyśledzaj: czy mię pojąłeś?

REJNALDO.

Tak, zrozumiałem.

POLONIUSZ.

Ruszajze z Bogiem;
Bywaj mi zdrowy.

REJNALDO.

Dobry mój Panie, —

POLONIUSZ.

Sam go uważaj.

REJNALDO.

Dobrze, mój Panie.

POLONIUSZ.

Niechaj się pilnie muzyki uczy.

REJNALDO.

Dobrze, mój Panie.

POLONIUSZ.

Bywaj mi zdrowy!

(Rejnaldo wychodzi. — Wchodzi OFELIA).

Cóż Ofelio? cóż to się stało?

OFELIA.

Ojcze mój, wielka zdjęła mię trwoga!

POLONIUSZ.

Czegoż to? powiedz, na imie Boga!

OFELIA.

Kiedy ja szyłam w moim pokoju,
Wtém rozchrystany, w podartym stroju,
Bez kapelusza, w brudnych pończochach,
Co bez podwiązek całkiem opadły,
Jako koszula jego wybladły,
Drżący kolano bił o kolano,
I z litościwém bardzo wejrzeniem
Jakoby z pieklą jego wysłano,
By opowiedział mękę tajemną, —
Hamlet królewicz stanął przedemną.

POLONIUSZ.

Czy nie oszalał dla twej miłości?

OFELIA.

Nie wiem ja, panie, ale istotnie,
Lękam się tego.

POLONIUSZ.

Cóż ci powiedział?

OFELIA.

Ujął za rękę, ścisnął mię silnie,
Odszedł na całą długość ramienia,

Tak na swem czole miał rękę drugą,
Patrzył na moje lice tak pilnie,
Jakby rysować żądał. Stał długo;
W końcu, — strząsnąwszy rękę mi zwolna,
Głową kiwnąwszy trzykroć nademną, —
W ydał westchnienie straszne, grobowe,
Które tak wstrzęsło jego budowę
Jak przy skonaniu; potem mię puścił:
I zarzuciwszy na barki głowę,
Zdał się na oślep znaleść swą drogę:
Bo z niepatrzącą na nic zrzenicą
Wyszedł z pokoju, jeszcze wychodząc
Na mnie uderzył ocz błyskawicą.

POLONIUSZ.

Chodźże, chodź ze mną; króla poszukam.
To uniesienie straszne kochania. —
Miłość gwałtowna szuka swéj zguby,
Wtrąca w zamiary rozpaczające
Częściéj jak inna każda namiętność,
Która nas dręczy pod słońcem. Szkoda, —
Możeś mu rzekła przykre wyrazy?

OFELIA.

Nic, ale pełniąc twoje rozkazy,
Pism nie przyjęłam i zabroniłam
Wstępu do siebie.

POLONIUSZ.

Stąd i oszalał.
Szkoda, żem więcej oczu nie zwrócił,
Aby go poznać: drżałem by ciebie
Dla swéj igraszki nie zbałamucił;

Trwoga nieszczęsna! — Zda się, że tyle
Rzeczą właściwą naszemu wieku
Ufać za nadto swéj przezorności,
Jak pospolita młodemu człeku
Nie mieć rozwagi. Chodźmy do króla:
Niech wie tę miłość, tając to bowiem
Więcéj obrażę niż gdy opowiem.
Chodź.

(wychodzą).


SCENA DRUGA.
(Pokój w zamku).
Wchodzą: KRÓL, KRÓLOWA, ROZENKRANC, GUILDENSTERN i ŚWITA.
KRÓL.

Witaj Rozenkranc i Guildensternie!
Dawno was widziéć chciałem niezmiernie,
Wreście w potrzebie waszej pomocy
Po was posłałem. Wiecie, panowie,
Zmianę Hamleta, słusznie tak zowię,
Gdyż niepodobny wewnątrz i zewnątrz
Całkiem do siebie. Coby to było
Prócz śmierci ojca, co go wtrąciło
W stan obłąkania smutny rozumu,
Zgadnąć nie mogę; przeto was proszę, —
Coście z maleńku z nim wychowani,
Równi mu w lalach, równi whumorze, —
Abyście chcieli na naszym dworze
Nieco przemieszkać: swém towarzystwem

Wieść do zabawy; razem wybadać,
(Gdy okoliczność może się nadać),
Czy go nie dręczy rzecz nam tajemna,
Którą poznawszy możnaby zleczyć.

KRÓLOWA.

Mówił nam wiele o was, panowie;
Pewnam, ze nie ma z żyjących w świecie
Więcej mu lubych. Jeśli zechcecie
Tyle okazać dla nas dobroci,
Byście spędzili z nami czas jaki
Dla uwieńczenia naszej nadziei,
Tak się zawdzięczą te odwiedziny
Jako przystoi króla pamięci.

ROZENKRANC.

Król i królowa mogą oboje,
Mając nad nami władzę najwyższą,
Chęć uskutecznić swoim rozkazem,
Ale nie prośbą.

GUILDENSTERN.

Myśmy posłuszni;
Całkiem uległych siebie oddajem,
Naszę usługę u nóg składamy,
Zawsze gotowi na rozkazanie.

KRÓL.

Dzięki, Rozenkranc i Guildensternie.

KRÓLOWA.

Dzięki Guildenstern i Rozenkrancu:
Proszę natychmiast syna odwiedzić:
Bardzo zmieniony! — Niechaj z was który
Panów zawiedzie do królewicza:

GUILDENSTERN.

Naszą przytomność, nasze staranie,
Niech mu Bóg sprawi mile, pomocne.

KRÓLOWA.

Amen!

(Wychodzą Rozenkranc, Guildenstern i niektórzy ze świty. Wchodzi POLONIUSZ).
POLONIUSZ.

Królu, posłowie już z Norwegii
Szczęśnie wrócili.

KRÓL.

Zawsześ ty ojcem dobréj nowiny.

POLONIUSZ.

Alboż nie jestem? Najświęciéj, Panie,
Moję powinność i moję duszę
Bogu i memu składam królowi:
Zdaje się, (albo goni mój rozum
Pewnym nie tyle śladem mądrości
Jako zwyczajnie), zda się znalazłem
Istną przyczynę szaleństw Hamleta.

KRÓL.

Mów, bo oddawna słyszeć to pragnę.

POLONIUSZ.

Posłom najpierwéj daj posłuchanie;
Moja nowina wielkiej téj uczty
Niechaj na wety, Królu, zostanie.

KRÓL.

Samże ich uczcij, do mnie przyprowadź.

(Wychodzi Poloniusz).

Luba Gertrudo, mówi, że zbadał
Źródło słabości naszego syna.

KRÓLOWA.

Wątpię czy główna nie jest przyczyna
Śmierć ojca z naszem prędkiem weselem.

(Powraca Poloniusz z Woltimandem i Korneliuszem).
KRÓL.

My go zbadamy. — Dobrzy panowie,
Mile witajcie! Mów, Woltimandzie,
Cóz od naszego brata Norwega?

WOLTIMAND.

Wzajemność szczerszych życzeń, pozdrawiań.
Kazał na piérwsze słowo powstrzymać
Zaciąg synowca, bo to uważał
Przygotowaniem przeciw Polaków;
Lepiéj wglądnąwszy znalazł, ze przeciw
Waszéj Wielkości. Tém rozgniewany, —
Że niedołężność wieku i słabość
Tak uwodzono, — Areszt nałożył
Na Fortinbrasa: który się poddał;
Po napomnieniu przysiągł, że więcéj
Nigdy nie wtargnie w Daniją zbrojnie.
Stary Monarcha tem ucieszony
Dał trzy tysiące jemu talarów
Rocznéj intraty i polecenie
Wieść na Polaków wojsko zebrane.
Oto i prośba, gdzie poszczególnia,

(daje papier)

Aby dozwolić przejścia wolnego
Wojsku Norwegów przez nasze kraje,
Z taką nagrodą i bezpiecznością
Jak tu wyraża.

KRÓL.

Z tegośmy radzi;
Czasem wolniejszym przejrzeć zechcemy,
Dobrze zważywszy damy odpowiedź.
Składam tymczasem dzięki za trudy:
Idźcie odpocząć; proszę na wieczór,
Będziem ucztowac. Jeszcze najmiléj
Witam z powrotu!

(Wychodzą Woltimand i Korneliusz).
POLONIUSZ.

Sprawa ta nader dobrze skończona. —
Chcieć to roztrząsać, Panie i Pani,
Co król, co jemu winni poddani,
Dzień dniem dla czego, albo noc nocą
Czas czasem, na tem niewiedziéć poco
Dnieby trwoniono noce i czasy.
Przeto, — bo krótkość dusza rozumu,
Przewlekłość tylko zwierzchne okrasy, —
Krótko opowiem: Hamlet szalony:
Zowię szalonym: bo cóż szaleństwo?
Nic już innego tylko szalony.
Ale to mijam.

KRÓLOWA.

Bez sztuk do rzeczy.

POLONIUSZ.

Pani, przysięgam, sztuk nie używam,
Prawda że warjat; prawda: to smutno;
Smutno że prawda; śmieszna figura;
Ale ją żegnam, mówię bez sztuki.
Warjat, dowiodłem: teraz zostaje
Zbadać przyczynę tego effektu;

Raczéj przyczynę tego defektu;
Bo defektowy effekt ma źródło:
To pozostaje ta pozostałość.
Zważcie!
Miałem ja córkę, (mam póki moja);
Co w posłuszeństwie dziecka, zważajcie,
List ten oddała: wnoście i myślcie.

„Do rajskiéj i bóstwa mej duszy, przecudnie upiększonéj Ofelii,“ —
To złe wyrażenie, to nizkie wyrażenie: upiększonéj, nizkie wyrażenie; ale posłuchajcie. — Tak:
W jéj najśliczniéjsze białe łono i t. d. i t. d.

KRÓLOWA.

Hamletże pisał?

POLONIUSZ.

Proszę się wstrzymać będę najszczerszy.

(czyta)

„Wątp czy gwiazdy sklniąc się żarzą;
„Wątp czy słońce jest na niebie;
„Wątp czy prawda nie potwarzą;
„Lecz nie wątp że kocham ciebie.

„O droga Ofelio, biada mi z temi wierszami, nie posiadam sztuki zawarcia w rymach westchnień moich: ale proszę wierzyć, ze cię kocham najmocniéj, o najmocniéj; adieu.
„Twój zawsze, moja najdroższa Pani, dopokąd się nie rozsypie ta krucha ciała mego lepianka.

Hamlet.“

To w posłuszeństwie córka oddała,
I nalegania z poszczególnieniem
Czasu, sposobu, miejsca zeznała.

KRÓL.

Jakże tę miłość jego przyjęła?

POLONIUSZ.

Za cóż mię trzyma Pan Najjaśniejszy?

KROL.

Za poczciwego człeka z honorem.

POLONIUSZ.

Tego dowiodę. Cóź więc myślicie,
Widząc gorącą miłość tę w locie,
(Wyznać zaś muszę pierwéj postrzegłem
Jak uczyniło zeznanie dziecię,
Cóż li myślicie, królu, królowo
W swym majestacie wdzięcznym przytomna,
Byłemże dla nich może myślicie
Listem tajemnym, pugilaresem;
Miałemże serce głuche i nieme;
Lub obojętnie na to patrzałem;
Cóż więc myślicie? nie, wprost przeciąłem,
Mojéj dziewczynie tak powiedziałem:
Wyższy królewicz nad sferę twoję;
Trzeba to skończyć; dałem rozkazy,
By swe zamknęła przed nim pokoje,
Nie przyjmowała darów ni posła:
Co uczyniwszy korzyść odniosła.
Lecz odrzucony, krótko opowiem,
Stracił z weselem chęć do jedzenia,
Rozstał się ze snem, potém ze zdrowiem,
Wpadł w zamyślenie, potém pomału
Przyszedł do tego strasznego szału,
Który nas dręczy.

KRÓL.

Jak ci się zdaje?

KROLOWA.

Bardzo być może.

POLONIUSZ.

Byłoż to kiedy, (chciałbym to wiedziéć),
Gdy z upewnieniem rzekłem, że tak,
Aby, inaczéj stało się?

KRÓL.

Nie.

POLONIUSZ, pokazując na głowę i ramiona.

Rozdzielże to z tém jeśli inaczéj:
Byle sprzyjały okoliczności
Prawdę wynajdę kędy się kryje,
Choćby się w środku ziemi ukryła.

KRÓL.

Jakże się o tém lepiéj przekonać?

POLONIUSZ.

Wiecie, że często zwykł po galeryi
Cztéry godziny chodzić.

KRÓLOWA.

To prawda.

POLONIUSZ.

Wtedy do niego wyszlę me dziécie;
Państwo się skryją za to obicie;
Zważcie spotkanie; gdy jéj nie kocha,
I do szaleństwa nie z tego przyszedł,
Nie być mi w rządzie twym pomocnikiem,
Ale karczmarzem lub powoźnikiem.

KRÓL.

Dobrze, doświadczym.

(Wchodzi Hamlet czytając).
KRÓLOWA.

Patrzcie jak smutny idzie i czyta.

POLONIUSZ.

Idźcie, zaklinam, idźcie oboje;
Wnet z nim rozpocznę, — proszę ustąpić!

(wychodzą: Król, Królowa i Świta).
POLONIUSZ.

Jakże się ma łaskawy mój xiąże Hamlet!

HAMLET.

Dobrze, Bogu dzięki.

POLONIUSZ.

Czy mię poznaje xiąże?

HAMLET.

Bardzo dobrze — wszakżeś rybakiem.

POLONIUSZ.

Nie, panie.

HAMLET.

Tedybym życzył, abyś był tak poczciwym człowiekiem.

POLONIUSZ.

Poczciwym, xiąże?

HAMLET.

Tak, panie; być poczciwym, jak się dzieje na świecie, jest to być jednym wybranym z dziesięciu tysięcy.

POLONIUSZ.

To bardzo wielka prawda, xiąże.

HAMLET.

Bo jeśli słońce płodzi robaki w nieżywym psie, i jeśli to bóstwo całując zdechlinę. — Masz-li córkę?

POLONIUSZ.
Mam, xiąże.
HAMLET.

Nie pozwalaj chodzie po słońcu: płodność rzecz błogosławiona; lecz że i twoja córka może podobnego rodzaju błogosławieństwo osiągnąć, — Przyjacielu, miéj na to baczenie.

POLONIUSZ.

Co przez to rozumi xiąże? (na boku) Zawsze mu w głowie moja córka: — jednak nie poznał z początku i nazwał mię rybakiem: całkiem nieprzytomny, całkiem nieprzytomny: o prawdziwie, w młodości mojej przychodziłem z kochania prawie do podobnej ostateczności. Jeszcze do niego przemówię. — Co czyta xiąże?

HAMLET.

Słowa, słowa, słowa!

POLONIUSZ.

Z jakiéjże materyi?

HAMLET.

Jużci z papiéru a nie z atłasu.

POLONIUSZ.

Mówię o treści tej xiążki, co czyta xiąże.

HAMLET.

Potwarze, panie: bo tu utrzymuje ten satyryczny hultaj, ze starzy ludzie mają siwe brody, twarz pomarszczoną, że z oczu płynie im gęsta ambra i żywica, ze u nich brak zupełny rozumu jak siły w nogach. Chociaż, panie, w to wszystko najmocniéj i najdokładniéj wierzę, jednak sądzę nieuczciwością pisać takie rzeczy, bo samże pan może przyjść do mojego wieku, jeśli, jak rak, zdoła się w tył cofnąć.

POLONIUSZ, na stronie.
Choć to szaleństwo, jednak ma związek. — Czy nie zechce xiąże awry przemienić?
HAMIET.

W grobie?

POLONIUSZ.

W rzeczy saméj, byłoby to zupełnie przemienić awrę. — (na stronie) Jakże są czasem uderzające jego odpowiedzi! Tę szczęśliwą własność często posiada szaleństwo, na którą zdrowy rozum nigdy się tak pomyślnie nie zdobędzie. Opuszczę go i postaram się jak najprędzej sprowadzić z nim córkę moję. — Najdostojniejszy xiąże, śmiem najpokorniej prosić o pozwolenie odejścia.

HAMLET.

O cobyśkolwiek prosił mogę najchętniéj z tem się rozstać prócz życia, prócz życia, prócz życia.

POLONIUSZ.

Bywaj zdrów, xiąże.

HAMLET.

Jakże nudni starzy głupcy!

(Wchodzą ROZENKRANC i GUILDENSTERN}.
POLONIUSZ.

Szukacie xięcia Hamleta; oto jest.

ROZENKRANC, do Poloniusza, który wychodzi.

Szczęść Boże panu!

GUILDENSTERN.

Mój dostojny xiąże! —

ROZENKRANC.

Mój najdroższy xiąże! —

HAMLET.

Moi najlepsi przyjaciele! Jakże się masz Guildensternie! Ach Rozenkranc! Dobre chłopcy, jakże się wam powodzi?

ROZENKRANC.
Jak pospolitym dzieciom tej ziemi.
GUILDENSTERN.

Szczęsni dla tego, że się nie gnieciem
Szczęściem zbyteczném; choć nie jesteśmy
Przy kapeluszu fortuny kwieciem.

HAMLET.

Ani podeszwą u jej trzewika?

ROZENKRANC.

Nie, xiąże.

HAMLET.

Więc zostajecie u jéj przepaski, albo w pośrodku jéj faworów?

GUILDENSTERN.

Rzeczywiście jesteśmy jéj powiernikami.

HAMLET.

I przypuszczeni aż do łona fortuny? O najprawdziwiéj; to nierządnica. Cóż nowego?

ROZENKRANC.

Nic, panie, tylko że świat staje się coraz poczciwszym.

HAMLET.

Więc sądny dzień blisko: ale wasze nowiny nie prawdziwe. Pozwólcie nieco otwarciéj siebie zapytać: przez co popadliście w ręce fortuny, która was zaparła do tego więzienia?

GUILDENSTERN.

Więzienia, panie?

HAMLET.

Danija jest więzienie.

ROZENKRANC.

A więc i cały świat więzieniem.

HAMLET.
Ogromném więzieniem, mającém wiele przegród, turm i lochów; najgorszą turmą jest Danija.
ROZENKRANC.

Tak nie myślimy, xiąże.

HAMLET.

Więc dla was nie jest więzieniem; bo na świecie nic nié ma dobrego, ani złego, tylko nasze mniemanie to czyni: dla mnie więzieniem.

ROZENKRANC.

Duma tedy pańska zmienia mu na więzienie ten kraj, co nazbyt ciasny dla pańskiego umysłu.

HAMLET.

O Boże, mógłbym się pomieścić w łupinie orzechowej, i jeszcze miałbym siebie za króla niezmiernéj przestrzeni, gdyby mię straszne marzenia nie dręczyły.

GLTLDENSTERN.

W rzeczy saméj te marzenia pochodzą z dumy; bo prawdziwa istota i materya dumy zasadza się na cieniu marzenia.

HAMLET.

Samo marzenie jest tylko cieniem.

ROZENKRANC.

Prawda, i ja przyznaję dumie tak powietrzną i lekką własność, że się może nazwać cieniem cieniu.

HAMLET.

Nasi przeto żebracy są ciałem, a nasi monarchowie i niebotyczne bohatyry są tylko żebraków cieniem: — Pojdziemy może do dworu, bo, na honor, nie mogę rozumować.

ROZENKRANC i GULDENSTERN.

Dobrze, służymy xięciu.

HAMLET.

Nie o to idzie: nie chcę was kłaść w jednym rzędzie z resztą sług moich, bo mówiąc z wami, jak poczciwy człowiek, nader straszliwą mam straż przyboczną. Ale otwarcie, po przyjacielsku powiedzcie, co robicie w Elsinorze?

ROZENKRANC.

Chcieliśmy odwiedzić xięcia i nic więcéj.

HAMLET.

Będąc żebrakiem, równiem ubogi i w podziękowania, bo rzecz niezawodna, kochani przyjaciele, że moje podziękowanie nie warte i grosza. Czy nie posyłano za wami? Czyście z własnego natchnienia przybyli? Czy to tylko dobrowolne odwiedziny? — No, no; bądźcie ze mną otwarci i poczciwi; no, no, powiedzcie.

GULDENSTERN.

Cóż mamy powiedzieć, panie?

HAMLET.

Cokolwiek, ale do rzeczy. Posyłano po was; oto w oczach waszych czytam pewien rodzaj zeznania, a wasza wstydliwość nie ma dość siły dla pokrycia tego: wiem, dobry król i królowa po was posyłali.

ROZENKRANC.

W jakimże celu, xiąże?

HAMLET.

W Jaśnie tego od was chciałbym się dowiedzieć. Ale zaklinam was na prawa naszéj przyjaźni, na jednomyślność naszego wieku, na związek naszej zawsze trwałéj życzliwości i na te wszystkie najdroższe rzeczy, na jakieby was najlepszy mówca mógł upraszać, bądźcie prości i otwarci ze mną; czy po was posyłano lub nie?

ROZENKRANC, do Guildensterna.

Co mówisz?

HAMLET.
Ha, jużem was pojął; — jeśli mię kochacie, nie wstrzymujcie się.
GUILDENSTERN.

Posyłano po nas, xiąże.

HAMLET.

A ja wam powiem dlaczego; tak moje odgadnienie poprzedzi wasze odkrycie i wasza tajemnica przyrzeczona królowi i królowéj nie wypierzy się ani z jednego piórka. Straciłem niedawno, (nie wiem dla czego), wszelką wesołość, zarzuciłem zwyczajne zabawy i zatrudnienia: prawdziwie, w takiém jestem smutném usposobieniu, ze ten piękny utwór, ziemia, zdaje się mi jak nierodzajny i piasczysty przylądek; ten przewyborny namiot, powietrze, patrzcie, te śmiało zawieszone stropy, ten majestatyczny dach z szafiru, wysadzany złocistemi ogniami, niczem się nie zdaje w oczach moich, jak tylko brzydkim i zaraźliwym stekiem wyziewów. Co za arcydzieło człowiek. Jak szlachetny w rozumie! Jak nieskończony w zdolnościach! W kształcie i poruszeniu jak znakomity i dziwny! W działaniu jak podobny aniołom! W pojęciu jak podobny Bogu! Ozdoba świata! Wzór całej żyjącej natury! A jednak dla mnie, czemże ta istota prochu? Ludzie mię nie bawią; twoim uśmiechem zdajesz się na to zgadzać.

ROZENKRANC.

Myślałem wcale nie o tém, xiąże.

HAMLET.

Czegóż się tedy śmiałeś, kiedym powiedział, że ludzie mię nie bawią?

ROZENKRANC.
Myślałem, że jeśli xiąże nie ma upodobania w ludziach, jakże u niego znajdą suche przyjęcie aktorowie, bośmy ich spotkali w drodze, spieszących tu dla ofiarowania xięciu swojéj usługi.
HAMLET.

Grającego rolę króla mile powitam; jego królewska mość odbierze hołd odemnie: awanturniczy rycerz użyje do woli swego rapiru i tarczy: kochanek nie będzie wzdychał gratis: humorzysta dokończy w pokoju swoję rolę: błazen pobudzi do śmiechu mających łaskotliwe płuca; a panienka najswobodniéj odkryje swe myśli, albo w tym celu użyje wierszów. — Co to za aktorowie?

ROZENKRANC.

Ci sami, których xiąże dawniéj lubił, drammatyści z miasta.

HAMLET.

Jakże przyszło do tego, że teraz koczują? Obranie stałego pomieszkania daleko lepszą byłoby drogą do ich sławy i zysku.

ROZENKRANC.

Sądzę ze mieli w tém na przeszkodzie nowe postanowienia.

HAMLET.

Czy używają téj saméj sławy, jaką mieli za mego pobytu w mieście? Czy są tyleż uczęszczani?

ROZENKRANC.

Nie, wcale nie.

HAMLET.

Skądże to pochodzi? Czy poczynają rdzewiéć?

ROZENKRANC.

Bynajmniéj, zawsze przez swoje usiłowanie utrzymują się w jednakowym stanie; ale tam się znajduje gniazdo dzieci[4], maleńkich piskląt, którzy wrzeszczą na całe gardło i za to najokrutniéj sypią się im oklaski: ci tedy są teraz w modzie, a tak okrzyczeli pospolite teatra, (jak nazywają wszystkie inne), że wielu uzbrojonych rapirem zaledwie się wazy pójść do nich z obawy gęsiego pióra.

HAMLET.

Co to za dzieci? Kto ich utrzymuje? Kto im płaci? Czy nie powiedzą potém, jeśli ze wzrostem wyjdą na pospolitych aktorów, (co najpodobniéj, chyba że co lepszego znajdą), że pisarze trzymający ich stronę krzywdę im wyrządzili, powstając na własne ich przyszłe dziedzictwo?

ROZENKRANC.

W rzeczy saméj, można wiele powiedziéć na obie strony, cały naród nie ma sobie za grzech podszczuwać ich do kłótni: była nawet pora, nawet pora, że ani grosza nie przynosiła sztuka, jeśli poeta i aktor nie poszli o to w załebki.

HAMLET.

Byc że to może?

GUILDENSTERN.

O tam wiele z tej przyczyny mózgownic potrzaskano.

HAMLET.

Nié ma tu nic bardzo nadzwyczajnego: bo mój stryj jest królem Danii, a którzy zakrzywiali się na niego za życia mojego ojca, dają teraz dwadzieścia, cztérdzieści, pięćdziesiąt i sto dukatów za jogo miniaturę. Do kroćset piorunów, w tém coś nadprzyrodzonego, jeśli filozofia potrafi to zbadać.

(Słychać trąbienie).
GUILDENSTERN.

To aktorowie.

HAMLET.

Panowie, najmiléj was witam w Elsinorze. Dajcie rękę do uściskania. Przystąpcie: grzeczność bowiem i ujęcie stanowią teraz miłe powitanie; pozwólcie, ze z wami tego wszystkiego dopełnię; z obawy, aby przyjęcie aktorów, które, powiadam, musi byc bardzo uprzejme, nie zdało się lepszém od waszego. Witam was najmilej; ale mój stryjeczny ojciec i stryjeczna matka mocno się oszukali.

GUILDENSTERN.

W czém, najłaskawszy xiąże?

HAMLET.

Jestem tylko szalony w północ, przy północno-zachodnim wietrze, ale przy południowym doskonale znam się nu farbowanych lisach.

(Wchodzi POLONIUSZ).
POLONIUSZ.

Niech wam Bóg szczęści, panowie!

HAMLET.

Słuchaj Guildensternie; — także i ty, panie! — słuchajcie co powiem wam do ucha: to wielkie dziecko, które tu widzicie, jeszcze nie wyszło z pieluszek.

ROZENKRANC.

Może powtórnie wrócił do powicia, bo powiadają, ze starzec na nowo dziecinieje.

HAMLET.

Łatwo wyprorokuję, ze mi przyszedł oznajmić przybycie aktorów; uważajcie. — Dobrze, panie, mówisz: w poniedziałek rano; tak było istotnie.

POLONIUSZ.

Mam nowinę dla xięcia.

HAMLET.
Mam nowinę dla pana. Kiedy Rosciusz był aktorem w Rzymie, —
POLONIUSZ.

Przybyli tu aktorowie, xiąże.

HAMLET.

O ho ho!

POLONIUSZ.

Słowo honoru, —

HAMLET.

Każdy na ośle aktor przyjechał, —[5]

POLONIUSZ.

Najlepsi aktorowie w świeciej grać mogą trajedyę, komedyę, historyę, sztukę pastoralną, pastersko-komiczną, historyczno-pastoralną, traiczno-historyczną, traiczno-komiczną, drammę bez podziału na sceny, albo poema nieograniczone. Seneka dla nich nie ciężki, ani Plaut za nadto lekki, bo to są jedyni ludzie w świecie, czy to w rodzaju pism prawidłowych, czy wolnych.

HAMLET.

O Jefte, sędzio Izraela, jakiż skarb posiadasz.

POLONIUSZ.

Jakiż posiada skarb, panie?

HAMLET.

Jaki? —

Jednéj się córki ładnéj dochował,
Którą nad wszystko miłował.

POLONIUSZ, na stronie.

Zawsze o mojéj córce.

HAMLET.
Nie mamże w tém słuszności, stary Jefte?
POLONIUSZ.

Jeśli mię xiąże nazywa Jeftym, to istotnie mam córkę, którą nad wszystko kocham.

HAMLET.

Nie to następuje.

POLONIUSZ.

Cóź następuje, xiąże?

HAMLET.

Co?

Człowiek sądzi,
Pan Bóg rządzi.

Wiecie bowiem:

Nikt nie odgadnie,
Co nań przypadnie.

Więcéj zaś podobnych sentymentów możecie znaleść w kantyczkaeh[6], bo nadeszli skróciciele mojéj perory.

{Wchodzi czterech lub pięciu aktorów).

Najmiléj witam, panowie: witam najmilej wszystkich: rad cię oglądam w dobrém zdrowiu. — Witajcież dobrzy przyjaciele. — (do aktora) O stary przyjacielu! Jak zarosłeś od tego czasu kiedym cię widział, czy swoją brodą przyszedłeś mię straszyć w Danii? — (do aktorki) Co, moja młoda xiężniczko i moja pani! Matko najświętsza! Wasza Jasność, od tego czasu jak widziałem, przybliżyła się ku niebu o całą wysokość trzewika na korku. Proś Boga, aby twój głos, jak zużyty pieniądz złoty, nie zdradził ciebie swoim dźwiękiem[7]. Wszystkich, panowie, najserdeczniéj witam. A teraz wnet się puścimy, jak francuzkie sokoły, na każdą rzecz, co zobaczemy: cokolwiek zaraz powiedzcie. No, dajcie nam próbę waszego talentu, no, jaką poruszającą mowę.

AKTOR PIERWSZY.

Jakąż mowę, łaskawy xiąże?

HAMLET.

Raz cię słyszałem, jakeś deklamował sztukę, co nie była nigdy przedstawianą, lub jeśli była, to nie więcéj jak raz jeden: bo przypominam sobie, że się nie podobała publiczności; był to kawior dla pospólstwa. Jednak ta sztuka, (wedle mego zdania i innych bez porównania większych znawców), była wyborna: dobrze podzielona na sceny, z wielką umiejętnością i prostotą napisana. Jeden mówił, przypominam sobie, że tym wierszom brakowało soli attyckiéj, któraby całą rzecz przyprawiła; i nie stawało takich wyrażeń coby okazywały pisarza fantastycznego: jednak nazywał to prostą i niewymuszoną metodą; równie pełną zdrowego rozumu jak słodyczy, a daleko więcéj piękną niż dowcipną. Jedno miejsce szczególniéj mnie się podobało; było to opowiadanie Eneasza Dydonie; a z tego najwięcéj lubiłem opisanie mordu Pryama. Jeśli to jeszcze żyje w pamięci twojéj, zacznij od tego wiersza; spróbuję czy pamiętam: —

„Pyrrus okrutny jak hyrkański lew, —“

Nie tak, ale zaczyna się od „Pyrrus.“

„Pyrrus okrutny w czarnéj zbroi był,
„Jak jego zamiar: nocy téj podobny,
„Gdy się w brzemiennym zgubą koniu skrył;
„Teraz swój ubiór straszny i żałobny

„Zwalał okropniéj ten hyrkański lew,
„Od stóp do głowy wszędzie go czerwieni
„Ojców i matek, córek, synów krew:
„Pieczon, wstrzymywan od ulic płomieni,
„Co oświecały podle mord swych panów:
„Pyrrus, którego ogień piekł i gniew,
„Co go broczyła całkiem zsiadła krew,
„Stał, jak karbunkuł, wzrok, lub jak szatanów,
„Szukać starego monarchę Trojanów,“

Mów teraz daléj.

POLONIUSZ.

Na Boga, xiąże, doskonale powiedziałeś, dobrym głosem i dobrym rozmiarem.

AKTOR PIERWSZY.

„Znalazł go, mylne Grekom dawał razy;
„Miecz jego dawny, w buncie na swą dłoń,
„Legł, jak spuściła, głuchy na rozkazy:
„Mimo nierówność Pyrrus zwraca broń
„Przeciw Pryama, wściekłość myli raz:
„Lecz słaby ojciec pada od zamachu.
„Wtedy nieżywy Ilionu głaz,
„Jakby cios uczuł, szczyt płomienny gmachu
„Zwalił ku dołu. Na te straszne łomy
„Pyrrus osłupiał: patrzcie, jego kord,
„Niosąc Pryama mlécznej głowie mord,
„Utkwił w powietrzu: Pyrrus nieruchomy,
„Jak malowany tyran z mieczem w górze,
„Stał między wolą i potęgą swoją,
„Stał i nie działał.
„Lecz, jak widziémy, nim wypadną burze,
„Milczą niebiosa, chmury cicho stoją,

„Wiatry bez mowy, a na dolnym globie
„Głucho, ponuro, martwo, jakby w grobie:
„Wtém z błyskawicy ogniem i łoskotem
„Kije dla burzy hasło straszny grzmot.
„Tak znów do dzieła wziął się Pyrrus potem:
„Nigdy Cyklopów nie uderza miot
„Zbroi Marsowéj na czas wieczny kutéj
„Mniéj obojętnie, jak Pyrrusa miecz
„Spadł na Pryama.
„Precz-że, fortuno, nierządnico, precz!
„Wszyscy bogowie w świętym waszym sejmie
„Władzy pozbawcie podłą tę niewiastę,
„Koło jej złamcie i tę krągłą piastę
„Z nieba wyrzućcie na dół, a tak nisko
„Jako szatanów siedlisko.“

POLONIUSZ.

Nadto długo.

HAMLET.

To samo powie balwierz o pańskiéj brodzie. — Proszę ciebie mów daléj: — Jemu praw jakie śmieszne facecye, albo tłuste powiastki, inaczéj zaśnie: — mów dalej: no, o Hekubie.

AKTOR PIERWSZY.

„Ktoby to widział, biada! jak królowa
„Prawie pół-naga, a w nieładzie głowa, —“

HAMLET.

W nieładzie głowa?

POLONIUSZ.

Dobrze, w nieładzie głowa, to dobrze.

AKTOR PIERWSZY.

„Bosa po gołéj jak biegała ziemi,
„Zdała się pożar gasić łzami swemi;

„Miasto korony na jéj głowie szmata;
„Wyschłe ze smutku ciało już nie szatą
„Lecz prześciéradło kryło wzięte z trwogi;
„Ktoby to widział, miasto skargi jady
„Wnetby wyzionął na te losu zdrady;
„Gdyby ją wtedy obaczyli Bogi,
„Kiedy patrzała, jako Pyrrus krwawy
„Pastwiąc się oręż w ciele męża broczy;
„Pierwszy jéj wykrzyk, (chyba ludzkie sprawy
„Ich nie obchodzą), pewno w potok łzawy
„Zmieniłby niebios pałające oczy,
„Wzruszyłby litość nawet samych Bogów.“

POLONIUSZ.

Patrz, jak pobladł, i łzy mu w oczach. — Proszę cię przestań.

HAMLET.

Dobrze, dosyć; będę cię prosił wkrótce o dokończenie. — Łaskawy panie, czy się zechcesz zatrudnić dobrem przyjęciem aktorów? Słuchaj, panie, racz ich najlepiej ugościć, bo są treścią i kroniką czasu: lepiej abyś miał po śmierci zły napis grobowy, jak ich złe mówienie za życia.

POLONIUSZ.

Postąpię z nimi, xiąże, jak zasługują.

HAMLET.

Ej do kaduka, daleko lepiej, człecze; jeśli zechcesz z każdym się obchodzić wedle zasługi, kto ujdzie chłosty? Postąp z nimi wedle twojego honoru i godności: im mniéj warci, tym więcej zasługi dla twojéj dobroci. Prowadź ich z sobą.

POLONIUSZ.
Chodźcie, panowie.
HAMLET.

Idźcie za nim, przyjaciele: jutro będziemy na waszej sztuce. — Słuchaj mię, stary przyjacielu, czy możesz grać zabójstwo Gonzaga.

AKTOR PIERWSZY.

Mogę xiąże.

HAMLET.

Jutro wieczorem przedstawisz tę sztukę. Będziesz-li mógł nauczyć się na pamięć jakich dwanaście albo szesnaście wierszy, co napiszę i umieszczę w téj sztuce. Będziesz-li mógł?

AKTOR PIERWSZY.

Bardzo dobrze, xiąże.

HAMLET.

No, to dobrze. — Idźcie za tym panem; patrzajcie nie szydzić z niego. (Wychodzą Poloniusz i aktorowie). Moi dobrzy przyjaciele (do Rozenkranca i Guildensterna), żegnam was aż do wieczora: jeszcze raz przyjmcie najmilsze powitanie w Elsinorze.

ROZENKRANC.

Dobrze, łaskawy xiąże.

(Wychodzą Rozenkranc i Guildcnstern).
HAMLET.

Bóg niech prowadzi! — Sam pozostałem.
Com za nikczemnik, podłym niewolnik!
Czyż niepotwornie, kiedy ten aktor
W prostym wymyśle, w śnie namiętności
Zmusił swą duszę do wyobrażeń;
Z jéj poruszenia zbladło mu lice,
Cały zmieszany, we łzach zrzenice,
Głos przerywany, cała postawa
Zgodna z pomysłem. I dla niczego!

Dla Hekuby!
Cóz mu Hekuba, lub on Hekubie,
By nad nią płakał? Cóźby uczynił,
Gdyby go taki przedmiot rozpalał
Jako mię? Scenę łzamiby zalał,
Wszystkichby uszy od tych słów pękły,
Zbladłby niewinny, winnyby szalał,
Najnieświadomszy byłby przelękły;
Oczom i uszom strach i zdumienie
Pewnoby wlały martwe zdrętwienie.
A ja,
Tępy nikczemnik mdle i z obawą
Jako ospały prostak się wlokę:
Wciąży nie jestem wielką tą sprawą,
Mówić nie mogę, mówić za królem,
Kiedy mu własność z życiem najdroższém
Zabrał przeklęty rozbój na wieki.
Jestem-że tchórzem? Któż-li mię nazwie
Podłym i w sztuki łeb mój rozwali?
Włos powyrywa? w twarz mi go ciśnie?
W nos mię uderzy? Kłamstwo mi zada
W żywe me oczy? Któż to uczyni?
Ha!
Znieśćbym powinien; bobym oddawna, —
Gdybym jak gołąb nie był lękliwy,
Albo bez żółci, abym potrafił
Uczuć gorycze krzywd i ucisku, —
Sprosił na ucztę sępy i kruki
Z porąbanego łotra na sztuki.
Krwawy, lubieżny, łotr bez sumienia!
Zdrajca bez uczuć, bez czci i wiary!

Cóżem za osioł? Mnieźto przystoi? —
Syn zabitego ojca drogiego,
Niebem i piekłem mścić się wezwany,
Mamże ogromny ciężar na sercu,
Jak nierządnica, zbywać słowami,
Mamże przeklinać jako przekupka,
Lub pomywaczka!
Wstyd! — do roboty! — Nic raz słyszałem,
Ze winowajcy będąc na sztuce,
Przez doskonale scen przedstawienie
Byli do głębi duszy wzruszeni,
Tak, że natychmiast zbrodnie zeznali:
Mord nieomylnie, choć bez języka,
W sposób dziwniejszy zwykł się objawiać.
Każę przy stryju sztukę przedstawiać
Nieco do mordu ojca podobną:
Będę go zważał, na wskroś przeniknę;
Jeśli poblednie, wiem co uczynię.
Może to szatan duch co widziałem?
Czart się przybiera jakiem chce ciałem;
Może przez słabość moję zamyśla,
Przez mój charakter melancholiczny,
(Bo nad takiemi włada najwięcéj),
Wiecznie potępić biedną mą duszę;
Nad ten pewniejszy dowód miéć muszę.
Sztukę tę jakby w siatkę zamienię,
Którą ułowię króla sumienie.

(wychodzi).


AKT III.

SCENA PIERWSZA.
(Pokój w zamku]).
Wchodzą: KRÓL, KRÓLOWA, POLONIUSZ, OFELIA, ROZENKRANC i GUILDENSTERN.
KRÓL.

Czyście u niego sztuką rozmowy
Zbadać nie mogli co za przyczyna
Wszystkie pokoju dnie mu zakłuca
Szałem burzliwym i niebezpiecznym?

ROZENKRANC.

Mówi, ze czuje siebie zmienionym,
Ale przyczyny nie chce powiedziéć.

GUILDENSTERN.

Ani się skłaniał do wybadania;
Mądrém szaleństwem trzymał się zdala,
Gdyśmy go chcieli wieść do zeznania
Wnętrza swej duszy.

KRÓL.

Dobrze-li przyjął?

ROZENKRANC.

Grzecznie, jak dobrze człek wychowany.

GUILDENSTERN.

Wiele przymusu widać w nim było.

ROZENKRANC.

Skąpy w pytania, lecz zapytany
Dawał najdalsze nam odpowiedzi.

KRÓLOWA.

Czyście do zabaw jakich wabili?

ROZENKRANC.

Tak się zdarzyło, żeśmy spotkali
W drodze aktorów: o tém nowinę
Zdawał się słuchać z pewną radością;
Już są u dworu; sądzę ze kazał
Sztukę przedstawić tego wieczora.

POLONIUSZ.

Prawda, i żądał abym zaprosił
Was, Najjaśniejsze Państwo, na sztukę.

KRÓL.

Całém mém sercem; mocno się cieszę
Słysząc, ze na to myśli nakłonił.
Dobrzy panowie, daléj zaostrzcie
Jego do takich zabaw żądanie.

ROZENKRANC.

Dobrze, mój panie.

(Wychodzą Rozenkranc i Guildenstern).
KRÓL.

Opuść nas także, słodka Gertrudo;
Bośmy za synem skrycie posłali:

Aby Ofelię niby przypadkiem
W drodze napotkał: sam się z jéj ojcem
Skryję w tém miejscu, tak niewidzialni
Widząc, osądzim z tego spotkania,
Czyli istotnie troska miłości,
Czyli rzecz inna była powodem
Jego cierpienia.

KRÓLOWA.

Chętnie ulegam.
Co, Ofelio, ciebie się tycze,
Życzę, by twoja cnota i wdzięki
Były dzikości syna przyczyną:
Z twojéj się cnoty spodziewać mogę,
Że go na dawną sprowadzisz drogę
Z wielkim honorem dla was obojga.

OFELIA.

Pragnę, królowo, aby to było.

(Królowa wychodzi).
POLONIUSZ.

Tu się przechadzaj, moja Ofelio; —
Skryjmy się, królu, gdy się podoba: —

(do Ofelii)

Czytaj tę xiążkę, aby ten pozor
Dobrze wymawiał twoję samotność. —
Częstośmy za to warci nagany, —
Jak dowiedziono, — ze potrafimy
Mową pobożną, świętym uczynkiem
Pięknie ocukrzyc nawet szatana.

KRÓL.

Wielka to prawda! Jakże ta mowa (na stronie)
Daje bolesną plagę sumieniu!

Pyski nierządnéj umalowane
Nie są tak brzydkie z swém malowidłem,
Jak me uczynki mową kraszone;
Ciężar ogromny!

POLONIUSZ.

Słyszę nadchodzi, schrońmy się, panie.

(Wychodzą Król i Poloniusz. — Wchodzi HAMLET).
HAMLET.

Być, albo nie być, oto zagadka: —
Czyli szlachetniéj znieść do ostatka
Doli zawziętéj razy i groty;
Czyli przeciwko morzu cierpienia
Broń pochwyciwszy skończyć kłopoty? —
Umrzéć, — zasypiać, — potém nic więcéj; —
Snem tym zakończyć duszy tortury,
Troski tysiączne ten dział natury, —
Końca takiego jak najgoręcéj
Pragnąć potrzeba. Umrzéć, — zasypiać; —
Spać! może marzyc. — Tak, tu zawada;
Nadtém się bowiem wstrzymać wypada,
Co będzie marzyć w śnie zgonu dusza,
Gdy się otrząśnie od zgiełku świata:
Taka uwaga nędzę przymusza
Wlec do ostatka długie swe lata:
Bo któżby znosił od czasu bicze,
Wzgardę dumnego, gwałt ciemiężnika,
W czułéj miłości wzgardy gorycze,
Bezczelność, zwłokę spraw urzędnika,
Albo niegodnych urągowisko
Czyżby zasługa chciała przyjmować
Jeśliby wszystko można skwitować

Lada żelazem? Któżby niósł brzemie,
Potniał i stękał pod ciężkiém życiem?
Lecz trwoga czegoś jak rzucim ziemię, —
Kraj nieznajomy, skąd nie powraca
Żaden wędrownik, — chęci nam skraca;
Wolim więc znosić znane nam burze,
Jak nieznanego szukać cierpienia.
Takiém przeczuciem mienim się w tchórze;
Barwa przyrodnia postanowienia
Na tę myśl straszną staje się blada,
A przedsięwzięcie silnie wezbrane
Od téj uwagi na wstecz upada
Tracąc uczynku imie. — Lecz cicho!
Piękna Ofelia: — Nimfo, w modlitwie
Wspomnij me grzechy.[8]

OFELIA.

Dobry mój panie,
Jakże po tylu dniach się powodzi?

HAMLET.

Dobrze, dziękuję najuniżeniéj.

OFELIA.

Dane od xięcia mam upominki,
Które oddawna chciałam powrócić,
Proszę je przyjąć.

HAMLET.

Nie, ja nie przyjmę;
Nigdym nie dawał.

OFELIA.

Xiąże dostojny, wiesz, ze dawałeś,
Jeszcze je słowy ubogacałeś,
Które najsłodsze tchnienia składały:
Ale téj woni gdy się wyzuły,
Przyjmij je znowu; wszelki dar mały
Duszom szlachetnym, kiedy nieczuły
Stał się ich dawca. Oto, mój panie.

HAMLET.

Ha, ha! jesteśże poczciwa?

OFELIA.

Mój Panie?

HAMLET.

Jesteśże piękna?

OFELIA.

Co to znaczy, xiąże?

HAMLET.

Bo jeśli jesteś poczciwa i piękna, nie dozwalaj cnocie przystawać z pięknością.

OFELIA.

Możesz piękność lepszą mieć przyjaciółkę od poczciwości?

HAMLET.

Tak, prawda; bo moc piękności prędzéj przerobi poczciwość na rozpustę, jak siła uczciwości uczyni piękność sobie podobną; była to niegdyś hypoteza, ale dziś rzecz jawna i dowiedziona. Kochałem cię niegdyś.

OFELIA.

Istotnie, xiąże, tak wierzyłam.

HAMLET.
Nie powinnaś mnie była wierzyć; cnota bowiem nie może tak się zaszczepić w nasz pień stary i grzeszny, aby jego smakiem nie trąciła. Nie kochałem ciebie.
OFELIA.

Tym więcéj byłam oszukana.

HAMLET.

Idź do klasztoru; chcesz-li być rodzicielką grzeszników? Ja sam jestem at sobie poczciwy; jednak mógłbym siebie oskarżyć o takie rzeczy, że byłoby lepiéj, aby mię matka nic urodziła. Jestem bardzo pyszny, mściwy, pragnący honorów; więcéj gotowy do spełnienia grzechów, jak myśl objąć, wyobraźnia przedstawić, a czas wystarczyć do wykonania może. Czego takie, jak ja, stworzenia mają pełzać pomiędzy niebem i ziemią! jesteśmy wszyscy przesławne łotry; żadnemu z nas nie wierz. Idź w swoją drogę do klasztoru. Gdzie twój ojciec?

OFELIA.

W domu, xiąże.

HAMLET.

Zamknij drzwi za nim, aby grał rolę błazna nie gdzieindziéj jak we własnym domu. Bądź zdrowa.

OFELIA.

O wesprzyjcie go dobrotliwe nieba!

HAMLET.

Jeśli pójdziesz za mąż dam ci w posagu przekleństwo; bądź czystą jak lód, białą jak śnieg, wszelako nie ujdziesz potwarzy. Idź do klasztoru; bądź zdrowa! Albo, jeśli koniecznie chcesz iść za mąż, wyjdź za głupca; mądrzy bowiem doskonale wiedzą, jakie potwory z nich czynicie. Idź do klasztoru, idź, i to prędko. Bądź zdrowa!

OFELIA.

Mocy niebieskie uleczcie jego!

HAMLET.

Także o waszém malowaniu się słyszałem aż nadto; Bóg wam dał twarz jednę, a wy same czynicie sobie drugą: — skaczecie, drobno chodzicie, szeplunicie, obracacie boskie stworzenie w pośmiewisko; blądziecie przez lekkomyślność składając na niewiadomość: dość, nie chcę mówić o tém więcéj, bo to mię przywiodło do szaleństwa. Powiadam, że nie chcemy ani słyszeć o małżeństwie; wszyscy, co się pożenili, wyjąwszy jednego, niech sobie żyją, a reszta tak zostanie jak teraz. Idź do klasztoru!

(Wychodzi Hamlet).
OFELIA.

Co za szlachetny umysł w ruinie!
Język mądrego, oko dworaka,
Pałasz rycerza, w pięknej krainie
Róża najsłodsza, nadzieja cała!
Wzór ukształcenia, życia zwierciadło!
Z niego rozwaga rozwagę brała. —
Całkiem zgubiony, wszystko przepadło!
Ja najbiedniejsza z niewiast i nędzna,
Com harmonijnych przysiąg miód ssała,
Na rozkręconą patrzeć się muszę,
Arfę niebieską, wzniosłą tę duszę,
Jak daje twarde i dzikie brzęki!
Kwiat ten młodości, najwyższe wdzięki
Schną rozstrojeniem: Jakże się bidzę!
Znać, co widziałam, widzieć, co widzę.

(Powraca Król i Poloniusz).
KRÓL.

Miłość! nie, inne czucie go wzrusza;
Choć się bez związku nam pokazuje

Wszystko co mówił, lecz nie szaleństwo.
Coś w nim tajnego ukrywa dusza,
Co jego troska dziś wysiaduje,
Sądzę, ze jakieś niebezpieczeństwo
Może się z tego wykluć, wylęgnąć:
Aby uprzedzić, postanowiłem
W prędkim namyśle w Anglią wysłać,
By zaniedbanéj żądał daniny:
Różne przedmioty może wygonią
Smutki, co w sercu jego się chronią;
Niemi ustawnie myśl kołataną
Często utraca. Jak ci się zdaje?

POLONIUSZ.

Będzie to dobrze: lecz mi się zdaje,
Że jego troski źrzódłem, początkiem
Miłość wzgardzona. — No, Ofelio,
Nie masz potrzeby nam opowiadać
Mowę Hamleta, bośmy słyszeli. —
Działaj, Monarcho, jak się podoba;
Lecz, jeśli zechcesz, niech po teatrze
Matka sam na sam smutek wybada;
Niech się po prostu pyta u syna.
Ja się ukryję, gdy się podoba,
Abym rozmowę całą ich słyszał:
Jak go nie zbada w Anglią wysłać,
Albo gdzieindziej, kędy obmyśli,
Mądrość twa, królu.

KRÓL.

Tak też i zrobię:
Strzedz szał potrzeba w znacznéj osobie.

(wychodzą).

SCENA DRUGA.
(Sala w zamku).
Wchodzi HAMLET i niektórzy AKTOROWIE.
HAMLET.

Tak mówcie jak ja przed wami mówiłem, niech gładko z ust płyną słowa: lecz jeżeli wrzeszczéć będziecie na całe gardło, jak wielu aktorów czyni, wolałbym aby jaki miejski krzykacz deklamował moje wiersze. Ani za nadto siekajcie powietrze rękami, tak; lecz wszystko czyńcie przystojnie, bo w gwałtownym potoku, w burzy i że tak powiem) zawierusze waszéj namiętności macie pozyskać i utrzymać umiarkowanie, dla nadania pewnego gładkiego toku. O! to mię do żywego obraża, kiedy słyszę jak zdrowy z wielką peruką chłop drze namiętność na szmaty, na prawdziwe gałgany i zagłusza ucho parteru, który po większéj części nie może nic więcej pojąc jak niezrozumiałe pantominy i hałas. Chciałbym takiego kamrata obatożyć za te hałaburdy, to Herod nad Herodami. Proszę was unikajcie tego.

AKTOR PIERWSZY.

Ręczę za to Waszéj Xiążęcéj Mości.

HAMLET.

Ani też bądźcie nadto łagodni, lecz niechaj roztropność zostanie waszym mistrzem: stosujcie akcyę do mowy, a mowę do akcyi z tą szczególniejszą uwagą, abyście nigdy nie przebrali miary naturalnej: bo wszystko co przechodzi naturę nie zgadza się z celem teatru, którego zamiar dawniéj i teraz był i jest stać się wierném zwierciadłem natury; okazać cnoty we właściwych rysach, zbrodnie w rzeczywistym obrazie; każdy wiek, każdy czas w jego kształcie i piętnie. Jeżeli teraz albo to przesadzicie, albo oddacie za nadto słabo, chociaż pobudzicie do śmiechu nieświadomego, ale to obrazi mądrego postrzegacza; którego jednego nagana powinna w mniemaniu waszém przeważać zdanie całego teatru innych. O, znajdują się aktorowie tacy, jak sam ich widziałem grających i słyszałem jak wynoszono pod niebiosa, a z których jednak żaden, (mówiąc nieobelżywie), nie miał ani głosu, ani chodu chrześcijanina, albo nawet poganina, albo człowieka: tylko wziąwszy się pod boki, tak pysznie stąpali, tak ryczeli, że pomyślałem, snadź nie sama natura, ale jaki jéj czeladnik, któremu się robota nie udała, utworzył tych ludzi; do tego stopnia obrzydliwie podrzeźniali naturze.

AKTOR PIERWSZY.

Spodziewam się, że z tego jużeśmy się mniéj więcéj poprawili. —

HAMLET.

O, poprawcie się zupełnie. Niechaj zaś grający rolę błaznów więcéj nie mówią jak napisano: znajdują się bowiem tacy, którzy się śmieją sami dla pobudzenia do śmiechu innych prostych widzów, chociaż w tym samym czasie jakaś ważna rzecz w sztuce wymaga całéj uwagi. To nader nikczemnie i pokazuje najśmieszniejszą ambicyę błazna, kté ry używa tego sposobu. Idźcie i gotujcie się.

(Wychodzą Aktorowie. — Wchodzą POLONIUSZ, ROZENKRANC i GUILDENSTERN).

Jakże, mój panie, będzie król na sztuce?

POLOiNIUSZ.
I królowa będzie i to zaraz.
HAMLET.

Każ aktorom pospieszać.

(Wychodzi Poloniusz).

Czy nie zechcą panowie naglić ich także do pośpiechu?

ROZENKRANC i GUILDENSTERN.

Dobrze, mój xiąże.

(Wychodzą Rozenkranc i Guildenstern. — Wchodzi HORACIO).
HAMLET.

Co, Horacio!

HORACIO.

Jestem do usług, drogi mój xiąże.

HAMLET.

Ty Horacio jesteś tym mężem,
Z którym najmilsze mam obcowanie.

HORACIO.

Drogi mój Panie! —

HAMLET.

Tak i nie mniemaj, abym pochlebiał;
Czegóż od ciebie mam się spodziewać,
Kiedy twa sława cały twój dochód,
Którym się musisz karmie odziewać?
Czy pochlebiają biednemu? Nigdy;
Język cukrowy liże się dumie,
Gibkie kolano tam się giąć umie,
Gdzie do pochlebstwa korzyść przymusza.
Słuchaj mię, odkąd droga ma dusza
Panią została swego wyboru,
Odkąd zdołała ludzi rozróżniać,
Ciebie dla siebie wzięła w dziedzictwie:

Umiesz ty cierpieć jakbyś nie cierpiał;
Policzki losu, jego nagrody,
Z równą wdzięcznością zwykłeś przyjmować;
Błogosławieni takiéj przyrody!
Krew i rozsądek u nich się godzą,
Ni jak piszczałki w rękach fortuny
Wedle jéj woli tony wywodzą;
Dajże mi, coby nie był żądz sługą,
Wnet go najgłębiéj w sercu zagrzebię,
W sercu mojego serca, jak ciebie. —
Ale cokolwiek o tem za długo. —
Dzisiaj przed królem sztukę przedstawię;
Jedna jéj scena zgadza się prawie
Z tém, co o śmierci ojca mówiłem.
W czasie téj sceny, proszę ja ciebie,
Zwróć przenikliwość całą na stryja;
Jeśli się jego skryty występek
W mowie jakowéj sam nie przebije,
Duch potępieniec, cośmy widzieli;
Jako Wulkana kuźnia tak czarna
Ma wyobraźnia. Zważaj go pilnie
Oczy me bowiem w twarz mu utopię;
Potem zrównamy nasze badania
W jego osobie.

HORACIO.

Dobrze, mój xiąże:
Gdy co utai w ciągu téj sztuki,
Lub co ukradnie, kradzież zapłacę.

HAMLET.

Idą, potrzeba udać warjata;
Idź na swe miejsce.

(Marsz duński przy trąbach. — Wchodzą: KRÓL, KRÓLOWA, POLONIUSZ, OFELIA, ROZENKRANC, GUILDENSTERN i inni.).
KRÓL.

Jakże się ma nasz synowiec Hamlet?

HAMLET.

Najwyborniej, istotnie, mam pułmisek kameleona, jem powietrzę nadziewane obietnicami: pan nie może tak karmić swoich kapłanów.

KRÓL.

Nie rozumiem twéj odpowiedzi, Hamlecie, te słowa nie są dla mnie.

HAMLET.

Ani dla mnie. — (do Poloniusza) Mój panie, podobno mówiłeś, żeś jeszcze będąc w uniwersytecie grał rozmaite role.

POLONIUSZ.

Grałem, panie, i liczono mię za dobrego aktora.

HAMLET.

Jakążeś grał rolę?

POLONIUSZ.

Juliusza Cezara: byłem zabity w Kapitolium, Brutus mię zabił.

HAMLET.

To brutalstwo zabijać w tém miejscu ciele. — Czy gotowi aktorowie?

ROZENKRANC.

Gotowi, xiąże, czekają na pańskie rozkazy.

KRÓLOWA.

Chodź tu, kochany Hamlecie, siadaj przy mnie.

HAMLET.
Dziękuję, łaskawa matko, tu magnes potężniej przyciąga.
POLONIUSZ.

Oho! czy król uważa?

