Jasełka. Wyciąg z pamiętników Ktosia/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Jasełka | |
Podtytuł | Wyciąg z pamiętników Ktosia | |
Data wyd. | 1878 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Варшава, 28 Декабря 1877 г.
Heraldycy nasi i historycy rodzin szlacheckich często niedarowane popełniają błędy, i grzeszą nieświadomością najgrubszą, która na nich zżymać się i ramionami ruszać każe, choć najmłodszy z nich przeszło od stu lat spoczywa w grobie, i te oznaki niezadowolenia wcale go już nie obchodzą. Ale dobrze jednak choć tém sobie ulżyć nieco i nagderać na nieboszczyków, bo żywi ani słowa na siebie nie dają powiedzieć.
Mijam już to, że wielu bardzo słusznych i zacnych obywateli, prawdziwych karmazynów i najpotężniéj herbownych (bo nawet lokaje i stangreci ich na kołnierzach, guzikach i kamizelkach rodowód familijny noszą) nie znajduję ani w Paprockim, ani w Okolskim, ani w Niesieckim, ani nawet w Kuropatnickim i Wielądku; ale, co daleko gorsza, książęcym rodzinom, hrabiowskim gniazdom dostało się po tebinkach jakby prostéj zagonowej szlachcie. Juźciż to być nie może, aby kłamały papiery, rodowody i tytuły na tysiącu kopert od wieku powtarzane: kłamią więc heraldycy — a temu wszystkiemu zawiść tylko winna.
Tak naprzykład otworzywszy folianty, widzę z nich, że rodzina hrabiów z Górki wygasła, a wiem z pewnością, że była familia, która się od nich wiodła, i właśnie mi tu o niéj mówić przychodzi: nie mogę więc pominąć prozapii.
Wedle statecznego podania, które przy ognisku domowém powtarzało się lat kilkaset, jeden z Górków emigrował dla jakichś familijnych niesnasek na Litwę, i tu się osiedlił, ożeniwszy się z córką kniazia Kapusty.
Wiadomo zaś całemu światu, a przynajmniéj tym, co w papierach grzebią, że ród kniaziów Kapustów był bardzo znamienity, że się wiedli od książąt Perejasławskich i pieczętowali czémś nakształt Odrowąża, że w Kijowskiém, w Owruckiém i na Podolu z dawna byli ojczycami, szerokie posiadali ziemie, na zamku w Owruczu horodnie swoje mieli jeszcze za króla Zygmunta Starego, a ogromny paludament z czapką książęcą nosili na pieczęciach.
Czy to była ostatnia z rodu kniaziów Kapustów, która znaczne mienie wniosła w dom owego Górki, na Litwie przezwanego Górą, nie wiem; ale Niesiecki mało co napisawszy o téj familii, uciął nagle, jakby za jego czasów już ich na świecie nie było. Są, czy nie ma, o tém wam nie powiem lepiéj od Niesieckiego — bo nie wiem; ale że niebardzo dawno jednego autentycznego kniazia widywałem chodzącego po świecie w dziurawych butach, w postaci nader skromnego kancellisty, gotowem przypuszczać, że i ci Kapustowie tylko się przyczaili. Wszystko się trafia: i książęta czasem w piecu palą, i stróże na aksamitnych wylęgają się poduszkach.
Ale wracajmy do rzeczy. Ów tedy hrabia Góra na Litwie osiadły, żonaty, dziedzic znacznych włości, już do Wielkopolski nie tęsknił, i został tu nowéj gałęzi rodu swojego protoplastą. Ile pokoleń przeważnemi dzieły wsławiło się do ostatnich szczepu latorośli, o których tu wam chcę coś powiedzieć — nie widzę potrzeby wyliczać. Dosyć, że najbliższemi nas czasy żyli sobie dwaj rodzeni bracia, dziedzice imienia i mienia pradziadów, hrabiowie Górowie: Herman hrabia z Góry i Rajmund.
Starszy Herman mieszkał w tym zakątku bajecznym i mało znanym, który oddziela Wołyń od Pińszczyzny. Prawią o nim dziwy, lecz nie tak to straszne jak się zdaje z daleka. Wątpię, czy czytelnik zna dobrze ten kraj ogadany i spotwarzony przez tych, którzy mieli nieszczęście być w przejeździć pokąsanymi od komarów, lub w niedość wygodnéj przespać się tam karczmie.
Niedobre drogi, któremi się sławi ten zakąt kraju naszego, mocno wpływają na famę, jaką mu uczyniono: strząsłszy się na nich podróżny, widzi potém wszystko w najczarniejszych kolorach.
Tymczasem kraj ten poleski ma swój wdzięk, a kto się w nim urodził, tak go kocha i tak go widzi pięknym, że go na żadnąby Arkadyę, nawet sochaczewską, nie pomieniał.
I ci, co w nim pomieszkali trochę tylko, i choć odrobinę się w nim kochali, co kilka lat młodych przebłądzili po tutejszych lasach, przepolowali po błotach — wspominają i błota z uczuciem, i lasy z uśmiechem, i kraj z westchnieniem...
Nie powiem, żeby tu mieszkało wesele; ale nad temi płaszczyznami drzemiącemi, otoczonemi lasy, wśród tych błot, na których krzykliwe ptactwo dzikie w szumiących odzywa się wiszarach, na żółtych piaskach i polkach zielonych, nad które z gaju wychylone brzozy zwieszają płaczące gałęzie, taka wieje tęsknota luba, taki smętek porywający za serce, że kto go raz tu skosztował, wiecznie musi wspominać i przyśni mu się w godzinę śmierci.
Na około zamknięty świat wstęgą borów sinych, ale dusza wylatuje zań i marzy swobodna. Tam, gdzie wiele widać, serce już nic nie pragnie i tęskni; ale tu inaczéj: jak w więzieniu szerokiém buja fantazya, gdzieś za światy lecąc daleko.
Często spotkasz w takich zakątkach na starym spróchniałym pniu dziecię lub starca, który zadumał się z oczyma wlepionemi w bory, i marząc trawi godziny.
Cisza głucha, któréj nawet wiatr, wstrzymany ścianami lasów, nie śmie przerywać; szum powolny i jednostajny drzew, które drzemać się zdają kołysząc; szelest traw bujnych, trzcin szemrzących; mruczenie wody sączącéj się ospale; krzyk ptactwa żałobny i przejmujący, jak skarga istoty, coby coś chciała przemówić do człowieka: wszystko to do tęsknoty uspasabia i zasiewa ją w duszy za rana.
To też i lud tutejszy zda się rozespany, rozmarzony, powolny, jakby całe życie o innym dumał świecie. Chodzi po mału, odpoczywa długo, a o jutro niewiele się troszczy. I natura jego łagodna, i serce miękkie, i myśl, bylebyś jéj cugli rozpuścił, dziwnie poetycznemi ukraszona farbami. Nie panuje jéj wesele: każda piosnka i powieść kończy się mogiłą, śmiercią lub łzą; przecięż zaprawdę piękniejsze to od karczemnego śpiewku szalonego, który się dziką w ustach wieśniaka wydaje ironią życia.
Herman hrabia Góra mieszkał w jednym z najzapadlejszych krańców Polesia, w Horycy, któréj lasy i pola przytykały już do niezmiernych błot pińskich, przerzniętych mnóztwem rzek i strumieni. Horyca, na małéj piaszczystéj stojąca wyniosłości, miała tylko jedną drogę, którą się do niéj przybywało i wracało, zkądkolwiek jechać przyszło, z Rzymu czy z Laponii; była bowiem z téj tylko jednéj strony dostępna. Zimową porą, gdy błota stanęły, drugi gościniec przez trzęsawiska i rzeki ku Pińskowi otwierał się chwilowo, a w razie pilnéj potrzeby były obijaniki, dęby i czółna, któremi posyłano i jeżdżono do miasta.
Żyło się tu jak u Pana Boga za piecem, wedle pospolitego przysłowia; niełatwo dostał się natręt, groble zarastały trawą, twarz cudzą rzadko kto zobaczył.
Przez niezmiernie długą groblę, złożoną z nakotów, to jest w poprzek pokładzionych dylów, polan i chróstów, przejeżdżało się najprzód przez odnogi błot otaczające Horycę; potém już brnąc po osie w piasku, trzeba było dążyć do miasteczka.
Było to bowiem miasteczko i sześć ogromnych karczem drewnianych, przez których nieszczelne ściany wróble na wylot przelatywały, świadczyło o jego przywilejach. Oprócz tego z dala nawet widać już było kopuły cerkwi, srebrzystą pokryte blachą, i dach gontami pobity wysokiéj synagogi. Daléj czarne dranicami kryte chaty ciągnęły się długiemi sznurami na wszystkie strony, wśród palisad i płotów, z po za których wyglądały stare grusze, jodły i brzozy.
Po za mieściną dopiero, znowu za drugą groblą, stał tak zwany zamek. Musiał też to być niegdyś gródek obronny, bo szczątki zielonego, trawą i bzami dzikiemi porosłego wału, jeszcze go dotąd otaczały. Ale naprzeciw wjazdu szeroko wyszczerbiły się nasypy, fossa była zarzucona tak, że przebyć ją było można bez pomocy mostu, i wprost widać było domowstwo, które zastąpiło dawne zamczysko.
Z kawału muru prastarych czasów zrobiono dworzec obszerny, — a że nowy dziedzic nie kochał się widać w cegłach i musiał wierzyć, że drewniany dom zdrowszy, więc na téj budowie oparł piętro sosnowe, nietynkowane nawet, które wyglądało jak stare pudełko. Wysoki łamany dach, z wielkiemi oknami, fantastycznie dopełniał gmachu, z po za którego wierzchołki starych świerków ogrodowych, lip i grabów wyglądały.
Dziedziniec zamkowy był pusty. W prawo za parkanem kryły się oficyny i kuchnia, wstydząc się, że były do prostych chat podobne; w lewo wysunęła się stajnia z tartego drzewa, ale i téj się nie udało, bo słupy się pogięły i stała koślawo, a z jednego boku aż się musiała podeprzeć.
Przede dworem ani ganku, ani słupów, ani daszku, któryby wnijście osłaniał; ścieżka prowadziła do progu i ogromnych drzwi sieni zawsze zamkniętych. Z drugiéj jednak drożyny mocniéj wydeptanéj z prawego boku, między kuchnią a dworem, wnosić było można, że nią życie płynęło zeń i odpływało... U bocznego wnijścia był i ganeczek na dwóch słupkach z ławkami.
Gdy od opisu miejsca przychodzi mi do gospodarza i pana przystąpić, niemałą w tém czuję trudność. Charakteru jego, obyczajów, życia, nie tak łatwo dam wam wizerunek; z musu jednak podjąć się go jestem obowiązany.
Przejdźmy więc pośpiesznie smutne drzwi główne, dzień cały zaryglowane, sień wielką z leżącemi w jéj podłodze ogromnemi drzwiami do lochu; przesuńmy się przez cały szereg izb, staremi i biednemi zastawionych sprzętami, i wnijdźmy do pokoju pana, po którym najłatwiéj nam będzie poznać jego samego.
Wszystkie stare izby, sklepione niegdyś zamkowe komnaty, z małemi w grubych murach okienkami, były dosyć wilgotne i zapach stęchlizny mocno się w nich czuć dawał; w jednym tylko pokoju dziedzica, do którego po dwóch wschodkach do góry wchodzić było potrzeba przez kilkołokciową framugę muru, powietrze było suche i zdrowe. Na kominie starożytnych rozmiarów, dzień i noc palił się tu znicz niewygasły, kłoda olchowa lub dębowa, któréj pachołek, na straży będący niedaleko, doglądał.
Izba ta miała jedno okno w murze wysoko umieszczone, do którego, jak do pokoju, wchodziło się po wschodach; a że ściana była niezmiernie gruba, więc po obu bokach wgłębienia stały do siedzenia ławy. Z okna tego widok przez parkan wychodził na jedyną drogę, wiodącą z toku i do toku, tak, że gospodarz ze swojéj ławki każdą postać, z podejrzanym workiem plewy kroczącą po cichu, mógł dostrzedz i w potrzebie głosem przeważnym zatrzymać w pochodzie.
Niewiele zresztą i ten pokój miał sprzętów: kanapę biało niegdyś lakierowaną i spłowiałym rypsem pokrytą przy ścianie; stół w pośrodku z kilku krzesłami; w głębi łóżko wązkie, we framudze starą makatą obitéj; przy niém komódkę wyginaną, na któréj była para szkatułek różnéj wielkości.
Między kominkiem a drugiemi drzwiami gdakał zegar gdański pozłocisty, owym głosem przeszłego wieku, którego już nowe nasze cichutko szepczące nie mają: powolnym, poważnym i wyrazistym, aż do uprzykrzenia. Wielka skrzynia, także gdańska, po staremu sepet, skórą cielęcia morskiego obita, zajmowała miejsce między komodą a drzwiczkami, które daléj wiodły.
Dodajmy, że w ścianach kilka jeszcze wgłębień kryło w sobie szafy ciemno malowane i zamczyste, a kilka zczerniałych obrazów krzywo wiszących, twarzami jakichś pradziadów, niewiele smutną postać mieszkania rozweselały.
W pośrodku stał właśnie mężczyzna wysokiego wzrostu, chudy, ale barczysty i muskularnéj budowy, w bardzo prostéj odzieży: kapocie szaraczkowéj, butach z koźléj skóry do kolan, podpasany pasem rzemiennym, w czapeczce na łyséj głowie, zatłuszczonéj i niepewnéj barwy. Twarz miał bladą, zwiędłą, pomarszczoną, ale wzrok bystry, przeszywający i śmiały, wąs spuścisty. Zresztą nie dawał dostrzedz wyrazu ust, które się zdawały uśmiechać czasem szydersko czy złośliwie.
Z pod czapeczki kilka kołtunów nieposłusznych spadało na kołnierz kapoty. Choroba ta, któréj znakiem były zwinięte resztki włosów, dawała mu się zapewne czuć i w nogach, bo chwilami chwytał się za nie z wyrazem cierpienia i dziwnym grymasem w twarzy.
Naprzeciw niego stał pokornie we drzwiach wchodowych od pokojów, wyraźnie rezydent, nieszczęśliwa ofiara, która dla próżnowania i chleba skazana była na znoszenie kaprysów i fantazyi hrabiego i cierpienie jego złych humorów.
Wprawdzie trochę był kulawy na jedną nogę i o kiju nawet stać musiał, co go poniekąd uniewinniało, że na powszednią strawę i swobodę zapracować nie mógł; ale twarz miał tak rumianą, może do zbytku, taki wyraz zdrowia na niéj, że się go chciało do innéj zapędzić roboty. Nie był to już młody człowiek, lat mógł mieć do pięćdziesięciu; trzymał się na bok z powodu krótszéj nogi, ale wąs miał wyszwarcowany i nastrzępiony do góry, czub zaczesany paradnie i kolczyk w uchu, co, przy mocno zadartym nosie i wysoko zawiązanéj chustce, dosyć pocieszną czyniło facyatę.
Fizyognomia rezydenta mówiła dowodnie o małéj słabostce do wódki lub nalewki; inaczéj bowiem rozlanéj po niéj barwy rubinowéj trudno sobie było wytłómaczyć. Oczy jednak czyste, wejrzenie śmiałe, mowa przytomna, zbijały to przypuszczenie. I nikt pono jeszcze regentowicza Lacyny pijanym nie widział, a w towarzystwie, mimo usilnych nalegań, nigdy wódki ani żadnego nie powąchał trunku. Chłopiec jednak, który mu posługiwał, niecnota jakiś, może z gniewu czy przez płochość, ogadał go na folwarku, że butelczynę miał zawsze w łóżku, i dopiero zgasiwszy świecę, do poduszki się zakrapiał. Potwierdzało nieco tę plotkę, że pana Lacyny w nocy w żaden sposób dobudzić się nigdy nie było można, tak miał sen niesłychanie twardy; i to także, że butelki śmierdzące kotłówką znajdowano u jego wezgłowia. Ale on dowodził, że od bolu zębów płókał tylko usta wódką z imbierem, a składał się tém, że go oko ludzkie nigdy pijanym nie widziało.
Zresztą jak tam było w istocie, Bóg jeden raczy wiedzieć; dosyć, że regentowicz był okrutnie czerwony.
— Gdzieżeś aspan był dzisiaj? zapytał hrabia, rzucając nań bystre spojrzenie.
— Wszędzie, jaśnie panie: od kołka do kołka.
— Ale ja cię nie o to pytam, czyś liczył kołki w płocie, bo mnie licho potém.
— Na oborze, jaśnie panie, u owiec, w stodole, w stajni: expresse wszędzie... dokończył śpiesznie Lacyna.
— O któréjże WPan wstałeś?
— A o piątéj, jak zawsze.
— O piątéj powiadasz! to więc na oględziny wyjść musiałeś o któréj?
— O pół do szóstśj.
— Wówczas już i ja nie spałem, tobym był słyszał skrzypnięcie drzwiami, a nie słyszałem.
Lacyna pokręcił tylko wąsa.
— Nie sposób mi wiedzieć przyczyny.
— No, to ja będę wiedział — odparł sucho gospodarz.
Zamilkli.
— Cożeś WPan widział? spytał po chwili.
— A wszystko, jaśnie panie: parobkowi Iwanowi dałem w ucho... bo jeszcze spał, gdym przyszedł.
— Dobrze, to nigdy nie zawadzi!
— Ekonomowi się expresse powiedziało szczerą prawdę, bo na skrzypcach tylko gra, a gospodarstwa nie pilnuje.
— Jak to! na skrzypcach gra? podchwycił hrabia; to on taki ekonom? Jeszcze mi będzie ogony końskie na smyczki obcinał! To taki ekonom! A no! to go zaraz odprawić. Już ja wiem, co to z artystami mieć do czynienia...
Pan Lacyna zapłonił się i zafrasował; trzeba bowiem wiedzieć, że ekonom ów miał bardzo ładną siostrę, przy któréj krosienkach kulawy przesiadywać lubił, a wyrwała mu się ta nieszczęśliwa denuncyacya tylko dla okazania gorliwości.
— Już to żeby go odprawiać, nie zasłużył — przerwał regentowicz: bo aczkolwiek gra, i nawet nieźle gra na skrzypcach, ale tylko w chwilach wolnych od obowiązków, a rolnik dobry...
— I siostrę ma niczego? podchwycił mrugając nosem stary, poprawiwszy czapeczki, — a waćpan zawsze jeszcze choć stary, to głupi... i w starym piecu dyabeł pali...
Lacyna odgadnięty okrutnie się oburzył, stuknął kijem, ruszył ramionami, poskoczył, nastrzępił czuba.
— Albo mnie ona tam w głowie! tfu! expresse panu powiadam, że to dworskie plotki.
— Regentowiczu kochanie, to nie są plotki, to święta prawda! Zawsze ci w głowie miłostki, a patrzaj, że już ci zęby wypadają, choć płóczesz wódką z imbierem.
Na to Lacyna, choć stojąc na miejscu, takie zaczął okazywać znaki niecierpliwości, że hrabia wreszcie dał mu pokój.
— O tém potém — rzekł — a co daléj? Siwa krowa?
— Zdechła, jaśnie panie.
— Skórę kazałeś zdjąć?
— Zdjęli.
— A gdzie powiesili? hę? Pewnie na wyżkach w oborze; toż to bydłu szkodzi i choroby może naprowadzić.
— Ale nie, nie: w starym śpichrzu.
— Nieprawda bat’ku, ty nie wiesz, a kłamiesz; to ci z oczu widać. Każże mi ją zdjąć z wyżek i przenieść do starego śpichrza. Daléj co?
— Nic: wszystko expresse dobrze.
— Owce kaszlą?
— Bardzo mało.
— Przyznaj się, żeś u owiec nie był, bo gdybyś zajrzał, byłbyś kaszel słyszał, a tu już rano po lekarstwo przychodził Owsiej, i powiadał, że okrutnie kaszlą.
Lacyna przygryzł usta.
— Daléjże co? ciągnął siadając przed ogniem nieubłagany spowiednik, — a szpaczek jak się ma?
— Zdrów, pił wodę, je siano, nic mu nie będzie.
— A popatrzałżeś jak szedł do wody? Wszak nogi jak w dybach; jeszcze się ochwatu nie pozbył.
— To zwyczajnie, jaśnie panie, póki osłabiony po krwi puszczeniu.
Hrabia pokiwał głową, zamilkł. Lacyna tymczasem wąsy wywoskowane do góry podkręcił, przypominając im obowiązek sterczenia ku oczom, i czuba za jednym razem zatarł zręcznie.
— Regentowiczu kochanie, żebyś ty mi też jedną łaskę zrobił, rzekł po chwili hrabia Herman.
— Ale co jaśnie pan rozkaże?
— Tak to ty mówisz, a mnie nie słuchasz. Ileż to ja cię razy proszę, żebyś ty nigdy przedemną nie kłamał; ty taki zawsze swoje! Najprzód, że się to zupełnie na nic nie zdało, bo ja wszyściuteńko wiem co się we dworze dzieje, choć z izby nie wychodzę; powtóre, ty się tém dławisz, bo ci to niełatwo przychodzi; a naostatek i wstyd, gdy się wyda. Otoż, seredeńko, czy nie lepiejby to było, jak zaśpisz, a nie zobaczysz tam czego, przyznać się po prostu i kwita? Ja co przecię oczu nie wydrapię. Masz lat pięćdziesiąt...
— Czterdzieści ośm, expresse, na N. Pannę Zielną skończę, to jest skończyłem, przerwał żywo Lacyna.
— A rozum jest na dwadzieścia pięć.
Regentowicz znów począł stukać laską i strasznie się perzyć, ale milczał.
— Indycz się nie indycz, a ja ci prawdę powiem — ciągnął daléj spokojnie Herman. Najprzód długo śpisz, to i niezdrowo, i nieprzyzwoicie, a dla ludzi zły przykład; powtóre, chodzisz zamiast do gospodarstwa, na folwark do panny Petronelli, która z ciebie drwi, bo ona ma lat dwadzieścia, tysiąc złotych w kuferku i buziaka nieszpetnego; potrzecie... ale tem u dam pokój. Idź serdeńko, każ sobie dać śniadanie; ja dziś nie jem, nogi bolą, głód najlepszy lekarz: będę pościł na klejku...
I syknął biorąc się za kolana. Lacyna spojrzał, nachmurzył czoło i wyniósł się po krótkim ukłonie, stukając kijem i mrucząc pod nosem.
Ledwie wyszedł i drzwi się za nim zamknęły, gdy drugie mniejsze otwarły się powoli, i ukazał się chłopak w szaraczkowéj kurtce, pokorny i mizerny.
— Proszę jaśnie pana, tam ktoś czeka.
— Kto? gdzie?
— Przyjechał i prosi się z panem widzieć.
— Gdzie stanął? Czy przede drzwiami, czy koło folwarku, czy przy bramie?
— Koło folwarku.
— A czém przyjechał?
— Kałamaszką, parą koni; chłopak go przywiózł.
— Stary? młody?
— E! ni stary, ni młody.
— Jak się nazywa, nie wiesz?
— Na folwarku mówili, że Porciakiewicz.
Hrabia pokiwał głową jakby dał do zrozumienia, że się już sprawy i człowieka domyślił.
— Przyprowadź go tu.
— A którędy?
— Jużciż kiedy parą koni przyjechał, to wiesz, trutniu, że nie przez pokoje, ale przez tył domu i kredens...
Chłopak zniknął, a hrabia chwilkę siedział, patrząc na niebieski płomyk olchowej kłody, pogrążony w bezmyślném odrętwieniu.
Wkrótce znowu skrzypnęły drzwiczki i wsunął się mały człowieczek w surducie opiętym, niegdyś bronzowym, bardziéj zleżałym niż znoszonym; ubrany ubogo, ale chędogo i w stroju widać sobie niezwyczajnym, bo mu w nim było niezręcznie, co po ruchach rąk poznać można łatwo. Miał nawet rękawiczki obszerne, z których jedna już spoczywała, a druga jeszcze opaloną okrywała mu rękę.
Był to szlachcic z sąsiedztwa, zapewne posiadacz małéj cząstki we wsi, gospodarz rzadko wychylający się z domu, bo wszedłszy po wschodach do pokoju, mało nie upadłszy w progu, przy pierwszém powitaniu nie wiedział co począć, tak był pomieszany.
Hrabia wstał trochę, przywitał go zimno i wskazał mu krzesło, na którego on brzeżku przysiadł się ostrożnie, nieśmiało rozglądając się po smutnéj izbie.
— Dawnośmy się tu nie widzieli, panie Eufrazy.
— Kopę lat, panie hrabio.
— Kopę jak kopę, z dziesiątek pewnie.
— Tak coś koło tego.
— Jużciż nie z grzeczności do mnie przyjechałeś. Lubię prawdę i otwartość: masz interes, powiedz mi szczerze co cię sprowadza?
Zagadniony tak nagle Porciakiewicz, zmieszał się tylko i westchnął.
— Ej! czy nie bieda jaka?
— Pan dziwnie zgadywać umiesz...
— A cóż? z ochoty nikt do mnie nie zawita.
Pan Eufrazy spuścił głowę i zaczął miąć w rękach czapkę i rękawiczki; zimny pot oblewał mu czoło; westchnął. Gospodarz przypatrywał mu się ciekawie; zdawał się odgadywać wewnętrzny jego niepokój i boleść, zimno je jakoś badając.
— To cała historya! westchnął nareszcie Porciakiewicz.
— Mów historyę całą, ja mam czas, posłucham.
— Pan hrabia, któremu Bóg dał tak znaczny majątek...
— Bóg zapewne, ale przytém praca i oszczędność, panie Eufrazy.
— Jedno przy drugiém, panie hrabio; ale pan dziś i nie pojmiesz może, i nie uwierzysz, jak drudzy żyją. A! ciężkie to życie ubogich!
— Nie trzeba być ubogim...
— A jeśli kto bogatym być nie może?
— To przesąd, panie Eufrazy; każdy może kto chce: trzeba tylko chcieć mocno pieniędzy, mocniéj niż czego innego, a będzie się je miało. Ale wy myślicie, że one przyjdą jak pieczone gołąbki: w tém błąd. Czekając, nie doczekasz się; potrzeba je zdobyć.
— Człek też, Bóg widzi, całe życie pracuje ciężko ale żona, dzieci...
— Kto chce pieniędzy, żeni się ze szkatułką, a ruble mu służą za dzieci.
— Jakże żyć samemu?
— W takim razie wolisz dzieci i żonę niż pieniądze.
— A możnaż o to pytać? przerwał szlachcic przestraszony prawie.
— No! to masz więc co wolisz! odparł ruszając ramionami hrabia, który tarł bolące nogi swoje.
— Po ojcu dostałem cząstkę w Zabłotowie, mówił daléj Porciakiewicz: dwóch chłopków, panie hrabio i trzy włoki gruntu, bo mi to obcięli z eksdywizyi. Byłbym się jakoś może wygrzebał, gdyby nie jedno po drugiém nieszczęście. Pierwszego roku grad, potém mi się stodoła ze zbożem spaliła, trzeciego lata wymokło, ludziska się pochorowali, przyszedł rekrut i spłat, podatki, a trzebać żyć i jeść, z żoną i ośmiorgiem dzieci...
— Ośmioro dzieci! chwytając się za czapeczkę, zawołał hrabia; ośmioro dzieci! a to kara boża!
Porciakiewicz osłupiał, załamał ręce i spojrzał mu w oczy przerażony.
— Panie hrabio, my to biedni błogosławieństwem bożém nazywamy...
— Malthusie, cóżbyś na to powiedział! uśmiechnął się gospodarz. Ale to dziwna, że dotąd jeszcze nie poumieraliście z głodu!
— Pracujemy wszyscy, odpowiedział uspakajając się Eufrazy. Ja sam nie wstydzę się chodzić za pługiem, żonisko robi w ogrodzie i około przędziwa, dzieci także pomagają, choć do starszych już potrzeba było wziąć człowieka, coby je choć czytać uczył. Dorosłszy pójdą służyć, kiedy ich Bóg nie stworzył do panowania. Ale w téj chwili — dodał — jestem w bardzo ciężkiém położeniu: tyle mnie wypadków nawiedziło, podatki zaległy, spłat, procent do kościoła, trochę i żydowskich dłużków... Już nie mogę wystarczyć, głowę tracę, zabiorą mi chatę — zawołał wybuchając z rozpaczą — zabiorą mi dach mój! A gdzie ja się podzieję z dziećmi? A! panie hrabio, miéj litość nademną! miéj litość, dopomóż nieszczęśliwemu!
To mówiąc wstał Porciakiewicz i przypadł z ręką do kolan pana Hermana.
Hrabia pokiwał głową zamyślony.
— Najprzód kochanie moje, szanowny panie Eufrazy — rzekł powoli — powinieneś to wiedzieć, znając mnie trochę choć z języków ludzkich, że ja litości nie mam. Litość jest rzecz głupia, człowiek się przez nią robi ślamazarny, i potém sam jéj od drugich potrzebuje. Musisz i to wiedzieć także, że ja się sam prawie dorobiłem tego co mam. Było tam coś, ale obdłużone, a dziś i majątek niczego, i w szkatułce zapas jest; alem i pracował i skąpił od gęby sobie ujmując... jużcić, pozwól, nie dla tego pewnie, aby potém między ludzi rozdawać.
— Ale pan masz serce...
— Nie, nie, kochanku! zupełnie się mylisz; serca nie mam, litości nie znam. Nikomu pomocy nie odmawiam; że pieniądze są, nie taję, tylko mi zaraz potrzeba pokazać, że nie stracę, a zyszczę, bo do ofiar wcale nie mam ochoty i tychby się darmo odemnie spodziewać.
— Ależ ja jałmużny nie proszę! zawołał Eufrazy — datkubym nie przyjął, póki są ręce, co pracować mogą; ja proszę pożyczki, a jak się dźwignę, to zwrócę...
— Jakaż tedy pewność, panie Eufrazy?
— Praca moja i uczciwość...
— Uczciwość to jeszcze nie ewikcya, a praca!... A nuż WPan umrzesz, ja cię na tamtym świecie szukać nie będę! dzieci i żony nie skonfiskuję, bobym jeszcze musiał je karmić...
Mówił to niezupełnie chłodno, ale wysilając się na obojętność, która oszukała Porciakiewicza. Szlachcic zapomniawszy o biedzie, słuchał go z podziwieniem, jakby aktora na teatrze: nie mógł pojąć tego człowieka.
— Mylisz się grubo — dodał hrabia powoli, — tak rozumując, rachujesz na gruszki wierzbowe... Ile WPan masz dusz na te trzy włóki gruntu?
— Pięć dusz męzkich, a trzy kobiece.
— A ile na tém razem wszystkiego długu?
— A! panie, już z górą dwa tysiące złotych.
— Widzisz! twoja cząstka, gdyby była najlepiéj zagospodarowana i z remanentami, których ty niewiele mieć musisz, warta, przypuśćmy, trzy tysiące...
— Cztery mi dawano.
— Gdyby i pięć nawet — dług rośnie niepłacony, i zjada coś powoli: wyleźć z tego nie możesz.
Porciakiewicz zbladł, łzy mu się zakręciły w oczach, ale je szybko otarł rękawiczką.
— Gdybym ci pożyczył pieniędzy, musiałbym potém niepotrzebną mi cząstkę zabierać, i to jeszcze w wysokiéj cenie, bo takie cząstki wy zawsze sobie daleko drożéj szacujecie. Jeszcze w dodatku ludzieby krzyczeli, żem was z ośmiorgiem dzieci nielitościwie na bruk wyrzucił... a mnie to na co?
— A! żebym tylko dług mógł spłacić!
— Jakimże sposobem? Przypuśćmy, żebym ci dał pieniądze, a odbierał kapaniną: jakże z żoną i dziećmi na dziesięciu morgach i siebie wyżywić, i ciężar ten spłacić? To niepodobna!
Szlachcic padł na krzesełko wzdychając. W téj chwili znikł mu z oczu hrabia, gościna, — żal taki ucisnął serce, że o wszystkiém, co go otaczało, zapomniał; osłupiałemi oczyma wpatrzył się w ogień, a łzy potoczyły się po bladéj twarzy. Milczał, myśląc gdzie się podzieje z towarzyszką życia, z drobnemi dziatkami, gdy go z pod dachu ojcowskiego wypędzą.
Hrabia przypatrywał mu się ciekawie.
— Wyście tak wszyscy — rzekł po cichu gderając — nie ma kawałka chleba dla dzieci, a żenicie się zaraz ledwie wąs, i w chacie tego jak maku... A potém całe życie pokutujecie za wesoły dzionek.
Porciakiewicz mimo zaprzątnienia posłyszał te słowa, i żywo podniósł głowę.
— A! panie — rzekł — jedno tylko ubogiemu zostało serce. Możnaż żyć tak samemu, nie mieć do kogo przemówić słowa, skazać się na wiekuistą tęsknotę dla tego, aby nie pracować i nie myśleć o przyszłości? Nędza nie byłaby mi straszna, gdybym przy niéj nie miał doskwierających długów — głodubyśmy się nie zlękli. Wolę czarny chleb, byle go było z kim podzielić. Moje dzieci! moje dzieci!... dodał ze łzami.
Hrabia ruszył ramionami.
— Gdybym miał tę głupią, jak ją WPan nazywasz litość, poszedłbym dawno z torbami, odezwał się powoli. Tu trzeba w czém inném rady szukać.
— Sprzedać chyba i pójść służyć.
— Ale ba! z żoną i ośmiorgiem dzieci niełatwo kto WPana weźmie: ordynaryi strasznéj będziesz potrzebował.
Ta uwaga musiała do reszty zniecierpliwić Porciakiewicza, który wstał nagle, i nic nie mówiąc, zabierał się odchodzić. Hrabia nań spojrzał.
— Harda dusza w ubogiém ciele! rzekł do siebie. Ośmioro dzieci! ośmioro dzieci!
— Żegnam pana hrabiego — odezwał się sucho Porciakiewicz.
— Zaczekaj-no, może znajdziemy jaką radę; nie przez litość, bo to głupia rzecz, ale przez rozumny rachunek... uczciwy.
Mimowolnie Eufrazemu wyrwało się z ust z podziwieniem, powtórzone; — Uczciwy!
— Cóż to WPan mnie już masz za takiego łajdaka — przerwał zupełnie spokojnie hrabia — że się dziwisz gdy mówię, uczciwy? Nie znasz WPan ludzi. Nikt mi nie zarzuci, żebym co popełnił niepoczciwego; rachuję tylko ściśle, najściśléj, nic więcéj, i żadnemi próżnemi fantazyami siebie i drugich nie bałamucę.
Porciakiewicz zatrzymał się zmieszany.
— A kto nie rachuje, lituje się i serce ma miękkie, nie zajedzie daleko. Dla czego ja mam pieniądze? bo rachuję, bo się nie zwodzę: bom skąpy.
— A jestżeś WPan szczęśliwy? ośmielając się nagle przerwał szlachcic, który stanął naprzeciw niego.
— Porozumiejmy się: co WPan nazywasz szczęściem? zapytał hrabia.
— Kochasz kogo? przerwał Eufrazy.
— Nikogo: to głupstwo! rzekł gospodarz; ale mam takie szczęście, jakiego chciałem, bo każdy ma to czego chce: WPan ośmioro piszczących dzieci, a ja worki i folwarki.
— I tego ci dosyć?
— Nie, nie dość: ja chcę mieć więcéj pieniędzy, a WPan może jeszcze więcéj dzieci?
I uśmiechnął się szydersko.
— Gdyby mi Bóg dał jeszcze jedno, nie narzekałbym pewnie, rzekł Porciakiewicz.
— Toś szalony, pozwól sobie powiedzieć.
— Toś nie człowiek, kiedy nie pojmujesz tego! dorzucił gorąco, do ostatka przywiedziony szlachcic. I możesz wyżyć wśród tych czterech ścian czarnych, sam jeden, otoczony płatnymi sługami, nie słysząc nigdy czulszego słowa i dziecinnego głosu, uśmiechu, bez przymilenia, bez pieszczot, rodziny, bez...
Tu wstrzymał się miarkując w zapędzie, chociaż na bladéj twarzy gospodarza nie postrzegł najmniejszego znaku nieukontentowania.
— Widzisz WPan, że mogę — odpowiedział hrabia. Gdy mi nudno, wołam Lacyny i kpię sobie z niego; posyłam po Radwanowicza, który mnie śmieszy; kłócę się ze starym Pawłem.. liczę pieniądze, gderam i straszę ludzi... ciągnę kabałę, czytam, chodzę po pokojach i świszczę.
— No! toś nie człowiek! toś nie człowiek! zawołał zniecierpliwiony tym spokojem Eufrazy.
— A w tém cała sztuka, żeby nie być człowiekiem! uśmiechając się dokończył hrabia. Wszystkie biedy z tego pochodzą, że nadto ludźmi jesteśmy... To sobie i dzieciom najprzód potrzeba wbić w głowę; człowiek z natury jest słaby, a słabości gubią.
— Tak! tak! rzekł nie wstrzymując się i krocząc do drzwi Eufrazy — ale gdybyś ty mi swoje skarby, worki, zamek i majątki dał za moje piszczące dzieci i żonę, a wyrzec się ich kazał, plunąłbym na to wszystko, i poszedł klepać moją biedę. Nikt jeszcze z głodu nie umarł.
— I to, kochanie, fałsz! przerwał zimno gospodarz. Ludzie i puchną, i umierają z głodu, prawda, że chłopi; a co się tycze szlachcica, ten choć może nie umiera z głodu, umiera ze strachu głodnéj śmierci, z mozołu, z utrapienia, z kłopotów... wszystko to jedno.
Eufrazy nic już nie odpowiadając, ukłonił się i szedł do drzwi, jakby mu pilno było wyjść z téj atmosfery lodowatéj.
— Ale zaczekajże WPan! odezwał się hrabia.
— Szkoda czasu.
— Kto wie? może co zrobimy, jeśli nie sercem, bo ja nie choruję na nie, to głową i rachunkiem.
Porciakiewicz stanął, z wyrazem ciekawości raczéj niż nadziei.
— WPan jesteś uczciwy człowiek i dobry gospodarz, mnie ludzi braknie; gdybyś się nie wstydził z dziedzica pójść na ekonoma... ha! któż wie!
— Ale ja żadnéj pracy nie wstydzę się, byle uczciwéj! rzekł szlachcic.
— U mnie w Sienném bardzo źle idzie, ekonom pijak, lata po jarmarkach, chłopi robią co łaska; muszę go wypędzić... Dam WPanu jego miejsce. Twoja cząstka tuż, mógłbyś... Tylko żebyś mi tam więcéj swojego niż mojego nie patrzał, i żeby cię nie wzięła pokusa pomagać sobie moimi siennickimi.
— Jeśli mnie hrabio masz od razu posądzać, dajmyż temu pokój! zawołał Eufrazy żywo. Ja znowu nie dam się męczyć jak Lacyna.
— No! no! wiem, wiem, i gdyby nie wiara, jaką mam w tobie, nie brałbym cię do Siennego.
— Na cóż pan to mówisz?
— Wolałbyś, żebym milczał a myślał?
Porciakiewicz zamilkł; chwilę tak patrzali na siebie.
— W Sienném daję ekonomowi trzysta złotych i ordynaryę, zawsze to coś znaczy.
— Wiesz WPan co, panie hrabio? przerwał szlachcic: ja ci uczciwie i gorliwie pracować będę... zrób trochę więcéj. Przepędzę bydło moje do Siennego dla hypoteki, jeżeli słowa szlacheckiego nie dosyć... zalicz mi teraz tysiąc złotych: wyratujesz i mnie, i dzieci.
— Czekaj, ileż masz sztuk bydła? zapytał hrabia zimno.
— Zawsze się wbijałem w remanent, bo to całe bogactwo szlachcica i podpora gospodarstwa — rzekł Porciakiewicz. Mam krów dziesięć, pięć jałówek, ośm wołów i kilkoro cieląt.
— Daj go katu! a czemużbyś nie sprzedał?
— A! panie! toż to się wyhodowało w domu; to to wszystko nas zna, głosu słucha, do ręki idzie.
Hrabia wziąwszy się wprzódy za boki, zaczął się śmiać ogromnie.
— Dalipan — rzekł — ten się i w bydle kocha, tak mu tego kochania potrzeba!
Porciakiewicz milczał zmieszany tym śmiechem.
— No! no! nie gniewaj się; wolno tobie romansować z cielętami, wolno mnie się z tego śmiać: kwita. Ekonomowi z Siennego daję zaraz abszyt, bydło przypędzisz do mnie, i dam WPanu tysiąc złotych na sześć od sta.
Po licu gościa prześliznął się jasny promyk radości, i zapomniawszy poprzedzającéj nadto żywéj rozmowy, znowu z ręką do kolan przypadł hrabiemu.
— A! niech ci Bóg płaci! Nie! nie! darmo się ty kryjesz i udajesz: i ty masz serce! Całe życie pracowałeś, aby się go pozbyć, ale nie potrafisz: i ty kochasz, i ty zlitować się musisz! Odzywa ci się w piersi człowieczeństwo... i tyś człowiek!
Hrabia spojrzał nań ponuro, wstał powoli od stolika, i w milczeniu poszedł do szkatułki stojącéj na komodzie przy łóżku, a otworzywszy ją kluczykami dobytemi z kieszeni kapoty, począł liczyć pieniądze.
— Skrypt na prostym papierze z wolnością przeniesienia na herbowy, ewikcya na nieruchomym i ruchomym majątku... i świadka nam potrzeba dla formy.
— Héj! krzyknął na chłopca, który ze swą bladą twarzyczką zjawił się zaraz we drzwiach: prosić regentowicza... jeżeli już nie na folwarku.
— Tylko co poszedł, to ja go jeszcze dopędzę.
— Natura ciągnie wilka do lasu — mruknął hrabia. Oto WPan masz pieniądze, pisz skrypt, znasz formę?
Położywszy czapkę i drżąc ze wzruszenia, Porciakiewicz umoczył pióro i pisać począł, gdy wszedł Lacyna, ale kwaśny i widoczne noszący na twarzy ślady rannéj z panem rozmowy.
— Podpiszesz mi się za świadka na skrypcie, i dasz wiedzieć do Siennego, ażeby mi się ztamtąd ekonom wybierał. Pan Porciakiewicz będzie gospodarował w tym majątku.
Regentowicz w milczeniu pokręcił wąsa, nie lubił bowiem tamtego ekonoma, który czasem do zbytku się przy pannie Petronelli przysiadał.
— Spełni się, jaśnie panie.
Hrabia najprzód sam skrypt odczytał, potém go dał Lacynie do podpisu; wyliczył pieniądze na stole i schował rewers do szkatułki, odprawiając skinieniem regentowicza, który pośpieszył na folwark.
— Teraz, panie Eufrazy — rzekł zimno gospodarz — zmieniają się nasze stosunki: wszedłeś WPan jako równy do równego, szlachcic do szlachcica — wychodzisz moim sługą, musisz o tém pamiętać. Praca i gorliwość WPana całe do mnie należą; za to jego rozum całkiem mu zostawiam, bo go nie potrzebuję. Mam ten zły zwyczaj, że tylko swojego używam; proszę więc z rozumem do kieszeni, przyda się na własny użytek, a tylko to robić, co ja każę.
— Bardzo dobrze, odpowiedział szlachcic; ale też ja za skutki cudzego rozumu odpowiadać nie będę.
— Logicznie! logicznie! podobasz mi się!.. No, tak: za niedozór WPan, za dyspozycyę ja płacę. Obejmuj gospodarstwo natychmiast: jak się ekonom dowie, że go foruję, gotów sobie pozwolić. Klucze wziąć natychmiast, dyspozycyę przyszlę. Do widzenia!
Na tém skończyła się rozmowa.
Po wyjściu Porciakiewicza, hrabia długo siedział w krześle nieruchomy i zamyślony. Znać było, że niezwykłe jakieś przyszły mu dumania, że się coś odezwało w zaschłém sercu starego, co już za zmarłe i pogrzebione uważał. Ze schyloną głową, z brwią nawisłą marzył spoglądając na ogień; westchnął potém, wstał, poszedł do okna, w którém dla szpiegowania gospodarstwa zwykł był siadać, i przypadłszy na ławeczce, znowu długo spoglądał na pustą drożynę wiodącą ku tokom.
Chociaż od lat bardzo dawnych jednostajnym trybem szło to życie, któregośmy próbkę widzieli, i można było sądzić, że hrabia przywykł już do niego, — nie zupełnie jednak zapomniał innéj przeszłości. Krótka ona była, ale w niéj najgłówniejsze życia jego mieściły się wypadki: pierwsza miłość młodzieńcza, pierwsze walki ze światem i jego sprawami, pierwszy rozwój charakteru i poświęcenie uczucia dla rachuby. Na dnie tych wspomnień, jak sucha żółta wydma piaszczysta zalegających dziś serce, były gdzieniegdzie prószynki złota świecące. Przebiegając mimowolnie swą przeszłość, Herman zdawał się czegoś żałować, czy śmiać się z czegoś może. Na twarzy jego zawsze jednym okrytéj wyrazem, smutek i wesele podobném malowały się skrzywieniem.
Myślał o młodości, która dla niego skończyła się tak nagle, o wszystkiém czego doznał i nie uczuł w życiu, co przeszedł i czego nie kosztował.
Szczery względem ludzi, nielitościwy był też dla siebie, i spowiadając się, gorzkiemi poił prawdami.
— Starcze! szeptał w duchu, może miał słuszność ten biedak: jestżeś ty szczęśliwy? Znalazłeśże ty życie? Czy to, czego pragnąłeś, coś wybrał dla siebie, wystarczyło na zapełnienie piersi, na uspokojenie tęsknoty i pragnień? Spytaj siebie, przebież swą przeszłość, i daj odpowiedź tak surową, jak dajesz obcym, co do ciebie przychodzą żądać pociechy, a ty ich poisz goryczą.
Nie! nie jesteś szczęśliwy; ale któż się szczęśliwym śmie nazwać?
Ten biedak może, który słyszy co wieczór modlitwę swych dzieci, którego wita uznojonego głos żony na progu, który kocha, i powracając do domu, znajduje tyle rąk, co mu się u szyi uwieszają, który ma z kim płakać, przed kim się poskarżyć... A ja?.. nikogo nie mam, nikogo!
Rozśmiał się dziwnie.
Głupstwo! rzekł do siebie. Mam pieniądze, niemi panuję nad całym światem; sumienie spokojne, żadnych złudzeń. Widzę czyste wszystko, nie oszukuję się niczém, mam czegom pragnął... to dosyć! Życie nie może dać więcéj.
A jednak? Dla czegoż mi tak tęskno? czemu gderanie na Lacynę, kłótnie z Pawłem i rachunki i książki nie uspokoją, nie nasycą? Dla czego patrząc na dzieci, zazdroszczę tym, co je mają, i kobiecy uśmiech wprawia mnie w rozdrażnienie jakieś, i niepokoję się, jak gdybym czegoś nie spełnił?
To głupi instynkt zwierzęcy; to słabość, z któréj się otrząsnąć potrzeba.
Mam czegom chciał — powtórzył — bo wszyscy mają to czego pragną gorąco. Wola jest dźwignią ogromną, i chcieć potrzeba tylko. Chciałem, zrobiłem majątek; odsunąłem się od ludzi, wyrzekłem słabostek, na które oni chorują, uchwyciłem treść życia, wycisnąłem z niego essencyę. Napiłem się: gorzko mi w ustach.