HAMLET, siadając u nóg Ofelii.

Pozwoli pani siąść na kolanach?

OFELIA.

Nie, mój xiąże.

HAMLET.

Chcę mówić, przy kolanach pani?[9]

OFELIA.

Dobrze, mój xiąże.

HAMLET.

Może myślałaś, że miałem chęci większe?

OFELIA.

Nic nie myślałam, xiąże.

HAMLET.

Och, pięknaż to myśl spocząć na łonie lubej dziewczyny!

OFELIA.

Co, mój xiąże?

HAMLET.

Nic.

OFELIA.

Xiąże teraz w humorze wesołym.

HAMLET.

Kto, ja?

OFELIA.

Tak, mój xiąże.

HAMLET.
O, jestem tylko pani trefniś. Cóż ma człowiek lepszego robić jak się weselić? bo patrzaj pani jak moja matka wesoła, a ledwie parę godzin jak umarł mój ojciec.
OFELIA.

Już dwa miesiące, xiąże.

HAMLET.

Tak dawno! O. niech djabeł ubiera się czarno, a ja wezmę gronostaje. O nieba, dwa miesiące jak umarł i jeszcze niezapomniany; więc jest nadzieja, że pamięć wielkiego człowieka przetrwa całe pół roku: ale wtedy musi budować kościoły, bo inaczéj nie będą więcej myśleć o nim jak dzieci o kiju, na którym jeżdżą jakby na koniu; pospolicie taki mu dają nagrobek:

Koń tu drewniany
Leży zapomniany.[10]

Trąbienie. Następują pantominy.

Wchodzi król i królowa nader czuli ku sobie; królowa ściska męża, król wzajemnie ją obejmuje. Królowa klęka i na minach czyni mu oświadczenia i przysięgi. Król ją podnosi i składa głowę swoję u jej piersi: potém się kladnie na kwiecistéj murawie: królowa, widząc, ze zasnął, odchodzi. Natychmiast zjawia się jakiś łotr, zdejmuje z niego koronę, całuje ją, wlewa truciznę w ucho królewskie i odchodzi. Powraca królowa: znajduje nieżywego króla i pokazuje znaki największej rozpaczy. Otruwacz z dwoma albo trzema osobami niememi powraca i zdaje się z nią ubolewać. Ciało zmarłego wyniesiono. Otruwacz zaleca się do królowéj podarunkami, która zdaje się tem brzydzić i niechętna jemu przez chwilę, ale nareście jego miłość przyjmuje. — Wychodzą.

OFELIA.
Co to znaczy, xiąże.
HAMLET.

Istotnie, to ukryte makiawelstwo znaczy nieszczęście.

OFELIA.

Zapewne te pantominy przedstawują treści sztuki?

(Wchodzi Prolog).
HAMLET.

Dowiemy się od tego kamrata: aktorowie nie umieją sekretu utrzymać, wszystko powiedzą.

OFELIA.

Czy powie, co te pantominy znaczą?

HAMLET.

I wszelkie inne jakie mu uczynisz: cokolwiek nie będziesz się wstydziła jemu pokazać, pewno się nie zawstydzi powiedzieć co to znaczy.[11]

OFELIA.

Pan jesteś nic dobrego, nic dobrego: uważam sztukę.

PROLOG.

„Sztukę, świetna publiczności,
„Twej oddajem łaskawości.
„Racz nas słuchac w cierpliwości.“

HAMLET.

Czy to prolog, czy napis na pierścionku?

OFELIA.

Bardzo krótki, mój xiąże.

HAMLET.

Jak miłość kobiety.

(Wchodzą król i królówa teatralni).
TEATR. KRÓL.

„Razy trzydzieści bystre Feba konie
„Ziemię obiegły i Neptuńskie tonie;
„Razy trzydzieści blaski nieswojemi
„W zmianach dwunastu xięźyc świecił ziemi;
„Jak my złączyli w powiązaniu lubém
„Serca miłością, ręce świętym szlubem.

TEATR. KRÓLOWA.

„Bodajby słońce, bodaj xiężyc tyle
„Ubiegł, nim legnie miłość ta w mogile!
„Ale niestety, od niedawnéj pory
„Takeś zmieniony, smutny tak i chory,
„Ze się obawiam. Jednak dla téj trwogi
„Wcale się nie chciéj lękać mężu drogi:
„Bojaźń i miłość równe są w kobiecie;
„W trwodze, w miłości środkiem nie owłada,
„Albo nic, albo w ostateczność wpada.
„Już doświadczyłeś wielką miłość moję:
„Jak wielka miłość wielkie niepokoje.
„Gdzie zbytnia miłość rzecz nas trwoży wszelka,
„Gdzie fraszka trwoży tam jest miłość wielka.

TEATR. KRÓL.

„Tak, i to prędko losy nas rozłączą.
„Wkrótce me siły życia działać skończą;
„Po mnie zostaniesz na tym pięknym globie
„Czczona, kochana, może jeszcze tobie
„Drugi małżonek —

TEATR. KRÓLOWA.

„Nie kończ, mężu luby!
„Byłyby zdradą we mnie takie szluby:

„Związek mój drugi klątwę niech sprowadzi!
„Żyje ta z drugim, co pierwszego zgładzi.“

HAMLET.

Oto piołun.

TEATR. KRÓLOWA.

„Wiodą zwyczajnie w drugie nas zamęzcie
„Podłe pobudki nie miłości szczęście
„W mężubym zmarłym znów topiła noże,
„Jeśliby drugi posiadł moje łoże.

TEATR. KRÓL.

„Pewnym, ze mówisz tak jak myślisz teraz;
„Ale się łamią przedsięwzięcia nie raz.
„Zamiar pamięci jest za niewolnika:
„Z razu gwałtowny, z czasem słabnie, znika:
„Jako się mocno trzyma frukt zielony,
„Lecz za dojrzeniem spada nietrzęsiony.
„Rzecz to potrzebna, że zapominamy
„Długów, co sami płacie sobie mamy:
„Gdy się uczuciem zamiar jaki rodzi,
„Z przejściem uczucia zamiar nasz przechodzi.
„Smutków i wesel gwałtowność, ich dziécie,
„W raz z rodzicami traci swoje życie:
„Kędy najwięcej radość wykrzykuje,
„Albo gdzie smutek płacze i rozpacza,
„Lada przypadek wszystko przeinacza,
„Smuci się radość, smutek się raduje.
„Świat się przemienia; nie do zadziwienia,
„Że się ze szczęściem nasza miłość zmienia.
„Do rozwikłania jeszcze ta zawiłość,
„Czy los miłością, czy nim rządzi miłość.

„Padł wielki, pierzcha pólubieńców zgraja;
„Wstał biedny, wrogi w przyjaciół przestraja:
„Tak za fortuną miłość ślepo idzie.
„Kto ma dostatek ma przyjaciół wiele,
„Lecz ich fałszywość doświadczając w biedzie,
„Przez to ich zmienia na nieprzyjaciele.
„Ale powróćmy do zaczętej rzeczy:
„Spiera się z naszą chęcią przeznaczenie,
„Walka ta z czasem zamiar nasz zniweczy;
„Nasze są myśli, ale nie spełnienie:
„Myśl ta, ze nie chcesz wstąpić w drugie szluby,
„Umrze, jak umrze mąż co teraz luby.

TEATR. KRÓLOWA.

„Niech mię nie nosi ziemia, dzień nie świeci,
„Pokój i szczęście niech wiecznie odleci,
„Ufność, nadzieję niech na rozpacz zmienię,
„Cel niech klasztorne będzie mi więzienie,
„Wszystko od czego blednie szczęścia lice
„Niechaj me zburzy dobro i nadzieję,
„Niech zewsząd biją troski nawałnice,
„Gdy będę żoną, jak raz owdowieję.“

HAMLET, do Ofelii.

Jeśli złamie teraz. —

TEATR. KRÓL.

„Strasznie przysięgłaś. Zostaw mię na chwilę;
„Duch ociężały niechaj snem posilę.
„Tak czas oszukam.(śpi).

TEATR. KRÓLOWA.

Niech cię sen ukoi;
„Niech nas nieszczęście żadne nie rozdwoi!“

(Wychodzi).
HAMLET.

Jakże się pani podobała ta sztuka?

KRÓLOWA.

Sądzę, że dama za nadto wiele oświadcza.

HAMLET.

O, ale dotrzyma słowa.

KRÓL.

Czyli ci znana treść sztuki? nie ma tu nic obrażającego.

HAMLET.

Nic a nic, oni tylko żartują, trucizna w żarcie; chowaj Boże, nie ma tu żadnéj obrazy.

KRÓL.

Jaki ma tytuł?

HAMLET.

Myszołówka. Ale jak to? Przenośnie. Sztuka przedstawia mord popełniony w Wiennie: Gonzago imię xięcia, jego żona Baptysta: Najjaśniejszy Pan zaraz obaczy to wszystko; tu się łotrowskie odkryje arcydzieło. Ale cóż to do nas? Waszę Królewską Mość i nas, co mamy duszę nieobciążoną, nic się to nie tycze; niechaj na złodzieju czapka gore, a nasze sumienie czyste. (Wchodzi Lucjan). To niejakiś Lucyan, synowiec króla.

OFELIA.

Xiąże tak dobrze zna sztukę, jak sami aktorowie.

HAMLET.
Mógłbym nawet zostać tłumaczem pomiędzy panią a kochankiem pani, bylebym tylko widział kukły grające na wertepie.[12]
OFELIA.

Nadtoś ostry, xiąże, nadtoś ostry.

HAMLET.

Dość pani jednego westchnienia, aby mię przytępić.

OFELIA.

Zawsze lepiéj i gorzéj.

HAMLET.

Tym sposobem obieracie sobie mężów. — Zaczynaj morderco; — pokaż twą przeklętą twarz i zaczynaj. No: —

Kruków krakanie zemstę wywołuje.

TEATR. LUCYAN.

„Silna trucizno brana z zielsk w północy,
„Trzykroć Hekaty klątwą zarażona,
„Od czarodziejskiéj twéj okropnéj mocy
„Zdrowie i życie w mgnieniu-oka skona.“

(Wlewa truciznę w ucho śpiącego).
HAMLET.

Truje w ogrodzie króla, dla przywłaszczenia jego państwa. Nazywa się Gonzago; historya prawdziwa i wyborną włoszczyzną napisana: wkrótce obaczycie jak morderca pozyskał miłość wdowy po Gonzagu.

OFELIA.

Król wstaje.

HAMLET.

Co, przeląkł się błędnego ognia?

KRÓLOWA.

Co tobie, mężu?

POLONIUSZ.

Przestać, zapuścić kortynę.

KRÓL.
Dajcie światła! — Chodźmy!
POLONIUSZ.

Światła, światła, światła!

(Wychodzą wszyscy prócz Hamleta i Horacia).
HAMLET.

Płacz i uciekaj ranny jeleniu,
Skacz ty coś umknął od czat:
Jedni czuwają drudzy w uśpieniu;
Tak się obraca ten świat. —

Jak uważasz, jeślibym został goły jak święty Turecki, czyli z tym talentem do wierszów, z lasem piór na głowie i z dwoma wielkiemi, jak róże Jerychońskie fontaziami u glancowanych trzewików nie zdałbym się na kamrata do bandy aktorów?

HORACIO.

Na połowę pensyi.

HAMLET.

Owszem na całą.

Bo mój drogi wiesz Damonie,
Jowisz u nas był na tronie:
Teraz dola nam przyniosła
Nader prawdziwego — pawia.[13]

HORACIO.

Mógłbyś, xiąże, powiedzieć do rymu.

HAMLET.

O dobry Horacio, słów Ducha nic oddam za sto tysięcy dukatów. Czy uważałeś?

HORACIO.

Bardzo dobrze, mój xiąże.

HAMLET.
Kiedy była mowa o truciu. —
HORACIO.

Doskonale zauważyłem.

HAMLET.

Ha, ha! — Hej muzyka; hej do fletów. —
Nie w smak ta sztuka, król nieochotnie
Słuchał jéj. Może, —

(wchodzą: ROZENKRANC i GUILDENSTERN).

nie w smak istotnie.
Hej, muzyka!

GUILDENSTERN.

Łaskawy xiąże pozwoli sobie powiedzieć jedno słowo.

HAMLET.

Panie, choć całą historyę.

GUILDENSTERN.

Król, panie, —

HAMLET.

Dobrze, panie, co się z nim stało?

GUILDENSTERN.

Zamknął się w swoim pokoju dziwnie poruszony.

HAMLET.

Trunkiem, panie?

GUILDENSTERN.

Nie, xiąże, cholerycznym gniewem.

HAMLET.

Dalekobyś większą okazał roztropność, gdybyś o tém lekarza zawiadomił, bo co do mnie, jeślibym dał jemu na przeczyszczenie, mozeby wpadł w cholerę jeszcze silniejszą.

GUILDENSTERN.

Racz, łaskawy xiąże, uporządkować mowę i nie odskakiwać tak dziko od méj sprawy.

HAMLET.
Wcale nie jestem dziki; — mów.
GUILDENSTERN.

Królowa, matka pańska, w największém zasmuceniu duszy posłała mię do xięcia.

HAMLET.

Mile witam pana.

GUILDENSTERN.

Nie, łaskawy xiąże, ta grzeczność nie na swojém miejscu. Jeśli się podoba xięciu dać mi zdrową odpowiedź, to wypełnię rozkaz pańskiéj matki; jeśli przeciwnie, proszę darować, ze moje odejście będzie końcem interesu.

HAMLET.

Nie mogę, panie.

GUILDENSTERN.

Czego mój xiąże?

HAMLET.

Dać panu zdrowéj odpowiedzi, bo mój umysł chory. Ale, panie, dam taką odpowiedź jaką mogę: cóż mi rozkażesz, albo raczej co rozkaże moja matka, jak pan mówi? — przeto bez przystępów do rzeczy. Moja matka mówi pan —

ROZENKRANC.

Tak mówi, ze xięcia postępowanie nabawiło ją zdumieniem i podziwieniem.

HAMLET.

Co za osobliwy syn, że zdumiewa tak matkę! — Ale czy tylko jakowy wniosek nie nastąpi napięty temu macierzyńskiemu podziwieniu? proszę powiedzieć.

ROZENKRANC.

Chce pomówić z xięciem w swoim pokoju przed jego udaniem się na spoczynek.

HAMLET.
Będę posłuszny tak, jakby dziesięć razy była moją matką. Ma pan co więcéj ze mną do mówienia?
ROZENKRANC.

Kiedyś mię xiąże kochał.

HAMLET.

I zawsze kocham jak własne ręce.

ROZENKRANC.

Łaskawy xiąże, co za przyczyna téj pańskiéj niespokojności? Sam najniezawodniéj zatarasujesz drzwi przed swojém oswobodzeniem ze smutku, jeśli się wzbronisz odkryć przyjacielowi cierpienia.

HAMLET.

Brak mi, panie, wywyższenia.

ROZENKRANC.

Jakto byc może, kiedy xiąże ma słowo królewskie, że nastąpi po nim na tron duński?

HAMLET.

Tak, panie, ale nim słońce zejdzie rosa oczy wyjé, wtedy rosnij psu trawa, kiedy konia nié ma. (Wchodzą aktorowie i fletnicy). O fletnicy: — pozwólcie mi fletu. — Chodźmy na stronę. (Do Guildensterna i Rozenkranca). Dla czego za mną chodzicie, jakbyście węchem chcieli mój ślad wytropić i nagnać do sieci?

GUILDENSTERN.

O xiąże, jeśli mój obowiązek nadto śmiały, moja miłość niegrzeczna.[14]

HAMLET.
Dobrze tego nie rozumiem. Czy się nie podoba panu zagrać na flecie?
GUILDENSTERN.

Nie umiem, xiąże.

HAMLET.

Proszę cię.

GUILDENSTERN.

Proszę wierzyć, że nie umiem.

HAMLET.

Ale bardzo proszę.

GUILDENSTERN.

Nie umiem nawet wziąć w ręce, jak potrzeba.

HAMLET.

To tak łatwo, jak kłamać: przebieraj palcami po tych dziurkach i klapie, zadmij, a odezwie się najpiękniejsza harmonia. Patrz, to są dziurki do zatykania.

GUILDENSTERN.

Ale nie mogę wedle mej woli dobyć harmonii, nie posiadając téj sztuki.

HAMLET.

Teraz tedy patrzcie sami, jak podłą rzecz ze mnie czynicie? Chcecie grac na mnie; zdaje się wam ze znacie wszystkie moje struny; pragniecie wygrać serce mojéj tajemnicy, pragniecie zabrzmiéć we wszystkie tony mojéj duszy od najniższego aż do najwyższego; a w tym małym kawałku drewna zawiera się piękna harmonia i głos prześliczny, którego jednak dobyć nie umiecie. Powietrze! czyż myślicie że łatwiéj grać na mnie jak na dudce? Zowcie mię jakim chcecie instrumentem, męczyć mię wprawdzie możecie, ale zagrać nie potraficie. (Wchodzi Poloniusz). Witam pana!

POLONIUSZ.
Łaskawy xiąże, królowa żąda z xięciem pomówić i to zaraz.
HAMLET.

Czy widzisz pan ten obłok, który prawie ma postać wielbłąda?

POLONIUSZ.

Istotnie ze swojej wielkości podobny do wielbłąda.

HAMLET.

Sądzę, ze podobny do łasicy.

POLONIUSZ.

Ogon ma taki jak łasica.

HAMLET.

Zdaje się, ze podobny do wieloryba.

POLONIUSZ.

W rzeczy samej prawdziwy wieloryb.

HAMLET.

Więc zaraz przyjdę do matki. — Oni mię głupcem robią i do tego stopnia wyciągają strunę cierpliwości mojej, że ledwie nie pęknie. — Zaraz przyjdę.

POLONIUSZ.

Dobrze, ja to powiem.

(Wychodzi Poloniusz).
HAMLET.

Łatwo powiedzieć zaraz przyjdę. — Zostawcie mię przyjaciele.

(Wychodzą — Rozenkranc, Guildenstern, Horacio i t. d.)

Oto już nocy pora dla czarów;
Wypróżniają się groby smętarza,
Oddech piekielny świat ten zaraża:
Krwiąbym się wrzącą mógł teraz poić.
Mógłbym uczynek zdziałać takowy,
Na który drżałby sam dzień fatalny. —

Idę do matki. — Ucisz się serce!
Nic trać czułości, dusza Nerona
Niech do mężnego nie wnidzie łona:
Będę okrutny lecz niewyrodny:
Słów ją, nie ręki, sztylet ubodzie;
Duszo! jakkolwiek zgromię ją słowy,
Nie chciej uczynku łączyć do mowy.

(wychodzi).


SCENA TRZECIA.
(Pokój w zamku).
Wchodzą: KRÓL, ROZENKRANC i GUILDENSTERN.
KRÓL.

Z niegom niekontent; straszno dozwalać
Bujać szaleństwu. Bądźcież gotowi;
Wnet wierzytelne listy wyspieszę:
W Anglią z wami razem się uda:
Mego powinność stanu nie cierpi
Tyle bliskiego niebezpieczeństwa,
Które co chwila z jego szaleństwa
Zwiększa się.

GUILDENSTERN.

Dobrze, będziem gotowi.
Bojaźń ta święta, arcy zbawienna,
Wiele a wiele ludzi ocalić,
Którzy pod króla żyją opieką.

ROZENKRANC.

Wszakże prywatnych nawet umysły
Mają powinność strzedz się od zgonu

Całą swą siłą; więcéj daleko
Duch, od którego bytu zawisły
Wielu istnienia. Upadek tronu
Nie jest samotny, wszystkich co blisko
Wirem pociąga w swe topielisko:
Lub jak ogromne koło na górze
Bardzo wysokiej umocowane,
Które u wielkich sprychów posiada
Tysiąc drobniejszych rzeczy przybitych;
Jeśli się strąci aż ku dolinie,
Każda się mała cząstka rozleci,
Tylko zostanie smutna ruina.
Króla westchnienie samo nie ginie,
Ale z nim wzdycha cala kraina.

KRÓL.

Proszę was, prędko bądźcie gotowi;
Chcemy ten przestrach okuć w kajdany,
Bo co dnia rośnie nieskrępowany.

ROZENKRANC i GUILDENSTERN.

Będziem się spieszyć.

{Wychodzą Rozenkranc z Guildensternem, a wchodzi POLONIUSZ).
POLONIUSZ.

Hamlet do matki idzie pokoju:
Tam za obicie wnet się ukryję;
Ręczę, że gromić matka go zacznie:
Lecz jak mówiłeś, mądrze mówiłeś,
Ze zawsze stronna dla syna matka,
Przeto potrzeba innego świadka,
Aby podsłuchał całą rozmowę, —

Wrócę przed pójściem króla do łoża,
Powiem, co zbadam.

KRÓL.

Dzięki, mój panie.

(Wychodzi Poloniusz).

Zbrodnia ma straszna, słychać ją w niebie;
Piérwszą ściągnęło klątwę na siebie
Brata morderstwo! Chcę lecz nie mogę
Wznosie gorących modłów do Boga;
Siła méj zbrodni chęć mą zwycięża.
Tak bez modlitwy stoję nieczynny,
Jak człek mający dwie powinności,
Myśląc co zacząć, obie zapuszcza. —
Ręce przeklęte, co! gdyby jeszcze
W krwi się braterskiej więcéj zbroczyły,
Czyby dobroci niebieskiéj deszcze
Krew do białości śnieżnej wymyły?
Wszak miłosierdzie na to jedynie,
Aby walczyło przeciwko winie.
Cóż jest w modlitwie? oto dwie siły,
Złemu zapobiedz nim upadniemy,
A po upadku podnieść upadłych.
Oczy me wznoszę; zbrodnim dokonał. —
W jakiże sposób modlić się będę?
Przebacz méj duszy straszne morderstwo! —
Być to nie może; czyż nie posiadam
Rzeczy, dla których mord popełniony?
Moję koronę, pychę i żonę.
Czyż trwającego w zbrodni rozgrzeszą?
W mętnym ziemskiego świata potoku
Złota dłoń zbrodni słuszność odpycha;

Zdarza się widziéć, ze cena licha
Prawo kupuje; tam nie tak w górze:
Pozor i wykręt tam nie omami,
Tam wszystko jawne, tam nawet sami,
Choc zgrzytać będą nasze występki,
Wszystko odkryjem. Cóź pozostawa?
Doznać co może żal i poprawa:
Czegoż nie mogą? Ale co mogą,
Kiedy żałować człowiek nie może?
O, straszno w sercu jak w grobu sklepie,
O stan mój nędzny, stan bez nadziei!
O biedna dusza, jak ptak na lepie,
Rwiąc się na wolność więcéj się klei!
Święci, anieli, duchy wieczyste,
Dajcie obronę, wsparcie mi dajcie!
Krnąbrne kolana kornie klękajcie:
Serce, którego nerwy staliste,
Zmięknij, jak nerwy narodzonego
Nowo dziecięcia! —
Może się wszystko zmienić na lepsze.

(Wgłab się usuwa i klęka. — Wchodzi HAMLET).
HAMLET.

Mogę to zdziałać gdy wznosi modły;
Teraz to zdziałani; — pójdzie do nieba:
Będęż zemszczony? — Pomyśléć trzeba:
Za to, że zabił ojca ten podły,
Syn jego wyszle tego zbrodniarza
Do nieba.
To dobrodziejstwo ale nie zemsta.
Zgładził on ojca, gdy niegotowy

Leżał w przesycie jadła uśpiony,
W grzechach rozwitych, jak kwiat majowy:
Bogu wiadomy jak osądzony:
Ale po ludzku wnosząc, zapewne
Źle się mu dzieje. Będzież to zemsta
Zabić gdy swoję duszę oczyszcza,
Kiedy gotowy do téj podróży?
Nie.
Mieczu straszniejszéj pory wyglądaj;
We śnie, lub gniewie, albo opilstwie,
Lub w kazirodnéj łoża rozkoszy,
W grze, lub przy waśni, albo w czém inném,
Gdzie i nadziei nie ma zbawienia,
Zabij, niech jego dusza zostanie
Wiecznie przeklęta, czarna jak piekło,
W które ją wtrącę. — Matka mię czeka. —
Tylko to chwilką skon twój przewleka.

(Wychodzi Hamlet. — Król wstaje i podchodzi).
KRÓL.

Słowa me wznoszę nie wznosząc ducha,
Modłów bez czucia Bóg nie wysłucha.

(wychodzi).


SCENA CZWARTA.
(Pokój królowej).
KRÓLOWA i POLONlUSZ.
POLOMUSZ.

Zaraz nadejdzie. Zgromże go, pani.
Mów, że nie można cierpieć tych dziwactw:

Żeś mu zasłoną była przed ogniem.
Ja się ukryję; racz z nim, królowo,
Mówić po prostu.

KRÓLOWA.

Za to ci ręczę.
Ale się usuń, słyszę że idzie,

(Poloniusz chowa się. — Wchodzi HAMLET).
HAMLET.

Czego chce matka?

KRÓLOWA.

Synu, ty ojca nazbyt obrażasz.

HAMLET.

Matko, ty ojca zbyt obraziłaś.

KRÓLOWA.

Porzuć przemawiać próżnym językiem.

HAMLET.

Porzuć się pytać zbrodni językiem.

KRÓLOWA.

Cóż to, Hamlecie?

HAMLET.

O co tu idzie?

KRÓLOWA.

Czyli mię nie znasz?

HAMLET.

Znam cię, na Boga!
Siostraś i żona szwagra twojego,
Moja, bodajbyś nie była, matka.

KRÓLOWA.

Inni się przeto z tobą rozmówią.

HAMLET.

Porzuć i siadaj, racz się nie ruszać,

Aż nie ukażę pani zwierciadła,
W którém swe całe wnętrze obaczysz.

KROLOWA.

Co to zamyślasz? nie chcesz mię zabić?
Gwałtu!

POLONIUSZ.

Hej, gwałtu!

HAMLET.

Szczur się odzywa?

(dobywa miecza)

Martwy o dukat, martwy!

(zadaje cios przez obicie).
POLONIUSZ, za obiciem.

Zginąłem!

(pada i umiera).
KRÓLOWA.

Biada, coś zrobił?

HAMLET.

Nie wiem istotnie,
Czy to monarcha?

(odkrywa obicie i wyciąga Poloniusza).
KRÓLOWA.

O, co za dziki, krwawy uczynek!

HAMLET.

Krwawy uczynek; — Matko łaskawa,
Równie jak króla zgładzić ze świata,
Potém za męża wziąć jego brata.

KRÓLOWA.

Równie jak króla zgładzić ze świata!

HAMLET.

Tak jest, królowo, takem powiedział. —

(do Poloniusza)

Żegnam cię biedny, wściubski trefnisiu:
Wziąłem za większą ciebie zwierzynę;
Miejże swą dolę: teraz poznałeś,
Jak niebezpiecznie nadto być czynnym. —

(do matki)

Rąk nie załamuj: usiądź spokojnie,
Pozwól, że serce pani załamię,
Jeśli się jeszcze może przełamać,
Jeśli we zbrodni tak niestwardniało,
Że przeciw cnocie szaniec miedziany.

KRÓLOWA.

Cóżem zrobiła, że się ośmielasz
Tak grubijańsko język rozpuszczać?

HAMLET.

Taki uczynek, który skromności
Urok i kwiecie plami i niszczy,
Czarną obłudą cnotę nazywa.
Z czoła niewinnéj miłości zrywa
Róże najświeższe i brzydko pryszczy,
Czyni przysięgi szlubne fałszywe,
Jakoby gracza. Taki uczynek
Ufność wzajemną pozbawi duszy,
Wiarę najsłodszą zmieni w czcze słowa,
Niebios oblicze gniewem poruszy;
Tak, ta ogromna, wieczna budowa,
Jakby przed sądnym dniem nasępiona,
Tym czynem w smutną myśl pogrążona,

KRÓLOWA.

Biada mi, jakiż czyn to okropny,
Gdy się obwieszcza z krzykiem i gromem?

HAMLET.

Na to popatrzaj dwa malowidła;
Braci podobne dwa wizerunki.
Patrz, co za urok czoło to zdobi:
Kędzior Apolla, czoło Jowisza;
Marsa wejrzenie groźne, wszechwładne;
Zda się z postaci poseł Merkury,
Gdy na najwyższe spuszcza się góry;
W takiém zebraniu kształtu, istotnie,
Każde swą pieczęć bóstwo złożyło
Dla pokazania wzoru mężczyzny:
Mąż twój to pierwszy. — Patrzaj na tego:
Mąż twój to drugi; jakby kłos próżny,
Który pełnego brata pochłonął.[15]
Miałaś-li oczy? Mogłaś-li rzucić
Pięknéj téj góry pastwisko, aby
Paść się na błocie? Ha! masz-li oczy?
Tego miłością nazwać nie można:
W wieku twym popęd krwi już spokojny,
Już za rozsądkiem idzie z pokorą;
Jakiż rozsądek zrobi zamianę
Tego na tego? Tylko zmysłowość,
Innéj nie mogłaś znaleść pobudki:
Lecz w odrętwieniu były twe zmysły:
Bo i szaleństwo tak nie pobłądzi;
Zmysł pomieszaniu całkiem oddany
Zawsze zatrzyma tyle poznania,
By to rozróżnił. Jakiż to szatan
Tak cię oszukał w tej ślepéj babce?

Oczy bez czucia, czucie bez oczu,
Uszy bez ręki, węch nawet jeden,
Albo najsłabsza zmysłu cząsteczka
Tak się nie zhańbi.
Gdzie twój rumieniec, wstydzie? czy piekło
W koście matrony bunt swój zawlekło?
Niech się ognistéj cnota młodości
Woskiem rozpuści w swoim płomieniu;
Już to nie hańba, chociaż się rzuci
W ognie gwałtowne, co ją pochłoną,
Gdy lodowate pali się łono,
Gdy podżegaczem rozum dla chuci.

KRÓLOWA.

O mój Mamlecie, nie mówże więcéj:
Zwracasz me oczy wgłębią méj duszy,
Gdzie najczarniejsze plamy postrzegam,
Co się nie zmyją.

HAMLET.

Owszem przebywaj
W pocie obmierzłym łoża brzydkiego:
Grzej się w zgniliźnie, strójże miłostki
W śmiecia barłogu; —

KRÓLOWA.

Och już poprzestań;
Głos ten, jak sztylet, rani mi uszy;
Dość, mój Hamlecie.

HAMLET.

Zbójca, nikczemnik,
Knecht, co twojego męża pierwszego
Palca niegodzien: — Bachus zapustny:
Ten rzezimieszek państwa i władzy,

Co drogocenną skradłszy koronę
Zchował w kieszenie!

KRÓLOWA.

Dosyć, Hamlecie.

HAMLET.

Król wertepiany! (wchodzi Duch) Nieba mię brońcie,
Swojém do koła skrzydłem osłońcie!
Czegóż to żądasz, cieniu szanowny?

KRÓLOWA.

Biada, oszalał!

HAMLET.

Opieszałego gromie chcesz syna,
Że czas mitręży i zapomina
Pełnić twój rozkaz ważny i straszny?
Powiedz!

DUCH.

Pamiętaj; to nawiedzenie
Dla zaostrzenia chęci twéj tępéj.
Patrz, twą objęło matkę zdumienie:
Dusza z nią w boju, rozdziel tę walkę;
Zbyt wyobraźnia w mdłém ciele działa;
Przemówże do niéj.

HAMLET.

Pani co tobie?

KRÓLOWA.

Raczéj co tobie? że się wpatrujesz
Z taką pilnością w próżne to miejsce,
I że do czczego mówisz powietrza?
Dusza z twych oczu dziko wygląda;
Jako na trwogę śpiący żołnierze,
Tak i leżący włos twój jak żywy
Budzi się, wstaje. Synu kochany,

Rzuć na pożary twéj wyobraźni
Lód cierpliwości. Kogóż to widzisz?

HAMLET.

Ach jego! — Patrzaj, lskni się bladawo!
Ten jego widok wraz z jego sprawą
Jeśliby chciały rzec do kamieni,
To się poruszą. — Nie patrz się na mnie;
Smętna twa postać cel mój odmieni,
Tak, że od strasznej drogi méj zboczę,
Miasto krew toczyć, łez ci utoczę.

KRÓLOWA.

Z kimże rozmawiasz?

HAMLET.

Nic tam nie widzisz

KRÓLOWA.

Widzę tam wszystko, nié ma nikogo.

HAMLET.

Nic nie słyszałaś?

KRÓLOWA.

Słowa twe tylko.

HAMLET.

Patrzże tam! patrzaj, jak się wysuwa!
Ojciec w domowym swoim ubiorze!
Patrz już wychodzi, teraz za drzwiami!

(wychodzi Duch).
KRÓLOWA.

To niezawodnie płód wyobraźni;
Tworzyć te mary umie extazia.

HAMLET.

Extazia!
Puls, jak u matki; równym przedziałem
U mnie wygrywa muzykę zdrową:

To nie szaleństwo, co powiedziałem:
Bierz mię za świadka, słowo ci w słowo
Wszystko powtórzę; szał tak nie zrobi.
Matko zaklinam na twe zbawienie,
Nie kładź tej maści pochlebstw na duszę,
Że to nie mówi twe przewinienie,
Lecz me szaleństwo: byłoby jedno
Co powierzchownie wrzody zagoić,
Aby tymczasem szerząc się skrycie
Niszczyły wewnątrz zdrowie i życie.
Winy swe sama wyznaj przed niebem;
Żałuj za przeszłość, strzeż się na przyszłość;
Nie kładź na brzydkie chwasty nawozu,
Bujniéj ci bowiem jeszcze porosną.
Przebacz méj cnocie: bo w dychawicznych
Czasach tucznego świata występkiem
Cnota u zbrodni ma przebaczenia
Żebrać i jeszcze musi się płaszczyć,
By miała wolność dobrzeczynienia.

KRÓLOWA.

Serceś na dwoje rozdarł, Hamlecie.

HAMLET.

Odrzuć od siebie gorszą połowę,
Z drugą cnotliwiéj żyj na tym świecie.
Dobranoc, nie idź w łoże stryjowe;
Pozor miéj cnoty gdy ci jéj zbywa.
Zwyczaj, ten potwór, który pożera
Wszelkie uczucie, z djabła zwyczaju
Jednak się zmienia w tém na anioła,
Że używaniem cnotę ułatwia,
Jako odzienie już przenoszone

HAMLET.

Snadniéj przystaje: wstrzymaj się dzisiaj
Łatwiéj ci jutro będzie się wstrzymać,
A pozajutro łatwiéj daleko:
Nałóg naturę prawie odmienia,
Czarta krępuje, lub go wypędza
Dziwną swą mocą. Jeszcze dobranoc!
Gdy błogosławieństw nieba zapragniesz
Twego zapragnę błogosławieństwa. —

(pokazując na Poloniusza)

Zgon tego pana mocno mię trapi;
Ale się niebu tak podobało,
Mnie nim ukarać, jego przezemnie,
Muszę być niebios biczem i sługą.
Za to morderstwo odpowiedzialność
Biorę na siebie. Znowu dobranoc! —
Tylko przez ludzkość w kata się mienię:
Złe to zaczęcie, gorsze skończenie. —
Jeszcze słóweczko.

KRÓLOWA.

Cóź ja uczynię?

HAMLET.

Nie czyń bynajmniéj co powiedziałem:
Wpuść pyzatego króla do łoża;
Niech cię szczypaniem lica popieści;
Niechaj cię rybką swoją nazywa;
A za spotniałych parę całunków,
Za przebieranie djabła palcami
Po szyi twojéj, niechaj wymami
Twą tajemnicę, że nieprawdziwie
Jestem szalony, ale udaję.
Byłoby dobrze odkryć to jemu:

Bo niezawodnie tylko królowa
Mądra, nadobna, czuła, uczciwa,
Od tej ropuchy i nietopérza
Tak mu potrzebne rzeczy ukrywa.
Wzgardź czuciem, zdradzaj, kto ci się zwierza,
Klatkę na wierzchu domu odemknij,
Ptaszki, jak sławna małpa, wypuszczaj,
Potém na próbę wciśnij się w klatkę,
Wtedy z nią spadniesz, szyję ukręcisz.

KRÓLOWA.

Bądź przekonany, jeśliby słowa
Były oddechem, oddech zaś życiem,
Tobym się pewnie życia wyrzekła;
By nie oddychać twą tajemnicą.

HAMLET.

W Anglią jadę; pani wiadomo?

KRÓLOWA.

Ach zapomniałam, tak ułożono.

HAMLET.

Pisma gotowe: szkolni koledzy, —
Ufam obydwom jako gadzinie, —
Niosą te pisma; drogę torują
Dla mnie i wiodą aż do zasadzki;
Niechaj działają; bo to igraszka
Gdy się podkopnik własną petardą
W górę wysadzi: źle zamyślają,
Ale położę niżéj kontrminę,
Wtedy polecą aż do xiężyca:
Nader przyjemnie kiedy nawzajem

HAMLET.

Siły podejścia razem się zbiegną. —
Człowiek ten czyni ze mnie tragarza,
Miiszę go zawlec w pokój pobliski.
Matko, dobranoc. — Teraz istotnie
Radzca poważny, skryty, milkliwy,
Za życia był to łotr świegotliwy.
Dobranoc, matko.

(Wychodzą w różne strony, Hamlet wlecze Poloniusza).


AKT IV.

SCENA PIERWSZA.
(Zamek).
Wchodzą: KRÓL, KRÓLOWA, ROZENKRANC i GUILDENSTERN.
KRÓL.

Łez tych przyczynę, westchnień powody
Musisz objawie: znac powinienem.
Syn twój co robi?

KRÓLOWA.

Raczcie na jedną chwilkę ustąpić. —

(Rozenkranc i Guildenstern wychodzą).

Cóżem tej nocy, mężu, w idziała!

KRÓL.

Cóż to Gertrudo? Hamlet co czyni?

KRÓLOWA.

Wściekły jak wicher, straszny jak morze,
Gdy o pierwszeństwo prowadzą spór:
Szmer za obiciem słysząc, w swym szale
Miecza dobywa i woła, szczur!

I w pomieszania swego zapale
Starca dobrego zabił niechcący.

KRÓL.

Straszny uczynek!
Takby mię zabił gdybym się schował:
Jego swoboda wszystkim zagraża-,
Tobie, każdemu i mnie samemu.
Któż za to krwawe dzieło odpowie?
Na mnie to spadnie: bo ma przezorność
Winna zdaleka od społeczeństwa
Tego młodego trzymać szaleńca:
Alcm go z takim kochał zapałem,
Że co lepszego poznać nie chciałem;
Jako posiadacz brzydkiéj choroby,
Póty ją kryje, aż mu nie zniszczy
Życie do szpiku; kędyż się podział?

KRÓLOWA.

Ciało nieżywe powlókł na stronę:
Jednak w szaleństwie, (równie jak złoto
Wpośród podłego sklni się metalu,
Nad tym uczynkiem płacze od żalu.

KRÓL.

Chodźmy, Gertrudo, nim po za góry
Słońce się schowa, ztąd go wyprawię:
Całą mą sztuką i majestatem
Nadam wymówkę brzydkiéj téj sprawie.
Hej, Guildensternie!

(wchodzą Guildenstern i Rozenkranc).

Idźcie, kochani,
Weźcie i innych w pomoc, bo Hamlet
Zabił w szaleństwie Poloniusza,

Gdzieś go z pokoju matki pociągnął:
Idźcie, szukajcie, mówcie z nim pięknie:
Ciało zanieście wnet do kaplicy.
Tylko się spieszcie.

(wychodzą Rozenkranc i Guildenstern).

Chodźmy, Gertrudo,
Zwołam najmędrszych naszych przyjaciół;
Czyn ten nieszczęsny i to co pocznę
Niechaj poznają: tak jadowita
Potwarz, co szeptem świat ten przelata,
Jakoby działo, niosąc do celu
Strzał swój zatruty, chybi me imię.
Chodź, obmyślémy jak ujść zamachu:
Dusza ma pełna troski i strachu.


SCENA DRUGA.
(Inny pokój w zamku).
Wchodzi HAMLET.
HAMLET.

Bezpiecznie schowany. —

ROZENKRANC i GUILDENSTERN, za sceną.

Hamlecie, xiąże Hamlecie!

HAMLET.

Ale cicho, — co za krzyk? Któż to woła Hamleta? O, to oni nadchodzą.

(wchodzą ROZENKRANC i GUILDENSTERN).
ROZENKRANC.

Cóżeś uczynił, panie mój, z ciałem?

HAMLET.

Z prochem pokrewnym już go zmieszałem.

ROZENKRANC.

W jakiémże miejscu, raczże powiedziéć,
Abyśmy mogli zanieść w kaplicę.

HAMLET.

Temu nie wierzcie.

ROZENKRANC.

Czemu niewierzyć?

HAMLET.

Abym twój zamysł taił, a mego nic taił; osobliwie będąc pytany od gąbki! — Jakże ma na to odpowiedzieć syn królewski?

ROZENKRANC.

Xiąże mię bierze za gąbkę?

HAMLET.

Tak, panie; która wciąga w siebie łaskę, nagrodę i powagę króla. Ale tacy urzędnicy czynią królowi najlepszą posługę na końcu: chowa ich bowiem, jak małpa, w kącie gęby swojéj, aby za pożarciem pierwszych kąsków połknął ich nareszcie: kiedy zapotrzebuje tego, co uzbieracie, dość mu tylko ścisnąć, a gąbka czy pan będziesz znowu suchuteńki.

ROZENKRANC.

Tego nie rozumiem, xiąże.

HAMLET.

Rad jestem z tego: mowa złośliwa spi w uchu głupiém.

ROZENKRANC.
Musi nam xiąże powiedziéć gdzie jest ciało, i z nami iść do króla.
HAMLET.

Ciało jest z królem, ale król nie z ciałem[16]. Król jest to rzecz —

GUILDENSTERN.

Rzecz, mój xiąże?

HAMLET.

Albo też i nie: prowadź mię do niego.

Kryj się lisie! hej za lisem.[17]


SCENA TRZECIA.
(Inny pokój w zamku).
Wchodzi KRÓL ze Świtą.
KRÓL.

Jego i trupa szukać kazałem.
Straszno go puszczać z tym jego szałem!
Lecz z nim nie można prawnie postąpić:
Lubi go ciżba wielka a płocha,
Która jedynie oczami kocha,
A nie rozsądkiem; w takim zaś stanie
Wazy się tylko winnych karanie,
Ale nie wina. Dla złagodzenia,
Jego ten wyjazd nagły pokażmy,
Jakby wypadkiem był namyślenia:
Gdy są choroby zbyt niebezpieczne,
Przez niebezpieczne środki się leczą,
Albo już niczém —(wchodzi Rozenkranc).
Cóź się zdarzyło?

ROZENKRANC.

Kędy schowane ciało, mój królu,
Zbadać nie można.

KRÓL.

Hamletże gdzie?

ROZENKRANC.

Zewnątrz pod strażą, na twe rozkazy.

KRÓL.

Sprowadź go do mnie.

ROZENKRANC.

Héj, Guildensternie, xięcia przyprowadź.

(Wchodzi HAMLET i GUlLDENSTERN).
KRÓL.

Gdzież to, Hamlecie, nasz Poloniusz?

HAMLET.

Na wieczerzy.

KRÓL.

Na wieczerzy? gdzie?

HAMLET.

Nie gdzie on je, ale gdzie jego jedzą: jakiś sejm dyplomatycznych robaków właśnie teraz zgromadził się u niego. Robak, mój panie, jest jedynym i ostatecznym cesarzem wszystkich biesiad: karmimy wszelkie inne stworzenia, aby nas karmiły; a siebie samych karmimy dla robaków: i tłusty król i chudy żebrak są tylko różne dania, dwa półmiski, ale jednego stołu: taki koniec.

KRÓL.

Niestety, niestety!

HAMLET.
Człowiek może złapać rybę na robaka, który zjadł króla, i może zjeść rybę, co połknęła tego robaka.
KRÓL.

Cóż przez to rozumiesz?

HAMLET.

Nic, tylko chcę pokazać, jakim sposobem może król przecisnąć się przez gardło nędzarza.

KRÓL.

Gdzie Poloniusz?

HAMLET.

W niebie; poszlij go tam obaczyć: jeśli twój posłaniec tam go nie znajdzie, to na innem miejscu sam poszukaj. Ale istotnie, kiedy go za miesiąc nie znajdziecie, to go zwąchacie idąc po schodach na galeryą.

KRÓL, do niektórych ze świty.

Iść go tam szukać.

HAMLET.

Zaczeka póki nie przyjdziecie.(Wychodzą niektórzy).

KRÓL.

Dla bezpieczeństwa twego, Hamlecie,
Które mi drogie tak, jak bolesne
To co zrobiłeś, — ztąd cię wyprawiam
Z wielkim pośpiechem: wybierz się przeto;
Okręt gotowy, wiatry pomyślne,
I towarzysze twoi czekają,
Wszystko gotowe w drogę do Anglii.

HAMLET.

Do Anglii?

KRÓL.

Tak, Hamlecie.

HAMLET.

Dobrze.

KRÓL.
Istotnie dobrze, gdybyś tylko widział nasze zamiary.
HAMLET.

Widzę Cheruba, który je widzi. — Ale chodźmy; do Anglii! — Żegnam cię, droga matko.

KRÓL.

I kochającego ojca, Hamlecie.

HAMLET.

Matkę moję: ojciec i matka, to mąż i zona; mąż i żona są jednem ciałem; a tak żegnam cię matko. Spieszmy do Anglii!(Wychodzi).

KRÓL.

Spieszcie się za nim; skłońcie go prędko
Wstąpić na okręt; proszę nie zwlekać,
Chciałbym przed nocą ztąd go wyprawić:
Pisma i wszystko wygotowane
Do téj podróży: proszę się spieszyć.

(Wychodzą Rozenkranc i Guildenstern).

Anglio, jeśli cenisz me względy,
(Cenić zaś uczy moja potęga:
Jeszcze te krwawe sączą się rany,
Które orężem duńskim zadano,
I dobrowolnie płacisz daninę),
Zimno nie przyjmiesz woli monarszéj,
Co o najprędszą zgubę Hamleta
W pismach nalega. Anglio, zdziałaj!
On, jak gorączka bardzo gwałtowna,
Krew mi zaburza: ulecz mię z tego;
Póki nie zrobisz woli téj zadość,
Wszelka mi będzie radość nieradość.

(wychodzi).


SCENA CZWARTA.
(Równina w Danii).
Wchodzi FORTINBRAS z wojskiem.
FORTINBRAS

Idź, kapitanie, pozdrów odemnie
Króla duńskiego, powiedz, że proszę
O przyrzeczone mnie dozwolenie
Przejścia wolnego przez to królestwo.
Tobie wiadomo kędy się zbierzem;
Gdyby zażądał ze mną pomówić,
Wnet osobiście hołdy mu złożę.
Powiedz to jemu.

KAPITAN.

Dobrze, mój xiąże.

FORTINBRAS.

Idźmy powoli.

(Wychodzi Fortinhras z wojskiem. — Wchodzą: HAMLET, ROZENKRANC, GUILDENSTERN i t. d.).

HAMLET.

Dobry panie, jakie to wojsko?

KAPITAN.

Norwegskie, panie.

HAMLET.

Jakiż ma zamiar, proszę pana?

KAPITAN.

Iść przeciwko Polsce.

HAMLET.

Któż dowodzi, panie?

KAPITAN.

Synowiec norwegskiego starego króla Fortinbras.

HAMLET.

Czyli na całą Polskę uderza,
Czyli na jaką częśc pograniczną?

KAPITAN.

Mówiąc otwarcie bez, przesadzenia,
Idziem pozyskać małą cząsteczkę
Nieprzynoszącą nic prócz imienia.
Nie dałbym pięciu czerwonych złotych
Za jéj dzierżawę, ani też więcéj
Przyjdzie Norwegom, albo Polakom,
Gdyby ją chcieli przedać na zawsze.

HAMLET.

Pewno Polacy bronić nie będą,

KAPITAN.

Owszem posłali silną załogę.

HAMLET.

Parę tysięcy dusz i dukatów
Téj nierozstrzygnie walki o fraszkę:
Wrzód to ze zbytku dóbr i pokoju.
Pęka on wewnątrz, z wierzchu nie widać
Żadnéj przyczyny śmierci człowieka.
Bardzo dziękuję.

KAPITAN.

Żegnam cię, panie, (wychodzi).

ROZENKRANC.

Xiąże, pójdziemy.

HAMLET.

Zaraz pospieszę, idźcie wy naprzód.

(Wychodzą: Rozenkranc, Guildenstern, i t. d.)

Jak mię oskarża wszelkie zdarzenie,
I przytępioną zemstę pobudza!
Czémże-to człowiek, jeśli największém
Dobrem i zyskiem jego żywota
Sen i jedzenie? bydle nic więcéj.
Pewno nie na to twórcza istota

Nam udzieliła zaszczytny zdolność
W przeszłość i przyszłość wzierać, nie na to
Dała i rozum bóstwu podobny,
Aby pleśniały przez nieużycie. —
Czy to zwierzęca jaka niepamięć
Czyli tchórzowskie skrupuły jakie
Myśl odciągają od wykonania. —
W saméj téj myśli nawet się kryje
Cząstka zaledwo jedna mądrości,
Trzy pozostałe części są trwogi. —
Nie wiem dla czego jeszcze ja żyję,
Czy dla mówienia, „rzecz tę uczynię“,
Kiedy nie zbywa mnie na przyczynie,
Ani na woli, sile i środkach
Tego dokonać? Nadto przykłady
Wielkie jak ziemia wciąż pobudzają:
Świadkiem ten dzielny wybór rycerstwa,
Którą dowodzi xiąże młodziutki:
W nim ducha budząc chęć bohaterstwa
W nieprzewidziane wciągnie go skutki;
Życie i wszystko na to naraża,
Na co się tylko może ośmielić
Niebezpieczeństwo, śmierć i fortuna,
I to dla marnej jaja łupiny.
Wielkim ten słusznie, co się nie wzrusza,
Kiedy mu zbywa wielkiej przyczyny;
Lecz i ten wielki, kto się przymusza
Nawet o małą fraszkę do sporu,
Gdy się to blisko tycze honoru.
Czegóż ja czekam, widząc jak podle
Ojciec zabity, matka skrzywdzona?
Czepia do własnéj myśli jej słowa;

I ta pobudka krwi i rozumu
Ze snu gnuśnego wcale nie budzi?
Kiedy ze wstydem widzę jak grozi
Smierć tym dwudziestu tysiącom ludzi,
Którzy dla marnej sławy i fraszki
Idą do grobu jakoby w łoże;
Tłum nie pojmuje boju przyczyny,
Ziemia, o którą walczą, nie może
Dla nich wystarczyć na pogrzebiny.
Ach, odtąd wyjdę z ospalstwa granic,
Myśli me będą krwawe, lub na nic.

(wychodzi).


SCENA PIĄTA.
(Elsinore. Pokój w zamku).
Wchodzi KRÓLOWA i HORACIO.
KRÓLOWA.

Nie chcę z nią mówić.

HORACIO.

Nalegająca i nieprzytomna
Godna litości.

KRÓLOWA.

Czegóż to żąda?

HORACIO.

Mówi o ojcu i utrzymuje,
Ze tu na świecie zdrada panuje;
Bije się w piersi, jęczy i płacze;
Fraszka ją gniewa; rzeczy powiada
Wpół zrozumiałe: niczém jéj mowa;
Jednak z téj mowy mają słuchacze
Dość do myślenia; każdy ją bada,

Które przy jestach i tego dopną
Jakoby jaką myśl wyrażały,
Myśl choć niepewną, ale okropną.

KRÓLOWA.

Trzeba z nią mówić, bo porozsiewa
U źle myślących straszne domysły;
Wprowadź ją do mnie.(wychodzi Horacio)
Wedle zwyczajnéj grzéchu natury,
Fraszka dla mojéj duszy ułomnéj
Zdaje się wstępem biédy ogromnéj:
Bo w podejrzeniach wina przesadza,
Bojąc się zdrady, sama się zdradza.

(powraca Horacio z Ofelią).
OFELIA.

Kędyż prześliczny duński majestat?

KRÓLOWA.

Cóź-to Ofelio!

OFELIA.

(śpiéwa)  Cóź za twe ręczy kochanie,[18]
Możeś niestały?
Ręczy pielgrzym a ubranie,
Kij i sandały.[19]

KRÓLOWA.

Ach ma dziewczynko, na co ta piosnka?

OFELIA.

Co takiego? nie, proszę uważac.

(śpiéwa)  Umarł, nie żyje, królowo!
Umarł, nie żyje;
Rośnie murawa nad głową,
Kamień go kryje.

O, och!

KRÓLOWA.

Ale, Ofelio —

OFELIA.

Proszę uważać.

(śpiéwa)  W białym jak śnieg spi całunie, (wchodzi król)

KRÓLOWA.

Ach, patrzaj mężu!

OFELIA.

(śpiéwa)  Słodkie nań rzucono kwiatki;
Których nie pokropią w trunie
Tkliwe łzy, miłości świadki.

KRÓL.

Co tobie, mila panno?

OFELIA.
Dobrze, Bóg zapłać! Mówią, ze sowa była córką piekarza[20]. Panie, wiemy czém jesteśmy, ale nie wiemy czém być możemy. Błogosław Boże waszemu jedzeniu.
KRÓL.

Myśli o swoim ojcu.

OFELIA.

Proszę, nic mówmy ani słowa o tém, ale kiedy się zapytają co to znaczy, tak odpowiadaj:

Dzisiaj święto Walentyna,
Wstań już ranku chwile płyną,
Pod twém oknem ja dziewczyna,
Chcę być twoją Walentyną.[21]
Wstał i spojrzał przez okienko,
Drzwi otworzył dla kochanki;
Weszło dziéwczę, lecz panienką
Nie powróci z téj lepianki.

KRÓL.

Piękna Ofelio!

OFELIA.

Dalibóg, żeby się nie przysięgać, muszę dokończyć.

Ach, na miłość Boga, zdrada!
Wstyd, czyż robić tak się godzi!

Gdy to mogą zrobią młodzi.
Przebóg zdradzać nie wypada.
Wszak przysiągłeś zostać skromnie,
Nim nastąpi me zamęście.

On odpowiada:

Tak, lecz czegoż, na nieszczęście!
Sama jedna przyszłaś do mnie.

KRÓL.

Jak dawno w takim stanie?

OFELIA.

Spodziewam się, ze wszystko pójdzie dobrze. Musiemy cierpliwie znosić: ale nie mogę nic innego czynić, jak płakać, kiedy pomyślę, że go włożą do surowéj ziemi: mój brat dowie się o tém, bardzo wam dziękuję za dobrą radę. Hej! mój powóz! Dobranoc, moje panie; dobranoc, słodkie panie: dobranoc, dobranoc.(wychodzi).

KRÓL.

Proszę cię pospiesz za nią i czuwaj.

(wychodzi Horacio).

O, tę truciznę podał jéj smutek;
Śmierci jéj ojca straszny to skutek:
Teraz, Gertrudo, patrzaj, Gertrudo,
Troski, jak szpiegi, same nie idą,
Hurmem się walą, biéda za biédą!
Wprzód jéj zabity ojciec, a potém
Syn twój oddalon, sprawca gwałtowny
Najsłuszniejszego swego wysłania:
W myślach i szeptach lud się porusza
Śmiercią rozjątrzon Poloniusza;
Grzebiąc go skrycie, źleśmy zrobili.
Biédnéj dziewczynie całkiem odjęta

Władza rozumu, bez niéj jesteśmy
Jak malowidła, albo bydlęta,
A najpóźniejsza troska największa,
Brat jéj tajemnie z Francyi przybył,
Karmi się zemstą, w cieniu się kryje,
A podżegacze jątrzą mu ucho
Mową o śmierci ojca zatrutą;
Z saméj potrzeby skarga ta głucha
Mnie nie oszczędza, lecz zapozywa
Moję osobę z ucha do ucha.
Droga Gertrudo, to, jakby działo
W miejscach tysiącznych raniąc me ciało,
Tysiąc mi razem śmierci zadaje.(słychać hałas)

KRÓLOWA.

Ach, co za wrzawa?(wchodzi Dworzanin)

KRÓL.

Gdzie są Szwajcary? drzwi niech pilnują:
O co tu chodzi?

DWORZANIN.

Ratuj się królu!
Ocean wzdęty nie tak pochłania
Nagłym nawałem płaskie swe brzegi,
Jako Laertes, głowa powstania,
Zniósł i rozgromił straży szeregi!
Tłuszcza go zowie panem i głową;
Świat się zaczyna dla nich na nowo,
Bo w zapomnieniu przeszłość i prawa,
Państwa ten mocny grunt i podstawa:
Krzyczą, Laertes królem niech będzie!
Wnet pod obłoki biją oklaski,
Czapki rzucają, wznoszą się wrzaski,
Laertes królem! królem Laertes!

KRÓLOWA.

Krzyczą po mylnych tropach wesoło,
W piętkę gonicie, podle psy duńskie.

(słychać łoskot)
KRÓL.

Drzwi wyłamali!

(wchodzi Laertes uzbrojony, a za nim Duńczycy)
LAERTES.

Kędy ten król? — Czekać, panowie.

DUŃCZYCY.

Nie, my wejdziemy.

LAERTES.

Proszę ustąpić.

DUŃCZYCY.

Dobrze, ustąpim.(wychodzą za drzwi)

LAERTES.

Bardzo dziękuję: — drzwi obwarujcie: —
Królu nikczemny, oddaj mi ojca!

KRÓLOWA.

Mój Laertesie, bądźże spokojny.

LAERTES.

Krwi méj ta kropla, która spokojna,
Zwie mię bękartem; krzyczy i głosi
Ojca mojego jako rogala:
Na niezmazaném czole méj matki
Piętno ostatniéj hańby wypala.

KRÓL.

Co za przyczyna, że się ogromnie
Bunt twój podnosi w postać olbrzyma? —

Zostaw, Gertrudo; nie bój się o mnie;
Bóstwo, co króla w straży swej trzyma,
Zdradzie dozwala widziéć oczyma
Cel pożądany, lecz niedokonać.
Mów Laertesie, czegoś wzburzony: —
Zostaw, Gertrudo; — mówże młodzieńcze.

LAERTES.

Kędy mój ojciec?

KRÓL.

Umarł.

KRÓLOWA.

Nie z jego przyczyny, ręczę.

KRÓL.

Dozwólże, niechaj pyta do sytu.

LAERTES.

Jakże to umarł? zwieść mię niemożna:
Djabli niech porwą wierność, przysięgę!
Na dno piekielne cnota pobożna!
Drwię z potępienia: odważnie stoję,
Ani obydwóch światów się boję;
Spadaj co zechce, byle nim spadnie
Smiercim się ojca pomścił dokładnie.

KRÓL.

Któż ci przeszkadza?

LAERTES.

Wola ma jedna,
Ale nie świata cała potęga:
Tak ja mych środków małych użyłem,
Że me pragnienie celu dosięga.

KRÓL.

Mój Laertesie, jeśli dokładnie
Chcesz się o śmierci ojca dowiedzieć,

Czy bez różnicy w zemście twej padnie
Wróg i przyjaciel, winny, niewinny?

LAERTES.

Wróg jego tylko.

KRÓL.

Chceszże go poznać?

LAERTES.

Jego przyjaciół przyjmę w objęcia;
Jak oddający pelikan życie
Krwią mą nakarmię.

KRÓL.

Teraz przemawiasz
Jak obywatel, jak dobre dziécie.
Że się tą zbrodnią wielką nie mażę,
Owszem, ze czuję żałość głęboką,
Tak rozumowi twemu okażę,
Jako dzień jasny widzi twe oko.

DUŃCZYCY, za drzwiami.

Puścić ją, puścić.

LAERTES.

Co to za wrzawa?

(wchodzi Ofelia dziwacznie ustrojona słomą i kwiatami)

Wysusz mi, skwarze, mózg i poznanie!
Łza przesolona wzrok niech wypala!
Zemstą odważę twe pomieszanie,
Póki aż nasza schyli się szala.
Słodka Ofelio! Różo wiośniana!
Luba dziewico! Siostro kochana!
Nieba! czyż rozum młodéj dziewczyny
Wątły, jak starca dnie i godziny? —

Tkliwéj natury tkliwe kochanie,
Gdy się z przedmiotem lubym rozstanie,
Rozum najdroższy za nim wyprawia,
Tylko dla świata ciało zostawia.

OFELIA, śpiéwa.

Niezakryte nieśli ciało;
Hej dana, dana, dana:
W grób się wiele łez wylało; —

Żegnam cię, mój gołąbku!

LAERTES.

Gdybyś przytomna zemsty wzywała,
Tobyś do tyła mnie nie wzruszała.

OFELIA.

Musisz śpiéwać, Héj do dołu do dołu, wołać go musisz w dole. O jakby się teraz lutnia przydała! Fałszywy murgrabia ukradł córkę u swojego pana.[22]

LAERTES.

Ta mowa bez myśli wyższa od wszelkiéj myśli.

OFELIA.

Oto rozmaryn na przypomnienie stałości; proszę cię kochanku bądźże stałym[23]; a oto niezabudki, abyś pamiętał.

LAERTES.
Dobrze powiedziała w swojém pomieszaniu; stałość i pamięć teraz mi potrzebne.
OFELIA, do króla.

Oto kopr i orliki dla ciebie[24]. — (Do królowéj) Oto masz piołun, a to dla mnie trocha: — możemy go nazwać zielem boleści: — proszę go nosić z jaką odmianą[25]. — Oto stokroć: — Chciałabym jeszcze dać kilka fiołków, ale wszystkie powiędły od śmierci mego ojca[26]. Mówią, że dobrze skończył. —

(śpiéwa)  Hej, w polu mogiła tak z wiatrem mówiła;
Mnie tylko dziewczyna jak piękna kalina
Kwiatkami pokryła:
Pokrywa kwiatkami i rosi mię łzami. —
— W mogile mój miły, kwiecie u mogiły,
I ja będę z wami.

LAERTES.

Smutek i troskę i same piekła
Jakimś przyjemnym wdziękiem oblekła.

OFELIA, śpiéwa.

Może powróci się jeszcze?
Wrócić umarły nie może,
Darmo nadzieją się pieszczę,

Idźże w grobowe twe łoże;
Nigdy powrócić nie może.
W łos ubieliły mu lata:
Gdzież mój gołąbek być może?
Nie ma go odszedł ze świata:
Dość jęku, płacz nie pomoże;
Nad nim się zlituj mój Boże.

I wszystkich wiernych zmarłych dusze niech odpoczywaw Tobie, prosimy cię Panie! Pan Bóg z wami!

(Wychodzi Ofelia).
LAERTES.

Widzisz to, Boże?

KRÓL

Mój Laertesie, troskę twą dzielę,
Dzielić mam prawo. Chodźmy na stronę,
Wybierz najmędrszych twoich przyjaciół,
Niech nas rozsądzą: jeśli ma ręka
Wprost, czy ubocznie w tém się dotknęła,
Wszystko co zwiemy naszem i życie
Z mojém królestwém oddam za karę;
Jeślim niewinny będziesz cierpliwy,
Wspólnie pracując snadniéj możemy
Dopiąć należnej sprawiedliwości.

LAERTES.

Niechaj tak będzie;
Rodzaj ten śmierci, pogrzeb tajemny, —
Żadnych na grobie broni, trofeów,
Żadnych obrzędów, żadnéj wystawy, —
Wszystko to krzyczy z nieba do ziemi,
Aby zbadana była przyczyna.

KRÓL.

Dobrze, niech spada topor gdzie wina.
Proszą cię chodźmy.(wychodzą).


SCENA SZÓSTA.
(Inny pokój w zamku).
HORACIO i SŁUGA.
HORACIO.

Jacyź to pragną ze mną pomówić?

SŁUGA.

Majtki, mój panie.
Mówią, że mają listy do pana.

HORACIO.

Wprowadź ich do mnie. —(wychodzi sługa).
Ktobyto pisał, z jakiéj krainy?
Wiedzieć nie mogę, jeśli nie Hamlet.

(wchodzą majtkowie).
PIERWSZY MAJTEK.

Błogosław Boże panu.

HORACIO.

I tobie mój kochany.

PIERWSZY MAJTEK.

Pobłogosławi, panie, jak zechce. Oto od posła wyprawionego do Anglii pismo do pana, jeśli się pan nazywa Horacio, jak mi powiedziano.

HORACIO, czyta.

„Horacio, po przeczytaniu tego listu podaj tym ludziom jaką zręczność dostąpienia do króla, mają bowiem pismo do niego. Zaledwo upływało parę dni naszéj żeglugi, kiedy korsarz w dobrym bojowym porządku zaczął nas ścigać: nie mogąc uciec przy naszych powolniejszych żaglach, musieliśmy chcąc niechcąc wziąć się do męztwa i w bitwie wręcznéj piérwszy na ich okręt skoczyłem: natychmiast wyrwali się od naszego statku, a tak sam jeden zostałem ich niewolnikiem. Obchodzili się ze mną jak litościwi złodzieje, ale wiedzieli co czynili, bom dobra dla nich zdobycz. Proszę cię postaraj się, aby list oddano królowi i przybywaj do mnie z takim pośpiechem, jakbyś od śmierci uciekał. Mam ci na ucho powiedzieć słowa, na które oniemiejesz, chociaż są słabe w porównaniu do rzeczy. Te łepskie chwaty zaprowadzą cię do mnie. Rozenkranc i Guildenstern dalej popłynęli do Anglii; o nich mam ci wiele powiedzieć. Bądź zdrów.

Ten, o którymeś przekonany, że jest
na zawsze twój
Hamlet.“

Chodźcie, pokażę drogę do króla;
Prędko się sprawcie, byście mnie mogli
Zawieśdź do tego, który was posłał.

(wychodzą).


SCENA SIÓDMA.
(Inny pokój w zamku).
Wchodzi KRÓL i LAERTES.
KRÓL.

Teraz zmuszone twoje sumienie
Stwierdzić pieczęcią moję niewinność:
Musisz mię przyjąć jak przyjaciela,
Gdyż ci wiadomo, jako zarazem
Twego zacnego ojca morderca
Godził na moje życie.

LAERTES.

To prawda: —
Ale mi powiedz, z jakiéj przyczyny
Nie ukarałeś sądem téj zbrodni
I kryminału tyle jawnego,
Gdy twa bezpieczność, rozum i wszystko
Nader ci silnie nakazywały?

KRÓL.

O, dla podwójnych przyczyn osobnych;
Mozę się zdadzą tobie za słabe,
Ale mnie silne. Matka królowa
Prawie oddycha jego spojrzeniem;
Co do mnie, czy to szczęście, czy plaga,
Jedno czy drugie, jednak Gertruda
Łączy się z mojém życiem i duszą:
Jak gwiazdy krążyć w sferze swéj muszą,
Tak i ja przy niej. Drugą pobudką,
Żem się publicznie nie wziął do czynu,
Wielka dla niego miłość u gminu:
Który nurzając jego występki
W swém przywiązaniu, jakoby źródle
Drzewu dającém postać kamieni,
Jego kajdany w tryumf zamieni:
Tak moja lekka strzała dla burzy
Mogła się zwrócić znowu do luku,
bez ugodzenia w cel zamierzony.

LAERTES.

Takem zacnego ojca postradał;
W rozpaczającym siostra ma stanie!

Jeśli się przyda chwalić co znikło,
Cnota jéj rajska, stojąc na szczycie
Czasu naszego, powoływała
Z sobą do walki w doskonałościach: —
Ale się pomszczę!

KRÓL.

Myśl ta spoczynku niech ci nie miesza:
Nie sądź że słabej jestem natury,
Abym dozwolił niebezpieczeństwu
Trząść mię za brodę i miał to za nic:
Wkrotce i więcéj dowiesz się o tém:
Ciebie i ojca twego kochałem;
Wnet się spodziewam tobie pokazać, —

(wchodzi posłaniec)

Co za nowiny?

POSŁANIEC.

Listy Hamleta.
Oto do króla, ten do królowéj.

KRÓL.

Listy Hamleta! Któż je tu przyniósł?

POSŁANIEC.

Majtki, jak mówią, bom ich nie widział; Dał mi Klaudio, który te listy Od nich otrzymał. </poem>

KRÓL.

Proszę posłuchać. —
Zostaw nas.(Wychodzi posłaniec)

(czyta)

„Wielki i potężny panie, dowiesz się żem nagi wylądował do pańskiego królestwa. Jutro będę prosił o pozwolenie stawienia się przed waszém królewskiém obliczem: po zaniesieniu naprzód prośby o przebaczenie, przyczynę mego nagłego i dziwnego powrotu.“

Hamlet.“

Cóż to się znaczy? Wszyscyż wracają?
Czy oszukaństwo jakie, nie więcéj?

LAERTES.

Znasz-li charakter?

KRÓL.

Pismo Hamleta.
Nagi, — w przypisku mówi, że jeden:
Cóź mi poradzisz?

LAERTES.

Sam się w tem gubię. Niechaj przybywa;
To mi odnawia serca chorobę,
Żywy i z bronią w oczy mu powiem,
To uczyniłeś!

KRÓL.

Jeśli tak będzie, —
Jakże to będzie? — Jakże inaczéj?
będziesz mię słuchał?

LAERTES.

Dobrze, mój króluj
Bylebyś nie chciał radzie pokoju.

KRÓL.

Własny twój pokój. Jeśli powrócił,
Jeśli nie zechce, zrażon podróżą,
Więcej wyjeżdżać, sztukę mu zrobię,
Która dojrzała w moim umyśle,
Tak, ze niechybnie zginie w téj matni!
Śmierć ta przygany tchu nie obudzi;
I uniewinni matka tę sztukę
Zwąc to przypadkiem.

LAERTES.

Kieruj mną, panie;
Życzyłbym zostać, jeśli to można,
Zemsty narzędziem.

KRÓL.

Najdoskonaléj.
Byłeś w podróżach gdy cię chwalono
W obec Hamleta z jednéj zalety,
Która, jak mówią, w tobie jaśnieje:
Wszystkie przymioty w nim nie wzbudzają
Tyle zazdrości, ile ten jeden,
Który mem zdaniem najostatniejszy.

LAERTES.

Cóż to za przymiot?

KRÓL.

Fraszka, jak wstążka u kapelusza,
Jednak potrzebna; młodym przystoi
Nosie ubranie lekkie i jasne;
Starym zaś futro z ciemnym ubiorem
Dobre dla zdrowia i dla powagi. —
Miesiąc jak rycerz był tu normandzki, —
Franków widziałem, z nimi walczyłem,
O, przecudownie jeżdżą na koniu: —
Ale ten rycerz z djabłem to czyni;
Zda się do swego siodła przykuty;
Tak dziwne rzeczy robił na koniu,
Jakby się wcielił i przenaturzył
W dzielne to zwierze: tak nadzwyczajnie
Moje przewyższył wyobrażenie,
Że jakie tylko susy i skoki

Mogłem wymyślić, niedorównały
Tym co uczynił.

LAERTES.

Czyli to Normand?

KRÓL.

Normand.

LAERTES.

Lamord, na życic!

KRÓL.

Tak niezawodnie.

LAERTES.

Znam go wybornie: całéj krainy
Klejnot i perła.

KRÓL.

Mówił o tobie
I po mistrzowsku chwalił twą zręczność,
Z jaką ty robić bronią potrafisz,
A osobliwie bić się w pałasze:
Byłaby, wołał, rzecz do widzenia,
Jeśliby z równym stanął do walki:
Lecz się przysięgał, że tu szermierze
Oka, zręczności, sztuki nie mają,
Aby ci sprostać. Jego zeznanie
Tak rozjątrzyło zazdrość Hamleta,
Ze najprędszego twego powrotu
Pragnął najsilniej, aby się zmierzyć.
Z tego więc teraz, —

LAERTES.

Z tego cóż, panie?

KRÓL.

Czy, Laertesie, drogi ci ojciec?
Czyś malowidło tylko boleści,
Lice bez serca?

LAERTES.

Skąd to pytanie?

KRÓL.

Żebyś nie kochał ojca twojego,
Tego nie sądzę; lecz mi wiadomo,
Że przywiązanie czas rozpoczyna;
I z doświadczenia wiem, ze miłości
Ogień od czasu chłodnie i znika.
Płomień miłości knot swój posiada,
Gdy się ten spałi płomień zagasa;
Nic w jednakowéj nie trwa dobroci;
Dobroć w postępie krwistą zostawszy
Ginie od zbytku. Chce się co czynić,
Czyńże jak chce się, to chcę niestałe
Tyle ma przeszkód, tyle przewłoki,
Ile języków, rąk i przypadków;
Chcę tedy przejdzie na powinienem,
Które jak marne będzie westchnienie,
Co przy ulżeniu szkodę przynosi.
Lecz do naszego wrzodu przystąpmy:
Hamlet powraca; cóż przedsięweźmiesz,
Byś się pokazał czynem nie słowem
Ojca twojego synem prawdziwym.

LAERTES.

W gardło mu wbiję miecz i w kościele.

KRÓL.

Tak, nie uświęca miejsce zbrodniarza;
Zemsta granicy mieć nie powinna.
Ale jeżeli chcesz się odemścić,
Siedźże zamknięty w swoim pokoju:

Hamlet się dowie o twym powrocie:
Chwalców szermierstwa twego nasadzę,
Polor podwójny nadam twéj sławie,
Którą ogłaszał Francuz waleczny:
Słowem do walki obu sprowadzę,
W zakład o wasze głowy pójdziecie:
On nieostrożny, bardzo szlachetny,
Niepodejrzliwy broni nie przejrzy;
Łatwo lub z małym wezmiesz fortelem
Oręż nietępy, tępy zostawisz,
Wtedy mu w bitwie sztychem odpłacisz
Ojca morderstwo.

LAERTES.

Chętnie to zrobię.
W celu tym jadem miecz mój namaszczę.
Od szarlatana maść tę kupiłem,
Dość w nią umoczyć nóż i zadrasnąć,
A wszystkie środki najosobliwsze
Z wszystkich leczących ziół pod xiężycem
Tego od śmierci zbawić niezdolne,
Który tym nożem był zadraśniony.
W jad ten umoczę ostrze mej szpady;
Zginie za lekkiém nawet draśnięciem.

KRÓL.

O tém należy więcéj pomyśléć,
Zważyć sposobność czasu i środków,
Aby niemylnie trafić do celu;
Jeśli chybimy, jeśli nasz zamiar
Da się przeniknąć przez złe spełnienie,
Lepiej daleko i niezaczynać;
Plan ten powinien w swoim odwodzie

Drugi posiadać dla podtrzymania,
Jeśli nie trafi pierwszy do celu.
Cicho — pomyśleć nad tém potrzeba: —
Zrobim solenny zakład o zręczność, —
Mam już:
Kiedy od ruchu zgrzany, zmęczony,
(W celu tym natrzesz jak najgwałtowniéj),
Zechce się napić, każę mu podać
Kubek gotowy, byle skosztował,
Choćby go minął cios twój zatruty,
Celu dopniemy. Lecz co za hałas?

(wchodzi KRÓLOWA)

Cóż to, królowo?

KRÓLOWA.

Bieda za biedą w ślad postępuje,
Tłumem się walą! — Ach, Laertesie,
Twa utonęła siostra Ofelia.

LAERTES.

Co utonęła? gdzie?

KRÓLOWA.

Gdzie smętny warkocz wierzba rozpuszcza
Po nad zwierciadłem czystém strumyka,
Tam fantastyczne plotła swe wieńce
Z jaskru, pokrzywy, róż i storczyka,
Co go nieładnie zowią młodzieńce
Palcem umarłych zwą go dzieweczki;[27]

Tam się na wierzbę wspina, by wieńce
Włożyć na zwisie jéj gałązeczki:
Pod nią się gałąź łamie zdradliwie,
Lecą znamiona z kwiecia i ona
Pad a w szemrzący strumień płaczliwie;
Suknią na wierzchu wody wzniesiona,
Jakby dziewica morska pływała;
Piosnek urywki ciągle śpiewała,
Jak nieznająca niebezpieczeństwa,
Lub jak istota w swoim żywiole;
Ale w tym stanie długo nie trwała:
Gdy się jej szata wody opiła,
Z melodyjnego tego siedliska
Poszła śpiewaczka biédna i miła
Do mułowego śmierci łożyska.

LAERTES.

Czy utonęła?

KRÓLOWA.

Ach utonęła!

LAERTES.

Woda mogiłą biednéj Ofelki,
Więc nie upuszczę łez ni kropelki:
Darmo! — natura prawa ma swoje,
Lecz się dla tego wstydem nie spłonię;
Jak się wypuszczą łzawe te zdroje,
Wszystko niewieście z siebie wyronię. —
Żegnam cię, panie. — Słowa, jak płomień,
Teraz wybuchnąć mogłyby jasno,
Lecz w nierozsądnych łzach tych pogasną.

(wychodzi)
KRÓL.

Chodźmy natychmiast za nim, Gertrudo!
Jegom z trudnością wściekłość uśmierzył:
Lękam się teraz, może to wzburzy;
Przeto pospieszmy za nim.

(wychodzą)


AKT V.

SCENA PIERWSZA.
(Smętarz).
Dwaj GRABARZE z rydlami i t. d.
PIERWSZY GRABARZ.

Czy na smętarzu ją pogrzebią, wszak samowolnie poszła szukać swojego zbawienia?

DRUGI GRABARZ.

Mówię ci ze na smętarzu; przeto pospieszaj z kopaniem dołu: proboszcz sam rozpatrywał tę sprawę i znalazł, że można ją pochować na smętarzu.

PIERWSZY GRABARZ.

Jakto być może, chyba się utopiła we własnéj obronie?

DRUGI GRABARZ.

Tak się okazało.

PIERWSZY GRABARZ.
Musi być se offendendo nie może być inaczéj. Na tém bowiem rzecz cała: jeśli się utopię samowolnie, to będzie uczynek, a każdy uczynek ma trzy gałęzie, to jest, chcieć, działać i wykonać: ergo samowolnie się utopiła.
DRUGI GRABARZ.

Ale no słuchaj, bracie kopaczu.

PIERWSZY GRABARZ,

Za pozwoleniem. Dajmy że tu woda; dobrze: a tu stoi człowiek; dobrze: jeśli człowiek przyjdzie do wody i utopi się chcąc niecheąc, zawsze przyszedł do wody; zważaj to dobrze: ale jeśli woda przyjdzie do niego i zatopi, wtedy nie sam się utopił: ergo, kto nie winien swojéj śmierci, ten sobie nie odebrał życia.

DRUGI GRABARZ.

Czy takie jest prawo?

PIERWSZY GRABARZ.

A rozum i się; prawo pogrzebowe.

DRUGI GRABARZ.

Chcesz-że w téj rzeczy wiedziéć prawdę? — Jeśliby nie należała do panów, toby ją za smętarzem pochowano.

PIERWSZY GRABARZ.

Dobrze mówisz: ale nad tém bardziéj się trzeba litować, że wielcy panowie mają w tym świecie więcéj protekcyi do utopienia i powieszenia siebie od nas chudych pachołków. No do rydla. Nie ma starożytniejszéj szlachty jak ogrodnicy, kopacze i grabarze, bo od Adama prowadzą swoje rzemiosło.

DRUGI GRABARZ.

Adam-że był szlachcicem?

PIERWSZY GRABARZ.

Pierwszy ze wszystkich ludzi był ręcznie uzbrojony.

DRUGI GRABARZ.
Nie mógł być wówczas.
PIERWSZY GRABARZ.

Jakto, czyś poganin? jakże tłumaczysz Pismo? Pismo mówi, Adam kopał; czémże kopał, kiedy nie był ręką uzbrojony? Zadam ci inne pytanie, jeśli dobrze nie odpowiesz, spowiadaj się i —[28]

DRUGI GRABARZ.

No, mów.

PIERWSZY GRABARZ.

Kto buduje trwaléj od mularza, cieśli i budownika okrętu?

DRUGI GRABARZ.

Ten co stawia szubienice, bo ta budowa przetrwa tysiące swoich mieszkańców.

PIERWSZY GRABARZ.

Brawo, lubię twój dowcip; szubienica dobrze przypada; ale komu dobrze przypada? temu co źle robi: a że ty źle robisz, mówiąc, ze szubienica trwalsza od kościoła, ergo, dobrze ci szubienica przypada. No jeszcze odpowiadaj.

DRUGI GRABARZ.

Kto buduje trwalej od mularza, cieśli i budownika okrętu?

PIERWSZY GRABARZ.

Tak, odpowiedz i pozbędziesz mozołu.

DRUGI GRABARZ.

O, teraz odpowiem.

PIERWSZY GRABARZ.
No, mów.
DRUGI GRABARZ.

Dalibóg, nie mogę, ale poczekaj, trzeba pójść po rozum do głowy.

(wchodzą HAMLET i HORACIO, w odległości)
PIERWSZY GRABARZ.

Ej braciszku nie włócz się darmo i buty zedrzesz i nic nie znajdziesz: na co próżno mordować biedny twój mózg, kiedy ten leniwy osioł, chocbyś go zabił, prędzej nie pójdzie. Ale jeśli kto zada ci podobne pytanie, odpowiedz że grabarz: domy jego roboty trwają aż do dnia sądnego. Proszę cię, idź do Yaughana i przynieś kwatérkę wódki.

(wychodzi 2gi grabarz)
(kopie i śpiéwa)

W młodym wieku gdy kochałem,
Miłość słodki raj się zdał,
Ze zwyczaju czas skracałem,
Ach to sobiem za nic miał.[29]

HAMLET.

Maż ten człowiek uczucie tego co robi? kopiąc grób śpiewa.

HORACIO.

Zwyczaj oswoił go z tém zatrudnieniem.

HAMLET.

Prawdę mówisz, ręka niepracowita czulsza w dotknięciu.

PIERWSZY GRABARZ.

(śpiewa)  Cicho skradł się wiek styrany,
W smutną starość pchnąwszy mnie,

Płynie ze mną w kraj nieznany:
Żegnam was młodości dnie!

(wyrzuca trupią głowę)
HAMLET.

Ta głowa miała język i mogła niegdyś śpiewać: jakże ten łotr ciska po ziemi tą czaszką, jakby to była Kaima, co piérwszy mord popełnił! Mozo to jakiego polityka głowa, którą ten osioł teraz podchwycił, co za życia chciała podchwycie samego Pana Boga: być to nic może?

HORACIO.

Być może, xiąże.

HAMLET.

Albo dworaka, co umiał powiedziéć, Dzień dobry Jaśnie Wielmożnemu Panu! Jakże najdroższe zdrowie łaskawego Pana! to może jaki Jaśnie Wielmożny, który chwalił konia jakiego Jaśnie Wielmożnego Pana, chcąc go miéć w podarunku; być to nie może?

HORACIO.

Dla czegoż nie, mój xiąże.

HAMLET.

O, tak: a teraz Jaśnie Wielmożny Robaczyński z obnażonym czerepem, któremu szczękę odbił rydel grabarza; piękna to rewolucya, jeśli tylko umiemy na nią patrzéć. Czyż tak niewiele kosztowało uformowanie tych kości, aby grać niémi w kręgle? Myśląc o tem czuję ból i w moich kościach.

PIERWSZY GRABARZ.

(śpiewa)  Kiedy oczy śmierć zaciemi,
Wtedy płachty lnianéj dość;
W cztérech deskach, w sążniu ziemi
Dobrze ten się prześpi gość.

(znowu wyrzuca trupią głowę)
HAMLET.

Otoż inna: może to głowa prawnika? Gdzie jego definicie, jego wykręty, jego kondesensie, jego kondemnatki i matactwa? Jak może cierpić, aby ten prosty chłop bił go zabłoconą łopatą po czerepie, jak nie zapozwie o pobój? Ha! Może ten jegomość w swoim czasie wiele kupował włości i posiadał hypoteki, przyznania prawne, indemnizacye, podwójną rękojmię i kompensaty: czyż ostateczna indemnizacya jego indenmizacyi i kompensata jego kompensat na tém się kończy, że jego subtelną mózgownicę napełnia proch i błoto? a jego podwójne rękojmie nicże mu więcéj nie zapewniają jak długość i szerokość pargaminu, na którym były pisane? Same posiadawcze tytuły jego majątku nie zmieściłyby się w tym czerepie; a dziedzicże jego więcéj nie posiędzie? ha?

HORACIO.

Ani na jotę, xiąże.

HAMLET.

Czy pargamin robi się ze skóry owiec?

HORACIO.

Tak, xiąże, z owiec i cieląt.

HAMLET.

To są owce i cielęta, co w tém szukają zabezpieczenia. Pomówię z tym kamratem: — Czyj to grób kopiesz, mospanie?

PIERWSZY GRABARZ.

Mój.

(śpiewa)  W cztérech deskach, w sążniu ziemi
Dobrze ten się prześpi gość.

HAMLET.
Wprawdzie zasługujesz, aby był twój, bo przy téj odpowiedzi dół podemną kopiesz.
PIERWSZY GRABARZ.

A pan nie kopiesz dołu, więc nic pański, a ja za ten dół wezmę pieniądze, więc nic kopiąc dołów pod panem mogę go nazwać moim.

HAMLET.

Wszakże cię nie pochowają w tym dole, bo grób dla umarłych a nie dla żywych, przeto kopiesz dół podemną chcąc mię zwieść tem żywem kłamstwem.

PIERWSZY GRABARZ.

Jeśli to żywe kłamstwo, to znowu może przejść odemnie do pana.

HAMLET.

Dla jakiego człowieka to kopiesz?

PIERWSZY GRABARZ.

Nie dla człowieka.

HAMLET.

Więc dla kobiety.

PIERWSZY GRABARZ.

Ani dla kobiety.

HAMLET.

Kogoż tedy pochowają?

PIERWSZY GRABARZ.

Tę co była kobietą, która, świéć Panie nad jéj duszą, umarła.

HAMLET.
Jakże to łepski hultaj! mówiąc z nim trzeba się miéć na baczności, bo swoimi dwuznacznikami gotów porazić na głowę. Na Boga, Horacio, w tych trzech latach, jak zauważyłem, do tyla się przechytrzył świat, że wieśniak następuje napięty dworaków i może ich skaleczyć. — Jak dawno jesteś grabarzem?
PIERWSZY GRABARZ.

Po wszystkie dnie roku, począwszy od dnia, w którym nasz ostatni król Hamlet zwyciężył Fortinbrasa.

HAMLET.

Jakto dawno?

PIERWSZY GRABARZ.

Czyż tego pan nie wie? lada głupiec to powie: właśnie to był ten sam dzień, w którym się urodził młody Hamlet, co oszalał i wysłany do Anglii.

HAMLET.

Aha dobrze, dla czegoż wysłali go do Anglii.

PIERWSZY GRABARZ.

Dla czego? bo oszalał: tam odzyska swój rozum, a jeśli nie odzyska, to nie wielka szkoda.

HAMLET.

Czemu?

PIERWSZY GRABARZ.

Nikt tego nic postrzeże, bo tu wszyscy jak on szaleni.

HAMLET.

Nie wiesz jak oszalał?

PIERWSZY GRABARZ.

Bardzo nadzwyczajnie, jak mówią.

HAMLET.

Jakto nadzwyczajnie?

PIERWSZY GRABARZ.

W rzeczy samej, aż do tego stopnia, że zupełnie utracił rozum.

HAMLET.

Cóż było gruntem?

PIERWSZY GRABARZ.
To było na gruncie Danii; od trzydziestu lat byłem tu grabarzem w młodym i starym wieku.
HAMLET.

Jak długo leży człowiek w ziemi nim zgnije?

PIERWSZY GRABARZ.

Jeśli nie zgnił przed śmiercią, jak często mamy w tych dniach do tyla zepsute i wątłe ciała, że ledwie bez rozerwania można je włożyć do trumny), przetrwa jakich lat ośm lub dziewięć, a białoskórnik taki pewnie lat dziewięć.

HAMLET.

Dlaczegóż ten więcej od innych?

PIERWSZY GRABARZ.

Bo, mój panie, jego skóra przez to rzemiosło tak się wyprawia, że długi czas nie przepuszcza wody; a wasza woda największy niszczyciel biednych nieboszczyków. Oto czaszka, która dwadzieścia trzy lat w ziemi teraz leżała.

HAMLET.

Czyja to była?

PIERWSZY GRABARZ.

Hultaja i szalonej palki; teraz, jak sądzisz, czyja?

HAMLET.

Nie wiem.

PIERWSZY GRABARZ.

Powietrze na tego zgłupia franta! raz mi butelkę reńskiego wylał na głowę. To czaszka Yorika trelnisia królewskiego.

HAMLET, bierze ją w rękę.

Ta?

PIERWSZY GRABARZ.

Ta sama.

HAMLET.

Niestety, biedny Yoriku! — Znałem go, Horacio; był to chłopiec niezmiernie dowcipny w żartach, najwyborniejszy w swoich pomysłach: tysiąc razy nosił mię na barkach; a teraz jakże się na to wzdryga moja wyobraźnia! serce się ściska. Tu były usta, które nie wiém, jak wiele razy, całowałem. Gdzie teraz twoje zabawne żarty? twoje skoki i śmiesznie płatane figle? twoje piosneczki? gdzie błyskawice twéj wesołości, na które cały stół śmiał się do rozpuku? Nicże teraz nie masz na wydrwienie twego grymasu ze straszném wyszczerzeniem zębów? wszystko się całkiem skurczyło i opadło. Pójdź do gotowalni teraz jakiéj pani i powiedz, że chociaż nakłada bielidła na palec grubości, skończy wszelako na tém, że stanie się podobną do ciebie — pewnie ją rozśmieszysz. — Proszę cię, Horacio, powiedz mi rzecz jedną.

HORACIO.

Cóż takiego, panie?

HAMLET.

Jak myślisz, czy Alexander leżąc w ziemi stał się do tego podobny?

HORACIO.

Zupełnie.

HAMLET.

I tak zgnilizną trącił? fe!(rzuca czaszkę)

HORACIO.

Tak samo, xiąże.

HAMLET.

Na jak podłe użycie możemy przejść Horacio! Dla czegóż wyobraźnia szukając prochu Alexandra, nie może go znaleść w zasmarowaniu szpuntu jakiéj beczki?

HORACIO.

Byłoby nadto przesadnie widziéć tak rzeczy!

HAMLET.

Nie nadto, ani na jotę; ale bardzo umiarkowanie i z wielkiém prawdopodobieństwem do tego przyjdziemy; na przykład: Alexander umarł, Alexander był pogrzebiemy; Alexander w proch się obrócił; proch jest ziemia, czyli glina: nie mógłże tą samą gliną, w którą się Alexander obrócił, szpunt być zasmarowany?

Cezar po śmierci będąc garstką gliny,
Może od wiatru klei gdzie szczeliny:
Proch ten, przed którym pełzał świat poddany,
Dziś od zimowych burz olepia ściany.

Cicho! na stronę; — król tu nadchodzi,
(Wchodzą xięza i t d. w processyi: ciało Ofelii, LAERTES i za nim poczet w żałobie, KRÓL, KRÓLOWA i ich Świta).

Dwór i królowa: kogoż prowadzą?
Obrzęd niepełny? pewnie to znaczy,
Że samobójczą ręką w rozpaczy
Życia się pozbył. Cóś to wielkiego;
Tu się przyczajmy chwilę i patrzmy.

(Hamlet i Horacio usuwają się)
LAERTES.

Inneż obrzęda?

HAMLET.

Patrz, to Laertes
Zacny młodzieniec.

LAERTES.

Inneż obrzęda?

PIERWSZY XIĄDZ.

Wszystko, co było można, zdziałano:
Śmierć jéj wątpliwa; gdyby porządku
Króla rozkazem nie tamowano,
W niepoświęconym spałaby kątku

Aż do budzącéj trąby anioła;
Miasto modlitwy nas sług kościoła
Gruzby i czerep na nią rzucano:
Tu zaś panieński wieniec jéj dano,
Kwieciem dziewiczém grób osypano,
Wiodąc przy dzwonach w miejsce spoczynku.

LAERTES.

Nicże nie można więcéj?

PIERWSZY XIĄDZ.

Nie można;
Rzecz to niezmiernie byłaby zdrożna
Tak profanować zmarłych obrzędy,
Jeśli przez ludzkie dla niéjby względy
Requiem śpiewać z modły świętemi,
Jakie odbiéra dusza pobożna
Zeszła w pokoju.

LAERTES.

Włóżcież do ziemi, —
Ciało jej piękne, niepokalane
W ładny i skromny przejdzie fiołek;
Dusza méj siostry, mówię ci, xięże,
Będzie do usług Boga aniołek,
Twoja zaś wyjąc w przepaściach lęże.

HAMLET.

Co, Ofelia w grób się ten chowa?

KRÓLOWA, sypiąc kwiaty.

Kwiecie do kwiecia: bywaj mi zdrowa!
Słodka dziewico, nadzieję miałam,
Że ty zostaniesz żoną Hamleta;
Łożę ci szlubne stroić myślałam,
A nie grobowe.

LAERTES.

O stokroć biada
Na tę przeklętą głowę niech spada,
Która jéj rozum sprawą zbrodniczą
Tak pomieszała! — Nie sypcie jeszcze,
Po raz ostatni niech ją popieszczę: (skacze w grób)
Teraz mię żywcem grzebcie z nią społem;
Wielką usypcie górę nad dołem,
Któraby przeszła Pelion czołem,
Jak i Olimpu grzbiet niebotyczny.

(Hamlet podchodzi)
HAMLET.

Kto to, którego żal emfatyczny
W biegu zaklina przez swe rozpacze
Gwiazdy wędrowne, tak że stawają
Jakby rażeni dziwem słuchacze?
Otom ja Hamlet Danii xiąże.(skacze w grób)

LAERTES.

Czart niech cię porwie:(chwyta go za gardło)

HAMLET.

Złe twe modlitwy.
Przyjmijże rękę, puszczaj mi szyję,
Chociaż nie jestem skłonny do bitwy,
Lecz coś strasznego we mnie się kryje,
Czego i rozum lękać się każe:
Odejmże rękę.

KRÓL.

Niech ich rozłączą!

KRÓLOWA.

Hamlet mój, Hamlet!

WSZYSCY.

Cóż to, panowie?

HORACIO.

Xiąże łaskawy, bądźże spokojny.

(Rozdzielają ich. Hamlet i Laertes wyłażą z grobu.)
HAMLET.

O to nie skończę nigdy z nim wojny,
Aż do zawarcia powiek na zawsze.

KRÓLOWA.

O co, mój synu?

HAMLET.

Że mi najdroższa była Ofelka —
Dwiestu tysięcy najczulszych braci
Summa kochania jaka chce wielka,
Mojéj miłości nigdy nie spłaci. —
Cózbyś wielkiego dla niéj uczynił?

KRÓL.

O Laertesie, on pomieszany.

KRÓLOWA.

Niech go, na miłość Boga, wstrzymają.

HAMLET.

Cóż, do pioruna! zrobisz do tyla
Niepodobnego? Zechcesz-li płakać,
Siebie rozszarpać, głodem się męczyć?
Rzekę wypijesz, zjész krokodyla?
Zrobię to. — Może chcesz tylko jęczéć?
Ze mną się wadzić w samym jéj grobie?
Lecz się z nią zakop, i ja to zrobię.
Prawisz o górach, niech nas przywali

Milion morgów, niechaj się pali
Szczyt tej mogiły aż u równika,
Przy niéj jak proszek Ossa niech znika!
Wściekłym-li będziesz? wściekłym zostanę.

KRÓLOWA.

Ach to szaleństwo, ale po chwili
Straszny ten przystęp znów się przesili;
Jak gołębica, która wysiada
Parę pisklątek, cichym się stanie.

HAMLET.

Z jakiéj przyczyny, powiedz mi, panie,
Zemnąś się obszedł z taką prostotą?
Zawszem cię kochał: lecz mniejsza o to;
Herkules niech się jak chce wysila;
Na psa kot miauczy, przyjdzie psa chwila.

(wychodzi)
KRÓL.

Proszę, Horacio, miéj go w baczeniu. —

(wychodzi Horacio)
(do Laertesa)

Krzep twą cierpliwość mową wczorajszą;
Zaraz przystąpili! ku wypełnieniu. —
Nasadź, Gertrudo, nad synem strażę. —
Wznieść nad tym grobem pomnik rozkażę; —
Wkrótce pokoju chwila nadbieży:
Dotąd to wszystko znosić należy.

((wychodzą).

SCENA DRUGA.
(Sala w zamku).
Wchodzą: HAMLET i HORACIO.
HAMLET.

Dość tego; inną rzecz ci objawię; —
Pomnisz-li wszystkie okoliczności?

HORACIO.

Pomnę-li, xiąże?

HAMLET.

W sercu mém wrzały wewnętrzne burze,
Późno w noc było, sen się nie stawił;
W łożum się męczył, jak na torturze.
Nagle, — ten nagły pomysł mię zbawił. —
Wiedz bo, że płochość czasem się nada
Tam, gdzie najmędrszy zamiar upada:
Z tego się uczym, że boska ręka
W postać uczynku sama obleka
Jakie bądź pierwsze myśli człowieka. —

HORACIO.

Najniezawodniéj.

HAMLET.

Z izby wyszedłem,
Płaszcz mój żeglarski tyłkom narzucił,
Ich po omacku w nocy szukałem;
Poszło szczęśliwie; pakiet dostałem;
Znowum do mojéj izby powrócił:
Smiały bojaźnią pismom otworzył;
Kędym królewskie poznał zamachy;
Rozkaz wyraźny z mnóstwem dowodów,
Że są dla szczęścia dwóch tych narodów

W życiu mém jakieś widma i strachy,
Przeto powinni wnet bez przyboru,
Bez wyostrzenia nawet toporu,
Głowę mi uciąć.

HORACIO.

Czyż to podobna?

HAMLET.

Pismo przeczytaj, czarne na białém;
Żądasz-li wiedziéć, co ja zdziałałem?

HORACIO.

Pragnę najmocniéj.

HAMLET.

Tak obsaczony wkoło przez zdradę,
Nimem do głowy poszedł poradę,
Sam się mi zjawił plan już gotowy; —
Siadłem skreśliłem list całkiem nowy;
Piękniem przepisał: wprzód uważałem,
Równie jak nasi wielcy panowie,
Ładne pisanie rzeczą tak podłą,
Że na umyślnie brzydko bazgrałem;
Dziś mię to z wielkiej biedy wywiodło:
Żądasz-li wiedziéć co napisałem?

HORACIO.

Powiedz mi, xiąże.

HAMLET.

Króla zaklęcia z prośbą niezmierną, —
Jeśli lenniczką Anglia wierną; —
Jeśli, jak palma, kwitnie ich miłość,
Jeśli ma pokój w kłosów koronie
Łączyć przyjazną krajów zażyłość;
I innych kulbak na wszystkie konie, —

To po czytaniu bez odwlekania,
Bez najmniejszego w tém roztrząsania,
Posłom obydwom łby pousiekać,
Nawet na spowiedź chwilki nie czekać.

HORACIO.

Jakżeś, mój xiąże, zapieczętował?

HAMLET.

Ba, i w téj rzeczy Pan Bóg kierował;
Miałem ojcowski sygnet w kieszeni,
Na wzór pieczęci duńskiéj zrobiony:
Papier złożyłem, jak był złożony:
Równiem podpisał, przypieczętował,
Włożył na miejsce i nie poznano
Mego podrzutka; nazajutz rano
Bitwa na morzu; reszta wiadoma.

HORACIO.

Tak z Rozenkrancem Guildenstern płyną.

HAMLET.

Sprawę tę pełnią nadto radośnie;
Wina nie moja, jeśli poginą;
Z ich to podłości zguba ich rośnie:
Bo niebezpiecznie podłym się wciskać
Tam, gdzie pałasze wrogów potężnych
Lecą w zapale.

HORACIO.

Król, co za człowiek!

HAMLET.

Czy mię obraził, zwróć sam uwagę;
Ojcu śmierć zadał, matce zniewagę;
A mnie nadziei tronu pozbawił:
Wędkę na moje życie nastawił

Z taką chytrością; czystém sumieniem
Czy mu nic może dłoń ta skwitować?
Czyby nie było mém potępieniem
Rak ten natury ludzkiéj zachować,
Dla rozkrzewienia złego po świecie?

HORACIO.

Ale się wkrótce z Anglii dowie,
Co otrzymali jego posłowie.

HAMLET.

Wkrótce, lecz jestem panem téj pory,
A życie ludzkie wisi na chwilce.
Mój przyjacielu, mocno żałuję,
Że z Laertesem byłem za skory,
Zwłaszcza ze w jego sprawie oglądam
Obraz méj sprawy: zgodzić się żądam.
Ależ na jego żalu perory
Wstrzymać nie mogłem gniewu powodzi?

HORACIO.

Cicho, mój xiąże; któżto nadchodzi?

(wchodzi OSRIK)
OSRIK.

Witam z powrotem do Danii Waszę Królewiczowską Mość, mego najmiłościwszego Pana.

HAMLET.

Najpokorniéj panu dziękuję. — Znasz tego dudka?

HORACIO.

Nie, mój xiąże.

HAMLET.

Pewniejszyś przeto zbawienia; znać go bowiem jest grzéchem. Wiele posiada włości i to żyznych; ale niech zwierze będzie lordem zwierząt, żłob jego postawią przy stole królewskim. To gawron, ale, jak mówiłem, obszerną posiada majętność błota.

OSRIK.

Najłaskawszy xiąże, jeśli Wasza Wysokość ma teraz czas wolny, miałbym coś do obwieszczenia z rozkazu królewskiego.

HAMLET.

Gotowym to, panie, przyjąć z całym pośpiechem. Niech pan czapki użyje jak przeznaczona, to jest na głowę.

OSRIK.

Dzięki powinne składam Waszej Xiążęcej Mości; bardzo gorąco.

HAMLET.

Nie, proszę mi wierzyć, że bardzo zimno; wiatr dmie północny.

OSRIK.

Istotnie, xiąże, dosyć zimno.

HAMLET.

A jednak mnie się zdaje, ze bardzo parno i gorąco, chyba moja komplexia —

OSRIK.

Nadzwyczaj, xiąże, parno, — jakby było — prawdziwie nie wiem z czém porównać. — Jego Królewska Mość kazała mi oświadczyć Waszéj Xiązęcéj Mości, że uczyniła wielki zakład dla sławy pańskiéj: rzecz tak się ma, —

HAMLET.

Proszę pana pamiętać. —

(przymusza go do włożenia czapki)
OSRIK.

W rzeczy saméj, łaskawy xiąże, mnie daleko wygodniéj być z gołą głową. Niedawno przybył do dworu Laertes, proszę wierzyć, prawdziwie doskonały kawaler, pełen najwyborniejszych przymiotów, dziwnie i słodko ugrzeczniony w towarzystwie, z najświetniejszą powierzchownością: istotnie, mówiąc o nim przyzwoicie, jest regułą i prawidłem wysokiego i szlachetnego tonu, bo w nim znajdzie xiąze wygórowaną treść wszystkich przymiotów; na które każdy dobrze urodzony patrzy jako na zwierciadło i wzór do naśladowania.

HAMLET.

Jego opisanie nieuszkodzone bynajmniéj wyszło z ust pańskich; chociaż jestem mocno przeświadczony, ze zrobienie jakby inwentarza jego przymiotów niezmiernieby zawróciło głowę saméj arytmetyce i zawsze byłoby nizkie z jego wysokim polotem. Ale w najrzeczywistszém uwielbianiu uważam go jako człowieka z wielką duszą i dziwnie uzdatnionego: wewnętrzna jego wartość do tyla drogocenna i rzadka, że aby prawdę o nim powiedziéć, nie widzi sobie podobnego tylko w zwiereiedle, a każdy chcący go naśladować słabym cieniem zostanie.

OSRIK.

Wasza Xiążęca Mość raczy mówić o nim najnieomylniéj.

HAMLET.

O co rzecz, panie i dla czegośmy ubierali tego zacnego młodzieńca w niezgrabne słowa nasze.

OSRIK.

Panie?

HORACIO.
Dość latać po obłokach, czy nie byłoby można porozumieć się w nieco prościejszéj mowie? Sądzę ze to łatwo panu przyjdzie.
HAMLET.

Co było pobudką do uczynienia wzmianki o tym kawalerze?

OSRIK.

O Laertesie?

HORACIO.

Worek jego już próżny, cały swój zapas pozłacanych słówek wyszafował.

HAMLET.

O nim, panie.

OSRIK.

Wiem, ze nie jesteś, xiąze, nieświadomy —

HAMLET.


Chciałbym, abyś pan wiedział o tem; chociaż w téj rzeczy pańskie przyznanie nie ustali pochlebnego o mnie sądu. — A więc, panie, —

OSRIK.

Nie jesteś, xiąze, nieświadomy jak wielka doskonałość Laertesa —

HAMLET.

Nie mogę się do tego przyznać z obawy, abym się nie porównał z jego doskonałością; dla poznania kogo dobrze, potrzeba znać siebie samego.

OSRIK.

Ja chcę mówić o jego doskonałości w robieniu bronią, wedle tego, jak mówią, nie ma sobie równia w téj rzeczy.

HAMLET.

Jakaż broń jego?

OSRIK.

Pałasz i szpada.

HAMLET.
To dwie bronie; ale cóż daléj?
OSRIK.

Król dał w zakład sześć koni barbaryjskich, a Laertes ze swojéj strony, jak słyszałem, postawił sześć francuzkieh pałaszów i sztyletów z całym przyborem jak pendent, obladra i tym podobne. Te trzy ekwipaże, istotnie, są arcy przyjemne oku, z arcy odpowiednią rękojeścią i dziwnie wybujałego pomysłu.

HAMLET.

Co pan zowie ekwipażami?

HORACIO.

Widzę, ze pan musisz ze swojém zbudowaniem brodzić w kommentarzach dla złapania myśli.

OSRIK.

Ekwipaze, panie, są obladra.

HAMLET.

To słowo byłoby w bliższém pokrewieństwie z materyą, jeślibyśmy działa wozili przy boku naszym, lecz póki tego nie czynimy, to wolałbym nazywać po dawnemu. Ale daléj: sześć barbaryjskich koni postawiono przeciw sześciu mieczom francuzkim z ich przyborem i trzema dziwnie wybujałego pomysłu ekwipażami; to jest Francya przeciwko Danii, o cózto poszli w zakład czy zastawili się, jak pan mówi?

OSRIK.
Król założył się, że jeśli panowie bić się będą na pałasze, to w dwunastu razach trzykroć tylko dotrąci się pana, a przeciwnie on utrzymuje że w dziewięciu razach zada dwanaście uderzeń[30]. I to natychmiast żądają sprawdzić, jeśli Wasza Xiążęca Mość raczy odpowiedziéć.
HAMLET.

Cóż, jeśli odpowiem, nie?

OSRIK.

Chcę mówić jeśli Wasza Xiążęca Mość raczy przyjąć takowe wyzwanie.

HAMLET.

Będę się, panie, przechadzał po sali: jeśli się podoba Jego Królewskiéj Mości, to właśnie pora dnia, w której odpoczywam. Niech przyniosą rapiry kiedy chce ten młodzieniec i kiedy król stoi przy zakładzie; jeśli będę mógł postaram się wygrać zakład, jeśli zaś to przechodzi moję możność, dostanie się mi w zysku wstyd i nieprzyjemne razy.

OSRIK.

Mamże to oznajmić?

HAMLET.

To, panie, sama treść, którą możesz ukwiecić wedle własnego upodobania.

OSRIK.

Najpokorniéj polecam się łasce i względom Waszéj Xiążęcéj Mości.(wychodzi)

HAMLET.

Do zobaczenia — Dobrze robi, że się poleca, bo nie znalazłby ani jednych ust, któreby to chciały uczynić.

HORACIO.

Ta czajka pobiegła jeszcze z łupiną na głowie, z któréj się niedawno wylęgła.

HAMLET.

Jeszcze dzieckiem stroił komplementa do piersi nim zaczął ssac. Tak pozyskał, jak i wielu innych tego rodzaju ludzi, za któremi świat płochy szaleje, ton modny i zewnętrzny układ obcowania, ten rodzaj szumowin po których umieją się prześliznąć nawet w głębokich i wytrawnych rzeczach, ale doświadcz ich zbliska i dmuchnij, a znikną te mydlane banki.

(wchodzi jeden z panów będących przy dworze)
PAN.

Jego Królewska Mość przesłała swoje uszanowanie Waszéj Xiążęcéj Mości przez młodego Osrika, który mu doniósł, ze xiąże czeka go w sali: teraz mię znowu przysłał dowiedziéć się, czy się podoba xięciu panu stać przy zamiarze walczenia z Laertesem, czy może na czas dalszy zechce odłożyć?

HAMLET.

Jestem stały w mojém postanowieniu, które się zgadza z wolą królewską: jeśli mu teraz dogodnie, jam gotów. Teraz czy późniéj, bylebym był w dzisiejszém usposobieniu.

PAN.

Król, królowa i wszyscy tu nadchodzą.

HAMLET.

W dobry czas.

PAN.

Królowa prosi, aby xiąże raczył przemówić kilka słów uprzejmych do Laertesa przed zaczęciem pojedynku.

HAMLET.

Bardzo mi dobrze radzi.(wychodzi pan)

HORACIO.

Przegrasz xiąże ten zakład.

HAMLET.

Tak nie sądzę, bo po jego wyjeździe do Francyi ciągle się wprawiałem, a przy nierówności zakładu spodziewam się go wygrać. Lecz nie możesz sobie wystawić, jak mi coś smutno i serce ściska się: ale to fraszka.

HORACIO.

To nie fraszka, łaskawy xiąże.

HAMLET.

Dzieciństwo; jednak jestto rodzaj jakiegoś złowieszczego przeczucia, któreby mogło ztrwozyć niewiastę.

HORACIO.

Jeśli dusza pańska wzdryga się czego, proszę jéj słuchać. Uprzedzę natychmiast ich przyjście i powiém żeś niezdrów.

HAMLET.

O, bynajmniej, drwię z przeczucia; wszakże i wróbel nie zginie bez woli boskiéj. Jeśli teraz będzie, nie będzie potém; jeśli nie będzie potém, musi być teraz; jeśli nie będzie teraz, musi być potém: cala rzecz na gotowości. Kiedy każdemu człowiekowi nieznana przyszłość, cóż go ma obchodzić chwila odejścia? Niech się dzieje Boża wola.
Wchodzą: KRÓL, KRÓLOWA, LAERTES, PANOWIE, OSRIK i ŚWITA niosąc rapiry i t. d.

KRÓL, kładąc rękę Laertesa w rękę Hamleta.

Przyjmij Hamlecie dłoń tę odemnie.

HAMLET.

Przebacz zdziałaną krzywdę przezemnie;
Wspaniałomyślnie przebacz mi, panie.
Pewnie słyszałeś, — wszyscy to wiedzą,
Że nasłał na mnie Bóg pomieszanie.
To co zdziałałem,
Choć może serce, honor i grzeczność
W panu oburzyć; ogłaszam szałem.
Hamlet nie myślał o twej obrazie:

Hamlet zupełnie nie był przy sobie;
A nieprzytomny krzywdę ci zadał,
Więc to nie Hamlet, Hamlet zaprzecza.
Któż winowajca? Szał: a w tym razie,
Hamlet przyjaciel stoi przy tobie;
Mamy wspólnego w szale tym wroga.
Wobec tu wszystkich przez to zeznanie,
Żem złych zamiarów nie chciał; niech, panie,
Twoja szlachetność tak mi przebaczy,
Jakbym puściwszy strzałę za domem,
W brata na drugiéj stronie ugodził.

LAERTES.

Tem uśmierzyłeś głos mego serca,
To najsilniejsze zemsty narzędzie:[31]
Lecz punkt honoru mając na względzie,
Zgody dopóty z nami nie będzie,
Az doświadczeni honoru sędzie
O tym pokoju nie rzekną sami,
Że się me imie przezeń nie splami:
Dotąd zaś biorę przyjaźń jak przyjaźń,
Pańskiém uczuciem wcale nic gardzę.

HAMLET.

Chętnie się zgadzam;
Będzie braterska walka ta nasza. —
Podać mi pałasz!

LAERTES.

Dać mi pałasza.

HAMLET.

Będę ci niczém, mój Laertesie;
W méj niezręczności, w mojej niemocy
Błyszczéć, jak gwiazda wśród ciemnéj nocy,
Będzie twa zręczność.

LAERTES.

Wolneto żarty.

HAMLET.

Nie, na prawicę!

KRÓL.

Młody Osriku, daj im szablice. —
Synu Hamlecie, wiesz o zakładzie?

HAMLET.

Wiem, że nie równie zakład zrobiony,
Z wielką korzyścią dla mojéj strony.

KRÓL.

Nic się nie lękam, obu widziałem: —
Lecz się Laertes wydoskonalił,
Przeto ci trochę więcéj naddałem.

LAERTES.

Pałasz ten ciężki, podaj mi drugi.

HAMLET.

Dobry ten dla mnie: równie-li długi?

OSRIK.

Równie, mój xiąże.(gotują się do walki)

KRÓL.

Podać tu na stół wino i szklanki: —
Jeśli raz, lub dwa Hamlet uderzy
I trzecim ciosem na cios odpowie,
Zagrzmią działami wszystkie te blanki;

Król Hamletowe wypije zdrowie;
W kubku tym droższa perła utonie,
Jak poprzednicy czteréj królowie
W duńskiéj nosili złotéj koronie:
Z kotłem niech trąby głoszą armatom,
Armaty niebu, a niebo światom,
„Teraz król pije Hamleta zdrowie.“ —
Zacząć, patrzajcie pilnie, sędziowie.

HAMLET.

Zaczniemy, panie.

LAERTES.

Dobrze, xiąże(biją się)

HAMLET.

Raz!

LAERTES.

Nie.

HAMLET.

Proszę sądzić.

OSRIK.

Uderzył, najniezawodniéj

LAERTES.

Dobrze, — jeszcze.

KROL.

Stójcie na chwilę, podać mi wina:
Oto ta perła twoja, Hamlecie,
Piję twe zdrowie. — Kubek dla syna!

(trąbią i strzelają z działa)
HAMLET

Piérwéj to skończę, niechaj postoi.(biją się)
Otoż i drugi, cóż na to powiész?

LAERTES

Prawda, dotknąłeś.

KRÓL.

Wygra nasz syn.

KRÓLOWA.

Jak się zadychał! cieknie pot gęście. —
Chustkę na synu, otrzyj swe czoło;
Pije królowa na twoje szczęście.

HAMLET.

Matko łaskawa, —

KRÓL.

Nie pij Gertrudo!

KRÓLOWA.

Żądam się napie: — proszę darować.

KRÓL, na stronie.

Kubek zatruty; ale zapóźno.

HAMLET.

Matko, w téj chwili napić się boję:
Potem.

KRÓLOWA.

Niech lice obetrę twoje.

LAERTES.

Zranię go, królu.

KRÓL.

Mnie się nie zdaje.

LAERTES, na stronie.

Jednak sumienie na to powstaje.

HAMLET.

Panie, zaczniemy walkę już trzecię:
Żartem się bijesz; niech, Laertesie,
Męztwo najżywsze razy twe niesie;
Lękam się, może masz mię za dziecie.

LAERTES.

Mówisz tak! dobrze.(biją się)

OSRIK.

Nikt nie uderzył.

LAERTES.

Teraz dostałeś!

(Laertes rani Hamleta, ale w utarczce zamienili pałasze i Hamlet rani Laertesa.)

KRÓL.

Niech ich rozdzielą, zbyt zapaleni.

HAMLET.

Jeszcze powalczym.(królowa upada)

OSRIK.

Ach, na królowę patrzcie!

HORACIO.

Krew u obydwóch: — Jakże ci xiąże?

OSRIK.

Jak ci, Laertes?
Własnąm, jak ptaszek, siatką złapany:
W dół, co przezemnie był wykopany,
Słusznie upadłem.

HAMLET.

Cóz ci, królowo?

KRÓL.

We krwi jesteście, przeto zemglała.

KRÓLOWA.

Nie, nie, to napój, — Drogi Hamlecie! —
Napój ten, napój — jestem otruta.(umiéra)

HAMLET.

Zbrodnia! dla Boga! drzwi pozamykać:
Szukać gdzie zdrada.(Laertes pada)

LAERTES.