I zamyślił się biegnąc znowu ku młodości swojéj. W życiu jego niewiele było wypadków; wszystkie wszakże przeważnie wpłynęły na nie.
Syn rodziców, którzy, by wytrwać na stanowisku, na jakiém ich imię stawiło, znacznie nadszargali majętności, Herman zawczasu napatrzył się walki próżności z niedostatkiem. Komedya ta wstręt w nim rozbudziła i ohydę; postanowił czynnie i śmiało wziąć się do życia. Ale widząc jak boli upadek, co kosztuje fałsz, całą nadzieję położył w dostatku i życie zdobyciu go poświęcił.
Wychowany na swój czas starannie, nie bez talentów i zdolności, gdy go odumarli rodzice i przyszło do podziału majątku z bratem Rajmundem, począł od wyboru schedy, która na pozór była gorsza, trafnie przewidując, że oceniona nizko, da mu sposobność łatwiejszego dorobku.
Zostawił bratu Zarubińce wołyńskie, w pięknéj glebie położone, ale mniejszego obszaru, a sam wziął Horycę z przyległościami, które za lichotę uważano.
Wszyscy się śmieli z niego, że dobrowolnie skazał się na grzebanie w piasku; posądzano go nawet o bezinteresowną ofiarę dla brata. Ale gdy objął Horycę, okazało się, że albo on, albo traf za niego doskonale rachować umiał.
Majętność osławiona, w lichéj ziemi, była oceniona zbyt nizko; lasy uważano za zupełnie zniszczone i nic już dać nie mogące, bo w nich starzy hrabiowstwo kilkanaście lat belki i klepki wyrabiali.
Tymczasem Herman zaraz po odebraniu majątku wyprzedał jeszcze za przeszło sto tysięcy złotych sosen, spławił do Pińska trochę opałowego drzewa, i dwakroć sto tysięcy długów w przeciągu roku spłacił. Potém hermetycznie las zamknął na lat dwadzieścia, nie dając nikomu z siekierą wjechać do niego, a sam wziął się do gospodarstwa.
Na ziemię niewiele w istocie można było rachować; chowem więc bydła w ogromnéj ilości, gorzelniami, smołą z pniów starych, z których oczyszczał bory, powoli dorobił się grosza, i wkrótce stanął na téj stopie, że się długów przywiązanych do schedy pozbył zupełnie, a nawet kapitały składać począł.
Wyszedłszy na swobodę, młody jeszcze, osamotniony, znalazł trafem w sąsiedztwie dom, który go przywabił. Hrabia nie miał myśli bliżéj się z nim związywać, ale tam znalazł przyjemną rozrywkę; bawił się i po swojemu rachując tylko co mu da zabawkę nic niekosztującą, stał się w domu państwa Moroszów prawie codziennym gościem.
O milę od Horycy stary pan Morosz, niegdyś pełnomocnik Radziwiłłowski i sławny patron trybunalski, podupadłszy dziwną losu koleją, wziął był dzierżawę, na któréj mu się zmarło, zostawiając żonę i córkę w bardzo ciężkich interesach.
Był to dzieciak ośmnastego wieku, otarty w świecie, bywalec wielki, światowiec, nienazbyt delikatnego sumienia, żartujący nawet ze zbytniéj uczciwości, hulaka, wesoły koleżka, ze wszystkiemi wadami i przymiotami swojéj epoki. Do pojedynku stanął zawsze; ale biednego oszukać, popierając złą sprawę, z sumieniem się pokłócić dla pieniędzy, nieustannie potrzebnych i ciągle odpływających na huczne zabawy, zrobić coś podejrzanego — nic go nie kosztowało. Nie zebrał jednak grosza, choć zmarnotrawił miliony; przyzwyczaił tylko żonę i dzieci do zbytków, a umierając zostawił je prawie bez żadnego mienia.
Żona jego, wychowanka niegdyś Radziwiłłowskiego dworu, jak ludzie szeptali, chwilowo podobno ulubienica książęca, płocha, zalotna, żywa, dobrze dlań była dobraną parą. Lubili oboje żyć, wiele sobie nawzajem wybaczali, i dotrwali do końca w serdecznéj zgodzie, opartéj na wzajemnéj płochości.
Gdy Morosz umarł, wdowa, obrachowawszy się, postrzegła, że z wielką biedą potrafi się ledwie utrzymać przy dzierżawie.
A choć to była possessya, dom wszakże na cale pańskiéj stał stopie i zejść się z niéj nie chciało. Córka dorastała, była i wychowana starannie, i cudnie piękna, a umysł jéj obiecywał, że na świecie wielkie ją czeka powodzenie.
Pani Moroszowa więc przyszłość budując na czarnych oczach Izabeli, na jéj talencie do muzyki, dowcipie i francuzczyźnie, nie zmieniła trybu życia po śmierci ex-mecenasa. Żałoba jakoś nie była bardzo smutna; do domu, w którym sama pani ożywiała wszystkich wesołością i dowcipem, a oprócz panny Izabelli, dwie były krewniaczki bardzo piękne, cisnęła się młodzież tłumnie. Panna zasługiwała na hołdy, które odbierała; gasiła wszystkie rówiennice śmiałością, żywością, wdziękiem, umysłem nad wiek rozwiniętym. Szczególniejszym jednak zbiegiem okoliczności, choć kochali się w niéj na zabój kto żył, nikt jakoś nie posuwał się do jéj ręki. Hrabia Herman, który przybył do tego domu już po śmierci mecenasa i często w nim przesiadywał dla pięknych oczek panny Izabelli, zwrócił zaraz na siebie uwagę matki i całą jéj przebiegłość macierzyńską i kobiecą. Posiadacz znacznego majątku, rozsądny, dobrze wychowany, był dla panny świetną partyą, dla pani Moroszowéj portem spoczynku, kotwicą wybawienia; zwróciła się też ku niemu może zbyt natarczywie, nadto zapobiegliwie, pracując na zawód, który ją miał spotkać.
Kobieta rachowała na młodość, na serce, a panna Izabella uczciwie i dobrze wyuczona, zręcznie jéj w tém dopomagała. Na nieszczęście obie kobiety widziały w nim pospolitego młodzieńca, używały środków zwyczajnych i niemi odstręczały go tylko.
Gdy hrabia przybywał, zostawiano go sam na sam z panną po całych dniach. Izabella śpiewała dlań i grała, starała się zastosować do jego charakteru, upodobań, fantazyi... I ostatecznie pokochała się w nim szalenie, gdy on pozostał sobie zimnym i obojętnym jak był.
Zręczny i ostrożny, ze swéj strony nie wygadał się nigdy za nadto, nie obiecywał nic, bawił się, odjeżdżał, powracał, zwlekał, aż wreszcie pani Moroszowa musiała z największą grzecznością zwrócić jego uwagę na to, że powinienby już odkryć się z zamiarami, jeśli jakie ma, bo inaczéj zaloty widoczne przyszłości téj córki szkodzićby mogły.
Zagadniony w ten sposób hrabia, odpowiedział bardzo grzecznie, że dotąd żadnych nie miał zamiarów, ukłonił się nizko i zupełnie bywać zaprzestał.
Panna Izabella się rozchorowała, dom cały okrył żałobą; musiano przez sąsiadów, przyjaciół, krewnych ściągnąć hrabiego nazad do domu pani Moroszowéj, co nie łatwo przyszło.
Zostawiono rzeczy naturalnemu biegowi, a panna Izabella silna wolą, miłością, wdziękiem, była prawie pewna, że zmusi w końcu hrabiego do ożenienia. Być może, iż mu to kiedy przeszło przez głowę, ale się jak trzymał na wodzy, tak był przywykł do rachunku, iż się z tém wcale nie wydawał.
Kilka lat rzeczy były w jednym stanie, na jednym stopniu: Herman przyjeżdżał, bawił się, śmiał, żartował, słuchał muzyki, bywał czasami czulszy, zdawał się podbity; potém stękał znowu i znowu powracał; aż panna Izabella, która go szczerze kochała, po młodemu, wpadła w rodzaj melancholii. Że jéj z nią było bardzo pięknie, hrabia częściéj tylko przyjeżdżał, wzdychał z nią nawet, ale to nie wpłynęło na żadne z jego strony wyraźniejsze oświadczenie.
O mil pięć od Horycy ku Wołyniowi, mieszkali niejacy państwo Burakowscy. Sam pan nie wiedzieć zkąd był przyszedł do ogromnego majątku. Przybył z za świata; ze swojéj przeszłości wcale się nie tłómaeząc, kupił dobra znaczne, i osiadł w nich. Powierzchowność jego zdradzała ledwie oskrobanego dorobkowicza, żona nie była pokaźniejszą, oboje niezmiernie śmieszyli świeżém państwem swojém i zbytkiem złego smaku. Mieli oni córkę tylko, jedynaczkę, którą, jak słychać było, chcieli koniecznie wydać za utytułowanego księcia jakiego lub grafa.
Typy tego rodzaju są u nas pospolite, a dochodzą do niesłychanych śmieszności rozmiarów. Trafiają się one i gdzieindziéj, nigdzie im tak jednak może słońce i powietrze ku bujnemu rozwinięciu nie sprzyja. Burakowscy, których origo całkiem była mgłą okryta, zdali się nieledwie jakąś odgrzebaną z pod sukmany rodziną, co nagle skarb znalazłszy, przebrała się w aksamity, a chodzić w nich nie umiała, niedołężném naśladowaniem tego, co ją otaczało, pobudzającém do śmiechu. Przy najlepszych chęciach brania ich na seryo i wynalezienia jakiéjś dobréj strony, niepodobna było jéj odszukać. Sam Burakowski, tłusty, czerwony, krzykliwy i gestykulujący niebezpiecznie, tak, że w czasie rozmowy, z nosem opodal trzymać się było potrzeba, prosty człek, mówić nie umiał, choć hałasował. Żadnego języka, nawet tego, którym się tłómaczyć usiłował, nie znał; skąpy był, chciwy, podejrzliwy i łatwowierny razem; dosyć ograniczony a najpoczwarniéj nadęty, piął się do panów, uważając się za jednego z nich.
Zdawało mu się, że odkrył tajemnicę państwa, która podług niego zależała: najprzód na pieniądzach; powtóre na śmiałości w postępowaniu, ruchach i mowie, potrzecie na oddzieleniu się od tego, co nie jest panem. Postępował też ściśle według swojéj teoryi, jak chcącemu uchodzić za pana przystało. Z pieniędzmi się przechwalał co chwila, starając się okazać, że ich ma wiele; krzyczał, rzucał się i łajał śmiało; a żył tylko z tymi, których za równych sobie uważał, resztę mając za motłoch, na który jeśli z łaski spojrzał, jeśli przemówił z potrzeby, dawał zaraz czuć, aby się trzymali daleko i pokornie.
Za to z tymi, którzy wedle niego byli mu równi, starał się w czułéj, a często przykréj dla nich zostawać poufałości. Plagą też był Burakowski, i gdzie się ukazał uciekano od niego jak od powietrza (czego on nigdy nie chciał widzieć i nie brał do siebie).
Mały, bryłowaty, na krótkich grubych nóżkach, z otyłą wygoloną twarzą i nastrzępionym do góry czubem siwiejącym, dosyć brudny i zaniedbany, wyglądał jak karykaturka porcelanowa, niedobréj fabryki.
Szanowna jego małżonka, równie jak on niemłoda, słusznego wzrostu jejmość, niegdyś piękna, co jeszcze dla archeologa łatwe było do poznania, wyglądała jak dobrze zachowana mumia egipcka. Była milcząca, sztywna, i miała dwa tylko nałogi: zbyt częstego spoglądania w lustro, i zbyt częstego mówienia o sobie i o swéj piękności. Wyszedłszy z tego zajmującego przedmiotu, niewiele miała do powiedzenia, słuchała nawet z roztargnieniem, gdy jéj co opowiadano, i patrzała milcząca w zwierciadło, naprzeciw którego zawsze starała się usiąść.
Mowa jéj nie dowodziła bardzo starannego wychowania; za to ruchy przesadne, wymuszone dla nadania im niby dobrego tonu, były do najwyższego stopnia śmieszne, bo niesłychanéj pełne pretensyi. Strój dziwaczny przyczyniał się jeszcze do uczynienia jéj odpowiednią mężowi karykaturą. Przybyli jakoś z daleka z pieniędzmi znacznemi Burakowscy, okupili zadłużony klucz, według rachuby pospolitéj tysiąc kilkaset dusz liczący, i wyrestaurowawszy stare domowstwo, poczęli się bawić swojém państwem.
Z nadzwyczajném staraniem ukrywali swoją przeszłość; wymykały się im jednak pół-słówka dowodzące, że musieli majątek zebrać na ekonomstwie, dzierżawach i jakichś nieczystych frymarkach. Wśród rozmowy, ilekroć pan odezwał się z jakiém niefortunném słowem, pani pokaszliwała; ile razy pani mówiąc o swojéj piękności wspomniała jakiś kompromitujący stosunek, pan chrząkał. Natychmiast potém, spojrzawszy sobie w oczy, zwracali się na drogę przyzwoitszą.
Przyjęcie państwa Burakowskich wśród obywatelstwa możeby było doznało niejakich trudności i uległo zwykłym boleściom i upokorzeniom wszelkiéj naturalizacyi, gdyby nie ta okoliczność, że z nimi razem przybyła już piętnastoletnia dorastająca córka, jedynaczka, panna Eliza Burakowska, która świetne wychowanie odebrała na pensyi we Lwowie, była już piękną jak niegdyś matka, a w przyszłości obiecywała być dziedziczką owych tysiąca kilkuset dusz i kilku tysięcy włók lasu. Pan Burakowski w chwilach, w których do otwartszego wynurzenia się był skłonny, mrugając jedném okiem powiadał:
— Kochany panie... moja Eliza może sobie i księcia ułowić: to pański kąsek! milioniczek! milionik i z czubem! z dobrym czubem! A sama caca, niech ją Bóg ma, i główka nielada, i buziak niczego!
Buziak był w istocie śliczniuchny, oczy czarne choć niewielkie jak dwa węgielki, buzia malinowa, okrągluchna, nosek odrobineczkę zadarty, ale malutki i zręczny, a uśmieszek i wejrzenie przejmujące; tylko rączkę, choć białą, miała dość dużą, a nóżek jakoś nigdy nie pokazywała, więc o nich nikt nie wiedział.
Wychowanie jéj w istocie było świetne, bo grała przepysznie i hałaśliwie a prędko, śpiewała wdzięcznie piosenki włoskie i francuzkie, których charakteru miłosnego rodzice nie podejrzewali, czytała romanse francuzkie, i umiała śmiało dawać sobie radę na świecie, choć rodzice często jéj zawadzali, a za ojca i matkę czerwienić się musiała po łokcie. Eliza była żywa, lubiła wesołość i uśmiechy, zresztą dobre dziecko, trochę roztrzepiotane, o którego przyszłości wyrokować było trudno; bo choć dużo złego z pensyi wyniosła, dużo też dobrego ma w sobie każde serce kobiece, a nie można nigdy wiedzieć co wnijdzie na bujnym gruncie: pierwsze czy ostatnie, żyto czy kąkole.
Nie wiem, trafem czy umyślnie Herman dojechał aż do Burakowskich; a że był wówczas młody, uchodził już za bogatego, miał tytuł choć go nie lubił używać, i rozumem swym a oryginalnością od razu podbił rodziców, — natychmiast osnuto projekt ożenienia go z Elizą, czemu i ona nie okazała się przeciwną. Hrabstwo z majątkiem przy zupełnéj karystyi książąt w okolicy, wydało się Burakowskim dostateczném.
Po dwóch czy trzech odwiedzinach, Burakowski powiedział sobie: „Trzeba dobijać!“ i za czwartemi wręcz oświadczył Hermanowi, że życzyłby go sobie za zięcia. Herman odpowiedział ni to, ni owo, rozśmiał się, uściskał Burakowskiego, który napróżno chciał go wyciągnąć na więcéj znaczące słówko, siadł i odjechał.
Odprawiony tak z niczém ojciec, z razu bardzo się zmieszał, bo to wyglądało, jakby z córką na targ wyjechał i kupca nie znalazł; nie wiedział co robić, zafrasował się mocno, zaczął się obawiać, że hrabia może zaprzestać bywać u niego, i byłby schudł nawet, gdyby w kilka dni potém Herman się nie zjawił znowu, jak gdyby nigdy nic. Nie wspominając wcale o propozycyi, milcząc jak zwykle, uważniéj zaczynał przypatrywać się pannie Elizie. Burakowski poczuł, że go trzyma, ale zrażony pierwszą próbą, zasznurował usta.
Tymczasem pani Moroszowa i panna Izabella, dla których deską wybrnięcia był hrabia, przerażone zostały natychmiast przyniesioną im wieścią o wizytach Hermana u Burakowskich. Domyśliły się łatwo grożącego im niebezpieczeństwa; córka płakała łamiąc ręce, matka się rozchorowała: długo napróżno oczekiwano niewiernego, który nie przybywał. Zjawił się nareszcie jednego wieczoru.
Przybycie jego zwiastowane jak wielki wypadek, o mdłości przyprawiło matkę, a córce ostatkiem nadziei wypalony rumieniec wypędziło na twarz zbladłą i spłakaną.
Herman powrócił nic nie zmieniony; sądzono, że bajki chyba rozniesiono o Burakowskich, a wówczas już było po słowie, po zaręczynach z Elizą.
Zwlekła się pani Moroszowa z łóżka do saloniku, i z gorączkowym niepokojem choroby i macierzyństwa, na chwilę sam na sam zostawszy z hrabią, zagadnęła go o córkę.
Hrabia wstał z kanapy z surowym wyrazem na twarzy.
— Nigdym bywając u pani — rzekł poważnie — ani słowem, ani półsłówkiem nie dał do zrozumienia, że bym się miał starać o pannę Izabellę; owszem usiłowałem panią wyprowadzić z błędu.
— Ale trzeba było być ślepym, żeby nie widzieć, żeś się jéj starał podobać, pozyskać jéj przychylność, zrobić jéj nadzieję.
— Nadziei! nadziei nie robiłem żadnéj! odparł hrabia. Lubiłem towarzystwo córki pani, do tego się przyznaję, i dla tegom u niéj bywał.
— Ale WPan ją kochasz! zawołała matka przywiedziona do rozpaczy.
— Gdybym kochał pannę Izabellę, odpowiedział zimno: byłby to powód właśnie, dla którego ożenićbym się z nią nie mógł.
— Jak to! łamiąc ręce, spytała pani Moroszowa.
— Bo w życiu miłość jest przeszkodą, jak wszelka słabość, a małżeństwo jest spółką, w któréj więcéj zimnéj krwi potrzeba i rachuby niż uczucia.
Całéj téj rozmowy, którą hrabia kończył wdziewając rękawiczki, nie dosłuchała matka, gdyż osłabła; córka zaś, która za blizkiemi drzwiami stała, weszła żywo w téj chwili, z zaciśnionemi ustami, płomieniejącemi oczyma i tak piękna wzruszeniem, które jéj z razu mówić nie dawało, że nawet hrabia panując nad sobą, uczuł się zmieszany jéj widokiem.
— Panie hrabio, rzekła mu dumnie; nie potrzeba słów i przyrzeczeń, żeby zawinić przed kobietą: jest mowa, którą rozumiemy wszyscy, a ta choć śladów nie zostawia po sobie, może być zbrodnią i oszukaństwem. Byłam szalona, bom wierzyła w serce, gdzie go nie było nigdy, gdzie go nie ma i nie będzie. Idź pan z tego domu, który okryłeś żałobą, któremu wydarłeś pokój i szczęście; a jeśli kiedy w życiu pomyślisz o młodości, niech ci ona na czoło i piersi padnie zgryzotą popełnionéj zbrodni.
To mówiąc i nie dając mu czasu na odpowiedź, wskazała drzwi dumnie, a sama pobiegła do zemdlonéj matki. Takie było ostatnie widzenie się hrabiego z panną Izabellą. Pani Moroszowa wkrótce potém umarła; prawie równocześnie hrabia Herman ożenił się z panną Burakowską.
Dramat wszakże na tém się jeszcze nie skończył. Panna Izabella zmieniła miłość na nienawiść, i tę poprzysiężoną nieprzyjacielowi na całe zachowała życie. Niewidzialna, oddalona ciężyła nad tym, który tak chłodno, tak nielitościwie z jéj serca zrobił igraszkę.
Pozostawszy zupełną sierotą, wyprzedała skrzętnie odziedziczone resztki po matce, i zbierała się stale walczyć z ubóztwem, gdy śmierć stryja sławnego skąpca zamieszkałego i zapomnianego gdzieś w kącie Owrucza, przyniosła jéj pomoc niespodzianą. Z tém panna Izabella, o któréj rękę znowu niejeden się zgłaszał, odepchnąwszy wszystkich, poczęła wieść dziwne jak na pannę życie, nieustanną wypełnione pracą. Umysłu bystrego, wyuczona przy ojcu ostrożności, jaką w stosunkach z ludźmi zachowywać potrzeba, nabyła sama wioskę w sąsiedztwie i gospodarzyć w niéj zaczęła. Jeszcze bardzo piękna, przebrała się w suknie proste, zamknęła dom, zerwała stosunki, i wziąwszy tylko starą ciotkę do siebie, aby nie być samą, jęła się robienia majątku z zażartością do żywego dotkniętéj kobiety silnéj woli.
Sąsiedzi przypatrywali się jéj ze zdumieniem, w maleńkim jednokonnym wózku obieżdżającéj pola, stojącéj w słomianym kapeluszu na głowie przy robotnikach, liczącéj kopy, doglądającéj drobnostek z nieznużoną cierpliwością. Twarz jéj stała się surową, oko groźnem, usta zamknęła. Nie była złą panią, bo nie dopuściła niesprawiedliwości u siebie, ale litości nie miała dla nikogo, jak los nie miał litości dla niéj. Jedyną rozrywką po całych dniach takiego trudu była dla niéj muzyka, któréj nie porzuciła nigdy; namiętnie się nią jako antidotum przeciwko cierpieniu wewnętrznemu zajmowała, najczęściéj po nocach. Dźwięk jéj fortepianu w pustym domu często rozlegał się do dnia białego, a stróże nocni chodząc pod oknami i przysłuchując się téj dzikiéj muzyce, nieledwie skłonni byli poczytać ją za czarownicę.
Raz obrawszy sobie stały tryb życia, i założywszy cel, szła do niego panna Izabella zacięcie, wytrwale, z wolą niezłomną. Nic jéj nie kosztowało co tylko wiodło do celu: oszczędność, osamotnienie, praca, zaparcie się serca, o które najtrudniéj kobiecie.
Skutkiem tego poświęcenia się było, że nie doszedłszy starości, panna Izabella dorobiła się majątku, którego u nas każdy dopracować się może, kto chce i wytrwać umie.
Tymczasem hrabia ożeniony z panną Burakowską, wystawiony został na ciężką i niespodziewaną walkę, któréj nie przewidywał. Naturalnie, państwo Burakowscy chcieli się zięciem chlubić, chcieli losem córki popisywać, pragnęli otwartego domu, rozgłosu, wystawy, a tego wszystkiego hrabia po szumném weselu odmówił im, zamykając się jak najhermetyczniéj w Horycy. Tego pan Burakowski znieść nie mógł, a hrabia innego życia nie chciał. Młoda żona poczęła płakać, młody mąż śmiał się: położenie było krytyczne, ale charakter hrabiego nieugięty. Wkrótce po ślubie wynikły kwasy, nieporozumienia, boje nawet z Burakowskim, który na Horycę napadał; nieprzyjmowany szturmował do drzwi, robił skandale i nareszcie córkę porwaną uwiózł do domu.
Po niejakim czasie, gdy się po nią nie odzywał, powróciła do nieugiętego męża, który raz danego dotrzymał słowa, i zmusił ją do cichego ustronnego życia. Eliza poddała mu się, ale Burakowski zaczął chudnąć nagle, kaszlał, chorował i umarł; po nim w sześć miesięcy wierna małżonka, piękna niegdyś pani Burakowska, poszła na wiejski cmentarz.
Objąwszy po nich dobra, wkrótce potém hrabia doczekał się syna; a że mu szło o to, aby go na godnego następcę wychował, począł się nim z niezmierną troskliwością od pieluch zajmować.
To było powodem nowych nieporozumień z żoną najczulszą, ale najniedorzeczniejszą z matek, i ludzie nieprzyjaźni hrabiemu (na których nie zbywało) utrzymywali, że ją zbyt surowém obchodzeniem się z dzieciną do grobu wpędził. Po niedługiém pożyciu, biedna Eliza dostała suchot i umarła, ostatnią łzą żegnając syna i przyciskając go do piersi, jakby pragnęła pochwycić i unieść z sobą, przeczuwając dla niego ciężkie na świecie losy.
Chłopiec więc pozostał sam z ojcem, a ojciec nieubłagany w raz powziętéj myśli, niezrażony tém, że walcząc nieustannie z żoną zdrowia a może i życia ją pozbawił, jął się sam wychowania Jurasia, na sposób Russa, najprzód usiłując z niego uczynić silne dziecię natury.
Między innemi przekonaniami hrabiego było i to, że u nas braknie najwięcéj hartu charakteru i wytrwania we wszystkiém: pragnął więc, by syn jego pod wszystkiemi względy był żelazny. Mniejsza o to, że go codzień kąpał w zimnéj wodzie, że najprostszemi karmił potrawami, że czasem głodem morzył, że mu się często sprzeciwiał, wypróbowując ile w nim znajdzie stałości, że go zmuszał do jednostajnych zabaw i zajęć od dziecka; ale tak był dla niego surowy, jakby już miał ze starym do czynienia, więcéj od niego nad wiek wymagając, dręcząc nieustanném szpiegowaniem i dozorem. Dziecię to stało się istotnie męczennikiem.
Mogło to w przyszłości wyrobić w niém charakter, siłę, energię, ale w pierwszych chwilach zbyt silnie może niém targając, tamowało swobodny rozwój sił duszy. Walka, do któréj go zmuszano, była za wczesna. Dziecię prócz tego przyniosło z sobą zaród dziwnego uporu, nieugiętości, i to, co ojciec chciał w niém wyrobić draźniąc, już do zbytku znalazł wyrobione przez samą naturę. Juraś więc zepsuł się raczéj niż poprawił takiém prowadzeniem, bo do tego żelaznego charakteru potrzeba było koniecznie łagodniejszéj ręki.
Ztąd od lat niemowlęcych prawie, zwłaszcza gdy mu matki zabrakło, chłopak począł z ojcem bój strasznie zawzięty, milczący, ale nieustanny. Burzył się, uczył w ostatku kłamać, by swą miłość własną ocalić, a ilekroć złapany był na winie, zacinał usta, coraz większéj ku ojcu nabierając nienawiści.
Było także w systemie hrabiego, który myśli miał rozsądne, choć w wykonaniu ich chybiał, aby dziecko wychowywać starannie, ale trybem takim, żeby się w kraj wżyło i na téj ziemi kształciło, od któréj w przyszłości oderwać się nie mogło. Przygotowawszy więc do klass syna w domu bardzo troskliwie, choć niemal co pół roku zmieniał i wypędzał nauczycieli, oddał go do szkół do Pińska, postawił jak ubogiego na kwaterze, gdzie jak najgorzéj karmiono, a na lekcye tylko nie żałował. Zmuszał go także chodzić w jak najgrubszém suknie, w jak najbardziéj podartych bótach: to należało do systemu. Juraś z ochotą pojechał do szkół, gdzie się spodziewał cokolwiek wolniéj odetchnąć; ale i tu oko ojca, szpiegowie ojcowscy czuwali nad nim. W te żelazne okowy wzięty młody chłopak temperamentu ognistego, nieugięty, rozjątrzony, wił się w męczarniach, z których jeszcze hrabia czasem naśmiewał się, nielitościwe dając mu nauki.
Herman kochał to dziecię pomimo obejścia się z niém tak tyrańskiego, ale kochał jak to ludzie umieją, po swojemu, miłością egoistyczną, która najprzód swój przedmiot urobić chciała wedle myśli własnéj; przekonany był bowiem, że to wszystko miało jak najświetniejszą przyszłość synowi zapewnić.
Gdy Juraś przyjechał do Pińska, a miał naówczas lat około piętnastu i był ślicznym chłopakiem, przeniosła się tam właśnie na mieszkanie podstarzała już panna Izabella Moroszówna, która naówczas jak rozpowiadano, była milionową panią, a żyła jeszcze jakby nic nie miała. Kupiła ona dom w miasteczku, a summy pozostające jéj od gospodarstwa i obrotów miejscowych, obracała na handel, który dla niéj był rodzajem loteryi, żywo ją zajmującéj. Wszyscy kupcy znali ją, pożyczali u niéj, mieli z nią interesa i spółki, i szanowali ją wielce, przekonawszy się, że oszukać jéj nie było podobna.
Panna Izabella już miała lat około czterdziestu, ale życie hartowne, brak uczuć gwałtownych i niszczących najwięcéj człowieka namiętności, przeciągnęły jéj młodość nad zwykłe granice. Była jeszcze piękna, poważnéj postaci, a choć gdzieniegdzie srebrny już włos przerzucał się na skroni, oko błyszczało jeszcze ogniem młodym i płeć nie straciła świeżości, jednéj zmarszczki nie miała na twarzy. Dawne jéj zamiłowanie muzyki pozostało i teraz jedyną jéj zabawą i zajęciem; a choć się nigdy nie popisywała przed nikim i nie grywała przy ludziach, fortepiany swe trzymając w pokoju, z któregoby ich dźwięk na ulicę nawet wyjść nie mógł, — wiedziało całe miasto, że pół dnia spędzała przy nich. Zwykle, gdy ją ten paroksyzm muzyczny napadał, zamykała się na klucz, i w obszernéj sali, do któréj nikt wchodzić nie miał prawa, zarzuconéj pyłem przysutemi nótami, spędzała po kilka godzin sama jedna. Fortepian dla niéj był z razu tem, czém koń dziki dla Araba, który leci w pustynię, aby pozbyć się ludzi, aby się znużyć śmiertelnie; potém gdy uczucia ostygły, stał się nałogiem, potrzebą, przyjacielem, wypełnieniem życia jakiemiś dumaniami i marzeniami melodyi innego lepszego świata.
Myliłby się ktoby sądził, że te kilkanaście lat pracy wytarły w jéj duszy pamięć wypadków przeszłości i osób, które na nią wpłynęły. Zamknięta w sobie, żyjąc jednostajném życiem upływającém bardzo szybko, choć zdawało się wlec powolnie, panna Izabella pozostała w duszy ową panienką, którą była chowając matkę. Poprzysięgła sobie zemstę nad człowiekiem, który ją zdradził, i karmiła ją choć w głębi. Obok tego uczucia kryła się jeszcze niedogasła miłość.
Przypadek, jeśli są na świecie przypadki, w co nie wierzę, bo wszystko aż do najmniejszego kroku najprzód się zdaje obmyślane i znaczenia pełne, — ukazał jéj na ulicy Jurasia, który podobieństwem rysów niezmiernie jéj ojca swego przypominał. Juraś w podartéj, grubéj surducinie, w dziurawych bótach, w czapeczce staréj, kroczył z książkami pod pachą do szkoły. Z razu to widmo wzięła za przypadkowe zjawisko; ale gdy mając usłużnych szpiegów na zawołanie, dowiedziała się, że dziecię to jest synem nieprzyjaciela — oko jéj zapaliło się uczuciem jakiémś, które trudno było odgadnąć.
Wkrótce potém zwabiono Jurasia do jednéj wdowy, mającéj w szkołach syna, gdzie go widzieć i bliźéj poznać starała się panna Moroszówna.
Zadziwił ją w dziecku już wybitnie malujący się charakter nieugięty, gwałtowny, którego chłopak utaić nie umiał. Nie śmiała go do siebie pociągnąć, ale często bardzo widywała u wdowy, któréj tajemnie wyznała, że to jest daleki jéj krewny, przez srogiego uciemiężony ojca.
Tu ciemno dosyć w tych dziejach, i dojść nie można, czy panna Moroszówna miała jaki udział w dziwnym wypadku, który w rok potém nastąpił. To pewna, że gdy Juraś zniknął bez wieści z Pińska, gdy po niego rozesłano na wszystkie strony świata, niebo i ziemię poruszając, aby go wynaleźć, bo rzuconym u brzegu rzeki sukniom nie wierzono, — przyszedł jakiś list z Pińska do Horycy od panny Izabelli, który Herman w kawałki podarł i zdeptał nogami. Trzy dni potém nikomu się nie ukazując siedział zamknięty, a gdy wyszedł z pokoju, tak strasznie był zestarzały, wychudły, tak zdawał się obłąkany, że ludzie otaczający go przemówić doń nie śmieli.
Odtąd szukano wszędzie Jurasia przez lat kilka, ale dzieciak wpadł jak w wodę; niektórzy nawet z sukień znalezionych utrzymywali, że się istotnie utopił, i słychu już o nim nie było, śladu nie zostało. Zaraz po jego zniknięciu i odszukaniu sukień, na trzech szlakach znaleziono ślady prawdopodobne uciekającego, ale zwodnicze te tropy do niczego nie doprowadziły.
Na miejscu poprowadzone badania dowiodły, że suknie dziecka przez kogoś innego u rzeki były rzucone. Herman więc robił co mógł, aby odkryć co się z Jurasiem stało: obiecywał nagrody, rozsyłał ludzi, używał policyi, ale wkrótce przekonał się, że to tylko ogromnie kosztowało, że go szukano daremnie i żadnéj pewniejszéj nie znaleziono poszlaki. Porzucił więc zrozpaczony starania o dziecko, które miał za stracone.
Śmierć żony, późniéj ten straszny wypadek, pogrążyły go w smutku i jeszcze dzikszym zrobiły. Zamknął się w Horycy z Lacyną i kilku domownikami, wiodąc życie jakiegośmy próbkę widzieli: skąpe, nudne, przerywane tylko drobiazgowém staraniem o gospodarstwo i połykaniem książek, gdy go do nich napadła fantazya.
One stanowiły jedyną prawie rozrywkę starzejącego się człowieka, który wszakże, jak te zwierzęta co karmiąc się różnego rodzaju roślinami, jedną z nich zawsze nić przędą, wyrabiał ze wszelkiego pokarmu jeden sarkazm chłodny, szyderstwo i niewiarę, niezbłaganéj ucząc się logiki, do któréj sfałszowania nigdy i w żadnym razie nie chciał serca przypuścić.
Utrzymywał on stale, choć życie mogło go inaczéj przekonać, że ze wszystkich żywiołów uczucie było najniebezpieczniejszym, że daléj zaprowadzić i na większe narazić mogło głupstwa, niż najsroższe cierpienie zadane prawidłami rozumu. Starał się też uczucia nie mieć wcale, choć chwilami gwałtownie odzywało się o prawa swoje.
O synu, gdy zaprzestał poszukiwań, zakazane zostało nawet wspominanie w domu; unikano wszelkiéj i najdalszej alluzyi do dziecięcia tak dziwnie straconego. Herman wstrzymywał się sam od wyrażeń, któreby tego wypadku dotykać mogły, a nieposłusznych w tym względzie karał oddaleniem.
Wszakże stary Paweł Siermięzki, niegdyś Paweł Siermięga, dawny sługa domu, którego wiek był zagadką, utrzymywał po cichu, że pozostałe po Jurasiu rupiecie, złożone w osobnéj izdebce, czasem tajemnie odwiedzał ojciec i na klucz się z niemi zamykał, a wychodził potém z czerwonemi oczyma.
Oryginalna to była postać tego Pawła Siermięzkiego, który przez dodanie szlacheckiego zakończenia swojemu nazwisku chciał je udostojnić, choć rodzonych synowców miał na wsi, i jawnie a oczywiście pochodził z wieśniaczéj rodziny.
Tak to u nas często bywało, i nikt się temu nie dziwił, że ktoś zrzuciwszy sukmanę, wdział surdut, i szarawary spuściwszy na buty, już trochę zostawał szlachcicem; a im dłużéj chustkę na szyi nosił, tém się mocniéj sam o tém przekonywał, iż musiało w nim istotnie coś być szlacheckiego; aż nareszcie gdy się pochodzenia zapomniało, w drugiém, trzeciém pokoleniu czepiał się herbu jakiegoś z małą nazwiska przemianą, i już tak daléj familia jego nobilitowana prawem surduta, wędrowała w świat ze szlachectwem najautentyczniejszém.
Mnóztwo tego mamy przykładów, a niekiedy działo się to tak gwałtownie, przez przenosiny z miejsca na miejsce przyjmowało tak dobrze, iż ani się było domyślić podrobienia, zwłaszcza gdy nowy szlachcic gęste miał wąsy i minę.
Jedno tylko uderzało zawsze w tego rodzaju rodzinach, że o ojcach swych unikały rozmowy i nie puszczały się w kolligacye; a gdy o tem u drugich była mowa, po twarzy i minie poznawałeś, że to im nie smakowało.
Otoż Paweł Siermięzki był to człek tak stary, że nikt wieku jego nie wiedział, a siwi dziś ludzie już go w dzieciństwie zwiędłym pamiętali staruszkiem. Mógł mieć lat dziewięćdziesiąt lub sto, może więcéj; mógł siedmdziesiąt kilka, ale nigdy o swym wieku nie mówił, a gdy inni o nim wspominali, uparcie milczał zażywając tabakę.
To pewna, że hrabia Herman nie był młodym, a Paweł na rękach go nosił i służył mu od dzieciństwa: jeździł z nim do szkół, pamiętał wszystkie figle panicza, był z nim potém ciągle, i sam jeden niejaką nad nim uzyskał władzę.
Prawda, że się często kłócili, owszem stara przyjaźń pana i sługi zdawała się najmocniéj krzepić nieustannemi sporami; ale się też kochali obaj, i jedną miłością widoczną, jaką Herman okazywał, było przywiązanie jego do Pawła. Kochał go też Paweł, i z tém się nie taił, a bronił zapalczywie przeciwko wszystkim i zawsze, utrzymując, że pan jego jest najlepszy w świecie człowiek, serce złote, dusza bez skazy, a udaje tylko czasem srogiego, aby go ludzie nie nadużywali.
Potrzebujemy się zawsze do kogoś przywiązać, w niedostatku kogoś do czegoś przynajmniéj; są co nie mogąc ludzi, kochają kanarki i pieski, nieruchomości rozmaite, pieniądze, ale zawsze przecię coś tam kochać trzeba: Herman kochał Pawła, z którym od spotkania wiecznie się i na zabój kłócili.
Paweł, staruszek mały i zaschły, przygarbiony, nieco ślepy, siwy, z długim włosem, spadającym na kołnierz kapoty, żółty był jak pomarańcza, cały pomarszczony, bez zębów, ale ruchliwy i żwawy. Stukając okutemi bótami, suwał się cały dzień po domu, za którego obrąb rzadko wychodził; gderał, modlił się, stękał, ale nie myślał wcale odpoczywać. Usługiwał jeszcze panu, i w tém się nikomu nie dał wyręczyć.
Dom Hermana, jakeśmy widzieli, składał się z dwóch dziwnie z sobą spojonych części: murowanego dołu i drewnianego piętra. Piętro to przystawione jeszcze za rodziców hrabiego, dziś dla niego stało się całkiem nieużyteczne. Były tam sale niegdyś balowe, izby gościnne, i Paweł obrał sobie wśród tych pustek mieszkanie w narożniku, sam jeden ze szczurami gospodarując na górze. Szczury nietylko go nie zrażały, ale doskonałym dla niego były znakiem różnych zmian pogody; utrzymywał bowiem, że skoro tylko żywiéj ruszać się i gospodarować zaczną, musi być wicher lub słota. Ten niepokój opanowujący zwierzęta na zmianę powietrza, zawsze się potém usprawiedliwiał. Na szczury stawiano pułapki i trutkę, ale mimo wygubienia trzymały się stale z Pawłem razem na górze, na dół tylko nie schodząc nigdy, bo tam pies pana Lacyny natychmiast na nie zajadłe rozpoczynał polowanie.
Paweł Siermięzki był po staremu pobożny, i ubrawszy pana, a zapewniwszy się o jego zdrowiu, gdy powodu do kłótni nie było, zamykał się u siebie na modlitwę, potem prowadził zażartą fabrykacyę tabaki, a gdy się ta sprzykrzyła, wiązał niewód.
Ile utarł tabaki, któréj ani on sam, ani nikt zażywać nie mógł, ile niewodów do dóbr hrabiego przysposobił, trudnoby wyliczyć. Tabaka leżała pakami; niewody zapaśne, latami oznaczone, wisiały wszędzie po strychach. Pracowitszego nad niego nie znalazłeś człowieka.
Tego dnia właśnie schodził z góry Paweł, gdy w sieni spotkał Porciakiewicza, z którym dawno się znał, bo go małym chłopakiem pamiętał Siermięzki.
— O to! a co tu pan u nas robisz? zapytał Paweł uśmiechając się.
— A co! jak myślicie panie Pawle? Bieda mnie przygnała.
— Zaś bieda! a jakaż? niech Bóg broni! Czyżby już bieda do tak gospodarnego zawitała człowieka?
Porciakiewicz głową pokiwał.
— Nie dość to gospodarstwa, szczęścia jeszcze potrzeba... Ot co! na starość sługą zostałem.
I łzę otarł, pokazując pieniądze, które jeszcze trzymał w ręku.
— No! no! może u nas zostaniecie? spytał Paweł wesoło.
— Będę ekonomował w Sienném.
— A co złego? żywo chwytając go za rękę, dodał staruszek. U takiego pana służyć, nie wstyd i nie żal, mospanie; to człek złoty!
A widząc na twarzy Porciakiewicza jakiś uśmiech dwuznaczny, dorzucił:
— Et! wy bo go nie znacie... On ma taką passyę udawać nieużytego i srogiego; ale serce poczciwe, człowiek anioł, mospanie! To ja wiem co go od pieluch znam. Coś mu się tylko przyplątało grać tę rolę dziwną... a co z nim zrobisz? uparty! To cała bieda! Już wierzcie, że ja go znam. I dobrzeście zrobili, panie Porciakiewicz, żeście go sobie wybrali; bo kto mu się powierzył, nikogo on nie opuścił.
Po tych wyrazach rozstali się, a Paweł zastukał do drzwi Lacyny, którego zastał chodzącego kulawo po pokoju w wielkim ferworze. Przyczyną rozdraźnienia było ranne obejście pana. Regentowicz gniewał się na niego niepomału. Poznał to od razu Paweł, bo nie pierwszy raz widział.
— Ho! ho! co tu u waści słychać? spytał.
— A nic! rzekł Lacyna, chodząc i zżymając się.
— Cóż to, waść jak środa na piątek?
— Albo to nowina! Kto to wytrwa z takim człowiekiem! to kat nie człowiek!
— Ot znowu! gadajże z nim!
— Ja go taki porzucę! zawołał Lacyna.
Paweł ruszył ramionami.
— Pluń na to! rzekł spokojnie: a gdzie ci lepiéj będzie?
— Wszędzie.
— Co tam znowu nowego?
— A stare rzeczy! stare! rzekł rozjątrzony Lacyna. Temu pankowi się zdaje, że jak u niego szlachcic chleb je, to wolno mu już nim pomiatać jak zechce, i krzywdzić, i znęcać się; ale ja mu pokażę, że tak nie jest! Ja mu pokażę! Nie, nie, ja mu pokazać muszę! Człek przecię ma swój honor, którego nie sprzedał.... a on mi powiada w oczy, że ja kłamię, żem rano nie wstał... rzuca mi przekąsy, że chodzę na folwark do panny Petronelli! A gdyby i tak było? kto mi tego zabroni... kto? kto?
O wódce nic nie wspomniał Lacyna, ale chodził nachmurzony.
— A jeśli ci powie prawdę, to cóż? spytał siadając Siermięzki. Korona z głowy nie spadnie.
— Ja tego nie lubię! tego nadto!
— Oj! oj! dałbyś już pokój, a Pana Boga chwalił, kiedy ci dobrze. Cóż ty tak wielkiego robisz? a masz wszystko, i pensyjka dochodzi regularnie.
— Jakaż pensyjka? wielkie mi rzeczy!
— No, i chleba kawał.
— Jaki chleb? jaki?
— I dalipan ci dobrze, tobyś nie wydziwiał.
— A! bardzo dobrze! ironicznie rzekł Lacyna.
Paweł spostrzegł, że regentowicza nie ukołysze, i wstawać miał, aby sobie ta burza sama przez się minęła, gdy się wsunęła trzecia postać, także dworak horycki, niejaki pan Radwanowicz.
Był on niegdyś nauczycielem w jakichś szkołach, i zwał się od téj pory „panem professorem;“ rzecz jednak była wątpliwa, kiedy, jak i gdzie ten obowiązek spełniał, gdyż silnie przyparty, wykręcał się żarcikami z oznaczenia miejsca i daty.
Radwanowicz był potężny mężczyzna, podobny silną budową do gospodarza, ale i otyły w dodatku; na twarzy jego malowało się zdrowie żelazne, i gdyby nie łysa głowa, która świeciła jak kolano, poświadczając pewne zużycie człowieka, mógłby za młodszego niż był w istocie uchodzić. Był to ów łykacz książek, bellua librorum, typ znany w świecie, co czyta z nałogu i z czytania niewielką korzyść wyciąga, a raczéj do reszty się niém obałamuca. Nie mając początkowego wychowania gruntownego, któreby go na drogę wprowadziło i doradziło wybierać co złe a co dobre, Radwanowicz chwytał, pożerał, ale nie trawił.
W głowie jego powstała ztąd mieszanina najosobliwsza rzeczy i myśli, a skutkiem jakiéjś osobliwszéj operacyi mózgowéj, było dla niego zupełném niepodobieństwem trzymać się przy jedném jakiemkolwiek założeniu i wypowiedzieć myśl jakąś porządnie.
Zaczynał coś najprostszego, przechodził do rzeczy najniespodziewańszych, wpadał w coraz nowe, i kończył odskoczywszy o sto mil od przedmiotu; to go czyniło pociesznym niekiedy, czasem, gdy umyślnie bredził, dowcipnym nawet, ale do niczego niezdatnym. Niedorzeczność jego wielce zabawiała hrabiego, który go więcéj trzymał dla rozrywki niż do biblioteki. Na dole w kilku pokojach był znaczny zbiór książek, które Radwanowicz rozrzucał pod pozorem układania, wśród których sam jeden tylko mógł się znaleźć, i z powodu tych zajęć przybierał szumny tytuł bibliotekarza.
Próżniak znakomity, gaduła niewyczerpany, Radwanowicz gdyby nie ten przytułek, nigdzieby kawałka chleba może nie znalazł, bo do żadnéj roboty się nie zdał, a miał się za geniusz i żalił się, że niepoznany umiera, że dla tak głupiego świata pracować nie warto. Głowa bez rozwagi żadnéj, jak podniebienie żarłoka bez smaku, pożerał co napadł: złe, dobre, twarde i delikatne pakując bez różnicy, i ostatecznie po tém obżarstwie nic mu prócz niestrawności umysłowéj nie zostawało.
Ogromny ów kolos zaledwie się wcisnął do Lacyny dysząc i sapiąc, bo zawsze był zmęczony byle kilka kroków zrobił; siadł zaraz we drzwiach na krześle, które pod nim jęknęło, i ocierając pot z czoła, wyciągnął rękę do tabakierki Pawła.