Tu, xiąże: jużeś zginął, Hamlecie;
Na nic ci wszystkie leki na świecie,
Za pół godziny po tobie będzie;
Ostre, zatrute zdrady narzędzie
Trzymasz w swéj dłoni: własna ma zdrada
I mnie zadała śmiertelną ranę;
Patrzaj tu leżę, więcéj nie wstanę:
Matka istotnie twoja otruta:
Więcéj ci mówić nie jestem w stanie; —
Król to sprężyna wszystkiego, panie.

HAMLET.

Ostrze zatrute! działaj trucizno!(przebija króla)

OSRIK i PANOWIE.

Zdrada! zdrada!

KRÓL.

Brońcie mię, bracia, tyłkom draśnięty.

HAMLET.

Masz potępieńcze, zbójco przeklęty!
Puhar śmiertelny: — jestże w nim perła?
Ruszaj za matką.(król umiéra)

LAERTES.

Na to zarobił;
Bo tę truciznę sam przysposobił. —
Wzajem odpuśćmy sobie, Hamlecie,
Zgon mój i ojca niech ci nie cięży,
Śmierć twa sumienia niech mi nie gniecie.(umiéra)

HAMLET.

Niechaj ci niebo grzech ten przebaczy!
Idę za tobą. — Horacio, ginę. —

Żegnam cię matko, biedna królowa! —
Dla was pobladłych, drżących słuchaczy
I świadków niemych tajną przyczynę,
Całéj téj sprawy mogłyby słowa
Moje odsłonie, ale nie pora. —
Śmierć, jakby żołnierz, ścisła i skora
W aresztowaniu. — Niech i tak będzie: —
Umrę, Horacio, ale ty żywy
Usprawiedliwisz mnie i mą sprawę.

HORACIO.

Tego nie zrobię; duch Rzymianina
Więcéj jak duński w sercu mém włada;
Dość zatrutego zostało wina.

HAMLET.

Jakeś człowiekiem! podaj mi czaszę!
W zgonie przyjaciel o to zaklina! —
Przebóg, Horacio, więc ja zostawię,
Gdy nieodkryta będzie przyczyna,
Imie po mojéj śmierci w niesławie?
Jeśli nosiłeś w sercu mię kiedy,
Wyrzecz się szczęścia śmierci na chwilę,
Męcz się w gorzkości świata, choć tyle,
Byś me ogłosił dzieje i biedy.

{słychać marsz i strzały)

Jakież to słychac wojenne wrzawy?

OSRIK.

Młody Fortinbras w tryumfie sławy
Z Polski powrócił, i na przybycie
Anglii posłów z dział teraz bije.

HAMLET.

Konam, Horacio, wzrok mój zagasa:
Silna trucizna zjadła mi życie;
Z Anglii nowin już nie dożyję;
Widzę w przyszłości, że Fortinbrasa
Królem obiorą; głos mu xiążęcy
Daję przy śmierci. — Jemu mniéj więcéj
Powiedz o każdém naszém zdarzeniu,
Co pobudzało. — Reszta w milczeniu.(umiéra)

HORACIO.

Pękajże teraz serce szlachetne!
Wieczne dobranoc, xiąże mój drogi!
Niechaj cię chóry aniołów świetne
Z pieśnią zawiodą w spoczynek błogi!

(słychać marsz)

Jakieżto słychać bębny tak zbliska?

(Wchodzi FORTINBRAS, Posłowie angielscy i inni)
FORTINBRAS.

Gdzież jest ten widok?

HORACIO.

Chcesz widowiska
Najsmutniéjszego, najstraszniejszego?
Oto znalazłeś widok ten rzadki.

FORTINBRAS.

Czy założyła śmierć tu swe jatki?
O dumna śmierci! jakaż się czyni
Uczta w podziemnéj twojéj jaskini,
Kiedy tak wiele xiążąt zarazem
Padło pod twojém krwawém żelazem?

PIERWSZY POSEŁ.

Widok okropny! — Myśmy przybyli
Z naszą nowiną w spóźnionej dobie:
Ten nie usłyszy cośmy mu chcieli
Donieść że jego wyrok spełnili,
Że z Rozenkrancem Guildenstern w grobie:
Któż nam za sprawę wdzięczność wydzieli?

HORACIO.

Nawetby żyjąc wam nie dziękował,
Nigdy ich śmierci nie rozkazował.
Kiedy Fortinbras z polskiéj wyprawy
Zbiegł się z posłami Anglii razem
Na ten okropny widok i krwawy;
Niechże te ciała waszym rozkazem
Na katafalku wyniosłym staną. —
Światu odkryję sprawę nieznaną,
Jakim sposobem przyszło do tego:
Wtedy dla wszystkich staną się głośne
Czyny nieludzkie, krwawe i sprośne;
Mord nieumyślny, sąd trefunkowy;
Gwałtem lub sztuką śmierci sprawione;
Chytre podstępy, co omylone
Spadły na samych podstępców głowy;
Wszystko to powiem.

FORTINBRAS.

O tém wiadomość żądam miéć skorą:
Niech znakomitsi wszyscy się zbiorą.
Smętnie przyjmuję moją fortunę;
Dawnych do tronu praw mi nie zbywa,
Z niemi wystąpić dobro me wzywa.

HORACIO.

W rzeczy téj właśnie głos tego złożę,
Który już nigdy mówić nie może:
Róbmy to zaraz, lękać się trzeba
Wśród poburzonych sprawą tą duchów
Nowych zamachów, klęsk i rozruchów.

FORTINBRAS.

Czterej wodzowie, jakby wojaka,
Niechaj Hamleta xięcia wynoszą;
Boby największym rycerzom sprostał;
Jeśliby dłużéj w życiu pozostał.
W jego przechodzie niech o nim głoszą
Muzyka wojska, wojenne działa. —
Przyjąć te ciała: —
Oczy przeraża to widowisko!
W miejscu nieswojem pobojowisko.
Idźmy, niech zagrzmią posępnie działa.

(Wychodzą marszem pogrzebowym).


OBJAŚNIENIE[32].

„Fengon przekupiwszy tajemnie ludzi, rzucił się podczas biesiady na swego brata Horwendilla i zabił go zdradziecko; a potém przed swoimi poddanemi umiał się oczyścić z okropnego morderstwa. Przed tém jeszcze nim ściągnął krwawą i bratobójczą rękę na swego brata, splamił kazirodnie jego łoże, uwodząc żonę temu, któremu wprzód wydarł honor, nim dokonał zupełnej jego ruiny.
„Ośmielony bezkarnością Fengon odważył się zawrzeć śluby z tą niewiastą, z którą żył nieuczciwie jeszcze za życia dobrego Horwendilla............. Ta nieszczęśliwa, co miała zaszczyt być żoną jednego z najwaleczniejszych i najmędrszych xiąząt północy, dopuściła się poniżyć aż do podłości naruszenia wiary małżeńskiéj, a co gorsza, aż do zawarcia ślubu z mordercą swojego męża.................. Kiedy Gerutha tak się zapomniała, xiąże Amlet widząc się w niebezpieczeństwie życia i opuszczonym od matki, przybrał dla omylenia podstępów stryja pozor szalonego, z taką zręcznością i sztuką, że zdawał się zupełnie rozum utracić: takimto sposobem pokrył swoje zamiary i ocalił życie własne. Przez cały czas zostawał w pałacu królowéj, co więcéj dbała o przypodobanie się swemu zwodzicielowi, jak o zemstę za śmierć męża, lub o przywrócenie dziedzictwa synowi; biegał jak szalony i wszystko co mówił i robił okazywało przystępy pomieszania i pozbawienie zupełne rozsądku, tak, że był zabawką dla dworzan jego stryja i ojczyma......... Jednak czynił rzeczy pełne wielkiego znaczenia i odpowiadał tak stosownie, że rozumny człowiek od razuby poznał w jakim duchu było to pomieszanie......... Amlet przekonał się na jak wielkie niebezpieczeństwo naraziłby siebie, jeśliby zupełnie zaufał słodkim ułudzeniom przysłanéj od stryja dziewczyny. Tknięty jej pięknością xiąże, jeszcze więcéj był od niéj ostrzeżony o zdradzie, bo go kochała od dzieciństwa................. Potrzeba, rzekł jeden z przyjaciół Fengona, aby Król udał, że wyjeżdża w jaką podróż; a tymczasem niech zostaną Amlet z matką w jednym pokoju, i tam który z nas może się ukryć dla podsłuchania rozmowy i knowań tego mądrego szaleńca........................ Król się niezmiernie ucieszył z tego pomysłu........ Tenże sam doradca ofiarował się być szpiegiem i świadkiem rozmowy syna z matką...... Wszedł tedy potajemnie do pokoju królowéj i skrył się za obiciem pierwéj nim syn i matka razem się zebrali. Xiąże będąc przezorny i ostrożny, jak tylko wszedł do pokoju, lękał się jakiéj zdrady lub zasadzki i zaczął swoim sposobem robić dzieciństwa i skakać kolo obicia, a poczuwszy że się ktoś pod niem kryje, nie omieszkał natychmiast pchnąc tam pałaszem........ Tak odkrywszy zdradę i ukarawszy jéj wynalazcę, powrócił do królowej, która płakała i narzekała; potém jeszcze obejrzawszy wszystkie kąty pokoju i widząc się sam na sam z matką, mówił do niéj bardzo rozsądnie, w ten sposób:
Cóż to za chytrość, o najgorsza ze wszystkich niewiast, które się oddały chuciom jakiego obrzydłego rozpustnika, że pod udanym płaczem ukrywasz straszny uczynek i najokropniejszą zbrodnię? Jakąż mogę mieć ufność w tobie oddanej na wszelką niewstrzemięzliwość? Idź, biegnij z otwartém objęciem za tym podłym zdrajcą i mordercą mojego ojca i popieść się kazirodnie ze złodziejem łoża prawego małżonka............ Ach! królowo Gerutho, krewkość jedynie twoja zatarła ci w duszy pamięć waleczności i cnot dobrego króla, twojego męża, a mego ojca...... Nie gniéwaj się, proszę cię pani, jeśli uniesiony boleścią, przemawiam ostro i jeśli cię mniéj szanuję jak moję powinność; bo po twojém zupełném zapomnieniu o królu moim ojcu, niepowinnaś się zdumiewać, jeśli i ja wychodzę z granic wszelkiej wdzięczności.................. Chociaż królowa czuła się mocno dotkniętą i chociaż Amlet ugodzil w najboleśniejsze jéj miejsce, jednak zapomniała nieprzyjemności, którą uczuła z tak surowego gromienia, dla wielkiego wesela, co doznała z przekonania się o zdrowym rozsądku syna. Już nie śmiała podnieść oczu na niego, mając w pamięci swoję winę; już chciałaby go uścisnąć za te mądre napomnienia, które były tak skuteczne, że natychmiast wygasł w niéj płomień pożądliwości............................... Z nim po słano dwóch wiernych sług Fengona, którzy mieli listy ryte na drzewie, nakazujące Anglikom śmierć Amleta. Przezorny Duński xiąże, podczas snu jego towarzyszy, przepatrzył listy i poznawszy zdradę stryja i przewrotność tych dworzan prowadzących go na śmierć, zgładził listy domagające się jego zguby, a natomiast wyrył rozkaz Anglikom, powieszenia i uduszenia jego towarzyszów.................. Za życia ojca, Amlet ćwiczył się w téj tajemnéj nauce, przez którą ludzi uwodzi szatan, i ten ostrzegał xięcia o rzeczach przeszłych. Wiele byłoby mówić, czy ten xiąże przez zbyteczną mclancholią odbierał takie wrażenia, że wiedział o tém, czego mu nikt nie objawił“.................
Jest wyjątek ze sto ósmej historyi tragicznéj Belleforesta mającej tytuł: „Z jaką sztuką Amlet, który był poźniéj królem Duńskim, pomścił się śmierci swojego ojca Horweudilla, zabitego przez Fengona jego brata i inne wypadki tej Historyi.“
Oto wszystko co Szekspir miał przed oczyma tworząc swoję tragedyą. Belleforest wziął to z legend, któremi napełnione są początki dziejów Duńskich w Saxonie Grammatyku. Pisał Belleforest około roku 1560 i tę powieść Duńską przerobił wedle swego upodobania; powiększył ją uwagami moralnemi, stosownie do gustu swego czasu, dodał wiele okoliczności dla okazania jej więcej dziwną i zajmującą i wiele powkładał mów w usta osób tej powieści. Wszystko to nawet za swoich czasów nie mogło wytrzymać rozsądnej krytyki i tylko zdawało się być przeznaczoném dla gminu, co może posłużyło za przyczynę, że Belleforest wkrótce stał się powszechnie znajomym.
Ta historya Hamleta była natychmiast przełożona na język angielski. Wedle powszechnego mniemania Szekspir napisał swoję sztukę w 1595 roku, która przy pierwszem zjawieniu się otrzymała najświetniejsze powodzenie. Można widzieć w pismach owoczesnyeh, jak Hamlet wielką otrzymał sławę; przywodzono z niego miejsca, częste do niego robiono alluzye, a osoby tego drammatu zdają się mieć jakiś rodzaj bytu rzeczywistego, o których wszyscy mówią, jakby o jakich znajomych. Dotąd Hamlet nie stracił nic ze swojéj wziętości: sceny — jego tkwią w pamięci wszystkich, aktorowie szczególniéj lubią występować w roli Hamleta. Nadto, wielkie to mnóstwo uwag nad życiem ludzkiém, nad wszelkiemi położeniami człowieka i stanami towarzystwa, te dziwnie trąbie postrzeżenia i moralność rozlane po całéj sztuce, wyryły w pamięci wiele miejsc i zamieniły je w przysłowia.
Czytając Hamleta łatwo i bez głębokich roztrząsali można zdać sprawę z téj wielkiéj jego wziętości. Ta tragedya może najwięcéj nam odkrywa, jak Szekspir posiadał dziwną sztukę pozyskania i opanowania gminu, a razem oczarowania nawet ludzi światłych i myślących; podobny w tém do widoku saméj natury, przedstawiającego się wszystkim w ten sposób, że każdy go widzi i sądzi wedle swojéj zdolności i sposobu myślenia. Człowiek nie ulega jednemu tylko poruszeniu i kierunkowi; mimo najwyższego ukształcenia pojęcia i rozważania nigdy się nie wyzuje z téj cząstki siebie samego, która znajduje upodobanie we wrażeniach zmysłów i wyobraźni, tak, że zawsze w nim zostaje coś dziecinnego i gminnego; stąd pochodzi, że światli i uczeni, jeśli się nie zechcą wyprzeć własnych uczuć, nie bardzo smakują w sztuce dla nich tylko pisanej: albo przynajmniéj koniecznie potrzeba, aby wrażenia szlachetne mialy pewną moc, ciąg i prawdę dla niedostrzeżenia sztuki i czczości mowy nastrojonej na ton uroczysty.
Pomysł Hamleta dziwnie przypadł do tej obszerności, rozmaitości i powszechności, które stanowią charakter Szekspira: widać że miał upodobanie w tym przedmiocie i w nim dozwolił swobodnego polotu swemu gieniuszowi. Ciekawa rzecz widziéć tragedyą filozoficzną, w niéj autor mógł zamknąć w obszernym obrębie postrzeżenia wszelkiego rodzaju, w niéj mógł nam wykazać punkt, z którego patrzył na świat i naturę ludzką i niezawodnie, najwięcej w tym drammacie możemy zbadać Szekspira. Znajdujemy tam jeszcze wierne zwierciadło swojego wieku; cała tam barwa owego czasu odbita. Tam się uczymy jaka była dążność umysłów, jaki charakter, czynność i skutek, który sprawiały w ówczesnych ludziach posrrzeżenia i nauka. Filozofia jest treścią powszechnéj wiadomości: a więc i dzieło filozoficzne, więcéj jak każde inne, powinno być symptomatem objawiającym ten czas, w którym miało swoje poczęcie. Jakże ten rodzaj badania staje się więcéj zajmującym, kiedy rzecz idzie o tę epokę, w której umysł ludzki, będąc długo uwięziony formą niedoskonałéj cywilizacyi, zaczyna swój polot pełny ruchu, ciekawości i zapału!
Jakoż w Hamlecie znajdują się wszystkie skutki podziwu i upojenia, w które nauka i filozofia wtrąciła te pokolenia, co się im z całym urokiem nowości oddały. Zbytek wiadomości świeżo nabytych, nagromadzenie rozumowań, obfitość postrzeżeń, stanowią charakter tego wieku, w którym zakwitło odrodzenie nauk i uprawa umysłu.
Hamlet, najcelniejsza osoba, zupełnie ma charakter wedle wyobrażeń owych czasów jeszcze naiwnych. Szaleństwo udane młodego xięcia dobrze utrzymane: jego niespokojność tłumaczy się dostatecznie przez widzenie strasznego zjawiska: jednak w tej niespokojności i pomieszaniu Hamlet znajduje się jakby w swoim żywiole. Jego głowa już była zarażona niepewnością, powątpiewaniem i słabością. Dla zbytecznego oddania się nauce i rozważaniu, dla ciągłego ćwiczenia bardziéj rozwagi jak woli i czynności, nie umie niczego stale postanowić, ani kierować swojém postępowaniem.

Może to szatan duch co widziałem;
Czart się przybiera jakiém chce ciałem;
Może przez słabość moję zamyśla,
Przez mój charakter melancholiczny,
(Bo nad takiemi najwięcéj włada,)
Więc nie potępić biédną mą duszę.

W téj roli widać wyobrażenia upowszechnione pomiędzy ludem, o skutkach zbytecznego przykładania się do nauk, ustawicznego rozważania i zbytnie ciekawego badania rzeczy. „Oszalał z wielkiej nauki“ mówi pospólstwo wzruszone podziwieniem i litością dla ludzi żyjących w nieznanej jemu krainie, których widzi niezdolność do praktycznego życia, a razem dziwi się, kiedy mu objaiwiają prawdy, o których nawet nie marzyło, aby mogły być znane.
Hamlet uczył się w Wittemberdze, w tych uniwersytetach niemieckich już podkopywano metafizycznie powszechne zasady, już przebywano w świecie idealnym, już marzenie zwracało do wewnętrznego życia. Z takiém usposobieniem wraca do Dworu, kędy postrzega proste, lub płoche i dziecinne zabawy i przyjemności; tam patrzy na śmierć ojca i nagłe zapomnienie o tych co żyć przestali. Gniéw i wzgarda natchnione takim widokiem bynajmniéj nie wiodą go do działania. Nie widziémy żeby żałował władzy, albo wzdychał do chwały, albo zapalał się ogniem bohatérskim. Nie tak w żal i boleść, jak raczéj wpada w melancholią i zamyślenie. Po obaczeniu ducha swojego ojca, po przyjęciu na siebie udanego szaleństwa, nie pokazuje nam żadnego prawie odgraniczenia między swoim rozumem a pomieszaniem. Kiedy przestanie prawie niedorzeczności, zawsze jego wyobrażenia nie mają wielkiego związku. Uczucia, zamiary, przekonania, coraz więcéj nabierają w nim coś niedokładnego i niepewnego. To udane obłąkanie nie usprawiedliwia się żadnym skutkiem, żadnym uczynkiem: zamiast tego coby miało okazywać wielką moc postanowienia, wyświeca tylko słabość woli, i Hamlet potém słusznie więcéj się gniéwa na siebie jak na swoje przeznaczenie.
Nie jest to wadą sztuki, lecz przeciwnie to jéj piérwsza myśl i idea. Szekspir na żadnym swoim tworze nie wycisnął takiej jedności zamiaru, takiéj wyraźnéj barwy, tak utrzymanéj i jednostajnéj. Wszystko tam nosi na sobie cechę rozbioru i rozprawiania, niepewności i powątpiewania. Wszystkie osoby w tym guście przemawiają: każda obdarzona głębokiém postrzeganiem i prawdą; każda żyje i zdaje się oczom naszym jakby rzeczywista istota. Wszyscy szafują zdaniami, a nic nie robią, wszyscy smakują w rozprawach, które ich jednak nie wiodą do żadnych wniosków; wszyscy tchną pedanteryą. Król bez przestanku peroruje, ale jego zręczność i roztropność tylko na słowach; nie umie korzystać ze swego przewidywania. Niedorzeczność będących przy Dworze osób objawia się w Poloniuszu przez uczone mowy. Laertes wyraża boleść prawdziwą przez dziwnie nadętą retorykę. Grabarz jest także mędrzec wiejski. Niéma wreście nikogo, nie wyłączając nawet i Ducha, coby nie lubił własności lekarskich tłumaczyć, jakie wówczas przypisywano zielu zwanemu szalejem. Kobiety tylko nie noszą tego piętna. Czytając tego autora ciągle postrzegać będziemy, z jaką trafnością zawsze oddawał charaktery kobiet. Żaden z pisarzy drammatycznych nie umiał tak doskonale odróżnić płci jednéj od drugiéj. Te dwie natury moralne nigdy me są u niego pomieszane. Królowa i Ofelia, każda w swojém położeniu, są dwie role najwięcéj poruszające. Nie rozumują, nie rozprawiają, ale bez przymusu i rozwagi oddają się swoim poruszeniom serca i pierwszym wrażeniom. W Gertrudzie szczególniéj widziemy mieszaninę prawdziwą i naturalną sprzecznych uczuć. Przez słabość kobiecą zgadza się na hańbę, a następnie, jak nie miała żadnéj obrony przeciwko błędowi, tak jest bezbronną przeciwko zgryzotom i wyrzutom. Kocha syna z całą macierzyńską czułością i czuje dla niego pewien rodzaj poważania, jako dla prawdziwej głowy domu. To macierzyńskie uczucie, miłość Ofelii i prawdziwa a szlachetna przyjaźń Horacia podnoszą rolę Hamleta i dają widzieć, że ta słabość duszy, ten nieporządek umysłu, pochodzą raczéj z nędzy natury ludzkiéj, a nie ze słabości i niedostatków jego charakteru. Szekspir doskonale go przedstawił jako istotę szlachetną i wielką mimo tylu okoliczności, które go mogły poniżyć.
Widz może zawołać z Ofelią:
Co za szlachetny umysł w ruinie!
Toż samo, co w Hamlecie, postrzegamy we wszystkich osobach, którym nawet rozważanie nie osłabiło władz i które posiadają cały zdrowy rozsądek. Wszyscy nie lepiéj od Hamleta przywodzą do skutku swoje zamiary; znajomość życia nie kładnie ich wyżéj od niego i ludzie praktyczni nie dalej postępują, jak on żyjący w święcie marzeń.
Bo właśnie taki ogólny cel tej sztuki. Każda scena, jeszcze więcéj jak każda osoba, przeznaczona do wykazania nicości i próżności rzeczy ludzkich. Nie znajdujemy tam wypadków przygotowanych i wykonanych wolą, przezornością, albo nawet ludzką namiętnością. Nie jest to nić fatalizmu wiodąca sprawy ludzi do skutków wcale ich woli przeciwnych, jak w tragedyi starożytnéj. Jeszcze więcéj nie jest to wolna wola działająca całą swą siłą, a jednak wskazana na przebieżenie drogi zakreślonej przeznaczeniem, jak zobaczymy w Makbecie. Przypadek a nie opatrzność u niego tu przywodzi zdarzenie po zdarzeniu, bez okazania dążności lub celu moralnego. Wprawdzie winni otrzymali karę, lecz przypadkowie, tak, że żadna konieczność, żadne następstwo zbrodni nie odkrywa ręki bożéj. Niewinność pomieszana ze zbrodnią pada w tę same ruinę. Słodka i czysta Ofelia, to wyobrażenie niewinności, zasługiwałaby na opiekę nieba, a przecież tego w całej sztuce nie widziémy. Hamlet w swoich marzących wątpliwościach stracił poznanie złego i dobrego, stał się słabym, twardym, okrutnym i chytrym. Ubolewamy nad jego postępowaniem, lecz nie sądzimy niesłusznem jego ukaranie. Mało nas zadziwia śmierć jego, którą przypadek sprawił, tak jak tenże przypadek wtrącił go do winy. To samo zawarł Szekspir w kilku słowach, kiedy na końcu Horacio mówi do Norwegskiego xięcia:

Wtedy dla wszystkich staną się głośne
Czyny nieludzkie, krwawe i sprośne;
Mord nieumyślny, sąd trefunkowy;
Gwałtem lub sztuką śmierci sprawione,
Chytre podstępy, co omylone
Spadły na samych podstępców głowy.

Jedność pomysłu, mająca na celu wątpliwość i niepewność rzeczy ludzkich, dozwalała, albo raczéj, nakazywała tę dziwną rozmaitość scen następujących po sobie bez żadnego koniecznego związku, a sprawujących przez rozmaite sposoby jedno zawsze wrażenie. „Jaki nasz koniec? oto moralność wpadająca po każdéj scenie. Szekspir tym sposobem mógł przebiedz i przedstawić z tej smutnej strony całe życie ludzkie. Wszystko można było pomieścić w tym drammacie, który wymagał rozmaitości wypadków i mnóstwa postrzeżeń i rozumowań, tak, że nawet rozprawiania literackie, nawet przywodzenie wszelkich okoliczności Teatru Szekspira i innych współzawodniczych, nawet kłótnie zakulisowe i parterowe mogą się zaledwie uważać za ustępy.
To następstwo scen przeznaczonych do uderzenia wyobraźni jedną i tą samą myślą, ale przez rozmaite sprężyny, więcéj wywiéra mocy na widzach i może więcéj ich zajmuje, jak gdyby było rozwinięcie stopniowe jednego położenia.
Zaraz na początku umysły uderzone są zjawiskiem ducha. Oddawna już zauważano tę wielką zręczność, albo mówiąc lepiej, to uczucie prawdy z jakiem Szekspir umiał przygotować do wrażenia strachu sprawionego przez widziadło. Lessing w swojéj Drammaturgii okazał, jak Wolter niezręcznie starał się przenieść w swojéj napuszonéj tragedyi Semiramis ten skutek strachu, który w Hamlecie opiéra się na prostém i wierném postrzeżeniu gminnych przesądów o upiorach i na okolicznościach naturalnych, w pośród których Szekspir wyprowadził swoje zjawisko.
Sceny Poloniusza i żarty, które Hamlet, zasłaniając się swojem szaleństwem, zwracał dla igraszki do starego dworaka; ustępy chytre, za pomocą których nie dał się zbadać dwóm panom, przeznaczonym do jego śledzenia, odznaczają się głęboką znajomością serca ludzkiego. Przedstawienie teatru na teatrze jeszcze większy sprawuje skutek. Widzenie się Hamleta z matką i te słowa wprawdzie surowe, a jednak tchnące życzliwością, równie i skutek, co sprawiły na królowéj, należą do rzeczy najbardziéj patetycznych. Tak dramma przybiéra postać coraz więcéj i więcéj posępną i dąży do końca, zawsze jednak zachowując swój postęp niepewny i przypadkowy.
Zabójstwo Poloniusza pomnaża niespokojność w duszy Hamleta i wprawia Ofelią w rzeczywiste i rozczulające pomieszanie. Opowiadanie Królowéj o śmierci téj dziewicy obudza słodkie rozrzewnienie.
Spotkanie się Hamleta z wojskiem gotowém przelewać krew dla kilku morgów ziemi i sławna scena grabarzy tak widocznie wchodzą w ogólny plan sztuki i tak dziwnie się zgadzają z tą jednością wrażenia, którego Szekspir szukał, że niéma nawet potrzeby mówić, że to nie są dziwactwa, ale konieczne wypadki systematu.
Wreście pogrzeb Ofelii kończy straszną i rozdzierają cą sceną to następstwo wypadków tragicznych, które ani na chwilę nie dozwoliło próżnować naszéj uwadze i ciekawości, i które kierowało interes nie tak do jakiéj osoby, jak raczej do zagadkowéj nędzy przeznaczenia ludzkiego.
Ze względu na skutek drammatyczny, ta scena jest prawdziwem rozwiązaniem: bo pojedynek, przemiana rapirów, trucizna i wszystkie te śmierci, co następują zaraz jedna po drugiej, zdają się raczej być skutkiem potrzeby zakończenia jak pomysłem tragicznym. To była skała tej sztuki. Trudno rozwiązać, kiedy niéma żadnego węzła, a tylko postęp przypadkowy.
Uczucie moralne, w jakie nas wprawia ta sztuka, jest także coś niepewnego i mordującego. Wątpliwość będąca główném tłem téj tragedyi cięży i nad jej rozwiązaniem. P. B.


U nas, ile mi wiadomo, niéma przekładu tej sztuki z oryginału. Znajdują się dwa tłumaczenia prozą z niemieckiego okropnie tak pokaleczone, że żadnego nawet pojęcia o naszym Poecie nie dają. Jedne Bogusławskiego, drugie w Minkowcach na Podolu drukowane pana Nepomucena Kamińskiego, tego najgłębszego badacza mowy ojczystej i znakomitego tłumacza Szyllera. Nie można obwiniać obydwóch tłumaczów, bo działali wedle wyobrażeń ówczesnych: uważając tę sztukę ze strony akcyi i chcąc przywiązać interes do jakiéj osoby, opuścili właśnie to wszystko, co stanowi jedyny cel i prawdziwą piękność tej filozoficznéj tragedyi.



ROMEO I JULIA.


ПЕЧАТАТЬ ПОЗВОЛЯЕТСЯ

Съ тѣмъ, чтобы по отпечатаніи представлено были въ Ценсурный Комитеть три экземпляра. Кіевъ, Марта 12-го дня 1839 года.

Ценсоръ О. Новицкій.

MOJÉJ SIOSTRZE.


PROLOG.

W dwóch znacznych domach w pięknej Weronie,
Kędy kładniemy scenę przed wami,
Z dawnych zatargów spór nowy płonie,
I ręce ziomków krew ziomków plami.
Z wrogów zrodzona kochanków para
Pod sprzeczną gwiazdą, w nieszczęsną chwilę,
W życiu poniósłszy trosk co nie miara,
Spór krewnych grzebie w swojej mogile.
Zgubnéj miłości straszne przemiany,
Wściekle zażarty gniew ich rodziny,
Smiercią ich dzieci ledwie wstrzymany,
Zajmą tę scenę przez dwie godziny;
Jeśli zechcecie słuchać łaskawi,
Co niedostaje trud nasz poprawi.



OSOBY.

ESKALUS, xiąże Werony.
PARYS, młodzian krewny xięcia.

MONTEGO,   głowy dwóch domów nieprzyjaznych sobie.
KAPULET,

STARZEC, wuj Kapuleta.
ROMEO, syn Montega.
MERKUCIO, krewny xięcia a przyjaciel Romea.
BENWOLIO, synowiec Montega, przyjaciel Romea.
TYBALT, siostrzeniec Pani Kapulet.
BRAT WAWRZYNIEC, Franciszkan.
BRAT JAN, tegoż zakonu.
BALTAZAR, sługa Romea.

SAMSON,   słudzy Kapuleta
GRZEGORZ,

ABRAHAM, sługa Montega.
Aptekarz. — Trzech Muzykantów. — Chór. — Chłopiec. — Paź Parysa. — Piotr. — Oficer.
PANI MONTEGO, żona Montega.
PANI KAPULET, żona Kapuleta.
JULIA, córka Kapuleta.
MAMKA Julii.
Obywatele Werony. — Wiele mężczyzn i niewiast krewnych tym dwóm rodzinom. — Maski. — Straż. — Obywatele. — Nocni Stróże i słudzy.

(Scena po większej części trwa w mieście Weronie, tylko w piątym akcie przenosi się do Mantui).




AKT I.

SCENA PIERWSZA.
(Plac publiczny).

Wchodzą SAMSON i GRZEGORZ uzbrojeni mieczem i tarczą.

SAMSON.

Na honor, Grzegorzu, nie damy sobie zagrać po nosie.

GRZEGORZ.

Nie, bo téz nie myślemy grac w noska.

SAMSON.

Już kiedy się ja rozgniewam, to dam duchu.

GRZEGORZ.

Na co te obietnice, kiedy każdy ma duch dopóki żyje.

SAMSON.

O! ja prędko biję będąc poruszony.

GRZEGORZ.

Ale nie prędko się poruszasz do bicia.

SAMSON.
Pies z domu Montega mnie porusza.
GRZEGORZ.

Poruszać się, jest-to opuścić miéjsce; być zaś mężnym, jest-to stać na miéjscu: więc skoro się poruszysz, tém samem uciekasz.

SAMSON.

O pies z tego domu poruszy mię do stania na miéjscu: będę jak mur dla męzczyzn i dziewcząt Montega.

GRZEGORZ.

Właśnie tém samém dowiodłeś swego tchórzostwa, bo najsłabsze stworzenie może przystąpić do muru.

SAMSON.

Prawda; i dla tego niewiasty, jako najsłabsze stworzenie, zawsze się o mur opierają: — Przeto odepchnę mężczyzn od muru, a dziewczęta do muru.

GRZEGORZ.

Spór tylko zachodzi między naszymi panami a mężczyznami, którzy u nich służą.

SAMSON.

Wszystko dla mnie jedno, postanawiam być tyranem; walcząc z ich mężczyznami, nie oszczędzę całego ich panieństwa; wszystko popłatam!

GRZEGORZ.

Jakto! panieństwo?

SAMSON.

Tak, panny czy panieństwo: bierz w jakiéj chcesz myśli.

GRZEGORZ.

One muszą brać w takiéj myśli, jak ich nauczą.

SAMSON.
O nauczę ich, dopóki tylko utrzymam się na nogach: a to wiadomo, żem tęgi kawał mięsa.
GRZEGORZ.

To prawda, żeś nie ryba, inaczéj byłbyś śledziem. Dobądź twojej szpady, dwóch tu nadchodzi z domu Montega.

(Wchodzą: ABRAHAM i BALTAZAR)
SAMSON.

Moja broń obnażona; rozpocznij kłótnię, a ja się za ciebie zastawię.

GRZEGORZ.

Co? zastawisz się za mnie, to jest schowasz się za mnie i zemkniesz?

SAMSON.

No, no, nie bój się o Samsona.

GRZEGORZ.

Nie, zapewne: bac się o Samsona!

SAMSON.

Niech będzie praw o po naszej stronie; niech oni zaczną.

GRZEGORZ.

Przechodząc zmarszczę się na nich, niech to sobie wezmą jak chcą.

SAMSON.

Nie, jak się odważą. Pogrożę im palcem, wstyd będzie dla nich, jeśli zniosą.

ABRAHAM.

Czy nam palcem grozisz, panie?

SAMSON.

Tak sobie macham, panie.

ABRAHAM.

Ale czy nam palcem grozisz, panie?

SAMSON.
Czy prawo będzie za nami, je£li powiem ze tak?
GRZEGORZ.

Nie.

SAMSON.

Więc nie grożę wam, panie, lecz sobie tak machałem palcem, panie.

GRZEGORZ.

Chcesz się kłucić, panie?

ABRAHAM.

Kłucić, panie? nie, panie.

SAMSON.

Jeśli chcesz, panie, gotów jestem; służę tak dobrem u panu jak i Waspan.

ABRAHAM.

Nielepszemu.

SAMSON.

Tak, panie.

(wchodzi BENWOLIO, lecz w odległości)
GRZEGORZ.

Mów lepszemu; oto nadchodzi jeden z krewnych mojego pana.

SAMSON.

Owszem lepszemu, panie.

ABRAHAM.

Kłamiesz.

SAMSON.

Dobądź miecza jeśliś człowiek. — Grzegorzu, nie zapomnij twoich uderzeń brzęczących. (biją się)

BENWOLIO.

Rozdzielcie się, głupcy; schować miecze, nie wiecie sami co robicie. (wchodzi TYBALT)

TYBALT.

Miecza dobyłeś na psy tchórzliwe?
Obróć się, panie, śmierć twą oglądaj.

BENWOLIO.

Chcę uspokoić; pałasz twój schowaj,
Albo mi pomóż bitwę rozdzielić.

TYBALT.

Z mieczem dobytym pokój wspominać?
Tego nie cierpię słowa jak piekła,
Jako Montegów wszystkich i ciebie:
Brońże się, tchórzu.

(Wchodzą różni stronnicy obudwóch domów i łączą się do bitwy; wchodzą także mieszkance z kijami.)

PIERWSZY MIESZKANIEC.

Do kijów!

DRUGI MIESZKANIEC.

Do włóczni! do oszczepów!

WIELU MIESZKAŃCÓW.

Bij!

WIELU INNYCH.

Uderzyć na nich!

JEDNI.

Precz Kapulety!

DRUDZY.

Precz Montegi!

(wchodzi KAPULET w szlafroku i PANI KAPULET)
KAPULET.

Co to za hałas? hej! miecza dajcie.

PANI KAPULET.

Ożóg, kociubę! — Na co tu miecza?

KAPULET.

Miecza, powiadam; — Idzie Montego,
Macha brzeszczotem na wzgardę moję.

(wchodzi MONTEGO i PANI MONTEGO)
MONTEGO.

Podły Kapulet! — Puszczaj, nie trzymaj.

PANI MONTEGO.

Kroku nie ruszysz natrzéć na wroga.

(wchodzi XIĄŻE ze Świtą)
XIĄŻE.

Wrogi pokoju, krnąbrni poddani!
W krwi, gwałciciele, bratniéj skalani, —
Hej niesłyszycie? — Ludzie, zwierzęta! —
Zgubnéj wściekłości ogień wasz tonie
W zdrojach szkarłatnych z żył utoczonych.
Pod karą tortur, z rąk zakrwawionych
Rzucie na ziemię bezbożne bronie:
Xięcia gniewnego słuchajcie słowa. —
Fraszką zrodzona kłótnia domowa,
Od was Montegu i Kapniecie,
Trzykroć przerwała ulic spokojność;
Starsi Werony rzuciwszy stroje,
Które kazała nosie dostojność,
Z kopiją starą i w ręce staréj,
Którą zwątliły długie pokoje,
Muszą uśmierzać haniebne boje:
Gdy jeszcze w mieście rozruch wznowicie,
Własne za pokój oddacie życie.
Teraz się wszyscy wnet rozejdziecie:
Za mną pospieszysz ty Kapniecie,
A po obiedzie przyjdzie Montego
Dalszą mą wolą poznać w téj sprawie,
Do Willafranka, kędy mój sąd.
Pod karą śmierci rozejść się ztąd.

(Wychodzą Xiąże, Świta, Kapulet, Pani Kapulet, Tybalt, obywatele i słudzy.)
MONTEGO.

Kłótnia od kogoż dawna wznowiona? —
Powiedz synowcze, byłeś z początku?

BENWOLIO.

Wroga służący z twymi się bili
Gdym się przybliżył: miecza dobyłem
Aby rozdzielić; przyszedł w téj chwili
Tybalt ognisty z mieczem gotowym;
Mnie wyzywając zuchwałém słowem,
Machał nad sobą, siekał powietrze,
Które nieranne z niego świstało:
Kiedyśmy wzajem ciosy mieniali,
Coraz walczących nam przybywało,
Póki aż xiąże nas nie rozdzielił.

PANI MONTEGO.

Kędyż Romeo? — Dziśże widziany?
Radam że nie był w kłótnię wmięszany.

BENWOLIO.

Pani, godziną pierwéj nim słońce
Z okien złocistych wschodu patrzało,
Serce dręczone w pole mię gnało.
Kędy ligowy lasek zarasta,
W stronie zachodniéj naszego miasta,
Syn pani chodził tam raniuteńko:
Szedłem ku niemu: postrzegł zdaleka,
W lasu gęstwinę prędko ucieka:
Mojém uczuciem jego mierzyłem,
Co w samotności więcéj zajęte;
Goniąc me myśli jegom nie gonił,
Chętniéj stroniłem im chętniéj stronił.

MONTEGO.

W ranku niejednym tam postrzeżono
Jako łzy jego rosę zwiększały,
Chmury mnożyło westchnieniem łono:
Ale gdy słońce wszystko cieszące
W swoim ostatnim wschodzie odsłoni
Ciemne firanki łoza jutrzenki,
Syn mój przed światłem tęskny się chroni:
Zamknion samotny wpośród mieszkania,
Przed dziennym blaskiem okna zakrywa,
W nocy umyślnéj sam się pochłania;
Myśli okropne to zapowiada,
Chyba ten smutek uleczy rada.

BENWOLIO.

Stryju dostojny, wieszże przyczynę?

MONTEGO.

Nie wiém, nie mogę wiedziéć od niego.

BENWOLIO.

Czy nalegałeś różnym sposobem?

MONTEGO.

Sam z przyjaciółmi nie raz badałem:
Ale swych uczuć sam jest doradzca
Nie wiem jak dobry sobie samemu:
Całkiem ukryty w sobie zakuty,
Tyle podobny do wybadania,
Ile robaczkiem pączek zepsuty
Listki powietrzu lube odsłania,
Albo swą piękność słońcu odkrywa.
Gdybyśmy smutku źródło wiedzieli,
Wedle możności leczyćby chcieli.

(Widać nadchodzącego ROMEA)
BENWOLIO.

Patrzcie nadchodzi: chciéjcie się schronić,
Może potrafię smutek odsłonić.

MONTEGO.

Życzę ci szczęścia, aby w twe łono
Spowiedź swą przelał. — Pójdziemy żono.

(wychodzą Montego i Pani Montego)
BENWOLIO.

Krewny, dzień dobry!

ROMEO.

Jeszczeź tak rano?

BENWOLIO.

Dzień jest w dziewiątéj tylko godzinie.

ROMEO.

Czas przy niedoli powoli płynie!
Byłże-to ojciec, co odszedł nagle?

BENWOLIO.

Tak. Co za smutek chwile przedłuża?

ROMEO.

Brak tego, coby chwile skracało.

BENWOLIO.

Kochasz?

ROMEO.

Brak —

BENWOLIO.

Miłości?

ROMEO.

Brak wzajemności dla méj miłości.

BENWOLIO.

Miłość, niestety, piękna z pozoru,
Także tyrańska i sroga w skutku!

ROMEO.

Miłość z przepaską ciągle na oku,
Ścieszkę do celu widzi bez wzroku!
Gdzież obiadujem? — Ach! — Byłaż kłótnia?
Jednak mi nie mów, wszystko słyszałem.
Złość wiele czyni, więcéj kochanie: —
Miłość kłótliwa! nienawiść miła,
Co się z niczego zrazu stworzyła!
Ciężka lekkości! fraszko poważna!
Brzydki chaosie z cudnéj urody!
Puszek z ołowiu, dymna jasności!
Zimne ognisko! zdrowa słabości!
Śnie czuwający! Czemś jest, nie jesteś! —
Miłość tę czuję, bo téj miłości
Uczuć nie mogę. Czy się nie śmiejesz?

BENWOLIO.

Ledwo nie płaczę.

ROMEO.

Luby, dla czego?

BENWOLIO.

Bo serca twego widzę ściśnienie.

ROMEO.

Jakto, w miłości nowe cierpienie. —
Kamień na sercu własnéj niedoli
Więcéj ugniata, więcéj mię boli
Z twojéj zgryzoty: twoja życzliwość
Duszę znękaną bardziéj uciska.
Miłość, to dymy z westchnień złożone;
W szczęściu, to ogień co z oczu pryska;
W męce, to morze łzami karmione:
Czemże jest więcéj? szałem rozumnym,

Zgubną goryczą, zbawczą słodyczą.
Żegnam.

BENWOLIO.

Zaczekaj, razem pójdziemy;
Tak mię rzucając krzywdę mi czynisz.

ROMEO.

Sam się rzuciłem, tu nie istnieję:
Romeo nie tu, w innéj on stronie.

BENWOLIO.

W jakiéj się tęskny kochasz osobie?

ROMEO.

Mamże stękając powiedziéć tobie?

BENWOLIO.

Jakto, stękając? nie;
Tęskny odpowiedz mnie.

ROMEO.

Zrobić testament rozkaż choremu: —
Słowo nieszczęsne tak nieszczęsnemu! —
Powiem ci, krewny, kocham niewiastę.

BENWOLIO.

Wiedząc ze kochasz łatwo to zgadnę.

ROMEO.

Celny zgadywacz! — A kocham ładnę.

BENWOLIO.

Cel im jaśniejszy prędzéj się trafi.

ROMEO.

Ale tu chybisz: ona nieranna
Łukiem miłości, druga Dianna;
Ani jéj czyste serce przecina
Słaby, dziecinny grot Kupidyna.

Słowom najczulszym nieda obsiadać,
Ni szturmującym oczom napadać;
W piękność bogata, ale uboga.
Gdy umrze, umrą skarby z urodą.

BENWOLIO.

Czy poprzysięgła czystości szluby?

ROMEO.

Tak, ta przysięga przyczyną zguby;
Piękność srogością jéj umorzona
Wdzięków pozbawi przyszłe plemiona,
bóstwo w mądrości, bóstwo w postawie.
Za moją rozpacz jéj błogosławię:
Szluby jéj u mnie życie wydarły,
Żyję by mówić, żyję umarły.

BENWOLIO.

Pódź za mą radą, o niéj zapomnij.

ROMEO.

O mój kochany naucz zapomniéć.

BENWOLIO.

Powróć twym oczom dawną swobodę;
Zważ inne wdzięki.

ROMEO.

Takim sposobem
Jeszcze jéj więcéj poznam urodę:
Maska, co piękne całuje czoła,
Czarna ukrytą piękność wspomina;
Ślepy zapomniéć nigdy nie zdoła
Skarbu drogiego oczu straconych:
Niech najładniéjsza stanie dziewczyna,
Wdzięk jéj, to pismo, kędy wyczytam

Imię piękniejszéj od najpiękniejszéj.
Żegnam; z pamięci nikt jej nie zmaże.

BENWOLIO.

Lub umrę dłużny, lub to dokażę. (wychodzą).


SCENA DRUGA.
(Ulica).
Wchodzą: KAPULET, PARYS i SŁUGA.
KAPULET.

Ze mną Montego równie związany
Groźbą jednaką; sądzę, nie trudno
Aby dwaj starce byli spokojni.

PARYS.

Wyście obadwa równie dostojni;
Szkoda, że w długiej kłótni żyjecie.
Ale co mówisz, panie, na prośbę?

KAPULET.

Powiem ci nadto, co się mówiło:
Jak cudzoziemiec dziecko me w świecie,
Jeszcze czternastu lat nie przebyło;
Niechaj dwie wiosny migną swą chwałą,
Nim do małżeństwa będzie dojrzałą.

PARYS.

Młodsze szczęśliwie matką zostają.

KAPULET.

Rano zamężne, rano znikają.
Ziemia pożarła wszystkie nadzieje,
Prócz tego dziecka, prócz — téj dziedziczki:
Niechaj twe serce, serce jej znęci,
Bo moja wola cząstką jéj chęci;

Jeśli cię przyjmie, w takim wyborze
Głos mój i zgodę zupełną kładę.
Wedle zwyczaju chcę w tym wieczorze
Miłych mi gości zwać na biesiadę;
Grono powiększyć między innemi,
Gościu najmilszy, zapraszam ciebie.
Ujrzysz depczące gwiazdy po ziemi,
Które zagaszą gwiazdy na niebie.
Jakie słodycze czuje młodzieniec,
Gdy goni kwiecień strojny w swój wieniec
Zimę kulawą, takie słodycze,
Gdy cię otoczą kwiatki dziewicze.
Mów ze wszystkiemi, wszystkie oglądaj;
Tobie najmilszej ręki pożądaj:
Moja wśród tylu sławnych obliczem,
Mieści się w liczbie, w piękności niczém.
Chodź. — A ty w mieście naszem Werona, (do sługi).
Poszukaj osób, których imiona
Tu napisane, (daje papier). Oświadcz odenmie.
Że ja powitam wszystkich przyjemnie.

(wychodzą Kapulet i Parys).
SŁUGA.

Wyszukać tych, których imiona tu napisane? Napisano, że szewc powinien pracować łokciem, a krawiec pociągaczem, rybak pęzlem, a malarz siecią: alem posiany wyszukać te osoby, których imiona tu napisano, skądże u licha mogę wiedziéć, jakie imiona piszący napisał, gdym niepiśmienny. Muszę kogo prosić o nauczenie: — właśnie w porę.

(wchodzi BENWOLIO i ROMEO).
BENWOLIO.

Ogniem się ogień roznieca nowy,
Jedna choroba drugą wypędza;
Wstecznym odkrętem zlecz zakręt głowy:
Jedna się drugą potłumia nędza:
Zaraź twe oczy w nowej truciźnie,
Jad się obfity dawnéj wyśliźnie.

ROMEO.

Babki listeczek na to wyborny.[33]

BENWOLIO.

Na co?

ROMEO.

Na twoje kości złamane.

BENWOLIO.

Jakto, Romeo, czyżeś oszalał?

ROMEO.

Więcej jak warjat jestem związany:
W turmie zamknięty, głodem morzony,
Bity, męczony i — dobry wieczór.

SŁUGA.

Dobry wieczór. — Proszę pana czy pan umie czytać?

ROMEO.

Tak; jedno szczęście w mojej niedoli.

SŁUGA.
Może pan na pamięć bez xiążek nauczył się czytać: ale, poszę pana, czy wszystko przeczytasz co obaczysz?
ROMEO.

Tak jest, bylebym znał pismo i język.

SŁUGA.

Mówisz uczciwie: bądź pan szczęśliwy.

ROMEO.

Zaczekaj, bracie, mogę przeczytać. (czyta).

„Sinior Martino, jego żona i córki; Hrabia Anzelm i jego piękne siostry; Pani Witruwia wdowa; Sinior Placzencio i jego milutka synowica; Merkucio i jego brat Walenty; mój stryj Kapulet, jego zona i córki; moja piękna synowica Rozalina: Lucio i żywa Helena.“ — Piękne towarzystwo; (oddaje papiér.) gdzież się zbierze?

SŁUGA.

Na górze.

ROMEO.

Gdzie?

SŁUGA.

Wieczerzać w naszym domu.

ROMEO.

W jakim domu?

SŁUGA.

Pana mojego.

ROMEO.

W rzeczy samej naprzód powinienem był zapytać o twego pana.

SŁUGA.

Więc powiem panu bez pytania: Mój pan jest potężny i bogaty Kapulet, a jeśli panowie nie jesteście z domu Montegów, proszę przyjść i łyknąć dzban wina. Bądź pan zdrów.

(wychodzi).
BENWOLIO.

U Kapuleta wieczerzać będzie
Twa Rozalina tak ukochana,
I najsławniejsze wdzięki Werony:
Idź na biesiadę; okiem bezstronném
Twarz jej porównaj z tą co pokażę,
W kruka łabędzia wnet przeobrażę.

ROMEO.

Jeśli podobnym fałszem skalaną
Będzie mych oczu wiara pobożna,
Łzy moje niechaj ogniem zostaną:
Oczu utopie we łzach nie można,
Niechże za kłamstwo spłoną kacerze.
Od mej piękniéjsza! temu nie wierzę.
Słońce wszechwidne w stanie nie było,
Jako świat światem, widziéć tak miłą.

BENWOLIO.

Jéj się samotnym wdziękom dziwiłeś,
Samą na każdém oku ważyłeś:
Lecz w kryształowych szalkach zrzenicy
Zważ wdzięk kochanki i téj dziewicy
Którą pokażę na balu świetną,
Twa najpiękniejsza będzie nieszpetną.

ROMEO.

Pójdę nie twoje widzieć niebianki,
Lecz się ucieszyc blaskiem kochanki.

(wychodzą.)

SCENA TRZECIA.
(Pokój w domu Kapuleta).
Wchodzą: PANI KAPULET i MAMKA.
PANI KAPULET.

Gdzie moja córka? Mamko! zawołaj.

MAMKA.

Na me panieństwo, w roku dwunastym, —
Jąbym wołała. — Ptaszku! aniołku!
Jezusie! kędyż dziewcze? — Juluniu!

(wchodzi JULIA).
JULIA.

Co tam, kto woła?

MAMKA.

Twoja matka.

JULIA.

Pani, tu jestem; jaka twa wola?

PANI KAPULET.

Rzecz idzie: — Mamko odejdź na czasek,
Skrycie pomówim. — Zawróć się mamko!
Możesz, zważyłam, słuchać rozmowy.
Wiesz, moja córka w pięknym już wieku,

MAMKA.

Lata jej powiem co do godziny.

PANI KAPULET.

Nie ma cztérnastu.

MAMKA.

Nié ma cztérnastu w zakład oddaję
Zębów cztérnaście: — Tylkoż ma bieda,
Nié mam jak cztéry, — ile do święta
Piotra w okowach?

PANI KAPULET.

Więcéj dwóch niedziel.

MAMKA.

Tyle czy więcéj, pewno wieczorem
Przed świętym Piotrem skończy cztérnaście.
Zuzia z nią, — Duszom wiernym spoczynek! —
Wieku jednego. — Zuzia u Boga;
Bom jéj nie warta: lecz, jak mówiłam,
W nocy przed Piotrem skończy cztérnaście;
Skończy, tak rychtyk; dobrze pamiętam.
Od trzęsień ziemi lat jedynaście;
Gdym odłączała, — O, nie zapomnę
Przez całe życie dnia odłączenia: —
Nasmarowałam piersi piołunem,
Siedząc na słońcu pod gołębnikiem,
Państwo oboje w Mantui byli: —
Mam oléj w głowie: — lecz, jak mówiłam,
Gdy piołunową pypkę méj piersi,
Piękna błaźniczka! gorzką uczuła,
Minkę skwasiia w gniewie na piersi.
Wstrząsł się gołębnik: nie trzeba było
Prosić uciekać.
Od tego czasu lat jedynaście.
Mogła stać sama; owszem, prawdziwie,
Mogła już biegać i dreptać wszędzie.
Dniem piérwéj bowiem czoło rozbiła:
Mąż mój, — Świéć Panie nad jego duszą! —
Człowiek był wesół, dziécie pochwycił:
Jakto, powiedział, na twarz upadłaś?
Kiedy nabędziesz więcéj rozumu,
Na wznak upadniesz, nie także, Julko?

I, matko boska! piękna dziecina
Krzyczeć przestała i rzekła — Tak:
Patrzcie co może żart przyzwoity!
Ręczę, chociażbym tysiąc lat żyła,
Zawsze to wspomnę; nie także, mówił,
Zmilkłszy błazenek powiedział — Tak.

PANI KAPULET.

Dosyćże tego; ucisz się, proszę.

MAMKA.

Dobrze, nie mogę jednak się nie śmiać.
Myśląc jak rzekła umilkłszy — Tak:
Jednak zaręczam miała na czole
Guz wielki, jakby grzebień kogutka;
Cios był okropny; bardzo krzyczała.
Jakto, powiedział, na twarz upadłaś?
Na wznak upadniesz kiedy wyrośniesz;
Nie także? rzekła umilkłszy — Tak.

PANI KAPULET.

Dość tego tak, proszę cię, mamko.

MAMKA.

Właśnie skończyłam. Bóg niech ci szczęści
Z dzieci najmilsza jakie karmiłam:
Obym dożyła widziéć zamężną,
Więcéj nic nie chcę.

PANI KAPULET.

Właśnie zamężcie tema prawdziwe
Mojéj rozmowy: — Powiédz mi, Julko,
Czybyś życzyła zostać zamężną?

JULIA.

Honor, o którym nigdy nie marzę.

MAMKA.

Honor![34], jeślibym mamką nie była,
Rzekłabym rozum z piersi wyssałaś.

PANI KAPULET.

Myśl o zamężciu; młodsze od ciebie,
W pięknej Weronie, panie dostojne
Już są matkami. Nawet ja sama
Byłam twą matką w rańszych już latach
Niżli ty teraz. Krótko więc mówiąc; —
Parys przezacny szuka twéj ręki.

MAMKA.

Człowiek, kochanko! człowiek jedyny
W świecie calutkim. — Panicz jak z wosku.

PANI KAPULET.

Wiosny werońskiéj kwiat najpiękniejszy.

MAMKA.

Kwiatek, istotnie, kwiatek prawdziwy.

PANI KAPULET.

Mozesz-li kochac tego młodziana?
Przypatrz się, będzie na uczcie Parys:
Czytaj, jak w xiędze jego oblicza
Piórem piękności roskosz pisana;
Zważ ożeniony każdziutki zarys,
Jeden drugiemu wdzięku pożycza;
Co w pięknéj xiędze niezrozumiane
Masz objaśnienia w oczach pisane.
Drogiéj tej xiędze miłośnéj zbywa
Do upiększenia szlubu oprawy: —

ROMEO I JULIA.

W morzu ryb życie: — Droższa uroda,
Gdy piękność zewnątrz piękność ukrywa:
Xiążka ta wielkiej u ludzi sławy,
Gdy w złotych klamrach złota przygoda;
Co on posiada, wszystko posiędziesz,
Mając go, przeto mniejszą nie będziesz.

MAMKA.

Mniejszą? Nie, większą; z mężów rośniemy.

PANI RAPPLET.

Słowem, czy tobie on się podoba?

JULIA.

By się podobał, będę patrzyła,
Jeśli patrzanie milość roznieci:
Ale nie daléj wzrok mój poleci,
Jak mię uniesie woli twéj siła. (wchodzi sługa.)

SŁUGA.

Pani, już się goście zebrali, wieczerza podana, pani wzywają i młodej panny pragną, mamkę klną w piekarni i wszystko w zamieszaniu. Muszę leciec do usługi; proszę się spieszyć.

PANI KAPULET.

Wnet. — Oczekuje hrabia, Juleczko.

MAMKA.

Miéj nocy błogie i dnie, rybeczko!

(wychodzą.)

SCENA CZWARTA.
(Ulica).
Wchodzą: ROMEO, MERKUCIO, BENWOLIO, z pięcią lub sześcią maskami, ludzie z pochodniami i inni.
ROMEO.

Mamyż co mówić na przeproszenie?
Czy bez wymówek pójdziem po prostu?

BENWOLIO.

Wyszły już z mody takie perory.[35]
Nie trza Kupida z szarfą na oczach,
Z łukiem tatarskim z żerdzi wygiętym,
Pomalowanym, trwożyć niewiasty,
Jakby straszydło wróbli w konopiach.
Nie trza xiążkowych przemów na wstępie,
Co za suflerem mówią niedbale:
Niechaj nas wiodą jak chcą oczyma,
Tańce powiedziem i odejdziemy.

ROMEO.

Dać mi pochodnią[36] — Jam nie do skoków;
Ja widz posępny światło poniosę.