Miał on się za bardzo, za nieskończenie wyższego od Lacyny, który rzadko czytywał i nie miał żadnéj pietensyi do uczoności; wszakże często do niego na gawędkę zachodził, bo ta ekspektoracya była dla niego taką potrzebą, że czasem kazania prawił do rąbiących drwa stróżów. Z Pawłem byli w stosunkach przyjaznych, ale mu się czasem czuć dawało co ex-professor, a co stary lokaj!
Paweł na to ruszał ramionami. Radwanowicz jednak, gdy miał prośbę do pana, nie powierzał jéj nikomu, tylko Siermięzkiemu.
— Oj! oj! wracam od ciężkiéj pracy, muszę też tu choć chwilkę odetchnąć — rzekł Radwanowicz: — gdyż jak mówi filozof, którego czytałem siedząc w oknie, a przez okno widziałem Porciakiewicza; szlachcic bene natus et possessionatus, ośmioro dzieci. Pewnie po pekunię nawrócił do Horycy. Miałem i ja niegdyś grosza. Ale to nie dla filozofa. W młodości co innego się śniło... Sen... vigilantium somnia, jak ów powiada — kto powiada? Nie wiesz Lacyno? Nie wie!... Kasztelanic... a trzeba wiedzieć, że matka jego z udławienia kością umarła. Kości służą do gry, to wiecie, i Lacyna też... Z kości gotuje się kléj... robi się farba czarna... exempli gratia szuwaks, szuwaxum... Zkąd czarność oznacza żałobę... chociaż nie u wszystkich narodów...
— Otoż plecie! rzekł Lacyna.
— Ale coś mi regentowicz zwarzony? spytał professor: widzę po twarzy... Wiadomo, że Janus miał dwie twarze, jeśli nie więcéj; zkąd Januarius, styczeń od stykania. Otoż daj tabaki, panie Pawle, kiedyśmy się zetknęli.
Wyciągnął rękę do Pawła.
— Cóż Lacynie?
Regentowicz pokręcił wąsa czupurnie, zatarł czuba, poprawił kołnierzyków i rzekł:
— Ot co... że ten dom opuszczę.
— Nie słuchaj! rzekł Paweł: bredzi.
— Ale cóż się stało?
— To kat nie człowiek! powtórzył Lacyna.
— Hm! kat, carnifex, mistrz, czerwony płaszcz, wielki miecz; zkąd gilotyna, o któréj różne są zdania co do jéj wynalazku. Wynalazł i Kolumb Amerykę; zkąd Wespucyusz nazwany został Amerykiem... wszak tak? A to dowodzi, że pan Lacyna gniewać się nie powinien. No! to jasno!
— A to bieda z tymi mądrymi, nigdy z nimi do ładu nie trafisz, tak im się w głowie pomiesza — szepnął Paweł. Widzisz, że chce opuścić Horycę.
— O! strachy na Lachy! odparł Radwanowicz: zkąd zaraz Lech i Leszki. I jabym mógł być professorem ex professo, a nie myślę, bo mi tu dobrze... Chociaż dobre, filozoficznie mówiąc, zawsze jest względne, ale hrabia bezwzględnie dobry bardzo człowiek; prawda panie Pawle?
Paweł pośpieszył z radosném potakiwaniem; Lacyna z pogardą ruszył ramionami.
— To się wyszumi! dodał Radwanowicz... to się wyszumi, chociaż szumowiny, ściśle biorąc, jest to lichota... szum, piana, nicość, pulvis es et in pulverem reverteris, proch!.... Dajże waćpan proszku, panie Pawle!
Lacyna wciąż chodził poruszony. Wtém drzwi się otworzyły na wpół, i głowa chłopaka od hrabiego, któregośmy widzieli w przedpokoju, wsunęła się przez nie niespodzianie.
— Aj! po całym domu szukam jegomości! zawołał zdyszany Wicek. Pan prosi pana Pawła, ale pilno.
— Mnie!...
I zerwał się Siermięzki biedz, a dwaj towarzysze umilkli nagle. Professor tylko po cichu coś szeptał, żeby usta nie próżnowały.
Kwadrans tak upłynął może, w ciągu którego regentowicz sapał, a Radwanowicz po cichu mówił sam do siebie bardzo ciekawe rzeczy, gdy Paweł powrócił zbladły i widocznie zmieszany.
Obu uderzyła ta zmiana malująca się na jego twarzy, ale że często miewali spory z Hermanem, domyślali się tylko, że i teraz coś zajść musiało.
Paweł stał zadumany.
Trzeba wiedzieć, że hrabia od bardzo już dawna nie wyjeżdżał z domu, długie lata przesiedział w Horycy, nawet w bliższych nie bywając miasteczkach, jak najmniéj wszystkiemu udzielając się światu. Osamotnienie, choroba, zresztą systematyczne lekceważenie ludzi, przywiodły go do tego.
Przestrach Pawła wywołany był niespodziewaném oznajmieniem, że Herman chce jechać do Pińska. Zdziwiło to niezmiernie Siermięzkiego, który silnie przeciwko temu w imieniu zdrowia hrabiego zaprotestował; otrzymał odpowiedź ostrą i stanowczą, i wrócił cały pomieszany. Tymczasem przybory do téj drogi robić kazano niezwłocznie.
— Co to jest? co to jest? spytali razem Radwanowicz i Lacyna: co się WPanu stało, panie Pawle? To jakiś dzień feralny.
— Ale nic! Tylko mu się przywidziało znowu jechać do Pińska!.. Jechać! po co jemu jechać?
Wieść ta wpadła między nich jak piorun.
Lacyna i Radwanowicz spojrzeli na siebie znacząco; wychodziło to tak dalece ze wszelkich prawdopodobieństw i trybu życia zwykłego, żeby po latach zasiedzenia miał hrabia gdzie wyjechać, iż nie pojmowano, co mogło to nagłe postanowienie spowodować.
— Jemu jechać? po co? zawołał, machając rękami staruszek: do czego to się zdało? Chory, kolana go bolą, zaziębi się; ani powozu, ani porządnego poklatu nawet i czółna, ani odzieży stosownéj! Noce chłodne... Gdzież? odzwyczaił się: rozchoruje. Staremu wyjść tylko ze zwyczajów, to śmierć.
Lacyna pokiwał głową.
— Zwyczaj, nałóg, druga natura, dodał Radwanowicz... nic pewniejszego. Natura naturans i natura naturata; zkąd Linneusz i Buffon naturaliści, a nie daleko zaraz świat przedpotopowy, zęby słoniów i mamutów; Afryka słoniowym zębem handlująca, która była śpichlerzem Rzymu. Roma aeterna, i limina apostolorum....
— I po co jemu jechać?
— Po co jemu jechać?
— Po co jechać? z oburzeniem wtórowali wszyscy.
— WPan, panie Pawle, powinieneś mu to przecięż wybić z głowy: bo po co jedzie?
— Czy ja mu mogę co wybić albo wbić! zawołał Paweł. To uparty jak... (ale tu się pomiarkował) — choć najlepszy w gruncie człowiek, nic w świecie przekonać go nie potrafi, gdy sobie co powie.
— Już od razu uważałem, rzekł Lacyna, że w jakimś dziwnym był humorze.
— Czy wypadł jaki interes? dumał głośno Paweł.
— Był u niego Porciakiewicz, to może on.
Na twarzach dworaków Hermana malowało się podziwienie niezmierne i pomieszanie. Każdy miał do tego jakiś powód: — Paweł czuł swe przywiązanie do pana i troskliwość o jego zdrowie. Lacyna powoli rachował, że przez ten czas odetchnąłby na folwarku przy pannie Petronelli, ale z drugiéj strony jadłby gorzéj i po powrocie ścisłyby musiał zdać rachunek z gospodarstwa. Radwanowiczowi nudziło się samemu, przywykł był już nawet do żartów, które sobie z niego stroił pan hrabia.
Wszyscy zresztą od lat tylu jednostajne i solidarne wiodąc życie, z przerażeniem widzieli nagle mogącą w niém zajść zmianę, niewyrachowane następstwa, i obawiali się ich instynktowo.
Przyczyna téj podróży zagadkowa niepokoiła ich wszystkich. Po co i dla czego miał się z domu oddalać? Domyślali się waźnéj, bardzo ważnéj przyczyny, gdy go z téj ciszy i nałogowego zadomowienia wyrywała.
W duszy człowieka dziwne się czasem dzieją rzeczy, i gdyby nam przyszło wytłómaczyć co było przyczyną tego nagłego postanowienia hrabiego Hermana, nie umieliśmy zdać sprawy, — tak jak on sam nie wiedział może dobrze, dla czego to czynił.
Od bardzo dawna nie widzieli się z bratem Rajmundem, pisując tylko kiedy niekiedy do siebie. Zadrgała jakaś struna, dawno zardzewiała, od wyrazów może wyrzeczonych przez Porciakiewicza: stary chciał się zobaczyć z rodziną, przypomniał sobie węzły, które go z nią łączyły; postanowił więc jako próbę odbyć najprzód przejażdżkę do Pińska dla przygotowania się i oporządzenia do téj drogi na Wołyń. Któż wie, czy nie chciał się rozerwać?
W domu całym wieść o tém niezmierne sprawiła zaburzenie; wychodziło to ze zwyczajów, z domysłów, z możliwych wypadków. Więc gdy po długiéj naradzie i stękaniu w izdebce Lacyny, puszczono odgłos po dworze o wyjeździe dziedzica do Pińska, wszystko aż do ostatniego we dworze parobka, w największém zadziwieniu i niepokoju rozbiegło się z wielką nowiną: „Pan jedzie!!!“
Nawet klucznica, pani Seredowiczowa, kobiecina pokorna i milcząca, która całe życie narzekała, że ją Pan Bóg tą służbą pokarał, a jednak już lat piętnaście wdowieństwa swego przetrwała w Horycy, ruszyła ogromnie ramionami i zaczęła kiwać głową w sposób znaczący.
Wszyscy jednak ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, poczęli po ludzku rachować, czy im to w jaki sposób dogodne nie będzie? Lacyna miał przed sobą kilka dni spokoju i odpoczynku; Radwanowicz myślał, że mu nic czytania i mruczenia przerywać nie będzie; pani Seredowiczowa przypuszczała, że mogłaby przez ten czas nie wstawać tak rano, ani tak osobiście fatygować się do dojenia krów i robienia serów. Paweł tylko nieborak chciał panu sam towarzyszyć, obawiając się o jego zdrowie, nie zważając, że i w jego wieku podróż mogła być trudna i niebezpieczna.
Z tą myślą poszedł w kilka chwil do hrabiego. Herman przechadzał się po swoim pokoju wolnym krokiem, a gdy Paweł stanął we drzwiach cicho, zatrzymał się z ledwie dostrzeżonym uśmiechem naprzeciw niego.
Paweł czekał milczący.
— No! gadajże stary, boś darmo nie przyszedł.
— Pewnie, że nie darmo! rzekł Siermięzki: pewnie że nie darmo; ale człowiek głowę traci. Trzebaż pogadać o téj drodze, bo to nie jest mała rzecz.
— Cóż tak strasznego?
— Ale... panie hrabio...
Trzeba wiedzieć, że Herman hrabią tytułować się nie lubił, zwłaszcza w chwilach złego humoru. Tupnął więc nogą.
— Co to! ty nie wiesz, że mi ten tytuł nic potém? rzekł oburzony. Czy ci to znowu mówić potrzeba? To tylko ciężar i śmieszność; bronię się nim od policyi, a w domu kat mi po nim.
— Toć ja wiem, ale ta podróż...
— I tego się już boisz?
— Pewnie! kto dziesięć lat z domu się nie ruszył, nogi ma pobrzękłe, stary, niezdrów, odwykły, albo to mała rzecz?
Ruszył ramionami.
— Daléjże co? już się wygadaj stary gdero.
— I po co jechać?
— Żeby się przejechać.
— Niby to pan tak rozrywki potrzebujesz! gadaj zdrów! No, ale jakże jechać? Cóż, obijanikiem? u nas porządnego nie ma, tylko ten, co jeździ Lacyna; potém nawet, żeby do dnia wyjechać, w Pińsku na noc być trudno, a noc na wodzie to choroba pewna, jeszcze dla jegomości! Powozem? to u nas także porządnego nie znaleźć; wszystko pordzewiało i poopadało. Stary kocz, wstyd wyciągać, ressor pękły i sznurkiem związany, a buksy słyszę tak powycierane, jak papierki; poduszki już trzy lata temu szczury pojadły... pan sobie przypomina, że Jankowi dali za to dziesięć, że nie dozorował.
— Ale żółty koczyk, żółty; toć się nim jeździ?
— A tak! na spacer do Siennego o milę! zapewne! Ale do Pińska po tych drogach, a jeszcze opakowawszy! czy to wytrzyma? Ani myśleć! Trzeba rzeczy wziąć! Pan, ja...
— Jak to, ty?
— A toż ja przecię jadę! rzekł Paweł stanowczo.
— Ty? ze mną?
— No! a myślisz jegomość, że ja się zostanę?
Herman parsknął śmiechem. Paweł się oburzył.
— O! już że pojadę i tak jegomości nie puszczę samego, to nie puszczę... Z kimże! czy z głupim Mateuszem, co wszystko tłucze? czy z Wickiem, którego robaki męczą? Żaden łóżka nawet posłać nie potrafi, ani kawy zgotować. Nie! już ja na to nie pozwolę, żebyś jegomość sam jechał.
— Mnie się coś zdaje, że zostaniesz.
— Nie zostanę. Albo jegomość nie pojedziesz, albo mnie z sobą zabierzesz.
— Ale mój Pawle, toć przecię powinieneś mieć choć tyle sensu, żeby wiedzieć, że mi będziesz ciężarem nie pomocą. Toż nie ty mnie, ale ja ciebie będę musiał pilnować.
Paweł ruszył ramionami.
— Nie wiem kto z nas gorszy niedołęga, czy jegomość, co tam masz jakie pięćdziesiąt, czy ja, com już był stary, gdyś się rodził! No! no!
— Dajże mi pokój!
Milczeli chwilę. Paweł poczynał mruczeć.
— Choć to wiosna i powietrze ciepłe niby, ale w cóż się jegomość ubierzesz? Do domu, to tam masz cokolwiek, ale na drogę, do ludzi, to nawet poczciwéj sukni...
— Myślisz, że ja do ludzi będę się stroił inaczéj niż do tych czterech ścian i do was? odparł hrabia... po co? dla czego? Mam nową, kapotę szaraczkową.
Paweł się oburzył.
— Wszyscy wiedzą, że mam pieniądze, będą mnie i w sukmanie szanowali: zobaczysz. Kapota siwa przy worku nabitym, za sajetę stanie.
— Co to gadać! Jegomość i czapki nawet porządnéj nie masz — rzekł Paweł; a potém gderał daléj: — Toć to w drodze trzeba porzucić swój obyczaj. I co jeść? i jak spać? Do czego jegomości ta podróż? Jegomość to tak jak stary zegar, co póki stoi na miejscu, a nakręca się o jednéj godzinie, to jeszcze idzie; ale go tylko rusz, a poczniéj w różne czasy podkręcać, zobaczysz, że go żaden zegarmistrz nie wyreparuje.
— Czasby też odpocząć wagom! rzekł jakoś smutno Herman. No, dość tego — dodał — Wicek pojedzie ze mną i koniec.
— Ha! będziesz jegomość widział! zawołał Paweł wychodząc: niby to ja tak puszczę starego niedołęgę! Tenby i o podeldoku zapomniał, i smarować nie umiał. Gadaj sobie zdrów, a ja pojadę!
I wyszedł.
Na dzień następny naznaczony był ów straszliwy wyjazd do Pińska, a po naradzie z Lacyną, uczczonym tém, że go wezwano do konsylium, i rachującym, że częściéj będzie mógł do panny Petronelli zaglądać, postanowiono, że lądem choć daléj, jechać będzie dogodniéj i bezpieczniéj. Tegoż dnia opatrzono żółty koczyk, którego skóry wysmarowano tranem, bo się fartuch stwardniały nie zapinał, i na budzie pościągane było nakrycie; kowal wezwany podorabiał uronione szrubki, pozaszywano poduszki, z których włosy się wydobywały, i kompetentni utrzymywali, że powóz nietylko do Pińska, ale do Ameryki dojść może.
Miał jednak ów żółty koczyk tyle do przebycia grobel i nakotów, że to było niemałą zagadką. Furmani, kowal, stelmach, ekonom, długo tę kwestyę rozbierali, i pani Seredowiczowa stała pół godziny z oczyma wlepionemi w ressory. Wieczorem już dobyto tłomoki, ale okazało się razem tyle rzeczy potrzebnych do drogi, a przywyknienie do domu tak w wyborze ich Pawła trudnym czyniło, że postanowiono oprócz koczyka wziąć wóz na pakunki, i stary Paweł miał się na nim zabrać.
Nie będziemy opisywali wyjazdu, który miał w sobie coś uroczystego, ani wyboru, który po prostu był śmieszny, bo Paweł po trosze chciał cały dom zabierać. Godzina wyruszenia oznaczona była na ósmą, od siódmej zaś gromady ludzi stały w dziedzińcu, i wszystko co żyło wezwane do pakowania, utrudniało ostateczną robotę, gdyż coraz z nowéj porady, wyjmowano i na nowo kładziono manatki. Każdy starał się przypomnieć coś niezbędnego: butelki ze śmietanką, z kawą, z octem, z musztardą, słoik z chrzanem, wędliny, faskę bigosu, wszystko to pochłonęła furka, na któréj jeszcze Paweł jechać się wybierał, bo nic nie było w stanie przekonać go, by pozostał.
A gdy przyszło siadać do starego koczyka, zaprzężonego czterema staremi także szkapami gniademi, o których równie powątpiewano, czy dojdą do Pińska, bo jeden miał ułogę i kulał silnie, a żaden od dawna daléj dwóch mil nie chodził; gdy przez drzwi boczne wyszedł pan Herman — wszystko co żyło w domu i na folwarku wysypało się z zakątów: parobcy, stróże, ekonom, nawet panna Petronella, zasłaniając twarz od wiatru wiosennego... i ugruppowali się malowniczo w pewném oddaleniu.
Herman rzuciwszy okiem, ruszył potężnie ramionami z niecierpliwości, i zawołał:
— Zdaje mi się, że mnie już na cmentarz prowadzą. Słuchajno, Lacyno! żebyś mi rano wstawał! żebym wszystko zastał w porządku! Choć mnie tu nie ma, ale oko moje zostanie: będę wiedział o wszystkiém...
I tak żółty koczyk długo ścigany oczyma, gdyż jedno koło nie zupełnie szło w koléj, co wszystkich niepokoiło, ruszył przez miasteczko, gdzie na niego dużo jeszcze po drodze ciekawych oczekiwało, i daléj w drogę ku Pińskowi.
Jak Herman dwa dni jechał i na popasach, i na noclegu musiał cierpliwie słuchać gderania Pawła; jak z trudnością dobrano mu dom w Pińsku, w którymby nie było ani wilgoci, ani przewiewu, ani swędu, ani hałasu; jak Paweł w tym względzie był drobnostkowy do śmieszności, a im pilniéj baczył, by panu było wygodnie, tém pan Herman sprzeciwiając mu się, mniéj zdawał dbać o to: pominąć musimy.
Paweł, jakkolwiek nie ciekawy, rad był przecię wiedzieć, co go sprowadziło do Pińska; ale mu trudno było dośledzić.
Hrabia posłał po kupców, z którymi miał interesa, ażeby się z nimi rozmówić i obrachować; przywołał krawca dla zamówienia sobie nowego ubrania; zresztą siedział przy kominie, przerzucał książki, które przywiózł z sobą, i zdawał się nie mieć żadnego pilnego celu podróży.
Drugiego dnia jednak napisał list i posłał z nim do miasteczka. Paweł dopatrzył tylko, że był adresowany do panny Izabelli Moroszówny. Znał on tę całą historyę przedwieczną, i odnowienie znajomości niezmiernie go sturbowało; że zaś nie przywykł był taić się z tém co myślał, nim odpowiedź przyszła, pobiegł do Hermana pod pozorem poprawienia na kominku. Hrabia chodził żywo po izbie i myślał, oczy mu się świeciły, widocznie był w jakimś stanie niezwykłym podbudzony, niespokojny.
— Co tam pan pono pisał do panny Izabelli?
— Co ci do tego! oburzył się hrabia.
— O! do tego mi, do tego! mruknął Paweł — i bardzo, i bardzo! A któż ciebie na rękach nosił? Gdybym ja milczał, patrząc jak się głupstwo robi, grzech bym miał na sumieniu.
— Pawle, dajże mi pokój!
— Gniewaj się nie gniewaj, ja ci pokoju nie dam. Niby to ja nie rozumiem pisma nosem! Ha! ha! zachciało się jegomości głupstwo zrobić, i to jeszcze na wiarę starych lat z babą się żenić....
— Ja! żenić! krzyknął Herman: czyś oszalał!
— A po cóżeś pisał? po co?
— Pawle, ty mnie doprawdy męczysz!
— Pan się sam męczysz! Jeżeli chce się już tobie do licha żenić, to czy sobie czegoś młodego nie z najdziesz?... Kiedy już ma być głupstwo, niech będzie jak się należy; a toć baba! przypomnij jegomość, ile to lat!
— Ale oszalałeś, Pawle!
— Oszalał ktoś, ale nie ja! nie ja!
Hrabia się rozśmiał.
— Daję ci słowo, że się mylisz. Daj mi pokój!
— Ja ci tego głupstwa zrobić nie dopuszczę!
— No! cicho, stary! tupnął nogą zniecierpliwiony hrabia. Cicho, i dosyć tego....
— A po cożeś do niéj pisał?
Chwilę milczeli obaj. Paweł wyszedł pomrukując. Posłaniec jednak powrócił od panny Izabelli bez żadnéj odpowiedzi, i dzień przeszedł jak poprzedni. Paweł począł się dowiadywać kiedy powrócą do Horycy, ale hrabia milczał.
Kłócili się tak kilka razy na dzień i kończyli zgodą, choć Siermięzki miał zawsze trochę urazy o to, iż nie rozumiał dobrze co w Pińsku robią.
Nazajutrz drugi list wyprawił hrabia do panny Moroszówny, ale i na ten nie było odpowiedzi.
Dzień znowu zszedł na niczém. Zmiany humoru na twarzy hrabiego dostrzedz było trudno, ale późno w noc paląc ogień na kominie, chodził i myślał nie mogąc usnąć. Paweł śledził każdy krok jego. Gdy następnego dnia wyprawiony po jakieś pilne sprawunki, wróciwszy nie zastał pana w domu, poruszyło go to nadzwyczajnie. Hrabia widocznie mu się wykradł; Siermięzki oburzony i wzruszony wrzał niepokojem, naprzemiany płacząc i łając.
— A już mu dam też jak powróci! wołał stojąc w bramie domowstwa i rozglądając się na wszystkie strony. Powlókł się, to nie bez kozery; po co? do kogo? nic mnie nie powiedziawszy! Umyślnie tak, żebym ja nie wiedział!
Gdy Siermięzki utyskuje tak i w prawo a w lewo rzuca niespokojnym wzrokiem w ulicę, pan jego wymknąwszy się z Żydkiem przewodnikiem, pociągnął do domu panny Izabelli Moroszówny.
Z jakiém uczuciem, nie wiem; nie znać nic było na twarzy, prócz surowego wyrazu silnéj woli.
Dom panny Izabelli, choć bardzo porządny i jeden z niewielkiéj liczby murowanych w Pińsku, stał w uliczce ustronnéj, wśród lichych kletek, budek i straganów, nieopodal od brzegu. Jedną nawet stroną wychodził na mały placyk, na którym wyładowywano towary, gdzie leżały stosy beczek smoły, worów zboża, a rano przybyli pławiczkami kobiety i mężczyźni, zasiadali z drobnemi wiejskiemi zapasami, żywiącemi miasteczko. Z okien jego widać było w jedną stronę ten ryneczek niemalowniczy, w całym nieładzie żywota powszedniego, który nawet na niedziele i święta przystrajać się nie myślał; z drugiéj po za lichemi daszkami bud otaczających, sterczały maszty berlinek jak las drzew wypalonych i wyschłych; w dali po za niemi wielka płaszczyzna wód, trzcin i zarośli, ciągnęła się gdzieś w nieskończoność.
Dom choć porządny, nie odznaczał się niczém. Dół był najęty na sklepiki; osobne obok nich wnijście prowadziło na piętro zajmowane przez pannę Moroszównę. Po staremu nie było tu ani dzwonka, ani sługi; wschody stały otworem aż do drzwi mieszkania, zamkniętych na rygiel ze środka. Było już około południa, gdy Herman wsunął się wskazaną sobie drogą i zapukał do drzwi na górze. Po chwili ukazała się głowa starego człowieka, dość niepocześnie odzianego, który dla roboty zrzucił był z siebie zwierzchnią suknię, i począł przymrużonemi oczyma wpatrywać się w przybyłego.
— Panna Moroszówna? spytał Herman.
Nie było we zwyczaju meldować.
— A no, jest! a gdzieżby się podziać miała? rzekł sługa. Czego pan chcesz?
— Chcę się z nią widzieć.
Popatrzawszy znowu, zawyrokował snadź sługa, że to jest ktoś, kogo wpuścić należy, i otworzył drzwi całe, sam dybając powoli za Hermanem, aby pani o nim oznajmić.
Gość przeszedłszy ciaśniutki przedpokój, w którym była komoda, całą jego zajmująca szerokość, oraz kilka krzeseł z wytartą na jedném poduszką skórzaną przed piecem, którego bok świadczył, że się przy nim często wygrzewano, gdyż pobiała żółtego nabrała połysku, — znalazł się zaraz w saloniku niewielkim i niepoczesnym. Oko nieprzywykłe nawet do rozbierania i poszukiwania cech, po których mieszkańca charakteru i stanu duszy domyślaćby się można, uderzone być musiało zaniedbaniem i smutkiem, jaki tu panował. Kobiecie potrzeba przecięż jakiegoś żywiołu poetyczniejszego, czegoś coby mówiło do duszy i serca; w najbiedniejszéj izdebce znajdziesz jeszcze kanarka, pieska, kwiatek, coś co potrzebne jest tylko dla oka, tylko dla fantazyi: tu nic nawet nie dawało się domyślać mieszkania kobiety. Okna pokoju wychodziły na ten rynek wrzawliwy, na beczki smoły, na roztargane bryki frachtowe, na cały rząd budek, w których sprzedawano żelaztwo, skóry, powrozy i śledzie. W tych oknach, oprócz zielonych z czarném storów, w téj chwili podniesionych, nic nie było: ani wazonika, a ni firanki. Kije tylko opylone w górze świadczyły, że kiedyś może wisiały tam jakieś zasłony. Trochę mebli czarnym włosieniem pokrytych, stół nieprzypadający do nich; na ścianie dwa portrety: mecenasa ubranego po francuzku z fryzurą, i pani w stroju bardzo wyszukanym, wiszące krzywo i niedbale; etażerka z kilku filiżankami, — nic więcéj.
Do drugiego pokoju drzwi były nawpół otwarte, ale tam w ciemnéj głębinie nic nie dostrzegało oko. Sługa nakładając surdut, powlókł się przez pokoje, a pan Herman sam pozostał rozpatrując się niespokojnie. Uderzyło go to przykre opuszczenie, zaniedbanie, pustki w mieszkaniu kobiety, któréj już widocznie nie obchodziło, na jakiém tle miała się ludziom i światu ukazać.
Był rodzaj rozpaczy i zastygnienia w tém zapyloném mieszkaniu, którego ręka troskliwa nie tknęła od dawna.
Długa chwila upłynęła w tém smutném rozpatrywaniu gołych ścian i pokrzywionéj posadzki, która dawno nie była wycierana i przybrała matową barwę pyłu. Z dalszych pokojów żaden głos i szelest nie dochodził; oczekiwanie było przykre i nużące; p. Herman nie usiadł nawet.
Służący długo nie powracał. Cisza ogarnęła mieszkanie, przerywana tylko wołaniem wieśniaków z ulicy i przeciągłemi krzyki, które przykro ucho draźniły.
Po chwili przesunęła się niemłoda już służąca, obojętnie przemykając się przez salonik. Rzuciła tylko okiem na gościa napozór roztargnioném i obojętném, i znikła w drugich drzwiach, nie zwracając na niego uwagi.
Jakim sposobem w koło dom obszedłszy, ukazała się w kilka minut późniéj znowu we drzwiach od pokojów wiodących, z kwaśną i niechętną miną, hrabia nie rozumiał.
Była to już niemłoda kobieta, zwiędła, smutna chora, niepozornie ubrana, która mówiąc do przybyłego, oczu na niego nawet nie podniosła; wsparła się tylko na poręczy krzesła niedbale, i patrząc na ścianę, odezwała się:
— Pani chora, widzieć się nie może.
— Proszę powiedzieć, że mam bardzo pilny interes.
— To nic nie pomoże; pani chora, a jak jest interes, można się zobaczyć z panem Żerebą, który mieszka w oficynie; to do niego z interesami.
— Ale interes osobisty.
— Kiedy pani chora.
— Tylko kilka słów.
Herman tak nieprzywykły był prosić, że w nowém zupełnie położeniu dla siebie, mimo przymusu, jaki sobie czynił, aby być łagodnym, przebijał się w jego mowie gniew i niecierpliwość.
— Ale kiedy nie można, to nie można! z przyciskiem odpowiedziała kobieta, chcąc odejść.
— A kiedy ja widzieć się muszę!.. stanowczo już rzekł gość poruszony. Proszę powiedzieć, że nie ustąpię, póki się nie zobaczę.
Służąca popatrzała, pomruczała i odeszła, a głuche milczenie znowu zaległo pokoje. Herman pozostał sam; słyszał tylko w sionce krzątanie się sługi, który krzesła posuwał i klął głośno natrętów, wcale się nie tając, jak mu zawadzali nieproszeni goście.
— Dyabli ich tu przynoszą! mówił. Chce się widzieć? Zapewne pieniędzy pożyczyć! Radaby dusza do raju: tak! Licho wie zkąd się wyrwie, i zaraz chce się widzieć z samą panią...
Ten monolog, który cały doszedł do uszu hrabiego, przerwany został otwarciem drzwi od wschodów, i szeptem, który trwał minutkę. Poczém do salonu wszedł człowieczek niepoczesny w zielonéj wyszarzanéj taratatce, łysy, z wąsami, w którego oczkach tylko, do bladéj wstawionych twarzy, trochę życia niedogasłego świeciło. Był bardzo grzeczny, ukłonił się bowiem raz przy progu, w środku pokoju drugi, przystąpiwszy bliżéj trzeci, i choć go dumnie okiem mierzył pan Herman, uśmiechając się słodziutko i zacierając ręce, odezwał się:
— Mam honor się przedstawić w charakterze, to jest jako pełnomocnik panny Izabelli Moroszówny: Ignacy Żereba.
Pan Herman popatrzał na niego tylko.
— Panna Izabella Moroszówna — mówił daléj pełnomocnik — zaszczycająca mnie ufnością swoją, przez organ mój, czyli raczéj przez usta moje prosi, abyś WPan Dobrodziéj raczył w interesie, jakiby był lub mógł być, traktować ze mną; gdyż smutny stan jéj zdrowia nie dopuszcza, czyli nie dozwala w téj chwili saméj trudzić się rzeczoną rzeczą, czyli interesem.
Te wyszukane i dość nieszczęśliwie spreparowane słowa plenipotenta, który idąc za tradycyą swady staréj, nawet w najprostszych rzeczach czuł się obowiązanym do wytwornego wyrażania swéj myśli, nie inny sprawiły skutek na Hermanie, prócz wielkiego zniecierpliwienia. Zżymnął ramionami.
— Ale mój panie, ja mam interes czysto osobisty, który pośredników nie znosi.
Żereba rzucił na niego okiem podejrzliwém.
— W takim razie — odezwał się — już nie wiem, czyli nie mogę wyrzec; albowiem stan zdrowia...
— Ja potrzebuję się z nią widzieć, i widzieć się muszę! zawołał Herman. Racz jéj to powiedzieć odemnie. Dziś, jutro, za tydzień — poczekam; ale przecię kiedyś ją znajdę zdrowszą — to rzecz nieunikniona — będę chodził rok. Nie wszystkoż jedno skończyć to od razu?...
— Prawdziwie, nie jestem w stanie nic w tym względzie orzec pewnego; lecz spełnię polecenie czyli posłannictwo... odparł wymowny Żereba.
Zakręcił się i wyszedł.
Znowu dobra upłynęła chwila, po któréj nagle we drzwiach otwartych ukazała się postać niewieścia.
Była to panna Moroszówna.
Oboje stanęli przeciw siebie i patrzali długo w milczeniu, po latach dwudziestu przeszło szukając śladów, jakie życie zostawiło na ich twarzach. Herman pobladł, panna Izabella ani drgnęła.
Pomimo cierpień przebytych, ona nie postarzała tak bardzo. Była to jeszcze taż sama piękność porywająca urokiem, taż sama postawa wspaniała i szlachetna, ale jakby odarta ze świeżości pierwotnéj, jakby widziana w matowaném zwierciedle. Strój jéj czarny, prosty, niestarannie narzucony, surowość oblicza i postaci podwajał.
Na twarzy miała wyraz powagi i głębokiego, ale już przyrosłego smutku. Jak wyrzut i widmo występku chwilę nieruchoma stała przed Hermanem i patrzała na niego; aż usta jéj wreszcie przebiegł uśmiech zadowolonéj, uspokojonéj zemsty, i postąpiła krok naprzód ku niemu. On stał wryty w miejscu; milczeli oboje.
— Chciałeś pan widzieć, czym oczy wypłakała? czy jeszcze boleję i narzekam?... rzekła cichym, ale pewnym głosem. Masz mnie pan na rozkazy. Z nas dwojga, panie hrabio, tyś jeszcze więcéj zestarzały, złamany i zmieniony. Cóż dziś po latach tylu możemy sobie powiedzieć?
— Ale, pani! rzekł na chwilę nieco zmieszany Herman: jeśli sobie mamy co do wyrzucenia, to zdaje mi się, wzajemnie.
— Ja? panu? nic a nic! odparła z godnością kobieta. Ja? panu? cóżbym mu mogła wyrzucać? Żeś mnie niby kochając opuścił? Mówmy szczerze. Lepiéjżebym była wyszła, gdybyś się był ze mną ożenił i uczynił mnie niewolnicą? Dziś jestem wolną, niezależną, bogatą, panią méj woli; a młodości marzenia daleko, i za nic nie dałabym jednéj godziny tego chłodnego życia, w którém spokojnie czekam końca. Cóż pan do mnie mieć możesz?
Herman szukał w umyśle co miał powiedzieć; mimo pewności siebie czuł się splątanym, ciężko mu było.
— Pani mi sama dajesz przykład chwalebnéj otwartości. Mówmy otwarcie — rzekł wreszcie.
Panna Izabella ze drzwi przeszła powoli do pokoju. Krok jéj nie był pewny, uczucie jakieś zdradzało się wahaniem; usiadła żywo, a raczéj padła na krzesło, starając się nie dać poznać, że cierpi.
— Mówmy otwarcie! powtórzyła z goryczą: otwarcie! O! tak najlepiéj!
— Jeśli pani masz mi co do wyrzucenia, ja może więcéj pani.
— Pan, mnie? a to wybornie! błyskając czarnemi oczyma zawołała panna Izabella. Radabym się dowiedzieć? Musisz mi pan chyba mieć do wyrzucenia, żem nie umarła, że żyję, że nie dość jestem nieszczęśliwa, że śmiem dziś stanąć spokojna i obojętna w obec pana, którego zgryzoty i lata złamały?
— Mój syn! mój syn! odezwał się porywczo Herman. Pytam cię jak Kaina, coś z nim zrobiła?
Izabella wstała, rumieniec oblał jéj twarz.
— Ja i syn twój? ja? cóż jest wspólnego między mną a twojém dzieckiem?
— Ja wiem wszystko! wiem wszystko! zawołał Herman. Jam ci odebrał nadzieję, któréj nie dawałem nigdy; tyś mi pochwyciła własność, ukradła dziecko jedyne i zostawiła na starość samotnym, osieroconym. Chcę wiedzieć, co się z nim stało?
— Co do mnie należy twój syn?
— A czyjąż sprawą to dziecko mnie odbiegło? czyją? Myślisz, że nie wiem gdzie i jak go widywałaś?
— Nie taję; alboż to grzech, że biedne, opuszczone, zamęczone przez własnego ojca dziecię, starałam się widzieć, pocieszyć, i przez litość chwilę mu jakąś osłodzić! Tak jest, widywałam go; nie taję, że gdybym miała siłę, byłabym ci go z rąk wyrwała, boś je chciał przeciw Bogu i wszelkiemu prawu uczynić taką bryłą lodu czy kamienia, jaką zrobiłeś z siebie. Ale mogłażem ci je wziąć? Któż śmie powiedzieć, że byłam przyczyną jego ucieczki?
— Ja to powiadam: chciałaś się pomścić nademną.
— Bóg sam podjął się zemsty... odpowiedziała spokojnie panna Izabella.
— A ludzie Mu pomogli! dorzucił Herman. Tak! i pomściliście się! pomścili! Dla tego przychodzę tu i mówię do twego serca kobiecego. Oddaj mi dziecię! ty jedna wiesz co się z niém stało... Dziecko nie byłoby śmiało uciekać samo, i skryć się tak, by go nikt odszukać nie potrafił, nawet ojciec. Ty tylko mogłaś mu dopomódz: ty go musiałaś przechować!
— Gdybym była mogła, byłabym to uczyniła, rzekła powstając znowu panna Izabella, któréj twarz zarumieniła się krwawo; alem nie zrobiła tego co mi przypisujesz.
— A list twój?
— List oznajmił ci karę bożą, o któréj ja wiedziałam pierwsza: bom syna twojego widywała codzień, bo często karmiłam go, gdyś ty morzył głodem hartując do życia; bom go okrywała, gdy chodził jak żebrak odarty.
— Na co te próżne słowa! zawołał Herman. Wiem, że ci wspólnictwa występku nie dowiodę, że cię nie przekonam; wiem, że jestem na twojéj łasce: przyszedłem prosić i proszę o litość — oddaj mi dziecko.
— Ja o niém nie wiem.
— To fałsz!
— Moich ust — zawołała gorąco panna Izabella, zrywając się z krzesła — moich ust fałsz nigdy nie zmazał: ani fałsz słowa, ani milczenie kłamstwa, ani uśmiech zdrady. Życiem zapłaciłam to, żem nie umiała kłamać.
— Nie powiesz mi, żem i ja skaził się fałszem.
— Tak! nie kłamałeś słowy, panie hrabio, ale sercem! Byłeś ostrożny, gdym ja była nieopatrzna. Ale po cóż te wymówki? kiedy dziś dziękuję Bogu, że się gorzéj nie stało, żem swobodna, a nie twoja niewolnica, lub zabita, jak matka tego dziecięcia-sieroty, męczarnią powolną złamana. Tamta cię nie kochała nigdy, a padła od despotyzmu twojego; cóżbym ja poradziła, nimby mi się otwarły oczy? Ja nic ci nie wyrzucam, nic nie chcę; jesteśmy sobie obcy.
— Słuchaj mnie pani! rzekł powolnie Herman namyślając się: mnie nic przekonać nie potrafi, że nie wiesz o mojém dziecku, żeś ty mi go nie wydarła; ale cię proszę, ale cię błagam, oddaj mi je! Przychodzę po długich latach męki oddać ci wszystko co mam: mienie, imię, wolę nawet; zostań żoną moją i matką tego dziecięcia!
Zimny śmiech szyderski przerwał mowę hrabiemu, który stanął osłupiały.
— A! doprawdy hrabio! nie spodziewałam się, byś do tego stopnia śmieszności posunął się na starość. Po cóż mi twoje mienie? jam bogata i nic nie potrzebuję. Myślisz, że imienia pragnę: co znaczy to imię? — ruinę! W tobie starcu, kalece schorzałym, nawet wspomnieniabym przeszłości znaleźć nie mogła. Ta ofiara, to ostatnie szyderstwo!
Hrabia stał wryty ciągle, ale wzrok mu się zapalał.
— Głupim! rzekł jakby do siebie: tyś już nie kobieta, ale harpia bez serca, panno Moroszówno! istota żyjąca zemstą, jak szakale trupami! Głupim, żem chciał przemówić do serca, gdzie go nie ma, do kobiety, gdy jéj już w tobie ani śladu... Mówże, czego chcesz?
— Byś mnie WPan od napaści uwolnił.
— To ostatnie twe słowo?
— Pierwsze i ostatnie.
Nie odszedł jednak.
— Byćże to może, żebyś i ty nie miała litości nademną? rzekł po chwili.
— Litości! mylisz się WPan! Lituję się nad nim i bardzo, czuję i wiem, że cierpisz; ale nie w moich ręku na to lekarstwo.
Na chwilę głos jéj zadrżał jakoś łzawo.
— Mylisz się pan, rzekła zimniéj. Za świadectwo biorę Boga, w którego nie wierzysz, że w ucieczce twojego syna żadnego nie miałam udziału, żem niewinna. Całą winą moją ten list, grzech ostatka zemsty, którego żałowałam i żałuję najmocniéj!
— Przysiężesz?
— WPan nie wierzysz słowu?
— Ja w nic już nie wierzę, prócz tego, czego dotykam i widzę.
Spuścił głowę na piersi. Panna Izabella wstała poważna i dumna.
— Na miłość twéj matki dla ciebie, na twoją miłość dla niéj, zaklinam cię jeszcze raz, powiedz mi: co się z nim stało?
— Ja nie wiem! Znikł... i jam żałowała dziecięcia. Kto wie, czy ty, czy też ja więcéj na tém straciłam? Kochałam to chłopię lepiéj może niż ty, coś je chciał jak bezwładny kamień wyciosać podług swéj myśli, choć z żywego człowieka lały się łzy i krew.
— Więc mi nie powiesz?
— Nic nie wiem.
— I możesz z ręką na sercu wyrzec, żeś się nie przyczyniła do tego? żeś mi nie odebrała resztki jego przywiązania i wiary? żeś nie rozdmuchała w nim nieposłuszeństwa i pragnienia swobody? że w tém dziele nie było twéj ręki? I na to także przysiężesz?
— Nie!.. stanowczo odparła panna Moroszówna. Litowałam się nad dziecięciem umęczoném dla fantazyi człowieka, co nie miał serca: możem obudziła w niém uczucie swobody, możem mu ukazała możność innego życia; ale nie moja pchnęła go ręka, nie!...
— Poznałem w tém przemyślną zemstę kobiety — rzekł Herman, z usty skrzywionemi uśmiechem, — ale wiedz pani, że to występek, a żaden nie uchodzi bezkarnie!
— Jak to? pan to mówisz?
— Ja! bo wierzę w jedno: w prawo niezłomne, co rządzi światem; w prawo, które stanowi, że grzech niesie z sobą nasienie kary, zaród odpłaty za nią; że w naturze złego jest trucizna, która się obraca przeciwko temu, co ją wytworzył. Jesteś więc skazana cierpieć jak ja, i jak ja nie doznać litości, lub umrzeć osieroconą. Między nami rachunek skończony; między tobą a twém sercem jeszcze nie: w téj chwili pocznie ono mścić się za mnie, a siła niewidoma reszty dokona.
To mówiąc, poszedł szybko ku drzwiom, i zwrócił się. Panna Izabella stała nieruchoma.
— Panno Izabello! w imię wspomnień młodości, w imię winy mojéj, proszę miłosierdzia, dopomóż mi, poratuj!...
— Dla mnie nie ma wspomnień, nie ma winy, nie było miłosierdzia; ja pana ratować nie mogę.
Skinęła głową i znikła. Herman został sam. Szybko rzucił się ku drzwiom, i w upojeniu rozdrażniony zbiegł ku domowstwu, na progu już wołając na Pawła, aby kazał pakować i zaprzęgać.
Paweł już miał na ustach wymówki, i chciał długi swar z panem rozpocząć, gdy wejrzawszy na twarz jego, taką uczuł litość, że ust nie śmiał otworzyć. Pierwszy raz może w życiu widział hrabiego tak zmienionym, poruszonym i straszliwie gniewnym.
— Gdzie on to mógł chodzić i po co? co mu się stało? Już kiedy przedemną się tai, rzecz być musi wielka i straszna! Ale z czasem ja tego dojdę... Nie może być — rzekł Paweł — teraz do niego nie przystąpić nawet. Albo gruby pieniądz stracił, albo... już nie wiem; dosyć, że bieda, a jak bieda, nie czas swoje do niéj dodawać. Jak się wysapie, nie daruję, że chce mieć przedemną sekreta.
Paweł gadał tak sam do siebie urządzając się na powrot do drogi, gdy postać nieznajoma i dziwna wsunęła się do gospody, nieśmiało dopytując o JW. hrabiego Hermana.
Był to człowiek już niemłody, wysoki, chudy, nieco przygarbiony, którego strój zdradzał ostateczne ubóztwo. Starał się przecię ów pan ukryć je jako tako, choć napróżno; ale w ostatniéj walce z pozorem został zwyciężony: nędza wyszła na wierzch i zdawała się z niego naśmiewać.
Ubrany w stary wice-mundur wytarty i połatany, ale szczelnie zapięty, z medalikiem jakimś w pętlicy, w oszarpanéj chustce na szyi, za którą nie było śladu koszuli, miał czapkę utłuszczoną na głowie, resztę stroju bardzo zbłoconą i brudną, a na nogach dziwnie odbijające od fraka łapcie z kory lipowéj. Laska sękata i plik papierów wystający mu z zanadrza dopełniały smutnego obrazu, który przedstawiał. Twarz także była zbiedzona i nosiła ślady przecierpianéj biedy, oczy wpadłe i czerwono okolone, broda zarosła od dawna, pofałdowana skóra, plamami czerwonemi okryte policzki, dawały się domyślać nałogowego pijaka, który dawno nie jadł może, ale ostatni kieliszek gorzałki wypił przed chwilą w blizkim szynku.
— Nie mógłbym się widzieć na minuteczkę z JW. hrabią?... spytał pokornie i cicho, zdejmując czapkę przed Pawłem.
— Wątpię! rzekł spoglądając zbyt wyraźnie na jego łapcie i nędzną minę Siermięzki.
— Ale proszę mnie nie posądzać, podchwycił łykając ślinę, aby pokryć czkawkę. Ze stroju możesz WPan wnosić, że przyszedłem... o co prosić! To byłoby niesłusznie! Ja mam po części osobisty, a po części publiczny interes. Jestem były urzędnik, naczelnik stołu kancellaryi ziemiańskiéj, Jan Piotr Mąkiewicz. JW. hrabia pewnie mnie przyjąć raczy. A gdzież jest?..
I korzystając z wrażenia, jakie na Pawle wymową uczynił, posunął się do drzwi izby, otworzył, i nim Siermięzki podążył mu przeszkodzić, wsunął się do hrabiego z ukłonem.
Spojrzawszy na tę postać, hrabia zmarszczył się i chciał ofuknąć, ale Mąkiewicz przewidując wybuch, nie dał mu na to czasu.
— Mam honor przedstawić się — rzekł odchrząkując — JW. hrabiemu, którego całą rodzinę znałem.... i proszę nie uważać na to, że mnie JWPan widzisz w tym stanie, co się tycze obówia, z powodu po części nagniotków, jako też innych okoliczności. Jan Piotr Mąkiewicz, były urzędnik, mam kilka słów poufnych. Nie we własnym, uchowaj Boże, interesie, jakby to wnosić można z powierzchownego zaniedbania, ale w interesie kraju i dobra ogółu dotyczącym...
Nim hrabia znowu się zebrał na odpowiedź, Mąkiewicz korzystając z podziwienia, szedł daléj:
— Jan Piotr Mąkiewicz, tak jest JW. hrabio!... Miałem honor jeszcze JW. ojca JWPana znać i szczycić się jego łaską i protekcyą, jako też całéj familii, która dla ciężkich czasów z głowy mi wyleciała. Rzecz jest taka...
— Ale czegoż chcesz? spytał hrabia.
— Zaraz, JW. hrabia pozwoli, bym powoli wyłuszczył: to sprawa publiczna, okoliczności nieszczęśliwe, los okrutny, szlachcica i urzędnika niegdyś przywiodły do tego stanu, w jakim mnie JW Pan oglądać raczysz; ale tu nie o moje łapcie, że tak rzekę, chodzi... Rzecz wielkiéj wagi! rzecz dobro ogółu obchodząca! Mówię i rozumuję tak: Jest-li przyzwoicie i godnie, aby szlachcic Mąkiewicz i urzędnik Mąkiewicz, niegdyś zaszczycony zaufaniem ogółu, przyjaźnią poważnych ludzi, chodził bez bótów? Tu nie o te mizerne bóty w istocie chodzi, JWPanie, gdyż w łapciach jest wygodniéj nawet, a co się tycze pozoru, przesądów i pośmiewiska, mniejsza o to! gardzę!... ale chodzi o zasadę, o principium... Chodziłem JW Panie olim do szkół pijarskich. Więc nie idzie o bóty, których sprawić nie jestem w stanie, ale o zasadę, którą tak określam: Może-li szlachcic i były urzędnik, zaszczycony zaufaniem ogółu, chodzić boso, bez wielkiego w tém uszczerbku całego społeczeństwa, na które wina jego nędzy spada całkowicie, ogromném brzemieniem!... Zarządziły tedy, przejęte wielkością téj myśli, osoby znakomite, składkę na bóty, albo jeśli się źle wyrażam, na odwrócenie od społeczności naszéj zarzutu, któryby ją potępił; a ja ośmielam się tu listę łaskawych obywateli dla ogólnego dobra poświęcających się, złożyć przed oczy JW. hrabiego.
To mówiąc, wyjął z pliku brudny papier i położył go na stole. Herman patrzał na niego osłupiały i dobrze zrozumieć nie mógł.
— Widzę zdumienie na twarzy JWPana — rzekł Mąkiewicz — i nie próżne JWPanie; albowiem jest-li co smutniejszego, niż widzieć w poniewierce imię szlacheckie i godność urzędnika? Widzę łzy wkrótce dobyć się i zrosić mające jego oczy! Mam nadzieję, że szczodrobliwość JWPana raczy mnie, albo raczéj zasadę żywotną dla dobra ogółu, podeprzeć.
Nie dokończył, bo mu splunięcie i tupnięcie nogą przerwało.
— Co, waćpan tu pleciesz, przyszedłszy po jałmużnę?...
— Za pozwoleniem JWPana: nie po jałmużnę, nie!... podchwycił z flegmą Mąkiewicz. Distinguo: tu nie o bóty idzie, ale o wyższą ideę, któréj bóty moje są doczesnym symbolem, o principium, o zasadę, o ideę, o całą przeszłość naszą i o przyszłość naszą... Bo że ja, mając nagniotki, chodzę w łapciach, które przesąd potępia, rzecz to niewielkiéj wagi, zwłaszcza, że mi z tém wygodniéj i dogadza fantazyi; ale że Jan Piotr Mąkiewicz z kancellaryi ziemiańskiéj, niegdyś zaszczycony zaufaniem ogółu, jest przywiedziony do téj ostateczności: to spada już na cały nasz naród, jakoby nie umiał poszanować pamiątek przodków i zasług, ludzi poświęcających się dla dobra ogólnego. Nie o parę więc podeszew, ale o principium rzecz!
Tu czkawka przerwała mu mowę.
Hrabia osłupiał, a Mąkiewicz listę i pióro z kałamarzem podsunął mu natarczywie.
— Tfu! do licha, nie plótłbyś stary opoju! zawołał hrabia, rzucając mu dwa złote z pogardą: wszak cię znam dobrze.
— Wolne żarty tak zacnéj osobie! porywając dwa złote, podchwycił z uśmiechem i ukłonem Jan Piotr Mąkiewicz. Przyjmuję to od JW. hrabiego, jako od starego znajomego i ze wszech miar godnego obywatela, w sposobie igraszki słów niewinnéj; ale stoję przy swojém, że ta składka jest dziełem publiczném.
Dwuzłotówka tymczasem zniknęła w jego kieszeni.
— Na takiéj wagi dzieło — podchwycił — dwa złote jest mało, jest nic, ośmielam się powiedzieć. JW-ny hrabia raczy rozpatrzyć moją odezwę do serc obywatelskich, i przeczytać imiona dawców, którzy poświadczyli, że ideę moją podzielają.
Na liście w istocie stały wzdłuż ogromne imiona i jeszcze dziwniejsze przy nich ofiary, różnym atramentem i charakterem, ale widocznie jedną pisane ręką.
Jan Piotr Mąkiewicz spełniając swe wielkie posłannictwo, nie wahał się, dla zachęcenia drugich do dzieła, użyć niewinnego fortelu, i pofabrykował nieco podpisy, kołacząc do miłości własnéj, która gdy o nią idzie, wyprzedzić się nie daje.
— Jakżebyś JW. hrabia, który jesteś starożytnéj familii hrabiowskiéj potomkiem, dał mniéj od pana Skirmunta, od księcia Lubeckiego, od pp. Butrymowiczów i innych? byćże to może? Nie wierzę oczom moim! Dwa złote jest dla Mąkiewicza na śniadanie, ale cóż dla idei? dla zasady na téj liście położonéj?
— Dajże mi pokój!
— Gotów jestem, ale mi tu idzie przedewszystkiém o dostojne imię JW. hrabiego, którego pospolitować nie mogę dopuścić, nie dozwolę, aby niżéj stało od innych.
— Ani niżéj, ani wyżéj stać nie będzie, bo go nie zapiszę.
— JW. hrabio, ja te dary uważam za fideikomisa powierzone mi w sprawie idei wielkiéj; ja tego nie używam nawet na bóty; a jeśli używam przyciśniony potrzebą, staram się ewinkować na sumieniu, uczciwości i pracy mojéj przyszłéj, gdyż od lat piętnastu podaję prośby o przyjęcie mnie na nowo do służby, z któréj intrygą i podłą zawiścią wytrącony zostałem. A gdy pomyślniejsza zaświeci gwiazda....
Tu przerwał.
— Nie bredźże, proszę cię, mój Mąkiewicz! zawołał hrabia, poglądając na niego. Mój Boże! co to się z tobą stało: odarty! goły i żebrak! Jak ci nie wstyd! Pamiętam, byłeś dosyć zdatnym kancellistą: wódka cię do tego stanu przywiodła.
Mąkiewicz silnie się oburzył.
— Przypuściwszy, żeby i tak było, odezwał się bijąc się w piersi: widzisz pan we mnie ofiarę na ołtarzu dobra publicznego zamordowaną. Gdyby i tak było... służba ogółu! Jéj poświęcając się, byłem poniekąd zmuszony prawością mojego charakteru do picia wódki. Tak jest, wydaje się to śmieszném, a jednak jest świętą prawdą. Nigdy rąk moich nie zmazało przekupstwo, grosza nie brałem od nikogo; klienci więc, okazując mi wdzięczność swoją, żądali po mnie często, bym ich grzeczności akceptował, wyrażające się gorzałką, jako najdobitniejszém uznaniem gorliwości mojéj. Ztąd nieustanne libacye, ztąd całéj natury mojéj zmiana, i po wstręcie do gorących napojów, niejaka ich potrzeba. Tak padłem ofiarą mojéj bezinteresowności.
Hrabia mimo smutku nie mógł się nie rozśmiać.
— JWPan się śmiejesz, a ja płaczę łzami krwawemi, — rzekł Mąkiewicz; tu go czkawka porwała. — Ofiara cnoty! poświęcenia, zawiści, aż do ostatka dla dobra publicznego poświęcający się! I bez bótów, chociaż więcéj z okoliczności nagniotków.
— Nie mógłżebyś pracować?
— Alboż nie pracuję! Oto właśnie zbieram w pocie czoła tę listę obywateli krajowi zasłużonych, co samo, rzec można, będzie monumentem dla potomności. Gdy zostanie zamknięta, złożę ją albo do akt, jeśli moi prześladowcy zechcą ten dowód sympatyi ogólnéj do nich przyjąć, lub w zakrystyi kks. Franciszkanów.
Mąkiewicz mówił to z miną tak przejętą, że trudno było nie podziwiać téj doskonałéj komedyi, która się często na świecie w inny sposób powtarza, ale tu odegrywała się z całą naiwnością czasów pierwotnych.
— Znałem — dodał — dostojną familię JWPana, nawet nieboszczyka syna jego.
Hrabia zadrżał, ale zamilkł spuszczając oczy.
— W rysach twarzy nosił już znamię tego wysokiego rodu, z którego pochodził, chociaż skromna odzież po spartańsku utrzymywanego chłopca, nie dozwalała z razu domyślać się przyszłego dziedzica Horycy....
— Wiesz, rzekł chmurno i gwałtownie hrabia: że o tém wspominać nie lubię. Dla czegoż powiedziałeś nieboszczyka?
— Zmarł bowiem dla świata i nikt nie wie co się z nim stało — rzekł Mąkiewicz z westchnieniem i powtórzoną czkawką. Ale ośmielę się, nie rozdzierając serca ojcowskiego powiedzieć jeszcze, że gdybym był z razu użyty do poszukiwania śladów jego, które niedołężni urzędnicy zatarli, byłbym może więcéj coś od nich uczynił.
— Jak to! wiedziałeś co o nim?
— JW. hrabia nie uwierzysz mi, gdy powiem: jeśli kto w świecie zna tę sprawę, to ja.
— Ty?
— A ja!
— Zkądże?
— Ale co to dziś mówić! Chłopiec przepadł: dziś go za nieboszczyka lepiej uważać.
— Wiedziałżebyś o czém mnie nie wiadomo? gorąco spytał ojciec.
— Dziś te szczegóły, lapsu temporis, i z powodu nieszczęść i przewrotów fortuny, jakich doznałem, trochę mi się w pamięci zatarły; ale okoliczności chciały, bym lepiéj był tego świadomy niż inny, gdyż zawsze poświęcając się dla dobra ogółu, wówczas jeszcze jako kopista pracowałem u pana Targowilskiego w tym domu, zkąd to nieszczęście wyszło.
— A on co miał z tém wspólnego?
— On nic, ale inny lokator tego domu.
Hrabia przybliżył się ciekawie.
— Jak? kto?
— O ile słaba dziś i skołatana pamięć może mi przywieść te szczegóły, opowiem JWPanu. JWPan dozwolisz, by utrudzone nogi trochę odpoczęły; usiądę z daleka, albowiem skutkiem okoliczności, doświadczam przykrego drgania w łydkach.
Hrabia skinął, aby usiadł, i Mąkiewicz przyczepił się na brzeżku krzesła, czapkę kładąc na kolanach.
— O ile tedy wiem — rzekł — i meminisse mogę.... ot jako rzeczy stały... A proszę JW Pana wierzyć, gdyż nigdy usta moje nie skalały się kłamstwem; i jeśli jestem dziś w tym upadku i chodzę w tém apostolskiém obówiu, to nie dla czego innego, tylko że zawsze mówiłem prawdę. Tak to na świecie!
Tu Mąkiewicz westchnął, i z westchnieniem razem wywołana wróciła czkawka.
— To z osłabienia JWPanie — rzekł — sił mam już mało. Gdybyś JWPan raczył kazać dać kroplę czegokolwiek, extra wody, któréj dla słabego żołądka znosić nie mogę: byle co do pokrzepienia...
Uczuł to pan Mąkiewicz, że mając mówić mu o synu, mógł zażądać czego chciał; a gdy hrabia zawołał na Pawła, aby kazał podać wódki, skłonił się z uśmiechem...
— Rzadko kiedy pić mogę — dodał skromnie — i to w niewielkiéj ilości; ale nie będąc w stanie przyjmować pokarmów dla zniszczonego zdrowia, muszę się posilać wódką z rady doktorów.
Hrabia wzruszył ramionami, aż i wódka nadeszła. Oczy Mąkiewicza błysnęły: wstał, zbliżył się, nalał kieliszek i chciwie go wychylił z pośpiechem, zakaszlując się, a nie chcąc utracić przywileju siedzenia, zaraz znowu padł na krzesło. Wzrok jego jednak pobiegł za flaszką, którą rad był zatrzymać dla dłuższego z nią obcowania, ale nielitościwy Paweł wyszedł z nią co najprędzéj.
— Otoż jak rzeczy stały: — mówił wytchnąwszy i otarłszy usta Mąkiewicz: — Kiedy tu syn JWPana przybył, wszystkich oczy zwrócone były na niego; ale mało było ludzi, którzyby wielką myśl i prawdziwie wzniosły plan edukacyi hartownéj, jaką JW Pan powziąłeś pojmowali. Ztąd pospolity gmin widząc go w ubogiém odzieniu, na lichéj strawie, bo tam ich gryczaną kaszą principaliter karmiono, a wiedząc o dostatkach ojca, niesłusznie ubolewał nad losem dziecka.
— Co komu było do tego, jak ja syna wychowywałem?
— Ludzie tacy są JWPanie, rzekł Mąkiewicz. Nic ich więcéj nie obchodzi nad to, co do nich nie należy. Ja, mogę to sobie przyznać bez pochlebstwa, sam jeden wniknąłem w głębokie myśli i prawdziwie ojcowską JWPana pieczołowitość dla tego dziecięcia. A chłopak był wielkich nadziei. Uważałem, że i zamieszkała tu niejaka panna Izabella Moroszówna, osoba milionowa, mocno się nim zajmowała. Nawet sprowadzali go, gdy chodził do szkoły i ze szkoły, do kolegi jednego przy matce wdowie, żyjącego w tym domu co Targowilski, gdzie go psuli łakociami i pieścili, co zupełnie było wstecz planu JWPana. Chciałem był nawet donieść mu o tém, ale pomyślawszy, ażebym za denuncyatora nie uchodził, wstrzymałem się. Tymczasem chłopiec się bałamucił widocznie, a jak raz potajemnie znajomości robić zaczął, poszło to daléj. Obok w drugim domu stał Tatar z Wilna, tu zamieszkały, niejaki Azulewicz, którego syn w jednéj klassie z synem JWPana się znajdował.
— Cóż tu ma Azulewicz? przerwał hrabia niespokojnie.
— Na oko nic, ale w rzeczy, pewien jestem, tu tkwi tajemnica. Azulewicz był bardzo uczciwy człowiek, jak to oni wszyscy; ale taki Tatar, to tam dzikie wyobrażenia. Kiełbasy, słyszę, nie jedzą, a po sto pięćdziesiąt żon chowają, kiedy u nas z jedną wytrzymać trudno. Jednakże ów Azulewicz miał tylko jedną żonę, i nawet po jéj śmierci drugiéj nie wziął, a syna bardzo kochał i edukował tak, jak ci, co kiełbasę jedzą. Ale mu się samemu tęskniło w pośród obcych, bo był hussyt wielki i w książkach siedział; a choć go za Polaka można było wziąć, tak mówił po naszemu czysto i w obcowaniu był przyzwoity, korciło go do ojczyzny jakoś. Sam widziałem, choć nie lubię cudzych tajemnic podpatrywać, że listy jakieś do Krymu na pocztę nosił, do swoich. Otoż między młodym Azulewiczem a pańskim synem wzięła się jedna z tych studenckich przyjaźni gorących, co to chłopcy żyć bez siebie nie mogą. I dzień w dzień młody wykradał się do Azulewiczów. Stary syna kochał i był miękkiego serca, choć Tatar; więc i to dziecko polubił dla syna. Przyszło mi na myśl, że go mogą na mahometańską wiarę nawrócić, że może się jeszcze do kata zbisurmanić; ale co tu było począć? nie wiedziałem... A! myślę sobie: Co tobie do tego stary? jeszczebyś znowu po tebinkach oberwał; milcz i swojego patrz!... I tak chłopaka żałując a pieszcząc, wbili mu w głowę, że jest nieszczęśliwy; z drugiéj zaś strony Azulewiczowie podbałamucili czy coś, i chłopiec znikł!... Ale w tém moja głowa, że ja doszedłem co się z nim stało....
— Ale mówże, mów!
— Czuję się osłabionym, ocierając pot z czoła rzekł Mąkiewicz. Gdybyś mi JWPan raczył kazać dać jaką kropelkę, gdyż mówienie nadzwyczaj mnie wysila...
Hrabia zżymał się z niecierpliwości.
— Pawle — rzekł — postaw karafkę wódki przed tym bibułą. Już nawet wstydu nie masz, panie Mąkiewicz.
— Wstydu!!! ja! JWPanie przerwał narrator.... A! JWPanie! widzę jak trudno być w świecie uznanym wedle wartości! Jeżeli piję, to smutek i słabość zdrowia tylko; brak mi sił, i wódka chwilowo pamięć oczyszcza.... Dla tego w interesie własnym JWPana, chciałbym sobie co najlepiéj wszystko przypomnieć, a JWPan mi tę gorliwość wyrzucasz! Ja sam czuję to, że wódka mi szkodzi; ale pamięć utraciłem i czynię ofiarę ze zdrowia i życia mego dla JWPana, a JWPan naigrawasz się z tego! O mój Boże!
Hrabia uśmiechnął się wzgardliwie.
— Pij i gadaj! rzekł krótko.
— Azulewicz tedy tęsknił do tego swojego Krymu i płaskich twarzy, aż tu sobie naprowadzając Tatarów, gdy sam do nich dojechać nie mógł. Co roku prawie słyszę z tabunem koni tatarskich, o które młodzież się rozbijała, przybywał do Berdyczowa i na Wołyń niejaki Mustafa Seferowicz, z długą białą brodą, w krymce i szlafroku; konie swoje zostawiał gdzieś tam na Wołyniu, a sam tu na kilka dni do Azulewicza zawsze ściągał. Chodził poważnie odziany, figura niczego; chłopcy tu za nim po ulicach biegali, gdy się jeno pokazał, bo to była osobliwość. Nawet wódki ani żadnego gorącego trunku nie pijał, kwaśném mlekiem się żywiąc pryncypalnie, o czém wiem pewnie, że hładysz zjadał. I to wiem, że ten Seferowicz z synem pańskim widział się u Azulewicza, że tam mu nagadał o swobodném życiu w Krymie i o kraju tym jak o raju. Bóg wie czém tam go kusił: może obiecał piętnaście Tatarek za żony dać, ale jestem pewien, że on z tym Tatarem umknął.
— Co ci się śni! zawołał hrabia.
— E! e! ja to mówię na pewnym fundamencie. Bo, że policya znalazła jego stary mundur na śmiecisku niedaleko rzeki, to wcale nie dowodzi, żeby się utopił. Chłopiec z sensem byłby się topił w mundurze, zwłaszcza że był chłodny czas; ale to znaczy tylko, że chciano zmyślić i zając dał susa.... Seferowicz właśnie pod ten czas tu był i razem jakoś zniknął, a na Wołyniu już mówiono mi, że z sobą miał w powrocie swojego syna, ładnego chłopca, którego wprzódy nie było, a potém mu się nie wiedzieć zkąd wziął.
— Dla czegożby na tę myśl nikt nie trafił? spytał hrabia.
— Dla tego JWPanie, że na myśl słuszną nigdy ludzie nie trafiają, aż dopiero na ostatku, gdy wprzód najniedorzeczniejszych wypróbują... To tak jak gdy kto omackiem otwiera zamek: wprzódy wymaca caluteńką szufladkę, póki nie trafi na otwór.
— A cóż się stało z Azulewiczami? zapytał hrabia.
Ale Mąkiewicz nie był w stanie odpowiedzieć, gdyż skorzystawszy z chwili roztargnienia, poszedł do wódki i nalał trzeci kieliszek. Spotkawszy wejrzenie hrabiego, nieco się zarumienił.
— Wzruszenie, jakiego doznaję, tę bolesną opowiadając historyę — rzekł — zmusza mnie do podtrzymywania starganych sił moich na usłudze krajowéj. Ale tylko odwilżyłem usta, słowo daję; nigdy kłamstwem się nie zmazałem. Jan Piotr Mąkiewicz... wszyscy to wiedzą.
— Ale cóż się stało z Azulewiczami? powtórzył hrabia natarczywie.
— Azulewicz ciężko został dotknięty stratą syna, którego nad życie kochał, odpowiedział Mąkiewicz. Po śmierci jego, gdy go już nic w kraju nie trzymało, jedni mówią, że się wyniósł do Waki, gdzie miał włókę i chatę; drudzy, że pojechał umierać do Krymu, inni, że się udał do Mekki, gdzie oni wszyscy jeżdżą z okoliczności jakiegoś czarnego kamienia wiszącego w powietrzu, o czém dawniéj czytałem, póki człowiek był ciekawy, ale dobrze nie pamiętam.
— A gdzieżby się o nim dowiedzieć można?
— O kamieniu, JWPanie?
— O Azulewiczu! krzyknął hrabia.
— Nigdzie JWPanie, chyba między rzeszą tatarską, a tu ich nie ma, aż pod Wilnem. Ale gdybyś JWPan chciał starego bywalca użyć, mimo sił starganych i dokuczliwych nagniotków, jeszczebym się podjął pojechać do Waki, i jako to ja, potrafię dobyć z nich prawdy. Rozumie się, gdybym miał na ekspensa podróży i cośkolwiek za trud i pracę.
Hrabia ruszył ramionami.
— Bajkęś mi waćpan splótł, aby się wódki napić, rzekł pogardliwie.
Mąkiewicz powstał z godnością, gdyż uzyskawszy dwa złote i trzy kieliszki wódki, więcéj się już nie spodziewał i nie potrzebował grać komedyi.
— JWPan lekceważysz we mnie dostojność męczennika, człowieka, który się dobru ogólnemu poświęcił. Nigdy usta moje nie skalały się fałszem: to jest obelga niesłychana, to jest...
— Ze mną, kochanku, nie masz potrzeby tych deklamacyj — odrzekł spokojnie hrabia — na mnie to nie robi wrażenia.
— Zawsze! rzekł Mąkiewicz... wiecznie, przeznaczeniem mojém być niepojętym i pokrzywdzonym.
To mówiąc, z miną tragiczną przystąpił do karafki, i machając ręką jakby zdesperowany i nieprzytomny, prędko, rozpaczliwie wychylił kieliszek wódki.
— Zaślepienie! rzekł odetchnąwszy. JWPan odpychasz jedyny ślad mogący go naprowadzić na tego, którego nazwałem nieboszczykiem. A jednak tu klucz! i Mąkiewicz na coś zasłużył odkryciem wielkiéj tajemnicy. Dwa złote? na składkę w imię tak wielkiéj idei przedsięwziętą!
— Słuchaj — rzekł Herman — jeśli masz cokolwiek sumienia, powiedz prawdę: nie kłamiesz? nie uwodzisz mnie? dam ci co zechcesz!
— Co zechcę! notuję! podchwycił Mąkiewicz. Słowo! verbum! co zechcesz!
— Tak jest, dam ci co tylko dać mogę — poprawił się hrabia — powiedz szczerze, nie uwódź mnie, plotłeś mi baje?
— Tak mi Boże dopomóż! prawda szczera! jasna! Usta moje nigdy się nie zmazały...
— Panna Moroszówna nie miała w tém udziału?
— To jest, o ile ja, z blizka na te rzeczy zapatrujący się, wiedzieć mogę, chyba nie więcéj nad to, że chłopca żałowała, pieściła, bałamuciła. Głowę mu jego mniemaném nieszczęściem nabili, nie pojmując spartańskich planów JW. ojca.
— Ale wiedziała o tém może?
— Tego nie wiem, a czego nie wiem, nie powiem, bo usta Jana Piotra Mąkiewicza nie zmazały się nigdy.
Hrabia głęboko się zamyślił. Mąkiewicz znowu zajrzał do karafki.
— Gdy słowo JWPana jest, jak nie wątpię, rzeczą świętą i nienaruszoną, a rzekłeś pan, że dasz mi co zechcę, lub inaczéj co możesz, gdyż obie wersye choć nierównéj wagi stały tu na jednéj szali, — śmiem się odwołać do własnych słów skaleczonego serca ojcowskiego, w które wlałem trochę balsamu...
Tu sięgnął jeszcze do butelki, ale groźne wejrzenie go powstrzymało.
— Nie miałem intencyi pić, chciałem tylko zatknąć karafkę... Wietrzeje... obawiałem się, aby ta woń nie szkodziła JWPanu... A wracając do słowa, które mam, gdy powiem, że JW. hrabia, dziedzic Horycy, Siennego i przyległości może mi dać dwieście złotych, nie przesadzę. Summa ta może mnie i zasadę, którą popieram, postawić na nogi.
— Albo cię zwalić z nóg, bobyś ją przepił od razu — przerwał zniecierpliwiony hrabia.
— Cóż, jeśli nieszczęścia krajowe postawiły mnie w tym stanie opłakanym! rzekł tragicznie Mąkiewicz. Ale gdybym miał dwieście złotych, okazałbym światu, że jeszcze uczucia w prawych synach kraju nie wygasły... że są jeszcze ludzie pełni poświęcenia...
— Dwóchset złotych dać ci nie mogę, nie dla tego, żebym nie miał, nie dla tego nawet, żebym nie chciał; ale dla tego, że zapiłbyś się na śmierć i dorznął niemi. Gdy jednak słowo się rzekło...
— A aniołowie słyszeli je w niebiosach — rzekł podnosząc do góry rękę Mąkiewicz.
— Dajże pokój choć aniołom, którzy z tobą i ze mną nic wspólnego nie mają...
— Więc cóż JW. hrabia postanawiasz w rzeczy święcie należącego mi się długu?
— Długu! uśmiechnął się hrabia — a no, będę ci go wypłacał ratami przez gospodarza tego domu, po pięć złotych na raz, i to nie inaczéj tylko na odzież, strawę, nie zaś na tę wódkę którą się dobijasz.
— Przez gospodarza domu! zawołał Mąkiewicz śmiejąc się ironicznie. Chciejże JW. pan posłuchać, jak ja rozumuję. Gospodarz tego domu jako porządny człowiek ma szynk u siebie, nawet mamy z sobą małe rachunki; pójdzie więc żywy grosz za tę należność, którąm mu winien za papier i obwarzanki. Przytém on nie zna Jana Piotra Mąkiewicza i jego wysokich celów, i da mu się zapić właśnie, byleby co na tém zarobił; środek więc chybia celu. Gdybyś JW. pan spróbował i samemu mnie to powierzyć raczył, mógłbym dać słowo honoru, którego nigdy nie złamałem (prócz kiedy necessitas transit legem), albo zobowiązanie na piśmie przy świadkach, pod pieczęcią, która jest zastawiona... że ich na wódkę nie użyję...
Byłaby się ta scena przeciągnęła do zbytku, gdyby Paweł niespokojny nie dał znać, że konie stoją gotowe. Pilno mu już było do domu. Mąkiewicz więc zaspokoić się musiał pięciozłotówką, którą łącznie z całemi w przyszłości obiecanemi dwustu złotemi, wpisał na listę i odszedł natychmiast do najbliższego szynku, obierając sobie taki, w którym nic nie był winien.
Na wyjezdném z Pińska, konie hrabiego miały się zawrócić ku Horycy, gdy z wielkiém podziwieniem Pawła, hrabia kazał jechać drogą wcale odmienną, wiodącą ku Wołyniowi na Kużeliczyn i Lubieszów.
Piękny jest ten nasz Wołyń! a gdy po piaskach i borach Polesia podróżny wjedzie w ten kraj tak żyzny, tak wesoły, urozmaicony wzgórzami, przezroczystemi ubrany stawy, dębowemi lasy malowniczo zarosły; gdy z pierwszego pagórka oko jego pobieży daleko i obejmie razem kilkadziesiąt wsi, ogromną świata dzielnicę, — jakoś ochoczo robi się w sercu i w oczach weseléj.
Ale tak jest tylko póki poglądamy z daleka; inaczéj gdy się zbliżymy do tych uroczych widoków. Tu wszystko znajdziesz w ruinie lub grożące ruiną; smutek cię przejmie przy pierwszéj wiosce i dworze. Nawet tam, gdzie z gruzów podniosły się już wspaniałe gmachy frontem do gościńca, aby się sobą pochwalić, nie czujesz, żeby to było na trwałych oparte posadach; nie masz przekonania, żeby piękny i pokaźny dwór miał wiekować.
Przyjrzawszy się błiżéj, dojrzysz, że wieś rozpada się cała, porozłamywane płoty, porozwalane chaty, poprzeginane krzyże, kościołek w części słomą pokryty, dwór tylko od przodu wybielony. Daléj zamek pustką stojący, i klasztor bez dachu, i miasteczko napół spalone, i całe murów gromady okopcone, czarne, opleśniałe i omszone. Na polach buja i faluje zboże, ale obok starannie uprawnéj ziemi lub zagona, który wypielęgnowało słońce i rosa bez pomocy człowieka, szmat rzadkiego żyta, cienkiéj i nizkiéj pszenicy, lub nikłego owsa. Groblę zahacono na prędce gnojem i słomą, młyn pochylony ze starości, na dachu chaty porosły trawy i osty.
Z dala majaczeją białe mury; gdy się zbliżysz, postrzegasz tylko ściany gołe. Z dala błyszczą stawy, ale pół ich zabrały trzciny i sitowia. Z dala i dwór w topolowym wianku jak narzeczona w kwiecistéj opasce ci się śmieje, ale pół okien zabito deskami. Ni z nich ludziom wyjrzeć, ani w nie zaglądać słońcu, a droga wśród topoli jak łąka zarosła.
Nasz podróżny, który od wieków nie wyglądał ze swéj Horycy i znał tylko Wołyń ze wspomnień, takiego prawie doznał wrażenia, jakie tu opisujemy, gdy przebywszy Lubieszowskie lasy i piaski, zbliżył się w okolice Łucka.
Tu Styr, jedna z najpiękniejszych rzek wołyńskich, płynąca dotąd jak nią Bóg raz pierwszy pokierował i jak ją ludzie groblami i pływakami popsuli, dzieli od siebie różne wielce dwie prowincyi połowy.
Od Polesia jeszcze bory i piaski; na drugiéj stronie żyzne łany wołyńskie, i wzgórza zielone, i dębowe gaje, a w pośrodku ów Łuck, wielka ruina, zbiegowisko murów pokruszonych, jakby jaki kataklizm straszny, jaka burza niszcząca przeszła po nad jego zgruchotanemi szczytami.
Ślady dawnéj świetności otoczone nędzą i resztkami życia; na dawnych cmentarzyskach liche karczmy drewniane; w murach świątyń składy i magazyny; na ulicach drewniane bruki, a wzdłuż ulic domowstwa, na których ścianach bryzgi błota rysują hieroglify brudu i zaniedbania.
Ztąd nieopodal już było do celu podróży Hermana, który, jak się już nawet Paweł domyślał, po długiém niewidzeniu jechał do dawno zapomnianego brata.
Stosunki ich nie były zerwane, ale uległy dziwnemu zobojętnieniu i chłodowi. Hrabia Rajmund w dziale wziąwszy daleko na oko piękniejszy majątek wołyński, obciążony również długami, zamieszkał w nim tak daleko od brata, że trudno im było ściślejsze zachować stosunki.
Młodość też wcale ich do miłości wzajemnéj nie uspasabiała: charaktery tak były różne, że się nigdy zrozumieć nie mogli, a przy każdém spotkaniu walczyć z sobą musieli.
Znamy już z nich jednego: trudniéj może będzie dać poznać drugiego brata, którego charakter nie tak wydatny, daleko z większéj ilości składający się pierwiastków, nawet dla bliższych był często zagadką.
Herman nigdy nie kłamał: mówił co myślał, aż do zbytku będąc otwartym, aż do szorstkości prawdomownym, z przyjemnością prawie staczał walki o swe przekonania. Rajmund więcéj światowy, układniejszy, choć może czuł toż samo, nie zadawał sobie pracy walczyć i spierać się: ruszał ramionami, i ludzi przy ich przekonaniach z niejaką pogardą zostawiał.
Wiek mało ich różnił od siebie. Rajmund był również żonaty i jedno miał tylko dziecię; lecz nim poznamy go bliżej, potrzeba, byśmy w jego przeszłość wtajemniczyli czytelnika.
Rajmund więcéj był panem i hrabią. Gdy tamten swego tytułu nierad używał, znajdując, że często mu był ciężarem; ten nosił go zawsze i wszędzie, nie uważając za rzecz przyzwoitą wypierać się pamiątki i zaszczytu. Na nieszczęście stan majątkowy niebardzo mu dozwalał, stosownie do niego pokazywać się w święcie; żył więc może właśnie dla tego na wsi, bo tam łatwiéj zawsze pozostać długo hrabią i wielkim panem.
W pierwszych chwilach po objęciu majątku, hrabia Rajmund byłby może jak brat potrafił wyjść pracą i oszczędnością z długów ciążących na dobrach, ale miał inne całkiem pojęcie swojego stanu majątkowego. Dobra, które objął, były pozornie wielkie dla oka, które długów jego nie dostrzegało, dawały prawo żyć po pańsku. Rajmund wziął jeszcze z niemi wspaniały niegdyś pałac dziadowski, i do tego szerokiego gniazda stosować umiał swe życie, ku któremu z natury czuł skłonność.
Z twarzy był nieco podobny do brata, ale rysy jego daleko spokojniejsze i poważniejsze, nosiły na sobie piętno dystynkcyi, o którą bardzo się starał. W sposobie obejścia był zimny, grzeczny, pański, przyzwoity.
Po odziedziczeniu majątku, nie zdawał sobie sprawy z jego stanu: był pewien, że nie mając nałogów rujnujących, łatwo wyjdzie z długów i ciężary powoli pospłaca. Ale zamiast się brać do tego, począł od postawienia domu na stopie nazwisku odpowiedniéj. Trudno to jasno określić, do czego obowiązuje tytuł i imię; miarę w tém znaleźć jeszcze trudniéj. Gdy raz wpadnie się na tę drogę, zatrzymać się ciężko; dzieje się jak z pantoflami Diderot’a: do pięknych pantofli potrzeba odpowiedniego szlafroka, do szlafroka krzesła, do krzesła mebli, do mebli pokoju — i pantofle przywieść mogą do ruiny. Tak się i tu po trosze stało.
Hrabia Rajmund począł od pewnego rodzaju pantofli: wyrestaurował najprzód dom; do domu mnóztwo rzeczy nowych a pięknych było potrzeba; potém powozów, koni, usługi, liberyi, dworu, marszałka — i tak się weszło w życie nad skalę.
A gdy już życie jego opowiadamy, powiedzmy od razu, jak się ożenił i czemu oddał się cały. Dosyć długo upatrywał sobie towarzyszki, od któréj wymagał wiele, bo imienia i majątku i wdzięku; serce go nie unosiło, rachuby też przedewszystkiém nie miał na celu. Swoboda stanu kawalerskiego dosyć mu się uśmiechała, a ożenienie, do którego nie wiedzieć jak przyszło, było raczéj skutkiem tego, co dawniéj nazywano przeznaczeniem, niżeli dziełem silnéj woli lub uczucia. Przyszło do tego nie wiedzieć jak, złożyło się niespodzianie. Jeżdżąc w odwiedziny, trochę przyjmując u siebie, pańsko spędzając długie wolne życia godziny, Rajmund był spokojny i nie miał gwałtownego pragnienia zmiany stanu. Traf najprzód zaprowadził go do domu sąsiada, który miał dwie córki i majątek znaczny wcale, ale szlachcica sobie prostego, i co dziwniejsza, mimo bogactwa, żadnéj do państwa niemającego pretensji.
Pan Dynamiński był człowiekiem uczciwym, rządnym, spokojnego charakteru, a miał tę jedną stronę tylko oryginalną, że się uważał za najlepszego w święcie gospodarza. Miłość własna, która jakąkolwiek szparą musi wyjść z człowieka, wychodziła mu tym bokiem, i byle mu się w tém nikt nie sprzeciwiał, powolny był dla wszystkich cudzych słabostek, więcéj od otaczających dla siebie nie wymagając. Dynamiński mocno stał o to, by pierwszy zasiał, pierwszy zebrał, najlepiéj zorał i mógł zająć przednie miejsce wśród gospodarzy; nie czynił jednak nadzwyczajnych na gospodarstwo nakładów, nie wierzył w agronomię, zasadzał się na doświadczeniu, rutynie, tradycji, a jako środki najlepsze, uważał wielki dozór i pilność. Szło też u niego nieświetnie, ale dobrze, a sąsiedzi trochę zazdrośni mówili po cichu, że pozwalał sobie w opisach swojego gospodarstwa na trochę przesady. Nie wierzono, żeby mu kopa owsa pięć korcy dużéj miary dawać mogła, choć co rok najmocniéj za to zaręczał i w razie sporu ofiarował się do stodoły dla przeświadczenia prowadzić. Żyto. powszechnie dawało mu trzy korce, pszenica dwa i t. p. To pewna, że Dynamiński miał się dobrze, żył skromnie, córki wychował starannie, ale po szlachecku, choć nie bez francuzczyzny, guwernantek i fortepianu. Gdy hrabia zaczął bywać w tym domu, starsza córka Dynamińskiego Marya poczynała rok dziewiętnasty: było to dziewczę skromne, ciche, bardzo pobożne, istny typ naszych Polek, które są ideałem żon i matek. Skłonniejsza do cichego, głębokiego uczucia i poświęcenia, niż do tęsknoty ku światu, Marya marzyła dla siebie zagrodę wiejską, życie ustronne. Hrabia z początku zrobił na niéj wrażenie jakieś przerażające. Jego wielki ton, wspaniała postawa, pewność siebie, podobały się jéj może, ale taką olśniły wyższością, że ilekroć przyjeżdżał, nie śmiała wyjść do salonu bez drżenia i bicia serca, rumieniła się nie mogąc wymówić słowa.
Z Dynamińskim nie wiedzieć dla czego bardzo się pokochali: może z powodu, że Rajmund od razu w pięć korcy z kopy uwierzył i gospodarstwo bardzo pochwalał; ze swojéj strony szlachcic, szanując imię historyczne, niezmiernie był grzeczny dla gościa. Rajmundowi było tu dobrze, wygodniéj, swobodniéj niż gdzieindziéj.
Zaczął bywać bez myśli i zaraził się od Dynamińskiego namiętnością gospodarską, ale wcale inaczéj na tę chorobę zabolał.
Dynamiński nic innego i inaczéj nie robił nad to, co sąsiad jego chłop, tylko lepiéj, wcześniéj, dokładniéj; hrabia chcąc go przesadzić, rzucił się w gospodarstwo poprawne, ulepszone, postępowe.
Piękna to jest rzecz, pożyteczna i zacna, gdy kto do niéj bierze się ze stosownym zasobem nauki i ukształceniem właściwém; ale niebezpieczna przy nieumiejętności i zarozumiałości. Hrabia sądził, że nic nie ma prostszego nad agronomię; brak zajęcia uczynił go najprzód gospodarzem, ale nie na tém koniec. Od razu chciał sąsiada we wszystkiém wyprzedzić, i był pewien, że pokaże światu co może geniusz na polu nawet najbardziéj opuszczoném i wzgardzoném. Gdyby był chciał pojechać za granicę, uczyć się wytrwale, byłby zapewne sobie i krajowi użytecznym; ale hrabia Rajmund wierzył w idee wrodzone i wyższość umysłową, ras uprzywilejowanych.
Przeczytał kilka książek, przekonał się, że ma geniusz wynalazków, i jął się najfantastyczniejszych innowacyj.
Pan Dynamiński patrzał na to ze zgrozą i podziwem; ale potém, przez uszanowanie dla tytułu, w samo dzieło począł wierzyć, i choć go naśladować nie myślał, admirował. A że Rajmund potrzebował kogoś, coby go pojmował, a niełatwo mu było znaleźć, wziął Dynamińskiego za powiernika i powolnego słuchacza. Ztąd ciągłe obu sąsiadów u siebie przebywanie, odwiedziny, narady. Hrabia szczególniéj uwiązł myślą w narzędziach i machinach, będąc pewien, że choć mechaniki nie umie wcale, musi z pomocą geniuszu wrodzonego, zadziwiające poczynić odkrycia. Zaczęto zaraz z jego rozkazu budować wzory i robić próby, a jakkolwiek te były niefortunne, wcale go to nie zrażało od nowych.
Tymczasem jeździł do Dynamińskiego, a panna Marya z takiém go współczuciem słuchała, takie mu okazywała uszanowanie i zajęcie, że powoli do téj cichéj istoty przywiązywać się zaczął. W jego przekonaniu była ona ze wszech względów niższą od niego daleko; ale lubimy stać wyżéj i w duszy czuć się czyjémś bóztwem i opatrznością.
Temu uczuciu hrabia winien był żonę. Nigdy Dynamińskiemu na myśl nie przyszło córkę swatać sąsiadowi, ani jéj wyjść za tak wielkiego człowieka; ale hrabia począł się nudzić wśród swych prób machin gospodarskich, gdzieindziéj spotykał uśmiechy niedowierzania, na kobietach zaś, które jego szukały i starały się usidlić, poznał się instynktowo: i tak jakoś, nie wiedzieć zkąd i jakim sposobem, gdy Dynamińskiemu i Maryi ani się śniło o połączeniu z domem Górów, on jednego wieczora poważnie i patetycznie, bo z tego tonu nigdy nie schodził, oświadczyć się raczył o rękę panny.
Stał się popłoch ogromny, zdziwienie, uszczęśliwienie, które może aż nadto dano mu poznać, co go jeszcze bardziéj przywiązało do Dynamińskich. Szlachcic i jego córka mieli to sobie za coś tak wielkiego, tak pomyślnego, jak gdyby starożytny Jupiter pod ich dach zstąpić raczył. Dynamiński o mało nie popełnił głupstwa wielkiego, dziękując za ten zaszczyt hrabiemu; panna Marya rozpłakała się. Naturalnie, że trudności nie czyniono żadnych, i hrabia sam sobie warunki, czas i wszystko co należało do wesela, oznaczył.
Marya nie kochała go może ową miłością gorącą i romansową, która się rzadko w świecie spotyka, która nie w każde życie się wplata; ale miała dlań szacunek, poważała go, lubiła, admirowała. Przyszłość obiecywała się być świetną i szczęśliwą. Po ludzku sądząc robiła partyę, która namnożyła zazdrości wiele i podziwem napełniła kraj na trzydzieści mil w około.
W istocie inaczéj rzeczy stały, niż się na pozór zdawały. Najprzód co do majątku Dynamiński był wcale bogaty, choć się za pana nie miał, i córka jego wnosząc pięćkroć, więcéj już mu dawała niż czysta hrabiego wynosiła majętność; ale dobra jego były znaczne, tytuł świetny, pałac ogromny, i sądzono, że pan robił szlachciance łaskę, żeniąc się z nią.
Co do panny Maryi, ona też daleko więcéj warta była od hrabiego, choć mniéj o sobie trzymała, mając się za wielce uszczęśliwioną i podniesioną wysoko. Dawał jéj wprawdzie imię piękne pan hrabia, ale zarazem złoconą niewolę, którą wprędce uczuła. Musiała przyjąć jego obyczaje i zastosować się do idei często jéj przeciwnych, skromność swą ubrać w powagę, która ją uciskała, wyrzec się swobody, zostać niewolnicą, poddanką. Nigdy straszniejszego, choć łagodniejszego na oko tyrana nad hrabiego Rajmunda nie było na świecie. Nie był on ani popędliwy, ani gniewny, ani srogi, ale jak żelazo uparty. Wolę swą spełniał nie zważając na nic, nie pojmując, by się jéj kto w świecie mógł sprzeciwić, nie rozumiejąc poświęcenia nawet fantazyi przechodniéj dla czyjegoś uczucia lub boleści. Ta tyrania niezłomna tém była cięższa, że nie miała form ostrych, któreby oburzać się na nią dozwalały, że była obleczona łagodnością pozorną, chłodną krwią zupełną, i odbywała się z wyższością, niedozwalającą przystępu słowu, zamrażającą wszelki wybuch uczucia.
Jak się to bardzo często trafia na świecie, w małżeństwie tém role były zmienione na oko i oszukiwały pozorem. Geniusz, rozum, wyższość zdawały się po stronie hrabiego, który żonę swą za dobrą, ale niewielkich zdolności kobiecinę uważał i ludzie ją za takąż mieli; w rzeczy zaś saméj ona posiadała daleko więcéj rozsądku, uczucia, przymiotów duszy i serca nad niego.
Ale to wszystko pokrywała skromność nadzwyczajna, niezmierna nieśmiałość, przekonanie nawet o swéj niższości.
W takich warunkach zawarte małżeństwo poszło koleją łatwo przewidzianą: dobroczyńcą i panem był mąż, niewolnicą pokorną i zawstydzoną swém niesłychaném szczęściem kobieta. Dynamiński umarł wkrótce po wydaniu córki za mąż, zaziębiwszy się przy posiewie owsa wczesną wiosną; druga córka wyszła daleko na Podole, za niedostatniego szlachcica, i w inną zupełnie dostawszy się sferę, oddaliła się od Maryni. Hrabia szwagra miał za bardzo małą rzecz, i wcale stosunków z nim utrzymywać nie myślał.
Po ożenieniu, mania mechanicznych wynalazków owładnęła jeszcze silniéj umysłem hrabiego, który wziął się do olbrzymiego pługa, mającego od razu wyorywać rowy, do nowéj młockarni poruszanéj wiatrakiem, do młyna nowéj inwencyi i mnóztwa innych prac ważnych, tracąc na nie czas, pieniądze i resztę rozsądku. Im bardziéj mu się to nie udawało, tém zapalczywiéj się zajmował. Tymczasem interesa na chwilę dźwignięte posagiem żony, poczęły się gmatwać znowu.
Dziwnym skutkiem moralnéj ślepoty, hrabia miał do najwyższego stopnia posuniętą władzę niewidzenia tego, czego nie chciał zobaczyć. Oczu jego nic otworzyć nie mogło, a cyfry i rachunki mniéj niż cokolwiekbądź.
Sofista niezręczny, ale wymowny, zawsze sobie malował świetnie, co chciał widzieć jasno. Rady od nikogo nie przyjmował, a szedł raz wytkniętą drogą z wolą niepokonaną. Żona, która daleko zdrowiéj sądziła wszystko, musiała milczeć, uważana za istotę wątłą i niedaleko widzącą. Ani z radą, ani ze szczerém wyznaniem wystąpić nie mogła: hrabia łagodnie, ale z góry odsyłał ją do książek pobożnych i ogródka.
Były to dwa ulubione zajęcia hrabiny, która wprędce poznała, jak pozorne jéj szczęście wątłe było i tylko dla oka ludzi mamiące, bo przekonała się, że człowiek, którego miała za świętość i ideał, był bez serca i uczucia. Bez narzekań i oporu, z rezygnacyą, zwróciła się ku Bogu, do pracy cichéj, przyjęła los swój w pokorze. Widziała ona groźby przyszłości, ale jéj odwrócić nie mogła; musiała milczeć, płakać i raz przyjętą rolę szczęśliwéj i ubłogosławionéj nosić mężnie do końca.
Dla świata miała uśmiech i wesele, była zawsze ową szczęśliwą; dla siebie schowała łzy swoje, strachy i boleść.