MERKUCIO.

Nie, mój Romeo, musisz tańcować.

ROMEO.

Wierz mi, nie mogę: z lekkim trzewikiem
Wy posiadacie myśl tańcującą:
Mnie moja dusza jakby z ołowiu
Wbija do ziemi, ruszyć nie mogę.

MERKUCIO.

Weź, jak kochanek, skrzydła miłości.
Niemi się wzbijaj nad zwykłe krańce.

ROMEO.

Strzała jéj wbita we mnie, nie mogę
Wzbić się na skrzydłach; tak uwikłany,
Jak się wywikłam z ciężkiéj boleści?
Padam od brzemion ciężkich miłości.

MERKUCIO.

Tak upadając miłość zagnieciesz;
Ciężar za wielki czułéj dziecinie.

ROMEO.

Co! miłość czuła? nazbyt surowa,
Twarda, gwałtowna, kole jak ciernie.

MERKUCIO.

Twarda ci, bądźże twardy miłości,
Kol jak cię kole, miłość polegnie. —

Dać mi pochewkę na me oblicze: (wkłada maskę.)
Maska na maskę! — Nie dbam niech teraz
Oko ciekawe szpetność wyszydza:
Niech maski czoło wstydzi się za mnie.

BENWOLIO.

Chodźmy, stukajmy, a jak wejdziemy,
Każdy natychmiast zbierać nogami!

ROMEO.

Dać mi pochodnię: niech wiercipięty
Martwą posadzkę nogą łaskoczą;
Ja zaś, jak nasze dziady mawiały, —
Jak na niemieckiém będę kazaniu, —
Gody jednemu, głody drugiemu.

MERKUCIO.

Ej, koty wszystkie szare po nocy:
Jeśli z miłością bracie drzesz kota,
My wyciągniemy ciebie i z błota,
Za pozwoleniem, to jest z miłości,
W której po same uszy ugrzązłeś. —
Ale ze świécą słońca szukamy.

ROMEO.

Tak nie czynimy.

MERKUCIO.

Przez to rozumiem, że nasze brednie
Darmo czas tracą, jak lampa we dnie.
Nie patrz na słowa: w dobrem pojęciu
Rozum pięć razy, jak w zmysłach pięciu.

ROMEO.

Dobrze pojmujem być na bankiecie,
Lecz nierozumnie.

MERKUCIO.

Skądże to przecie?

ROMEO.

Sen dzisiaj miałem.

MERKUCIO.

I mnie się śniło,

ROMEO.

Cóż ci się śniło?

MERKUCIO.

Często sny kłamią.

ROMEO.

W sennych marzeniach prawda się chowa.

MERKUCIO.

Mab nawiedziła ciebie królowa.
Ona sny babi w urojeń świecie;
Wielka jak kamień krwawnik w sygnecie
Na wskazującym palcu szlachcica,
Od dwóch ciągniona małych atomków
W nos uśpionego wjeżdża człowieka:
Szprychy u koła z nóżek pająków;
Skrzydło konika budę powleka;
Uprząż z najcieńszych nici pająków;
Szleje z promieni mokrych xiężyca:
Z błonki bicz, z kości świerszcza biczysko:
W szarym płaszczyku komar woźnica
Ani w połowę wielki, jak robak
Szpilką zrzucony z palca dziewczyny.
Rydwan z orzecha próżnej łupiny,
Dzieło wiewiórki z majstrem robakiem,
Co z dawien dawna są za stelmachów
Sylwom nadobnym i za stolarzy.

Noc w noc czwałuje w przybraniu takiém
W mozgi kochanek i czułych gachów,
Którym natychmiast miłość się marzy.
W dworzan kolana, śnią się ukłony:
W palce prawników, śnią się dublony:
W usta niewieście, marzą buziaka,
Często Mab gniewna pryszcz im dobędzie
Za to że cukier dech im zły czyni.
Czasem po nosie jeździ dworaka,
O wakującym marzy urzędzie:
Czasem z dziesięcin ogonem świni
Śpiących łaskocze w nos prebendarzy,
Każdy o drugiém probostwie marzy.
Na kark żołnierza wjeżdża niekiedy,
Śnią się lecące łby od zamachu,
Szturmy, zasadzki, z Toledu miecze,
Pięcio-sążniste kubki; a wtedy
W ucho zabębni; zrywa się w strachu,
Jakby modlitwę klęcia wyrzecze
Znów zasypiając. Ta Mab, prawdziwie,
W końskiéj splatuje po nocy grzywie
Kołtun szatański, okropne petly,
Co rozplecione pachną nieszczęściem.
Od niéj się często dziewczęta gnietły
Na wznak uśpione, by przed zamężciem
Uczyć się mogły jak mężów znosić.
Od niéj —

ROMEO.

Umilknij daj się uprosić;
Mówisz o niczem.

MERKUCIO.

Tak o marzeniach;
Co próżniaczego mózgu są dzieci,
Czcza wyobraźnia tylko je nieci,
Tyle subtelna, ile powietrze,
Nad wiatr niestalsza, który w zamieci
Z łonem północy śnieźném swywoli,
A rozgniewany wichrem uleci
Pieścic południe w rosie perłowéj.

BENWOLIO.

Wiatr ten, co mówisz, cel nam unosi;
Już po wieczerzy będzie zapóźno.

ROMEO.

Drżę, by nie rano: czucie złowieszcze
Szepcze wypadek, co w gwiazdach jeszcze,
Zda się, że jego straszny początek
Od téj biesiady; że przetnie wątek
Życia zbrzydłego snuty w mem łonie,
Czynem nikczemnym w niewczesnym zgonie:
Ale niech sternik mojéj żeglugi
Żagle urządza! — Chodźmy, panowie.

BENWOLIO.

W bęben, do marszu.


SCENA PIĄTA.
(Sala w Kapuleta domu).
MUZYKANCI czekają. Wchodzą SŁUDZY.
PIERWSZY SŁUGA.
Gdzie Potpan, niechby mi pomógł zbierać; nie zmienia talerzy! nie czyści sztućców.
DRUGI SŁUGA.

Szkaradna rzecz! kiedy cały porządek zależy od dwóch rąk nieumytych.

PIERWSZY SŁUGA.

Wynoś krzesła, zbiéraj szkło, miej oko na srébro: — mój dobry, schowaj mi kawałek marcypanu: poproś odźwiernego, jak mię kochasz, niech wpuści Zuzię Grindstone i Leosię. — Antoni! Potpan!

DRUGI SŁUGA.

Dobrze, chłopcze; jestem gotów.

PIERWSZY SŁUGA.

Tam w sali wielkiéj wyglądają, wołają, pytają i szukają ciebie.

DRUGI SŁUGA.

Nie możemy byc tu i tam. — Wesoło chłopcy; bądźcie zuchami teraz: kto najdłużej pożyje wszystko zabierze.

(usuwają się w głąb.)
(Wchodzi KAPULET ze wszystkiémi gośćmi i maskami.)
PIERWSZY KAPULET.

Mile witajcie, moi panowie!
Panie, u których nie są nagniotki
Z wami potańczą: — a co me panie!
Któraź do tańcu teraz nie stanie?
Ta ma nagniotki która się pieści,
Przysiądź gotowym; co, zaskoczyłem?
Mile witajcie, moi panowie!
Były dnie, w których maskę nosiłem;
W uchom piękności szeptał powiesci,
Któreby mogły jej się podobać; —
Przeszły, ach przeszły, przeszły te chwile:
Moi panowie witajcie mile! —

Grać muzykanty! — Miejsce uczyńcie! —
Miłe dziewczęta taniec rozwińcie.

(gra muzyka, tańcują.)

Więcéj oświecić; usunąć stoły,
Ogień zagasić, nadto gorąco. —
Nadspodziewanie wieczór wesoły,
Siądź, Kapniecie, stryju kochany:
Tańcu naszego dnie przeminęły:
Jakże już dawno, kiedyśmy razem
Po raz ostatni maskę przywdzieli?

DRUGI KAPULET.

Ha! będzie pono lat ze trzydzieści.

PIERWSZY KAPULET.

Co zaś, tak wiele, nie, nie tak wiele:
Jak Lucencia było wesele
Mieliśmy maskę, w zielone święta
Będzie około dwudziestu pięciu.

DRUGI KAPULET.

Więcéj i więcéj, syn jego starszy
Ma ze trzydzieści.

PIERWSZY KAPULET.

Mnież to powiadasz?
Od lat dwóch tylko wyszedł z opieki.

ROMEO.

Co za dziewica, co ubogaca
Rękę owego młodzieńca?

SŁUGA.

Nie wiém.

ROMEO.

Jaśniéć pochodnie uczy dziewica!
Wdzięk jéj odbija u nocy lica,

Jak drogi kleinot w uchu murzyna.
Piękność, by żądać nadto zachwyca,
Droga zanadto dla ziemianina!
Jako przy śnieżnéj kruk gołębicy,
Tak ten młodzieniec przy téj dziewicy.
Zaraz po tańcu przed nią się stawię,
Ręce dotknięciem ubłogosławię.
Kochałem dotąd? zaprzecz mój wzroku!
W przód prawdziwegoś nie znał uroku.

TYBALT.

Z głosu poznaję, ze to Montego: —
Miecz podaj, chłopcze: — Jak śmie niewolnik
Maską ukryty wchodzić wśród gości,
Nasze przedrwiwać uroczystości?
Ku czci mojego szczepu i sławie,
Nawet bez grzechu życia go zbawię.

PIERWSZY KAPULET.

Cóź to ci, krewny, wzburzasz się czego?

TYBALT.

To nieprzyjaciel, stryju, Montego:
Podły zdradziecko na złość się wciska,
By stroił z naszych uczt pośmiewiska.

PIERWSZY KAPULET.

Młodyż Romeo?

TYBALT.

Podły Romeo.

PIERWSZY KAPULET.

Wstrzymaj się, daj mu w pokoju zostać,
Ma szlachetnego młodziana postać:
Chwali go, prawdę mówiąc, Werona,
Jako skromnego i cnotliwego:

Nie chcę za skarby całej Werony,
By w moim domu był obrażony:
Bądźże cierpliwy, ani go zważaj,
To moja wola, jeśli ją cenisz
Twarz wypogodzisz, rozjaśnisz czoło,
Sprzeczny biesiadzie pozor odmienisz.

TYBALT.

Jak to, czy z takim gościem wesoło?
Jego nie scierpię.

KAPULET.

Cierpiéć przymuszę:
Jak to, mój chłopcze! — mówię ci, zmuszę;
Panem ja w domu, albo ty? cicho.
Jego nie scierpisz! — Boże zbaw duszę! —
U mnie przy gościach przyjść do rozruchu!
Chcesz burdy stroić! miarkuj się, zuchu!

TYBALT.

Hańba to, wuju.

PIERWSZY KAPULET.

Cicho no, cicho.
Junak zuchwałyś: — Także, istotnie?
To ci zaszkodzi; — Wiem co powiadam.
Mnie się sprzeciwiać! w porę, prawdziwie. —
Pięknie mówiono, panie kochane: —
Cicho, warchole; ucisz się, albo —
Więcéj dać światła, hej u kaduka! —
Wnet cię uśmierzę! — Chłopcy wesoło.

TYBALT.

Z musu cierpliwość ze złością w boju,
Ciało wstrząsają w tym niepokoju.

Wyjdę, lecz jego śmiałe wtargnienie
Teraz mu słodkie, w gorycz odmienię.

(wychodzi).
ROMEO.

Jeśli znieważam niegodną dłonią
Obraz cudowny, niech w odpłacenie
Usta, pielgrzymy dwa, co się płonią,
Zgładzą całunkiem twarde dotlenienie.

JULIA.

Krzywdzisz twą rękę, która pobożna,
Dobry pielgrzymie, ze czcią mię trzyma;
Świętych brać ręce pielgrzymom można;
Dłoń z dłonią: święty całus pielgrzyma.

ROMEO.

Święci czy usta, jak pielgrzym, mają?

JULIA.

Mają na same tylko modlenie.

ROMEO.

Niech to co ręce, usta działają,
Błagam cię dozwól, najdroższa święta!
Wiara inaczej w rozpacz się zmieni.

JULIA.

Święci są zawsze nieporuszeni,
Chociaż modlitwa od nich przyjęta.

ROMEO.

Bądźże mi święta nieporuszona.
Kiedy mą prośbę skutek wykona,
Usta twe z moich grzech oczyściły.(całuje ją.)

JULIA.

Więc moje usta grzechem splamiłeś.

ROMEO.

Z ust moich grzechy? O zarzut miły!
Powróć mi grzechy.

JULIA.

Z reguł całujesz.

MAMKA.

Pani, twa matka prosi na słówko.

ROMEO.

Kto jest jéj matką.

MAMKA.

Matką, paniczu,
Jest gospodyni tego mieszkania,
Pani najlepsza, mądra, cnotliwa:
Córkim jéj mamka, z którą mówiłeś;
Panu powiadam, kto sięgnie po nią,
Niech mu kieszenie złotem zadzwonią.

ROMEO.

Ona Kapulet? Cena jéj droga,
Życie me długiem mojego wroga.

BENWOLIO.

Chodźmy zabawa prawie skończona.

ROMEO.

Na tę myśl moja spokojność kona.

PIERWSZY KAPULET.

Niechaj panowie nie chcą wychodzić:
Małą przekąskę mamy gotową. —
Chcecieź koniecznie? — Wszystkim dziękuję:
Panom dziękuję wszystkim; dobranoc! —
Więcéj dać światła! — Chodźmy odpocząć.

Ach mój kochany, (do 2go Kapuleta) nader już poźno.
Pójdę odpocząć.

(wychodzą wszyscy prócz Julii i Mamki.)
JULIA.

Chodź no tu, mamko; co to za panicz?

MAMKA.

Starca Tyberia syn spadkobierca.

JULIA.

Któż to co teraz za drzwi wychodzi?

MAMKA.

Syn Petrucia, gdy się nie mylę.

JULIA.

Kto za nim idzie, co nie tańcował?

MAMKA.

Nie wiem.

JULIA.

Dowiedz się jak się nazywa. —
Jeśli żonaty z jaką dziewicą
Grób mi zostanie szlubną łożnicą.

MAMKA.

Imie Romeo, rodem Montego.
Twego wielkiego wroga jedynak.

JULIA.

Z méj nienawiści miłość jedyna,
Krótko widziany, poźno poznany:
Dziwnie się miłość we mnie poczyna,
Wróg mój odemnie czule kochany.

MAMKA.

Jak to?

JULIA.

Tych wierszy ten mię nauczył,
Z którym tańczyłam.(słychać wołanie Julii.)

MAMKA.

Idziém tej chwili.
Chodźmy ju z goście bal opuścili. — (wychodzą.)

(wchodzi CHÓR.)

Staréj miłości grób się otwierał,
Gdy jéj dziedziczką zostać chce młoda;
Wdzięków, dla których młodzian umierał,
Z Julią mierząc zgasła uroda.
Już się oboje wnet zakochali,
Wejrzeń czarami serca ujęte;
Ten się przed wrogiem mniemanym żali,
Z wędki miłości ta kradnie nętę.
Nie ma przystępu, miany za wroga,
Zwykłe kochankom zlac obietnice;
Z równą miłością cięższa jéj droga
Ujrzeć nowego kochanka lice.
Czas pory, miłość mocy użyczy,
Znajdą w katuszach zbytek słodyczy.

(wychodzą.)


AKT II.

SCENA PIERWSZA.
(Otwarte miejsce przylegle ogrodowi Kapuleta).
Wchodzi ROMEO.
ROMEO.

Mogęź iść daléj, kiedy tu serce?
Zawróć się, ziemio, znajdź twoje słońce.

(Przełazi przez mur do ogrodu. — Wchodzą BENWOLIO i MERKUCIO.)

BENWOLIO.

Krewny Romeo, Romeo!

MERKUCIO.

Mądry!
Uciekł na honor spocząć do domu.

BENWOLIO.

Biegł tędy, w ogród przez mur przeskoczył.
Mój Merkucio, chciéj go zawołać.

MERKUCIO.

Słuchaj zaklinać będę. — Romeo!
Szale, kaprysie, żądzo, kochanku!

Pokaz się jawnie w kształcie westchnienia,
Powiedz mi wierszyk, zakrzycz — Niestety!
Zrymuj — słowiku tuż przy strumyku;
Piękne daj słówko kumie Wenerze,
Złaj jéj dziedzica syna ślepego,
Tego młokosa Jasia Kupida,
Strzelca takiego, ze król Kofeta
Został kochankiem córki żebraka. —[37]
Ale nie słyszy, ani się rusza;
Łotrzyk nie żyje, z grobu wywołam. —
Na Rozaliny oczy zaklinam,
Na czoło wzniosłe, usta szkarłatne,
Na zgrabną nóżkę, udko sprężyste,
I na rozkoszy słodką krainę,
Zjaw się natychmiast w swojéj postaci.

BENWOLIO.

Jeśli usłyszy gniewać się będzie.

MERKUCIO.

Gniewny nie będzie: zostałby wtedy,
Gdybym sprowadził w koło kochanki
Jakiego ducha dziwnej natury,
Stać mu pozwalał póty do góry,
Aż jéj czarami padłby zemdlony.
Byłaby hańba: moje zaklęcie
Dobre i piękne; w imię kochanki
Tylko zaklinam, aby się zjawił.

BENWOLIO.

Chodź, on się ukrył między drzewami,
Złączył się z nocą; nader stosownie
Ma ślepa miłość z nocą zażyłość.

MERKUCIO.

Pewno spudłuje gdy ślepa miłość.
Teraz pod drzewem siedzi niesplikiem,
Chciałby kochankę mice za jabłuszka,
Coby dojźrzałe spadły na łono:
Żegnam Romeo; — lepsza poduszka
Od polowego zimnego łóżka:
Czyli pójdziemy?

BENWOLIO.

Pójdziem bo darmo
Szukać, gdy nie chce być znalezionym.

(wychodzą.)
SCENA DRUGA.
(ogród Kapuleta).
Wchodzi ROMEO.
ROMEO.

Kto nie czuł rany, blizny wyszydza.

(JULIA pokazuje się na górze w oknie.)

Cicho! przez okno blask jakiś pada!
Wschódże-to piękny, Juliaż słońce!
Zejdź słońce, zabij światło xiężyca,
Bo ta Lucyna zazdrością blada,
Żeś od niéj milsza, choć jéj dziewica.
Nie służ Diannie, bo zazdrośnica;
Mgła, jéj westalska barwa, pożółkła,

Głupcy ją noszą, porzuć jéj służbę. —
Moja to pani! moja kochanka:
Oby świadoma o tem została! —
Mówi nie usty, bo ta niebianka
Mówi oczyma: odpowiem skromnie. —
Nadtom zuchwały, mówi nie do mnie.
Dwie najpiękniéjsze gwiazdy na niebie
Mając odjechać w pilnej potrzebie,
Proszą jéj oczu, nim wrócą z jazdy
Aby świeciły w górnej ich sferze.
Gdy oczy w niebie, w jéj twarzy gwiazdy
Chciałyby mieszkać: gwiazdom odbierze
Blask ich ze wstydem Julii lice,
Jako dzień lampie; z jéj oczu w niebie
Strumień światłości zleje się taki,
Że oszukane ozwą się ptaki,
Jakby witały słońce przy wschodzie.
Patrz, na swą rękę spiera policzek!
Obym był jedną z jéj rękawiczek,
By się ku cudnej cisnąć jagodzie.

JULIA.

Biada!

ROMEO.

Przemawia: —
Jasny aniele, przemów na nowo;
Boś tyle dla mnie świecąc nad głową
Jasném zjawiskiem w nocy téj mroku,
Jako skrzydlaty niebios posłaniec
Osłupiałemu śmiertelnych oku,
Co przerażone patrzy do góry,
Jak on rozpędza leniwe chmury
Szybko w powietrza lecąc potoku.

JULIA.

Romeo! za cóż tak cię nazwano?
Wyrzecz się ojca, porzuć twe miano:
Albo twe oddaj serce kochane,
A Kapuletką byc poprzestanę.

ROMEO.

Więcej-li słuchać, czy odpowiadać?

JULIA.

Imie twe tylko trzymam za wroga; —
Ten sam zostaniesz, choć nie Montego.
Nie jest Montego ręka ni noga,
Twarz, ni część inna ciała twojego.
Zwij się inaczéj! Cóż imie znaczy?
Róża nazwana inném imieniem,
Równie przyjemnem zachwyci tchnieniem;
Choćby Romeem ciebie nie zwano,
Równie zatrzymasz drogie przymioty
I bez imienia. — Porzuć twe miano,
Za to, choć nie jest część twéj istoty,
Całkiem się oddam.

ROMEO.

Chwytam za słowo:
Zwij mię kochankiem, chrzczę się na nowo;
Odtąd nie będę Romeem zwany.

JULIA.

Któż to, co płaszczem nocy odziany
Myśli me zbadał?

ROMEO.

O, święta! droga!
Nie wiém jak siebie objawie tobie,

Moje nazwisko trzymani za wroga,
Bo nieprzyjazne twojej osobie;
Zdarłbym je, gdybym miał napisane.

JULIA.

Jeszcze w me uszy głosu twojego
Sto słów nie wsiękło, dźwięki już znane,
Czy nie Romeo, czy nie Montego?

ROMEO.

Żaden z tych, kiedy nie lubisz obu.

JULIA.

Jak tu przyszedłeś, powiedz mi? czego?
Przez mur wysoki trudne przebycie;
Wiedząc kto jesteś szukasz tu grobu?
Ujrzą cię krewni, straciłeś życie.

ROMEO.

Skrzydłem miłości mur przeleciałem,
Miłość nie wstrzymasz kamiennym wałem:
Miłość co może, zdziała najpewniéj;
Przeto niestraszni twoi mi krewni.

JULIA.

Jeśli cię ujrzą, będziesz w mogile.

ROMEO.

Twa niebezpieczna więcej źrzenica,
Jak ich dwadzieścia mieczów, patrz mile,
A zgromi wszystkich moja prawica.

JULIA.

Za świat nie żądam, by cię ujrzano!

ROMEO.

Mam w płaszczu nocy od nich ukrycie;
Gdy mię nie kochasz, niech mię zastaną:

Lepiéj od wrogów stracić raz życie,
Jak niekochąny w długim żyć skonie.

JULIA.

Któż zaprowadził ku tej cię stronie?

ROMEO.

Miłość najpierwéj szukać kazała:
Oczy jéj dałem, radę mi dała.
Chociam nie żeglarz, byłabyś zdala,
Gdzie brzeg najdalszy płócze mórz fala,
Biegłbym za morza po takie skarby.

JULIA.

Mnie maska nocy kryje oblicze;
Bez niéj zawstydzeń kryłyby farby
Na podsłuchany po ciemku mowę.
Formy zatrzymać najszczerzéj życzę,
Słowa zaprzeczyć chcę poprzednicze;
Ale pozory bywajcie zdrowe!
Kochasz mnie? wiem ja, kocham odpowiész;
Wierzę na słowo: chocbyś i przysiągł
Możesz oszukać: mówią że Jowisz
Z przysiąg miłosnych zawsze się śmieje.
Miły Romeo, jeślim kochana
Utwierdź zeznaniem szczęścia nadzieję:
Myślisz, że prędko jam pozyskana?
Będę przewrotną, lice nasrożę
Powiem, nie, jeśli chcesz się zalecać;
Ale inaczéj za nic na świecie.
Czułam za nadto, piękny Montego!
Może mię sądzisz płochą dla tego:
Wierz, panie, będę stalszą w kochaniu,
Jak te, co więcej biegłe w udaniu.

Byłabym więcéj udawać biegła,
Lecz podsłuchałeś, nimem postrzegła,
Miłość prawdziwą. Przebacz mi, panie;
Nie bierz za płochość prędkie się zdanie,
Przez noc zdradzona ma tajemnica.

ROMEO.

Pani, na światło klnę się xiężyca,
Co srébrem wierzchy drzew upromienia, —

JULIA.

Ach na niestały nie klnij się xiężyc,
Który miesięcznie koło odmienia;
Może twa miłość równie być zmienną.

ROMEO.

Na cóż się zakląć?

JULIA.

Nie klnij się na nic;
Lub na twą miłą przysiąż osobę,
Którą, jak bóstwo, wielbię bez granic,
Wierzyć ci będę.

ROMEO.

Gdy cię nie kocham, ziemi ozdobę, —

JULIA.

Dość, nie przysięgaj: chociaż cię lubię,
Lecz téj nie lubię nocnéj umowy:
Zbyt nieopatrzna, nagła i dzika;
Jak błyskawica, co pierwéj znika,
Nim się wymówi, — Ot błyskawica!
Luby, dobranoc! — Pączek miłości
Może od lata dojźrzałych tchnieni,
W drugiém spotkaniu w kwiat się zamieni.

Dobranoc! niechaj słodkie pokoje
Cieszą twe serce, jak cieszą moje.

ROMEO.

Rzucasz nie dając zaspokojenia?

JULIA.

Jakiegoż pragnież zaspokojenia?

ROMEO.

Moję przysięgę niech twoja zmienia.

JULIA.

Pierwej przysięgłam niźli żądałeś.
Lecz obym mogła czynić na nowo!

ROMEO.

Na cóż odebrać żądasz twe słowo?

JULIA.

Wyznam ci, żeby oddać na nowo.
Lecz to co pragnę mieszka w mém łonie:
U mnie bez granic dobroć jak morze,
Miłość bezdenna, jak morskie tonie;
Im więcéj kocham, tym więcéj płonę,
Miłość i dobroć mam nieskończone.

(słychać wołanie z domu.)

Głos słyszę: luby, bywaj mi zdrów! —
Wnet, mamko! — Drogi, zostań mi wierny.
Chwilkę zaczekaj, powrócę znów.(wychodzi.)

ROMEO.

Nocy szczęśliwa! jestem w obawie,
Może ja we śnie, zwłaszcza że noc,
Tyle nie bywa szczęścia na jawie. (Julia powraca.)

JULIA.

Trzy słów Romeo i już dobranoc.
Gdy chce prawego miłość twa szczęścia,

Objaw mi jutro zamiar zamężcia
Przed tą, co poszlę na to, osobą,
Gdzie, kiedy, związek zawrzéć się może;
Całą mą dolę u nóg twych złożę;
Jako z mym panem w świat pójdę z tobą.

MAMKA, za sceną.

Pani!

JULIA.

Zaraz: — Jeżeli myślisz inaczéj,
Błagam cię, —

MAMKA, za sceną.

Pani!

JULIA.

Idę natychmiast: —
Przestań mię szukać, zostaw rospaczy;
Poszlę ci zrana, —

ROMEO.

Jak chcę zbawienia —

JULIA.

Po stokroć życzę tobie dobranoc.

ROMEO.

Bez twego światła po stokroć zła noc. —
Luby się z lubą schodzą weseli,
Jak żak od xiążek biegnie wesoły;
Lecz luby z lubą tęsknie się dzieli,
Jak żak, co smutny idzie do szkoły.

(Pomału odchodzi. — Julia powraca do okna.)
JULIA.

Cyt, cyt! Romeo! — Głos sokolnika,
Oby pięknego zwabił sokoła!

Schrzypła niewola głośno nie woła;
Głosby inaczej rozdarł jaskinie
Echo zbudziwszy, które w nich drzymie;
Schrzypłoby echo więcéj odemnie,
Przez powtarzane Romea imie.

ROMEO.

Moje kochanka imię wymawia:
Jak słodkie brzmienie i srébrne sprawia
Głos kochających, kiedy noc głucha,
Muzyka rajska dla czułych ucha.

JULIA.

Romeo!

ROMEO.

Luba!

JULIA.

W jakiéj godzinie
Posłać do ciebie?

ROMEO.

Tak, o dziewiątéj.

JULIA.

Pewno nie chybię; do téj godziny
Lat ze dwadzieścia. już zapomniałam
Z jakiéj wróciłam ciebie przyczyny.

ROMEO.

Az nie przypomnisz pozwól niech stoję.

JULIA.

Abyś stał zawsze, zawsze zapomnę,
Pomnąc jak lubię przytomność twoję.

ROMEO.

Byś zapomniała zawsze stać będę,
Zapominając o reszcie świata.

JULIA.

Chcę abyś odszedł, brzask już się świéci;
Jednak nie daléj jak ptak na nici;
Dziecko od ręki puszcza go trocha,
Jak niewolnika w pętach biédnego;
Znów nitką ciągnie, tyle go kocha,
Że mu zazdrości jego swobody.

ROMEO.

Byłbym twój ptaszek, droga istoto!

JULIA.

Tegobym chciała, słodki aniele!
Leczbym zabiła ciebie pieszczotą.
Dobranoc tobie, drogi kochanku!
Słodki do tyła smutek w rozdziele,
Żebym mówiła wciąż bez ustanku
Słodkie dobranoc aż do poranku. (odchodzi.)

ROMEO.

Sen na twe oczy, pokój na łono! —
Oby mię w pokój i sen zmieniono!
Spocząłbym u niéj w słodkiéj pociesze. —
Do duchownego ojca pospieszę,
Traf błogi powiem, wezwę pomocy, (wychodzi.)


SCENA TRZECIA.
(Cela Brata Wawrzyńca).
Wchodzi BRAT WAWRZYNIEC z koszykiem.
WAWRZYNIEC.

Już się uśmiécha świt szaro-oki
Do nasępionéj nocy grobowéj,

Pstrząc blaskiem światła wschodu obłoki;
Jakoby pijak ciemność zwalana
Chwiejąc się zbacza od drogi dniowéj,
Kół się ognistych bojąc Tytana.
Nim słońce okiem płomienném strzeli,
Rosę wypije, dzień uweseli,
Ziół złych nazbiéram koszyk z sitowia,
I kwiatków, które służą do zdrowia.
Ziemia ma imię grobu i matki;
Płodnym żywotem naturze w zgonie:
Z którego różne wychodzą dziatki,
Co widzim u niéj ssące na łonie.
Wiele dla wielu cnót wyśmienite,
Każde ma jakąś i rozmaite.
O jakie skryło łask dziwnych mnóstwo
W ziołach, kamieniach i drzewach bóstwo!
Nic tak podłego świat nie posiada,
Co jakich zysków światu nie nada;
Rzeczy najlepszych piękny pożytek
W zły się wyradza przez nad użytek:
Źle wzięta cnota błędem się stawa,
Błąd zaś uzacnia częstokroć sprawa.
W listkach co mały kwiat ten składają,
Lek i trucizna razem mieszkają:
Zapach nadaje zmysłom wesele,
Smak zaś rozlewa śmierć w całém ciele.
Dwa wrogi sprzeczne nie schodzą z pola,
W ludziach i ziołach, z dobrą zła wola;
Kiedy zaś gorsza polem owłada,
Rak śmierci zaraz roślinę zjada.

(wchodzi ROMEO).
ROMEO.

Ojcze, dzień dobry.

WAWRZYNIEC.

Benedicite!
Któż mi tak rano czyni wizytę? —
Synu, ból głowy dowieść to może,
Kto tak pożegnał rano swe loże:
U starych oczu straż troska trzyma,
Gdzie troska mieszka tam snu już nié ma,
Lecz młódź, od któréj zdala kłopoty,
Gdy spocznie w łożu, rządzi sen złoty.
Stąd ranne wstanie mnie przekonywa,
Że jakaś boleść ze snu cię zrywa:
Gdy nie to, zgadnę prędko jak z procy,
Że ty nie byłeś w łóżku téj nocy.

ROMEO.

Zgadłeś, lecz miałem słodsze spocznienie.

WAWRZYNIEC.

Boże grzech odpuść! — Przy Rozalinie?

ROMEO.

Przy Rozalinie, ojcze mój? nie, nie;
Imie jéj z troską z myśli mi ginie.

WAWRZYNIEC.

Dobrze, me dziecko: gdzieś noc przepędził?

ROMEO.

Powiem, bym dalszych pytań oszczędził.
U mego wroga gdy balowałem,
Ta mię przeszyła nagłe postrzałem,
Którą raniłem. Obojga leki
Od twéj zależą świętéj opieki:

Patrz, święty ojcze, zemsty nie noszę,
Gdy za mym wrogiem równie cię proszę.

WAWRZYNIEC.

Prostą i szczerą daj mi odpowiedź;
Mówić dwuznacznie, dwuznaczna spowiedź.

ROMEO.

Dowiedz się ojcze, że pokochałem
Julkę Kapulet milszą od słońca:
Dała mi serce, serce jéj dałem;
Wszystko skończone, tylko do końca
Szlub nam potrzebny. Gdziem, jak i kiedy
Ujrzał, pozyskał, z nią się zaręczył,
Potem opowiém. Błagam cię tedy,
By naszę miłość szlub dziś uwieńczył.

WAWRZYNIEC.

Święty Franciszku! Co to za zmiana?
Taź Rozalina już zapomniana,
Którąś tak kochał? miłość młodzieży
Nie w sercu wierném, lecz w oku leży.
Jezu, Maryo! łez jakie zdroje
Dla Rozaliny twarz zmyły twoją!
Łez morzem miłość darmoś kupował,
Boś téj miłości ani skosztował!
Słońce twych westchnień jeszcze nie zgania,
W mych uszach dawne brzmią twe stękania;
Patrz tu na twarzy ślad zostawiłéś
Dawnych łez, których jeszcze nie zmyłeś:
Jeśliś żył, jeśliś zniósł złe godziny,
Żyłeś, znosiłeś dla Rozaliny;
Zmiennyś? — Gdy słabość taka w mężczyznie,
Nie dziw kobiécie że się pośliźnie.

ROMEO.

Miłość mnieś ganił w téj Rozalinie.

WAWRZYNIEC.

Szał a nie miłość, kochany synie.

ROMEO.

Pogrześć kazałeś miłość.

WAWRZYNIEC.

Nie w grobie
Jednę położyć, drugę wziąć sobie.

ROMEO.

Proszę cię nie gań, bo mi oddaje
Ta, z którą wszedłem w nową zażyłość,
Łaskę za łaskę, miłość za miłość.
Tamta nie chciała.

WAWRZYNIEC.

Bo twe kochanie
Wprawą czytała, nie będąc w stanie
Przeslabizować. Chodź, wiatropędzie,
W tém ci pomogę, mając na względzie,
Że waszych domów, gdy was połączę,
Może nienawiść przyjaźnią skończę.

ROMEO.

Chodź, na pośpiechu wiele zależy.

WAWRZYNIEC.

Zwolna i mądrzej pada, kto bieży. (wychodzą.)


SCENA CZWARTA.
(Ulica).
Wchodzi BENWOLIO i MERKUCIO.
MERKUCIO.

Gdzie się u djabla podział Romeo?
Nie byłże w domu téj nocy?

BENWOLIO.

Lecz nie w ojcowskim; z jego służącym
O tem mówiłem.

MERKUCIO.

Ach, Rozalina,
Z sercem kamienném blada dziewczyna
Męczy go tyle, ze oszaleje.

BENWOLIO.

Tybalt złączony krwią z Kapuletem,
W dom ojca jego przysłał pisemko.

MERKUCIO.

Daję gardło, ze wyzyw.

BENWOLIO.

Romeo odpowie.

MERKUCIO.

Każdy umiejący pisać może na list odpowiedziéć.

BENWOLIO.

Nie, odpowie samemu panu tego listu śmiałością za śmiałość.

MERKUCIO.
Niestety, biedny Romeo już umarły! przeszyty czarném okiem białéj dziewczyny; dostał po uszach miłosną piosenką, jego serce na wpół rozdarte strzałą ślepego łucznika; takiż-to człowiek ma się spotkać z Tybaltem?
BENWOLIO.

Cóż osobliwego Tybalt?

MERKUCIO.

Więcéj jak Mruczysław xiąże kotów, powiadam tobie. O, to waleczny wódz ceregielów! Walczy, jakby śpiewał z nót piosenką, z miarą, pauzami i taktem; czeka raz, dwa, a trzy już w piersiach: na śmierć tobie przebije guzik jedwabny: pojedynkownik, pojedynkownik; szlachcic z najpierwszych domów, a przyczyny do zabicia oparte na honorze naprzód i powtóre wysypie jak z rękawa: ach, immortal passado! punto rcverso! ha!

BENWOLIO.

Cóż to?

MERKUCIO.

Dżuma na tych śmiésznych, szepluniących i wymuszonych junaków; unoszą się oni nad każdą fraszką dziwnym językiem dziwnych znawców; — Co to za wyśmienitéj tęgości brzeszczot! Co to za potężnego wzrostu człowiek! Co to za prawdziwie dobra wszetecznica! — Nie jestże-to opłakana rzecz, dziaduniu! że musimy cierpieć od tych much zagranicznych, od tych modnisiów, od tych Pardon-nez-moi, którzy tak stoją przy nowych prawidłach, że nawet bótów nie każą kłaść na starych.

BENWOLIO.

Idzie Romeo, idzie Romeo.

MERKUCIO.

Bez własnej ikry, jak śledź suszony: — O ciało, ciało, jakże się rybą stało! — Smakuje teraz w rymach, które wylał Petrarka: Laura przy jego pani, kucharka; wprawdzie miała lepszego kochanka, który ją obrymował: Dydo kawał mięsa; Kleopatra cyganka — Helena i Hero nic poczciwego; Tisbe siwe oko, lub co podobnego; lecz to nic do naszej rzeczy. — Signior Romeo, bon jour! otóż francuzkie powitanie odpowiedue twoim francuzkim szarawarom. Tęgiegoś nam wczoraj wywinął kominka.

ROMEO.

Dzień dobry — wam. Jakiego kominka wywinąłem?

MERKUCIO.

Zemknąleś, zemknąleś; czy nie pojmujesz?

ROMEO.

Przepraszam, dobry Merkucio, miałem ważną sprawę, a w takich, jak mój, razach, można uchylić uszanowanie.

MERKUCIO.

Wszystko jedno, jakbyś powiedział, ze człowiek w podobnym przypadku uchylać musi kolana.

ROMEO.

Rozumi się wznak uszanowania.

MERKUCIO.

Przewybornie trafiłeś.

ROMEO.

Najgrzeczniejsze tłumaczenie.

MERKUCIO.

Jestem bukiet, albo wyskok grzeczności.

ROMEO.

Wyskok grzeczności.

MERKUCIO.

Tak.

ROMEO.

Zapewne, bo z niej często wyskakujesz.

MERKUCIO.

Dobrze mówisz: chodź ze mną na wyprzodki, a prędko zedrzesz z kretesem swój dowcip i zostaniesz bosiuteńki i obrany z całego zapasu żartów.

ROMEO.

Ej, nie dbam o siebie, bylebym tobie uszył bóty.

MERKUCIO.

Wdaj się między nas, mój dobry Benwolio, mój dowcip ustaje.

ROMEO.

Batogiem i ostrogą, batogiem i ostrogą; albo zawołam szach mat.

MERKUCIO.

Jeśli zechcesz wystrajae dudki, to mię zakasujesz: bo ręczę, ze więcej masz dudków w jednym zmyśle, jak ja w pięciu. Czy polowałeś kiedy ze mną na dudki?

ROMEO.

Nigdym cię ze mną nie widział, chyba ze sam byłeś dudkiem.

MERKUCIO.

Za ten żart uskubnę cię za ucho.

ROMEO.

Nie skubaj, pokażę ci dudka na kościele.

MERKUCIO.

Twój dowcip, jak dudka, przykry dla ucha.

ROMEO.

Czy niestosowny wabik na dudki?

MERKUCIO.

Jak szewc skórę, tak swój dowcip naciągasz z cala na łokieć.

ROMEO.
Ciągnij i mierz jak chcesz, to wszystko w dłuż, w szerz i poprzek przypadniesz na dudka.
MERKUCIO.

Czyż teraz nie lepiej, jak stękać dla miłości? teraześ towarzyski, teraześ Romeo, teraześ taki, jakim rzeczywiście jesteś przez wychowanie i naturę: bo ta ślepa miłość podobna do prostaka grającego w ciuciubabkę, który biega na oślep i miasto osoby złapie guza, padając jak długi.

BENWOLIO.

Ej, pohamuj nieco twój długi język.

MERKUCIO.

Pragniesz, abym się w język ukąsił i przestał mówić.

BENWOLIO.

Jeśli go nie będziesz trzymał za zębami, to się może wystrzępić albo uciec z gęby, jak u łakomego dziecka: zwłaszcza, że język nié ma kości, ani gęba pana.

MERKUCIO.

Bardzo się zawiodłeś, mój język krótki: bo skończyłem, co miałem na języku i nie myślę mleć dłużej.

ROMEO.

Oto doskonały towar.

(wchodzi MAMKA i PIOTR.)
MERKUCIO.

Żagiel, żagiel, żagiel!

BENWOLIO.

Dwa, dwa — spódnica i szarawary.

MAMKA.

Pietrze!

PIOTR.

Słucham.

MAMKA.
Mój wachlarz, Pietrze!
MEUKUCIO.

Proszę ciebie, dobry Pietrze, podaj wachlarz niech twarz zakryję, bo z dwojga złego wybierając wachlarz piękniejszy.

MAMKA.

Dzień dobry, panom.

MEUKUCIO.

Dobry wieczór, pięknéj pani.

MAMKA.

Dla czego dobry wieczór?

MEUKUCIO.

Mówię prawdę, bo dzień pani już się schylił ku zachodowi.

MAMKA.

Idź pan do smutka. Co to za człowiek?

ROMEO.

Człowiek, pani, którego Bóg stworzył na szkodzenie sobie samemu.

MAMKA.

Dalibóg dobrze powiedziałeś; na szkodzenie sobie samemu! Co to, to prawda. Panowie, proszę powiedzieć, gdziebym znalazła młodego pana Romeo?

ROMEO.

Ja mogę powiedzieć: ale młody Romeo będzie starszym, niż był, kiedy go szukałaś: jestem najmłodszy tego imienia, które noszę dlatego, ze nié mam lepszego.

MAMKA.

I to dobre.

MEUKUCIO.
Jak to, czyż złe dla tego staje się dobrem, że nié ma lepszego? rozumnie, rozumnie.
MAMKA.

Jeżeli pan jesteś Romeo, tobym chciała sam na sam chwilkę z nim pomówić.

BENWOLIO.

Pewnie go zaprasza na jaki wieczór.

MERKUCIO.

Koczotka, koczotka! Na ta, tu!

ROMEO.

Cóżeś natrafił?

MERKUCIO.

O, nie sarneczkę, ale starą, spleśniałą zwierzynę, której nie zjesz, bo niestrawna; słuchaj dam ci receptę.

Nie pij po rybie wody,
Po kapuście wina:
Nie chodź do staréj baby,
Kiedy jest dziewczyna.

Romeo będziesz u twego ojca? tam przyjdę na obiad.

ROMEO.

Będę.

MERKUCIO.

Żegnam starożytną panią; bywaj mi zdrowa pani, pani, arcypani.

(wychodzą Merkucio i Benwolio.)
MAMKA.

O, ruszaj sobie z Bogiem! — Proszę pana co to za bezczelny człowiek, taki pełny łotrostwa?

ROMEO.
Człowiek, mamko, co lubi pleść, aby go słuchano; i powie więcéj w jednéj minucie, jak może zdać rachunek z tego przez cały miesiąc.
MAMKA.

Jak to, szydzić ze mnie? O, ja go cisnę pod nogi, choć by był silniejszy jak jest i takich dwudziestu Maćków, a jeśli sama nie podołam, to znajdę pomocników. Łotr przebrzydły! nie jestem żadna z jego fryjerek, ani z jego nic wartych kamratów: — Ty także stałeś i cierpiałeś, aby każdy łotr obchodził się ze mną wedle upodobania.

PIOTR.

Nie widziałem, aby się kto z panią obchodził wedle upodobania; jeślibym ujrzał, broń moję żywobym dobył, ręczę panią, bo śmiem tak prędko dobyć miecza, jak każdy inny człowiek, jeśli tylko widzę dobrą zręczność do sporu i prawo po mojéj stronie.

MAMKA.

Teraz, dalibóg, takem poruszona, że drżę caluteńka. Łotr przebrzydły! — Proszę pana na jedno słowo, jak mówiłam: moja młoda pani kazała mi szukać pana, a co kazała powiedziéć to zachowam u siebie: ale pierwej racz mię zawiadomić, czy nie zechcesz ją zaprowadzić do raju głupców, jak mówią, będzie to bardzo nieuczciwie z jego strony, bo panienka młoda, a przeto, jeśli ją oszukasz, nader rzecz podłą ofiarujesz szlachetnéj pannie i byłby nikczemny postępek.

ROMEO.

Mamko, polec mię twojéj pani; daję ci rękojmię, —

MAMKA.

Co za poczciwe serce! na honor, przepowiém to wszystko. Boże, Boże, jak będzie szczęśliwa kobieta!

ROMEO.
Cóż jéj powiész, mamko? nic mię nie słuchasz.
MAMKA.

Powiem jéj, panie, ze dajesz rękojmię; tak wysokie wyrażenie dowodzi gatunku twojej wysoko urodzonej i pięknéj duszy.

ROMEO.

Niech po obiedzie, proszę cię powiedź,
Przyjdzie na spowiedź;
W celi Wawrzyńca wyspowiadana
Szlub ze mną weźmie. — Masz to, kochana.

MAMKA.

Nic, wcale, panie, ani halerza.

ROMEO.

Proszę cię wezmij.

MAMKA.

Dziś popołudniu? dobrze, tam będzie.

ROMEO.

Mamko pod murem czekaj klasztornym:
Mój z tobą będzie człek za godzinę;
Tobie sznurową odda drabinę;
Po któréj wstąpię na szczęścia łono,
Pod tajemniczą nocy oponą.
Żegnam! — bądź wierna, trudy nagrodzę.
Żegnam! — Twéj pani łasce mię poleć.

MAMKA.

Niech cię Bóg błogosławi! — Słuchaj, panie.

ROMEO.

Co powiész, moja droga mamko?

MAMKA.

Człekże twój do sekretu? pomnij na przysłowie,
Co dwóch wiedzą, to tytko sekretem się zowie.

ROMEO.

Bądź spokojną, mój człowiek jak grób milczący.

MAMKA.

Dobrze, panie. Moja pani najsłodsza osoba: Boże, Boże! — Kiedy jeszcze była małém, paplącém panięciem, — o — Jest w mieście niejakiś hrabia Parys, który do niéj cholewki smali: ale dobra dusza, wolałaby raczéj widziéć ropuchę, prawdziwą ropuchę, jak jego. Czasem ją drażnię i mówię, że Parys najładniejszy w świecie chłopiec: ale ręczę panu, że kiedy to mówię, wygląda tak blada jak chusta. Rozmaryn i Romeo czy się nie zaczynają od jednej litery?

ROMEO.

Tak, mamko, cóż z tego od R.

MAMKO.

Ach, drwiarzu! err, to tylko warczy tak pies: o, wiem, że się od innej litery poczyna: najpiękniejsze wiersze napisała o panu i rozmarynie, bardzo cię to ucieszy jak usłyszysz.

ROMEO.

Poleć mię twojéj pani.

MAMKA.

Dobrze, po tysiąc razy. — Pietrze!

PIOTR.

Słucham.

MAMKA.

Pietrze, weź mój wachlarz i pójdziemy.

(wychodzą.)

SCENA PIĄTA.
(Ogród Kapuleta).
Wchodzi JULIA.
JULIA.

Biła dziewiąta, mamkęm wysłała;
Za pół godziny wrócić się miała.
Czy nie znalazła? — Znaleść powinna:
To być nie może! — Chroma, niezwinna!
Trzeba miłości myśl miéć za gońca,
Co szybsza stokroć, jak promień słońca,
Który z gór zdziera nocne ich szaty:
Stąd miłość wiozą lotne gołębie,
I wiatr wyściga Kupid skrzydlaty.
Słońce w południu gospodę trzyma;
A od dziewiątéj aż do dwunastéj
Długich trzy godzin, — jednak jéj nié ma.
Z krwią wrzącą, z czuciem młodéj niewiasty
Pilce wyrówna zwinnością, ruchem;
Me słowa jemu, jego zaś do mnie
Odbije duchem.
Lecz starych słusznie trupami zowiem,
Bladym, powolnym, ciężkim ołowiem.

(wchodzi MAMKA i PIOTR.)

Boże, nadchodzi! — Mamko słodziuchna,
Z nimże mówiłaś? jakąż wieść mamy?
Odpraw człowieka.

MAMKA, do Piotra.

Czekaj u bramy.

JULIA.

Mamciu, dla czego smutne twe czoło?
Choć wieści smutne, powiedz wesoło;
Gdy dobre, rajską muzyką wieści
Psujesz haniebnie miną boleści.

MAMKA.

Jestem zmęczona, poczekaj chwilę: —
Ach bolą koście! biegałam tyle!

JULIA.

Chciałabym, abyś miała me koście,
A u mnie była twoja nowina:
Powiedz mi, powiedz, mamciu jedyna.

MAMKA.

Jezu! jak nagli! wytchnąć nie daje:
Czyli nie widzisz, tchu mi nie staje?

JULIA.

Tchu ci nie staje, kiedy masz tyle,
Że możesz mówić, „tchu mi nie staje?“
Twoja wymówka dla której czekasz,
Dłuższa od rzeczy, którą mi zwlekasz.
Złe są, czy dobre wieści? odpowiedz;
Resztę zaczekam, tylko to powiedz:
Proszę zaspokój, złe są czy dobre?

MAMKA.

Dobrze, bardzo prosty uczyniłaś wybór, nie wiész, jak potrzeba wybiérać męża: Romeo! nie, nie on; chociaż twarz jego piękniejsza od innych, ale noga wyżej od kostki nadzwyczajnie gruba: a co do ręki i kibici, — chociaż nie ma co o nich mówić, jednak są z niczém nie porównane: Nic jest kwiatem grzeczności, — ale ręczę za niego, że tak łagodny jak baranek. Idź swoją drogą, dziewczyno — chwał Pana Boga: — Co już w domu po obiedzie?

JULIA.

Nie; lecz to wszystko piérwéj wiedziałam;
Cóź o małżeństwie? Cóż ci on mówił?

MAMKA.

Jak boli głowa! jak jestem chorą!
Jaką mam głowę! bije jak młotem,
Zda się, że pęknie we dwadzieścioro.
Krzyże jak zbite, — krzyże, och, krzyże!
Złorzeczże sobie, bo z twéj przyczyny
Na śmierć zmęczonam od bieganiny.

JULIA.

Smutnam, istotnie, że ci nie dobrze;
Mamciu najsłodsza, cóż mówił luby?

MAMKA.

Luby twój mówił, jak człek uczciwy,
Grzeczny i czuły i urodziwy,
Cnót pełen, ręczę. Gdzież twoja matka?

JULIA.

Gdzie moja matka? — W swoim pokoju;
Kędyżby była? Dziwna odpowiedź!
Luby twój mówił, jak człek uczciwy, —
Gdzież twoja matka?

MAMKA.

Najświętsza Panno!
Jakżeś gorąca! Takąż, kochanko,
Leczysz me kości zbolałe wanną?
Odtąd bądź sama swoją posłanką.

JULIA.

Rzućmy niesnaski; — jakaż odpowiedź?

MAMKA.

Masz pozwolenie dziś odbyć spowiedź?

JULIA.

Mam.

MAMKA.

Spiész się do ojca Wawrzyńca celi,
Gdzie cię poszlubi młodzian za żonę:
Teraz ci na twarz wstąpił rumieniec,
Lecz na wieść inną krew ci wystrzeli.
Spiesz do kościoła, ja w drugą stronę,
Szukać drabiny, którą młodzieniec
Wejdzie, jak ciemność okryje ziemię:
W twojej rozkoszy ciężary dzielę:
Lecz dźwigać będziesz w nocy téj brzemię.
Pójdę na obiad; pośpieszaj w celę.

JULIA.

Spieszyć do szczęścia! żegnam cię, droga!

(wychodzą.)
SCENA SZÓSTA.
(Wawrzyńca cela).
Wchodzi BRAT WAWRZYNIEC i ROMEO.
WAWRZYNIEC.

Niech błogosławi niebo zamężcie,
By nie karało potém nieszczęście.

ROMEO.

Amen! lecz smutek niech jak chce będzie,
Wszystko nie dojdzie tego wesela,

Co jéj widzenia chwilka udziela:
Gdy świętym węzłem ręce się spoją,
Szydzę ze śmierci miłość niszczącéj,
Dość, kiedy mogę nazwać ją moją.

WAWRZYNIEC.

Rozkosz gwałtownych koniec gwałtowny.
Giną w tryumfie; jak ogień z prochem
Nikną w całunku: nam niesmakowny
Miód nazbyt słodki, nudności sprawia,
Przez to jedzenia chęci pozbawia:
Trwa długo miłość umiarkowana;
Nadto się spóźnić zarówno zdolny,
Kto nazbyt prędki, lub zbyt powolny.

(wchodzi JULIA.)

Panna nadchodzi: — Tak lekkiéj nogi
Stopa kamiennéj nie trze podłogi:
Siędą kochanki na pajęczynie,
Co w babiém lecie snując się lata,
Nie spadną; lekka tak marność świata!

JULIA.

Mój spowiedniku przyjm dobry wieczór.

WAWRZYNIEC.

Dzięki od obu sldada Romeo.

JULIA.

Życzę dobrego jemu wieczora,
Boby inaczéj za nic dziękował.

ROMEO.

Ach, luba, jeśli radość w twem łonie
Równie jak w mojém silnie wezbrana,
Gdy odmalować umiész ją lepiéj,
Rozléj oddechem w powietrzu wonie,

Muzyką rajską, głosem niebiana
Daj szczęścia obraz, ach tym obrazem
Teraz jesteśmy, bo z sobą razem.

JULIA.

Miłość bogatsza w sobie jak w słowach,
Z rzeczy nie z ozdób chełpi się dumnie:
Kto skarby zliczy, żebrak to u mniej
Bogactw miłości tyle dziedziczę,
Że i połowy nawet nie zliczę.

WAWRZYNIEC.

Chodźcie, przystąpim ku świętej sprawie;
Samych, darujcie, że nie zostawię,
Aż kościół złączy w jedno was ciało.

(wychodzą.)


AKT III.

SCENA PIERWSZA.
(Miejsce publiczne).
Wchodzą: MERKUCIO, BENWOLIO, PAŹ i SŁUDZY.
BENWOLIO.

Chodźmy, Merkucio, słuchaj méj rady:
Upał, na dworze są Kapulety,
Jeśli spotkamy nie ujdziem zwady;
Bo w kanikule krew się nam burzy.

MERKUCIO.

Podobnyś do jednego z tych junaków, co wchodząc do karczmy rzuca na stół szablę i mówi: daj Boże, abym jéj nie potrzebował! A rozgrzany drugą szklanicą dobywa miecza bez najmniejszej potrzeby na uprzejmego karczmarza.

BENWOLIO.

Czyżem słowo w słowo taki junak?

MERKUCIO.

Słowo w słowo. Nieznani gorętszego junaka nad ciebie.

BENWOLIO.
I cóż ztąd?
MERKUCIO.

To, ze gdybyśmy mieli dwóch podobnych, tobyśmy prędko obydwóch stracili, bo zabiłby jeden drugiego. Ty, tak ty, gotówbyś wszcząc burdę z człowiekiem, za to, że ma od ciebie mniéj albo więcéj jednym włosem w brodzie. Gotów byłbyś kłócić się o gryzienie orzechów dla tej jedynie przyczyny, że masz oko orzechowe, bo czyjeź-by drugie oko mogłoby wyśledzić podobny powód do sporu? Twoja głowa tak pełna hałaburdy, jak jaje pełne białku i żółtku, jednak twoja głowa przez poboje tak próżna, jak wyjedzone jaje. Kłócic się będziesz z człowiekiem, że kaszle na ulicy, ponieważ obudził twego psa śpiącego na słońcu. Czyż nie napadasz na krawca, że nosi nową kamizelkę przed wielkanocą? a na innego, że związał nowe trzewiki starą wstążeczką? i jeszcze chcesz mię ochraniać od sporu?

BENWOLIO.

Jeślibym był tak skłonny do kłótni jak ty, każdy kupiłby moje życie na prostą lenność za pięć kwadransów.

MERKUCIO.

Na prostą lenność? Och prosty!

BENWOLIO.

Przysięgam na głowę, nadchodzą Kapnięty.

(Wchodzi TYBALT i inni.)
MERKUCIO.

Przysięgam na nogi, nie dbam.

TYBALT.
Idźcie za mną blisko, bo chcę pomówić z nimi. — Dobry wieczór, panowie; mam powiedzieć słówko jednemu z panów.
MERKUCIO.

Tylko słówko jednemu z nas? Zparuj to słówko z czém jeszcze — naprzykład z ciosem.

TYBALT.

Dosyć mię gotowym znajdziesz panie do tego: jeśli dasz jaki powód.

MERKUCIO.

Czy pan nie byłbyś łaskaw znaleść jakiego powoda bez dawania.

TYBALT.

Pan jesteś z panem Romeo w dobrej harmonii, —

MERKUCIO.

W harmonii! co ty robisz nas muzykantami? Oj, nie proś Pana Boga, abyśmy tobie grali, bo nie bardzo dobrą usłyszysz harmonią: oto mój smyczek, który pana poruszy do tańca. — U milionkroć sto tysięcy! harmonia!

BENWOLIO.

Tu rozprawiamy w miejscu publiczném;
Lub się oddalmy w jakie ustronie,
Albo swe żale z flegmą przełóżcie,
Lub się rozejdźmy; wszyscy tu patrzą,

MERKUCIO.

Patrzą, bo na to dane im oczy;
Ja dla nikogo kroku nie ruszę.

(Wchodzi ROMEO.)
TYBALT.

Idzie mój człowiek; z panem już zgoda.

MERKUCIO.

Powieś mię, jeśli barwę twą nosi:
W pole pójść z tobą wprawdzie się zgłosi:
Możesz w téj myśli zwać swym człowiekiem.

TYBALT.

Gniéw mój, Romeo, słowem nielepszém
Każe cię witać. — Ty jesteś podły.

ROMEO.

Tybalt, mam powód ciebie kochania,
On to przed zemstą ciebie ochrania.
Za tę obelgę. — Podły nie jestem:
Przeto cię żegnam, nie znasz mię widzę.

TYBALT.

Chłopcze, to wcale krzywdy nie maże,
Którąś mi zadał; stawaj do bitwy.