Życie jéj upływało na modlitwie, w kościele, w ogródku.
Szczęściem, Bóg, który zawsze wejrzy na tak dźwigane brzemię, dał jéj choć jedno dziecię, przy którego kołysce była panią: była to córka. Ojciec mało się mieszał do jéj wychowania; wyrosła więc tak wykochana i wypieszczona na łonie macierzyńskiém, tak śliczna i miła, jak niegdyś była jéj matka. Podobna i do niéj z twarzy jak dwie wody krople, Lola (gdyż tém imieniem poufale ją nazywano) w charakterze nieco ojcowskiéj miała energii, która się u niéj zmieniła w żywość i śmiałość.
Była też równie łagodna jak matka, równie dobra, ale odważniejsza od niéj; nie umiała tak kryć w sobie wszystkiego: boleść i radość z rumieńcem razem na twarzyczkę i usta jéj wybiegały.
W chwili gdy powieść poczynamy, Lola miała już około lat dziewiętnastu; matka jéj zbliżała się do czterdziestu, ale zachowała jeszcze ślady wielkiéj piękności, która dłużéj często jasnowłose, niż czarnobrewe twarze przystraja. Oswojenie się z cierpieniem, obycie ze swoim losem, wielka pobożność, okupiony nią pokój duszy, odbiły się na licu zacnéj niewiasty, któréj twarz przypominała typy matron dawnych, oblane nieziemskim pokojem. Marya dawno już poznała swego męża, jego słabość i upór, jego nieudolność w sprawach życia i zaślepienie w dziwactwach; ale świat nigdy nie postrzegł w niéj zmiany: pozostała tąż samą, służebnicą pokorną i pełną dla męża poszanowania, jak gdyby w wyższość jego wierzyła niezłomnie. Usiłowała nieraz wstrzymać go od fantazyj kosztownych i rujnujących, po cichu, ostrożnie; ale gdy się to jéj nie udawało, a majątek powoli do coraz gorszego przychodził stanu, przyjęła to jako karę bożą, z pokorą. Dla jednego dziecięcia i to co mogło pozostać dostateczne było zawsze; nauczyła się nie żądać wiele; chodziło jéj tylko o to, by mąż w pokoju i bez ciężkich zawodów dożył w złudzeniu do końca. Była cichą jego szczęścia piastunką.
Hrabia Herman, choć bardzo już dawno u brata nie bywał, a stosunki ich ograniczały się kilku do roku listami z powodu świąt Nowego Boku i imienin, dobrze znał brata, jego życie, stan nawet jego interesów. Kilkakroć Rajmund uciekał się z właściwym sobie tonem protekcyonalnym o pożyczki pieniężne do brata, których tamten zawsze grzecznie odmawiał; nie psuło to harmonii, ale oziębiło stosunki.
Dobra Rajmunda piękne i rozległe, ale najdziwniéj rządzone, zadłużone już były niezmiernie, i długi te rosły corocznie pomnażane nowemi.
Raz w rok, około kontraktów dubieńskich, wychodziły na wierzch gwałtownie wszystkie rany tego groźnego stanu i dawały się czuć silniéj; ale gdy tę chwilę krytyczną przebyto, rok potém spali wszyscy, zapominając o niebezpieczeństwie.
Przed kontraktami był niepokój, odwiedziny, szukanie grosza, sprowadzanie Żydków z sąsiednich mias teczek; ale gdy chorobę peryodycznie wracającą zakurowano w jakikolwiek sposób, już się o nią nie troszczono więcéj: hrabia powracał do swojego pługa i młynów, hrabina wypłakawszy się, modliła.
Wszystkie troski leżały na plenipotencie, najuczciwszym z ludzi, starym już panu Kacprze Żółtowskim, który często nie miał sobie za co tabaki kupić, choć tysiącami obracał. Oddany duszą i sercem domowi, a szczególniéj hrabinie, człowiek wielkiego serca i rozsądku niepospolitego, umiejący tę kobietę ocenić, Żółtowski pracował do potu i łez, ale nic nie mógł poradzić przeciw despotyzmowi hrabiego, który mu nie dawał użyć środków zbawiennych. Rajmund tak się na nim poznał jak na żonie: miał go za poczciwego, ale mało udolnego sługę, szczególniéj dla tego, że na jego wynalazki pozwolił sobie raz ruszyć ramionami i wcale ich nie wychwalał. Nie wolno mu nic było zrobić własną głową, a gdy istotnie trzeba co było przedsiębrać ważnego, musiał się z hrabiną naradziwszy tajemnie, niemal fałszem dobijać się możności ratowania pana.
Swój grosz jaki miał Żółtowski, włożył cały w majątek hrabiów; a uważało się to przez hrabiego jako łaska dla niego uczyniona, że jego fundusik przyjęto choć nań ani prawnego zapewnienia, ani procentu nie miał, a tak się musiał taić z poświęceniem, jak drugi z niepoczciwością. Czasem grosz jakiś wziął na rachunek procentu, by go hrabinie na jéj pilne potrzeby podsunąć.
Dochód z dóbr pożerały procenta i fantazye hrabiego, który uśmiechał się z politowaniem, jeśli mu kto jaką względem nich uwagę uczynić się ośmielił, mając za niedołęgów i głupców tych, co mu nie wierzyli. Marzył on, że jego wynalazki dadzą mu niezmierne bogactwa i sławę nieśmiertelną.
Dom więc hrabiego składał się: z cichéj, pobożnéj i niewiele w nim miejsca zajmującéj żony; z córki Loli, dziewczęcia łagodnego, dobrego, ale żywszego od matki; z samego gospodarza, zawsze zatopionego w swych wynalazkach, z których ani jednego jeszcze nie uwieńczyło powodzenie; z milczącego poczciwego Żółtowskiego, ofiary cichéj, staruszka, który się kłaniał tylko i uśmiechał, a zamiast odpowiedzi najczęściéj tylko ruszał brwiami i ramiony.
Cały w sobie, Żółtowski był jedną z istot najuparciéj zamkniętych; pochodziło to z obawy słowa, które uważał za rzecz tak straszną, że gdy mu go użyć przyszło, ust otworzyć nie umiał. Słuchał uważnie, ale mówił pół wyrazami tylko, cicho, bojaźliwie, choć w głębi téj piersi wiekiem zgniecionéj, biło serce najpoczciwsze, najgorętszą miłością ludzi ożywione. Oddany hrabiemu, którego kochał, choć więcéj jeszcze czcił i cenił hrabinę, Żółtowski nie miał żadnéj słabostki nawet: zażywał tabakę tylko gdy ją miał, lubił kominek i książkę. Pracował jak galernik, nie skarżył się nigdy, silny był na swój wiek nadzwyczajnie, a zdrowie zawdzięczał życiu skromnemu anachorety.
Zarubińce hrabiego Rajmunda leżały między Łuckiem a Dubnem, w części kraju jednéj z najżyźniejszych, a choć nieco wzgórkowatéj, w glebie pszennéj i wszystkich warunkach gospodarstwa najpomyślniejszych. Ale pomimo starań Żółtowskiego nie szło tam gospodarstwo jak było powinno. Co rok inny folwark wystawiany był na próby. W jednym z nich nawet przestano raz orać i gnoić, wedle jakiegoś nowego systemu. Brak kapitału istotnych ulepszeń nie dozwalał, majętność upadała.
Stary pałac zarubiniecki, z zamku przez dziada hrabiów przerobiony, dosyć był wspaniały. Otaczał go ogród z alei i lipowych szpalerów odwiecznych. Z dala miało to pozór pański i bardzo poważny.
Gmach piętrowy wznosił się na wzgórzu osłonioném ogrodem i lasem, u którego stop błyszczał staw wielki; szeroka ulica starych klonów i sokorów prowadziła do zamku. Na wstępie w dziedzińcu była brama wysoka murowana z galeryą, dziś opustoszała, na któréj piętrze z pozabijanemi oknami składano stare rupiecie i skazane na wygnanie machiny wynalazku pańskiego. Dawniéj stać tu musiała na straży dworu milicya; dziś na dole mieściło się dwóch starych gracyalistów i ogrodnik. W bramie wrot od dawna nie było; sama pani obsadziła ją powojami i krzewami, tak, że na dosyć piękną wyglądała ruinę.
W głębi obszernego dziedzińca stał pałac, którego nie było komu zamieszkać; ale obszerne jego sale, odnowione i przybrane przed kilkunastu laty, utrzymywały się jeszcze w stanie mieszkalnym, choć już nie tak świetnie jak niegdyś. Było znać usiłowanie zachowania tego co przeszłość przekazała, ale zarazem niemożność oparcia się cicho wkraczającemu upadkowi i ruinie.
Gdzieniegdzie na tych murach malowanych w przeszłym wieku, głęboka rysa lub smuga wilgoci smutne budziła przeczucie zniszczenia. Drzwi, okna, posadzki zużyte były, nadpróchniałe, nieschodzące się z sobą; tam zaś gdzie je zastąpiono nowemi, poprawki nie odpowiadały ani wyrobem, ani materyałem temu, co zastępować miały. Nie było to jeszcze ruiną, ale co chwila nią być mogło. Szezególniéj część pałacu zamieszkana przez hrabiego, który wcale o utrzymanie jéj nie dbał, pokoje paradne, gdzie rzadko kogo przyjmowano, część dolnego piętra, pustką już pachniały. Kątek tylko od ogrodu saméj pani i jéj córki, świeżéj nieco wyglądał. W ogóle gmach był smutny, niezamieszkany, a ludzie po nim snujący się starzy, zwiędli, zmęczeni, jakby pod ciężarem jakiegoś złowrogiego przeczucia chodzący.
W ogrodzie hrabiny było nieco weseléj, ale ten krył się głębiéj za pałacowemi mury, i w miarę oddalenia coraz był puściejszy. Po za klombami drzew starych krył się tam domek maleńki, w którym przemieszkiwał Żółtowski, w miejscu osamotnioném i posępném. Sama budowa mimo swéj wielkości błyszczała tylko z daleka; z blizka zdradzał się stan jéj półruiny połatanym białemi gontami dachem, kilku już zamkniętemi na wieki okiennicami zastępującemi okna, porysowanemi murami i tynkiem dawno nieodświeżanym.
Dodajmy, że droga wiodąca do ganku była nie oczyszczona i chudą zieloną porastała trawką, a jeszcze chudszemi chwastami. Na widoku, z boku u wnijścia w sieni, stał szkielet drewniany jakiejś ogromnéj projektowanéj machiny hrabiego, z mnóztwem kółek, pałek, walców i bloków okrytych pyłem od dawna. Było to coś tak mądrze skomplikowanego, że na pierwszy rzut oka niepodobna domyślić się było, do czegoby to kiedy służyć mogło.
Stosunki hrabiego z sąsiedztwem były bardzo zimne i wcale nierozgałęzione: gość rzadki, życie niby pańskie i wystawne, ale ubogie i niewygodne w istocie. Hrabia nie dbał o to wcale, a hrabina mniéj jeszcze troszczyła się o wygody. Pierwszemu chodziło tylko pozór, żeby go nikt nigdy niestosownie do imienia i i pozycyi socyalnéj nieznalazł. Były więc liberye na codzień, choć niezawsze całe buty u służby, lokajów dosyć ziewających w przedpokoju lub biegających po cieślów i ślusarzy dla hrabiego, ale usługi nie było. Tak we wszystkiém.
Jednéj jeszcze postaci ważną na dworze zarubinieckim odgrywającéj rolę, nie narysowaliśmy tutaj, ale tę na późniéj zostawić musimy.
Gdy żółty koczyk hrabiego Hermana, powiązany sznurkami w zagrażających miejscach, gdzieniegdzie znowu połatany, z tłomokiem uczepionym z tyłu za pomocą niedyskretnie opasujących go powrozów, z furmanem bardzo niepocześnie odzianym, a za nim wóz z Pawłem i tłomokami wtoczyły się przed pałac zarubiniecki, choć i tu niebardzo było wytwornie, zdumienie ogarnęło ludzi na widok tak niepozornie wyekwipowanego gościa, który śmiał sobie z furą w dodatku poufale zajeżdżać przed sam ganek. Bo choć trafiało się, że w Zarubińcach niezawsze powozy i konie błyszczały, uchodziło to panu jako panu, a ci, co mieli honor zajeżdżać przed jego wrota, musieli występować jeśli nie paradnie, to przynajmniéj przyzwoicie.
Wybiegła więc służba zdziwiona, a że nikt nie znał brata pańskiego, który tu długie lata nie bywał, ledwie śmiechem nie parsknęli lokaje, widząc starego Pawła w szaréj kapocie i czapce zatłuszczonéj, pośpieszającego od drzwi żółtego koczyka, a konie zdyszane, robiące bokami, jakby w ganku popadać miały.
Stali tak z założonemi rękami w usposobieniu drwiącém, gdy poważna postać Hermana wydobyła się z powozu, i rzuciwszy okiem po gawiedzi, przybyły zapytał surowo:
— Jest pan?
— A jest! rzekł nie ruszając się z miejsca jeden z młodszych; tylko ja tam nie wiem...
— Czego nie wiész?
— Czy przyjmie.
— A to już do ciebie nie należy! Hej! jest tam kto starszy! zawołał hrabia.
Gawiedź się jakoś nie ruszała; liczba jéj tylko zwiększyła się jeszcze kilku z różnych stron zbiegłymi próżniakami. Stać tak wystawionemu na pogardliwe wejrzenia téj dworszczyzny, nie było bardzo przyjemnie; lecz Herman w szczęśliwém jakoś usposobieniu, czuł się tylko tém rozśmieszony. Paweł ruszał ramionami i burzył się.
— Kto to taki? spytał wreszcie młodszy sługa Siermięzkiego.
— No! brat waszego pana, jeśli chcesz wiedzieć, trutniu! rzucił im groźnie Paweł.
Ten wyraz jak iskra elektryczna przebiegł zebranych ludzi. W jednéj chwili zmieniła się postać rzeczy; twarze się pomieszały, tchórzliwsi pierzchnęli, jeden tylko pozostał z wielce zafrasowaną miną. Trzeba bowiem wiedzieć, że chociaż Herman tu nie bywał, ale sława dziwactw jego, bogactw i charakteru nawiedziła Zarubińce, i jak zwykle, pomnożona fantazyjnemi dodatkami, czyniła z niego złotem świecące straszydło. Jak tylko służba dowiedziała się, że to jest brat pański, rozbiegła się po dworze, oznajmiono Żółtowskiemu, poczęto się krzątać, goniec jakiś dobiegł i do hrabiego.
Hrabia Rajmund, któremu w jego ważnych zajęciach nie wolno było przeszkadzać, siedział zamknięty w tak zwaném laboratoryum. Był to pokój na dole, obszerny, mieszczący w sobie wszystko, co do jego dziwacznych robot zdawało mu się potrzebném: trochę starych książek, papier, ołówki i mnóztwo porozpoczynanych wzorów, drewnianych narzędzi, wyglądających poczwarnie. Nikt tu zwykle nie wchodził, i skoro pan zamknął się w laboratoryum, nie ważono się pracy dla najpilniejszego w świecie interesu przerywać. Chociaż nigdy w życiu nic mu się nie udało zbudować takiego, coby miało pozór użyteczności, hrabia jednak miał się za geniusz, i zawsze się karmił nadzieją, że trafi na coś olbrzymiego lada chwila. Otaczający go dobrze widzieli śmieszność tych przywidzeń, ale nikt nie śmiał dać mu do zrozumienia, że to było rujnującą go manią, i słuchano go bardzo na seryo. Na ten raz przyjazd zupełnie niespodzianego a tak wielkiego gościa, złamał zwyczaj, i służący puknąwszy do drzwi, otworzył je nieco, wołając:
— Brat jw. grafa... przyjechał!
Hrabia stał nad stołem w długim surducie, mycce, okularach i przypatrywał się uważnie modelowi młyna, który w żaden sposób mleć nie chciał, usiłując dojść gdzie mu chybiono w wykonaniu téj myśli, która wedle jego rachuby miała nową erę w mechanice stosowanéj stanowić — gdy głos złowrogi dał się słyszéć niespodzianie. W pierwszéj chwili oburzył się mocno, ale oznajmienie o bracie wzruszyło go tak jak lokajów i służbę; stanął niepewien co począć. Pierwszą myślą jego było, że już miał odgadnąć czego brakło młynowi i byłby tego dnia ważne uzupełnił odkrycie, gdyby nie odwiedziny.
— To pewna, rzekł uśmiechając się do siebie, że nie mam szczęścia, że jest coś szatańskiego w przeznaczeniu, co mi zawsze w chwili stanowczéj przeszkodzi. A no... brat! cóż robić! Ludzie nigdy nie pojmą takiego jak ja człowieka; potrzeba milczeć.
Ruszył ramionami, i powoli, z powagą zwykłą, wyszedł przeciw Hermanowi, który się w sieniach, nie śpiesząc także, rozbierał z podróżnych sukień.
Dwaj bracia spotkali się, podając sobie ręce w milczeniu, które się wzruszeniem równie jak obojętnością tłómaczyć mogło. Herman pilnie się wpatrywał w Rajmunda, Rajmund myślał trochę o bracie, a więcéj o młynie. Twarz jego zimna, woskowa, nie zadrgała na widok rodzonego.
— Ależ dawno już, dawno nie widzieliśmy się! przebąknął gospodarz. Mnie moje zajęcia, ciebie twoja dzikość i pokochanie pustyni, wstrzymywały w domu... Tyle lat, Hermanie... tyle lat!
— Prawda! nie kopa, ale czy nie ćwierć kopy? odparł Herman ze smutnym uśmiechem. Widzisz, to nie dziw: jam stary, mnie się ruszyć trudno, przyrosłem do kąta; ale tym razem przemogłem lenistwo, aby cię jeszcze przed śmiercią zobaczyć.
Rajmund uśmiechnął się, ale zawsze z wielką dostojnością i powagą.
— Nie wtrącajmyż tak smutnych myśli. Wejdź, proszę — i wskazał drzwi salonu, które lokaj w téj chwili bardzo pompatycznie otwierał. Weszli razem.
Salon był niegdyś wspaniały, ale ze staroświecka przybrany; czasy jego świetności przypadły na ów smak cesarstwa grecko-francuzki, gdy meble, sprzęty, malowania naśladowały dość chudo i niezgrabnie zabytki Herkulanum i Pompei. Wszystko tu nosiło tę cechę. Salon był zimny, niepiękny, od razu czułeś, że w nim nigdy nie było życia. Sama pani przyjmowała w swoim saloniku, a ten urzędowy i paradny stał pustką całe miesiące i okrywał się pyłem.
— Dać znać pani hrabinie! zawołał gospodarz — pannie hrabiance!
Ale zaledwie tych słów domówił, obie panie ukazały się we drzwiach bocznych, z pośpiechem idąc powitać Hermana, który długo w nie uważnie wpatrywać się począł z uczuciem jakby tęsknego politowania nad ich losem.
Hrabina uczuła na sobie ten wzrok badawczy, i zarumieniła się od niego. Herman nie znał prawie Loli, ktoréj nie widział od dziecka; zdziwił się zastając ją śliczną, wyrosłą panienką.
— Już też się temu ani dziwuj, ani nam wyrzucaj, odezwała się swobodnie Lola. Myśmy do ciebie, stryjaszku, przyjechać nie mogły, ty do nas nie chciałeś, a ja musiałam rosnąć. Ale ja trochę ciebie stryju pamiętam.
Hrabia który powagę posuwał do śmieszności i drobnostek, zgorszył się tą żywą apostrofą córki, i ruszył nieznacznie ramionami, mówiąc w duchu:
— Zawsze ta krew szlachecka! co pomyśli, to i powie!
Hrabina i Lola zajęły się zaraz przyjęciem gościa, który po chwilce poprosił, aby mu dano pokój na spoczynek, i przemówiwszy jeszcze słów kilka do kobiet i brata, wymknął się z nim razem do naznaczonego sobie mieszkania. Ponieważ goście rzadko tu bywali, i o pomieszczenie wygodne nie było łatwo, bo niezamieszkane pokoje, utrzymane niestarannie, wszystkie się jakiemiś odznaczały brakami, — więc Żółtowski, którego zaraz wezwano do narady z domku ogrodowego, starszy sługa i Paweł wybrali po długich rozmysłach parę pokojów mniéj opuszczonych na dole, w których drzwi się zamykały prawie wszystkie, okna przystawały i komin dymił tylko z początku. W nich już podróżne rzeczy hrabiego rozłożone były.
Paweł znając nawyknienie pańskie, już drewka nosić kazał, aby mu ulubionego ognia rozłożyć; ale surowe wołyńskie polanka dębowe, na których jeszcze się gdzieniegdzie zielony liść błąkał, nie robiły nadziei, by z nich płomień miał powstać: dym tylko wydawały obficie.
Herman obejrzał się szybko, nie spodziewając się wielkich wygód w domu brata, gdzie wszystko było dla oka, a nic do użycia, i mrugnąwszy na Pawła, wyciągnął się na staréj kanapie.
Hrabia Rajmund stał naprzeciw nieruchomy, spoglądając przez okulary na niepozorny tłomok i skromne przybory podróżne, które właśnie wnoszono.
Ludzie się jakoś przenieśli do przyległych pokojów, i gdy gospodarz usiadł nareszcie, po długiém milczeniu, poczęła się rozmowa od powtórnego podania ręki.
— No, postarzeliśmy się oba, postarzeli... rzekł Herman. Oba bratuniu, wyglądamy jak gdybyśmy się raz ostatni żegnali. Powiedzże mi, a raczéj wyspowiadajmy się wzajem przed sobą: jesteśmyż szczęśliwi?
Rajmund uśmiechnął się dziwnie, nie dając wyrazu żadnego temu ust skrzywieniu, które mogło zarówno ból jak wesołość oznaczać; jego fizyognomia spętana ciągłą pilnością i czuwaniem nie okazywała nigdy uczuć wewnętrznych, bo Rajmund uważał za brak powagi wydawanie się z tém, co miał w duszy.
— Ludzie jesteśmy, po ludzku idzie życie; nic więcéj wymagać niepotrzeba nad to, co możliwe. Gdyby nie szczególne warunki mojéj egzystencyi i ten geniusz wynalazków, którym podobało się obdarzyć mnie naturze, gdyby nie świat, wśród którego żyjemy, a który mnie pojąć ani ocenić nie potrafi... nie wieleby mi brakło.
Herman nieznacznie się uśmiechnął.
— A ty? zapytał Rajmund.
— Ja, to już powinieneś wiedzieć: znasz przecię smutną historyę.
— A tak! odparł zakłopotany Rajmund: coś słyszałem w istocie.
— Miałem syna i straciłem.
— Umarł więc! wykrzyknął Rajmund.
— Nie wiem nawet czy żyje, ale cokolwiek się z nim stało, przestałem mieć syna. — Spuścił głowę. — Na starość zostałem sam, zupełnie sam, zrobić się musiałem egoistą. Życie mi się przykrzy, niepokój jakiś ogarnia. Oto masz jego skutki, kiedym szukając rodziny, aż tu do was po nią przyjechał.
— Bardzom ci wdzięczen, kochany bracie, odezwał się Rajmund. Będziemy się starali zająć cię, uprzyjemnić ci te chwile, choć zaprawdę nie wiem już, od lat tylu straciwszy cię z oczu, co lubisz...
— Ja? nic... ogień na kominie, pieniądze w kieszeni spokój w domu, a czasem kogo pociesznego, żeby sobie podrwić z niego.
Rajmund spojrzał z podziwem i uśmiechnął się.
— Mówią — rzekł — żeś tam coś dużo zebrał, żeś bardzo bogaty. Mnie to szczęście nie spotkało, nie mogę jakoś przyjść do majątku, chociaż gdybym choć jedną z mych myśli przywiódł do skutku, jestem pewien milionów... Mam jeden tartak...
— A prawda! przerwał Herman: to ty chorujesz na mechanikę.
Zaczerwienił się Rajmund urażony tém słowem; a widząc uśmiech na ustach brata, stał się zimniejszy i sztywniejszy jeszcze.
— Tak pospolicie wyrażają się ludzie, dla których wszystko to, czego nie rozumieją, jest chorobą, dziwactwem i szałem. Być zapoznanym jest dolą wszystkich pracowników na świecie; alem się tego nie spodziewał od ciebie usłyszeć.
— I jabym ci też tego nie powiedział, gdybyś choć nowe grabie lub młynek do kawy przez lat tyle wynalazł; ale podobno nic! No, to już wyznaj, na chorobę zakrawa taka nieszczęśliwa passya.
Od kogo innego nie zniósłby pewnie tak chłodno objawionéj otwarcie niewiary, témbardziéj, że w domu przywykły był do pobłażania, potakiwania żony, córki i domowników, do milczenia sług i przyjaciół; ale znając brata, wstrzymał się z mającym wybuchnąć gniewem i ruszył tylko ramionami.
— To nic nie dowodzi, rzekł. Znamy wielkich wynalazców i dobroczyńców ludzkości, którzy po lat kilkadziesiąt pracowali nad wykonaniem swéj myśli. Żartuj sobie zdrów: ja mam przekonanie, że praca moja bezowocna nie będzie. Dotąd wprawdzie jakaś fatalność ciążyła nad nią, bo mi zawsze coś przeszkodziło w chwili, gdy myśl moja najbliżéj była trafienia na to jedno nic, co ma być duszą wynalazku... ale cierpliwość i wytrwałość przemogą.
Herman ruszył ramionami.
— Jakże interesa twoje? — zapytał.
— No! idą tam sobie, nie zawsze najlepiéj; bo i w tém jest fatalność. Nasz Wołyń często chybia; z ziarna jednego ciągnąc intraty, często jesteśmy bez grosza, a nie tak to jeszcze źle... Gdyby Żółtowski mnie słuchał, ja zdrowo widzę interesa; ale z tymi ludźmi...
— Przynajmniéj szczęśliwy jesteś w domowém pożyciu? spytał Herman.
Tu hrabia Rajmund spojrzał na brata z powagą wielką, poszedł ku drzwiom, aby się przekonać, że ich nikt nie słucha, i stanął naprzeciw niego odziany majestatem swojéj wielkości.
— Jestem szczęśliwy! tak! — odparł — jednak... Jesteśmy braćmi, nie powinniśmy mieć dla siebie tajemnic. Żonę mam anioła, ale anioł ten nie jest w stanie podnieść się na wyżyny, z którychby mnie pojął, dorównał mi i pomógł do dźwigania brzemienia. Najświętsza, najzacniejsza kobieta; ale umysł jéj nie był stworzony na towarzysza mojemu. Przytém szlachcianka, obyczajów poczciwych, szlacheckich, ale gminnych. Nietylko sama je zachowała, ale córkę napoiła niemi. Walczyłem z tém, przestałem: to darmo. Lola miła, piękna, ale mówi ci co myśli odrazu jak garderobiana: na to już nie ma rady. Lepszéj, zacniejszéj istoty nad żonę moją nie znajdziesz; cóż, kiedy pospolita, zatopiona w pobożności, a gdy mój geniusz potrzebuje współczucia, podtrzymania skrzydeł, ona go troską powszednią ściąga na ziemię! Jakkolwiek posłuszna mi i robi co ja chcę, ale, czy uwierzysz temu, że często mi się zdaje, jakby ją moje zajęcia, mój tryb życia nie zadawalały? Delikatna, nie dała mi tego uczuć, ale ją zgaduję.
Herman milczał; widział on jaśniéj te sprawy, ale nie miał odwagi w téj chwili i nie widział potrzeby przeciwić się bratu; uśmiechał się dwuznacznie, pocierał nogi, kiwał głową.
— A! rzekł: mieniałbym się jednak na twe życie. U mnie pustki w sercu, w domu; a choć zawsze myślałem, że człowiek sobie nadaremnie rodzi te potrzeby sercowe, że mu je wmawiają i narzucają... wiesz! na starość, brak rodziny, smutno samemu!
— Ale bo bardzobyś się jeszcze mógł ożenić! zawołał Rajmund.
Herman wstał powoli i ukłonił mu się z żartobliwą mimiką.
— Dobra rada! rzekł. Patrzajże na mnie: w nogach kołtun, kołtun na łbie, starość za pasem, zęby powoli wyjeżdżają po jednemu, lat przez grzeczność dla ciebie liczyć nie będę, nigdy wielkiéj zdolności do małżeństwa nie miałem... co ci jest! Dałżebym szczęście téj kobiecie, któraby dla przyszłych, mających się odziedziczyć groszy, poszła za mnie? Tu dylemmat łatwy do rozwiązania: ta, któraby się za mnie wybrała jabym jéj nie chciał pewnie, bobym nią gardził, a którejbym ja chciał, mnie nie przyjmie. Zakochać się w takiéj figurce trudno, dzika myśl zaprawdę, a coby mi przyszło w domu z baby, któraby mi tylko myła głowę?
I począł się śmiać serdecznie.
Rajmund ruszył ramionami.
— Przyznasz jednak, że są małżeństwa w podobnych warunkach zawarte a dosyć szczęśliwe. Jedna rzecz: potrzeba tylko, aby się ktoś z dwojga poświęcił. Naturalnie kobieta: jéj saméj poświęcenie robi przyjemność; nam gdy je przyjmujemy, dobrze z niém, a więc obu stronom dzieje się zadość.
Herman śmiał się bardziéj jeszcze.
— Ale tybyś chciał spocząć, rzekł gospodarz. Nie będę ci przeszkadzał; wytchniéj po drodze... Ja pobiegnę do swojego młyna, bo miałem, a raczéj byłem blizki mienia wielkiéj myśli. Zaraz ci będę służył; zrobię tylko rachunek, ile razy obróci się to koło...
Przybyły otworzył wielkie oczy, popatrzał na brata, który mu zmykał tak żywo, i usiadł na kanapie, słowa nie mówiąc, pogrążony w myślach.
Ledwie za Rajmundem drzwi się zamknęły, gdy do nich natychmiast zapukano, i ukazał się stary Żółtowski, dawny znajomy Hermana, przychodzący mu się pokłonić. Milczący jak zawsze starowina, ukłoniwszy się raz i drugi we drzwiach, z uśmiechem przybliżył się powitać gościa, obejrzał się po pokoju i westchnął tylko.
— Siadajże mój Żółtosiu, i praw co tu u was słychać.
Żółtowski ruszył brwiami i ramionami wedle zwyczaju, znów głową potrząsnął na obie strony, westchnął raz jeszcze, zażył tabaki i milczał.
— Czy ty zawsze jeszcze taki jesteś milczący? spytał hrabia.
— Zawsze.
— Myślałem, żeś się gadać nauczył?
— O! nie.
— A to i od ciebie niewiele się dowiem; odparł gość. Brat mi mówi tak jak widzi; bratowéj nie spytam, i znowu nie nauczę się co się tu u was dzieje. Cóż? jak tam wasze interesa?
— Źle! cicho bardzo rzekł Żółtowski.
— No! ale przecię nie zdesperowane?
— Tak źle, że gdyby hrabina po cichu nie włożyła w to co miała, gdyby... ale to nie ma co mówić! — przerwał. — JW. pan domyślisz się: ruina! ruina!
Herman wstał i począł chodzić po pokoju.
— Co tu kto pomoże! zawołał. Gdyby dziś miliony dać temu człowiekowi, da je zjeść próżniakom i poprzerabia na machiny... Otoż to... we dworze pięćdziesiąt dusz darmozjadów, a musi być liberya. Już tego roku za granicę tylko na różne kółka i śrubki poszło zaległych i nowych ze dwadzieścia tysięcy... Cóż pan chce?
— Choroba...
— A choroba...
— Przecięby mu żona oczy powinna otworzyć...
Żółtowski się zżymnął.
— To! to! ona! ależ ona odezwać się nie śmie. Wie ona i rozumie wszystko, płacze po kątach, i tyle tego...
Zamilkł.
— Źle! rzekł Herman.
— Źle! powtórzył Żółtowski.
Chwilę jeszcze przebąkiwali coś do siebie, ale niewiele więcéj z poczciwego starca wyciągnąć było można nad to utyskiwanie urywane. Herman odprawiwszy go, podróżną kapotę zmienił tylko na niedzielną i kazał się zaprowadzić do bratowéj.
Rajmund zaszedłszy do laboratoryum, tak zapomniał o gościu dla dwóch kół, które miał trybem połączyć, że zupełnie swobodnym go zostawił.
Mieszkanie hrabiny było od strony ogrodu, oddalone od części zajmowanéj przez męża i przytulone do zielonych drzew, w których się kryła ta część pałacu. Wchodząc, zaraz czuć tu było życie, rozlewające w koło siebie ciepło i promienie, — życie, w którém jest serce i uczucie. Gdy w reszcie pałacu chłodno było, pusto i smutno, tu coś uśmiechało się weselem pokoju chrześciańskiego, wdziękiem kobiecym.
Hrabina wybrała sobie najmniejsze pokoje, przyozdobiła je bardzo skromnie, ale mieszkała wygodnie i miło. Salonik jéj nie błyszczał niczém wytworném; zielenił się kwiatami, ściany jego zawieszone były portretami i pamiątkami lat ubiegłych.
W jedném oknie stały krosienka z poczętą robotą do kościoła, w drugiém stoliczek z otwartą książką.
W sprzętach ledwie prostota nie graniczyła z ubóztwem, tak były skromne i niewykwintne; ale daleko z niemi przecię ładniéj tu było niż w wielkich salach na dole ze staremi bronzowemi fotelami, u których i poręczy i ozdób miejscami brakło, a siąść na nich zdawało się straszno.
Jedném wejrzeniem objął Herman ogromną różnicę charakterów tych dwojga ludzi, o których głośno mówiły ich mieszkania. Tu było ciche zamiłowanie domowego życia, praca skromna, prostota, prawda; tam, po stronie hrabiego, obnażone a pańskie salony, laboratoryum, na które patrząc rumienić się było potrzeba, pustki zajęte przez gawiedź uliberyowaną a bosą, próżnującą dla tego tylko w przedpokojach, by staremu obyczajowi dogodzić.
U hrabiny był jeden tylko stary sługa jeszcze ojcowski, szlachecka dzieweczka, więcéj przyjaciołka niż garderobiana, i wyrostek sierota ze wsi wzięty. Rajmund napróżno jéj wyrzucał, że tak mało ludzi trzyma: dowodziła, że ją to męczy i zamiast posługi obarcza niewolą. Nigdy się w téj mierze zrozumieć nie mogli. Gusta ich i w innych rzeczach były sprzeczne; ale gdy pani swoje zastosowywała do mężowskich, mąż przeciwnie na jéj upodobania wcale nie zważał lub żartował z nich nawet.
Hrabina wszystko to przyjmowała z uśmiechem; rada była, że jéj życie w tym cichym zakątku płynie prawie tak jak chciała, gdyż Rajmund zajęty swojemi wynalazkami, niewiele się wdawał w to co robiła, czasem tylko na zbytnią skromność gustów się obruszał, zapominając, że jego fantazye zmuszały często do wyrzekania się wszelkich przyjemności. W sąsiedztwie, u ludzi, którzy zawsze biorą za słowo, hrabia uchodził za potężną choć trochę niepraktyczną głowę; pani sama za pospolitą kobietę, niedaleko widzącą, prostą sobie szlachcianeczkę.
Mówiono o niéj z uszanowaniem, gdyż życie czyste i święte do niego zmuszało; ale powszechny sąd za niższą ją umysłowo od hrabiego uznawał, gdy w rzeczy wcale było przeciwnie. Ale Marya nie przechwalała się z sobą; owszem przyczyniała się do jak najkorzystniejszego wystawienia męża, który był karykaturą monomana, osłaniała i kryła jego śmieszności.
Bystre oko Hermana, który tak jak na nowo rodzinę swą poznawał, od razu tu przejrzało jasno: uczuł większy pociąg do bratowéj niż do brata, i z lepszym humorem przestąpił próg jéj cichego zakątka.
— Otoż tu — rzekł siadając — przynajmniéj nie czuć pustki, którą się ja brzydzę, bo jéj dość mam u siebie... Na dole aż straszno! tak jak u mnie! Tu drzwi się zamykają, okna jasne, chędogo, miło, zielono.
— To mój kąteczek mały i skromny, odpowiedziała hrabina. Jam przywykła do małego i ubogiego: tak mi z tém dobrze! Mój mąż poczciwy radby mnie przepychem otoczył, ledwie mu się obronić mogę; jam prosta szlachcianka, i taką pozostałam dziś jeszcze. Jakoś mi ze starym sprzętem swobodniéj i w skromniejszém mieszkaniu lepiéj.
— A, to też tu i każdemu wygodniéj i lepiéj! odparł Herman: tam już pachnie ruiną.
— Tak ci się bracie zdało na pierwszy rzut oka. Są pamiątki, których się tknąć nie godzi... trochę zmieszana odparła bratowa — tam przecie wspanialéj... Ale ja proste mam upodobania, i może trochę dziwaczę, że nie umiem gustu poczciwego Rajmunda podzielać. Nałóg!
— A! wpani go jeszcze tłómaczysz!
— Ale proszę cię, on tego potrzebuje: możnażby go o cokolwiek obwiniać?
— Zapewne — rzekł Herman — nic w tem złego nie ma, ale niedorzeczności dużo, a w życiu rodzą się z nich potém przykre następstwa.
Hrabina spuściła oczy.
— Nie mówmy o tém, pani bratowo.
— Tak, nie mówmy, przerwała żywo hrabina, starając się pokryć pomieszanie. Widzę z radością — dodała — że brat zdrów, i kiedy do nas przybyłeś, więc swobodny i dobréj myśli.
— Jam zawsze jeden — rzekł Herman — jak mnie dawniéj trochę znaliście: stary, nudny egoista, nic więcéj. Sam nie wiem, jakie uczucie mnie do was przygnało, może nudy. Chciałem zobaczyć, jak też wy we dwojgu żyjecie, kiedy mnie samemu tak ciężko.
— O! nam tu bardzo dobrze!
Ale jakaś łezka niedojrzana zakręciła się jéj w oku.
— Tak, ale to we dwoje tak wygląda, jakbyście po jednemu żyli: ty tu, on gdzieindziéj.
— Schodzimy się przecię, widujemy.
— I jest węzeł co was łączy, Lola — westchnął hrabia.
Milczenie na chwilę przerwało rozmowę; hrabina obawiała się wspomnieć mu o synu.
— O! Lolą to się pochwalić mogę, żywo dodała po chwili: dziecię miłe, kochane, śliczne, ideał dzieweczki. Zobaczysz ją, poznasz: roztropna, żywa, pracowita.
— Ale to córka; uleci to wam z domu jak ptaszę, rzekł Herman.
— I synby także nie siedział! odpowiedziała Marya.
— Tak! syn... odezwał się chmurno hrabia — syn, to jeszcze gorzéj!
I znowu umilkli.
Wtém wbiegła Lola, świeża a piękna młodością, weselem i szczęściem swojém, wpadając zaraz na starego stryjaszka, któremu zaczęła się przypatrywać z ciekawością nieskrywaną.
On także nie taił, że go zajmuje to dziecię, dalekim jakimś węzłem z nim połączone. Piękna blondyna zaczęła się niby krzątać około krosien, potém skoczyła uściskać matkę, potém zatrzymała się przed gościem i zaszczebiotała śmiejąc się, aż oboje starzy umilkli, bo im ten srebrny wesoły głosek mile brzmiał w uszach, i zamyślili się jakoś, może nad przyszłością, któréj nikt tém młodém weselem nie wyszczebiotał.
Stary nawet Herman uśmiechnął się, matka rozjaśniła, bo trzpiotowatość dziecięcia Loli była zaraźliwa, jedna z tych co za serce biorą, i trzeba chyba niedobrego człowieka, żeby od nich zazdrościwie posmutniał.
Wtém drzwi się otworzyły, i sztywny gospodarz wszedł w nowym surducie, u którego klapki nawet jakaś orderowa uwiązana była wstążeczka, w białym krawacie, w lakierowanych bótach. Ukazanie się jego jak mrozem przejęło wszystkich, zamilkli, posmutnieli, i Lola nawet szczebiotać dłużéj przy nim nie śmiała.
Taki był ten człowiek, nie zupełnie zły, ale sucho samolubny; wrażenie, jakie uczynił na ludziach, zimnem się objawiało i trwogą: było to przeczucie, że i z siebie dla niego przyjdzie zrobić ofiarę.
Tym razem hrabia słodszym niż zwykle okazał się na przybycie brata, przynajmniéj miał do tego ochotę, chciał mu okazać swe szczęście domowe, i wystawiał je w świetle, w jakiém nigdy nie było. Czule przybliżył się do żony, troskliwie do córki, ale na obu ich twarzach odmalowało się zakłopotanie i zdziwienie. On też w téj roli nie swojéj długo nie wytrzymał, i począł zaraz prawić o sobie i swych wielkich projektach.
— A! rzekł nareszcie: zdaje mi się, że dziś, jutro, będę u celu. Jeszcze mi czegoś małego brakuje, a spodziewam się wynaleźć siłę, któréj nic nie wyczerpie.
— Cóż, perpetuum mobile? rzekł śmiejąc się Herman.
— Wszystko jest śmieszne dla ludzi, co nic zrozumieć nie chcą, odparł hrabia Rajmund, prostując się poważnie. Więc najprzód powiadam: że kiedy umysł ludzki uparcie czego całemi wiekami szuka, tak bardzo błądzić nie może; już to dowód, że rzecz możliwa, że nawet konieczna, gdy przez wieki myśl do niéj kołacze nieustannie, niestrwożona ani szyderstwy, ani zawodami. Ja jestem pewien, że trafiłem na dobrą drogę; o jedno tylko chodzi: o zniesienie tarcia. To tarcie wszystko psuje, siłę pożera i unieważnia, a jest rzeczą niezrozumiałą, więcéj powiem, nielogiczną. Bo gdzież się ta siła podziewa, która przepada przez tarcie? musi gdzieś iść? Gdyby ją więc pochwycić tylko, zwrócić do źródła, ot i cała tajemnica, któréj ja dojść muszę. Często cała kwestya zależy na tém, aby ją jasno postawić.
Herman ruszył ramionami, Marya spuściła oczy, Lola szukała czegoś na krosienkach.
— Pan brat rozumiesz cokolwiek mechaniki? spytał Rajmund.
— Tak mało, że jak nic.
— Szkoda, pokazałbym wpanu niektóre ciekawe moje wynalazki i pomysły. Wzory posyłałem nawet do paryzkiśj Akademii Nauk, ale to gromada zazdrośników, nigdy mi nawet nie odpowiedzieli, choć posądzam, że tam jedną myśl mi ukradli. Zawsze taż sama historya: sic vos non vobis... — Westchnął.
Wtém kamerdyner w białych choć dziurawych rękawiczkach, z serwetą nieco podartą na ręku, wszedł oznajmić, że dano do stołu. A że nakryto w sali jadalnéj czyli portretowéj na dole, musiano zejść do niéj przez dosyć niewygodne korytarze.
Sala ta opuszczona jak inne, z podłogą nakształt posadzki Św. Marka powychylaną i nierówną, z porysowanemi ścianami, dość była, szczerze powiedziawszy, brudna, choć wielce pompatyczna.
Ściany zajmowały portrety przodków, zawieszone krzywo i nieforemnie.
Stół w pośrodku zastawiony, był jak na codzień może trochę staranniéj, z wazą srebrną w pośrodku, z koszem kwiatów i kandelabrami, ale w solniczkach brakło soli, w widelcach niektórych zębów, noże były starte do szczętu ostrzeniem na cegle, a serwety datowały od zamążpójścia gospodyni. Na półmiskach srebrnych podano obiad zimny, niesmaczny, i w bardzo szczupłych rozmiarach. Żółtowski, który z państwem siadał do stołu, i panna Hersylia rezydentka, daleka jakaś kuzynka pani, często przez grzeczność wzajem sobie ostatniego ustępując kawałka, nie jedli wcale.
Mówiono mało, jedzono niewiele, bo Rajmund zimną swą powierzchownością odejmował mowę i apetyt. Liberya w wielkim komplecie otaczała stół, na który Herman, jakkolwiek do bardzo skromnego życia przywykły, poglądał ze smutkiem i podziwieniem. Pomimo srebra i wystawy, upadek domu i tu był bardzo widoczny.
Na kawę wszyscy przeszli do smutnego wielkiego salonu, na którego meblach i ścianach długie nudy wisieć się zdawały razem z pajęczynami. Panna Hersylia uciekła zaraz, Żółtowski nie czekał swojéj filiżanki, i rodzina została sam na sam. Po chwilce i Lola, otwarłszy drzwi do ogrodu, wymknęła się przez nie.
Gospodarz przechadzał się niespokojny; trzeba bowiem wiedzieć, że po obiedzie jaśniejsze miewał myśli, skutkiem zapewne jakiegoś fenomenu dygestyjnego i zwykł był udawać się zaraz do laboratoryum, a nie śmiał tak brata porzucić.
Kręcił się trochę usiłując pozostać, ale po chwili nie mógł przemódz nałogu, przeprosił Hermana, szepnął kilka słów żonie, zawrócił się i wyszedł. Gdy się drzwi za nim zamknęły, Herman ramionami ruszył, bratowa udała, że nie widzi. Chwilę milczeli.
— Musisz się, kochana bratowo — rzekł po przestanku Herman — domyślać, że ja tu darmo nie przybyłem do was, po tylu latach niewidzenia. Jestem otwarty i szczery, nie lubię komplementów, i nie mówię ich nigdy: powiem ci od razu, że się nie mylisz. Miałem powód do téj podróży. Człek starzeje, upada, nie wie co go czeka; im starszy, tém robi się nudniejszy dla drugich i samemu ciężéj na świecie. Szczególniéj od niejakiego czasu źle mi bardzo. Pomyślałem, że trzebaby rozruszać machinę, podkurować się. Doktor mi radzi morskie kąpiele; pojadę do Odessy, może i do Krymu: mówią, że to ładny kraj. Ale znowu tyle znam życiu i siebie, że wiem, jak to niebezpiecznie, sił mając mało, starać się o zdrowie, wychodząc ze swoich obyczajów. Albo starosta, albo kapucyn: mogę powrócić zdrowszy, a mogę tam gdzie i zostać. Nie chciałbym po sobie ludziom kłopotu zostawiać. Słyszałaś pewnie, wiesz, że miałem dziecię. Zdarzyło mi się, co się nikomu nie trafia, że nie śmierć mi je porwała, nie Bóg, ale ludzie. Nieszczęście dla mnie, głupstwo dla tego biedaka. Dziś sam nie wiem czy mam syna....
Wtém postrzegłszy na twarzy hrabiny pomieszanie, wywołane głosem, jakim to mówił, przerwał nagle.
— Powiem ci krótko: zrobiłem testament, chcę go w twoich ręku zostawić.
— W moich?
— Tak jest. Widzisz sama, że bratu nie mogę, boby w papier jakąś machinkę obwinął, gdyby mu pilno było...
— A! i ty się z niego śmiejesz! rzekła hrabina z wyrzutem.
— Nie, ja się lituję nad nim, choć to ta bieda mieści z sobą razem i pociechę: nikt się tak nie bawi jak monomani tego rodzaju. Ale niemniéj to choroba...
— Mój bracie, przerwała Marya: zawsze to wyższy umysł oznacza...
— Jeśli nie zdziecinnienie umysłu... odparł nieubłagany Herman. Darmo go uniewinniać. Kiedy człowiek byt swój, żony i dziecka takim głupim fantazyom poświęca, trudno w bawełnę obwijać jego fiksacyę...
— Jesteś uprzedzony! żywo zawołała hrabina — a dla mnie to boleśnie słyszeć. Ludzie sądzą z daleka niesłusznie. Nie ma troskliwszego męża, lepszego ojca, czulszego nadeń człowieka; ale to człek ciężkiéj pracy i głębokiéj myśli, w drobnostki wchodzić nie może, nie ma na to czasu. Jeśliśmy trochę na interesach podupadli, to wina tylko mojéj nieudolności, bracie, mojéj nieumiejętności zajęcia się tém, mego dzieciństwa...
Herman ruszył ramionami.
— Ale to tak jest! powtórzyła Marya gorąco.
— Czyżby ci się czém zająć pozwolił?
— On! mnie! ale to najlepszy, najpowolniejszy z ludzi!
— No, niech będzie najlepszy i najpowolniejszy, rzekł Herman; ja, choć go kilkanaście lat nie widziałem, znam dobrze. Wracam do mojego. Przywiozłem ci testament i w twoje złożę go ręce; sam pojadę spokojny do Krymu: oto cały mój interes.
Myśl ścigania syna, do któréj przyznać się nie chciał, przyszła mu nagle; żywo ją wziął do serca, okrył tylko pozorem choroby, a choć się taił sam prawie przed sobą, jakaś nadzieja znalezienia utraconego dziecięcia podtrzymywała go trochę.
— Jadę do domu, dodał. Muszę się wybierać w podróż; a to dla takiego jak ja piecucha niemała rzecz... potém ruszać w świat, ludzi śmieszyć.
Tak się skończyła pierwsza rozmowa Hermana z bratową; a że zwyczaj był rozchodzenia się po obiedzie, i gość też pożegnawszy panie, odszedł do swego pokoju. Schodzono się dopiero na herbatę; ale że czasu do wieczoru nie miał czém zająć hrabia i nudził się wyszedłszy ze swych obyczajów, wziął wkrótce laskę i ruszył przez ogród do mieszkania Żółtowskiego, z którym chciał jeszcze pomówić o interesach brata.
Stary Żółtowski mieszkał w domku ogrodowym, który przed laty dla jakiegoś paradnego ogrodnika był postawiony, a dziś wcale nieparadnemu rządcy wystarczał. Miał w nim parę izdebek, kancellaryę naprzeciwko, a że nadzwyczaj mało potrzebował, w téj zieleni i ciszy ogrodowéj wcale mu było dobrze; nałóg zresztą przywiązał go do téj skromnéj chaty.
Powiedzieliśmy już kilka słów o starym rządcy, który dla pani swéj kochanéj musiał męki znosić z hrabią, panem absolutnym, posądzającym, niekryjącym się z tém, że w rozum jego nie wierzy, a nawet poczciwość podejrzewa. Dla niéj to Żółtowski i pracę, i mienie uciułane poczciwie, rzucił w tę otchłań nieładu po cichu, lekceważony, poniewierany, dźwigając ciężar nad siły, aby ulżyć choć trochę biednéj kobiecie.
Domek, w którym mieszkał, tak był ubożuchny jak on; a że go się pański ogród wstydził, schowany był w klomby i krzaki. Herman, który z czasów młodości pamiętał Zarubińce, łatwo wydeptaną przez trawniki ścieżynką trafił do niego.
Faworyt pudel Iżet, przezwany tak od cyfry Żółtowskiego, staruszek już podżyły, ale którego władze wiek niebardzo osłabił, roztropne i wierne zwierzę, którego posłannictwem było nosić latarkę w zębach, gdy Żółtowski nocą do domku powracał, a klucze na rzemyku we dnie; chłopak młody ze wsi, którego Żółtowski psuł i coraz brał innego na próbę, nie chcąc się przekonać, że metoda jakiéj używał do wychowania sługi, wcale nie była dobra: składali cały dwór rządcy. Na dzień do pracy przychodził do kancellaryi pisarz, młody człowiek, który po stolikach imię swéj ulubionéj kreślił, nie mając wielkich rzeczy do roboty.
Żółtowski pracowity nie bardzo go potrzebował, sam robiąc za wszystkich, w papierach grzebiąc się nieustannie. Pomocnik, prawdę rzekłszy, więcéj mu przeszkadzał niż pomagał.
Ale darmo nadrabiał głową, bo z tych interesów hrabiego Rajmunda nic dobrego zrobić nie było można, chyba podstępem i mimo samego pana. Wysilali się często z hrabiną na to, żeby coś korzystniejszego dla przyszłości, dla majątku wymyślić; ale fantazye pana, jego upór, mieszały im wszystkie szyki. Hrabinie jawnie nie wolno było się w nic wtrącać, Żółtowskiemu nic swoją głową robić; ratowali go tylko kradzionym sposobem. Z dzieckiem inaczéj postępować nie było można.
Troskliwy o swoje mienie, przywykły go bronić otwarcie, Herman nie bez myśli szedł do Żółtowskiego, chcąc się czegoś więcéj nad to, czego się domyślał, dowiedzieć o majątkowém położeniu brata.
Zastał Żółtowskiego odpoczywającego w starym wysiedzianym fotelu, u kominka z książką w ręku.
Pokoik był biedny, ale schludny, i wygodniejszy może od pałacowych. Było w nim troszkę życia, coś co człowieka z uczuciem oznajmowało, choć zobojętniałego dla świata. Na oknie para wazonów, na stoliku kilka książek, na ścianie z porwanemi strunami gitara z lepszych czasów, kilka sztychów, na które był przywykł patrzeć.
A ciepło było, zacisznie i słowik w bzach przyśpiewywał pod oknem. Zerwał się Żółtowski, tak dostojnego obaczywszy gościa, rzucił książkę, ustąpił fotelu u komina, a małomowny zawsze, począł się tylko krzątać, by jak najlepiéj przyjąć Hermana. Chłopaka jak zwykle nie było; Iżet tylko stał we drzwiach, patrząc na skłopotanie pana i nieznaną sobie postać, ku któréj nie wiedział czy się łasić, czy mruczeć.
Trzeba zaś wiedzieć, że choć Żółtowski z dawien dawna znał Hermana, choć z daleka dziwy mu o nim prawiono, z nienajlepszéj wystawując go strony, — miał przecię dla niego szacunek wielki z powodu fortuny, jaką zrobił, i rozumu, którego w utrzymaniu majątku dał dowody. Dla Żółtowskiego, który nieustannie z kłopotami pieniężnemi miał do czynienia, wielkim wydawał się ten człowiek, mający taką do interesów głowę, że go nikt jeszcze nigdy nie oszukał, a z krociów dorobił się milionów.
— No! i ty tu sobie eremitą, eremitą, mój Żółtosiu! rzekł siadając w jego fotelu bez ceremonii hrabia. Ale ci tu w pustelni téj dobrze, cicho, miło, a ja myślę, że dużo do roboty nie masz?
Żółtowski zawsze w strachu, żeby się z czém nie wygadać — gdyż niczego tak się nie obawiał, jak języka i paplarstwa, — zaczął rękami i ramionami gestykulować swoim obyczajem, na okazanie, że wcale miało się inaczéj.
— Ale cóż ty robisz, kiedy tu widzę u was wszystko po staremu, i po staremu golizna?
— A co golizna, to golizna! westchnął Żółtowski lakonicznie — i ztąd właśnie robota.
— Otoż, że mi téj waszéj hrabiny żal, powiedz-no mi, jak stoicie?
Żółtowski zaciął usta.
— Mam mówić? rzekł.
— A juściż nie wątpisz, że wam dobrze życzę, żem dla was bratem.
— Ale sekret stanu.
— Dla mnie?
— A co się dzieje w szkole...? spytał urywając po swojemu Żółtowski — nauka... całe życie.
— Żebyś ty jak chciał trzymać język za zębami, dodał Herman — nie trudno się tu domyślić, żeście w złych sosach.
Stary oczy spuścił tylko.
— O brata, to ci się przyznam, nie tak mi idzie, kończył przybyły: sam nawarzył, niech pije.
— Nigdy nie pije kto nawarzył — przerwał gospodarz — to wiadomo; warzą to zawsze dla drugich.
— A no! to prawda.
— Ale to dobre panisko, poprawił się Żółtowski.
— E! bo figlujesz stary ze mną! pogroził Herman. To na nic: gadaj jak jest.
Żółtowski zażył tabaki.
— Hrabina to kobieta! zawołał na pozór bez związku, unikając jaśniejszego tłómaczenia.
— Dalejże, daléj; to i ja wiem. Czy już i jéj posagowe summy wsiąkły w tę gąbkę mechaniczną?
Żółtowski ruszył ramionami.
— Daleko tam jeszcze pociągniecie?
Stary podniósł oczy ku niebu i ruszył ramionami znowu, jakby chciał wyrazić, że nie wie co Opatrzność gotuje.
— Źle! hę? no, gadajże!
— A no, to niedobrze! niedobrze! wybuchnął Żółtowski. Już ostatkami gonimy.
— Cóż będzie daléj?
— Sprzedadzą.
— Hm! rzekł Herman: może to i lepiéj. Nie będzie marnował, a przekona się raz, że mu we łbie całe życie świtało.
Żółtowski rozśmiał się i zaczął ogromnie machać rękami, bojąc się odezwać i objawić co myśli; ręce można sobie było jak chcąc tłómaczyć.
Nareszcie jakby zmuszony, rzekł prędko:
— E! tacy ludzie nigdy się nie przekonywają. Wina spadnie zawsze na mnie, com go słuchał, na żonę, na los, na Pana Boga, ale nigdy na niego...
— I w tém masz słuszność, Żółtowski; ale trzebaby pomyśleć, aby niewinnych od biedy ocalić. Zostanież tam co, gdyby im Zarubińce sprzedano?
— A! jużciż — odparł Żółtowski — zapewniony jest posag pani choć niecały, i ona taki ma swoją wioskę. Ocaliła to od długów nie wiem jak; hrabia rusza ramionami na nieufność, gniewa się, ale nic nie mówi. Okroi się coś, okroi i nam, ale nietyle ile potrzeba, by żyć naszym obyczajem, bo my lubimy po pańsku.
Zapędził się Żółtowski nad wszelkie swoje spodziewanie daleko, i przeląkł się ogromnie, gdy w téj chwili ktoś stuknął w szybę. Stary pobladł ze strachu.
W oknie od ogrodu ukazała się twarz, która zdawała się szukać ciekawemi oczyma gospodarza domu.
Herman spojrzał ciekawie; Żółtowski stał drżąc jak winowajca; przybysz ciągle w szybę stukał, a głos z za okna dał się słyszeć:
— Panie Janie! przyjmujesz?
— Odpowiedzże mu! zawołał hrabia. Kto to taki?
— E! to... to... rzekł skłopotany rządca — to sąsiad nasz, ale dziwak...
— Sąsiad? który?
— Sąsiad! krótko z niecierpliwością odezwał się Żółtowski, posuwając ku drzwiom — dziwak, ale poczciwe człeczysko. Ja go za raz odprawię.
Ruszył ku drzwiom, ale Herman złapał go za rękę.
— Jeżeli dziwak, to chwała Bogu! rzekł — na co go masz odprawiać? Z dziwakami tylko żyć, bo pospolitych ludzi jest aż do zbytku; tego kleiku mamy codzień do sytu. To przynajmniéj nieco pieprzna potrawa. Dawaj mi go tu, nie odprawiaj.
— Ale, proszę hrabiego...
— Nie ma „ale,“ dawaj go tu; przynajmniéj się rozruszam: ja lubię dziwaków.
Jeszcze się targowali, gdy drzwi się otworzyły, i ów zapowiedziany oryginał najprzód głowę przez nie wsunął, aby obejrzeć co się tam dzieje.
A głowa to była, którą Michał Anioł mógł za wzór wziąć sobie: wyrazista, energiczna, niepiękna, ale z takim stylem i majestatem przez naturę wyrzeźbiona, że gdyś na nią spojrzał, oczu od niéj oderwać nie mogłeś. Panowało jéj czoło wysokie, pogarbione, połamane sterczącemi z pod skóry kośćmi i guzami, narysowane twardo, jakby natura ostatniéj do niego nie przyłożyła ręki i rzuciła w świat zaledwie poczętą robotę. Po nad oczyma czarnemi, łuki brwi jak dwa sklepienia cień rzucały na te dwa duszy okienka; nos rzymski kantowaty, spuścisty, przypominał typy starych medalów cezarów; usta były małe, ale pełne charakteru. Po nad czaszką włos gęsty i obfity w nieładzie, w puklach ciemnych posrebrzanych rozrzucony, wyglądał jak las po burzy, z połamanemi gałęźmi i powyginanemi drzew ławami.
Ogół fizyognomii téj energiczny, znamionował wytrwałość i spokój, i dawał na raz pojęcie człowieka, którego świat i ludzie tyle nie obchodzili, by się chciał do nich stosować; który nosił w sobie dość zapewne życia i siły, by ich nie potrzebować od nikogo, nie troszczyć się i o to co wkoło szemrano.
Żółtowski ujrzawszy tę głowę, zrobił minę zafrasowaną, która się przybyłemu wytłómaczyła, gdy ujrzał obok siedzącego Hermana, ale go obca postać nie zmieszała wcale.
— Przyjmujesz czy nie, stary? spytał gość. No, gadaj! bo sobie pójdę. Zwykłą sobie odbywając przechadzkę, zaszedłem do waszeci, a jeśli nie masz czasu, idę daléj.
— Ja nie przeszkadzam, przerwał odwracając się Herman; nie mamy interesu. A że Żółtowski języka w gębie, zobaczywszy pana, zapomniał, temu, spodziewam się, dziwować się nie będziesz.
Żółtowski rękami machał i śmiał się.
Drzwi otworzyły się całkowicie, i wszedł barczysty, słuszny mężczyzna, w siwéj, krojem sukmanki zrobionéj kapocie, z kijem w ręku. Był to człowiek uderzającéj piękności postawy, lat średnich, ale zdrów, silny i wielce poważny. Głowa, którąśmy wprzód widzieli, doskonale harmonizowała z resztą osoby, mimo ubioru bardzo prostego, wspaniałéj wyrazem siły i spokoju.
Żółtowski choć niebardzo chętnie, musiał go prezentować.
— Mój przyjaciel, nasz sąsiad: Otto Marzycki... Hrabia Herman.
— Otto Marzycki! zawołał hrabia.
— Hermanek! wyrwało się z ust przybyłemu.
Popatrzali na siebie, lekkim pozdrawiając się ukłonem.
— Ale my się dobrze i dawno znamy! przerwał Herman, — jeżeli to za znajomość liczyć można, żeśmy do szkół chodzili razem, w trzech klassach wspólnie zbijali bąki, i choć w ciągłéj kłótni, w ciągłych byliśmy stosunkach. O! o! ależ to lat temu... chyba nie liczmy! Co się to z nami zrobiło? Inni dziś ludzie, tylko stary szyld, nazwisko zostało toż samo.
Otto szeroką dłoń wyciągnął ku hrabiemu.
— A to dla mnie ciekawe spotkanie! Imię brzmi po staremu, człek nowy. Zostałoż w was tam co starego kolegi?
— Złe wszystko, co do odrobiny, jak smoła przywrzało i nie puszcza; jeśli było co dobrego, nie wiem czy dziś już znajdziesz.
— Patrzcie! rzekł siadając Otto: ktoby był powiedział, że się zetkniemy znowu! Jam się o was dowiadywał nieraz: mówili mi, że żyjesz jak pustelnik, żeś się ogromnéj dorobił fortuny z grzybów poleskich.
— No, a ty Ottonie? bo po staremu mówmy do siebie...
— Ani myślę inaczéj. No! jam także pustelnik, tylko ubogi, ale mi z tém dobrze.
— Ja zawsze powtarzam: każdy ma to, czego chce.
— I masz słuszność, nawet kiedy tego chce, czego żądać nie powinien. Miło mi was spotkać!
Podali sobie dłonie raz jeszcze; hrabia westchnął.
— Niedaleko ztąd mieszkasz? spytał.
— Tuż za górą, domek w sadzie i chat kilka: wioszczyna po ojcu. Nicem się nie dorobił, nic nie straciłem też.
— Żonaty jesteś? nie?
— Nie! Bóg nie chciał!
— A ty?
— Ja chciałem, ale mi ją wydarła śmierć, a mogile poślubiwszy wiarę, dotrzymuję jéj. A ty?
— Jam żonę stracił.
— Masz dzieci?
— Nikogo! odparł chmurno hrabia.
Zamilkli znowu.
— Dziwnie! dziwnie! rzekł Otto: — na jednej ławie siedzieliśmy kolegami, dziś jeden prawie los dzielimy, obaj starzy, pustelnicy, samotni, skołatani; tylko jeden wlecze za sobą złoty łańcuch majątku, a drugi jak ptak — swobodny.
Spojrzał z góry na hrabiego, który w istocie przy nim się smutno i biednie wydawał, takim pokojem i swobodą jaśniała energiczna twarz Ottona.
— Nie jestże to sen dziwny, po latach tylu, z chłopaków starymi się spotkać na drugim życia końcu, przynosząc z sobą wspomnienia dzieciństwa?
Żółtowski przytomny rozmowie, rad, że mu już mówić nie było potrzeba, stał i patrzał uśmiechając się.
Dwaj dawni koledzy z ciekawością zbliżali się ku sobie.
— Czy życie ci dotrzymało, co obiecywało? zapytał otwarcie Otto — rad jesteś z niego i z siebie?
— Ja życie miałem zawsze za jakieś zagadkowe szyderstwo; nie myliłem się: cięży mi.
— W tém się różnimy: nie powiem, bym się do niego przywiązał, ale się z niém godzę zupełnie. Nie takie jest, jakiém je marzyły głowy młode, ale takie, jak wiek dojrzalszy zbudował.
— Sam jeden jesteś? spytał hrabia.
— Jeśli o rodzinę pytasz — sam; jeśli o przyjaciół — nie tak bardzo. Człowiek stworzony jest do ludzi; w odosobnieniu zupełném się psuje.
— Cóż robisz?
— Żyję, a życie urządziłem sobie wybornie. Chleb mam; spokój, o ile go świat dać może i rozum wyrobić... słabostkę wreszcie, którą żyję, bo na coś chorować potrzeba... Twój brat, hrabio, ma, jak wiesz, kosztowną febrę machin i inwencyj; ja także po ludzku choruję, tylko nie na tak drogą i uciążliwą słabość jak tamta. Według stawu grobla. Przypomnisz sobie zapewne, że w szkołach grywałem sobie na fleciku; pamiętasz może ów czarny, hebanowy, ze słoniową kością, który nieustannie miałem w kieszeni? Było w nim nasionko przyszłéj choroby. Późniéj zacząłem się uczyć na skrzypcach, na wiolonczelli, na fortepianie, potém muzyki w ogóle, potém stałem się nie wiedzieć jak — fanatico per la musica!
— A! a! zawołał szydersko hrabia: i jeździłeś zapewne po Europie, dając koncerta, zbierając laury, kleiłeś w pugilaresie drukowane pochwały dziennikarzy, opłacane śniadaniami, pro aeterna rei memoria! Winszuję!
Otto aż się porwał.
— Hrabio! dajże mi pokój! Wziąłeś mnie, widzę, sądząc z czupryny, za długowłosego kuglarza, który nie na to jest muzykiem, aby siebie poił melodyą, ale żeby nią drugich durzył. Nie cierpię popisów, nienawidzę szarlatanów, nie lubię fanfaronady w niczém. Muzykę jak kochankę mam dla siebie: nie wożę się z nią wcale po świecie.
— Przepraszam cię, alem myślał...
— Wiem, mogłeś myśleć, że i ja chciałem z niéj kręcić ów bicz z piasku, który się innym tak dobrze udaje. Ale tamci nie są muzycy: są spekulatorowie, którzy tak samoby jeździli po świecie z olejkami, z pomadą, menażeryą lub kosmoramą. Talent u nich być może, ale pojęcia, poszanowania sztuki nie ma; bo prawdziwy artysta woli mrzeć z głodu, niż świętością frymarczyć.
— Masz słuszność, ale wszyscy oni...
— Nie wszyscy! przerwał Otto. Są tacy, którzy wolą na życie zarabiać nauką, po cichu, którzy w ostateczności chyba, z rumieńcem na czole, słyszeć się dają, gdy ich głód lub natręctwo zmusi do tego; są tacy, co czcząc muzykę, kochając ją, kryją się z nią jak ze skarbem... i to są tylko prawdziwi artyści! Jeżeli przepełni ich uczucie, które wylać potrzebują, nie patrzą jak i przed kim, byle sympatyczne ucho i duszę znaleźli, nie targują się o cenę biletów. Grają tak drzewom i lasom i prostemu chłopkowi, jakby ich królowie słuchali. To są artyści tylko; a ci, o których myślałeś, rzemieślnicy muzyczni, kupczący w kościele, technicy i wirtuozy, sprzedający uczucie, którego nie mają, jak fabrykowane assygnaty.
— A no! bardzo się cieszę, że nie jesteś jednym z tysiąca tych, którzy zalewają Europę, dobijając sztukę.
— Tak! tak! kończył Otto: mogłeś myśleć po tylu latach, że i ja ze świętości zrobiłem frymark jak inni; ale chleb mam, a muzyka jest dla mnie skarbem, który za tak drogi uważam, że nie mogę nim handlować.
— A cóż na wsi robisz z muzyką?
— To, co słowiki w krzakach: gram sobie. A że sam jeden wystarczyć nie mogę, zwykle dom mam pełen młodych wypustków muzykalnych, którzy się około mnie snują, dylettantów i ubogich biedaków, co nie grając, nie wygrali. Tak życie płynie mi strumieniem dźwięków i brzęków, aby daléj: do żałobnego marszu Chopin’a. Hrabia zbierasz pieniądze, ja nóty; spodziewam się, żeśmy równo szczęśliwi.
Hrabia ruszył ramionami.
— Dość, że do szczęścia, choćby bardzo umiarkowanéj dozy, na ziemi — dodał — potrzeba zawsze jakiego bzika lub choroby; a kto się starał utrzymać zdrowym na umyśle i ciele, i odarł życie umyślnie z tych fraszek, nigdy nie dosięgnie nawet cienia szczęścia. Aby być trochę szczęśliwym, potrzeba być i śmiesznym, i nieco szalonym.
— Niezawodnie — rzekł Otto — tak jest: trzeba w coś wierzyć i coś kochać. Chlebem razowym powszedniego życia nikt się nie przekarmi; a to, co ty nazywasz bzikiem, jest po prostu wyjściem ze szranków życia codziennego, wychyleniem się w kraj marzeń i ideałów; tylko że jedni, jak ja, szukają ich w czystéj krainie snów melodyjnych, inni po ziemskich ścieżynach, na oko pnących się ku niebiosom — i niknących w chmurach.
— I nie ma szczęścia, bez trochy bałamuctwa?
— Bo szczęście to nadzieja i marzenie — rzekł Otto — trzeba o tém z góry wiedzieć... nigdy rzeczywistość. Im sobie kto wyżéj je postawił, tém mu lepiéj, bo go nigdy nie dosięgnie i wiecznie wspinać się, marzyć i spodziewać będzie.
Dwaj starzy towarzysze wymieniwszy te słowa, usiedli jeszcze bliżéj siebie.
— Z bratem moim znasz się, spodziewam? spytał Herman.
— Mało bardzo, jak nic; on dla mnie za wielki pan, bo i na to choruje trochę, i zdaje mu się, że może wyżéj głowę nosić dla tego, że idzie od staréj porcelany, gdy my się wiedziemy z nowego fajansu.
— Ale szanujże mi brata i nie śmiéj się z niego! sam śmiejąc się rzekł Herman.
— A, to nic! Najzacniejszy człowiek! ale gdyby ze mną żył, zdałoby mu się, że mi wielką robi łaskę, przyjmując ubogiego szlachetkę, a w istocie jabym się z nim nudził, nie wiedzieć dla czego. Ja wolę starego Żółtowskiego, i kwita.
— No, to i ja wolę starego pana Jana — odparł hrabia — choć i Żółtowskiemu brak piątéj klepki... rzekł uśmiechając się. Wyobraź sobie starego tego tchórza, który się boi gadać, i całe swe mienie po cichu wpakował w fantazye pana na to, by od niego cierpieć przymówki! A gdyby pan hrabia wszystko stracił i w dodatku winę ruiny zwalił na grzbiet plenipotenta, chlebaby kawałka nie miał na starość!
Żółtowski ręką machnął z góry na dół.
— Już gdyby to nieszczęście hrabiego spotkać miało — rzekł nagle — jabym go nie przeżył. Stary, nikogo nie mam; co mi tam!
— Truteń jesteś, powiadam ci — przerwał hrabia. Jedno szczęście twoje, że i ja mam bzika, który ci może posłużyć; lubię ludzi, co mają jakąś wadę lub śmieszność dobrze wydatną. Im grubsza narośl, tém łepiéj. Kocham Lacynę, że się upija w nocy, w dzień umizga i myśli, że mnie okpiwa; kocham Radwanowicza, prawiącego jak na mękach; kocham mego Pawła, który mnie łaje i fuka. Otoż do téj kollekcyi oryginałów, jakby Żółtowski nie miał się gdzie podziać, zapraszam do siebie: dalipan nieźle ci będzie.
Stary pan Jan obiema na to machnął rękoma, otarł łzę i poszedł do okna; Marzycki śmiać się począł.
— A no — rzekł — do tego twojego zbioru to i ja się kwalifikuję.
— Nie, bo muzyki nie lubię! rzekł hrabia.
— Jak to! ty muzyki nie lubisz?
— Nie cierpię!
— Więc można nie czuć! nie lubić muzyki! zawołał z zapałem Otto, łamiąc ręce — i przyznawać się do tego! Braknie ci więc jednego zmysłu, jednéj władzy, jednéj idei, któraby nowe otworzyła światy. Jesteś ułomny, nieboraku.
— Ha! na to nic nie poradzę: kaleką już zostanę na wieki! rzekł uśmiechając się hrabia.
Gdy tak rozprawiali, hrabia Rajmund nacieszywszy się machinami swemi, pomyślał nareszcie o bracie, i pogonił za nim aż do Żółtowskiego, niespodzianie nachodząc ich wśród swobodnéj gawędy.
Ukazanie się jego było jak chłodny powiew na rozgrzanych. Herman pierwszy umilkł; Otto wstał na powitanie zimny i prawie dumny; Żółtowski, który był wyszedł ze swéj roli pokornego sługi, zmieszał się, stanął wyprostowany i poczerwieniał jak złapany na grzechu.
Gospodarz bardzo zimno powitał Ottona, obejrzał się kwaśno po kątkach tego biednego domowstwa, czując się w nieswoim żywiole, i przystąpił do brata, który dźwignął się z fotelu, jakby znudzony i znękany.
— Przychodzę po ciebie: hrabina czeka nas z herbatą.
— A ja tu ze starym kolegą gwarzyłem — odparł trochę złośliwie Herman; — wszak i ty musisz pamiętać Ottona?
— A jakże! tak jest! rzekł zimno kłaniając się hrabia. Mam przyjemność sąsiadować, chociaż nie raczy mnie odwiedzać.
Otto się uśmiechnął.
— Może choć dziś na herbatę pójdziesz z nami? dorzucił Herman.
Rajmund dodał:
— Gdybym mógł uprosić!
— Nie: mam u siebie spodziewanych gości — przerwał Otto — nie mogę: przepraszam bardzo.
Na tém stanęło.
— Mam jednak nadzieję — dodał po chwili Marzycki — że będąc o kilka kroków, hrabio Hermanie, odwiedzisz starego kolegę.
— A! jak ty nie, to i ja nie! Zresztą ja jutro jadę; śpieszę, bo mam podróż do kąpieli przed sobą.
— Więc znowu chyba za jakie lat dwadzieścia lub trzydzieści... do widzenia! — dodał Otto.
I milczący zasiadł w krześle. Hrabia Rajmund dał znak bratu, że na niego czeka, i obaj wyszli zostawując Żółtowskiego z Ottonem.
Po wyjściu braci, spojrzeli na siebie przyjaciele. Otto odetchnął swobodniéj; Żółtowski, który był spotniał, otarł czoło chustką i siadł zamyślony.
— Niespodziane spotkanie — rzekł Otto. — Co się to z tego człowieka zrobiło?
Żółtowski ruszył ramionami, wstrzymując silnie język za zębami; ale w końcu przywykły z Ottonem być szczerzéj, wybuchnął:
— Oj to prawda! zawołał: człowiek ten to ogromna zagadka: egoista, samolub, skąpiec, zimny, jeszcze gorzéj się spotwarza sam niż jest; a nie wiadomo: czujesz jednak, że w nim coś niezłego siedzi. Musisz wiedzieć jego historyę? Kochał się i nie ożenił dla tego, że kochał; potém ożenił się nie kochając; żonę, mówią, zamęczył swoim despotyzmem; syn mu gdzieś uciekł, bo go także chciał podług swojéj idei wychowywać, aż nie wytrzymał. Serce może i dobre, ale w głowie dzikie rzeczy.
Tu postrzegłszy się, że za daleko wędrował, Żółtowski urwał nagle.
— Kończże! dodał Otto.
— Co tam! niem a co gadać! Głowie się jego zdaje, że ona panować powinna; w tém bieda cała. Sercu nie wierzy, a jednak jest to co ma najlepszego; walczy z niém. Przysiągłbym, że w gruncie najpoczciwszy, choć na oko tyran i sknera.
— Czasem się to trafia, że człowiek tak się omyli, i to co najlepszego zmarnuje, aby w sobie dyabła wyhodować. Ręczę, że gdyby był muzykiem, wszystkoby poszło inaczéj: serceby mu się otworzyło szerzéj. Cała bieda, że nie lubi muzyki.
Żółtowski parsknął ze śmiechu.
— A no! powiesz, że to ćwieczek, niech i tak będzie: już mi go ze łba i obcęgami nie wyciągniesz; nie ma na to rady.
Stary rządca przelękły, że mógł być niedelikatnym, zrobił minę pełną powagi i skruchy.
W chwilę potém Otto szedł zamyślony do swego Robowa.
Tymczasem w salonie już nakryto do herbaty, i towarzystwo całe poważnie około okrągłego stolika zasiadało. Podwieczorek był trochę paradny dla gościa, z ciastkami widocznie umyślnie pieczonemi, z owocami, na saskiéj porcelanie, i ze wszystkimi lokajami w liberyi. Ale mimo to herbatę dano zimną, owoce niedojrzałe, w bułkach był zakalec, masło wyglądało nieświeżo.
Hrabiemu wystarczała piękna fizyognomia stołu, Herman też dbał o to niewiele, gdyż był z systemu wstrzemięźliwy bardzo i nie obchodziły go wcale żadne gastronomiczne wymysły.
Hrabina nigdy w życiu nie wiedziała co jadła, Lola była wesoła i młoda; nie postrzegli więc nawet, czy gdzie czego nie brakło.
Skutkiem usposobienia wszystkich, podwieczorek przeszedł na rozmowie urywanéj i ledwie dającéj się posztukować, tak chłodnéj i zimnéj, jak hrabia był ponury i kwaśny.
Herman wspomniał, że nazajutrz odjechać musi.
— Jak to? jutro? ale to być nie może! zawołała Marya.
— U mnie co musi to może, kochana bratowo — rzekł Herman.
— I nie zechcesz nic widzieć? nie jesteś ciekawy? — przebąknął brat żywo. Chciałbym ci przecię coś z moich robot pokazać, pochwalić się...
— Ja się na tém nie poznam — uśmiechając się prawie pogardliwie rzekł Herman.
— Choć w istocie wątpię, byś się na nich poznał bo tu do pewnego stopnia trzeba być oswojonym z rzeczą, aby ją ocenić — kończył hrabia — ale... A gdybyśmy wszyscy na chwilę poszli do laboratoryum? — zaproponował nagle.
Hrabina zmieszała się nieco, rumieniec twarz jéj okrył; Lola pobiegła niby kwiatki oglądać; Herman wstał z rezygnacyą.
— Chodźmy — rzekł.
— Zawsze przynajmniéj o pracy całego mojego życia mieć będziesz pojęcie — żywo dorzucił Rajmund, idąc przodem z niecierpliwością źle ukrywaną.
Ludzie zaczęli się uśmiechać otwierając drzwi, a gospodarz poprzedzając żonę i brata, śpieszył do téj części pałacu, która zawierała jego pracownię.
Głównie poświęcona jéj była wielka sala na dole, ale przylegle pokoje pozastawiane były także mnóztwem pyłem okrytych, niedonoszonych wynalazków które czekały, jak mówił autor, chwili, coby ideę twórczą, uzupełniającą je, przyniosła.
To Kafarnaum przestraszało na pierwszy rzut oka; trudno się było przecisnąć wśród kół, drągów i najdzikszych jakichś apparatów, przypominających narzędzia tortur. Hrabina rumieniła się jak dziecię, udając wesołą; Lola szczebiotała z trochą przymusu; Herman szydersko się uśmiechał: ale za wszystkich rozpromieniony i szczęśliwy był gospodarz.
Wskazywał rękami, chwytał, obracał, rozprawiał, zapalał się.
— To jest pług nowego systemu, mówił; bardzo mu już małéj rzeczy braknie: wprawdzie nie orze jeszcze, ale przyjdzie chwila, w któréj go dokompletuję. Mam już ideę: jedno nic, będzie stanowił epokę. Model młyna bez kamieni... cale nowy system... walce, przyrząd ciekawy... zobaczycie! Chodzi tylko o wykonanie na wielką skalę: to złoty wynalazek, bylebym mógł go zbudować; ale mnie zawsze Żółtowski temi głupiemi pieniędzmi wstrzymuje. Powiada, że gmach sam ma sto tysięcy kosztować: cóż to znaczy, kiedy mliwo kilkakroć rocznie zrobić może? Ale to człowiek bez intelligencyi, bez najmniejszéj, i tchórz!
Szli tak coraz daléj, nowe oglądając dziwy; a że sala mało ich widać jeszcze zawierała, by dać pojęcie prac i trudów hrabiego, wprowadził ich do sanctum sanctorum, do gabinetu, w którym pierwsze swe pomysły rzucał na papier, gdzie miał rozwiązać się wielki problemat zniszczenia tarcia i udarowania świata nieśmiertelną siłą, nigdy się niezużywającą.
Ale ciekawszą od machin i modelików rzeczą był tu żywy, maleńki człowieczek w okularach, który coś przy stoliku dłubał. Zeszli go niespodzianie, tak, że ledwie miał czas kaftanik watowany, w którym pracował, opiąć nieco szczelniéj około siebie.
Człowieczek ten, była to anima damnata hrabiego, jego najukochańsza w świecie istota, jedyny, co go pojmował i rozumiał. Niegdyś prosty ślusarczyk, wzięty do szlifowania żelaznych kółek i opiłowywania kruczków, Malczak zestarzał na posługach hrabiego dostawszy prawie równego mu obłąkania. Rajmund miał go za jedno ze swych dzieł, i w istocie głowę mu przewrócił. Malczak wierzył w hrabiego, on w Malczaka, kochali się, kłócili, a pan ostatecznie nabył przekonania, że to jest geniusz ukryty; sługa, że hrabia niepospolitym jest wynalazcą, lubo z oczu jego czasem jeszcze szyderstwo patrzało. Obaj bez siebie żyć nie mogli. Malczaka na dworze nie cierpiano, ale hrabia nietylko go osłaniał i bronił, lecz dopuszczając do ucha, uczynił wszechmocnym pośrednikiem.
Malczak mimo zdrobniałego nazwiska, które nosił, wcale już nie był młody: posiwiał, zesechł nad robotą, skurczył się, twarz miał pergaminową, żółtą, usta od natury skrzywione w skutek jakiegoś wrzodu, który mu twarz, gdy był dzieckiem, skaleczył. Skutkiem tego wykrzywienia, z jednéj strony widziany, zawsze miał minę szyderską, z drugiéj spokojną i nieznaczącą; nigdy dojść nie było można, czy śmiał się, czy płakał.
Łysina jego wyżółkła, plamista, resztą tylko włosów siwiejących była otoczona.
Rajmund wskazał go bratu po cichu, trącając go łokciem i szepcząc na ucho:
— Byłby geniusz, powiadam ci, gdyby wychowanie go rozwinęło: zadziwiające ma pomysły! zadziwiające! osobliwsze!
Herman skłonił głowę.
— Wynalazł — dodał — kołowrotek, którego tylko przez upór nie chcą ludzie używać; ale to jest arcydzieło! Jabym sam się nim chlubił! Mała rzecz, ale nic piękniejszego! Pokaż-no swój kołowrotek, Malczak!
Malczak powstał powoli, obojętnie, i opiąwszy znów rozchodzący się kaftanik, którego nigdy nie zrzucał, poprawiwszy okulary, wzmocniwszy nogi w pantoflach, które stanowiły zwykłe jego obuwie ze starych bótów hrabiego wykrawane, wyciągnął z kątka coś nakształt kołowrotka, z powagą człowieka, który wierząc mocno w siebie, wcale się o uznanie nie troszczy.
— To trzeba takich głów głupich, jak tych naszych prostych ludzi — przerwał milczenie hrabia — żeby tego cudnego wynalazku nie zastosować, nie przyjąć, nie chwycić się. Wprawdzie ja mu tu jedno ważne dodałem ulepszenie, ale główna myśl jest jego: kołowrotek ten przędzie, zwija, mota, len oczesuje, kłaki składa i zbywającą siłą mógłby jeszcze coś robić, gdyby było potrzeba. Cała rzecz na tém, że ma kilka kół i trybów nadzwyczaj siłę oszczędzających..
Malczak przerwał:
— To jest taki kołowrotek, że kotby na nim prządł jedną łapą.
— To byłoby dobrodziejstwem dla ludzkości, gdyby nie przesądy.
Malczak pokazawszy narzędzie, rzucił je w kąt, i nie troszcząc się o przybyłych, siadł znowu za stół piłować. Hrabia znów szepnął bratu:
— To geniusz! mówię ci: on jeden mnie rozumie!
Cała ta genialność opierała się na tém jedném, niestety! że Malczak hrabiemu pochlebiał, a był tak nieugiętego uporu, iż nawet pana nim przemódz umiał.
Na odchodzących Malczak już ani spojrzał, zajęty swą wielką pracą około zegara ekonomicznego, który był hrabia obmyślił. Miał on pokazywać więcéj rzeczy niż wszystkie dotąd znane, a między innemi święta wielkanocne i cenę zboża na targu. Jednéj rzeczy brakło mu dotąd; iść nie chciał, wprost tylko przez jakiś upór dziwaczny.
Wszyscy jakoś smutni wyszli z tego przeglądu machin; jeden gospodarz promieniał, choć niebardzo był rad z Hermana, który się wstrzymywał od wszelkich pochwał i oznak współczucia. Ale przebieżenie myślą tylu ważnych wynalazków, nasycenie się własną chwałą, upojenie, tak go przejmowało, że bratu nawet obojętność jego wspaniałomyślnie przebaczał.
— Taki zawsze był los wielkich wynalazców, powtórzył wychodząc z sali: lekceważenie, szyderstwo, obojętność; potém dopiero ludzkość pada na kolana przed ich zwłokami. Miałem tu niedawno — dodał — professora mechaniki; nie mógł się wydziwić, że się do tego wziąłem, nic prawie się nie ucząc, że bez przygotowania do takich rzeczy siłą tylko pracy i zdolność doszedłem. Tak był zdumiony, że słowa nie mówił: języka w gębie zapomniał.
Herman nic także nie odpowiedział, i znowu przeszli do salonu, zkąd zaraz hrabia Rajmund wrócił do swego Malczaka, aby się z nim swobodnie nagadać.
Wieczór przeszedł dosyć smutnie. Szczebiotanie Loli tylko go nieco ożywiało; grała, śpiewała, zaczepiała milczącego stryjaszka, który na nią poglądał wzrokiem człowieka zdumionego, że ktoś tak młodo szczęśliwym być może.
Herman dobrał potém chwili, gdy zostali sam na sam z hrabiną, i wręczył jéj pakiet opieczętowany.
Był to testament jego.
Nazajutrz rano, nie żegnając się z nikim, Herman kazał zaprzęgać. Paweł co najśpieszniéj się wybrał, aby ich nie zatrzymano, i do dnia wyruszyli z Zarubiniec ku Horycy.
W Horycy, któréj Herman nie opuszczał ani na krok od lat wielu, po jego wyjeździe nastąpiło dziwne jakieś bezkrólewie. Wprawdzie ludzie przywykli do tego straszliwego okna, przez które poglądał na gospodarstwo niewidziany i wszystko kontrolował, z obawą jeszcze ku niemu oczy zwracali; ale Lacyna, Radwanowicz i pani Seredowiczowa, ekonom i panna Petronella, korzystając z chwilowéj swobody, całkiem się wyemancypowali.
Panna Petronella, która nigdy jeszcze we dworze daléj niż w sieniach nie była, zapragnęła gwałtownie zobaczyć pańskie pokoje, a Lacyna nie umiał jéj tego odmówić, biorąc na siebie śmiały ten postępek, o którym pan za powrotem mógł być zawiadomiony. Warował sobie tylko, ażeby tę wycieczkę odbyli we dwoje sam na sam, i tak oprowadził ją po całym dworze. Ciekawy Wicek, który snadź szpiegował Lacynę, utrzymywał, że nietyle oglądali pokoje, co szeptali i chychotali; że pan Lacyna bardzo jakoś był natarczywy względem panny Petronelli, i dwa razy bodaj czy jéj nie pocałował, bo się bardzo głośno śmiała i dała mu klapsa.
Radwanowicz część czasu na uczonych zajęciach spędzał w bibliotece, część w towarzystwie Lacyny, ekonoma i księdza, do którego aż do miasteczka chadzał, bo on tylko jego erudycyę jako tako ocenić umiał.
Pani Seredowiezowa odpoczywała, ekonom grał na skrzypcach, Lacyna coraz pilniéj przesiadywał na folwarku, parobcy dosyć niedbale swe obowiązki spełniali: słowem czuć się dawał brak pańskiego oka i powolne rozprzężenie. Im dłużéj trwało oddalenie hrabiego, tém ten stan rozciągał się daléj i niebezpieczniejsze przybierał rozmiary.
Tymczasem jednego poranku, gdy Lacyna wstał dosyć późno i nigdzie jeszcze zajrzeć nie miał czasu, tylko z desenikiem do panny Petronelli pośpieszył; gdy pani Seredowiczowa piła kawę w łóżku, a Radwanowicz kroczył do miasteczka powoli: żółty koczobryk hrabiego ukazał się na grobli, i nim wieść o przybyciu pana gruchnęła po dworze, już stał przed gankiem. Wszyscy schwytani zostali na gorącym uczynku wyuzdanego rozpróżnowania. Lacyny nie było: posłano po niego, a już hrabia siedział w oknie i śledził. Nieszczęśliwy regentowicz od panny Petronelli co tchu pobiegł na placówkę, na któréj od dwóch dni nie postał.
Trwoga była ogromna. Hrabia wyglądał chmurno i straszno.
Lacyna wpadł wreszcie nadrabiając miną, kręcąc wąsa, chrząkając, uśmiechnięty, ale w duszy i sumieniu bardzo niespokojny. Hrabia stał przed nim jak sędzia surowy, niezbłagany, i najprzód go od stop do głowy obejrzał.
Sama powierzchowność regentowicza zdradzała jego przewinienia i występne zamiary: ubrany był bowiem nie tak jak ludzie do gospodarstwa i nadzoru się odziewają, ale jak mu wypadało do panny Petronelli, ku któréj sercu szturm przypuszczał gwałtowny. Wąsy wyszwarcowane, kamizelka jaskrawa, spodnie migdałowego koloru, dawniéj tylko do kościoła w niedzielę używane, czysty kołnierzyk krochmalny, choć to nie był dzień świąteczny, zdradzały pana Lacynę. Buty nawet starannie wyglansowane dowodziły, że chodził niedaleko, bo ich wcale nawet nie zarosił.
Hrabia spojrzawszy nań uważnie, zaczął milczący złowrogo głową kiwać.
— Już mi wpan — rzekł — nic nie mów o gospodarstwie, bo o niém wiedzieć nie możesz...
— Ale dla czegoż? — oburzył się regentowicz.
— Boś nigdzie nie był.
— Do dnia expresse, jw. panie, do dnia byłem. Ale przyznaję się, bo kłamać nie lubię, że potém zmieniłem odzienie.
— Siedziałeś u panny Petronelli.
Lacyna wąsa pokręcił.
— Więc powiedz mi, coby to było, gdybym ja na pół roku z domu wyjechał? Tybyś do dziewiątéj spał, ludzieby sobie kradli, a dom przewróciliby do góry nogami. Mniejsza już o to co ukradną, ale niedozór prowadzi do grzechu, do zepsucia, i kradzież i wszystko to na twojém, nie na ich sumieniu.
— Ależ się nic nie stało!
— Cóż ty mi mówisz! Gniada klacz zdechła.
— A juściż, coś kiedyś zdechnąć musi.
— No tak, lecz nie gniada, sześciolatka, kiedy jéj krwi w porę upuszczą; ale jegomość gdzieś się wałęsał, i po konowała w porę nie posłali.
Hrabia popatrzał na Lacynę, który ramionami ruszał.
— Panie Lacyno, to nic; ale amory ci z głowy nie wychodzą, i z tego wszystko złe. Chcesz się żenić? daléj co? Będziesz kawałka chleba potrzebował, a tak pracując nie zarobisz.
— Ale bo, co to panu w głowie!
— Nie mów, bo będziesz musiał kłamać, a ja niczém tak się nie brzydzę jak fałszem.
Wtém Radwanowicz zadyszany przybiegł powitać pana.
— O! witam professora! A i pan gdzieś byłeś na wędrówce?
— Tak jest, chodziłem do księdza Magnackiego, do starowiny. Po pańskim wyjeździe solitudo magna, pustynia afrykańska, step, tęsknota nieprzezwyciężona, szwajcarska, alpejska, która, jak wiadomo, chorobą jest. Malum necessarium. Zkąd: Necessitas frangit legem... Salus populi... i tym podobnie.
Tu się zakaszlał.
Hrabia splunął.
Pięknieście tu — rzekł — gospodarowali bezemnie! Toż to słyszę Seredowiczowa nawet ani razu przy dojeniu krów nie była!
To śmiałe twierdzenie, które hrabia a priori rzucił, mające postać rzeczy już mu doniesionéj i zbadanéj, przeraziło szybkością, z jaką się rzecz dostała do uszu hrabiego. Lacyna pomyślał o wódce, którą wieczorami sprowadzał; Radwanowicz o pożyczonéj ukradkiem książce do miasteczka; na wszystkich skóra ścierpła.
— O ho! są szpiegi we dworze — zawołał w duchu Lacyna — to już nie ma wątpliwości... chłopcy donoszą... No! jeśli już tak, to żyć nie będzie można...
— Ja tam o Seredowiczowéj nic nie wiem, rzekł regentowicz; a co do mnie należy kobiece gospodarstwo?
— Za pozwoleniem! odpowiedział hrabia: do ciebie nic nie należy i wszystko należy; ty jesteś okiem mojém. Powinieneś nic nie czyniąc, wiedzieć o wszystkiém. Do mnie należy i męzkie i kobiece gospodarstwo, zatém do ciebie, jako do wikaryusza mojego także...
Lacyna ani mruknął. Wtém wszedł zafrasowany Paweł, z którego twarzy patrzały nowe jakieś, złowrogie wiadomości.