ROMEO.

Ręczę, żem nigdy ciebie nie skrzywdził;
Kocham cię lepiej jak się domyślasz,
Póki nie poznasz przyczyn miłości:
Bo Kapuletów imie, jak moje
Równie mi drogie. Tém się zaspokój.

MERKUCIO.

Niecne, spokojne, podłe się zdanie!
A la stoccata, zmazę by zetrzéć. —
Tybalt myszołap ze mną potańczy!

TYBALT.

Czego chcesz odemnie?

MERKUCIO.
Dobry Mruczysławie, mężny królu kotów, nic więcéj nie chcę tylko jednego życia z twoich dziewięciu; proszę o to życie do wiadomego użycia, co jeśli się uda, to resztę ośm wypędzę suchymi razami. Czy się podoba panu wyciągnąć miecz swój za uszy? Spiesz się, abym nim dobędziesz, nie oczerkiesił panu uszu.
TYBALT, dobywając miecza.

Służę panu.

ROMEO.

Dobry Merkucio schowaj twój rapir.

MERKUCIO.

Twoje passado.

ROMEO.

Dobądź Benwolio;
Zbij na dół miecze: — Przez wstyd, panowie!
Wstrzymać obrazę — Tybalt! — Merkucio! —
Xiąże wyraźnie bitwy zakazał
W miasta ulicach: — Wstrzymaj się, Tybalt!
Dobry Merkucio.

(wychodzą Tybalt i jego stronnicy.)
MERKUCIO.

Jestem raniony: —
Dżuma na wasze domy! — zginąłem! —
Odszedł nieranny.

ROMEO.

Czyżeś raniony?

MERKUCIO.

Tak, drasnął, drasnął, dosyć, na honor!
Paziu mój biegaj za cyrulikiem. (wychodzi Paź.)

ROMEO.

Nie trać odwagi, bracie, rana nie może być wielka.

MERKUCIO.

Nie, ani tak głęboka jak studnia, ani tak szeroka jak drzwi kościelne; ale dostateczna: na śmierć usłuży: pytaj się o mnie jutro, a znajdziesz nieboszczykiem w grobie. Jużem na tamten świat napieprzony i nasolony: — Powietrze, na wasze dwa domy! — Do licha! pies, szczur, mysz, kot mógł zadrapać na śmierć człowieka! samochwał, łotr, nikczemnik, co się bije wedle prawideł arytmetycznych: — Czego u djabla między nas wpadłeś? Otrzymałem raz pod twoją ręką.

ROMEO.

Chciałem jak najlepiej.

MERKUCIO.

W dom, Benwolio, jaki zaprowadź,
Albo zemdleje. — Dżuma tym domom!
Ze mnie zrobiły pastwę robaków:
Rana śmiertelna! — O wasze domy!

(wychodzą Merkucio i Benwolio.)
ROMEO.

Bliski xiążęcy krewny ten człowiek,
A mój przyjaciel, ranny śmiertelnie
Z mojéj przyczyny, Tybalt potwarzą
Sławę mi splamił, Tybalt, co krewny
Mnie od godziny, — Julio słodka,
Jak zniewieściałym wdzięk twój mię czyni,
Męztwo staliste we mnie zmiękczało.

(powraca BENWOLIO.)
BENWOLIO.

Mężny Merkucio skończył, Romeo!
Dusza przezacna w górę się wzbiła,
Nader za wcześnie ziemią wzgardziła.

ROMEO.

Losy dnia tego pod kir fatalny
Wiele dni innych jeszcze przyłączą;
Klęsk to początek, inne zakończą.

(powraca TYBALT.)
BENWOLIO.

Wściekły powraca Tybalt na nowo.

ROMEO.

Żywy! w tryumfie! Merkucio poległ!
Względna łagodność precz pod obłoki!
Prowadź mię gniewie ognisto-oki! —
Teraz Tybalcie weźmij to słowo
Podły, co zwałeś mnie tym wyrazem:
Duch Merkucia nad naszą głową
Czeka, byś poszedł w drogę z nim razem;
Jeden z nas, lub dwaj ziemię uścielem.

TYBALT.

Ty, chłopcze nędzny, za przyjacielem
Pójdziesz niechybnie.

ROMEO.

Walka pokaże.

(biją się, Tybalt upada.)
BENWOLIO.

Uchodź, Romeo!
Wszczyna się rozruch, Tybalt zabity: —
Czegoś osłupiał: — jeśli cię złapią,
Na śmierć cię wskaże xiąże: — uciekaj!

ROMEO.

Igrzyskom losu!

BENWOLIO.

Stać-li tu będziesz?

(Wychodzi Romeo. — Wchodzą Obywatele.)
PIERWSZY OBYWATEL.

Zbójca Merkucia kędyże pobiegł?
Tybalt morderca kędyże pobiegł?

BENWOLIO.

Tybalt tu leży.

PIERWSZY OBYWATEL.

Ze mną chodź, panie,
Xięcia imieniem mówię to panu.

(Wchodzi XIĄŻE ze Świtą: MONTEGO, KAPULET, ich żony i inni.)

XIĄŻE.

Podli wszczynacze jacyż téj bitwy?

BENWOLIO.

Mogę odsłonić, xiąże dostojny,
Dzieje fatalne smutnej téj wojny:
Młody Romeo zabił Tybalta,
Z ręki którego legł Merkucio.

PIERWSZY KAPULET.

Tybalt mój krewny! — Braterskie dziécie!
Widok nieszczęsny! Ach potok krwawy
Mego krewnego! — Xiąże, jak prawy,
Weź za krew naszę Montega życie.
O krewny, krewny!

XIĄŻE.

Wnet, Benwolio,
Powiedz kto piérwszy wziął się do broni?

BENWOLIO.

Tybalt, co poległ z Romea dłoni;
Choć z nim Romeo pięknie rozmawiał,
Sporu wszczętego małość przedstawiał,
Gniewem Xiążęcej Mości zagrażał,
Choć się łagodnie, grzecznie wyrażał,
Ledwie nie zginał przed nim kolana: —
Jednakże wściekłość nieubłagana

Tybalta, który głuchy na pokój
W pierś Merkucia godził zelazem;
Równie ten prędki raz odparł razem,
Z męzką pogardą jednym zamachem
Śmierć zimną odbił, drugim odsyłał
Śmierć Tybaltowi, który się zdołał
Zręcznie uchraniać: Romeo wołał,
Wstrzymać się! dosyć! stójcie, panowie!
A jeszcze prędszy jak w swojéj mowie,
Na dół zbijając ostrza fatalne
Między nich wpada; pod jego ręką
Ciosem zdradliwym Tybalt przesieka
Dni Merkucia i sam ucieka:
Lecz do Romea wraca po chwili,
Na razie pomsty; oba zajadli,
Jak błyskawica, na siebie wpadli;
Nimem ich bowiem bitwę rozłączył,
Tybalt waleczny dni swe zakończył,
Uciekł Romeo na to zabicie:
Że to jest prawda daję me życie.

PIERWSZY KAPULET.

Krewny Montega jemu życzliwy,
W opowiadaniu stąd nieprawdziwy:
Jakich dwudziestu biło się w zwadzie,
Dwudziestu trupem jednego kładzie:
Xiąże racz spełnić prawo surowe,
Niech da Romeo głowę za głowę.

XIĄŻE.

Tybalt Merkucia zgładził ze świata;
Na kimże cięży krwi téj zaplata?

MONTEGO.

Nie na Romeu, w ścisłéj przyjaźni
Był z Merkuciein: jego w tém błąd,
Że sam go zabił, nie czekał kaźni,
Którą Tybalta skarałby sąd.

XIĄŻE.

Przeto Romeo za taki błąd,
Od téj godziny wygnany ztąd:
Nie obojętny dla mnie wasz gniew,
Gdy moja w bitwie leje się krew;
Ale powściągnę, karę weźmiecie,
Krwi méj wylanéj pożałujecie;
Obron, wymówek słuchać nie raczę,
Na łzy i modły win nie przebaczę;
Pizeto nie proście; niech stąd ucieka,
Jeśli go złapią, śmierć go tu czeka.
Niech się nie waży woli mej zwłaczać:
Mord, a nie litość, mordy przebaczać.

(wychodzą.)
SCENA DRUGA.
(Pokój w domu Kapuleta.)
Wchodzi JULIA.
JULIA.

Ognisto-nogie lećcie rumaki
W słońca mieszkania; woźnica taki
Jako Faeton niech was pogania
Ku zachodowi, niechaj na ziemię

Zaraz wyprawia noc nachmurzoną. —
Nocy, tyś matka, miłość twe plemię,
Przeto zwinięte rozwiń opony,
Zaniknij ciekawy wzrok naprzykrzony,
Aby Romeo w moje objęcia
Wpadł niepytany, ani widziany. —
Dość świeci własne kochankom lice,
Że mogą spełniać swe tajemnice:
Jeśli zaś milośc ślepa, to lepiéj
Noc jéj przystoi. — Chodź grzeczna nocy,
Naucz Matrono w czarnéj odzieży,
Jak na ołtarzu słodkim małżeństwa
Wieńce dziewicze składać należy:
Krew, co w rokoszu do twarzy bije,
Płaszcz twój posępny niech mi zakryje:
Aż trwożna miłość śmielszą nie stanie,
Przejdzie w powinność wierząc w kochanie.
Przychodźże nocy! — Przychodź Romeo!
W ciemnéj téj nocy dzionku majowy!
Legniesz ty bielszy na skrzydłach nocy,
Niźli na piórach kruka śniég nowy. —
Nocy miłośna, chodź nachmurzona,
Daj mi Romea; — kiedy on skona,
Weź go i potnij na gwiazdy drobne,
Tak lice nieba zrobisz nadobne,
Że w tobie nocy świat się zakocha,
Słońce jaskrawe czcić poprzestanie. —
Miłośc kupiłam już na mieszkanie,
Lecz nie posiadłam, chociam przedana,
Lecz nie objętam: — Tak mi dzień nudny,
Jak noc przed świętem niecierpliwemu

Dziecku, że nowéj szaty nie wkłada,
Którą posiada. — Mamka nadchodzi!

(wchodzi MAMKA ze sznurową drabiną.)

Niesie nowiny; a każdy język,
Który Romea imię wymawia,
Dla mnie się mową niebian wysławia. —
Jakaż nowina? co masz? drabina,
Którą Romeo przysłał?

MAMKA.

Drabina.

JULIA.

Ach! ręce łamiesz! jakaż nowina?

MAMKA.

Umarł, ach! umarł! o zła godzina!
Myśmy przepadli! Pani, przepadli! —
Zginął! zabity! nieszczęsne chwile!

JULIA.

Jakto, czyż niebo zazdrośne tyle?

MAMKA.

Ach to Romeo, ale nie niebo: —
Któż się spodziéwał kiedy? Romeo!

JULIA.

Szatan! bo sprawiasz torturę duszy,
Drży piekło rykiem takiéj katuszy.
Sam się Romeo zabił, czy tak?
Syllaba tak większa trucizna
Jak bazyliszka zabójczy wzrok:
Jeśli jest tak, nie będzie mnie;
Kto powie tak skończy me dnie.

Zginął? mów, tak; nie zginął? nie.
W krótkich dwóch słowach życie lub śmierć.

MAMKA.

Oczy własnemi widziałam ranę, —
Zbaw Panie! — mężnie w pierś odebranę:
Trup nieszczęśliwy, trup zakrwawiony,
Blady, jak popiół, blady, zbroczony,
Cały w krwi skrzepłej; na to zemdlałam:

JULIA.

Zgiń moje serce! biédny bankrucie!
Oczy na wieczne idźcie zakucie!
Ziemio do ziemi; zgiń życie u mnie;
W jednéj z Romeem odpocznę trumnie.

MAMKA.

O Tybalt, Tybalt mnie najżyczliwszy!
O grzeczny Tybalt, człek najuczciwszy!
Czyż ja powinnam dożyć twéj śmierci!

JULIA.

Co to za burza sprzecznie tak bije?
Zabit Romeo? Tybalt nie żyje?
Drogi mój krewny? droższy małżonek?
Grzmij trąbo groźna na sąd straszliwy!
Gdy ci pomarli, któż jeszcze żywy?

MAMKA.

Tybalt zabity, bannit Romeo;
Romeo, który zabił go, bannit.

JULIA.

Boże, Romeo zabił Tybalta?

MAMKA.

Zabił i zabił, zabił, niestety!

JULIA.

Skryty kwiecistą twarzą wąż serca!
Smokże był kiedy w tak ładnej grocie?
Szatan anielski! śliczny morderca!
Kruk z wierzchu gołąb, wilk w owczéj skórze
Boska postawa w podłéj istocie!
Pozór przeciwny jego naturze;
Święty potępion, zacny nikczemnik! —
Cóż cię, naturo, w piekło zawiodło,
Gdyś piękne ciało, ten raj ziemiana
Chciała kolebką zrobić szatana?
Jakaż to xiązka z treścią tak podłą
Pięknie oprawna? Fałsz-li zamieszkał
Pałac tak pyszny?

MAMKA.

Teraz w mężczyźnie
Nie ma szczerości, czci, ani wiary;
Każdy kłamliwy, krzywoprzysiężca,
Każdy obłudny, w zdradę obfity. —
Kędyż mój sługa? daj okowity: —
Smutki, boleści starą mię czynią.
Wstyd na Romea!

JULIA.

Za to życzenie,
Niech ci się spryszczy język w około!
To nie dla hańby stworzone czoło:
Wstyd się zawstydzi siąść na tym tronie,
Na którym może najprzyzwoiciéj
Wieńczyć koroną honor swe skronie,
Jako monarcha świata jedyny.
Jakieżem zwierze jemu złorzeczyć!

MAMKA.

Zbójcy krewnego chcesz dobrorzeczyć?

JULIA.

Męża mojego mamże niesławić?
Ach, mężu biedny! któż błogosławić
Będzie twe imie, kiedy klnie żona
Tobie od godzin trzech poszlubiona? —
Lecz na cóś niecny zabił krewnego?
Bo niecny krewny godził na męża:
Łzy głupie wróćcie w źródło domowe,
Dań smutku, wasze krople perłowe,
Myłką płacicie szczęściu haracze.
Mąż, co go Tybalt chciał zabić, zdrowy;
Tybalt, co męża chciał zabić, zginął:
Wszystko to dobrze; czegóż ja płaczę?
Nad śmierć Tybalta gorszemi słowy
Prawieni zabita: zapomniéć życzę;
Ale ugniata pamięć, niestety,
Jak winy czarne serca zbrodnicze:
Tybalt zabity, bannit Romeo;
Bannit! to jedno słowo bannita,
Gorsze daleko jak sto tysięcy
Śmierci Tybaltów. W śmierci Tybalta
Dosyć boleści, gdyby nic więcéj;
Lub, gdy iść smutek lubi społecznie,
I z biedy tłumem idzie koniecznie, —
Niechby dodała Tybalt nie żyje,
Ojciec, lub matka, albo oboje,
Smutki zwyczajne byłyby moje:
Lecz za Tybalta śmiercią w odwodzie
Bannit Romeo, — Ach tym wyrazem

Ojciec i matka, Tybalt, Romeo,
Julia, wszyscy zabici razem: —
Bannit Romeo! — Smutku, tęsknicy
Nié ma ni końca, ani granicy,
Kresu, ni miary w tém jedném słowie,
Tyle boleści żadne nie powie. —
Mamko, gdzież ojciec, gdzież rodzicielka?

MAMKA.

Płaczą przy ciele, żałośc ich wielka.
Pójdzieszże do nich? chodź, zaprowadzę.

JULIA.

Łzy myją rany? — Łza ich ustanie;
Dla mnie płacz wieczny męża wygnanie.
Weź sznur, co ze mną wraz oszukany,
Romeo bowiem z kraju wygnany:
Sznur miał prowadzić, gdzie ma łożnica;
Wdowa-dziewicza umrę dziewica.
Chodźże drabinko, chodźże i mamko;
Pójdziem do łoża szlubnych firanek;
Śmierć, nie Romeo, weźmie mój wianek!

MAMKA.

Spiesz się w twój pokój; znajdę Romea
Dla twéj pociechy: — wiém gdzie przebywa.
Słuchaj, twój przyjdzie w nocy małżonek;
Skrył go Wawrzyniec w swoje mieszkanie.

JULIA.

Znajdź, i wiernemu daj ten pierścionek,
Powiedz niech przyjdzie na pożegnanie.

(wychodzą.)

SCENA TRZECIA.
(Cela brata Wawrzyńca).
Wchodzi BRAT WAWRZYNIEC z koszykiem.
WAWRZYNIEC.

Wychodź Romeo, człeku bojaźni!
Zbyt pokochało ciebie nieszczęście,
I klęska weszła z tobą w zamęźcie.

ROMEO.

Jakaż wieść dla mnie xiążęcia kaźni?
Jakiż cios żąda poznać się ze mną
Dotąd nieznany?

WAWRZYNIEC.

Zpoufalony
Już z nieszczęściami syn mój kochany:
Wieści przynoszę xięcia wyroku.

ROMEO.

Czémże od śmierci wyrok ten mniéjszy?

WAWRZYNIEC.

Z ust jego wyszedł sąd łagodniéjszy,
Ciała wygnanie, a nie śmierć ciała.

ROMEO.

Wygnanie? powiedz zmiłuj się — śmierć:
Widok straszniéjszy dla mnie wygnania
Więcéj od śmierci: nie mów wygnanie.

WAWRZYNIEC.

Tylko z Werony tyś wypędzony:
Bądźże cierpliwy, świat jest szeroki.

ROMEO.

Ach nié ma świata za temi mury,
Czyściec i piekła tylko tortury.
Ztąd wypędzony, wygnan ze świata,
Wygnan ze świata tylko umarły: —
Przeto wygnanie śmierć źle nazwana:
Śmierć pod wygnania kryjąc pozorem,
Łeb mi ucinasz złotym toporem,
Raz ten zadajesz w słodkim uśmiechu.

WAWRZYNIEC.

Czarna niewdzięczność, okropny grzechu!
Prawo za winę woła o głowę;
Xiąże łaskawy biorąc twą stronę,
Raczył usunąć prawo surowe,
Śmierć czarne słowo wygnaniem zmienić:
Wielka to łaska, nie umiész cenić.

ROMEO.

Raczéj tortura, łaska to żadna:
Niebo gdzie żyje Julia ładna;
Pies, kot, mysz inne podłe stworzenia
Żyją tu w niebie, mogą widomie
Bóstwem się cieszyć, lecz nic Romeo. —
Więcéj godności, więcéj znaczenia
W muszkach maleńkich żyjących w domie
Pięknéj królowéj, niźli w Romeu: —
Rączki drobniutkiéj Julii drogiéj
Białość cudowną całować mogą,
Kiaśc z ustek rajską szczęśliwość błogą;
Z ustek westalczą skromnością czystych,
Co się ustawnie wstydem czerwienią,
Własne całunki grzechami mienią,

Lecz nie Romeo! biedny wygnaniec:
Muszkom uchodzi, ja ztąd uchodzę;
Wolny to naród, a ja bannita.
Jeszcze nie zowiesz śmiercią wygnanie?
Nie masz trucizny, albo sztyletu,
Albo nagłego śmierci sposobu
Choc najlichszego, tylko wygnanie,
Aby mię zabić? Jak to wygnaniec?
Xiąże, to słowo zwykł potępieniec
W piekle wymawiać z jękiem i rykiem:
Jak ty masz serce, ty pomazaniec,
Będąc rozgrzeszcą i spowiednikiem,
Tak mię druzgotać słowem — wygnaniec?

WAWRZYNIEC.

Ty zapaleńcze posłuchaj słowo;

ROMEO.

Zechcesz wygnaniec wyrzec na nowo.

WAWRZYNIEC.

Kiedy pociskiem śmierci to słowo,
Podam ci pewny obrony szaniec;
Filozofia, balsam niedoli,
Ciebie pocieszy choć ty wygnaniec.

ROMEO.

Jeszcze wygnaniec? Na szubienicę
Filozofia, chyba ze w stanie
Julię stworzyć, rajską dziewicę,
Lub przeniesienie sprawić Werony,
Lub odwołanie woli xiązęcéj,
Jeśli nie, na nic! nie mów mi więcéj.

WAWRZYNIEC.

Widze szaleni uszu nie mają.

ROMEO.

Jakże mieć będą gdy ślepi mądrzy?

WAWRZYNIEC.

Pozwól o twoim stanie pomówię.

ROMEO.

Mówić nie możesz, tego nie czujesz:
Gdybyś mój młody wiek miał wrócony,
Gdybyś był panem Julii serca,
I od godziny z nią ożeniony,
Gdybyś Tybalta został morderca,
Gdybyś z miłości jako ja szalał,
Jak ja wygnaniec ztąd się oddalał,
Mógłbyś przemawiać i włosy targać,
Padać na ziemię, jak teraz robię,
Brać miarę grobu, nim legnę w grobie,

(słychać stukanie.)
WAWRZYNIEC.

Wstań, bo stukają; skryj się, Romeo!

ROMEO.

Kryć się nie myślę chyba westchnienia,
Co chore serce stękając roni,
Jak mgła przed zbirów okiem zasłoni, (stukanie.)

WAWRZYNIEC.

Cyt, puka! — Kto tam? — Powstań, Romeo!
Chcesz być złapanym: — zaczekaj! — powstań;

(stukanie.)

Bież do czytelni: — zaraz: — mój Boże!
Co to za upor? — Idę już, idę. (stukanie.)
Któż to tak stuka? skądże? i czego?

MAMKA, za sceną.

Wpuść mię do domu, poznasz poselstwo;
Idę od pani Julii.

WAWRZYNIEC.

Witaj! (wchodzi MAMKA.)

MAMKA.

O święty ojcze! mów ojcze święty,
Kędy mąż pani? kędy Romeo?

WAWRZYNIEC.

Oto na ziemi spił się łzą swoją.

MAMKA.

W jednym przypadku jest z panią moją:
Wprost jéj przypadek!

WAWRZYNIEC.

Smutne spółczucie!
Przykra podobność!

MAMKA.

Ona tak leży,
Z płaczu nabrzmiała, i we łzach cała: —
Wstawajże, wstawaj! bądźże człowiekiem;
Dla Julki, dla jéj miłości wstawaj;
Jakże się możesz walać po ziemi.

ROMEO.

Mamko!

MAMKA.

Ach, panie! — wszystko śmiercią się kończy.

ROMEO.

Mówisz o Julce? Jakże jéj zdrowie?
Czy mię nawykłym zbójcą nie zowie,
Że nasze szczęście pierwszego ranka
W bliskiéj przezemnie krwi jéj zwalane?

Gdzież jest? co robi? co na zerwane
Mówi kochanie, moja kochanka?

MAMKA.

Nic nie powiada, płacze i płacze;
Pada na łoże, znowu się zrywa,
Woła Tybalta, Romea wzywa,
I pada znowu.

ROMEO.

Jeśli to imie,
Jakby strzelone z śmiertelnwj broni,
Trupem ją ściele; jak padł jéj krewny
Z przeklętéj tego imienia dłoni. —
O, chciéj powiedzieć, xięże, powiedziéć,
W jakiwjże części tego szkieletu
Może przeklęte imie to siedziéć?
Powiedz, niech ginie wnet od sztyletu.

(dobywa sztylet.)
WAWRZYNIEC.

Rękę powstrzymaj w dzikiéj rozpaczy:
Człekżéś? mężczyzną zwie cię postawa;
A łzy kobiétą; dzika twa sprawa
W tobie wściekłego zwierzęcia znaczy:
Brzydka niewiasto, mężu pozorny,
Razem w obojgu zwierzu potworny!
Tyś mię zadziwił: na święty zakon,
Umiarkowańszym sądziłem ciebie.
Tybaltaś zabił, chcesz zabić siebie?
Chcesz żonę zabić żyjącą w tobie,
Czyniąc przeklętą wściekłość na sobie?
Klniesz urodzeniu, niebu i ziemi?
Lecz urodzenie, niebo i ziemia

Twoję samotrzeć bytność składają;
Chceszli z tém wszystkiém zgubionym zostać?
Wstydzisz twą miłość, rozum i postać;
Masz, jakby lichwiarz we wszystkiém zbytek,
Nic nie używasz na ten użytek,
Z jakiego może ozdoby dostać
Rozum i miłość i twoja postać.
Jak forma z wosku twoja postawa,
Któréj istoty męża nie stawa:
Twojej miłości szluby złamałeś,
Gdy tę zabijasz, co pieścić miałeś:
Rozum, co stawia w pięknéj ozdobie
Postać i miłość, wiodąc złe obie,
Jak proch w ładunkach myłką żołnierza,
W ogień się zmienia twoją ciemnotą,
Mając cię bronić, w sztuki rozrywa.
Powstańże człecze! Julia żywa,
Dla jéj miłości tylko coś ginął!
Szczęście to: Tybalt zabić chciał ciebie,
Lecz tyś go zabił; także to szczęście:
Śmiercią grożące prawo ci sprzyja,
Tylko wygnaniem karząc; to szczęście:
Tłum błogosławieństw na ciebie płynie;
Szczęście się wdzięczy w stroju świątecznym;
Równyś upartej, dzikiéj dziewczynie,
Mruczysz na twoje miłość i szczęście:
Strzeż się, bo taki nędznie zaginie.
Idź do kochanki, jak ułożono,
Wstąp w jéj sypialnię, pociesz strapioną;
Nim straż nastanie pomnij wychodzić,
Bobyś w Mantuę uciec nie zdołał,

Kędy przemieszkasz, nim przyjdzie pora
Szlub wasz objawić, domy pogodzić,
Xięcia przebłagać, by cię przywołał:
Będzie w powrocie większe wesele
Milion razy nad żal w rozdziele. —
Idź naprzód, mamko; kłaniaj się pani;
Mów, niech dóm cały zapędzi w łoże,
Smutek powszechny temu pomoże:
Przyjdzie Romeo.

MAMKA.

O mocny Boże!
Nocbym słuchała dobrej tej rady:
Jakże uczony! — Spieszę, a pani
Wnet się o przyjściu twém zawiadomi.

ROMEO.

Powiedz, jak przyjdę niechaj mię gromi.

MAMKA.

Pani kazała oddać pierścionek:
Poźno się robi, niechaj pan spieszy.

(wychodzi Mamka.)
ROMEO.

Dar ten mię nową odwagą cieszy.

WAWRZYNIEC.

Dobranoc; los twój na tém oparty, —
Lub wychodź piérwéj nim staną warty,
Albo przebrany, świtem uciekaj:
W Mantui mieszkaj; człeka twojego
Znajdę i będzie ciągle nam gońcem,
Gdy co dobrego tu ci się zdarzy:
Daj rękę, poźno: żegnam: dobranoc!

ROMEO.

W świecie największe wzywa wesele,
Byłbym inaczéj smutny w roździele
Z tobą, mój ojcze. — Bywaj mi zdrowy!

(wychodzą.)
SCENA CZWARTA.
(Pokój w domu Kapuleta).
Wchodzą: KAPULET, PANI KAPULET i PARYS.
KAPULET.

Rzeczy wypadły tak nieszczęśliwie,
Żem czasu nie miał córkę nakłonić:
Patrz, bo Tybalta kochała tkliwie,
Jak ja; — lecz umrze kto się urodził. —
Poźno, nie wyjdzie tego wieczora:
Ręczę, ze spałbym już od godziny,
Gdybym nie w twojém był towarzystwie.

PARYS.

Boleść i umizg razem nie chodzą:
Pani dobranoc, poleć mię córce.

PANI KAPULET.

Dobrze, wybadam rano jéj myśli;
Teraz zamknięta ze swą boleścią.

KAPULET.

Panie Parysie, ręczę ci śmiało
Za miłość córki; sądzę że będzie
Słuchac we wszystkiem; nawet nie wątpię. —
Żono, pospieszysz do jej sypialni;
Syna Parysa miłość jéj oświadcz;

Powiedz, uważaj, w przyszłą tę środę —
Lecz co dziś mamy?

PARYS.

Dziś poniedziałek.

KAPULET.

Ha, poniedziałek? środa więc wcześnie,
Niechaj we czwartek; — powiesz we czwartek
Hrabi Parysa żoną zostanie: —
Czyżeś gotowy? lubisz ten pośpiech?
Zgiełku nie będzie; — ze dwóch przyjaciół: —
Tybalt nie dawno bowiem zabity,
Mogliby sądzić, że lekceważym
Zgubę krewnego, gdy się weselim:
Dość półtuzina będzie przyjaciół.
Lecz co powiadasz, panie, na czwartek?

PARYS.

Jutro oglądać chciałbym ten czwartek.

KAPULET.

Dobrze, już odejdź: — Tedy we czwartek: —

(do żony.)

Pójdziesz do Julki nim się położysz,
Żegnam cię Hrabio. — Światła w mój pokój!
Dla mnie tak poźno, że prawie można
Mówić, już rano: — Hrabio, dobranoc.

(wychodzą.)

SCENA PIĄTA.
(Pokój Julii.)
ROMEO i JULIA.
JULIA.

Chceszże odchodzić? jeszcze nie dzionek:
Słowik to czuły, a nie skowronek
Trwoży twe ucho w czułym swym śpiewie;
W noc na granatu nóci on drzewie:
Słowik, doprawdy, wierzaj kochanku.

ROMEO.

Był to skowronek, zwiastun poranku,
Nie słowik: patrzaj, aniele miły,
Promień zazdrosny wschód w pasy kraje:
Wszystkie się nocy świece spaliły,
Na górach mglistych wesół dzień staje;
Pójdę, żyć będę: zostanę, zginę.

JULIA.

Blask to nie dzienny, wiém ja dowodnie,
To jakąś łunę odbiły nieba,
Aby, jak sługa, niosła pochodnie,
Gdy do Mantui nocą pospieszysz:
Czekaj, odchodzić jeszcze nie trzeba;

ROMEO.

Niech mię pochwycą, na śmierć powloką;
Spełnić co zechcesz rzecz mi wesoła.
Ta szarość nie jest poranku oko,
Odblask to blady z Cyntyi czoła;
To nie skowronek, którego głosy
W górze nad nami biją w niebiosy:
Nie tak chcę odejść, jak zostać, droga; —

Gdy żądasz, Julko, śmierć dla mnie błoga.
Luba pomówmy, jeszcze nie dzionek.

JULIA.

Już, już, uciekaj, ach to skowronek,
Który wywodzi trele fałszywe,
Krzyki nieznośne i przeraźliwe.
Mówią, że śpiew swój dzieli przyjemnie,
Nic, bo cię śpiewem dzieli odemnie:
Mówią skowronek żabki ma oczy,
Bodajby z żabką głos swój zamienił![38]
Kiedy wystrasza z objęć śpiewaniem,
I goni ciebie dnia powitaniem.
Widniéj i widniéj biały dzień toczy,
Zaraz uciekaj.

ROMEO.

Widniéj i widniéj?
Ciemniéj i ciemniéj smutek nas mroczy.

(wchodzi MAMKA.)
MAMKA.

Pani!

JULIA.

Mamko!

MAMKA.

Matka do pani idzie pokoju:
Ranek już, bądźcie ostrożni młodzi.

(Mamka oddala się.)
JULIA.

Oknem dzień wchodzi, życie wychodzi.

ROMEO.

Żegnam cię, żegnam, całus na drogę.

(Romeo spuszcza się.)
JULIA.

Także odchodzisz? drogi kochanku!
Mężu i panie i przyjacielu!
Co dnia, co chwila, pisz bez ustanku,
Bo czas w minucie, jakby dni wielu:
Licząc tak, długie lata przepłaczę,
Nim cię, Romeo, znowu obaczę.

ROMEO.

Żegnam, zręczności żadnéj nie minę
Dać ci o sobie, droga, nowinę.

JULIA.

Myślisz, ze znowu ujrzym się kiedy?

ROMEO.

Nie wątpię, będą wszystkie te biedy
W porze szczęśliwszej słodką rozmową.

JULIA.

Boże, ma dusza źle przepowiada:
Gdy tak się spuszczasz, sądzę, ze kładą
Ciebie zmarłego w jamę grobową:
Lub mię wzrok myli, lub twarz ci blada.

ROMEO.

Wierz mi, kochanko, zdasz mi się bladą:
Suchy żal wypił krew nam. Bądź zdrową!

(wychodzi Romeo.)
JULIA.

O dolo, dolo, zwą cię niestałą;
Jeśli tak, spełzną twoje zamiary
Na nim, co sławny ze swojej wiary;
Bądź niestateczną, to chwilkę małą
Zechcesz go trzymać zdala odemnie,
Wrócisz go znowu.

PANI KAPULET, za sceną.

Córko, czy wstałaś?

JULIA.

Któż mię to wola? Matka kochana?
Poźnoź tak siedzi? Wstałaź tak z rana?
Cóż niezwykłego do mnie sprowadza?

PANI KAPULET.

Jak się masz Julko?

JULIA.

Coś mi nie dobrze.

PANI KAPULET.

Zawszeż po krewnym łzy i wzdychanie?
Chceszli go obmyć w łez twych powodzi?
Choćbyś obmyła, z grobu nie wstanie:
Skończ. — Wielką miłość smutek dowodzi,
Lecz brak rozumu zabrnąć w rozpacze.

JULIA.

Niechaj najczulszą stratę opłaczę.

PANI KAPULET.

Czując tę stratę, lecz przyjaciela
Płacząc nie ujrzysz.

JULIA.

Czując tę stratę,
Wciąż muszę płakać nad przyjacielem.

PANI KAPULET.

Nie tak nad śmiercią jego łzy lejem,
Jak że ten podły żyje zabójca.

JULIA.

Jaki to podły?

PANI KAPULET.

Podły Romeo.

JULIA.

Podły od niego niebem daleki.
Przebacz mu Hoże! z serca odpuszczam;
Choć mi nie zranił nikt tyle serca.

PANI KAPULET.

Przez to, że żyje krwawy morderca.

JULIA.

Tak że go nié mam w rękach swych, matko:
Bodaj nikt nie mógł prócz mnie się pomścić!

PANI KAPULET.

Nie bój się, nie płacz, zemsta go schwyta,
Do znajomego w Mantuę poszlę,
Kędy ten żyje podły bannita. —
Który mu takim kubkiem usłuży,
Że wnet z Tybaltem będzie w podróży:
Sądzę być zechcesz zaspokojona.

JULIA.

Nigdy nie będę zaspokojona
Romeem, póki nie ujrzę. — Zmarły!
Czy dla krewnego serce me kona?
Znajdź, pani, człeka, sama wyprawię,
Sama truciznę jemu przyprawię;
Aby Romeo, skoro ją przyjmie,
Zasnął spokojnie. — Słyszéć to imię,

Nie być z nim razem, wzdryga się serce, —
Miłość Tybalta chciałabym w zemście
Zaraz na jego wylać mordercę!

PANI KAPULET.

Przypraw truciznę, znajdę człowieka.
Powiém wesołe teraz ci wieści.

JULIA.

Czas ten nieszczęsny pociechy czeka,
Pani, upraszam jakież to wieści?

PANI KAPULET.

Dobrze, czujnego masz rodzieiela,
Który, by wyrwać ciebie z boleści,
Nagle wynalazł dzionek wesela,
Nad spodziewanie moje i twoje.

JULIA.

W dobry czas, pani, cóż to za gody?

PANI KAPULET.

W czwartek następny wielkie wesele,
Bo hrabia Parys piękny i młody
Zrobi w świętego Piotra kościele
Ciebie wesołą oblubienicą.

JULIA.

Na Piotra kościół święty i Piotra,
Szczęsną nie zrobi oblubienicą.
Dziwi mię pośpiech, muszę dać rękę
Wprzód nim mąż przyszły o nią się stara.
Proszę powiedzieć ojcu i panu
Za mąż nie pójdę, gdy pójdę, klnę się,
To za Romea, choć wiész nie cierpię,
Nie za Parysa: — Też to nowiny!

PANI KAPULET.

Ojciec nadchodzi, sama mu powiedz,
Zobacz jak przyjmie twoją odpowiedź.

(wchodzi KAPULET i MAMKA.)
KAPULET.

Mży niebo rosą po zajściu słońca;
Ale po zajściu mego synowca
Ronisz ulewę. —
Dziecko, czyś rynna? We łzach bez końca?
Zawsze-li płakać? Osobą małą
Barkę i morze z wiatrem przedstawiasz:
Morze twe oczy, z nich się łez toczy
Wylew i odlew, barka twe ciało,
Płynie w łez morzu, wiatrem westchnienia;
Co się wściekając ze łzą jak z falą, —
Jeśli nie będzie uspokojenia, —
Łódź skołataną ciała obalą. —
Żono, o naszej woli mówiłaś?

PANI KAPULET.

Tak jest, mówiłam; nie chce, dziękuje. —
Bodajby został grób jéj małżonkiem!

KAPULET.

Cicho, zdaj na mnie, na mnie zdaj, żono;
Nie chce? niewdzięczna? pyszna do tyla?
Siebież nie sądzi błogosławioną.
Że jej niegodnéj dajem młodzieńca
Tak dostojnego za oblubieńca?

JULIA.

Pyszną nie jestem, wdzięczną zostaje:
Jak z niemiłego pysznić się? wdzięcznam
Choć za nie miłe, bo miłość daje.

KAPULET.

Co to, syllogizm śmieszny i lichy?
Pyszna, — dziękuje, — i nie dziękuję; —
Jednak nie pyszna; — śliczny aniele,
Dziękuj bez dzięków, pyszń się bez pychy,
Ale na czwartek nagotuj nózie,
Aby z Parysem stanąć w kościele.
Lub cię pociągnę tam na powrozie.
Precz, blady trupie! precz ty fryjerko!
Twarzy łojowa![39]

PANI KAPULET.

Fe! czyś oszalał?

JULIA.

Błagam cierpliwie, ojcze kochany,
Jedno cierpliwie słówko posłuchaj.

KAPULET.

Nędzna fryjerko! krnąbrna powiśnij!
Mówię, — we czwartek idź do kościoła,
Lub się na oczy mnie nie pokazuj:
Nie mów, nie błagaj, nie odpowiadaj;

Świerzbi cię skóra? — Żono, myślałem,
Że nasza dola nic całkiem błoga,
Mając to jedno dziecko od Boga;
Widzę to jedno dla nas za wiele,
Jako przeklęctwo dały ją nieba:
Precz nic dobrego!

MAMKA.

Strzeż ją, mój Boże!
Hrabio! nie dobrze, tak ją znieważasz!

KAPULET.

Co, Salomonko? język za zęby!
Żywa roztropność, ucz twoje kumy.

MAMKA.

Zbrodni nie mówię.

KAPULET.

Z Bogiem kochanko!

MAMKA.

Mówić nie można?

KAPULET.

Milcz głupi mruczku!
Kurny poważnie ucz przy kieliszku,
A tu nie trzeba.

PANI KAPULET.

Nadtoś gorący.

KAPULET.

Krwi, ciało Pańskie! szaleję prawie:
We dnie i w nocy, we śnie, na jawie,
Rano i poźno, w domu za domem,
Sam i przy ludziach ciągle myślałem,
Aby cię wydać, a kiedy gotów

Młodzian, co z xięciem krwią połączony,
Piękny, bogaty i ukształcony,
Pełen, jak mówią, wielkich przymiotów,
Wtedy nędznica, kukła piszcząca
Śmie odpowiadać do swego szczęścia, —
Kochać nie mogę, — nie chcę zamężcia, —
Jeszczem za młoda, — Proszę przebaczyć, —
Nie chcesz iść za mąż, tobie przebaczam:
Żyjże jak zechcesz w dóm nie przyjmuję;
Patrzaj i pomyśl, bo nie żartuję.
Czwartek się zbliża; uderz się w piersi,
Zważaj, co czynisz: jeśli ty moja,
Pragnę cię wydać za przyjaciela;
Jeśli nie moja, wieszaj się, żebraj,
Z głodu umiéraj, giń na ulicy,
Bo takiéj nie chcę znać niewdzięcznicy,
Ni ci pomoże wszystko co moje;
Wierzaj i pomyśl, przy słowie stoję, (wychodzi.)

JULIA.

Czyliż się litość w niebie nie mieści,
Które przeziera głąb mej boleści?
Ach nie opuszczaj, matko, w téj dobie,
Zwlecz szlub na miesiąc lub na niedzielę;
Albo każ posłać szlubne pościele
W ciemnym i cichym Tybalta grobie.

PANI KAPULET.

Do mnie nie gadaj, słowa nie powiem;
Czyń jako zechcesz, z tobą skończyłam, (wychodzi.)

JULIA.

O Boże wielki! — O mamko droga!
Jak tu zaradzić w ciężkiéj potrzebie?

Mąż mój na ziemi, przysięga w niebie;
Jakże przysięgę wrócić na ziemię,
Chyba ją przyszle małżonek z nieba
Ziemię rzucając? — Rady mi trzeba! —
Biada! zawiłą tyle zgryzotę
Niebo na wątłą rzuca istotę!
Cóż mi kochana mamka powiada
Nie masz pociechy słówka w téj sprawie?
Jakiéj pomocy?

MAMKA.

Jedna ta rada;
Bannit Romeo; świat cały stawię
Przeciw niczemu, że się nie będzie
Ciebie domagał, chyba po cichu.
Rzeczy zważając w takowym względzie,
Pójść za hrabiego najlepiéj będzie.
Ładny i miły, chłopiec nie lada!
Przy nim Romeo, jakoby ściérka;
Żywsze od orła oko posiada.
Przeklnij mą duszę, jeśli za szczęście
Nie mam to drugie twoje zamężcie,
Które daleko pierwsze przechodzi:
Gdyby i nie to, mąż twój nie żywy,
Albo tak dobrze jakoby w grobie,
Żyjąc na świecie, nie żyje tobie.[40]

JULIA.

Z duszy to mówisz?

MAMKA.

Z duszy i serca,
Albo niech będą przeklęte obie.

JULIA.

Amen!

MAMKA.

Co?

JULIA.

Dobrze, z twéj rady dziwnie się cieszę.
Idźże do matki odemnie powiedz,
Że do Wawrzyńca celi pospieszę,
Aby odprawić u niego spowiedź,
Że się z obrazy ojca rozgrzeszę.

MAMKA.

Dobrze, ja powiem, mądrze to czynisz.

(wychodzi.)
JULIA.

Wiedma przeklęta, pełna szkarady!
Więcéj-li grzeszy kusząc do zdrady,
Czy szarpiąc męża podłemi glosy,
Gdy wynosiła wprzód pod niebiosy
Po tysiąc razy? — Idź poradczyni;
Serce me z tobą rozbrat już czyni. —
Pójdę do xiędza szukać sposobu;
Gdy chybi wszystko, wstąpię do grobu.

(wychodzi.)


AKT IV.

SCENA PIERWSZA.
(Cela Wawrzyńca).
WAWRZYNIEC i PARYS.
WAWRZYNIEC.

Panie we czwartek? pora za krótka.

PARYS.

Tego Kapulet ojciec mój żąda;
Wcale nie skory zwlekać ten pośpiech.

WAWRZYNIEC.

Mówisz, że nie znasz panny myślenia;
Droga to krzywa, tego nie lubię.

PARYS.

Lecz po Tybalcie płacze zbytecznie,
Stąd małom mówił jéj o kochaniu;
Wenus bez śmiéchu w łez pomieszkaniu.
Sądzi jej ojciec to niebespiecznie,
Że się oddaje tyle żalowi;
I prędki termin szlubu stanowi,

Chcąc mądrze wstrzymać płaczu wezbrania:
Smutek sam na sam rośnie w pamięci,
A towarzystwo troskę wygania:
Teraz pojmujesz powód pośpiechu.

WAWRZYNIEC, na stronie.

Obym przyczyny zwłoki nie wiedział!
Patrz, do mej celi panna nadchodzi.

(wchodzi JULIA.)
PARYS.

Szczęsne spotkanie, pani i żono!

JULIA.

Może być, jeśli mogę być żoną.

PARYS.

Może być, w czwartek pewném się stanie.

JULIA.

Co się stać musi, stanie.

WAWRZYNIEC.

Prawdziwe zdanie.

PARYS.

Ojcu chcesz czynić z grzechów swych spowiedź

JULIA.

Na to odpowiedź byłaby spowiedź.

PARYS.

Ku mnie miłości nie tajże jemu.

JULIA.

Panu wyznaję miłość ku niemu.

PARYS.

Pewnym, że zeznasz ku mnie życzliwość.

JULIA.

Jeśli tak, więcej ceny nabierze,
Gdy to za oczy wyznam nie w oczy.

PARYS.

Łzy, biédne dziéwcze, twarz ci popsuły.

JULIA.

Małe zwycięztwo łzy otrzymały;
Przed ich zniszczeniem ładna nie była.

PARYS.

Od łez ją krzywdzisz więcéj tą mową.

JULIA.

Wcale nie krzywdzę, szczéra to prawda;
Z resztą o swojéj twarzy mówiłam.

PARYS.

Lice twe moje, ty je spotwarzasz.

JULIA.

Być może; bowiem twarz już nie moja. —
Maszli czas wolny, ojcze szanowny,
Lub na nieszpory przyjdę do ciebie?

WAWRZYNIEC.

Córko posępna, wolne mam chwile: —
Hrabio, pozwolisz zostać sam na sam.

PARYS.

Broń Boże, mieszać ćwiczenia święte! —
Julko! we czwartek zbudzę cię rano:
Przyjm pożegnanie w świętym całunku.

(wychodzi.)
JULIA.

Drzwi zamknij, kiedy będą zamknięte,
Chodź ronić ze mną łzy nad stroskaną;
Nié ma nadziei, wsparcia, ratunku!

WAWRZYNIEC.

Julio twojem słyszał nieszczęście;
Które mi wprawia zmysł w pomieszanie:
Musisz, a przewlec nic już nie w stanie,
Z hrabią we czwartek zawrzéć zamężcie.

JULIA.

Nie mów mi, xięże, co ty słyszałeś,
Chyba że powiész złe jak oddalić:
Gdy nié ma środka w twoim rozumie,
Zamiar mój tylko zechciéj pochwalić,
A tym sztyletem nędzę potłumię.
Moje z Romeem Bóg ręce skował,
Tyś ręce związał, i nim ta ręka,
Coś dla Romea szlubem skrępował,
Innemi więzy będzie skalana,
Lub wierne serce, jak przeniewierca,
W buncie innego uzna za pana,
Rękę i serce nóż ten ukarze.
Przeto niech długie twe doświadczenie
Zaraz użyczy prędkiej porady;
Albo pomiędzy mną i niedolą
Krwawy nóż będzie rozjemcą zwady;
Łacniéj rozstrzygnie zawiłość sprawy,
Któréj nie możesz wiekiem, nauką
Rozstrzydz bez szwanku czci méj i sławy.
Prędko mów, prędko chcę iść do grobu,
Gdy mi jakiego nie dasz sposobu.

WAWRZYNIEC.

Wstrzymaj się, córko, widzę nadzieję,
Któréj spełnienie pełne rozpaczy,

Jak rozpacz, którą chcemy uprzedzić.
Jeśli, jak zawrzéć szluby z Parysem,
Raczéj masz siebie zabić odwagą;
Przeto podobna, ze przedsięweźmiesz
Śmierci pozorem stłumić zniewagę,
Przed którą uciec chcesz i do grobu;
Gdy śmiesz, — nie braknie jeszcze sposobu.

JULIA.

Jak szlub z Parysem rozkaz mi raczéj
Z blanków téj wieży skoczyć w rozpaczy,
Lub iść po drodze gdzie rozbójnicy;
Albo w łożyska skryć się wężowe;
Lub zostać dzikich niedźwiedzi łupem;
Lub na noc zamknij w sklepy grobowe;
Okryj straszliwym mnie kościotrupem,
Z czaszką pożółkłą, zgniłą piszczelą;
Albo w niedawnej połóż mię tronie,
Uwiń ze zmarłym w jednym całunie;
Mówiąc te rzeczy jestem strwożoną;
Lecz się nie waham, ani się boję,
Byle miłemu wierną być żoną.

WAWRZYNIEC.

Powróć do domu, bądźże wesoła,
Na szlub z Parysem daj swoją zgodę:
Wszakże nazajutrz mamy już środę;
W nocy jutrzejszéj sama spoczywaj,
Mamki do twego nie wpuść pokoju.
Weź tę flaszeczkę, gdy się położysz,
Zaraz się napij tego napoju:
Wtedy po żyłach twoich przebiegną

Usypiające, zimne napoje,
Które ogarną żywotność twoję,
Puls poprzestanie biegu i bicia,
Ni tchu, ni ciepła, ni znaku życia,
Róże powiędną ustek i lica,
Blade jak popiół, a okiennica
Oczu zapadnie, jak czas skonania
Który dzień jasny życia zasiania;
Każdy twój członek ruch swój utraci,
Zimny, zdrętwiały jak umarłego:
W téj pożyczanéj śmierci postaci
Będziesz czterdzieści i dwie godziny,
Potém się ockniesz jakoby ze snu.
Gdy rano zrobi graf nawiedziny,
Aby cię zbudzić, znajdzie umarłą:
Wtedy, jak zwyczaj naszéj krainy,
W sukni najlepszéj, w trunie odkrytéj
Ciebie poniosą w sklepy oddawne,
Gdzie Kapuletów leży rodzina.
W czasie uprzednim nim się obudzisz,
O tém Romea wnet zawiadomię,
I tu przybędzie; razem obadwa
Czuwać będziemy aż się ocucisz;
Nocy téj samej w Mantuę ciebie
Stąd uprowadzi Romeo drogi.
Tak się uwolnisz od téj zniewagi;
Jeśli z płochości, z kobiecej trwogi
Twojéj nie stracisz w sprawie odwagi.

JULIA.

Dawaj mi, nie mów nic o obawie.

WAWRZYNIEC.

Masz i powracaj; stalą, szczęśliwą
Bądź w przedsięwzięciu: brata wyprawię
W Mantuę z pismem do twego męża. —

JULIA.

Daj sił, miłości! wszystko zwycięża
Siła miłości. Żegnam cię, ojcze.(wychodzi.)


SCENA DRUGA.
(Pokój w domu Kapuleta.)
Wchodzą: KAPULET, PANI KAPULET, MAMKA i SŁUGA.
KAPULET.

Tylu zaprosisz jak napisano.

(wychodzi Sługa.)

Najmiesz dwudziestu dobrych kucharzy.

DRUGI SŁUGA.

Nie będzie pan miał żadnego złego, bo doświadczenie zrobię, czy umieją oblizywać własne palce.

KAPULET.

Jakże tym sposobem poznasz.

DRUGI SŁUGA.

Prawdziwie, panie, zły to kucharz, co nie umie oblizywać własnych palców, nie pójdzie ze mną.

KAPULET.

Ruszaj!

Jeszcze do szlubu my nie gotowi. —
Czy do Wawrzyńca poszła ma córka?

MAMKA.

Tak jest.

KAPULET.

Może na dobre skłonić ją zdoła:
Choć to fryjerka krnąbrna, uparta.

(wchodzi JULIA.)
MAMKA.

Patrz, ze spowiedzi wraca wesoła.

KAPULET.

Cóż opornico, gdzieżeś to była?

JULIA.

Gdziem się żałować już nauczyła
Za grzech krnąbrnego nieposłuszeństwa
Panu i pańskiej woli rozkazom;
Ojciec Wawrzyniec kazał mi upaść,
U nóg twych błagać o przebaczenie: —
Przebacz łaskawie, błagam cię, ojcze!
Odtąd się rządzić będę twą wolą.

KAPULET.

Posłać za hrabią; donieść mu o tem;
Rano nazajutrz węzeł ten zwiąże.

JULIA.

W celi Wawrzyńca jego spotkałam;
Co było można to powiedziałam,
Nie przestępując granic skromności.

KAPULET.

Cieszę się z tego; dobrze, — już wstawaj:
Tak być powinno. — Posłać za hrabią;
Niech go tu słodką wieścią przywabią. —
Wiele, zaprawdę, xiędzu świętemu
Cała Werona winna wdzięczności.

JULIA.

Mamko do mego pójdziesz pokoju,
Wybór pomożesz takiego stroju,
Jaki potrzebny będzie na jutro.

PANI KAPULET.

Odłóż do czwartku, będzie dość czasu.

KAPULET.

Idźże z nią, mamko; — jutro do szlubu.

(wychodzą Julia i Mamka.)
PANI KAPULET.

Przygotowania krótkie są chwile;
Prawie ściemniało.

KAPULET.

Ja się zawinę,
Wszystko najlepiéj pójdzie nam, żono:
Pośpiesz do Julki, pomóż do stroju;
Dzisiaj nie zasnę; — niech sam zostanę;
Wyjdę tą razą na gospodynię. —
Hej! — wszyscy poszli: dobrze pospieszę
Wnet do Hrabiego, aby na jutro
Został gotowy; lżéj mi na sercu,
Gdy to uparte zgadza się dziéwcze.

(wychodzą.)
SCENA TRZECIA.
(Pokój Julii.)
Wchodzi JULIA i MAMKA.
JULIA.

Tak, strój najlepszy: — Mamko kochana,
Proszę cię zostaw samą téj nocy;

Bo mi się modlić wiele potrzeba
Aby się do mnie zaśmiały nieba
W téj zawiłości grzechem splamionéj.

(wchodzi PANI KAPULET.)
PANI KAPULET.

Czyście zajęte, mamże pomagać?

JULIA.

Rzeczy potrzebne jużeśmy, mamo,
Na jutro rano wszystkie wybrały.
Gdy się podoba zostaw mię samą,
Na tę noc mamkę weź do pomocy,
Wiém, że nie mało masz do roboty,
W przygotowaniu.

PANI KAPULET.

Dobréj ci nocy.
Spaćże się kładnij, trzeba ci spocząć.

(wychodzą Pani Kapulet i Mamka.)
JULIA.

Żegnam was!
Pan Bóg wié kiedy ujrzym się jeszcze.
Zimne przechodzą po żyłach dreszcze
I zamrażają ciepło żywotne:
Znów ich zawrócę dla pocieszenia;
Mamko! — lecz na co wołam ją do mnie?
Straszne to, musi dziać się samotne.
Chodź mój napoju! —
Gdy skutków żadnych to nie wykona,
Mamże Hrabiemu być poszlubiona?
Nie; — to obroni: — Przy mnie spoczywaj: —

(kładnie przy sobie sztylet.)

Jeśli trucizna, którą zakonnik
Chytrze podsunął, aby mię zgubił,
Hańbę tym szlubem bojąc się ściągnąć,
Gdyż Romeowi wprzód mię poszlubił?
Lękam się tego: lecz tak nie sądzę
O świątobliwéj ciągle osobie:
Tyle krzywdzące myśli porzucę. —
Jakże; gdy będę złożoną w grobie,
Jeśli się piérwéj jeszcze ocucę
Nim przyjdzie zbawić Romeo drogi?
Taki wypadek okropność trwogi!
Bo się uduszę w sklepie grobowym,
Ust pieczar brzydkich dechem niezdrowym:
Umrę nim przyjdzie Romeo drogi!
Jeśli żyć będę, czyż niepodobna,
Że noc ze śmiercią swoim obrazem
I miéjsca tego okropność razem, —
Jak sklep grobowy oddawne składy,
Kędy od wielu wieków się mieszczą
Wszystkie pomarłe moje naddziady;
Gdzie zbroczon Tybalt w grobowcu świéży,
W swoim całunie zbroczony leży;
Kędy co nocy, jak chodzą słuchy,
W pewne godziny powstają duchy;
Biada mi biada! czyż nie podobna,
Że mię za nadto wcześnie obudzi
Wyziéw obrzydły, albo-li krzyki,
Jako przy rwaniu pokrzyku zioła,[41]

Co słuchających wprawia w szał ludzi; —
O gdv się ocknę rozum utracę,
Strachy potworne mając do koła;
Z przodków kościami poigram w szale,
Wyrwę Tybalta z grobu pościeli,
Dziada piszczelą wściekła w zapale
Jakoby pałką łeb swój rozwalę.
Patrzaj, ach widzę ducha krewnego,
Szuka Romea, który mu ciało
Przeszył rapirem: — Stój, stój, Tybalcie!
Idę Romeo! piję do ciebie.

(rzuca się na łoże swoje.)


SCENA CZWARTA.
(Sala Kapuleta).
Wchodzą: PANI KAPULET i MAMKA.
PANI KAPULET.

Mamko, weź klucze, przynieś korzenie.

MAMKA.

Pigwy, daktylów w kuchni żądają.

(wchodzi KAPULET.)
KAPULET.

Wstać, wstać! podwakroc kogut wzniósł pienie,
Już na pacierze dzwonią, już czwarta: —

Pilnuj pieczywa dobra Anielo:
Nic nie oszczędzaj.

MAMKA.

Idź liczy krupie,
Idź spać, zostaniesz jutro niezdrowy
Przez to niespanie.

KAPULET.

Nic, nic, po całych nocach nie spałem
Dla fraszek, jednak nie chorowałem.

PANI KAPULET.

W czasie swym no ca ciągnął na słomki;
Teraz ja czuwam, aby nie czuwał.

(wychodzi Pani Kapulet i Mamka.)
KAPULET.

Zazdrość i zazdrość! —

(wchodzą słudzy z rożnami, drwami i koszami.)

Cóż to, mój bracie?

PIERWSZY SŁUGA,

To dla kucharza, nie wiém co, panie.

KAPULET.

Spieszże się, spiesz się. (wychodzi piérwszy Sługa.)
Suche weź kloce
Piotra zawołaj, gdzie są, pokaże.

DRUGI SŁUGA.

Mam, panie, głowę, znajdę sam kloce,
I Piotra o to nie zakłopocę.

KAPULET.

Jezu, wybornie; hultaj wesoły!
Kloców tyś głowa. — Dzień już, istotnie;

Z muzyką hrabia przyjdzie niebawem,
Jak mi obiecał. Słyszę nadchodzi: —

(muzykę słychać.)

Mamko! hej! żono! — Mamko, powiadam!

(wchodzi MAMKA.)

Julię obudź, ubierz ją prędzéj;
Pójdę z Parysem pomówić: — spiesz się,
Spiesz się, już przyszedł jéj oblubieniec:
Spiesz się, powiadam.

(wychodzą.)
SCENA PIĄTA.
(Pokój Julii.)
JULIA na łożu: wchodzi MAMKA.
MAMKA.