— Otoż pan teraz będzie wiedział, co to z domu wyjeżdżać! zawołał. — Kobyła sześciolatka zdechła, to nic; para wołów zginęła, to nic; a mnie ktoś zamek wyłamał i kilka funtów tabaki zginęło... Parobcy pijani w powszedni dzień, w stajni konie niepoczyszczone... Otoż tobie droga! otoż to włóczęga niepotrzebna po świecie! Tak to zawsze kto domu nie pilnuje! tak to....
— Ależ cicho! cicho! rzekł hrabia do Pawła.
— A tak! teraz cicho! mruczał daléj stary sługa. Dla pana gniada klacz nic, para wołów nic, a co nakradli o tém wiedzieć nie będziecie; ale mnie tabaki szkoda, bom ją sam wiercił! Teraz jeszcze jegomość będziesz na krzyże kawęczał, i niemało czasu minie, nim się zładzim i damy znowu rady.
Radwanowicz ośmielił się odezwać uśmiechając:
— Pessymista jest pan Paweł. Są takie usposobienia z żółci pochodzące, zkąd żółtaczka, żółte widzenie, cierpienie wątroby, hepar, daléj idzie hepar sulphuris, wątroba gęsi w pasztecie i oléj z wątroby rybiéj anti-skrofuliczny. Ale co chciałem mówić?...
— Dajcie mi spocząć, o wszystkiém późniéj! przerwał hrabia siadając przed ogniem, który się już palił w kominie. Pan Lacyna raczy choć późno pójść do stodół i obór; Radwanowicz wyszuka mi parę dzieł o Krymie; na obiad możecie przyjść.
To mówiąc odprawił pomieszanych, kazał poprawić ogień chłopcu i usiadł zamyślony. Pustka domu silniéj się uczuć dawała po podróży, nawet po Zarubińcach, gdzie biedny mechanik miał przecię żonę i dziecię. Tu nie było nikogo: cisza, pustkowie, ludzie obcy, którzy wisieli przy nim dla chleba, bez przywiązania, przeklinając może jego dziwactwa po cichu.
Wicek blady przyniósł oberemek drew na kominek i stanął u drzwi. Korciało go paplać. Hrabia spojrzał nań: widocznie chciał gadać a nie śmiał, aż po chwili powoli rozwiązały mu się usta.
— A! a! proszę pana! co to tu się działo, jak pana nie było!
— Doprawdy?
— To ja tylko jeden, proszę pana, com dniem i nocką koło domu siedział, aż mnie strach brał samemu; reszta to latało aż.... Pan Lacyna ciągle siedział na folwarku, Radwanowicz u księdza i na miasteczku, drudzy także gdzie komu do głowy przyszło. A jednego dnia, proszę pana, to tu jeszcze Lacyna wziął se tę pannę z folwarku, i tak ją oprowadzał po wszystkich pokojach...
Hrabia odwrócił się uśmiechając.
— Doprawdy? jakże to było?
— Weszli, proszę pana, wielkiemi drzwiami, żeby ich nikt nie widział, potém wszędzie sobie odmykał i chodzili, wszystko ruszali, śmieli się, siadali po kanapach... Ja to wszystko widziałem.
— Byli i w tym pokoju?
— A jakże! tu najdłużéj jeszcze, a że mnie Lacyna nie widział, to siadł w oknie rozparłszy się, i udawał jaśnie pana, jak to patrzy po gospodarstwie, jak chodzi, jak gada, jak kolana pociera. A ta panna z folwarku śmiała się aż się dusiła....
Hrabia zwiesił głowę smutnie.
— Idź sobie... rzekł do chłopca. Ale wiesz Wicku co robisz, kiedy mi to mówisz niepytany?
— A cóż? proszę pana? — zmieszał się chłopak — ja mówię, bo tu pilnowałem, a jakby broń Boże jaka szkoda...
Hrabia spojrzał mu w oczy, i przekonawszy się z wejrzenia, że chłopak nie miał pojęcia swéj winy, odprawił go skinieniem.
Około pierwszéj dano znać, że obiad jest gotów. Wedle obyczaju przyszedł Lacyna i Radwanowicz, a Paweł z założonemi w tył rękami, choć nie służył do stołu, zwierzchni dozór sprawował nad Wickiem i Marudą.
Przyniesiono skromne jedzenie, proste i wcale niewytworne, ale obfite i zdrowe. Radwanowicz odmówił benedykcyę po łacinie, napili się staréj wódki, której Lacyna zawsze odmawiał, protestując, że nigdy nie pije, i usiedli.
— Osobliwsza rzecz — rzekł hrabia po chwili — jakie to wisusy z tych naszych sług... jak to się psuje, aby tylko spuścić z oka!
— A już to prawda! pośpieszył Lacyna: nie można bez rózgi i bez dyscypliny.
— Masz wpan słuszność, poparł gospodarz. I ten Wicek, który jest u mnie przy kominie...
— E! jużbyś pan nie wydziwiał! przerwał stary Paweł: toć to najlepszy ze wszystkich; cóż on zrobił?
— Ja tam nie wiem co zrobił — mówił daléj spokojnie hrabia, — ale na wiek swój rzadko rozumny. Wystawcie sobie taki chłystek, a musi już mieć jakieś amory na folwarku, i w czasie mojéj niebytności kogoś tu sobie zapraszał.
Lacyna pobladł, poczerwieniał, schylił się do talerza, i począł jeść bardzo żywo, nie podnosząc głowy.
— Są tego ślady, dodał hrabia; znalazłem w jednym pokoju kawałek wstążki, w drugim zgubiony nici kłębuszek, daléj nawet, co mnie zdziwiło, jakiś grzebuszek; widać sobie panienkę dobrał z waszecia.
Regentowicz o mało się nie zadławił.
— Quid pro quo? przerwał Radwanowicz, nic się nie domyślając — gdzież zaś? Wicek jest inberbus, młokos, simplex servus, proste pacholę; a osoby, które kłębuszek, wstążki i grzebuszki tu posiadają, wyliczyć się dadzą. Pozory częstokroć zwodzą, nić Aryadny, od tego kłębuszka; daléj labirynt, minotaurus, czyli mina bycza; zkąd walki byków w Hiszpanii i rostbif angielski.
— A! professorze! już też bez miłosierdzia kłamiesz! zawołał hrabia.
— Nie, za pozwoleniem, rozumiem... ale o czémże mówiliśmy? Minotaurus, kłębuszek — i Wicek. Veni, vidi, vici, zkąd i Wicek, choć sam o tém nie wie; ale jeśli nie on winowajca, to ktoż?
— Właśnie i ja o to pytam? dodał hrabia.
Lacyna był przygnębiony, ostatnim wysiłkiem chciał jeszcze odwrócić rozmowę.
— Proszę pana, ta gniada klacz...
— Ta gniada klacz tu po pokojach chodzić nie mogła — odezwał się hrabia — chyba kasztanowata.... Może stara Seredowiczowa?
— A ta! przerwał Paweł: jako żywo! od wyjazdu pańskiego nie ruszyła się ze swojéj izby, piła kawę nawet w łóżku i kazała sobie posługiwać dziewczętom, które zwykle świniom i krowom służą.
— Więc któż? nalegał gospodarz.
— Nie wiadomo.
— Et! to tego, expresse — zerwał się nagle Lacyna czując, że do niego piją — to są bajki i potwarze!
— Ależ kłębuszek?
— No, to może mój; to i ja mam zwyczaj nosić.
— A wstążka? spytał hrabia.
— Exsprese moja, i pamiątka po matce; musiałem zgubić chodząc.
— A grzebuszek?
— Od wąsów, mój osobisty — dodał szybko regentowicz. Musiałem tu utrzymywać porządek, chodziłem raz wraz, tom się poogubiał.
— Jeżeli tak, to co innego, rzekł hrabia. Ale bo też nieprzyjemnieby mi było, gdyby się Wicek tego dopuścił. Nie lubię, żeby mi tu kto chodził podglądać.
Wszyscy zamilkli.
— Każdy szanuje wolę pańską — rzekł Radwanowicz chrząkając — wola... voluntas... stat pro ratione...: a znowu ratio non est oratio, zkąd Cycerona oracye; kwintessencya wymowy! Cicero, groszek, od brodawki na nosie tak przezwany — zaś Tullius nie od tulenia, jakby mógł myśleć pan Lacyna — ale — co ja tam gadam.
— No, to nie gadaj! rzekł wstając od stołu hrabia.
I odwróciwszy się nagle, poszedł wzdychając do swego pokoju.
Taki był powrot do pustego domu.
Znowu tedy powoli wszystko weszło w dawne karby, znów Herman usiadł w swém oknie, a Lacyna ochłonąwszy ze strachu, jakim go nabawiło wytropienie śladów jego zakazanéj przechadzki z panną Petronellą, stanął znowu pod szafą do zdawania rapportów, w których co chwila na fantastycznych wymysłach był łapany. Paweł wyniósł się do swych niewodów i tabaki. Wicek zasiadł w przedpokoju na medytacyi, a Radwanowicz zatopił się w książkach, czerpiąc z nich erudycyę, która tak kalejdoskopowym sposobem układała się w jego głowie.
Przerażenie jednak i popłoch padł na starego Siermięzkiego, gdy mu hrabia stanowczo oświadczył, że stara się o pasport i wyjeżdża do Krymu.
Najprzód ten Krym, dla Pawła, leżał gdzieś niedaleko Syberyi, w sąsiedztwie Afryki, Ameryki, Azyi, które to kraje jedném pojęciem czegoś strasznego objęte były; powtóre czémś monstrualném mu się zdawało, aby pan jechał sam bez niego, a niepodobném, ażeby on się tam miał dostać. Myślał, że najprostszą i najlepszą rzeczą w świecie było: obu im w domu zostać. Po kilka razy na dzień przychodził do hrabiego, rozpoczynając żywe spory, dowodząc że to po prostu fiksacya, że na to nie pasportu, ale doktora potrzeba. Dodawał, że ich gdzieś w drodze dzicy ludzie zjedzą, morze pochłonie, wieloryby połkną, Tatarowie w niewolę uprowadzą i t. p.
Nic to jednak nie działało na Hermana, który z początku śmiał się i dowodził, potém milczał uparcie, aż Paweł doszedł do najwyższéj niecierpliwości właśnie przez to milczenie, które sobie za jakąś wzgardę uważał.
Czasem ledwie się za nim drzwi zamknęły, powracał w pięć minut nazad, a ta gorliwość i przywiązanie starego sługi nie mogły nie przejąć wdzięcznością.
Rozkazano jednak gotować się do drogi, i Paweł widząc rzecz nieuchronną, chciał już cały dom zabierać, bo mu się wszystko zdawało nieodbicie potrzebném, gdy niespodziana okoliczność wszystkie projekta zmieniła.
Pewnego ranku, gdy Paweł wracał od Seredowiczowéj, która łaskę sobie jego skarbiąc, w milczeniu narzekań słuchała, ale do nich nie dopomagała, czując, że kawę pić będzie mogła w łóżku po wyjeździe hrabiego — w bramie zjawiły się piechotą z miasteczka przybywające dwie postacie nieznane.
W pierwszéj z nich poznał łatwo Paweł widzianego w Pińsku urzędnika w łapciach, Jana Piotra Mąkiewicza, który nie zmieniał ubrania, i tym razem znowu w wice-mundurze i kurpiach się zjawił w dziedzińcu horyckiego zamku. Snadź jeszcze na ów wielki cel kupienia butów przedsięwzięta składka, nie doszła summy zapewniającéj nabycie tak koniecznego obuwia. Ale pan Piotr nie był sam, za nim toczył się prawie karléj postaci, niezmiernie mały człowieczek z wielkim kijem, o dużéj głowie rozczochranéj, w czarnym surducie opiętym, z twarzą otyłą i rumianą, wygoloną i nieproporcyonalnie długą do wzrostu, którego prawie część trzecią stanowiła. Oczy niezmiernie wypukłe i wysadzone na wierzch, wargi odęte i wielka powaga charakteryzowały przybysza, który zbyt krótkie mając nogi i nie mogąc zdążyć za szparko i lekko idącym w łapciach Mąkiewiczem, pocił się, i ogromne robiąc kroki, coraz to chustką czoło ocierał.
Zobaczywszy Pawła, obaj pośpieszyli na jego spotkanie, gdyż od bramy, obawa psów, mimo kijów, które mieli w ręku, opanowała ich widocznie, i radzi byli znaleźć obrońcę na wypadek napaści brytanów. Paweł się zatrzymał, a Mąkiewicz tak żywo ruszył ku niemu, że towarzysz jego biegiem musiał go doganiać, oglądając się na psy, które o nich nie myślały wcale.
— Jw. hrabia w domu? spytał Mąkiewicz.
— Na co?
— O! na co! to już moja rzecz, odparł pan Piotr. Chciéj tylko, kochany panie, powiedzieć mu, że przybył tu umyślnie, w wiadomym mu (z przyciskiem) interesie Jan Piotr Mąkiewicz, były urzędnik kancellaryi, a z nim ktoś drugi — dodał oglądając się na małego towarzysza z wielką twarzą.
Paweł niewielką miał ochotę gości meldować, co postrzegłszy Mąkiewicz, dodał surowo:
— Proszę tylko prędzéj, bo rzecz jest największéj wagi dla samego pana, który mi ją polecił w czasie ostatniéj swéj w Pińsku bytności.
Doprowadziwszy w milczeniu dwuznaczném przybyłych do ganku, Siermięzki sam poszedł do pana, który grzał się u komina, siedząc jak zawsze zamyślony. Zaczął od tego, że budząc pana z zadumy, zastukał silnie.
— No? co tam?
— A ktoś tam przyjechał do pana.
— Któż to taki?
— A ten odartus w łapciach, co był w Pińsku; mówi, że w pańskim interesie wielkiéj wagi... i drugiego z sobą urwipołcia jeszcze przywiózł.
— Kto z Pińska? żywo zapytał Herman.
— W łapciach! ten w łapciach!
— Puścić go.
— Chyba przez tylne drzwi, bo zbrucze pokoje. I drugiego puścić?
— Jeśli chce, i drugiego.
— Znowu coś wydrą! szepnął Paweł wychodząc przez drugie drzwi i dając rozkaz Wickowi, aby wprowadził przybyłych.
W chwilę potém, kije postawiwszy w sieniach, Jan Piotr Mąkiewicz i nieznajomy gruby mężczyzna, weszli po cichu kłaniając się do pokoju, w którym Herman ich oczekiwał.
Mąkiewicz obejrzał się bystro, pokłonił i począł:
— Wybaczy jw. hrabia, że jestem natrętny, ale zawsze lubiłem i lubię poświęcać się dla dobra ogółu i chętnie z siebie robię ofiarę, tak, że mimo słabego zdrowia i niedostatku trwającego butów, przybyłem tu umyślnie do jw. pana.
— Mów prosto, czegoś przyjechał? rzekł hrabia.
— Natychmiast, ale najprzód jeszcze muszę jw. hrabiemu przyjaciela mojego odrekomendować, który z tychże co ja powodów podjął chętny trud służenia jw. panu... Pan Hilary Drychliński... jednorożec, jak u nas mówią — czyli jednodworzec, chociaż ani jednego dworu nie ma przez niesprawiedliwość losu, gdy dziad jego, jak wszystkim wiadomo, miał sześć chat, był possessionatus; ale metryki się popaliły i pan Hilary...
— Ale cóż mi tam do tego! Daléj! daléj!
— Zaraz jw. hrabio. Pan Hilary też tu umyślnie dla wiadomego interesu przybywa. Najęliśmy furmankę z Pińska, jeszcze nas zdarli i koń w drodze ustał; szliśmy piechotą: ztąd zmęczeni i wygłodniali, gdyż funduszów zabrakło na pokrzepienie, a złożone w moich rękach na cel dobroczynny, wyczerpane zostały. Gdybyś jw. pan raczył i kazał dać co przetrącić (a ciszéj dodał) i czém przepłókać...
Hrabia był mocno zniecierpliwiony, bystro spojrzał na obu, ale się wstrzymał z wybuchem gniewu.
— Ja czasu na próżne słowa nie mam, rzekł. Mów wpan co masz gadać, potém jeść i pić dać każę.
— Potém? a no! niech będzie i potém. Ciągnę więc moją relacyę daléj. Gdyś jw. hrabia raczył powierzyć mi tajemnicę serca swojego, tak byłem nią przejęty, że długi czas i spać i jeść nie mogłem (westchnął, kładnąc rękę na piersiach). Skutkiem medytacyi: co tu począć, aby się dowiedzieć prawdy? w nocy przychodzi mi na myśl Hilary Drychliński, który z Tatarami zna się dobrze i mógłby coś wiedzieć...
Herman zżymał się, ale słuchał, bo nic sposobu opowiadania Mąkiewicza, który z każdéj rzeczy dramat robić musiał, powściągnąć nie było w stanie.
— Ale najprzód potrzeba jw. hrabiemu wiedzieć, kto jest pan Hilary Drychliński. Mijając to, że niesprawiedliwie w komput jednodworców zapisany został, pan Hilary, mój przyjaciel, czego się przed całym światem nie zaprę, jadł chleb z różnych pieców.
— To już ja lepiéj opowiem — przerwał Drychliński hamując przyjaciela, i zająkując się trochę. — Co to długo gadać? at! zwyczajnie biedne człeczysko, co sobie chleba szuka i znaleźć nie może. Jwpan wie, jak komu nie idzie, to nie idzie; tak i ze mną. Byłem już licho nie wie co: trochę księdzem, trochę organistą, doboszem w wojsku, krawcem, gospodarzem, kupcem, nawet teraz niedawno po sól do Krymu jeździłem. Ale mnie już to życie rozmaite dojadło, myślę znowu co innego począć, i spróbuję guwernerki.
— Widzi jw. hrabia — przerwał korzystając z chwili oddechu Mąkiewicz — że się plącze. Proszę mi pozwolić, ja gładziéj tę rzecz wyłuszczę. Mój przyjaciel, godny pan Drychliński, choć jak go pan widzi, na oko ciężki, ale ruchliwy i niespokojnéj natury; byle jedno począł, drugie mu pachnie, wszędzie mu źle, coraz to nowe projekta. Już był i ekonomem, i świece robił, i pierniki sprzedawał, spodziewając się na nich w krótkim czasie zrobić milion fortuny, i teraz oto z téj przyczyny jeździł do Krymu, z którego wrócił zadłużywszy się na złotych piętnaście i groszy dziesięć. Aże, jak jw. hrabiemu wiadomo, supponować było można, iż niegdyś syn jego, czyli raczej — poprawił się Mąkiewicz — ten młody szaławiła, który go obchodzi, miał uciec z Tatarami do Krymu, — przyszła mi myśl, że Drychliński może coś o tém wiedzieć.... Więc jakem stał, bez czapki nawet, do pana Hilarego, który tylko co był z solą powrócił, i szczęśliwie bardzo. Dziwném zrządzeniem, właśnie miał o tém niejaką wiadomość.
— Jakąż? jaką? gadajcie!... porwał się hrabia.
— Ale zaraz, jw. hrabio; rzecz potrzebuje być wysłuchaną dokładnie. Gdy tam do tego to Krymu przybył Drychliński, mieszkał u Tatara, i okropną go tam baraniną, ryżem i różnemi paskudztwami karmili... no, ale to do rzeczy, widzi mi się, już nie należy. Aż jednego razu powiada mu Tatar, po swojemu, bo on się tam i języka ich trochę nauczył, (do wszystkiego sprytny aż strach): „Mirzo czy Murzo Drychliński!“ gdyż go tak tytułowali wiedząc, że był szlachcicem — „a jest tu młokos z waszych krajów, który słyszę uciekł od rodziców i ma być wielkiéj familii: chłopak osobliwszy!“ Jak mu to panie powiedzieli...
— Tak ja — przerwał Drychliński żywo — tak ja sobie powiadam. „A no! dowiedziećby się o niego?“ Jedziemy tedy spacerem do tego Tatara, konno, bo to tam inaczéj ani ruszyć, przez okrutne góry. Tatar wychodzi: Salem alejkum, siwiuteńki jak gołąb’, oczu mu we łbie ani widać, tak daleko siedzą. Przyjmuje nas kawą: gadu, gadu, trochę na migi, przynoszą i konfitury z miodem i wodę — taki zwyczaj...
— Ale gadajcież na miłość bożą! krzyknął hrabia — widziałeś go? jest tam?
— Zaraz, jw. panie! Mówi tedy ów siwy Tatar wzdychając, że był u niego taki a taki, że go chciał za syna przyjąć, że chłopiec rok tam czy coś wałęsał się z nim, po górach konno hasał, aż go wreszcie taka ogarnęła tęsknica, taki smutek, iż dłużéj wytrzymać nie mógł, i z czumakami porwawszy się, choć go namawiali, prosili, złote góry obiecywali, nazad do kraju ruszył. Jeszcze go, słyszę, potém widzieli w Bałcie, a już daléj bez śladu przepadł.
Herman, który chwytał każde słowo chciwie, dosłuchawszy, głowę spuścił na piersi.
— To pewna — rzekł przerywając Jan Piotr Mąkiewicz — że on już gdzieś tu w kraju, i że go w Krymie nie ma. Mnie o to chodziło, punkt kapitalny. A że mam głowę na karku, więc ja do Drychlińskiego, z jakiemi on czumaki pojechał, aby po nici dojść do kłębka, a Drychliński...
— Ale dajże mi gadać! przerwał mały jednodworzec. Czumacy to byli nie prawdziwi czumacy, ale wprost chłopi od Krasiłowa...
Hrabia zniecierpliwiony ruszył ramionami, opowiadacze umilkli.
— Spodziewam się, dodał Mąkiewicz: iż jw. hrabia zechcesz przyznać, żem mu służył jak należało na Jana Piotra Mąkiewicza, szlachcica i urzędnika, który głowę nosi na karku nie dla proporcyi, i wynagrodzisz hojnie mego przyjaciela pana Hilarego i mnie, jako po wspaniałości pańskiéj i ważności przedmiotu, tak blizko serce jego obchodzącego, wnosić się godzi. Bo, nie licząc furmana i dyety naszéj w czas tak drogi, gdy jajko po groszu płacić potrzeba, ja i pan Hilary oderwaliśmy się od swych zajęć, co niemałą dla obu nas stanowi stratę, gdyż mógłbym był na cel wielki, jaki sobie założyłem, zebrać przynajmniéj...
Hrabia ręką machnął; chmurna była twarz jego. Zawołał Wicka.
— Niech przyjdzie Lacyna.
— O tém wszystkiém — rzekł — ani słowa tu przed ludźmi, dla czego i z czém przyjechaliście. Powiecie im co chcecie: rozumiesz Mąkiewicz?
— A i ja rozumiem! odparł Drychliński. To rzecz wiadoma: trzymaj język za zębami.
— Macie wpanowie za waszą fatygę — rzekł hrabia, dobywając grosza i żywo im go oddając.
Mąkiewicz choć sowicie wynagrodzony, spojrzał na to, co miał w dłoni.
— Jeszczebym się ośmielił zwrócić uwagę na tę furkę, która nas niby przywiozła i odwiezie.
Hrabia dorzucił coś jeszcze, pragnąc się pozbyć co najprędzéj natrętów, zmuszony cierpieć ich, choć widocznie zniecierpliwiony. Wtém i Lacyna wtoczył się, stukając kijem, czerwony, z nastrzępionym wąsem i zaiskrzonemi oczyma.
— Proś ich wpan na śniadanie do siebie, rzekł mu hrabia; nakarm, napój i niech z Bogiem jadą.
To mówiąc odwrócił się szybko, i nie zważając na ukłony, siadł zadumany głęboko. Lacyna mrugnął, aby w cichości wybrali się z nim do jego mieszkania.
Jak pobudzona była ciekawość jego i całego dworu, przybyciem tych obcych figur i długą, ich sam na sam konferencyą z hrabią, nie potrzebujemy opisywać. Spodziewał się regentowicz przy wódce coś z nich dobyć, ale się na tém omylił. Jan Piotr Mąkiewicz, który pod rozmaitemi pozorami wychylił około dziesięciu kieliszków wódki w małych odstępach, zaczerpnął w nich tylko siły wymowy do odmalowania swego wysokiego powołania i poświęcenia się dla dobra publicznego. A że tu nic się utargować nie spodziewał, wolał być tajemniczym i missyę swą pokryć nieprzebitą zasłoną.
Drychliński, także tylko pił, wzdychał i prawił o niepojętych zrządzeniach losu, jakich doświadczał, czém był i czém miał być w życiu, ubolewając, że mu się nigdy nic nie udawało, nawet świece, które ze zgniłego łoju robić próbował.
Śniadanie, do którego powołany był także wymowny Radwanowicz, przeciągnęło się bardzo długo, choć hrabia kilkakroć przysyłał Pawła, aby się dowiedzieć, czy już sobie pojechali. Wreszcie Jan Piotr Mąkiewicz uznał za słuszne pomyśleć o odwrocie, wytargowawszy butelkę starki na drogę, i razem z przyjacielem Drychlińskim, po cichu przebywszy dziedziniec w obawie psów, ruszyli ku miasteczku.
Hrabiemu od podróży krymskiéj odpadła zaraz ochota. Wiadomość o synu, jakkolwiek niedostateczna, ale jakiś pozór prawdy mająca, nie wiedzieć dla czego uspokoiła go nieco, wlała mu jakąś choć oddaloną nadzieję.
Nie przyznając się do tego sam przed sobą, myślał w duszy, iż jeszcze syna odzyskać potrafi.
W tym wieku chorującym na mierność i strzegącym się oryginalności jak grzechu, gdy skutkiem sarkazmów i wychowania zacierającego w człowieku, coby się przezeń z właściwéj mu natury objawić mogło, wszyscyśmy jednakowi licem, strojem, życiem, wadami, a nikt sobą być nie ma odwagi: wszelka oryginalność uderza silnie i zwraca oczy. Znudzeni jednostajnością tego, co nas otacza, szukamy jéj i pragniemy w drugich, choć nie mamy w sobie.
Otto Marzycki, któregośmy już w mieszkaniu starego milczka Żółtowskiego widzieli, był jednym z tych ludzi oryginalnych, i choć o ubogim a małoznacznym niktby nie mówił i niktby nań nie zważał inaczéj, może aż nadto zwracano nań oczy z powodu, że się trochę wyróżniał od pospolitego tłumu.
Otto był takim, jakim się odmalował w kilku słowach: dziwakiem wedle świata, ale w duszy prostym człowiekiem, idącym za prawdą jak ją czuł i widział. Nie starał się on wcale o tę oryginalność, był sobą tylko, ale inaczéj od drugich pojmował życie.
Za młodu odumarła go matka, jedynakiem pozostał u ojca, który go bardzo kochał. Więc choć to był szlachcic niezamożny na kilkunastu chatach z małym kapitalikiem żyjący, ale gospodarz doskonały, oszczędny i zapaśny, potrafił dać synowi wychowanie jak tylko mógł najstaranniejsze. Traf chciał, że i Otto był bardzo pojętny, i ludzie go uczyli dobréj woli, tak, że młody chłopak wykwitł prześlicznie, wielkie ojcu robiąc nadzieje. Jedno tylko było nieszczęście, że skłonność miał do poezyi, do sztuki, a nic stateczniejszego, jak ojciec mawiał, przedsiębrać nie chciał. Uczył się dobrze, ale nauki do życia zastosowywać nie myślał.
— Czémże ty będziesz? pytał go nieraz staruszek — bo ty możesz być czém zechcesz.
— A to Bóg wie... odpowiadał zawsze Otto. Chciałbym spokojnie żyć na wsi w małym dworku, pod zielonemi drzew gałęźmi, z tobą ojcze, ze wspomnieniami matki, z muzyką.
— To dobrze; ależ potrzeba coś robić, pracować.
Na to Otto odpowiadał ruszając ramionami:
— Ale cóż ja potrafię? Do niczego tak wielkiéj nie mam ochoty.
— Bóg da, że to z czasem przyjdzie... mówił pocieszając się ojciec. Człowiek tak zawsze, błądzi, szuka, aż trafi na coś do czego jest stworzony.
I urywali rozmowę, a Otto grał na skrzypcach do dnia białego, lub porwawszy książkę, zaczytywał się do drugiego wieczoru, nie mogąc jéj porzucić.
Nie był to jednak miękki sobie artysta, coby chorował na wyobraźnię, śnił i czekał aż go marzenia przyjdą opleść same białemi rękami. Pracował nad sobą i nad ulubioną swą muzyką. Niepokój duszy u niego popychał do zastanowienia i zajęcia, a zastanowienie krążyło w sferze idei niedostępnych zwykle jego wiekowi; pracą najulubieńszą było myślenie i sztuka, bez zastosowania do życia. Otto jednak powoli wyrobił sobie teoryę, do swojego postępowania i upodobań stosowną. Zdało mu się, że człowiekowi bardzo mało wystarczyć może, byle potrzebę duszy zaspokoił. Sprzeczali się o to zawsze z ojcem, który majątek uważał po staremu za wielką dźwignię do szczęścia, Otto za wielką do niego przeszkodę.
— Na co mi wiele? mówił mu: kątek cichy, spokój święty, trochę melodyi prostéj, dużo snów o drugim świecie, ot i życie. Życie nasze trwa tak krótko, że pracować na to wiek, aby się potém cieszyć godzinę, że się coś ma — nie warto.
— Ale kiedy to daje niezależność? powiadał ojciec.
— Jak komu! Ja zawsze będę niezależnym — mówił Otto — bo na małém poprzestanę, bo o tych, co więcéj mają, nie dbam, bo o suknię nie stoję, bo mi tytuł niepotrzebny, bo przekonany jestem, że tylko przesądy czynią nas zależnymi.
— Ale świata nie przemienisz.
— Więc siebie zrobię takim, jakim świat miećbym chciał.
Ojciec tyle kochał syna, że nie chciał go zmuszać do czegokolwiekbądź; szło więc daléj po dawnemu. Otto śnił, czytał, muzykował i śmiało w życie spoglądał; ojciec się trochę niepokojąc czekał.
Skończywszy szkoły świetnie, bo mu nauka szła łatwo, Otto pojechał do uniwersytetu, wziął stopień, powrócił do domu z doskonałemi skrzypcami Guarnarego, i siadł przy ojcu z książkami i nótami.
Stary ojciec za niego i za siebie gospodarzył: ale przekonawszy się o nieprzepartéj naturze syna, nie chciał go nawracać i namawiać dłużéj: pozostawił jakim był, myśląc przynajmniéj, że się stanie wielkim i głośnym artystą, jednym z tych wirtuozów, co jeżdżą zbierając smyczkiem grosze i wianki po drodze. I w tém się stary omylił, bo Otto brzydził się sztuką jak kuglarstwo jakieś pokazywaną za pieniądze, koncertami, występami, a gdy najbardziéj był natchniony, zamykał się sam, uciekał, aby go nic nie odrywało od jego myśli i uczucia. Mawiał zawsze, że artysta co gra dla popisu, nigdy w pełni idei dźwiękiem wydać nie może, bo słuchacze, na których się ogląda, których się lęka, kradną mu ciepło z piersi, odejmują z rąk siłę.
Ilekroć go proszono o muzykę, odmawiał.
— Tylko szejne-katarynkę nakręcić można kiedy się zechce, i postawiwszy grać kazać; artysta czeka aż nań z nieba powieje natchnienie. Ale o danéj godzinie kazać mu grać, być natchnionym, zachwycającym, jest to świętokradztwo, jest to szydzić z niego lub zmuszać go do kłamstwa.
Brzydził się Otto wszelkiemi popisy, ale miał swoje dziwactwa. Czasem wśród nabożeństwa w kościołku, odpychał organistę i siadał grać, gwałtowną czując tego potrzebę, i grał naówczas cudownie. Niekiedy mimo przytomnych ludzi obojętnych i nie znawców, chwytał swe skrzypce, zapominając o tych, co go słuchali, jakby ich na świecie nie było: śpiewał co mu w duszy grało.
Takim był ów dziwak Otto, który, wyznajmy to ze smutkiem, wcale nie wyrobił się na wirtuoza. Myśli w nim kipiały, wrzały, wylewały się z niego, ale ich z ową artystyczną doskonałością formy, którą posiadają zimniejsi grajkowie, nie mógł wypowiedzieć, chyba gdy był natchniony. Bóg odmówił mu tego daru wyrzeczenia pięknie i silnie zawsze i wszystkiego, który często spływa na tych, co nie mając co powiedzieć, ślicznie prawią drobnostki. Grał szorstko, gwałtownie, jakby walczył z narzędziem, które duszy jego pragnieniom odpowiedzieć nie mogło; często łamał smyczek, lub od fortepianu, odpychając go, wstawał.
Naówczas oczy napełniały mu się łzami, siadał z założonemi rękami, milczący jak człowiek, którego gniecie w piersi zawarte słowo, niemogące się usty wypowiedzieć.
Ojciec był z wielkiém dla niego uwielbieniem. Choć prosty człowiek, całą jednak wyższość syna rozumiał, przeczuwał, i bolał, ciężkie dla niego przewidując życie.
Tak się staruszek pochylił, zawiądł, i choć się trzymał uparcie swoich zajęć, bo czuł się potrzebnym Ottonowi, sił mu na końcu nie stało.
Ale gdy przyszło umierać, spokojniejszy jakoś zamknął powieki, bo przysposobił na miejsce swoje zastępcę, co gospodarstwo i kuchnię życia miał dźwignąć za jego syna.
Uznawszy Ottona za zbyt wielkiego, niemogącego się zajmować drobnostkami powszedniemi, stary marzył tylko o tém w ostatnich latach, by miał się kim zastąpić przy synu. Była to jego myśl ciągła, nieodstępna, jego nieustanne zaprzątnienie; nie mówił nic, ale krzątał się bardzo. Wybierał ludzi, uczył ich, układał, mylił się i zawodził, aż w końcu trafił na jednego, którego mu się udało tak wyrobić, jak sobie życzył.
Był to daleki jego krewny, człek lat średnich, który całe życie na cudzém pracował, a nic dorobić się nie mógł, gdyż do zbytku poczciwy, a niebardzo przebiegły, zawsze padał ofiarą mniéj skrupulatnych a chytrzejszych od siebie.
Tego człowieka, niewielkich talentów, ale dobrego serca, stary Marzycki postanowił przerobić zupełnie, wdrożyć w tryb zajęć swoich, aby go po sobie zostawić zastępcą. Była to natura miękka, bierna, powolna, a serce złote.
Pan Zacharyasz, niepozorny, mały, suchy, chudziutki, niewielkiego o sobie mniemania, nic dla siebie też niewymagający, byleby mu modlić się nie przeszkadzano po cichu, bo po całych dniach szeptał chodząc z nieodstępną koronką i książeczką — dał się staremu Marzyckiemu urobić jak tamten chciał.
Marzycki prowadził go wszędzie za sobą jak cień po gospodarstwie, na wszystko zostawiał przepisy, na wszelki możliwy przypadek radę, wszystkie mu swe przelał teorye, doświadczenie całe, i zrobił z niego odbicie siebie samego. Zacharyaszek pozbył się własnych myśli, tak mu stary nieużyteczność ich dowieść potrafił, a zarazem nabił mu głowę wielkiém posłannictwem, jakie spełnia.
— Widzisz kochany braciszku, mówił do niego: Ottonek to marzyciel i człek z innego świata; chlebaby kawałka nie miał, gdyby się sam rządził. Jemu potrzeba takiego, coby jak ja po cichu nań pracował i gotowe mu podawał. To twoja rzecz być musi: ja ci wszystko zostawię, tylko mnie słuchaj.
I Zacharyaszek jak posłuszna papuga wyuczył się co mistrz przykazał; a tak dobrze i wiernie spełniał przepisy, że już za życia, pod koniec puściwszy go na próbę, stary Marzycki mógł się przekonać z pociechą, że go nie zawiedzie zastępca. Gospodarstwo, interesa, kłopoty przejął pan Zacharyasz, którego w domu nie widać było nigdzie, ale który wszystkiém władał po cichu.
Przy wielkiéj pracowitości był to człek znowu tak bezinteresowny, tak małych potrzeb dla siebie, że nic prawie nie kosztował. Nie brał pensyi, nie zbierał sobie nic, wszystko nazywał swojém; ale gdy mu przyszło guziki u staréj kapoty odnowić, szedł po dwa złote do Marzyckiego, i tłómaczył się z tego wydatku jak z największéj rozpusty. Przejęty tém, że wszystko potrzeba było dla Ottonka poświęcić, obojętny na wygody dla siebie, na przyszłość swoją, prosty ten człowiek był wcieloném poświęceniem. W dodatku nietylko nie przeceniał swéj ofiary, ale miał się za szczęśliwego, że znalazł kąt i opiekę, i czuł się jeszcze obowiązanym.
Pan Zacharyasz, mały i skulony, z głową trochę przekrzywioną na karku, przesuwał się jak cień ukradkiem po domu i gospodarstwie, nie mówił prawie lub mówił tylko po cichu, chodził na palcach i ukrywał się z sobą. Otto kochał go jak brata, on jak dziecię własne Ottona, ale się spotykali rzadko, a spotkawszy się tak daleko od siebie znajdowali pojęciami, że nigdy pogadać nawet dłużéj nie mogli. Żyli wcale w różnych od siebie sferach.
Takiego zastępcę długą lat pracą przysposobiwszy na swe miejsce stary, zasnął spokojny, zostawując Ottona na jego opiece. Mogiła tego poczciwego ojca niedaleko Robowa, wioseczki Marzyckich, usypana na cmentarzu, była jedném z miejsc, w których Otto najchętniéj długie godziny przepędzał. Chadzał tam codzień prawie, siadywał przy niéj, i jakby jeszcze z ojcem duszą rozmawiał, powracał uspokojony i weselszy. Po śmierci tego przyjaciela, Otto długo cierpiał bardzo, dom mu opustoszał, wszystko poszło nie w smak, nudził się, tęsknił, płakał. A że za życia ojca jeszcze bywał często w sąsiedniéj wiosce u Małowickich, którzy z Marzyckimi żyli w przyjaznych stosunkach, tam i późniéj chronił się i przesiadywał, gdy mu w domu było ciasno i duszno.
Małowiccy mieli część w blizkiéj osadzie znaczniejszą od Robowa, dobrze zagospodarowaną, a byli to ludzie wedle serca naszego Ottona. Sam stary, szlachcic prosty, wiejskiém wykarmiony powietrzem, poczciwy, otwarty, serdeczny, jeszcze pamięcią i obyczajem dawniejszych sięgał czasów. Wesoły, pracowity hreczkosiéj, stworzony na żołnierza, choć nim nie był, Małowicki ujmował każdego sercem, które biło tak, że chyba ślepy go nie widział, chyba kamienny nie czuł. Wąsaty, barczysty, typem był owych naszych dawnych gospodarzy, którzy nic w świecie nie widzą nad stan swój, nad życie swoje.
Miasta nie cierpiał, mieszczanami się brzydził, a gdy mu przyszło wyjechać na czas do miasteczka, uciekał z niego pierwszéj wolnéj godziny, jako od powietrza. Wesół był z natury i lubił śmiać się, smutek przepędzał jedném tém naszém:
— Jakoś to będzie!
Była to w nim niezdająca sobie sprawy z siebie wiara w Opatrzność niezwalczona. Małowicki ożenił się był z miłości z ubogą panienką, która przez lat kilka była nauczycielką przy dzieciach w sąsiedztwie, sierotą, ale bardzo starannie wychowaną, i jak wszystkie sieroty, trochę wyegzaltowaną.
Małżeństwo to było idealne, pełne przywiązania ku sobie, kochające się jak para gołębi, śmieszne trochę dla świata, ale dla siebie dziwnie do szczęścia dobrane. Ludzie już niezbyt młodzi, przeżyli lat dwadzieścia bez chmurki, bez ostygnienia, a wypróbowana miłość zdawała się wzmacniać jeszcze i rosnąć.
Mieli tylko córkę i syna.
Natalka, dziecię ich ukochane, śliczne było jak aniołek, a wyuczone czułości, wykołysane w tém gniazdku, gdzie nigdy sporu nie słyszało i nic nie widziało prócz pieszczot i uśmiechów, wyrosło na ptaszynę serdeczną.
Atmosfera, w któréj oddycha człowiek, niestety! mimo sił jego wewnętrznych, niezmiernie wielki wpływ nań wywiera. Są takie robaczki, co żyjąc liśćmi zielonemi stają się zielone, rosnąc na różowych kwiatkach, czerwonego nabierają koloru: trochę to tak i z ludźmi, mimo ich samoistności. Potrzeba wiedzieć o wpływie, który nas może zepsuć i przekształcić, aby mu się oprzeć; trzeba, by on był całkiem przeciwny naturze naszéj, aby opór wyrodził: inaczéj powoli mu się ulega.
Przy kochających się rodzicach, Natalka wyrosła z taką czułością w sercu, gotową świat cały pokochać, że spojrzawszy tylko na nią, człek stawał się lepszym i wierzył we wszystko dobre.
Piękna jak aniołek, z blond włosami, z oczyma niebieskiemi, z rumianą twarzyczką, nie była ona dzieweczką rozdziwaczoną chorobliwą czułością, ale wesołą istotą, która tylko dobre widzi, dobre czuje i w dobre wierzy, a goryczy i zawodów nie kosztowała. Wesele uśmiechało się z jéj oczu, promieniało na jéj czole. Jeżeli czasem od świata walki i nędzy echo dalekie obiło się o jéj uszy, trzeba ją było widzieć zdumioną, niedowierzającą, niemogącą pojąć, co ten akkord dysharmonijny oznaczał.
Wychowanie Natalki było staranne, a umysłowi jéj dodawać się zdawało wewnętrzne usposobienie sił nowych. Czyściéj, daléj, lepiéj widziała od drugich, szczególniéj dobre strony, jasne życia oblicza. Dziecię pieszczone, w cichym kątku zamknięte, miało pojęcie o świecie tylko z tego zielonego listka, którym się karmiło.
Już dorastającą Natalkę poznał Otto Marzycki, a dwie te dusze krewne od razu poczuły się dla siebie stworzone. Rzadko, może raz w lat seciny trafi się na świecie podobna miłość jak ich dwojga, czysta, dziecinna, rozmarzona, poetyczna, a nie płaczliwa i łzawa, ale anielsko-wesoła. Temu świętemu uczuciu nic nie stało na przeszkodzie: poznali się, pokochali serdecznie, a rodzice patrzali na nich z taką pociechą serdeczną, z jaką się pogląda na piękny szczęścia obrazek.
Wioska Robów od Małowickich tak była blizko, że Otto i Natalka codzień się niemal widywali. Na tę miłość dwojga kochanków i z niebios anioły mogły się patrzeć nie rumieniąc, tak była czysta i święta. Otto napawał ją muzyką, ona go wesołą poezyą młodych uśmiechów i słówek skrzydlatych. Namiętność ich nie rozdraźniona niczém, nie rozgwałtowniona, płynęła spokojnie bez burzy i porywów, jak pieśń uroczysta. A kiedy się z sobą spotkali, kiedy podali sobie ręce, kiedy jéj lekki rumieniec, jego łzawe oko świadczyły, że tęsknili ku sobie, — wnet uspokojeni po chwili, znowu żeglowali po czystém zwierciedle, którego wody zawsze jasny błękit pokrywał.
Ich miłość zdawała się im spełnieniem odwiecznego wyroku.
Był to widok cudowny — wesela, szczęścia niezamąconego niczém, przyszłości jasnéj i pogodnéj. Otto ani się śpieszył przeciwko nowemu życiu, ani chciał jéj wyrwać z téj dziewiczéj swobody, w któréj jak ptaszek ulatywała. Nie było mowy o jutrze, nie było jutra.
Rodzice Natalii zostawili im zupełną swobodę; pewni charakteru Ottona, powierzali mu ją jak bratu. Niewinne dziecię nie kryło się wcale z przywiązaniem. Dni bez chmur otaczały ich ciszą uroczystą.
Ale świat nie ma długich dni wesela; w naturze i życiu człowieka, wszystko przerywa burza, kończy noc ciemna. W chwili kiedy już Otto marzył o swym domku z Natalią, co go sama powoli urządzała; kiedy drożynę między Robowem a Jeziorką wysadzali różami, aby nią chodzić do rodziców; gdy się cieszyli tém pewném szczęściem, jakby ono tylko przedłużeniem tego co mieli być musiało, oboje czyści oboje spokojni i pewni, że żadna siła bicia ich serc wstrzymać nie może, — Natalia zachorowała. Niespodzianie z téj pełnéj zdrowia twarzyczki znikł rumieniec, kaszel odezwał się w piersi, i nierychło dopatrzono się niebezpieczeństwa, gdy już wstało widmem groźném, gdy przeciw niemu nie było ratunku. Śliczne dziecię dostało suchot, ale nie cierpiało wiele, nie poczuło się chorém: marząc o zdrowiu i szczęściu, zagasło tak powoli jak lampka wieczorna. Nie śmiano jéj truć tych chwil ostatnich, ukrywano chorobę śmiertelną. Do ostatka uśmiechały się jéj twarze rodziców i twarz Ottona, który czuł, że życie jego z ostatnim tchem jéj pójść powinno.
Ale gdy białe ciało aniołka złożono wśród kwiatów na ostatniéj pościółce, gdy Otto przy niém uklęknął, zapragnąwszy z nią umrzeć, — Bóg skazał go na życie. W nieméj i milczącéj rozpaczy wyglądał śmierci i doprosić się jéj nie mógł.
Uczucia w téj piersi marmurowéj były potężne, ale życie silniejsze od nich jeszcze; chłonęły je jak morze zalewa skałę, nie mogąc roztopić w sobie. Ani skargi, ani jęku nie wydał Otto po śmierci téj, która dla niego zamknęła życie; najstraszniejszą w nim była ta niemota boleści, to oko bez łzy, ten stan na pozór nieczułego kamienia, który jednak ożywiała jakaś wola i rezygnacya potężna. On sam zajmował się pogrzebem, on sam grób jéj budował, mogiłę sypał, kwiatami ją obsadzał, i jak wprzódy grób ojca, tak potém jéj i ojca mogiła stała się dla niego celem codziennych wycieczek. Z rozpaczy milczącéj a zamkniętéj w sobie, która się nigdy nie skarżyła przed obcymi i kryć dumnie zdawała z sobą, czas powoli zrobił poważną boleść człowieka, który nie narzeka, bo wie, że toby nie pomogło, ani porządku świata nie zmieniło. Otto pozostał wierny temu uczuciu, które ze stanu gwałtownego przeszło i skrystalizowało się na wieki. Wspomnienie w nim pozostało tak żywe, jakby wczoraj dopiero zebrał je z błoni życia; owszem, wyobraźnia jak obrazek święty stroiła je i upiękniała, z wizerunków przeszłości czyniąc ideały coraz promienistsze i piękniejsze. Wszystko ziemskie z nich opadło; jaśniały żywemi barwami ideałów i poezyi.
Z tym bolem w sercu, ze czcią mogił kochanych, Otto pozostał do siwych włosów. Zabiegała mu drogę niejedna twarz uśmiechnięta, niejedno oczko łzawe, wabiąc weselem i smutkiem; niejedno serce poczciwe zabiło dla niego więcéj niż litością: ale Otto był wierny żałobie swéj i miłości. Któraż zresztą kobieta mogła stanąć w sercu jego obok téj istoty anielskiéj, na powietrznéj, smętnéj, jaką pamiętał witającą go uśmiechem przy skonaniu, w trumience ze złożonemi rękami modlącą się za niego po śmierci!..
Muzyka, która była jego namiętnością i powołaniem dawniéj, stała się teraz pocieszycielką i tłómaczem nieokreślonych żalów, wspomnień, nadziei. Natura jéj czyni ją właśnie najlepszą powiernicą boleści.