Panno! — co, Julko! — ręczę, śpi mocno. —
Pani! — baranku! fe! śpiochu! — serce! —
Lubko, powiadam! — Oblubienico!
Ani słóweczka! — Haracz snu płacisz
Za cały tydzień; w następnéj nocy,
Ręczę, że Hrabia, co spać nie może,
Nie da spać tobie. — Zmiłuj się Boże!
Jakże prawdziwie sen wielkiéj mocy!
Muszę ją zbudzić: — Pani ma, pani!
Dobrze niech złapie w łóżku cię hrabia;
Pewno wystraszy. — Co nie wystraszy?
W sukni najdroższa! znowu zasnęłaś!
Muszę cię zbudzić: Pani ma, pani!
Gwałtu, ach gwałtu! panna nie żywa!

Na cóż niestety świat ten ujrzałam! —
Héj spiritusu! Panie mój! Pani!

(wchodzi PANI KAPULET.)
PANI KAPULET.

Co to za hałas?

MAMKA.

Dzień opłakany!

PANI KAPULET.

O co tu idzie?

MAMKA.

Patrz, patrz! nieszczęście!

PANI KAPULET.

Biada! me dziécie! jedno me życie!
Ożyj i przejrzyj, lub z tobą umrę! —
Gwałtu, ach gwałtu!

(wchodzi KAPULET.)
KAPULET.

Przez wstyd niech Julka wyjdzie, graf przyszedł.

MAMKA.

Zmarła, skonała, zmarła, niestety!

PANI KAPULET.

O dniu! niestety! zgasła! umarła!

KAPULET.

Ha, ujrzę: — zimna, blada jak chusta;
Krew jéj zamarła, członki zdrętwiałe;
Życie rzuciło dawno jéj usta;
Śmierć lezy na nich, jak szron przedwczesny
Na najpiękniejszym kwiateczku pola.
Starzec nieszczęsny! przeklęta dola!

PANI KAPULET.

Śmierć, co ją zmiotła, ryczéć mi każe,
Język mi wiąże; mówić nie daje.

(Wchodzą WAWRZYNIEC, PARYS z muzykantami.)
WAWRZYNIEC.

Pannaż gotowa iść do kościoła?

KAPULET.

Iść już gotowa, wrócić nie zdoła.
W nocy przed szlubem zgon, synu, wkradł się
Gdzie twoja spała oblubienica. —
Patrz, oto leży, kwiat jaki była,
Zgonem przekwitła, już się prześniła.
Zgon m am za zięcia, zgon za dziedzica:
Córka ze zgonem szluby zawarła,
Umrę i wszystko zgon odziedziczy,
Do z życiem wszystko zgon ma w zdobyczy.

PARYS.

Na tożem widzieć twarz ranku żądał,
Abym takowy widok oglądał?

PANI KAPULET.

Dniu nędzy, nieszczęść, przeklęctw i biedy!
Chwilo najgorsza, jaką czas kiedy
Widział w odwiecznej swojéj pielgrzymce!
Lecz jedno, biédne, mile me dziécie
Jednę pociechę, szczęście i życie
Śmierć mi okrutna z oczu zabrała.

MAMKA.

Dniu nieszczęśliwy! O! nieszczęśliwy!
Najopłakańszy dniu nieszczęśliwy,

Jaki widziałam kiedy na świecie!
O dniu okropny! dniu nienawistny!
Dzień tyle czarny nie był widziany;
Dniu nieszczęśliwy! dniu nieszczęśliwy!

PARYS.

Zwiedzion, rozwiedzion, wzgardzon, zabity!
Śmierci obrzydła! zwiedzion przez ciebie,
Przez cię okrutna całkiem obalon! —
Moje kochanie, o moje życie!
Nie życie, jednak w śmierci kochanie!

KAPULET.

Zhańbion, skołatan, zmęczon, zabity!
Po co ten zbójca czas nieużyty
Przyszedł te gody żabie zdradziecko? —
Dziecko! — ma duszo! ale nie dziecko!
Trup tylko! dziecko już nie istnieje,
Z dzieckiem pogrzebię szczęścia nadzieję.

WAWRZYNIEC.

Wstydźcie się! — W trosce szukać nie trzeba
Leku na troskę. Wyście i nieba,
Piękną dziewczynę w połowie mieli;
Dziś posiadają niebiosa całą,
Co dla dziewicy lepiej się stało:
Wyście od śmierci strzedz nie umieli
Części swéj: niebo części swéj dało
Życie wieczyste. Wasze pragnienie
W świecie największe — jéj podwyższenie;
Dla was to niebo — jéj podwyższenie:
Teraz płaczecie widząc wzniesioną
W same niebiosa na boskie łono.

Jak nie umiécie kochać swe dziécie!
Widząc ją szczęsną rozum gubicie:
W pójściu za męża nie ta ma szczęście,
Co długo z mężem przepędza lata;
Lecz najszczęśliwsze takiéj zemężcie,
Co młodą żoną schodzi ze świata.
Łzy swe osuszyć, kłaść rozmaryny
U jéj bladego śmiertelnie czoła;
Wedle zwyczaju naszéj krainy,
W stroju najlepszym nieść do kościoła;
Czuła natura nasza łzy leje,
Lecz z łez natury rozum się śmieje.

KAPULET.

Przygotowania wszelkie na gody
Na pogrzebowe pójdą obchody,
Muzyka w smutne zmienia się dzwony;
Uczta weselna w stypy biesiadę;
Pieśni weselne w pogrzebne tony;
Wieniec weselny na trupa kładę:
Wszystko na wsteczny idzie użytek.

WAWRZYNIEC.

Wyjdź panie; — pani pospiesz za mężem,
Pospiesz, Parysie: — bądźcie gotowi
Za piękném ciałem iść ku grobowi;
Niebo was karze rózgą niedoli
Za jakieś grzechy, więcéj nie grzeszcie
Szemrząc przeciwko najświętszéj woli.

(Wychodzą: Kapulet, Pani Kapulet, Parys i brat Wawrzrniec.)
PIERWSZY MUZYKANT.

Jak widzę, możemy nasze dudki wepchnąć do kieszeni i odejść.

MAMKA.

Ach dobrzy ludzie, wepchnąć i wepchnąć. Dobrze już wiecie straszny wypadek.

PIERWSZY MUZYKANT.

Istotnie, ten wypadek straszny.(wchodzi PIOTR.)

PIOTR.

O muzykanty, o muzykanty!
Zagrajcie serca uweselenie;
Jeśli mię w życiu chcecie zatrzymać,
Zagrajcie serca uweselenie.

PIERWSZY MUZYKANT.

Jakto, serca uweselenie?

PIOTR.

O muzykanty! ponieważ serce moje gra samo, serce moje pełne boleści: och! grajcie jaką wesołą dumkę dla rozweselenia.

DRUGI MUZYKANT.

Oj, teraz mamy smutną dumkę; teraz grać nie pora.

PIOTR.

Nie chcecie tedy?

DRUGI MUZYKANT.

Nie.

PIOTR.

To ja wam zabrzęczę.

PIERWSZY MUZYKANT.

Jak zabrzęczysz?

PIOTR.
W rzeczy samej nie monetą, ale jednak poskaczecie na moją nutę.
PIERWSZY MUZYKANT.

Dobrze, weźmiemy cię na chłopca, co trzyma nuty.

PIOTR.

Ostróżnie jednak, abym na waszych czaszkach nie wybijał taktu pałaszem. O zaśpiéwacie, jak wam wynotuję po gółce i ogonatce.

PIERWSZY MUZYKANT.

Słuchaj, do nas grac należy, a tak potańczysz jak zagrają.

DRUGI MUZYKANT.

Proszę ciebie schowaj pałasz, a dobądź dowcip.

PIOTR.

Chcecież się probować z moim dowcipem? dobrze, tęgo was wypłazuję suchemi razami, czyli brzeszczotem dowcipu: — dajcie odpowiedź jeśliście ludzie:

Gdy smutek gniecie jakby kamieniem
Serce i myśli całkiem ogarnie;
Muzyka wtedy srebrzystém brzmieniem —

Dla czego srebrzystém brzmieniem? Dla czego muzyka srebrzystém brzmieniem? Co mówisz, Szymonie Kwinto?

PIERWSZY MUZYKANT.

Istotnie, panie, bo srébro ma słodki brzęk.

PIOTR.

Pięknie: co mówisz, Janie Bałabajko!

DRUGI MUZYKANT.

Srébrne brzmienie, bo muzykanci brzmią dla srébra.

PIOTR.

Także pięknie: co mówisz Jakóbie Wrzeszczadło?

TRZECI MUZYKANT.
Istotnie, nie wiem co powiedziéć.
PIOTR.

O proszę darować, bo Waspan nie muzykant ale śpiéwak: przeto odpowiem za ciebie. Dla tego muzyka ze srebrzystém brzmieniem, bo takie jak wy biedaki rzadko złoto biorą za swoje brzmienie: —

Muzyka wtedy srebrzystem brzmieniem
Prędką pomocą koi męczarnie.

(wychodzi śpiewając.)
PIERWSZY MUZYKANT.

Jaki to wisus zapowietrzony?

DRUGI MUZYKANT.

Niech powiśnie. — Jakóbie! Chodźmy do domu Kapuleta, tam zaczekamy do powrotu z pogrzebu i zostaniemy na obiad.

(wychodzą.)


AKT V.

SCENA PIÉRWSZA.
(Mantua: ulica.)
Wchodzi ROMEO.
ROMEO.

Gdy pochlebnemu oku marzenia
Można zaufać, sen mi zwiastuje
Wkrótce wesołe jakieś zdarzenia:
Lekki na tronie pan mego łona;
Dzień cały jakieś wesele czuję,
Które mię wznosi prawie w obłoki.
Śniło się, niby przyszła tu żona,
Ale znalazła martwe me zwłoki;
(Sen dziwny, życie daje zmarłemu),
Swemi całunki życie wetchnęła,
I zmartwychwstały byłem cesarzem.
Boże, jak słodko miłość posiadać,
Gdy jéj cień może wesele nadać.

(wchodzi BALTAZAR.)

Wieści z Werony! — Jak Baltazarze?
Nie masz-li pisma od zakonnika?

Jakże ma pani? Jakże rodzice?
Jakże ma Julka? pytam się znowu:
Gdy dobrze, wszystko musi być dobrze.

BALTAZAR.

Dobrze, jej złego nic się nic stanie;
Grób Kapuletów jéj pomieszkanie,
A z aniołami dusza jéj w niebie;
Byłem przytomny na jéj pogrzebie:
Pocztąm przyleciał donieść to, panie,
Przebacz że smutne niosę nowiny,
Lecz wypełniłem twe rozkazanie.

ROMEO.

Także to? szydzę z was moje gwiazdy! —
Znasz me mieszkanie: przynieś papiéru
I atramentu; do prędkiéj jazdy
Weź konie z poczty; w nocy pojedziem.

BALTAZAR.

Przebacz mi, panie, że nie zostawię,
Bladość i dzikość w pańskiej postawie
Wróżą nieszczęście.

ROMEO.

Milcz, ty się mylisz;
Odejdź i spełnij me rozkazanie;
Nie masz od xiędza listu?

BALTAZAR.

Nie, panie.

ROMEO.

Nic to nie znaczy; idźże natychmiast,
Najmijże konie; zaraz powrócę. —

(wychodzi Baltazar.)

W noc z tobą, Julko, spocznę na wieki.
Środki wynajdźmy: — Złe, jakże skoro
Człekiem rozpaczy owładać zdoła!
Pewien aptekarz stąd nie daleki, —
Gdy go widziałem ostatnią porą,
Zbierał posępny, obdarty, zioła;
Pozor wychudły, twarz mu zapadła,
Nędza do jego kości się wjadła;
W jego ubogim sklepie u ściany
Żółw i krokodyl wisiał wypchany,
I jadowite ryby suszone;
Próżne szuflady w żebrackim stanie,
Zgniłe nasiona, garnki i banie,
Szczątki szpagatu, liście różane,
Wszystko na wierzchu porozrzucane.
Nędzę zważając rzekłem do siebie, —
Miéć kto truciznę byłby w potrzebie,
Choc jéj nie wolno przędąc pod śmiercią,
Nędzarz tu żyje, który ją przeda.
Myśl tę zwiastunem słała mi bieda;
Biédny ten człowiek pewnie mi przeda;
Jak przypominam mieszka w tym domu:
Święto, sklep jego biédny zamknięty. —
Hej, aptekarzu!(wchodzi APTEKARZ.)

APTEKARZ.

Któż to mię woła?

ROMEO.

Słuchaj, połatać twoję goliznę
Niech ci cztérdzieści dukatów służą;
Tylko gwałtowną daj mi truciznę,
Która po żyłach w moment przebiegnie,

I zmordowany życia podróżą
Pijąc truciznę trupem polegnie;
Oddech by wyszedł tak prędko z ciała.
Jako gwałtownie proch zapalony
Z paszczy wylata strasznego działa.

APTEKARZ.

Mam tę truciznę; lecz jej przedanie
W Mantui ściąga śmiercią karanie.

ROMEO.

Biedny, ze wszystkich wygód obrany,
Lękasz się umrzéć? Głód twarz ci toczy,
A z niedostatku gasną ci oczy,
Boki twe kryją nędzy gałgany.
Świat ci i prawo nie są przyjazne,
Świat cię i prawo nie wyrwą z nędzy:
Porzuć ubóstwo, chwyć się pieniędzy.

APTEKARZ.

Nędza, nie moja wola się zgadza,

ROMEO.

Nędza nie wola twa się nagradza.

APTEKARZ.

W płyn jakikolwiek wsypiesz to tylko;
Wypij i miałbyś moc za dwudziestu,
Zgonu nie zwleczesz najmniejszą chwilką.

ROMEO.

Masz złoto, gorszą duszy truciznę,
Więcéj morderstwa uczynię zdolną,
Jak to, co tobie przędąc nie wolno:
To ja przedaję, nie ty, truciznę.
Żegnaj, kup jadła, w mięso porośnij. —

Chodź, nie trucizno, lecz kordiale,
Tobą się w grobie Julki ocalę.

(wychodzi.)
SCENA DRUGA.
(Cela ojca Wawrzyńca).
Wchodzi BRAT JAN.
JAN.

Święty Franciszku! bracie, hej! bracie!

(wchodzi WAWRZYNIEC.)
WAWRZYNIEC.

Ten sam istotnie głos brata Jana. —
Z Mantui witaj: jakże Romeo?
Lub jeśli pisał, oddaj mi pismo.

JAN.

Pragnąc wynaleść brata bosego
Z mego zakonu na towarzysza,
Który nawiedzał w mieście chorego,
Jakem go znalazł, miasta dozorcy,
Myśląc, że oba byliśmy w domu
Nie dozwolili wyniść nikomu,
Tak, że nie mogłem w Mantuę spieszyć.

WAWRZYNIEC.

Któż Romeowi wręczył me pismo?

JAN.

Posiać nie mogłem, — oto oddaję, —
Ani odesłać mogłem do ciebie,
Tak się lękali strasznej zarazy!

WAWRZYNIEC.

Losie nieszczęsny! na święty zakon!
Pism o nie fraszki, lecz wielkiej wagi,
Rzeczy nie m alej; to nieposłanie
Grozi nieszczęściem: idź, b racie Janie
Dźwigni żelaznej zaraz poszukaj,
Przynieś do celi.

JAN.

Bracie, przyniosę,(wychodzi.)

WAWRZYNIEC.

Muszę samotnic spieszyć do grobu;
Za trzy godziny Julia wstanie;
Będzie złorzeczyć, że nieświadomy
O tych wypadkach mąż jej Romeo:
Lecz ja napiszę w Mantuę znowu,
Nim zaś Romeo wróci w te strony,
Schowam ją w celi; biedny trup żywy,
W grobie zmarłego człeka zamkniony!(wychodzi.)


SCENA TRZECIA.
(Smętarz, na którym widać grób Kapuletów,)
Wchodzi PARYS, a za nim Paź niesie kwiaty i pochodnię.
PARYS.

Podaj pochodnię: zostań się w dali; —
Lecz zagaś, nie chcę, by mię poznali.
Tam pod drzewami leż cisowemi,
Szczélnie twe ucho przyłóż do ziemi;
Tak na smętarzu każde stąpienie,
Bo pokopana ziemia grobami,

Ucha nie ujdzie: wtedy świstnienie
Będzie mi znakiem przyjścia człowieka.
Oddaj mi kwiaty; czyń polecenie.

PAŹ.

Straszno samotnie odbywać straże
Na tym smętarzu; lecz się odważę.(usuwa się.)

PARYS.

Słodki kwiateczku, szlubne twe łoże
Ręka boleśnie kwiatem okrywa:
Słodki grobowcu, w twoim przestworze
Wzór nieśmiertelnych istot spoczywa;
Julko wzniesiona gdzie serafiny,
Przyjmij ostatnie z rąk mych daniny:
Czciłem cię żywą, umarłéj tobie
Łzy i te kwiaty składam na grobie.

(świszcze chłopiec.)

Chłopiec ostrzega: co za przybłęda
Miesza bezbożny w ciemnej tej nocy
Wiernéj miłości smętne obrzęda?
Co? i z pochodnią? Ukryj mię nocy!(chowa się)

Wchodzi ROMEO i BALTAZAR z pochodnią, motyką i t. d.
ROMEO.

Drąg ten żelazny daj i motykę.
Weźmij to pismo; jutro raniutko
Patrzajże oddać ojcu mojemu.
Podaj mi światło: na głowę twoję,
Stój zdala, cobyś widział i słyszał
Nic nie przeszkadzaj memu działaniu,
Tylko wstępuję w śmierci łożnicę,
Aby oglądać pani méj lice:

Lecz mi do tego większą podnietą
Drogi jéj pierścień, który do sprawy
Ważnéj potrzebny: oddal się przeto: —
Jeśli szpiegować zechcesz ciekawy
Jakie są moje dalsze zamysły,
Potnę, na Boga ciebie na sztuki,
Niémi posieję smętarz zgłodniały:
Dziki mój zamiar w strasznéj téj porze,
Więcéj niezbłagan, więcéj zuchwały
Jak głodny tygrys, lub wściekłe morze.

BALTAZAR.

Panie, odchodzę i nie przeszkodzę.

ROMEO.

Tak mi dowiedziesz twojej przyjaźni.
Weź: żyj szczęśliwy — żegnaj poczciwy.

BALTAZAR.

Skryty dla tego muszę tu zostać,
Jemu nie wierzę, straszną ma postać.(usuwa się.)

ROMEO.

Brzydki żołądku śmierci, zniszczenia,
W świecie najdroższym pokarmem syty,
Pysk twój przegniły, będzie rozbity,
Wtłoczę ci na złość więcéj jedzenia.

(otwiéra grób.)
PARYS.

To wypędzony hardy Montego,
Co mej kochanki zabił krewnego; —
Stąd żal, jak każe wnieść podejrzenie,
Wygnał ze świata piękne stworzenie; —

Przyszedł tu czynić jeszcze co złego
Ciałom umarłym: wnet go pochwycę. —

(występuje.)

Rzuć świętokradzkie dzieło, Montego;
Zemstaż, przechodzi śmierci granice?
Zbrodniu osądzon, areszt ci kładnę:
Umrzesz, poniesiesz karę przykładnę.

ROMEO.

Umrę, istotnie; tegom tu przyszedł. —
Nie kuś, młodzieńcze w rozpaczy człeka,
Raczéj uciekaj, obchódź, zdaleka;
Pomyśl o zmarłych; niech cię to ztrwoży. —
Ach błagalnemi zaklinam słowy,
Nie wal na głowę moję grzech nowy,
Nie budź wściekłości: — Uchodź, młodzianie!
Kocham cię, przebóg, więcéj jak siebie,
Bo tu przyniosłem bronie na siebie:
Uchodź, żyj: powiész w późniejsze lata,
Biedz mi kazała litość warjata.

PARYS.

O twe zaklęcia wcale nie stoję,
Jako zbrodniarza łapię tu ciebie.

ROMEO.

Chcesz mię wyzywać? wezmij za swoje.(biją się.)

PAŹ.

Biją się, Boże! straże zawołam.(wychodzi.)

PARYS.

Ach już umieram! (upada.) — Gdyś litościwy,
Połóż mię w jednym z Julią grobie.(umiéra.)

ROMEO.

Dobrze, to zrobię: — lice obaczę; —
Krewny Merkucia, Parys poczciwy: —
Cóż to mi w drodze sługa mój gadał?
Gdy mi nie dały słuchać rozpacze?
Zdaje się mówił, że się miał żenić
Z Julią Parys: także powiadał?
Może się śniło? Czy pomieszany,
Gdy mówiącegom słyszał o żonie,
Takem uroił? — Ściskam twe dłonie,
Ze mnąś w nieszczęścia xięgę wpisany:
W tryumfującym złożę cię grobie, —
W grobie-li? O, nie; biedny młodzianie,
W światła przybytku; Julka tu leży,
A jéj uroda, śmierci mieszkanie
Zmienia na pałac jasny jak w niebie.
Zmarły zmarłego człeka tu grzebie.

(kładąc w grób Parysa.)

Często przed śmiercią ludzie weseli,
Tem u weselu słabych strażnicy
Poprzedzającéj śmierć błyskawicy
Dają nazwisko: czy z to nie mogę
Zwać błyskawicą? Żono, kochanko!
Śmierć co wyssała oddechu miody,
Przemódz nie może twojéj urody;
Niezwyciężona; sztandar piękności
Krasi twe usta i twe jagody,
Bladej bandery śmierć nie zatknęła. —
Leżysz, Tybalcie, w krwawej pościeli;
Jak ten postępek ciebie weseli,
Ze dłoń co młodość twoje zerwała,

Młodość przecina twojego wroga:
Przebacz mi krewny! — Julio droga!
Jak jeszcześ piękna? Mam-li dać wiarę,
Żeś rozkochała śmierć, próżną marę,
I chudy, brzydki potwór cię chowa
Na swą kochankę w ciemnym tym grobie?
Bojąc się tego, będę przy tobie,
Nigdy z pałacu nocy ponuréj
Znowu nie wyjdę, tu pozostanę,
Gdzie są robaki, jéj pokojowe;
W porcie wiecznego pokoju stanę;
Gwiazd nieszczęśliwych jarzmo tu zrzucę
Z ciała, co światem tak skołatane. —
Patrzcie ostatni raz, oczy moje!
Ręce! ostatni raz obejmujcie!
Usta oddechu mego podwoje
Prawnym całunkiem przypieczętujcie
Kontrakt ze śmiercią wieczny bez liku!
Chodź gorzki, przykry mój przewodniku!
(do trucizny.)
Rozpaczających przychodź sterniku,
Strzaskaj od razu w strasznéj szarudze
Łódź skołataną w życia żegludze.
Droga, do ciebie! (pije) Słowny aptekarz!
Napój skuteczny! konam całując.(umiéra.)

(Wchodzi z drugiéj strony smętarza WAWRZYNIEC z latarnią, dźwignią żelazną i szpadą.)

WAWRZYNIEC.

Święty Franciszku! dodaj mi siły,
Stary zawadzam w noc o mogiły,
Któż to z martwémi przepędza noce?

BALTAZAR.

Jeden znajomy, drugi twój miły.

WAWRZYNIEC.

Bądźcie szczęśliwi! — Powiedz kochany,
Co to za światło marnie migoce
Czaszkom bez oczu strasznych szkieletów?
Sądzę, oświecon grób Kapuletów,

BALTAZAR.

Tak, święty ojcze, pan mój tam poszedł,
Co go miłujesz.

WAWRZYNIEC.

Któż to?

BALTAZAR.

Romeo.

WAWRZYNIEC.

Długoż tam bawi?

BALTAZAR.

Od pół godziny.

WAWRZYNIEC.

Chodźże do sklepu?

BALTAZAR.

Lękam się, ojcze:
Pan nieświadomy, że tu zostaję,
Nader okropnie groził mi śmiercią,
Jeślibym został śledzić, co robi.

WAWRZYNIEC.

Zostań, sam pójdę: — strach na mnie pada:
Wszystko to klęskę mnie zapowiada.

BALTAZAR.

Gdy pod cisami tu zasypiałem,
Śniło się, jakby z drugim pan walczył,
Ale pan jego zabił.

WAWRZYNIEC.

Romeo!(postępuje.)
Biada, niestety! Krew jakaż ciecze?
Cóż to?.. grobowca stopnie w krwi zdroju?
Jakież bez panów w krwi leżą miecze,
Tak porzucone w miejscu pokoju?

(wchodzi do grobu.)

Romeo! blady! — Co to i Parys
We krwi zbroczony? — Tak zła godzina,
Na której cięży wypadku wina! —
Julka się rusza.(Julia się rusza i budzi.)

JULIA.

Xięże pomocny, gdzie mój małżonek?
Dobrze pamiętam, gdziem być powinna,
Kędy i jestem. — Gdzie mój Romeo?

(słychać hałas.)
WAWRZYNIEC.

Zgiełk jakiś słyszę. — Wyjdź z tego gniazda
Śmierci, zarazy, snu niezwykłego;
Wyższa nad opór człowieczy gwiazda
Pokrzyżowała nasze zamysły;
Chodź, mąż nie żywy na twojém łonie;
Także i Parys; chodź, a umieszczę
Ciebie w pobożnych niewiast zakonie:
Chwilki nie czekaj, straż przejmie drogę;
Chodź, Julko dobra, — (hałas słychać.) Czekać nie mogę.

(wychodzi.)
JULIA.

Idź, bo co do mnie, stąd się nie ruszę.
Co, kubek w ręku wiernego męża?
Nie wczas trucizną wygnał swą duszę: —
Skąpcze, do kropli wszystko wypiłeś,
Nic dla swéj żony nie zostawiłeś? —
Więc będę usta twe całowała,
Może trucizna w nich pozostała;
Zdolna mię zabić lekiem zbawiennym.
Usta gorące!

PIERWSZY STRAŻNIK, za sceną.

Prowadź: — którędy?

JULIA.

Hałas? więc prędko: — mieczu kochany,

(bierze miecz Romea.)

Zakończ me troski; (przebija się.) rdzawiéj wśród rany.

(Wchodzą Strażnicy z Parysa paziem.)
PAŹ.

Miejsce to, kędy płonie pochodnia.

PIERWSZY STRAŻNIK.

Ziemia skrwawiona; smętarz obejrzéć;
Idźcie i łapcie kogo znajdziecie.

(wychodzą niektórzy.)

Widok żałośny! hrabia zabity; —
Julia we krwi; ciepła, znów zmarła,
Choć już dni parę jak pogrzebiona. —
Biegać do xięcia i Kapuletów, —
Zbudzić Montegów, — innych poszukać; —

(wychodzą niektórzy ze straży.)

Grunt widzim kędy klęska się stała,
Lecz nie widzimy gruntu téj klęski.
Trzeba do dojścia okoliczności.

(wchodzą niektórzy strażnicy z Baltazarem.)
DRUGI STRAŻNIK.

Sługa Romea na tym smętarzu
Był znaleziony.

PIERWSZY STRAŻNIK.

Miéć go pod strażą
Póki aż xiąże tu nie przybędzie.

(wchodzą inni strażnicy z Wawrzyńcem.)
TRZECI STRAŻNIK.

Oto zakonnik, drży, wzdycha, płacze:
Szpadę z motyką przy nim znaleźli,
Kiedy uchodził bokiem smętarza.

PIERWSZY STRAŻNIK.

Zbyt podejrzenie wielkie; zatrzymać.

(wchodzi XIĄŻE ze świtą.)
XIĄŻE.

Co za nieszczęście rano się stało,
Że mię tak rano ze snu wezwało?

(wchodzą KAPULET, PANI KAPULET i inni.)
KAPULET.

Krzyki te jakiéj zwiastuny burzy?

PANI KAPULET.

Romeo — krzyczy lud na ulicy,
Julia — inni, Parys — niektórzy;
Wszyscy do grobu biegną naszego.
Krzycząc okropnie. —

XIĄŻE.

Co to za trwoga? jakie-to wrzaski?

PIERWSZY STRAŻNIK.

Władzco, tu leży Parys zabity;
Martwy Romeo; Julia zmarła,
Ciepła i nowo zamordowana.

XIĄŻE.

Śledzić, jak brzydki mord się popełnił.

PIERWSZY STRAŻNIK.

Tu jest zakonnik z Romea sługą;
Z instrumentami do otworzenia
Tego grobowca.

KAPULET.

W krwi nasza córka! Nieba! O żono!
Miecz się pomylił, — jego mieszkanie
Próżne przy boku tego Montega, —
Wbity nieszczęściem w córki méj łono.

PANI KAPULET.

Biada! ten widok śmierci jak dzwon,
Co méj starości zwiastuje zgon.

(wchodzi MONTEGO i inni.)
XIĄŻE.

Przystąp, Montego, z boleścią serca
Widziéć jak zasnął twój spadkobierca.

MONTEGO.

Żona skonała nocy téj, biada!
Syna wygnanie dech jéj przerwało:
Na moję starość jakież to spada.
Znowu nieszczęście.

XIĄZE.

Patrz, a obaczysz.

MONTEGO.

Synu nie dobry, mnie wprzódy w grobie
Ryć należało, ale nie tobie.

XIĄŻE.

Wstrzymaj na chwilę swe użalenia,
Aż wybadamy rzecz zawikłanę,
I odkrjemy źródło zdarzenia;
Wodzem boleści waszéj zostanę,
W grób zaprowadzę: czekaj nie długo,
Zrób cierpliwości nieszczęście sługą. —
Wnet podejrzanych tu przyprowadzić!

WAWRZYNIEC.

Jestem najwięcéj, najmniéj zrobiwszy,
Jednak najwięcéj jam podejrzany,
Miejsce i pora mord niesłychany
Na mnie składają: przeto tu stoję
Skarżąc okazać niewinność moję
I potępiając i wymawiając.

XIĄŻE.

Powiedz, jak możesz niewinność dowieść.

WAWRZYNIEC.

Krótko opowiem, krótkie me życie
Tyle nie długie jak smutna powieść.
Julii mężem martwy Romeo;
Ona zaś żoną Romea stałą:
Szlub dałem skrycie; w tenże dzień szlubu
Tybalt zabity, jego zabicie
Pana młodego z miasta wygnało;
Za nim płakała, nie za Tybaltem.

Pan dla wyrwania troski z pamięci,
Postanowiłeś mimo jéj chęci
Dać za Parysa. — Środka od zguby
Z dzikiém wejrzeniem u mnie żądała,
Aby usunąć drugie te szluby,
Lub w mojéj celi zabić się chciała.
Na sen jéj dałem napój, co sprawił
Śmierć jéj pozorną: znać Romeowi
Dałem, by przybył strasznej téj nocy
Z pożyczanego grobu wybawił,
Kiedy ten napój zbędzie swéj mocy;
Lecz Jan zakonnik z listem posłany,
W mieście przypadkiem był zatrzymany,
Nocy wczorajszéj list mój powrócił.
Wtedy samotnie w ocknienia porze
Zabrać przyszedłem z grobu rodziny,
Myśląc ją dotąd ukryć w klasztorze,
Aż nie sprowadzę do mnie Romea;
Kiedym tu przybył w ocknienia chwili,
Parys z Romeem wiernym nie żyli.
Wtém ją opuścił sen jéj głęboki,
Rzekłem, chodź ze mną, nié ma sposobu
Tylko znieść cicho niebios wyroki:
Ale wystraszył hałas mię z grobu;
Ze mną w rozpaczy iść nie zechciała,
Lecz śmierć, jak widać, sobie zadała.
Wszystko com widział. A o małżeństwie
Mamka wiadoma; jeśli z mej winy
Było co złego, niech życie stare,
Te przed mym zgonem krótkie godziny
Sprawiedliwości oddam za karę.

XIĄŻE.

Zawsześ był znany jak świątobliwy. —
Kędyż Romea sługa? co powiesz?

BALTAZAR.

Panum o śmierci Julii doniósł;
Z Mantui zaraz pocztą przyleciał
W miejsce to samo, do tego grobu.
Kazał to pismo dać rano ojcu;
Idąc do grobu śmiercią mi groził.
Gdy nie odejdę: tak mię zostawił.

XIĄŻE.

Podaj mi pismo, niechaj obaczę. —
Gdzież paź Parysa co zbudził straże? —
Powiedz, co robił w miejscu tém Parys?

PAŹ.

Składał dla pani kwiecie na grobie;
Kazał stać zdala, co wykonałem:
Człowiek ze światłem przyszedł w téj dobie,
Pan mój na niego natarł z zapałem,
Zaraz pobiegłem, straż zawołałem.

XIĄŻE.

Pismo potwierdza xiędza zeznania,
Całą zamyka powieść kochania,
A otrzymawszy wieść o jéj śmierci,
Pisze, że kupił u aptekarza
Najjadowitszéj trucizny sobie,
Z którą pośpieszył wnet do smętarza,
Aby odpocząć z Julią w grobie.
Monteg, Kapulet! nieprzyjaciele!
Oto są kłótni bicze i troski!
Patrzcie, jak znalazł sposób gniew boski

Zabić miłością wasze wesele?
A ja, żem oczy zamykał na to,
Gdy się kłócili moi poddani,
Jestem skarany dwóch krewnych stratą. —
Wszyscy skarani. —

KAPULET.

Bracie Montego, podaj mi rękę;
Takie méj córki wiano, bo więcéj
Żądać nie mogę.

MONTEGO.

Więcej dać mogę,
Wzniosę ze złota postać jéj drogę;
Póki nie zginie imie Werony
Ceny podobnéj posąg nie stanie,
Jak wiernéj Julee będzie wzniesiony.

KAPULET.

Równie bogaty obok swéj żony
Stanie w posągu Romeo młody;
Biedne ofiary naszéj niezgody!

XIĄŻE.

Ranek ten ojcem posępnej zgodzie;
Słońce ze smutku kryje się z twarzą;
Chodźmy pomówić o tej przygodzie;
Jednym przebaczą, drugich ukarzą.



OBJAŚNIENIE.

W mieście Weronie dwa wielkie domy Montecchi i Capelletti oddawna pałały ku sobie nienawiścią która często była przyczyną krwawych utarczek na ulicach pomiędzy krewnémi dwóch nieprzyjaznych rodzin. Alberto della Scala, dożywotni władzca Werony, próżno usiłował zaprowadzić zgodę, jednak dokazał tego, jak pisze historyk Werony Girolamo della Corte, z którego bierzemy to opowiadanie, ze młodzi ustępowali starszym, dawali i odbierali wzajem powitanie.
W roku 1303 za panowania Bartłomieja della Scala, wybranego na rządzcę dożywotniego po śmierci jego ojca Alberta, zdarzyło się, ze Anton o Capelletto, głowa całéj swojéj rodziny, wydał w czasie karnawału ucztę wielką, na którą zaprosił znakomitszą części szlachty werońskiéj. Romeo Montecchio, liczący sobie rok dwudziesty piérwszy, jeden z najurodziwszéj i najmilszéj młodzieży Werony, udał się także na tę biesiadę w towarzystwie kilku przyjaciół w masce. Po niejakim czasie zdjął maskę i usiadł w miejscu, z którego mógł wszystkich widziéć i sam być widzianym. Bardzo się wszyscy dziwili nad jego śmiałością, że się odważył wejść w pośród swoich nieprzyjaciół, lecz że był młody i w obejściu się bardzo przyjemny, nie obracali tyle uwagi na niego, powiada dziejopis, ileby pewno zwrócili, jeśliby był starszy wiekiem. Jego i Julii oczy natychmiast się zbiegły, a uderzone wzajemnym podziwem nie przestawały się patrzéć na siebie. Uczta kończyła się tańcem dal capello, jak powiada Girolamo, jedna z kobiet wzięła w taniec Romea, który potańczywszy z nią chwilę i korzystając ze swego wprowadzenia w koło bawiących się, wziął Julię z drugim tańczącą. Jak tylko uczuła dotknięcie jego ręki, rzekła: „Błogosławione przyjście twoje!“ — A on ściskając jéj rękę zapytał: „Jakież błogosławieństwo pani przynoszę?“ — Na to uśmiéchając się odpowiedziała: — „Niech się pan nie dziwi, że błogosławię jego przyjście, bo Markurio długo tu mię ziębił, a pan swoją grzecznością rozgrzewasz,“ (ten młody Markurio, kochany od wszystkich dla przyjemności swego dowcipu, zawsze miał ręce zimniejsze od lodu). Na te słowa rzekł Romeo: — „Nadzwyczaj jestem szczęśliwy, jeśli w czemkolwiek jéj mogę usłużyć.“ Taniec się kończył i Julia mogła mu tylko powiedziéć: „Niestety, więcéj jestem twoją jak moją.“ Romeo często udawał się w małą uliczkę, na którą wychodziły okna Julii: jednego wieczoru poznała go po czychaniu, czy po innym znaku, i otworzyła okno; przywitali się jak najgrzeczniéj, (cortesissimamente), i długo rozprawiając o swojej miłości, postanowili się pobrać bez względu na wszelkie następstwa, za pomocą brata Lonarda Franciszkana, co był wielkim teologiem, filozofem, dziwnym dystyllatorem, biegłym w czarnoxięztwie i spowiednikiem prawie całego miasta. Udał się do niego Romeo, a zakonnik mając na względzie wziętość, jakąby pozyskał nie tylko u władzcy dożywotniego, ale u wszystkich, przez połączenie i pogodzenie tych dwóch domów, skłonił się na prośbę kochanków. W czasie postu, kiedy spowiedź nakazana, Julia idzie ze swoją matką do kościoła Ś. Franciszka w cytadelli, staje piérwsza przy konfessionale, po którego drugiéj stronie już był Romeo, co przyszedł także ze swoim ojcem; xiądz połączył ich ręce szlubem przez otwarte pierwéj konfessionału okienka. Potém, za pomocą zręcznéj staruszki, bawiącej w domu Julii, nowożeńcy przepędzili całą noc razem w ogrodzie jéj ojca.
Tym czasem po wielkanocy liczna banda Kapelletów spotkała niedaleko od bramy werońskiéj kilku Montekkiów i napadła na nich, zagrzana przez stryjecznego brata Julii Teobalda, który widząc, że Romeo wszelkie czyni usiłowanie, aby pohamować tę bitwę, natarł na niego i zmusił do walki, a w niéj sam padł trupem, pchnięty w gardło mieczem przeciwnika. Romeo został za to zabójstwo wygnany, a Julia wkrótce potem widząc się zmuszoną drugiego poszlubić, udała się po radę do brata Lonarda, który dał jej proszek taki, że po zażyciu ma się zdawać umarłą i będzie zaniesioną do familijnego grobu, co znajdował się w kościele klasztoru Lonarda, a ten miał przyjść dla dobycia jéj z grobu i przebraną zaprowadzić do Mantui, gdzie był Romeo, którego o wszystkiém przyrzekł zawiadomić.
Tak tedy szły rzeczy jak przepowiedział Lonardo, ale Romeo dowiedziawszy się ze strony o śmierci Julii, przed odebraniem listu zakonnika, udał się do Werony z jednym sługą, uzbrojony w gwałtowną truciznę otworzył grób, zrosił łzami ciało Julii, wypił truciznę i umarł. Wkrótce Julia obudziła się, a widząc martwego Romea i dowiedziawszy się od zakonnika, który tylko co przybył, o wszystkiém co się zdarzyło, w gwałtownéj boleści nie mogąc wyrzec ani słowa, padła martwą na łono Romea,[42]
To zdarzenie jako prawdziwe opisuje Girolamo della Corte; utrzymuje, ze często widział Julii i Romea grób, który wznosząc się nieco nad ziemią przy krynicy, służył za miejsce do umycia się sierotom domu Ś. Franciszka tam zbudowanego. Dodaje jeszcze, że Gerardo Boldiero jego wuj, który go wodził na ten grób, pokazywał mu w jednym kącie muru przy klasztorze Kapucynów miejsce, skąd, jak słyszał, przed wielu laty pierwéj wydobyto szczątki Julii i Romea z wielu innemi. Kapitan Breval w swoich podróżach także powiada, że widział w Weronie 1762 roku starą budowę będącą wówczas domem sierot, w któréj, wedle świadectwa jego przewodnika, miał się znajdować grób Julii i Romea, ale go już wtedy nie było.
Shakspeare nie z historyi Girolama della Corte wziął osnowę trajedyi: bo ta sztuka wyszła w 1579 roku, a dzieło della Corte, mające się składać z 22 xiąg było przerwane śmiercią autora na dwudziestéj xiędze i 1560 roku, skąd jasno się pokazuje, że della Corte pisał lat kilka późniéj. Nadto czytamy w przemowie wydawcy, ze śmierć Girolama była poprzedzona długą chorobą, że przejrzenie dzieła, którego autor nie mógł wykończyć, wiele czasu zabrało i nareście, że processy cywilne i kryminalne, które prowadził wydawca, nie dozwoliły mu ogłosić tego dzieła tak prędko jakby żądał: tym sposobem Historya Girolama była drukowana po niemałym przeciągu czasu od jego śmierci, a wydanie z roku 1594 wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest pierwsze. Ale dzieje Romea i Julii nadto głośne w Weronie, posłużyłby już za przedmiot do noweili którą ułożył Luigi da Porto i ogłosił 1535 roku, sześć lat przed swoją śmiercią, pod tytułem La Giulietta w Wenecyi. Z téj nowelli kilkakrotnie przedrukowanej, tłumaczonej, naśladowanej w wielu językach, zrobił angielskie poema Arthur Brooke i z niego Shakspeare niezawodnie ułożył swoją trajedyę. Naśladowanie zupełne. Julia w poemacie i nowelli Ludwika da Porto zabija się sztyletem Romea, a nie umiéra ze smutku jak w historyi: ale to rzecz szczególna, że Arthur Brooke i Shakspeare, co się pilnie trzymali nowelli, kładą śmierć Romea przed obudzeniem się Julii, kiedy u Ludwika da Porto umiéra po jej ocknieniu się i po rozmowie z nią bolesnej i pożegnalnéj. Zarzucano naszemu dramatyście, że nie wziął téj okoliczności, któraby mu dostarczyła scenę bardzo patetyczną i stąd powszechnie wniesiono, że nie znał téj nowelli, choć była przełożona na język angielski. Jednak niektóre okoliczności naprowadzają nas do wierzenia, że Shakspeare znał tę nowellę, a do opuszczania téj ostatniéj rozmowy kochanków mógł mieć wiele powodów. Zapewne Arthur Brooke wiedział o historyi prawdziwéj, a jako współczesny mógł to objawić naszemu poecie, który miał za powinność trzymać się podania historycznego. Ale to najpewniej główną było przyczyną, że Shakspeare nigdy, żadnych mocnych postanowień nie poprzedza długą mową, bo słowa, powiada Makbet, ostudzają uczynek. Jeśliby Julia w piérwszej chwili nieszczęścia rozwodziła się w żalach, toby może później nie miała mocy odebrania sobie życia. Garrik to widzenie się przedśmiertne kochanków dorobił; scena czuła: ale, jak się można spodziewać było, to wszystko za nadto mdłe i słabe w porównaniu okropnego położenia kochanków.
Można zauważyć, ze krótka mowa Julii w ostatniej chwili, i Romea, kiedy się dowiedział o mniemanéj śmierci Julii, zupełnie się sprzeciwia sposobowi wysłowienia się w całej sztuce. Shakspeare starał się przejąć tę obfitość mówienia, która stanowi charakter włoskich ludów: postrzegamy to w narzekaniach rodziców nad śmiercią Julii, gdzie słowa liczne płyną na oddanie jednej i téj samej myśli. Znać, ze Shakspeare przynajmniej w przekładach czytał włoskich poetów; te ustawiczne concetti, z których osnuta cała mowa tej sztuki, te ciągle porównania do słońca, kwiatów i gwiazd, chociaż pełne wdzięku, pokazują umyślne naśladowanie stylu sonetów i najrzetelniéj oddają koloryt włoski. Że zaś sonety po większej części są u nich płaczliwe, dla tego Shakspeare szczególniej nastroił na ten ton rzewnej exaltacyi narzekania kochanków. Wyrażenie ich krótkiego szczęścia nadewszstko w ustach Julii oddycha zachwycającą prostotą, a kiedy uczucia zapalają się prawdziwą energią, kiedy wreście poeta zdobędzie położenie rzeczywiście traiczne, wtedy idzie za własnym popędem, i te osoby, którym zawsze, jak mówi Johnson zostawiał concetti w ich biedzie, nie mają ich, albo przynajmniéj bardzo rzadko, kiedy nieszczęście całą swą potęgą uderzy. Wyobraźnia bowiem przestaje igrać; sama nawet namiętność ustępuje miejsca uczuciom gwałtownym; a Julia, ta chciwa kochanka rozkoszy i miłości, zaledwie została zagrożoną niebezpieczeństwem złamania wiary, o niczem innem nie myśli, tylko, aby się niezmazaną zachować dla drogiego Romea. Zresztą, jak można zauważyć, Julia Shakspeara nawet w swojém oddaniu się więcéj skromna, jak Julia historyi, do któréj się autor pilnie stosował.
Zakochanie się Romea w Rozalindzie, wymyślił Luigi da Porto, a poemat angielski zachował. Ta miłość sprawuje, że pierwsze akty nie są tak zajmujące, dla tego wyrzucano to jako błąd naszemu traikowi, ale Shahspeare użył jéj na wyraźniejsze odbicie tego nagiego i gwałtownego charakteru, co tak właściwy namiętnościom włoskiego klimatu. Do przedstawienia roli Merkucia podały myśl następne słowa poematu Arthura Brooke:
„Dworak, co gdzieby nie był, zawsze wysoko ceniony, w mowie grzeczny, przyjemny i dowcipny: a jak lew byłby śmiały w pośród baranków, tak wpośród wstydliwych dziewcząt Merkucio był śmiały.“[43]
Taki bez wątpienia był ton modny za czasów dramatysty i w Merkuciu przedstawił nam typ przyjemnego i miłego człowieka. Jednak znać, ze wyszydzenie tonu dworskiego wiele go kosztowało, i Dryden przytacza podanie swego czasu, jakoby Shakspeare mówił, że był przymuszony zabić Merkucia w trzecim akcie, z obawy, aby go samego nie zabił; ale Merkucio zawsze miał stronnikami wielu Anglików i Johnson surowo obchodzi się z Drydenem za kilka słów ubliżających miłemu Merkuciu, kiedy mówi: te żarty są może często wyższe nad pojęcie Drydena. Widoczna rzecz, ze Shakspeare umyślnie hojną dłonią rzucał ten koloryt sonetowy, bogaty w konczetti i pełny exaltacyi, kiedy Lonardo mówi do Romea: „Mój synu, mów po prostu.“ Franciszkan przedstawia charakter mądrego człowieka i jego mowy tyle są proste, ile w jego czasach godziło się być prostym filozofowi. Rola Mamki, jest to charakter tak prawdziwy i tak doskonale oddany; że bez ochyby należy do najpiękniejszych osób, jakie utworzył tylko jeniusz naszego poety i tym bardziéj trudny do przedstawienia, im się prostszym i pozbawionym pewnych zasad wydaje.
W tej sztuce prócz tego uroku, co prawie przenosi nas we włoskie strefy, napotykamy często, osobliwie w roli Romea i Julii, wiérsze najtkliwsze i najpiękniéjsze, jakie kiedy wyszły z pod pióra naszego dramatysty. Rym w téj sztuce często używany, jest także hołd krainie i obyczajom włoskim. F. Guizot.

Znakomity nasz pisarz w swoich Wędrówkach literackich pod artykułem Romeo i Julia zrobił z nowelli Ludwika da Porto piękny wyciąg, którego porównanie z tą trajedyą będzie zajmujące, chociaż, jak sądzę, nie w tym względzie, aby się przekonać wiele cudzego, a wiele swego w naszym dramatyku, ale raczéj, aby się nauczyć, jak jeniusz poety umiał korzystać z tego prostego opowiadania; takowe porównanie nie tylko nie będzie szkodliwe dla niego, ale owszem wyświeci jego twórczy talent. Prawda, że cały wypadek wzięty z poematu Pana Brooke, czyli z powieści da Porto, lecz tu właśnie dziwić się potrzeba, jak w te porozrzucane i martwe nowelli posągi, wlał duch i życie: na jego rozkaz czarnoxiezki powstały z grobów wszystkie osoby, a te charaktery, te obyczaje, ten głos najżywszéj namiętności; nadały im życie nieśmiertelne. Ja w Szekspirze nigdy nie uważam za rzecz główną samą osnowę, albo treść sztuki; ale charaktery, które są jego własném dziełem, ale ten dziwnie wierny obraz natury, co nas swoją prawdą zdumiéwa. Wszystkie znakomitsze dzieła swoje budował na kronikach, które mu służyły za płótno dla rozwinięcia na niém żywego malowidła twórczym pędzlem. I w tém nawet widzę jeniusz poety, bo odgadł tę sprężynę serca ludzkiego, że nas więcéj zajmuje rzecz oparta na historyi; sama fikcia może zrobić wrażenie na chwlię, ale potém ginie, kiedy zważymy, że tego nigdy nie było; stąd po przeczytaniu dzieła poetycznego, lubimy czytać tę historyę na któréj było usnute, aby się więcéj o prawdzie przekonać: tak prawda zawsze nam się podoba! W każdym podobnym utworze miał Shakspeare na pilnéj uwadze i pamiątki historyczne i samą ludzką naturę ze zwykłym torem rzeczy ziemskich, ztąd wszystkiemu co brał, nadawał tak piętno własne, że w nim nie ma nic cudzego, ztąd wszystko ożywiał, stąd wypłynął ten systemat sprzeczności i mieszaniny wielkich rzeczy z drobnémi i smutnych ze szmiesznémi, bo tak się dzieje na świecie. Niech co chcą mówią Francuzi, sądzę jednak, że może nigdy, a przynajmniéj nie łatwo znajdzie się podobny dramatizator kronik: nie mówię tego, jak dawniéj o Horacym prawili nam po szkołach, że nigdy nie może się znaleść podobny jeniusz, ale zdaje mi się, że wiek dramatów, albo przynajmniéj dawna ich forma przeszła, ze tylko pod inną całkiem postacią może się dzisiaj zjawie jemusz.
Co się tyczy rozmów Julii i Romea ani Panu Wolterowi, którego dowcip satyryczny tak się znał na wszystkich uczuciach przechodzących egoizm, jak i na uczuciu religijném, ani Panu de Balzac, co chce to wszystko podać za ironią miłości, nie uwierzę z Panem Kraszewskim, a nie tylko dla tego, że wielki jeniusz nie wytrwa tak długo w żarcie i ze sam koniec inaczéj dowodzi; ale że wedle mego przekonania gwałtowne uczucia, osobliwie miłości, wywnętrzają się ledwie nie zawsze z pewną przesadą; mamy tego codzienne dowody, bo proszę tylko posłuchać jak każdy młody kochanek exaltowany wynosi swoję Dulcynellę z Tobozo. Zdaje się, że wszelka exaltacia, oparta tylko na prawdziwej miłości, nie może się nazwać przesadą: a tém bardziéj, jeśli to zastosujemy do Włochów. Wprawdzie możemy inaczej sądzić w stanie spokojnym, bo przesadą i niedorzecznością zdają s:ę nam często słowa i sprawy zakochanych, to téż nawzajem miłość ma za nic świat i wszystkie jego najpożyteczniejsze zajęcia, głupstwem nazywa. Jeżeli w nowelli są rozmowy proste i rozumne, to bardzo naturalnie, bo na zimno pisał Luigi da Porto: trzeba było poetyckiéj, twórczej zdolności przeniesienia się w położenie osób, aby ich miłość oddać. Nie mogę się wstrzymać od przytoczenia słów w tym względzie Pana Mich. Gra... „Pogodziłem się z tą włoską przesadą romansowych rozmów Romea i Julii. Alboż tak nie mówiono? To nie autor wymyśla te napuszone słowa, ażeby szczupłą myśl i zimne uczucia jakkolwiek zamaskować, to właśnie język dworny i zalotny, brzmiący istotnie po marmurowych schodach i gankach pałaców włoskich. Język ten pełen konczettów nie jest to nasz język mistyczny, któryby omglił uczucia wprowadzonych na scenę osób, to szyba szklanna, za którą jeszcze lepiéj widać jasne fizyognomie i otwarte serca.“ Słusznie może każdy znawca naszego poety, powtórzyć słowa P. Kraszewskiego: „Jeżeli jego jeniusz nie przeżyje swoją sławą XIX wieku, nie wiem czyj potém odważy się prosić o nieśmiertelność.“

Tłumacz.


SEN
W WIGILIĄ Ś. JANA.


ПЕЧАТАТЬ ПОЗВОЛЯЕТСЯ

Съ тѣмъ, чтобы по отпечатаніи представлено были въ Ценсурный Комитеть три экземпляра. — Кіевъ, Мая 9-го дня 1839 года.

Ценсоръ О. Новицкій.

JW. HRABIEMU
HENRYKOWI
RZEWUSKIEMU
Poświęca Tłumacz z prośbą, aby dłużej nie taił światu swoich głębokich pomysłów i czarujących obrazów przeszłości.

OSOBY.

TEZEUSZ, xiąże ateński.
EGEUSZ, ojciec Hermii.

LYZANDER,   zakochani w Hermii.
DEMETRYUSZ,

FILOSTRAT, Mistrz zabaw na dworze Tezeusza.
TOPOR, cieśla.
STRUG, stolarz.
WĄTEK, tkacz.
DUDA. organista.
RYJ, kotlarz.
NIEBORAK, krawiec.
HIPOLITA, królowa Amazonek, narzeczona Tezeusza.
HERMIA, córka Egeusza, zakochana w Lyzandrze.
HELENA, zakochana w Demetriuszu.


OBERON, król duchów.
TITANIA, królowa duchów.

PUK, albo KOŁBUK, dobry kamrat,   duchy.
BOBIKWIAT,
PAJĘCZYNA,
MÓL,
ZIARNKO MUSZTARDY,
PYRAM,   Role w ciągu sztuki grane przez chałastrę.
TISBE,
MUR,
XIĘŻYC,
LEW,

Inne duchy usługujące swojemu królowi i królowéj.
Świta Tezeusza i Hipolity.

(Scena w Atenach i pobliskim lesie).

AKT I.

SCENA PIÉRWSZA.
Ateny, pokój w pałacu Tezeusza.)
Wchodzą: TEZEUSZ, HIPOLITA, FILOSTRAT i ŚWITA.
TEZEUSZ.

Ślubu godzina, piękna Hipolito,
Szybko się zbliża; cztery dni wesołe
Cicho przywiodą piękny xiężyc młody:
Ach jak się zwolna stary xiężyc chowa;
Zwleka me szczęście, jak macocha wdowa
Niszczy sieroce dobra i dochody.

HIPOLITA.

Cztéry te dzionki prędko noc pogrzebie;
Cztéry zaś nocy jako sen przeminą;
Xiążyc natenczas na wysokiém niebie
Nowo zawieszon, jako luk srebrzysty,
W nocy weselny obchód uroczysty
Będzie oświécał.

TEZEUSZ.

Pójdziesz, Filostracie,
Młodzież ateńską wzruszyć do zabawy;

Zbudź wesołości lekki duch i żwawy;
Smutek niech zdobi pogrzebu obchody,
Gość ten posępny nie na nasze gody.

(wychodzi Filostrat.)

Miecz, Hipolito, prośbą był miłośną,[44]
Wojny zniewagą tobiem stał się luby;
Ale inaczéj nas połączą śluby,
Pompą, tryumfem i biesiadą głośną.

(Wchodzą: EGEUSZ, HERMIA, LYZANDER i DEMETRIUSZ.)

EGEUSZ.

Sławny nasz xiąże, szczęście niech ci służy!

TEZEUSZ.

Dzięki ci składam; cóż nowego słychać?

EGEUSZ.

Skarżyć przychodzę nader niespokojny
Hermię skarżyć, moje własne dziecko. —
Przystąp Demetry; — xiąże mój dostojny,
Tego człowieka chcę ją widziéć żoną: —
Przystąp Lyzandrze; — panie, ten me dziecko
Podszedł, niewinne oczarował łono:
Ty, ty, Lyzandrze, rymyś jéj pisywał,
Tyś upominki dawał i przyjmywał,
Tyś przy xiężycu pod jéj oknem śpiewał
Głosem zdradzieckim miłość twą zdradziecką;
Tyś wyobraźnię jéj nie doświadczoną
Skradł bransoletką z włosów twych plecioną,

Cackiem, pierścionkiem, kwiatkiem i łakocią;
Posły to silne na młódź nie przezorną:
Serceś jéj wydrwił sztuczną swą dobrocią;
Córkęś posłuszną zmienił na uporną. —
Jeśli oświadczy w obec swego pana,
Że się nie zgadza tego wziąć młodziana,
Dawne ateńskie prawa mam po sobie;
Z nią, jak z własnością moją, co chcę zrobię:
Albo ją oddam za Demetriusza,
Albo w grób wtrącę; bo wyraźnie prawo
Na ten wypadek taką brzmi ustawą.[45]

TEZEUSZ.

Hermio, cóż to? pomyśl dziéwczę młode:
Bogiem ci ojciec; życie twe na włosku;
On to ułożył piękną twą urodę;
Jesteś dla niego jakby forma z wosku,
On cię wycisnął, jego także władzą
Formy zostaną, lub się całkiem zgładzą.
Wszakże Demetry zacny jest młodzieniec!

HERMIA.

Równie Lyzander.

TEZEUSZ.

Temu nie zaprzeczam:
Lecz go nie zdobi ojca zezwolenie,
Przeto go w mniejszéj miéć powinnaś cenie.

HERMIA.

Oby mój ojciec patrzał moim wzrokiem.

TEZEUSZ.

Raczéj powinnaś widziéć jego okiem.

HERMIA.

Proszę, łaskawy xiąże, mnie przebaczyć.
Mocą nieznaną dziś zostaję śmiałą;
Nie wiem, skromności mojéj czy przystało
W tém zgromadzeniu myśli me powiedzieć:
Jednakże, xiąże, pragnęłabym wiedzieć
Jakie najgorsze spotka mię nieszczęście,
Jeśli odrzucę z Demetrym zamężcie?

TEZEUSZ.

Lub ci otworzy grób ciemne podwoje,
Lub się na wieki musisz wyrzec świata:
Hermio piękna rozbierz chęci twoje,
I badaj serca, zważ na młode łata:
Jeśli nie zechcesz spełnić ojca woli
Znośnaż ci będzie zakonnicy szata?
Czy się odważasz w klasztornéj niewoli
Siostrą niepłodną spędzać wszystkie lata,
Zimnéj Dyannie nucąc hymny święte? —
Trzykroć szczęśliwa! która krwią tak władnie,
Że w téj dziewiczéj drodze nie upadnie;
Ale ta róża szczęśliwsza na ziemi,
Która zerwana rękami lubemi:
Jak ta, co więdnąc na cierniu dziewiczém,
Kwitnie i ginie w życiu pustelniczém,

HERMIA.

Kwitnąc i ginąc tak, mój xiąże, pragnę,
Raczéj jak oddać wieniec mój w zdobyczy
Temu, którego dusza ma nie życzy,
Ani pod jego jarzmo serca nagnę.

TEZEUSZ.

Namyśl się jeszcze do bliskiego nowiu,
Kiedy nastanie słodki dzień pieczęci
Związku wiecznego z narzeczoną moją,
W dniu tym umierać bądź na pogotowiu,
Za niespełnienie ojca twego chęci;
Lub cię z Demetrym wieczne węzły spoją:
Lub się zrzekając przed Dianną świata,
Spędzisz samotne na pokucie lata.

DEMETRYUSZ.

Hermio słodka zmień postanowienie. —
Ustąp, Lyzandrze, słabe twe roszczenie
Prawu pewnemu, które z mojéj strony.

LYZANDER.

Demetryuszu, ojcaś ulubiony,
Żeńże się z ojcem, ustąp mnie dziewicę.

EGEUSZ.

Prawda, szyderco, lubi go ma dusza;
Wszystko, co moje, miłość mu oddawa;
Ona zaś moją, wszystkie moje prawa
Chętnie przelewam na Demetryusza.

LYZANDER.

Xiąże, równego jestem jemu rodu,
Równiem bogaty, a bogatszym w miłość;
Równe w porządku, równe do dochodu
Moje majątki jak Demetryusza;
Ale największa z tego moja sława,
Że mię dziewicy ukochała dusza:
Za cóżbym nie miał bronić mego prawa? —
Demetryuszu, w oczy ci dowiodę,

Żeś ty Helenę zwiódł, Nedara córkę;
Kocha, szaleje biedne dziéwcze młode,
Do bałwochwalstwa dochodzą jej szały
Za tobą zbrodniu płochy i niestały.

TEZEUSZ.

Prawda, słyszałem o tém bardzo wiele;
Z Detnetryuszem miałem mówić o tem,
Ale zajęty własnym mym kłopotem
Byłem zapomniał całkiem o tém dziele.
Chodźcie z Dernetrym Egeuszu ze mną;
Muszę rozmowę z wami miéć tajemną.
Hermio piękna, niech rozumu bronią
Chęci się twoje do ojcowskich skłonią;
Albo inaczéj przez ustawę srogę,
Któréj złagodzić nawet sam nie mogę,
Wstąpisz w samotne życie, lub do grobu.
Chodź Hipolito, cóż kochanie drogie?
Za mną z Demetrym chodź mój Egeuszu:
W sprawach wesela chcę was użyć obu;
Jeszcze i takie są dla waszych uszu.
Rzeczy, co blisko do was się odnoszą.

EGEUSZ.

Rozkaz pełnimy chętnie i z rozkoszą.

(Wychodzą: Tezeusz, Hipolita, Egeusz, Demetrjusz i Świta.)

LYZANDER.

Cóż ci kochanko? czegoż zbladło lice?
Czegoż tak prędko zwiędły róże twoje?

HERMIA.

Braknie im deszczu; choćby me zrzenice
Mogły je skropić przez obfite zdroje.

LYZANDER.

Z tego, niestety, co czytałem kiedy,
Albo com słyszał w dziejach lub przygodzie,
Widzę prawdziwą miłość pełną biedy:
Albo różnica stanu na przeszkodzie;

HERMIA.

Męka być wyższéj niższych niewolnicą!

LYZANDER.

Lub źle dobrani wielką lat różnicą;

HERMIA.

Grób to, jak młodość ze starością skuta!

LYZANDER.

Albo też krewni do małżeństwa wloką;

HERMIA.

Piekło, jak obce czyni wybór oko!

LYZANDER.

Albo jeżeli miłość serca sprzęże,
Wojna, choroba, śmierć się wnet sprzysięże,
Mieniąc ją wnikłą, jako głosu brzmienie,
Jak cień przechodnią, krótką jak marzenie;
Bystrą jak w nocy czarnéj błyskawica,
Która we mgnieniu cały świat oświéca,
Nim zaś powiedziéć jeszcze człowiek zdoła, —
Patrz! — Już ją ciemność paszczą swą pochłonie,
Szybko tak szczęście wśród nieszczęścia tonie.

HERMIA.

Wiernym kochankom gdy los zawsze sprzeczny,
Musi to nieba wyrok być konieczny:
Miéjmy cierpliwość choć gnieceni biédą,
Bo to zwyczajne losu przeznaczenia,

Jak za miłością nieszczęśliwą idą
Myśli, marzenie, chęci, łzy, westchnienia.

LYZANDER.

Dobrze to, ale słuchaj mię, kochanko;
Wdowa bezdzietna moją jest wujanką,
Bardzo bogata, wielkie ma dochody;
Siedem od Aten mil jej pomieszkanie;
Kocha mnie jakby jedynaka syna.
U niéj możemy spełnić ślubne gody;
Tam nas ateńskie prawo nie dostanie:
Jeśli mię kochasz, chciéjże ma jedyna
Wykraśc się z domu ojca jutro w nocy:
W bliskim od miasta o pół mili gaju,
Gdziem cię z Heleną spotkał niegdyś razem,
Gdyście pobożnie czciły ranek maju,
Tam cię wyglądam.

HERMIA.

Dobry mój Lyzandrze!
Przez najsilniejszy łuk Kupida klnę się,
Przez najostrzejszą jego strzałę złotę,
Przez Wenusowych gołąbków prostotę,
Przez to, co dusze złączy, miłość wzniesie;
I przez Dydony straszną boleść serca,
Gdy jéj Trojanin uciekł przeniewierca;
Przez tłum złamanych męzkich przysiąg wreście,
Większy jak mogły usta rzec niewieście, —
W miejscu tém samém, które mi wskazane,
Nocy jutrzejszéj niezawodnie stanę.

LYZANDER.

Słowa dotrzymaj: patrz, Helena idzie.

(wchodzi HELENA.)
HERMIA.

Piękna Heleno, gdzież cię wiodą nieba?

HELENA.

Piękna? — odwołać słowo to potrzeba.
Lubi Demetry wdzięk twój: szczęsne lice!
Twe oczy, jego gwiazdy przewodnice,
Głosu twojego słodkie tak mu brzmienie,
Jak pastuszkowi skowroneczka pienie
Gdy róże w pączku, a w zieleni zboże.
Piękność jak słabość przelać się nie może,
Bobym inaczéj wzięła twoje oczy,
Słowa i głos twój słodki i uroczy.
Gdybym świat miała, prócz Demetryusza,
Na twą urodę chętnie świat zamienię.
Naucz mię patrzeć, naucz jak się wzrusza
Serce to jego twardsze niż kamienie.

HERMIA.

Groźno nań patrzę, lecz mu jestem miłą.

HELENA.

Oby mój uśmiéch był z twych gniewów siłą.

HERMIA.

Klnę go, lecz zawsze nie przestaje lubić.

HELENA.

Oby me modły mogły tém się chlubić.

HERMIA.

Więcéj nie cierpię, więcéj za mną goni.

HELENA.

Więcéj go kocham, tym on więcéj stroni.

HERMIA.

Wierz mi nie z mojéj jego szał przyczyny.

HELENA.

Z twojéj piękności, bodaj z méj był winy!

HERMIA.

Ciesz się bo z oczu straci moje lice;
Myślę z Lyzandrem rzucić tę stolicę.
Nimem się z lubym pokochała wzajem,[46]
Piękne Ateny były dla mnie rajem;
Dziś, jak mię wdzięki jego zachwyciły,
W piekło się zmienił ten raj dawniéj miły.

LYZANDER.

Tobie odkrvjem nasz;} tajemnicę.
Jutro gdy xiężyc swoje srébrne lice
Ujrzy w zwierciedle wody i osłoni
Perłami rosy piękną zieleń błoni,
W téj dla kochanków ujścia błogiéj chwili,
Myśmy się z Aten wykraść umyślili.

HERMIA.

W lasku tym, kędy ja i ty zwyczajnie
Leżąc na miękkim pierwiosnków dywanie,
Wzajem zwierzały słodkie serca tajnie;
Tam mię Lyzander jutro w noc zastanie;

Tam z Atenami miłość nas rozdzieli,
Szukać pójdziemy nowych przyjacieli;
Bądź, towarzyszko słodkich zabaw, zdrowa!
Pomódl się za nas; niech cię Bóg obdarzy
Twoim Demetrym! — Strzeż Lyzandrze słowa:
Do nocy jutra los przed nami chowa
Ten pokarm serca, widok lubéj twarzy.

LYZANDER.

Hermio, dobrze.(wychodzi Hermia.)
Bądź Heleno zdrowa.
Niech cię Demetry z równym kocha szałem.

(wychodzi.)
HELENA.

Jedni są w trosce, drudzy tchną rozkoszą.
Równą jéj wdziękiem mnie w Atenach głoszą,
Cóż stąd?... Demetry o mnie tak nie sądzi;
Wszyscy to widzą, lecz nie jego oko;
Jak on, szalejąc dla jéj wdzięków, błądzi,
Tak ja się mylę ceniąc go wysoko.
Rzecz najpodlejszą, co wartości nié ma,
Miłość w postawie dostojności wyda.
Miłość pogląda sercem, nie oczyma;
Ślepym dla tego malują Kupida:
Sercu miłości na rozsądku zbywa;
Skrzydła bez oczu, to pośpiechu godło:
Miłość dla tego dzieckiem się nazywa,
Które się często w swym wyborze zwiodło.
Chłopcy w igraszkach klną się nadaremnie,
Kupid w przysięgach równie pełen zdrady:
Gdy się Demetry jeszcze kochał we mnie,
Z ust mu płynęły dla mnie przysiąg grady;

Hermii ujrzał wzrok ognisty, miły,
Grady tych przysiąg wnet się rozstopiły.
Hermii ujście pójdę mu odsłonić,
Będzie ich w lesie jutro w nocy gonić:
A za odkrycie gdy mi dzięki złoży,
Już mię opłaci przez to jak najdrożéj:
I nagrodzona będę w mym kłopocie,
Jego widokiem w drodze i powrocie, (wychodzi.)


SCENA DRUGA.
(Ateny, izba w chałupie )

Wchodzą: STRUG, WĄTEK, DUDA, RYJ, TOPOR, NIEBORAK,

TOPOR.

Całaż nasza kompania zebrana?

WĄTEK.

Będzie najlepiéj wyzywać wszystkich jednego po drugim wedle spisu.

TOPOR.

Oto rejestr imion wszystkich osób, którzy w całych Atenach uważają się za zdatnych do grania w naszej krotochwilnej sztuce, w obec xięcia i xiężny, na ich weselu w nocy.

WĄTEK.

Naprzód, dobry Pietrze, powiedz nam tytuł sztuki, a potém przeczytasz imiona aktorów: i tak przystępuj do rzeczy.

TOPOR.
Zgoda, tytuł naszéj sztuki jest: — Okropnie lamentująca komedyja i najokrutniejsza śmierć Pyrama i Tuby.[47]
WĄTEK.

Uręczam was, że dobra sztuka i pocieszna[48]. Teraz dobry Pietrze wyzywaj wedle spisu aktorów: mości panowie, uszykujcie się rzędem.

TOPOR.

Proszę, niech każdy odzywa się jak zawołam. — Mikołaj Wątek, tkacz.

WĄTEK.

Jestem: powiedz jaką mam rolę i kontynuj.

TOPOR.

Ty Mikołaju Wątku jesteś zapisany w roli Pyrama.

WĄTEK.

Cóż to Pyram? kochanek, czy tyran?

TOPOR.

Kochanek, który się zabija z miłości w najchwalebniéjszy sposób.

WĄTEK.

Doskonale oddanie roli będzie wymagało łez trocha. Jeśli tak przedstawię, niechajże publiczność pilnuje swoich oczu; wzruszę burze, nawałnice i potrafię jak potrzeba uboléwać. Teraz czytaj innych. — Jednak główny mam pociąg do roli tyrana. Mógłbym wyśmienicie i osobliwie grać Herkulesa, albo zawadjakę, co wszystko rozdziéra w sztuki i tłucze na miazgi.[49]

„Szumnie rycząc głaz
„Zada wściekły raz,
„Rygle więzień wraz
„Tym ustąpią ciosom.
„Na swym wozie Feb
„Świéci z górnych nieb;
„Tworząc kręci łeb
„Głupim świata losom.[50]

To śmiało! — Teraz wyzywaj resztę aktorów. — Oto wena Herkulesa, wena tyrana, kochanek cóś bardziéj ubolewającego.

TOPOR.

Franciszek Duda, organista.

DUDA.
Jestem, Pietrze Toporze.
TOPOR.

Musisz wziąć rolę Tisby.

DUDA.

Cóż, to Tisbe? błędny rycerz?

TOPOR.

Jest to panna, co musi kochać Pyrama.

DUDA.

Dalibóg, nie każcie mi grać rolę kobiéty, bo już mam brodę.

TOPOR.

Wszystko jedno, będziesz grał w masce, a możesz tak cienko mówić jak zechcesz.[51]

WĄTEK.

I ja mogę wdziać maskę, pozwólcie mnie grać Tisbę. Będę mówił monstrualnie cienkim głosem: — „Tisbe, Tisbe, — Ach, Pyramie, mój kochanku drogi; twoja Tisbe droga! i dziewczyna droga!

TOPOR.

Nie, nie; musisz grać Pyrama, a Duda weźmie rolę Tisby.

WĄTEK.

Dobrze, daléj.

TOPOR.
Robert Nieborak, krawiec.
NIEBORAK.

Jestem, Pietrze Toporze.

TOPOR.

Robercie Nieboraku będziesz groł rolę matki Tisby. — Tomasz Ryj, kotlarz.

RYJ.

Jestem, Pietrze Toporze.

TOPOR.

Przedstawisz ojca Pyrama; ja sam ojca Tisby, a Strug stolarz Lwa. Otóż spodziéwam się, że dobrze podzielone role.

STRUG.

Czy masz napisaną lwa rolę? — jeśli masz, proszę cię daj wcześniej bo u mnie pamięć tępa.

TOPOR.

Och, możesz improwizować, bo tylko oto rzecz idzie, aby ryczéć.

WĄTEK.

Pozwólcie, że będę także grał lwa; tak zaryczę, że serce słuchaczów dziwnie się uweseli; tak zaryczę, że sam xiąże powié: niech jeszcze ryczy, niech jeszcze ryczy.

TOPOR.

Jeśli za nadto rykniesz i przestraszysz xiężnę i panie tak, że aż narobią krzyku, to niezawodnie tego dość będzie, aby nas wszystkich powiesili.

WSZYSCY.

Wszystkich co do mulki synów naszych matek za to powieszą.

WATEK.

Zgadzam się, przyjaciele, że za przestraszenie pań aż do stracenia przytomności, bez żadnego skrupułu wszystkich powieszą: ale tak mój głos poforsuję, ze zaryczę tak pięknie jak ssący pierś gołąbek; zaryczę jakbym był słowikiem.

TOPOR.

Nie możesz miéć innej roli tylko Pyrama; bo Pyram ładnéj twarzy i tak piękny mężczyzna, jakiego tylko czasem można widziéć na przechadzce latem; bardzo przyjemny i grzeczny kawaler, przeto musisz koniecznie grac rolę Pyrama.

WĄTEK.

Dobrze: podejmuję się. Jaka broda będzie najstosowniejsza do mojéj roli.

TOPOR.

Jaka chcesz.

WĄTEK.

Będę grał albo z brodą koloru słomianego, albo z brodą ciemno-pomarańczową, albo purpurową, albo francuzkiéj czarności.[52]

TOPOR.

Niektórzy z was na francuzkich łysinach ani włoska nie mają.[53] — Ale panowie, oto są role. Proszę, błagam i zaklinam, abyście się ich nauczyli na pamięć. Jutro wieczorem zejdziemy się w pałacowym lesie o pół mili od miasta przy świetle xiężyca; tam uczynimy próbę; bo jeśli zbierzemy się w mieście, to mnóstwo ciekawych będzie nas szpiegowało i wszystko się odkryje. Tymczasem ułożę spis artykułów potrzebnych do przedstawienia naszej sztuki. Proszę tylko przyjść jutro niezawodnie.

WĄTEK.

Przyjdziemy: tam powtórzymy wolniéj i śmieléj. Przyłożcie starań, aby się wydoskonalić. Żegnam was.

TOPOR.

Zbierzem się przy dębie xięcia.

WĄTEK.

Dość! Będziem, czy się łuk zerwie czy nie zerwie.[54]

(wychodzą.)

AKT II.

SCENA PIÉRWSZA.
(Las blisko Aten.)
Wchodzi DUCH z jednej strony, a z drugiej PUK.
PUK.

Jakże to duchu! w którą dążysz stronę?

DUCH.

Przez pagórki, przez doliny,
Przez zarosłe, przez jeżyny,
Przez parkany, przez zagrody,
Przez płomienie i przez wody,
Wszędzie odbywam podróże,
Prędzéj niźli xiężyc zdoła.
I królowéj duchów służę,
Zraszam jéj murawy kola.[55]
Paziem jéj pierwiosnek kwiatek,[56]
W złotéj szacie z plamką w łonie,

Plamka rubin, duchów datek,
W nim ukryte dyszą wonie.
Zbiéram tu rosę, bo mię przeznaczono
Wszystkim pierwiosnkom wieszać perłę w uchu.
Żegnam, już idę, ociężały duchu;
Wnet tu z królową przyjdzie duchów grono.

PUK.

Król się tu hucznie całą noc zabawi;
Patrz, niech królowa przed nim się nie stawi.
Oberon wściekły przeto, że królowa
Ładne chłopczątko w świcie swojej chowa;[57]
U Indów króla skradli go podobno;
Nigdy nie miała pupkę tak nadobną:
Oberon pragnie wziąść przez zawiść dziécie,
Aby jak giermek z nim obiegał gaje:
Ale królowa gwałtem go nie daje,
Wieńczy go kwieciem, kocha go nad życie.
Stąd czy się zdybią na łące, czy w lasku,
Czy u strumieni przy xiężyca blasku,
Strasznie się kłócą, że aż uszy więdną,
Duchy się kryją w miseczkę żołędną.

DUCH.

Jeśli twa postać mnie nic oszukiwa,
Jesteś psotliwy duch co się nazywa
Robin lub dobry kamrat:[58] czyliż nie ty
Straszysz dziewczęta wiéjskie i kobiety;

Zjadasz śmietanę, kręcisz czasem żarna,
Sprawiasz, że praca bicia masła marna;
Czynisz, ze trunek nigdy musu nie da,
Błąkasz podróżnych, śmieszy cię ich bieda.
Zwącym Hobgoblin, albo Puk kochany,[59]
Pomoc przynosisz i los pożądany.
Nie tenże jesteś?

PUK.

Ten sam co do joty;[60]
Nocny wędrownik pełen figlów, psoty.
Śmiészą me króla żarty i hulanki,
Kiedy spasioną bobem szkapę zwiodę,
Rżąc doskonale jakby łosze młode;
Lubię czasami kumie wpaść do szklanki,
W kształcie jabłuszka, gdy się pic już bierze,
Wtedy znienacka w usta ją uderzę,
Zwiędłe jej łono całkiem piwem zleję. —
Mądra ciotunia prawiąc smutne dzieje,

Za trójnożnego gdy mię weźmie stołka,
Wymknę się zpod niéj, wtedy brzdęk koziołka;
Wszelki duch chwali Pana Boga, woła
Aż się zakaszla; wszyscy zaś do koła
Aż się za boki biorą z śmiéchu, dmą się
Ledwie nie pękną, kichają i klną się,
Jeszcze nie była chwila tak wesoła. —
Na bok! — Oberon idzie w swoim dworze.

DUCH.

Ach! i królowa w zléj przychodzi porze!

(Wchodzą: OBERON ze swoim dworem z jednéj strony, a z drugiéj TITANIA ze swoją świtą.)

OBERON.

Złe to spotkanie przy xiężyca świetle,
Dumna Titanio.

TITANIA.

Czyliż tu zazdrosny
Oberon? — Duchy! lećmy w inną stronę,
Bom się pożycia zrzekła z nim i łoża.

OBERON.

Stój, kapryśnico, wszakże mężem jestem.

TITANIA.

Tak, na nieszczęście jestem twoja żona:
Wiém, że się z kraju duchów jak wykradłeś,
Cały dzień siedząc w kształcie Korydona,
Swojéj Filidzie grałeś na multance,
Wiersześ miłośne klecił swéj kochance.
Po cóś tu z Indów ostatniego szranka?
Łatwo odgadnę, bo twa fanfaronka,

Lubka w bucikach, pyszna Amazonka,
Twoja najdroższa bohater-kochanka,
Za Tezeusza musi iść w zamężcie;
Zbiegłeś więc przynieść dla ich łoża szczęście.

OBERON.

Jak się nie wstydzisz mnie spotwarzać za to,
Że z Hipolitą dobrą mam zażyłość,
Znając, że znam twą z Tezeuszem miłość?
Czyś go przy świetle gwiazd nie wiodła nocą
Od Periguny, którą wydarł mocą?
Czyż nie dla ciebie wzgardził Eglą ładną,
I Antiopą, także Aryjadną?

TlTANIA.

Twoja to zawiść kreci bicze z piasku;
Wszakże od dawna jak się zejdziem razem
W jarach, na górze, błoni, albo w lasku,
Albo u źródła, co wysiane głazem,
Lub u ponika, co się błąka w trzcinie,
Lub na piasczystym brzegów morskich krańcu,
Toczyć przy świście wiatru koła tańcu,
Zawsze zabawa od twej kłótni ginie.
Przeto i wiatry gwiżdżąc nadaremno,
W zemście spędzają z morza mgłę szkodliwą,
Która osłania całą przestrzeń ziemną:
Skromny strumyczek już się butnie wzdyma,
brzegów zapora wcale go nie trzyma:
Darmo dźwigały woły jarzmo swoje,
Darmo i rolnik znosił krwawe znoje:
Zboże pogniło, nim wiek jego młody
Mógł się doczekać pięknéj kłosu brody:
Hurty na Janach zatopiły wody;

Bydła pomorkiem kruki wypasione:
Wiejskie kręgielnie mułem zarzucone;
Ścieżek labirynt na wesołéj błoni
Całkiem zarosły, bo nie chodzą po niéj:
Ludziom śmiertelnym dziś bez uciech zima;
W nocy już hymnów i kolędy nié ma: —[61]
Przeto i piękny xiężyc pobladł z gniewu,
Władzca ten morza od swego wyziewu
Płodzi katary i słabości różne:
W takim nieładzie, w takim biéd natłoku
Prawie się zlały razem pory roku;[62]
Szron ubielone i swe zimne skronie
Składa na młodém krasnej róży łonie;
Zima, jak na śmiech łeb swój lodowaty
Woniejącemi osypuje kwiaty:
Wiosna i lato, jesień i zła zima
Wzajem mieniają zwykłe swoje szaty,
Świat zadziwiony z płodów nie odgadnie
Jaka na ziemi pora roku władnie;
Wszystkie te złego nieszczęśliwe płody

Z naszéj pochodzą kłótni i niezgody.
Myśmy rodzice całej tej niedoli.

OBERON.

Skończyć te wszystkie biédy w twojéj woli:
Jakże nie słuchasz swego Oberona?
Proszę cię tylko o małego chłopca
Dla mnie na giermka.

TITANIA.

Nie troszcz się daremnie,
Chłopca nie wezmiesz za twój kraj odemnie.
Z mego zakonu jego matka była:
I w balsamicznéj Indów pięknéj nocy
Często przy boku słodko mi gwarzyła;
Gdyśmy siedziały z nią na morskim brzegu,
Patrząc na kupców płynące okręty,
Śmieszył nas żagiel jakby w ciąży wzdęty,
Wiatrem brzemienność jego rosła w biegu:
Co naśladując krokami ładnémi,
Była naówczas w ciąży moim paziem,
Niby płynęła, choć po suchéj ziemi,
Szukać mnie fraszek i wracając znowu,
Jakby z podróży; niosła mi towary.
Ale w połogu utraciła życie;
Dla jéj miłości wychowałam dziécie:
Dla jéj miłości z niém się nie rozdzielę.

OBERON.

W lasku tym bawić jak zamyślasz wiele?

TITANIA.

Aż Tezeusza skończy się wesele.
Gdy chcesz spokojnie tańczyć w naszém kole,
Patrzéć na nasze niewinne swawole,

Proszę cię z nami; gdy ci nie przyjemnie,
Stronic cię będę, a ty stroń odemnie.

OBERON.

Daj mi chłopczyka, pójdę zaraz z tobą.

TITANIA.

Za twe królestwo nie dam. — Duchy, daléj!
Swar się nie skończy, jak będziemy stali.

(wychodzi Titania ze swym orszakiem.)
OBERON.

Dobrze, pospieszaj: lecz nim wyjdziesz z gaju
Za tę zniewagę zemstę ja odbiorę. —
Miły mój Puku, czy ty pomnisz porę,
Kiedym przy morzu siedząc na wyżynie
Słyszał Syrenę piękną na delfinie[63]
Tak śpiewającą słodką pieśń i miłą,
Że się wzburzone morze uciszyło;

Gwiazdy niektóre spadły z sfer szalenie,
Aby słyszały téj dziewicy pienie.

PUK.

Pomnę.

OBERON.

Wtedy widziałem, ty nie mogłeś widzieć,
Między xiężycem a ziemią szybował
Zbrojny Kupido: lukiem swym celował
W piękną westalkę na zachodnim tronie;[64]
Łuk wyprężony warknął w silnym grocie,
Jakby zamierzał serc przeszywać krocie:
Ale Kupida strzała płomienista,
Zgasła w promieniach czystego xiężyca;
I ta w koronie kapłanka dziewica,
W myślach dziewiczych poszła daléj czysta.
Patrzałem kędy pójdzie lot téj strzały:
Padł na zachodu kwiatek, co był biały,
Zżółkł i posiniał tą miłości raną;
Imie zaś jemu brat i siostra dano.
Przynieś ten kwiatek; raz ci go wskazałem;
Sok jego kładąc na śpiącéj powiece,
Serce rozkocha męzkie lub kobiece
Ku téj istocie, co w ocknienia chwilę
Ujrzy najpierwéj. Szukaj tego zioła;
Wróć nim upłynie Lewjatan milę.

PUK.

Biegu przepaskę nadani ziemskiéj bryle
W cztéry minuty.(wychodzi.)

OBERON.

Jak dostanę soku,
Będę czatował kiedy zaśnie zona,
Kroplę likworu złożę na jéj oku,
Twór, co najpierwéj ujrzy przebudzona,
Lwa, czy niedźwiedzia, wołu, czy gawrona,
Wilka, czy małpę, czy orangutana,
Będzie goniła ślepo zakochana.
Nim zaś obłędu zdejmę jéj przyczynę,
Co mogę zdziałać przez inną roślinę,
Wymogę by mi oddała chłopczynę.
Któż to nadchodzi? jestem nie widzialny,
Pragnę podsłuchać całą ich rozmowę.

(wchodzi DEMETRYUSZ, a za nim HELENA.)
DEMETRYUSZ.

Nie kocham ciebie, przeto nie goń za mną.
Hermia gdzież się z tym Lyzandrem kryje?
Ta mię zabija, tego ja zabiję.
W las ten się wykraść mieli, są twe słowa;
Otom i w lesie, lasem moja głowa,
Hermii bowiem szukam nadaremnie
Idźże ty sobie, odczep się odemnie.

HELENA.

Ciągnie twe serce jako magnes twarde,
Lecz do żelaza czuje wstręt i wzgardę,
Wierne me bowiem serce jest ze stali:
Strać przyciągania siły niesłychane,
A ja za tobą gonić poprzestanę.

DEMETRYUSZ.

Czyż cię uwodzę? czyż cię ładną zowię?
Prawdyż nie mówię w prostém, jasném słowie,
Że cię nie kocham i nic mogę kochać?

HELENA.

Przez to się moja miłość więcej wzmaga.
Demetriuszu, jestem twoim pieskiem,
Więcéj mię bijesz, bardziej ci się łaszczę:
Obchodź się ze mną jak z psem, bij, odpychaj,
Nie dbaj, a tylko niech mi wolno będzie,
Chociaż niegodnéj, iść za tobą wszędzie:
Na tym najgorszym twym przestanę względzie,
Bo i to dla mnie łaska jest niebieska;
Jeśli mię zechcesz miéć za swego pieska.

DEMETRYUSZ.

Nie budź wściekłości bo cię nienawidzę,
Czuję się chorym, gdy na ciebie patrzę.

HELENA.

Czuję się chorą, kiedy cię nie widzę.

DEMETRYUSZ.

Twoich postępków czynność nadto płocha,
Miasto porzucać i zostawać w mocy
Człowieka, który wcale cię nie kocha;
Puszczać się na złe poduszczenia nocy,
I w téj pustyni co do złego mami,
Z twego dziewictwa drogiémi skarbami.

HELENA.

Cnota cię twoja od wszystkiego wstrzyma.
Widząc twe lice dla mnie nocy nie ma.

W nocy nie jestem, tak się mnie wydaje,
I towarzystwo te napełnia gaje,
Jesteś ty bowiem całym światem dla mnie;
Jakże powiadasz, ze sama zostaję,
Gdy zgromadzony świat tu patrzy na mnie?

DEMETRYUSZ.

Zaraz ucieknę, wnet się w krzaki schronię.
Ciebie na łaskę zwierząt dzikich rzucę.

HELENA.

Zwierz serce czulsze, jak twe, nosi w łonie.
Biegnij, a dawne dzieje wspak przewrócę:
Dafne zbiegłego pędzi Apollina;
Ściga jastrzębia gołąb, a od sarny
Krwawy uchodzi tygrys: pośpiech marny!
Kiedy ucieka męztwo przed bojaźnią.

DEMETRYUSZ.

Nie chcę rozprawiać, odczep się odemnie:
Jeśli mię gonić chcesz, nie ufaj we mnie,
Bo ci najpewniéj zadam krzywdę w lesie.

HELENA.

Krzywdzisz mię w polu, mieście i kościele.
Fe, mój Demetry, czynisz krzywd tak wiele,
Że poniżają całą płeć niewieścią:
Walczyć za miłość kobiéty nie mogą;
Nie nam o rękę, wam się starać trzeba.
Pójdę za tobą; piekło zmienisz w nieba;
Gdy mię zabijesz ręką dla mnie drogą!

(wychodzą Demetry i Helena.)
OBERON.

Nim się ty Nimfo z tm rozstaniesz gajem,
Będziesz ueickać, on gonić nawzajem.

(wchodzi PUK.)

Witaj wędrowcze! czy przyniosłeś kwiatek?

PUK.

Oto go wręczam.

OBERON.

Dzięki za ten datek.
Znam ja pagórek, gdzie kwitnie tymianek,
Rośnie z drzemiącym fijałkiem sen-kwiecie,
Kędy powoju, jak pawilon, wianek
Z różą, z jaśminem, sklep zielony plecie;
Tam to po znoju tańców i hulanek
Często ma żona spi na miękkim kwiecie,
Tam się wylenia wąż ze złotéj skóry,
Którą wdziać może duch naszéj natury.
Tam jéj na śpiące oczy sok ten wpuszczę,
Przez co jéj zrodzę strasznych marzeń tłuszczę. —
Szukaj w tym gaju, wziąwszy soku trocha,
Z piękną Atenką chłopca, co nie kocha
Czułéj dziewczyny: namaść jemu oczy;
Lecz pomnij, aby pierwsza rzecz, co zoczy,
Było to dziewczę schnące z niepokoju:
Poznasz młodzieńca po ateńskim stroju.
Zrób to starannie, niech się dla niéj stanie
Czulszym w miłości jak jéj przywiązanie.
Wrócisz, by jeszcze nie piał kur i razu.

PUK.

Nie bój się, panie, nie chybię rozkazu.

(wychodzą.)

SCENA TRZECIA.
(Inna część lasu.)
Wchodzi TITANIA ze swoim orszakiem.
TITANIA.

Koło i piosnka pięknej duchów nuty!
Nim zaś upłynie trzecia część minuty,
Te, niech robaki w róży pójdą pobić,
Te, niech wydadzą nietoperzom boje,
By ze skórzanych skrzydeł ich porobić
Suknie na male piękne duchy moje;
Te, niech odpędzą sowę, co zdziwiona,
Patrząc na duchów lekkie tak istoty,
Strasznie przeraża hukiem nocne cisze:
Teraz niech do snu pieśń mię zakołysze:
Wtedy jak zasnę spieszyć do roboty.

PIEŚŃ.
PIERWSZY DUCH.

Węże z żądłem zbrojném w jad,
Jéż, co jak cierniem ukala,
Jaszczurka, padalec, gad,
Od królowéj naszéj zdala!

CHÓR.

Słowik pieniem niech rozczula,
Niechaj nóci słodkie lula;
Lula, lula, lula, lula;
Żadne mary,
Żadne czary
Niech nie szkodzą żonie króla;

II.
DRUGI DUCH.

Świerszczu w inną stronę skacz!
Robak, ślimak, krówka szara,
Pająk kosarz, pająk tkacz,
Od królowéj naszéj wara!

CHÓR.

Słowik pieniem niech rozczula,
Niechaj nóci słodkie lula;
Lula, lula, lula, lula;
Żadne mary,
Niech nie szkodzą żonie króla;
Na dobranoc, lula, lula.

PIERWSZY DUCH.

Spi, do pracy teraz biedz,
Jeden w górze musi strzedz.

(wychodzą duchy. Titania spi.)
(wchodzi OBERON.)
OBERON, wyciska sok kwiatu na powieki Titanii.

Co obaczysz przebudzona
W tém się kochaj jak szalona,
Niech z miłości serce kona:
Czy niedźwiedzia, rysia, zbika,
Czy lamparta, albo dzika;
Jakie ujrzysz widowisko
Daj kochanka mu nazwisko;
Zbudź się gdy rzecz podła blisko. (wychodzi.)

(wchodzą LYZANDER i HERMIA.)
LYZANDER.

Mdlejesz, kochanko, błądząc przez te gaje;
Prawdę powiedzieć, nie pamiętam drogi:
Hermio, spoczniem, jeśli ci się zdaje,
I zaczekamy nim dzień przyjdzie błogi.

HERMIA.

Dobrze, Lyzandcze; znajdźże sobie łoże,
Bo na tém wzgórzu głowę swą położę.

LYZANDER.

Spolném węzgłowiem darń ta zostać może;
Dwa łona, jedno serce, wierność, łoze.

HERMIA.

Jeśli mię kochasz, bądź odemnie zdala;
Leżeć tak blisko skromność nie pozwala.

LYZANDER.

Nie gorsz się mową, bo niewinność znaczy;
Słowa miłości, miłość niech tłumaczy.
Myślę, że serca nasze skute razem
Mogą jednego serca być obrazem;
Nasze dwa łona wiąże nam przysięga,
Więc te dwa łona jedna wierność sprzęga.
Przeto mi nie broń spocząć koło siebie,
Tak spoczywając nie zawiodę ciebie.

HERMIA.

Pięknie Lyzander syllogizmy składa.
Cnota, moralność moja, niech przepada,
Jeśli ja myślę, że w Lyzandrze zdrada.
Ale przez miłość, luby mój, i grzeczność
Połóż się daléj, bo każe konieczność

Praw przystojności takie rozłączyny
Dla cnotliwego chłopca i dziewczyny:
Zdala pozostali i dobranoc tobie:
Niech się twa miłość skończy tylko w grobie.

LYZANDER.

Do twéj modlitwy moje amen łączę;
Wierność jak stracę, niechaj życie skończę!
Sen niech ci zleje cały skarb słodyczy!

HERMIA.

Niech da połowę temu, co mnie życzy!(śpią.)

(wchodzi PUK.)
PUK.

Cały lasek obiegałem,
Ateńczyka nie widziałem,
Bym na jego śpiącém oku
Mógł doświadczyć mocy soku.
Noc i cichości! — Któż to leży?
Spi w ateńskiéj człek odzieży:
To on, który z duszą twardą
Biedne dziéwcze karmi wzgardą;
Tu i dziéwcze spi z męczarni
Na wilgotnéj mokréj darni.
Biédne dziecko nie śmie razem,
Spocząć z tym nieczułym głazem.
Dziki! zleję na twém oku
Całą siłę tego soku:
Jak się ockniesz, niech na wieki
Miłość spędzi sen z powieki.
Zbudź się zaraz jak wynidę,
Bo do Oberona idę.(wychodzi.)

(Wbiega DEMETRY a za nim HELENA.)
HELENA.

Stój, choćbyś zabił, luby, twoją dłonią.

DEMETRYUSZ.

Precz i nie ścigaj przykrą tą pogonią.

HELENA.

Ach, nie porzucaj saméj w noc tak ciemną!

DEMETRYUSZ.

Stój, bo zabiję, jeśli pójdziesz ze mną.

(wychodzi Demetry.)
HELENA.

Tchu mi nie staje z tego polowania!
Więcéj go proszę, tym się więcéj wzbrania.
Hermia szczęsna, bo pociąg uroczy
Błogosławione jéj ozdabia oczy.
Skądże jéj oko takim blaskiem płonie?
Czy łzą omyte? lecz łzy częściéj ronię.
Nie, nie, ja jestem brzydsza nad potwory;
Bo mię jak spotka zwierz, ucieka w bory;
Nie dziw mi przeto, ze przestraszam człeka,
Bo od potworu Demetry ucieka.
Co za przeklęte moje złe zwierciadło!
Z Hermii okiem mnie na równi kładło. —
Kto tu? Lyzander! martwy? czy uśpiony?
Rany nie widzę, ani krwią zbroczony. —
Jeśliś przy życiu, wstawaj, dobry panie!

LYZANDER.

Dla cię przez ognie pójdę i otchłanie. (budząc się.)
Jasna Heleno! przyrodzenia siła
Mnie przez twe łono serce twe odkryła.

Kędy Demetry? nigdzie się nie schroni.
Musi ten podły zginąć z mojéj dłoni.

HELENA.

Nie mów tak, panie, niech cię gniew nie zwodzi,
Hermię kocha, cóż to panu szkodzi,
Kiedyś jéj zawsze luby i jedyny.

LYZANDER.

Hermii luby? — Nie chcę téj dziewczyny,
Żal, że tyrałem marnie z nią godziny.
Hermii nie chcę, ciebie serce szuka:
Któżby gołębia mieniąc chciał na kruka?
Wolą człowieka zawsze rozum włada;
Żeś ty godniejsza rozum mnie powiada.
W porze swéj tylko są dojrzałe płody:
Równie mój rozum dotąd jeszcze młody,
Teraz zostawszy całkiem już dojrzały,
Każe bić czołem oczu twych potędze;
Uczuć miłosnych czytam urok cały
W drogiéj miłosnéj twego wzroku xiędze.

HELENA.

Za cóż na drwiny los mię wskazał twardy?
Przez cóż się stałam godną twojéj wzgardy,
Nie dośćże na tem, nie dośćże młodzianie,
Żem nie zyskała i zyskać nie w stanie
U Demetrego słodkiego wejrzenia,
Jeszcze z mojego musisz drwić cierpienia?
Krzywdzisz, istotnie; krzywdzisz niesłychanie
Przez to się drwiące do mnie zalecanie.
Żegnam cię, ale razem wyznać muszę,
Myślałam, że masz szlachetniejszą duszę.

Czyż od jednego kobiéta wzgardzona,
Ma od drugiego za to być wydrwiona?

(wychodzi.)
LYZANDER.

Nie widziała jéj; niechże spi głęboko;
Niechaj mię nigdy jéj nie ujrzy oko.
Wszak i najsłodsza rzecz od przesycenia
Prędko się w ckliwą i obrzydłą zmienia;
Lub jak się brzydzą sektą zarzuconą
Ci nadewszystko, których uwiedziono;
Tak ja mą sektą z przesytu się brzydzę,
Błąd ten poznawszy, błędu nienawidzę.
Całą mą miłość, wszystkie duszy siły
Złożę Helenie, bym jej został miły.(wychodzi.)

HERMIA, budząc się.

Ratuj, Lyzandrze, ratuj prędko, drogi!
Wyrwij mi węża co się wpił do łona;
Biada mi, ratuj! — Snemżem tak złudzona?
Patrzaj, Lyzandrze, cała drżę od trwogi.
Śniło się niby serce wąż pożerał,
A tyś się śmiejąc siedział i spozierał: —
Słuchaj, Lyzandrze, ozwij się w téj ciszy:
Cóż to, ni słowa? odszedł? czy nie słyszy?
Gdzieżeś, niestety! przemów do mnie, drogi!
Przemów na miłość, bo umiéram z trwogi.
Widzę, żeś rzucił biédną mnie dziewczynę,
Albo cię wkrótce znajdę, albo zginę.

(wychodzi.)

AKT III.

SCENA PIÉRWSZA.[65]
(Las. — Królowa duchów leży uśpiona.))

Wchodzą: TOPOR, STRUG, WĄTEK, DUDA, RYJ i NIEBORAK.

WĄTEK.

Czyśmy się wszyscy zebrali?

TOPOR.

Co do mulki; oto dziwnie stosowne miejsce do naszéj próby: ta zielona murawa będzie naszym teatrem a te krzaki cierniu posłużą nam za kulisy; tak więc przedstawimy sztukę jakby przed samym xięciem.

WĄTEK.
Pietrze Toporze! —
TOPOR.

Co powiesz junaku Wątku?

WĄTEK.

Są takie rzeczy w téj komedyi Pyrama i Tisby, co się nigdy nie podobają. Naprzód Pyram musi dobyć miecza dla zabicia siebie; czego damy nie zniosą. Cóż na to mówisz?

RYJ.

Dalipan, niebezpieczne okropieństwo!

NIEBORAK.

Sądzę, że należy do tego czasu odłożyć to zabójstwo, póki się wszystko nie skończy.

WĄTEK.

Broń Boże; — mam sposób, że to będzie dobrze. Napiszcie prolog i niech ten prolog zdaje się mówić, że nic złego nie myślimy czynie z naszemi mieczami, że Pyram nie zabija się rzeczywiście, i dla większego zapewnienia powiedziéć im, że ja Pyram, nie jestem Pyram, ale Wątek tkacz, to ich zupełnie uspokoi.

TOPOR.

Dobrze, będziemy mieli taki prolog napisany wierszem w sześciu i ośmiu zgłoskach.

WĄTEK.

Nie żałujmy dwóch głosek, niech wszystkie wiérsze będą ośmio-zgłoskowe.

RYJ.

Czy się damy lwa nie przestraszą?

NIEBORAK.

Za to boję się ręczyć.

WĄTEK.

Panowie, tylko sami pomyślcie: wprowadzać, strzeż Boże, lwa pomiędzy damy, najokropniejsza historya, bo nié ma okropniejszego ptaszka jak wasz lew żywy: przeto pomyślmy co należy zrobić.

RYJ.

Więc drugi prolog musi powiedzieć, ze to nie lew.

WĄTEK.

Tak, lecz jeszcze musi powiedzieć swoje imie i pokazać pół twarzy z pod szyi lwa: i sam powinien mówić, mówiąc tak, albo w podobnym defekcie, czy efekcie: — Panie, lub piękne panie, życzyłbym wam, albo prosiłbym was, albo błagałbym, abyście się nie bały i nie drżały, bo moje życie macie rękojmią. Jeślibyście myślały, ze tu przychodzę jako prawdziwy lew, jużby było po mnie. Nie, ja nie jestem ta bestya, ale człowiek, jak wszyscy inni ludzie: — i wtedy niech zdoprawdy powié imie swoje; i po prostu niech wyrazi, ze jest Strug stolarz.

TOPOR.

Dobrze, tak zrobimy. Lecz jeszcze mamy dwa sęki, to jest, wprowadzić światło xięzyca do pokoju, bo wiécie, że Pyram i Tisbe schodzą się przy świetle xiężyca.

STRUG.

Czy będzie miesiąc świécił, jak będziemy grali naszą sztukę?

WĄTEK.

Kalendarza, kalendarza! zobaczyć w kalendarzu, znaleść światło xiężyca, znaleść światło xiężyca.

TOPOR.

Tak, będzie świecił miesiąc téj nocy.

WĄTEK.
Więc zostawić okno otwarte w tym pokoju wielkim, gdzie będziemy grali, a xiężyc może świecie przez okno.
TOPOR.

Dobrze; albo raczéj, jeden z nas przyjdzie z widłami i latarnią i powié, ze przychodzi deligurować, albo prezentować osobę xiężyca. Ale oto drugi sęk; musimy miec mur w pokoju wielkim; bo Pyram i Tisbe, powiada historya, rozmawiali przez szparę muru.

STRUG.

Jużci muru nie wprowadzić do pokoju? Co mówisz, Wątku?

WĄTEK.

Ha! czy jeden czy drugi musi prezentować mur; niechaj ma na sobie trochę wapna, trochę gliny, słowem, trochę go otynkować, a będzie mur wyobrażał; niech trzyma palec tak, a przez szparę pomiędzy palcami Pyram i Tisbe mogą sobie szeptać.

TOPOR.

Jeśli to być może, to wszystko dobrze. Teraz niech każde matczyne dziécie siada i recytuje swoją rolę. Pyramie, zaczynasz, a kiedy odrepetujesz swoje, pójdziesz za te krzaki, co uczyni i każdy, stosownie do roli.

(wchodzi PUK.)
PUK.

Jaka u licha zgraja tu prostacza
Blisko królowéj śpiącéj tak buszuje?
Co, grają sztukę? mają więc słuchacza,
Może aktora, jak się znajdzie pora.

TOPOR.

Mów, Pyramie: — Przystąp Tisbe.

PYRAM.

Ach! romatycznéj, jak kwiat, Tisbe, woni, —

TOPOR.

Aromatycznéj, aromatycznéj.

PYRAM.

Aromatycznéj, jak kwiat, Tisbe, woni,
Oddech twój słodycz nieprzebraną roni. —
Ale głos słyszę! stój zaczekaj trocha,
Wróci za chwilkę ten, co ciebie kocha.(wychodzi.)

PUK, na stronie.

Dziwny Pyram, jaki tu jeszcze nigdy nie grał.

(Puk wychodzi.)
TISBE.

Mnie teraz mówić?

TOPOR.

Tak, niezawodnie; bo powinieneś wiedziéć, że wyszedł tylko dla zobaczenia co to za hałas, który słyszał i zaraz powróci.

TISBE.

Lilii białość ćmisz Pyramie świetny,
Krasnyś, jak róża w pompatycznym krzaku,
Chłopcze najżywszy, kamieniu szlachetny,
Wierność twa przejdzie wierność i w rumaku,
Zejdę się z tobą przy Bombiza grobie.

TOPOR.

Kambiza grobie, człecze! — Ale jeszcze tego nie trzeba mówić; to dopiéro potém odpowiész Pyramowi: jak żak recytujesz na raz całą rolę. Pyramie wychodź, teraz powinieneś odpowiadać po tym słowie rumaku.

(Powraca PUK i WĄTEK z oślą głową.)
TISBE.
O! - wierność twa przejdzie wierność i w rumaku.
PYRAM.

Gdybym był piękny, zawsze byłbym twój.

TOPOR.

O potwór! o cudo! jesteśmy oczarowani. Uciekajmy bracia, uchodźmy bracia! gwałtu!

(uciekają wszyscy.)
PUK.

Dobrze, pogonim, w kółko was powiedziem,
Przez bagna, Jary, krzaki, ciernie, głogi;
Czasem psem będę, dzikiem lub niedźwiedziem,
Jak koń, lub ogień czasem przetnę drogi,
Rżąc, wyjąc, rycząc, kwicząc, paląc ziemian,
Jak koń, pies, niedźwiedź, dzik, ogień, — naprzemian.

(wychodzi Puk.)
WĄTEK.

Czego uciekli? To ich sztuka aby mię ztrwożyć.

RYJ.

Ach, Wątku, przemieniono ciebie! co ja widzę na twoim karku?

WĄTEK.

Co widzisz? chyba twoją oślą głowę?

(Wychodzi Ryj. — Wraca Topor.)
TOPOR.

Zbaw cię, Boże! Wątku! Zbaw cię Boże! przemieniony jesteś.(wychodzi.)

WĄTEK.

Widzę ich frantostwo: chcą mnie wystrychnąć na osła, chcą mię przestraszyć jeśli im się uda. Ale nie ruszę kroku z tego miejsca, niech sobie co chcą robią: będę się tu przechadzał i śpiewał, aby słyszeli, że się nie lękam.

(śpiéwa.)  Z dziobem pozłacanym kos
Czarnym połyska pancerzem,
Drozd wydaje miły głos,
Gil się puszy swojém pierzem;

TITANIA, budząc się.

Jakiż to anioł pieniem ze snu budzi?

WĄTEK, śpiéwa.

Szczygieł, skowronek i szpak,
I nudna kukułka szara,
Któréj śpiew jest wróżby znak,
Każdy się j;} słyszéć stara; —

Bo, istotnie, po jej kukaniu można wiedziéć czy się wyjdzie za mąż, czy będą pieniądze i t. d.

TITANIA.

Piękny ziemianie, śpiéwaj jeszcze trocha;
Ucho me pieśnią rozkochane miłą,
Równie jak oko postać twoją kocha;
Piękność twéj cnoty, jakby gwałtu siłą,
W piérwszém widzeniu każe dać wyznanie,
Że ciebie kocham, piękny mój ziemianie.

WĄTEK.
Sądzę, że do téj miłości zbywa ci na rozumnéj przyczynie: chociaż, prawdę mówiąc, rozum i miłość nie chodzą w parze za naszych czasów: tym większy żal bierze, że nikt z poczciwych sąsiadów nie chce ich pojednać. Wprawdzie i jabym się wydrwił od tego pojednania, bo na co się mieszać w cudze kłótnie.
TITANIA.

Jesteś rozumny równie jak nadobny.

WĄTEK.

Ni jedno, ni drugie: ale jeślibym tyle miał rozumu, abym potrafił wydobyć się z tego lasu, tobym miał dosyć, jak na własny użytek.

TITANIA.

Nie chciéj iść z lasu, z tego nic nie będzie;
Musisz w tym zostać, chcesz czy nie chcesz gaju.
W niepospolitych duchów jestem rzędzie;
Wieczne panuje lato w moim kraju.
Kocham cię, przeto pójdziesz ze mną razem;
Będą pod twoim duchy me rozkazem;
Będą ci szukać drogich pereł w morzu,
Pieśnią kołysać do snu na murawie;
Z ziemskiéj ciężkości zaraz cię pozbawię,
Jak duch polecisz w powietrza przestworzu.
Mól! Pajęczyna! Bobikwiat! Musztarda!

(wchodzi czterech duchów.)
PIERWSZY DUCH.

Jestem.

DRUGI DUCH.

Jestem.

TRZECI DUCH.

Jestem.

CZWARTY DUCH.

Jestem.

WSZYSTKIE.

Gdzie się udać mamy?

TITANIA.

Bądźcie dla tego pana dobre, grzeczne;
Skakać gdzie pójdzie, tańcem go zabawiać;

Znosić mu agrest, morwy i morele,
Przed nim winograd i daktyle stawiać;
Skraść miodu plastry, co je robią czmiele,
Urwać na świéce ich woskowe nogi,
I przy świécącym robaczku zapalać,
By się miał przy czém kłaść i wstać mój drogi;
Skrzydła motylom uciąć, pozespalać,
By od xiężyca we śnie go osłonić:
Teraz się wdzięczyć, teraz mu się skłonić.

PIERWSZY DUCH.

Witaj, śmiertelny!

DRUG1 DUCH.

Witaj!

TRZECI DUCH.

Witaj!

CZWARTY DUCH.

Witaj!

WĄTEK.

Dziękuję jasnym panom bardzo serdecznie. — Jakże imię jasnego pana?

PAJĘCZYNA.

Pajęczyna.

WĄTEK.

Życzyłbym z panem więcej się poznajomić, zacny Pajęczyno: jeślibym sobie skaleczył palec, śmiało się udam do jego łaski. — Jakże imię, dostojny panie?

BOBIKWIAT.

Bobikwiat.

WĄTEK.

Proszę mię najłaskawiej polecić pani łupince swojej matce, i panu pączkowi swojemu ojcu. Dobry panie Bobikwiecie! życzyłbym także więcéj się z panem zapoznać. — Jakże imie pańskie, jeśli się godzi o to prosić?

MUSZTARDA.

Musztarda.

WĄTEK

Dobry panie Musztardo doskonale znam pańską cierpliwość; bo ten tchórzliwy bohater, co go nazywają pieczenią, nie mało pożarł pańskiej rodziny. Ręczę panu, że dla jego przyjaźni nie raz się łzami zalałem. Życzyłbym się więcej poznajomić, aby zawsze w porę przychodził kochany pan Musztarda, a nie po obiedzie.

TITANIA.

Miéć go pod strażą; wieść do méj ustroni.
Oko xiężyca zda się, że łzy roni;
Xiężyc jak płacze, płacze kwiecie w smutku,
Że jakąś czystość gwałt haniebny trwoni.
Usta mu zamknąć, wieść go po cichutku.

(wychodzą.)
SCENA DRUGA.
(Inna część lasu)
Wchodzi OBERON.
OBERON.

Jeśli Titania już się obudziła,
Pragnąłbym wiedzieć co ujrzała naprzód,
W czém się zakocha do ostateczności.

(wchodzi PUK.)

Otóż mój goniec. — Cóż mój pusty duchu?
Czem się zabawim w tym zaklętym borze?

PUK.

Nasza królowa kocha się w potworze;
Kędy w chłodniku jéj kolébka święta,
Tam spoczywała snem głębokim zdjęta:
blisko jéj łoża prości rzemieślnicy,
Z pracy żyjący, biédni Ateńczycy
Zeszli się robić próbę sztuki, w celu
Grać ją przed xięciem na jego weselu.
Jeden z tych gburów, co najtwardszéj czaszki,
Grając Pyrama, wpośród ich igraszki;
Scenę opuścił, poszedł między głogi:
Zaraz chwyciłem ten momencik błogi,
Aby mu włożyć piękną oślą głowę:
Wnet odpowiadać miał na Tisby mowę,
Idzie mój mimik: ledwie ujrzą jego,
Jakoby dzikie gęsi, gdy dostrzegą
Strzelca, co do nich czołga się pomału,
Albo jak liczne z szarą głową wrony,
Kracząc spłoszone nagle od wystrzału
Lecą na oślep w różne nieba strony;
Tak się rozbiegli gbury w jednéj chwili:
Sztuką tą ledwie łbów nie pokręcili;
Ten gwałtu krzyczał, ten pomocy zebrał.
Strach, co do reszty zmysły im odebrał,
Martwe przedmioty zmienił w żywe wrogi:
Rwały im odzież krzaki, ciernie, głogi;
Temu mankietów, tym czapek nie stało,
Wszystko na drodze co było, to rwało.
Tak się rozbiegli wśród niezmiernéj trwogi,
Tylko z przemianą został Pyram drogi:

Właśnie téj chwili, dola tak przyniosła,
Budzi się pani, widzi, kocha osła.

OBERON.

Lepiéj się stało jakem wyobraził.
Lecz Ateńezyka oko czyś zaraził
Sokiem miłości, jak ci polecono?

PUK.

Śpiącegom zastał. — I to ukończono. —
Była Atenka tuz przy jego boku;
Piérwsza się zjawić musi jego oku.

(wchodzi DEMETRYUSZ i HERMIA.)
OBERON.

Stój, ten sam idzie młodzian z Aten miasta.

PUK.

Nie ten mężczyzna, ale ta niewiasta.

DEMETRYUSZ.

Tym, co cię kocha, za cóż gardzisz, droga?
Słowem tak przykrém karz przykrego wroga.

HERMIA.

Tylko cię łaję, lecz się bardzo boję,
Czyś nie zasłużył na przekleństwo moje.
Jeśli zabiłeś Lyzandra w uśpieniu,
W krwi stojąc, brnijże daléj w krwi strumieniu,
Zabij mię także.
Słońce nie było dniowi wierne tyle,
Ile mnie miły. Czyż w uśpienia chwilę
Chciałby mię rzucić? — Prędzéj w to uwierzę,
Że można przebić otwór w ziemskiéj sferze,
Tak, by przez ziemię xiężyc z tych stron świata
W dzień Antypodów świecił z krzywdą brata. —

Pewnieś go zabił, on nie przeniewierca;
Bladyś i straszny, patrzysz jak morderca.

DEMETRYUSZ.

Jak zamordowan, luba ma, przez ciebie:
Grot twéj srogości wpadł do mego serca:
Jasny i świetny, jednak mój morderca,
Jak gwiazda Wenus sklniąca się na niebie.

HERMIA.

Cóż jemu z tego? powiédz gdzie on, gdzie?
Ach, mój Demetry, czy go wrócisz mnie?

DEMETRYUSZ.

Psómbym na pastwę jego rzucił ciało.

HERMIA.

Precz, niegodziwcze, bo już mi nie stało
Niecierpliwości. Padł więc z twoich razów?
Już się do ludzi nie licz, lecz do płazów.
Mów choć raz prawdę, choć na miłość moję;
Drżałeś na widok jego, więc rozboje
We śnieś popełnił? W tym rycerskim czynie
Nawet zrównałeś płazom i gadzinie:
Gad tez to zrobił; bo gorszego jadu
Jako twój wężu, nié ma żądło gadu.

DEMETRYUSZ.

Darmo powstajesz na mnie w mylnym gniewie:
Rękim nie zbroczył w jego krwi rozlewie:
Ani on umarł, ile mogę wiedziéć.

HERMIA.

Żyje? czy zdrowy? chciéjże mnie powiedzié