Otto znajdował, że żadne słowo, żaden język nie mógł tak wypowiedzieć uczucia jak dźwięk, który w nieokreślonym swym wyrazie jest hieroglifem dla jednych, dla drugich całe życie w drgnieniu i jęku wypowiada.
Otto cały się oddał muzyce.
Pan Zacharyasz chodził, krzątał się, gospodarzył, utrzymywał porządek, myślał o chlebie powszednim; Marzycki nic się w to nie wdając, żył jak był już przywykł w rozmarzeniu i dźwiękach. Samotna codzień przechadzka do grobu ojca i Natalki, u których często godzinami modlił się i dumał, czasem odwiedziny starego przyjaciela Żółtowskiego, którego kochał za poświęcenie, prostotę serca i milczenie nawet; reszta dnia w domu przy fortepianie i skrzypcach.
Dom Ottona, stare dworzysko pod słomą, z wysokim dachem, pochylone, w cienisty sad zasunięte, miało fizyognomię szlacheckich domów dawnych, które codzień dziś ustępują miejsca wykwintnym a kruchym lepiankom. Dziad jeszcze pobudował go, dzisiejszy dziedzic jak mógł życie swe starał się w nim pomieścić. W jednym pokoiku od ogrodu, do którego mało kto był przypuszczany, mieszkał otoczony pamiątkami Otto. Obawiał się on śmieszności, i krył się ze skarbami, które składały listki zeschłe, wstążki zbladłe, kartki pożółkłe. Były to dzieje lat młodości, którą przedłużał, starając się jéj być wiernym. Tam wisiał portret ojca, matki i Natalki w białéj sukience, z pączkiem białego jaśminu w ręku. Ostatni brzydko dosyć malowany przez naiwnego nieuka, miał przecię ten cudem pochwycony wyraz anielski dziewiczéj twarzy, którego często uczeńsze dzieła nie mają. Pod nim stały dwie daty: pierwszego poznania dziewczęcia i jéj śmierci.
Reszta domu składała się z pokojów, które w ciągu roku zajmowali nieustannie goście ubodzy, artyści różni, a wielka sala jadalna służyła do muzyki. Fortepian, nóty, mały organek, skrzypce, wiolonczelle, różne narzędzia muzyczne w nieładzie rozrzucone, cały ten pokój zajmowały.
Tu niemal cały dzień schodził Ottonowi i jego towarzyszom, a Robów nigdy nie był pusty.
Zawsze jakaś bieda, talent, młodość marząca, garnęły się pod skrzydła ubogiego człowieka, który ostatni grosz dzielił z biedniejszym, a nadewszystko umiał wlewać siłę, nadzieję i zdrową zasilić radą.
Szumne owe błyskotliwe talenta, którym dobrze na świecie, bo się z sobą popisywać umieją i do popisu tylko są stworzone, nigdy prawie nie garnęły się pod strzechę Ottona; bo Otto jak kochał muzykę, tak znowu wirtuozów pełnych samolubstwa i zepsutych oklaskami nie cierpiał.
Zbolałe dusze i nieuznane talenta mieniały się tu ciągle: nieraz przychodził człowiek odarty, bojaźliwy po naukę, którą cierpliwie dawał mu przytulając litościwie Otto. Muzykalne zresztą kształcenie było jednym z mniejszych darów jego; więcéj daleko znaczyło nasienie poczciwe, które rzucał pełną dłonią w dusze młodych ludzi, cześć sztuki, którą ich umiał natchnąć, poczucie jéj powołania i godności, zamiłowanie ubóztwa, które podnosił do wyżyn męczeństwa.
Sam czysty i prawy, gdy tylko postrzegł i poczuł w zbliżającym się do siebie skrzywione pojęcia, a co gorsza serce już zepsute, żądzę i pragnienie chluby, oklasków, zazdrość zjadliwą, — cofał dłoń swą i zimno żegnał przybysza. W téj atmosferze zdrowéj, istoty tylko zdrowe mieszkać i żyć mogły; inni wytrzymać nie umieli: zarażony musiał się wyleczyć lub uciekać.
Dom jego był zawsze pełen, nigdy mu gości nie brakło: bo jest wielu, co cierpią i łakną prawdy. Otto mało pytał o przeszłość i przyszłość, nie narzucał się z radą; czuł, że ona wytrysnąć była powinna nie z ust chłodnych, ale z gorącego serca, z przykładu, z życia.
W chwili właśnie, gdyśmy go spotkali u Żółtowskiego, Marzycki nie był sam jeden. W Robowie było aż trzech biedaków, którzy chlebem jego razowym tuczyli swą młodość i krzepili wesele. Życie tam było niezmiernie proste, niewytworniejsze w święto niżeli w dni powszednie, obyczaj prawie ubogi, tak jak bywało za ojca; ale choć chleb był czarny i krupnik prosty na stole, najświeższe utwory geniuszu, najdroższe płody wielkich mistrzów, w zbytkownéj liczbie się tu rozlegały. Kosztem zbytku ciała kupowano konieczny dla duszy zbytek.
Na dni kilkanaście przed odwiedzinami hrabiego Hermana w Zarubińcach, do jednego już tylko pozostałego od lat trzech towarzysza Ottona, który się stał prawie domowym, przybyli dwaj jeszcze.
Dawniejszy ów wychowaniec Ottona był niejaki Martynko, syn ekonoma, którego gospodarz sam wykształcił i miał nadzieję na znakomitego wyrobić muzyka. Biedne chłopczysko ledwie było szkoły nieźle skończyło, gdy go muzyka pochwyciła; a że rodzice ubodzy, téj passyi przezwyciężyć nie mogli i kształcić go nie mieli za co, oddali Ottonowi, który wychowanie jego muzykalne począł od a, b, c, a teraz kończył je, rozwijając duszę, która przez palce, już wprawne, grać miała.
Otto mawiał zawsze:
— Co mi z tego, że kto gra pięknie? Cóż on zagrać potrafi, jeśli w nim samym gra namiętność, gra dziwactwo, a żadna myśl wielka i święta nie mieszka? Co mi z artysty, który kalligrafuje pięknie, a trzech wierszy nie wymyśli? Wielki artysta musi to posiać w swéj duszy, co ma w niéj późniéj grać dźwiękiem. Kwiat ten, nim wykwitnie, powinien rosnąć i zielenić się wprzódy.
Martynko nadał mu się dobrze do takiego wychowania. Był to chłopak cichy, skromny, pobożny, bojaźliwy, chorowity, ale w duszy czysty i z organizacyą artysty: nie tego co ma wiecznie grać czego nie rozumie, ale takiego, co czuje więcéj niż przez całe życie wygrać potrafi. Otto wpłynął nań potężnie i zrobił z niego fenomenalnego muzyka co do wprawy i umiejętności, jak on sam nielubiącego się popisywać i profanować swéj sztuki lada przed kim, grającego sobie i Bogu. Olbrzymie też na nim pokładał nadzieje.
Od niejakiego czasu, dziwnym składem rzeczy, sam Martynko tylko gościł w Robowie, gdy jednego wieczoru, wózek z blizkiego miasteczka przywiózł na raz dwóch młodych chłopaków.
Jeden z nich był, co zresztą łacno na pierwszy rzut oka poznać było można, wirtuoz z rodzaju długowłosych, których trocha łatwości i talentu, a wczesne w czternastym lub piętnastym roku oklaski, psują i uspasabiają na kuglarzy. Maks Fermer już od lat kilku dawał koncerta po większych i mniejszych miastach, już zbierał wieńce wawrzynów, już pełny miał pugilares gazeciarskich pochwał, a album pełne wierszy i sonetów parafialnych, zaczynających się od:
a kończących się na:
W tém wszystkiém wiele było o kraju, narodzie, o sztuce i geniuszu... ale sensu mało.
Maks Fermer grał na wiolonczelli, grał fantastycznie, żywo, z nadrobioném uczuciem; ale taki był z niego muzyk jak bywają poeci, co sześć wierszy gotowi zawsze zrodzić przy kieliszku. Muzyki nie uczył się, nie umiał wcale: grał po większéj części swoje własne kompozycye dość niezdarne i niebardzo logiczne, ale bardzo effektowe, i zdawało mu się, że jeśli nie przeszedł Servais’a i Romberg’a, to dla tego tylko, że się jeszcze na nim nie poznano.
A że był ładnym chłopcem i pierwsze swe popisy prowincyonalne odbywał w tych szczęśliwych miejscowościach, które łakome były na wirtuozów, bo zasłyszały coś o Lisztowskich entuzyazmach i spazmach, jakie się z nich rodziły, i chciały dać dowód, że i one spazmy i wieńce sypać potrafią, — więc od razu okrzyczany został za genialnego. Dla tego rodzaju znawców dość, żeby nie było sensu, a będzie geniusz.
Jak grał to grał Maks, ale śmiało umiał wynijść, skłonić się, świat traktował z góry, z ową pewnością siebie, która zawsze zwycięża; miał czarne oczy tryumfujące, i z razu mu się, szczególniéj po małych miasteczkach, niesłychanie wiodło. Był już pewniusieńki, że z tryumfu w tryumf pójdzie ad sidera!
Pojechał więc daléj i ogłosił koncert, ale wpadł w atmosferę oziębioną przez skrzypków, wiolonczellistów i dwunastu cudownych pianistów, którzy wszelki zapał i dwuzłotówki wyczerpali. Grał więc przed prawie pustemi ławkami, i odtąd po kilkakrotnych próbach zawsze nieszczęśliwych, z pustą kieszenią i zakrwawioném sercem wyrzekłszy na świat anathema, jak niepoznany geniusz, oddał się narzekaniu na głupotę kraju, brak cywilizacyi, uczucia, na barbarzyństwo i t. d. Wybierał się nawet za granicę, gdyż tam dopiero miał być oceniony, ale fundusze nie dozwoliły mu jeszcze do skutku przyprowadzić tego zamiaru. Rola jego teraźniejsza dość smutna, miała dla patrzących z boku wiele komiczności; słysząc go wzgardliwie plującego na wszystko i pokręcającego wąsik do góry, niepodobna się było wstrzymać od śmiechu, zwłaszcza kto wiedział, że kilka pustych koncertów spowodowało tę mizantropię tak gwałtowną.
Jak ludzi i świat, tak arcydzieła i mistrzów, Maks lekce sobie ważył, należąc (choć sam o tém nie wiedział) do muzyków przyszłości, radykalistów, którzy nie spojrzawszy nawet w to, co po za nimi zostało, śmiało jak plewę całe skarby dawne odrzucają.
Ostatkiem goniąc, Fermer znajdował się właśnie w miasteczku sąsiedniém, gdy w cukierni, w któréj go garstka pseudo-miłośników muzyki otaczała, spotkał się z drugim takim oryginałem jak sam, ale daleko szlachetniejszym i szczerszym.
Był to młodzieniec pięknéj twarzy, wysokiego wzrostu, blondyn, którego twarz jaśniała jakąś dumą i nieukróconą swobodą, ubrany w kożuszek prosty, opalony: zdziczały, ale śmiały jak dziki człowiek.
Poznali się z nim przy szklance ponczu i razem sobie poczęli na świat, którego ledwie koniec nosa widzieli, narzekać, przeklinać go i wyśmiewać.
Nastąpiła serdeczna przyjaźń, wyznania, ułamkowe biografie bohaterów, i liga potężna, wiekuista. Młody ów lew nazywał się Janko Zbój, i powiadał, że był szlachcicem z Podola, ubogim sierotą, który w świat się puścił szukać czego nie zgubił, bo mu tam w domu było niedobrze.
Janko Zbój osobliwsze wykładał teorye, które wszakże Maksowi przypadły do smaku swą oryginalnością. Utrzymywał on, że cywilizacya psuje ludzi, że stan napół dziki jest najszczęśliwszy, bo daje hart duszy; śmiał się z salonów i ich zwyczajów, i dodawał, że choć go los i urodzenie do nich przeznaczyło, dobrowolnie się ich wyrzekł. W Janku znać było chłopca niezepsutego jeszcze, ale dziwnie rozbujanego, niecierpliwego na wszelkie powagi i przymus moralny, potrzebującego się wyszumieć pianą młodości gorącéj, niepohamowanéj. Na pięknéj jego twarzy, której rysy uwagę każdego zwracały, płonęła jakby wzgarda ku bezsilnym rozpieszczeńcom, co go otaczali; hardy, mocen sobą, zdawał się wyzywać do boju choćby całe zastępy.
Nie było w nim wykształcenia wielkiego, ale jakby resztki starannego wychowania, które umysł zbuntowany po swojemu użył, rozniósł i rozrzucił. Poezyą młodości i siły złociły się jego usta, oko płonęło.
Obok Maksa, który miał się za żywego Apollina belwederskiego, z powodu, że dwie guwernantki rozkochał i od jednéj wdowy dostał pierścionek na pamiątkę, Janko Zbój wyglądał jak Herkules, ale Herkules młody jeszcze, z całym życia zasobem wziętym z kolebki, w któréj dusił węże.
Zasiadłszy nad ponczem, całą noc gwarzyli młodzi. Janko szydził, Maks mu potakiwał i rzucał na kraj przeklęctwa. Podpiwszy trochę, poprzyjaźnili się serdecznie; a gdy się jeszcze okazało, że Janko był trochę fortepianistą, ułożyli na prędce projekt jechania razem. Zbój był gotowym akompaniatorem dla Maksa, który go wspaniałomyślnie do trzeciéj części z koncertów przypuścił. Janko warował sobie tylko, żeby mu fraka pożyczał do sali, bo tego nie miał i jako piętnem niewoli się nim brzydził.
Ogłosił tedy zaraz koncert wielki, który dał im czystego dochodu złotych czterdzieści. Drugi nieco liczniejszy, gdyż Janko tłukł fortepian bez litości, a Maks piłował wiolonczellę aż się skry sypały, zrobił sto kilkadziesiąt. Ktoś rzucił bukiet Maksowi, ale było silne podejrzenie, że on go sobie sam kupił i tę owacyę niezręcznie spreparował. Żyli z tych dwóchset złotych w miasteczku dwa tygodnie, zapraszani do wielu domów, ugaszczani, noszeni na rękach, ale się im w końcu sprzykrzyło, gdy Maks postrzegł, że się w nim nikt nie kocha, a Jankowi kładzenie fraka było nieznośne.
Zasłyszawszy o Ottonie, i nająwszy ostatkiem grosza furmankę, przyjechali wreszcie do Robowa.
Maks pewien był, że tu przynajmniéj przyjęty zostanie z zapałem, i uznał za słuszne przybrać minę zrażonego geniuszu, który lada chwila może świat pozbawić swych promieni; z goryczą i szyderstwem przedstawił się Ottonowi, na którym tyle tylko widomego zrobił wrażenia, że ramionami ruszył. Janko przyjechał w kożuszku, i w nim pozostał, grając rolę podrzędną.
Zbój choć grał na fortepianie, nie miał żadnéj do artyzmu i muzyki pretensyi. Ucho miał dobre ręce twarde, wprawy mało: znać było, że się bardzo zaniedbał, i choć miał talent, nie przypuszczał go w sobie, śmiejąc się sam z tych, co na koncertach brali go za coś.
W tym względzie był on przeciwnym Maksowi biegunem, który o sobie żywił pojęcie potężne. Zadziwił się nieco Fermer, że go zaraz nie proszono grać, a jeszcze bardziéj, gdy potém gra jego żadnego nie wzbudziła entuzyazmu. Otto wysłuchał go z jakąś poważnie litościwą fizyognomią i usiadł wzdychając; Martynko spuścił głowę i zarumienił się, nie śmiejąc w oczy spojrzeć wirtuozowi, który sam uczuł się jakoś śmiesznym, i mocno go to zabolało.
Grał bowiem dla otrzymania od razu stanowczego zwycięztwa swą wielką fantazyę pod tytułem: Niebo i Piekło, w któréj nagromadził mnóztwo figlów i effektów, ale sensu w niéj nie było ani za grosz, a logiki za szeląg. Była to łatanina przypomnianych tematów, waryacye bez związku z sobą, sztuczki i foremki różnego kalibru.
Maks uważał to za arcydzieło, chociaż i dziełem nawet nazwać się nie mogło. Otto nie przywykły do takiéj kociéj muzyki, pisanéj bez znajomości sztuki i natchnienia, milczał.
Wreszcie spytany przez autora, rzekł otwarcie:
— Nie zrozumiałem.
— W istocie — odparł Maks — nie jest to łatwe do zrozumienia; jest to pierwszy zarys olbrzymiéj epopei muzycznéj.
Martynko, który znał się z wielkim stylem i prostotą Haydnowskiego Stworzenia Świata i Siedmiu Słów Boleści, uciekł do drugiego pokoju, obawiając się parsknąć.
Maks mimo dość zimnego przyjęcia, pozostał w Robowie, bo nie miał co nadal począć z sobą. Jankowi tu dobrze było, choć w wielu rzeczach nie zgadzali się z Ottonem, bo Zbój był apostołem dzikości i swobody nieukróconéj, a Otto tyle znał świat, że się nie mógł podobnemi teoryami zabawiać; coś było w tém rozbujałém dziecku sympatycznego, w jego sile miłego i dobrego, szlachetnego w instynktach. Zresztą, jako muzyk, śmiał się sam z siebie, głośno mówił, że nic nie umie, i tém sobie ujął Ottona.
— Co ty chcesz z sobą robić? spytał go w kilka dni potém Otto.
— Ja? odparł Janko — albo ja wiem?
— Przecięż musisz jeść, trzeba coś robić.
— A no, to będę konie pasał — rzekł Janko — jeśli nic innego nie potrafię; jeszcze to może jedno z najlepszych... Powietrze, słońce, lasy, i w kożuszku chodzić można, a nikomu się nie kłaniać, i dosiadłszy źrebca wyhulać się na nim do zmordowania...
— Cożeś ty dotąd robił?
Twarz Janka się zachmurzyła.
— A cóż? Sierota, wałęsałem się po świecie; trochę mnie z początku uczyli, trochęm się na gwałt poduczył, potém nie stało opiekunów, poszedłem w świat, ot tak sobie bez grosza, tom różnie zarabiał: koniem najeżdżał, myśliwstwo u hrabiego utrzymywałem, to się tam coś zapracowało. Potém zjadło się co miało, więc wałęsałem się; a teraz pójdę gdzie służyć, byle z bydłem a nie z ludźmi mieć do czynienia i być swobodnym. Z hrabią rozstaliśmy się, bo myślał, że płacąc wolno mu było mówić do mnie niegrzecznie i grubijańsko: odpłaciłem mu tąż samą monetą, i kwita. Co daléj będzie, nie wiem. Może wiecie gdzie jakie stado i miejsce koniuszego?
— Nie wiem — rzekł Otto, — ale cię na to szkoda.
— A mnie samemu nie. Cóż to złego? byle był chleb, a niewoli nie było, bo téj nie wytrzymam. Zresztą wy ludzie frakowi tego nie zrozumiecie.
— Ja to dobrze rozumiem.
— Jam dusza stepowa, dodał Janko: mnie milsza kozacza swoboda nad wszystko.
Obaj tedy ci przybylce jak raz usadowili się w Robowie, ani myśleli ztąd ruszyć. Najgłówniejszą tego przyczyną było, że jak Maks wielki, tak Janko, nie mieli o czém wyjechać, wyczerpawszy ostatnie zapasy. Ale Janko pierwszy się śmiał z tego, a wielki geniusz Fermer starał się to smutne położenie różnemi pokrywać kłamstwami. Obojętność towarzysza wprowadziła go wreszcie na tór udawania pogardy dla grosza i podłego kruszcu; ale to mu jakoś nie szło.
Martynko patrzał na to nowe zjawisko wielkiemi oczyma człowieka, który nigdy nic podobnego nie widział i nie marzył. Gruntowną mając naukę, pracowity i skromny jak Otto mistrz jego, biedny chłopiec nie pojmował, aby taka zarozumiałość lęgnąć się mogła wśród takiego nieuctwa, i żeby oboje razem szły w świat tak śmiało, głosząc o sobie dziwy.
Janko przynajmniéj nic nie umiejąc, sam z siebie żartował, muzykę swoją lekceważył choć istotną do niéj miał zdatność; śmiał się z téj roli wirtuoza, którą mu narzucono. Ale Maks nawet sam na sam z nim nie wychodził z poszanowania dla swojego geniuszu i komedyi, w którą się już tak wdrożył, że ją musiał grać całe życie.
Obaj ci ludzie z różnych powodów zajęli gospodarza, który od pierwszego wieczoru poznał ich charaktery i mógł wróżyć o przyszłości.
Żal mu było tego Maksa z takiém szaloném zuchwalstwem idącego w świat bez nauki, a może bez talentu i ochoty nawet do tego, co czynił; żal więcéj jeszcze Janka, który poznany bliżéj, na poczciwe, popsute tylko i rozpuszczone chłopię wyglądał. Ostatni prostotą swą i szczerością ujął go za serce. Sam on zwał się duszą stepową, i dziwne miał jakieś wstręty do życia cywilizowanego, a popęd do samopaśnego choćby nędzą okupionego żywota. O przyszłość dbał jak najmniéj, nie obchodziła go ona wcale, dobijać się niczego nie myślał; w końcu jego wszystkich marzeń była nieograniczona jakaś swoboda Araba, który ugania się po pustyni sam jeden, ale jak ptak wolny. Choć mało znał innego życia warunków, takie ono w nim budziło wstręty, że wolałby był przywdziać nędzę i łachmany, niż frak z pełnemi kieszeniami złota. Z tego punktu zapatrywał się on na świat, szydząc z niego niekiedy niesłusznie, czasem bardzo trafnie.
Nigdy może mniéj sobie charakterami pokrewne dusze, jak Maksa i Zbója, nie połączyły się z sobą: Maks był cały kuglarzem, Janko nie umiał kłamać i brzydził się wszelkim fałszem. Tylko mizantropię jego wygodnie było na chwilę przywdziać Maksowi, póki był goły i pamiętał ostatnie chybione koncerta, i w tym punkcie stykali się z sobą, że obaj na świat dziwne prawili dziwy.
Maks przy wielkiéj śmiałości miał zdolności mało; Janko przy nieuctwie łatwe objęcie, umysł bystry, rozum zdrowy i chęć nawet do pracy, byleby ta nie była ujętą w formy konieczne, w godziny naznaczone, w niewolnicze klamry.
Nieproszeni goście siedzieli spokojnie w Robowie. Pierwszego zaraz wieczoru dawszy miarę tego co umiał Maks, widząc jak małe na słuchaczach uczynił wrażenie, pokrył w sobie to co uczuł, a że w istocie muzyki nie lubił bardzo, już późniéj popisywać się nie chciał, odzywając się nawet z groźbą, że pozbawi świat wielkiego artysty i pójdzie inną drogą, kiedy tu uznania nie znalazł.
Najdziwniejszém było, że Janko, który sąd miał dosyć zdrowy, nie umiał się wcale poznać na towarzyszu: brał go za geniusz i dawał sobie wmówić wszystko co Maks chciał.
Wieczorem, gdy po długiéj gawędzie szli drugiego dnia na spoczynek, Maks, któremu szło o to, by zbadać czy nie stracił uroku w oczach towarzysza, ziewnął ogromnie i odezwał się rzucając na łóżko:
— Co ty mówisz o tym domu?
— A cóż, to serdeczny jakiś człowiek ten Marzycki, i lubi muzykę.
— Tak! zimny, pedant! Zdaje mi się, że do genialnych pomysłów nigdy się wznieść nie potrafi, nie ma ognia świętego! nie! Uważałeś jak słuchali, gdym im grał! Zrobiło to wrażenie, nie można powiedzieć, ale jakby pierwszy raz coś podobnego o jego uszy się obiło, stał osłupiały — zimny! To jeden z tych ludzi — ja się znam — którzy wszystko mierzą łokciem starych prawideł: dusza jego nigdy nie podniesie się ku ideałowi, ku tym strefom, w których mieszkają wybrani. Proszę cię, przysuń mi tytuń...
A życie jakie tu prowadzą! dodał Maks: — chleb czarny, jaka strawa! wino kwaśne! lura! dom i meble, co to za graty! Człowiek jednak ma być nie ubogi! Ja tu długo nie myślę gościć — rzekł kończąc — mam jeden projekt tylko: potrzeba mi, żeby ten człowiek swoim wpływem koncert nam na wsi urządził; zbierze się coś grosza i w świat! Jabym się tu na śmierć zanudził: to gorsze od klasztoru!
Janko westchnął.
— Nie ze wszystkiém — rzekł — godzę się z tobą; bo mnie tu dobrze, a Otto jakoś mi przypadł do serca.
— Poziome, poziome istoty! mruczał zapalając fajkę Maks: jabym tu zastygł, ja tu wiolonczelli w rękę nie wezmę; dla kogo grać? dla kogo?
— No! dla siebie! odparł Janko.
— Dusza moja gra nieustanną pieśnią, dodał Fermer niedbale; nie potrzebuję na to wiolonczelli. Jestem sam muzyką aż do szpiku kości!
W kilka dni potém lepiéj się jeszcze okazało nieuctwo genialnego artysty. Otto, który nad wszystkie muzyki przenosił zbiorową, urządził Trio Mendelsohna, sadzając Martynka do fortepianu.
Maks, który grywał tylko swoje fantazye, barkarolle, kaprysy i t. p. rzeczy, z razu zaciął się na tę propozycyę; nie miał ochoty, bolała go głowa. Potém poczuł, że mu nie wypada przyznać się tak niejako do nieudolności; powiedział, że rzecz zna i grać może.
— Tylko żem tego bardzo dawno nie grał — dodał, — bom przywykł własne tylko myśli oddawać; chcę pozostać oryginalnym: ale spróbujemy.
Janko był kontent, pewien, że się tu dopiero wyższość przyjaciela okaże. Rozłożono nóty, poczęto, ale w dziesięć taktów Maks się zaraz zgubił; powtórzono, nie szło; spróbowano czego innego, okazało się, że źle czyta, że nie może się utrzymać w takcie, że — ostatecznie — nic nie umie. Przeszli do rzeczy łatwiejszych, ale i tamte się nie powiodły. Janko był zdumiony, że geniusz tak sobie nie mógł dać rady; Maks wszakże udawał, że wcale fantazyi nie stracił.
— Taka muzyka — rzekł — to niewola; umysł wyższy nie może się nagiąć do niéj: on potrzebuje jak ptak szeroko rozwinąć skrzydła, lecieć gdzie go oczy poniosą. To dobre dla zimnych ludzi, którzy są zawsze panami siebie.
To rzekłszy odrzucił nóty wzgardliwie, i począł jakąś swoją kompozycyę, któréj nie wiadomo, nielogiczność czy dziwactwo bardziéj podziwiać było potrzeba. Martynko musiał znów uciekać do przedpokoju, aby się w głos nie rozśmiać.
W istocie nietylko muzyka, ale muzyk wyglądał pociesznie, z włosem zarzuconym na tył, z zawiniętemi rękawami, z miną niby natchnioną, któréj nadawał wyraz dziko namiętny lub tęsknie rozmarzony.
Otto z założonemi na piersi rękami smutnie patrzał nań z wyrazem politowania. Maks chciał koniecznie rozbudzić w nim entuzyazm, ale słowa z niego dobyć nie mógł, ani najmniejszéj oznaki współczucia.
Nareszcie gdy z podziwem Janka długo się ucierał z wiolonczellą, chcąc za poprzednie fiasko zapłacić, a Ottona poruszyć nie mógł, — odrzucił instrument i padł w postaci bohatera po bitwie, na kanapę, rozkazując Jankowi przynieść sobie szklankę wody.
Otto widocznie pomieszany, milczał. Maks poczuł wreszcie, że tu komedya żadna nie pójdzie, ale nie wychodząc ze swéj roli, napił się wody, odrzucił włosy, i ze spuszczoną głową, jakby pod brzemieniem myśli i uczuć, wyszedł do ogrodu, mówiąc po cichu:
— „By duszę nastroić do natury śpiewu!“
— A co? jak gra? zawołał Janek, gdy tamten wyszedł — jak on gra?
Otto i Martynko spojrzeli sobie w oczy. Blady chłopak nie mógł już dłużéj wytrzymać, bo miał tę wadę, że był śmieszek, i nagle parsknął. Potém zaszedł się okrutnie, uciekł do kąta, i rękami się zasłoniwszy, począł na dobre śmiać się do rozpuku.
— Co mu się stało? zapytał Zbój.
— A cóż! to effekt spazmatyczny: gra twojego Maksa!
— Martynko nie jest w stanie zrozumieć go chyba, odparł rumieniąc się Janko. To geniusz.
Otto zbliżył się ku niemu i położył mu rękę na ramieniu.
— Kochany Janku — rzekł: — reguła ogólna, że geniusze najłatwiéj się pojąć dają. Geniusz dlatego jest geniuszem, że to, co ty masz w duszy, dobywa ci z niéj i uwydatnia lepiéj, niżbyś ty potrafił; geniusz nie jest dziwactwem, jest wielkością prostoty pełną. Maks wcale nie gra, tylko rzępoli, nic nie umie, mógłby mieć talent, ale go zabił zarozumiałością. Szkoda go! ucząc się, mógłby dojść do czegoś.
— Na co geniuszowi nauka?
— Wszystkim ona potrzebna, odparł Otto; nikt nie zdobywa umiejętności bez potu i trudu, wszędzie inicyowanym być potrzeba, jak do starych eleuzyńskich tajemnic. Muzyka jest sztuką i umiejętnością razem: kto w niéj na sztukmistrzowstwie samém poprzestał, do niczego nie dojdzie.
— No! to ja tam tego nie rozumiem! zawołał Janko. Ale gorąco gra, szalenie, to mi po duszy chodzi!
— Wierzę, boś głodny wrażeń i pożywasz ladajaką nawet strawę z chciwością wygłodniałego człowieka... rzekł uśmiechając się gospodarz. Maksa to jednak daleko nie zaprowadzi; bo to nie jest muzyka, tylko granie, a i granie jeszcze nie najlepszego gatunku...
Jankowi przeszło wprawdzie przez myśl, że zazdrość przemówić mogła przez gospodarza; ale nie skory do posądzeń o złe, odepchnął ją ze wstrętem. Gdy potém jego znowu do gry zachęcać poczęto, i z pomocą jego skromności niektóre części przeszły dosyć dobrze, a Janko parę pięknych rzeczy sumiennie i z uczuciem odegranych wysłuchał, znajdując niezmierną między niemi a grą Maksa różnicę, — wątpliwość wkradła się do jego duszy, czy istotnie Fermer był tak wielkim i genialnym człowiekiem, jak mu się z początku wydawało?
Muzyka ta nowa, głębsze, potężniejsze na nim robiła wrażenie. Zdawało mu się, że jaśniéj w niéj myśl czytał, i zamiast burzy i rozdraźnienia, spokój zostawiała w jego duszy.
Zawahał się i zachwiał.
Maks wieczorem nie omieszkał mu znowu szepnąć:
— Pedanci tacy! nie warto grać dla nich... Ta głupia ich muzyka klassyczna, pęta i więzi, to lichoty! to rokoko! Mógłbym był grać, gdybym chciał, bo to tam nic trudnego niema dla mnie; ale umyślniem porzucił, bo mi się dusza burzyła w tych więzach... To dla mnie fraszki! Ale suche, ale nudne! wióry! nic więcéj...
Janko milczał.
— Otto bardzo dobry człowiek — dodał Maks ręką przyczesując bujne włosy — ale jest w nim trochę zazdrości. Gry takiéj jak moja nigdy w życiu nie słyszał, czuje jéj wyższość, a uznać jéj nie chce, bo wie, że nigdy ani on sam, ani jego wychowanek Martynek, ślepa kura, do tego nie dojdą... At! głupstwo! dodał Maks patetycznie: mnie tylko potrzeba się dobyć z tego kąta obrzydliwego na większy świat, w jaśniejsze strefy; tam dopiero ludzie wyższych usposobień i ukształcenia, mogą się poznać na mnie. W świat! w szeroki świat! rzekł bijąc się w piersi: czuję w sobie siłę do poborykania się z nim, i zwyciężę. Do Paryża mi tylko, a raz stąpnąwszy nogą na ten bruk, nie będę potrzebował nikogo. Ale jak ztąd się wydobyć?
W tém był sęk. Maks nienawidząc, musiał ciągle marzyć o podłym kruszcu, który go miał wyzwolić; ale projekta jego koncertowe były tak niepraktyczne, że myśleć nawet o urzeczywistnieniu ich nie było podobna.
Otto, jak wszystkim w swoim domu, zostawił mu zupełną swobodę. Życie szło u niego zawsze jednym trybem. Maks z niém pogodzić się nie mógł; muzyka cudza nudziła go, własna o tyle tylko zajmowała, o ile wywoływała oklaski. Spędzał dni z cygarem w ustach na kanapie leżąc podparty na ręku, w marzeniach o Paryżu. Wiolonczelli nie tknął nawet. Janko, który coraz więcéj przywiązywał się do gospodarza i jego muzyki, nie opuszczał na chwilę salki, w któréj grywano; sam ile mógł należał do tego, i w skutek téj zmiany smaku, stracił znacznie łaskę u Maksa, który się z niego zaczął prześmiewać.
Mówiliśmy już, że Robów od Zarubiniec przedzielała przestrzeń bardzo niewielka. Otto chadzał często do Żółtowskiego, którego lubił poczciwość i prostotę. Raz w téj przechadzce, Maks gawędząc przeprowadzał go z Jankiem; mieli powrócić z pół drogi, ale się tak zagadali, że doszli prawie do fórtki ogrodowéj.
Gmach pałacowy, wspaniałe mury pańskiéj rezydencyi, które Janka odstręczały i straszyły, Maksa pociągnęły ku sobie magnetyczną siłą. Czuł on, że jego talent pasożytnéj natury musiał gdzieś przylgnąć do pańskich podwoi i do pańskiego przyrosnąć żywota, aby przy nich żyć darmo, płacąc małpią monetą, jak mówią Francuzi.
Spojrzawszy na mury zarubienieckie, Maks westchnął pożądliwie, myśląc jakby się to tam dostać. Muzyka dla niego nie była nigdy celem, była środkiem; uprawiać jéj w cichościby nie potrafił, bo w duszy była mu obojętna, ale ją uważał za dobre narzędzie łatwego postawienia się w świecie na przyzwoitéj stopie i zarabiania pieniędzy w sposób, że zdawał się biorąc je, robić łaskę tym, co dawali, spełniającym tylko względem sztuki święty obowiązek, płacącym dań należną talentowi.
W chwili, gdy mieli się rozejść u fórty ogrodowéj, wracająca z przechadzki hrabina i Lola nadeszły właśnie. Znały one trochę Ottona, ale uderzyły te panie twarze towarzyszów, które musiały ciekawość obudzić i zrobić wrażenie. Maks był ubrany po artystowsku, jaskrawo i krzycząco; Janko bardzo prosto. Obie twarze były piękne i znaczące, osobliwie ostatniego, pełna wyrazu męzkiéj energii i siły. Lola zarumieniła się cała, z ciekawością dziecięcą wpatrując się w tę gruppę mężczyzn, wśród któréj postawą i charakterem poważnym odznaczał się Otto Marzycki.
Janko nie spojrzawszy nawet na przybyłe panie, postrzegłszy tylko suknie ich jedwabne, natychmiast pierzchnął w bok, gdyż nienawiść jego ku wszystkiemu cywilizowanemu dochodziła do tego stopnia, że i kobiet salonowych, jak je zwał, znieść nie mógł. Maks przeciwnie nastrzępił się cały, nabrał miny, uśmiechu, i choć nigdy nie przestawał grać komedyi, jeszcze zamaszyściéj w téj chwili począł udawać Liszt’a, by oczy niewiast zwrócić na siebie.
Był już pewien, że dystyngowaną swą postawą, niebieską chustką i fularem, pierścionkami, któremi okryte miał palce, ściągnie na siebie dam oczy i wejdzie z niemi w pałacowe przybytki, gdy hrabina z Lolą znikły szybko, wchodząc w głąb ogrodu.
Otto, który spostrzegł wrażenie, jakie to spotkanie zrobiło na Maksie, uśmiechnął się, i wskazując mu ścieżkę do Robowa, sam zabierał się iść do Żółtowskiego, ale Maks go wstrzymał.
— Na miłość Boga! co to są za panie?
— Hrabina i jéj córka.
— Co za dystynkcya! jaka piękność! I pan mieszkając pod bokiem nie starasz się ich poznać!
— Znam je, ale w pańskich domach nie bywam.
— Jestem pewien — dodał Maks poprawiając włosy — żeśmy na nich niejakie uczynili wrażenie. Uważaliście rumieniec dziewicy? Tu w téj pustyni spotkanie podobnych nam istot, nie może przejść niepostrzeżenie; spytają przecię o nas. Spodziewam się, że w takim przypadku nie zapomnisz nas, to jest mnie polecić. Chętnie, bardzo chętnie zrobiłbym znajomość.
— Na Boga! co ten człowiek plecie! — przerwał Janek. Nie rekomendujcież tylko mnie: ja za nic iść tam nie chcę i nie pójdę!
— No, to mniejsza, ale gdyby życzyły sobie mnie słyszeć....
Otto ruszył ramionami.
— Spodziewam się, rzekł Maks żywo: że mi do tego drogi nie zagrodzisz. Jestem pewien, że na tych czystych duszach niewieścich zrobiłbym wrażenie.
— No! no! chodźmy-no, chodźmy — przerwał niecierpliwiąc się Janko, który tak obawiał się, aby go nie pochwycono do pałacu, jak tamten zaproszenia pragnął.
Odeszli wreszcie.
Od téj chwili, choć z obawą, aby Otto nie śmiał się z niego, ukrywając myśl swoją, Maks powziął zamiar dostania się koniecznie do pałacu. Zrażało go nieco to, co słyszał o hrabi; ale gotów był na trochę upokorzenia nawet, byle do tego upragnionego pałacowego świata się dostać. Nie mówiąc nic Jankowi, ani gospodarzowi, pod pozorem rozmyślań i tęsknoty poetycznéj, wysuwał się ukradkiem na ścieżynkę do Zarubiniec wiodącą, i szukał zręczności nowego spotkania z paniami.
Los usłużył mu nad spodziewanie. Hrabina z córką codzień chodziła właśnie w tę stronę; bo droga wysadzana lipami między Zarubińcami a Robowem, które dawniéj stanowiły jeden majątek, była bardzo miłą przechadzką. Doszedłszy téj tajemnicy, Maks w kilka dni potém czatował już na panie.
Wiekuisty komedyant, wprzód sobie dobrze ułożył, jak się ma przed temi paniami pokazać. Wiedział, że na kobietach, istotach czułych i wraźliwych, nic nie robi większego wrażenia nad smutek i rozpacz; choć więc smutkiem się brzydził i na własny użytek wcale go nie miał, przybrał go jako strój pokaźny na to oczekiwane spotkanie. Zdało mu się, że i książka zwłaszcza francuzka, trzymana w ręku lub rzucona niedbale na ziemię, jeśliby siąść wypadło, wcale nie byłaby od rzeczy.
Strój jak najwykwintniejszy, ale z pewném zaniedbaniem ułożony, włosy nieco rozwiane, brew namarszczona, postawa teatralna, dawno w umyśle jego przygotowane były. Chciał koniecznie mocne uczynić wrażenie. Z góry nawet ułożył sobie słowa, jakie miał wyrzec — obraz życia swojego, który mógł wystawić w danych okolicznościach: zagadkowy, tajemniczy, straszliwy... z czarną, przeszłością.
Stare to sztuki, ale niestety! ludzie jak ryby zawsze na jednego robaczka i wędkę łapać się dają.
O przyzwoitéj do przechadzki godzinie, Maks wymknąwszy się z Robowa, wcześnie w lipowéj alei przygotował się do spotkania z hrabiną. Z głową w dół spuszczoną, z oczyma wlepionemi w ziemię, z książką ściśniętą w dłoni jakby namiętną rozpaczą skurczonéj, szedł świata nie widząc niby, przed siebie.
Hrabina była zamyślona istotnie czy zamodlona może, tak, że tego nie postrzegła; Lola chmurkę jakąś goniła po niebie, i nie widziała co się dzieje na ziemi. Maks doskonale obrachował się, aby prawie wpaść na nie i trochę przestraszyć, krzyknąć, zacząć przepraszać i w ten sposób zawiązać rozmowę.
Stało się słowo w słowo jak sobie obmyślił; ale hrabina o parę kroków postrzegła Maksa i nagle usunęła się z córką na bok, a artysta pogrążony w zadumie, w chwili gdy miał się z niemi spotkać, zmuszony logicznie rolę swą grać do końca, minął je z oczyma wlepionemi w padół płaczu.
Jednak jakby od przechodzących niewiast powiało nań przeczuciem, nagle podniosł głowę brzemienną myślami tęsknemi, ocucił się i westchnął silnie, a ujrzawszy panie (chociaż od kwadransa wprzód je widział) wydał lekki okrzyk zdziwienia: tak stało w programie.
Tu nastąpił ukłon czystéj grzeczności należnéj niewiastom. Hrabina oddawszy go, usiłowała ominąć natręta; ale wielki artysta stanął jakby osłupiały, przyłożył dramatycznie rękę do czoła, i uśmiechając się, począł przepraszać sam nie wiedząc za co — że śmiał... że mógł...
Nie było w tém sensu; ale hrabina, dobra kobieta, nie przypuszczająca nigdy udawania i komedyi, wzięła jego grzeczności, smutek, nieprzyzwoitość za dobrą monetę. Młodzian chmurny wzbudził w niéj litość: przeczuwała w nim nieszczęśliwą, od losu prześladowaną istotę.
Gdy więc Maks kołując zręcznie, począł przepraszać nie wiedzieć za co, hrabina nie pozbyła go się milczeniem, ale miłosiernie pozwoliła mu zawiązać rozmowę.
— Gdybym był wiedział, że pani hrabinie przerwę jéj, zapewne ulubioną, przechadzkę — dodał zaraz — nie ośmieliłbym się nigdy udać w tę stronę. Lecz — dodał śpiesząc zaraz popisać się z tém co wedle jego mniemania najskuteczniéj ująć mogło — lecz duszom zranionym jak moja, ludziom od losu prześladowanym, samotność jest potrzebą, natura jedyną pociechą...
Hrabina i Lola spojrzały nań ciekawie.
— To jabym go winna przeprosić — odpowiedziała Marya — żem mu tak drogą przerwała samotność; dla mnie ona nie jest tak konieczną.
— A! pani, my wydziedziczeni — chwytając rozmowę co żywiéj dodał Maks — my nieszczęśliwe dzieci, sieroty losu, mamyż prawo do jakiéj litości? My nie mamy do niczego prawa — nawet do powietrza, którém oddychamy.
Uśmiechnął się szydersko, boleśnie, a uśmiechu tego znał dobrze wagę, bo go wprzód we zwierciedle próbował ku temu celowi, i zamilkł idąc jakby mimowolnie z hrabiną.
— Pan nie jesteś z tych stron? spytała dobra kobieta zmuszona coś powiedzieć.
— Ja? nie; jestem tu zbłąkanym wędrowcem, w gościnie u przyjaciela. Chciałem wpośród téj ciszy wiejskiéj odpocząć po gwarze wielkiego świata, po zimnych tłumu oklaskach, po wszystkiém, co istnienie artysty czyni męczarnią.
— Pan jesteś artystą?
— Muzykiem? — podchwyciła Lola, która bardzo muzykę lubiła.
— Tak jest pani, szczycę się tém nazwaniem, które jest zarazem ciężarem i chlubą.
Chwila milczenia. Maks poprawił włosy i wydał westchnienie, które mu się zdawało na dobie, bo miało świadczyć o ciężkiém brzemieniu, jakie dźwigał na duszy. W jego przekonaniu oznaczało ono, jak wielkim ciężarem jest geniusz, a chciał wydać się geniuszem. Hrabina w prostocie ducha nie była wcale od tego, by go za geniusz poczytać, bo takim właśnie z książek wyobrażała sobie wielkiego artystę.
Niestety! książki bredzą, geniusz inaczéj wygląda. Jest prosty, chmurny, jest silny i wybucha nie dla tego, by uczynić wrażenie, ale mimowoli, gdy dotkną tego co dla niego jest święte, gdy drgnie w nim struna serdeczna. Tai się on z wielkością swoją, wstydzi tego, co ma najdroższego, lubi samotność, ale o niéj nie rozprawia, a gdy płacze, łzy swe kryje. Geniusz jest prawdą; nigdy rachubą i komedyą.
Maks był tylko fałszywą monetą artysty i genialnego człowieka; ale często połysk ją czyni od najprawdziwszéj piękniejszą na oko. I tu się może tak zdało na chwilę.
Maks potrafił zająć hrabinę; nie szczędził też ku temu środków. W miarę jak robił wrażenie i domyślał się, że je czyni, bił w to co je wywołało, usiłując powiększyć. Lola ciekawie, z zajęciem dziecinném, ale z obawą i bez sympatyi spoglądała na niego, czego równie dostrzegł artysta. Przez matkę więc starał się utorować drogę do córki, ku któréj głównie zwracały się jego marzenia. Wiadomo od dawna, że wszyscy wielcy artyści tego rodzaju śnią zawsze o ożenieniach z hrabiankami, a żenią się najczęściéj z lada kuglarką, co ich zręcznie ogmatwać umie, lub z pierwszą lepszą wypłowiałą pięknością.
Maks bardzo bacznie i ostrożnie kierował ku córce rozmowę i oczy, pierwsze miejsce dając wszakże saméj hrabinie.
Marya była do zbytku dobrą, prostą i wierzącą kobietą; mała znajomość świata i serce poczciwe czyniły ją niepodejrzliwą, powiedzmy raczéj nieostrożną w najwyższym stopniu.
Lolę instynkt jakiś odpychał od czarnowłosego awanturnika; wstydziła się zań chwilami, czuła, że ktoby tyle cierpiał, nie mówiłby tak o sobie i swoich boleściach deklamatorsko i bezwstydnie. Prawdziwe cierpienie jest wstydliwe.
Całém staraniem Maksa było tak zręcznie zająć sobą, poprowadzić rozmowę, aby mieć powód wkręcenia się do pałacu. Nie wiedział, jak hrabia był trudny w tym względzie, ani że żona nie ośmieliłaby się nigdy sama bez wiedzy jego kogokolwiek zaprosić.
W rozmowie, mówiąc o sobie, rzucił myśl jakby był szczęśliwy dać się słyszeć hrabinie, jak miłoby mu było przed osobą tak wysoce ukształconą wylać swe myśli muzykalne, które tak mała liczba wybranych pojąć i ocenić jest zdolna. Hrabina jednak uporczywie milczała, i gdy przyszli do fórtki ogrodowéj, choć to była godzina herbaty, pożegnała go grzecznie, dając do zrozumienia, że się tu rozstać muszą.
Z razu Maks był gniewny i wściekły, bo wyszafował cały swój arsenał napróżno, i nic, jak się zdawało, nie zrobił; ale spojrzawszy na odchodzące niewiasty, powiedział sobie, że się to na tém nie skończy, i wracając do Robowa osnuł sobie w ciągu drogi opis tego spotkania w taki sposób, by się niém mógł przechwalać przed Ottonem i Jankiem. Choć nierad w duszy, przybrał umyślnie największy entuzyazm dla hrabiny, humor człowieka uszczęśliwionego. Lola niecierpliwiła go swoim chłodem, bo mu żadnego nie okazała współczucia, ale i to wypadło całkiem wystawić inaczéj.
Zastał wszystkich w ganku; Janek im coś rozpowiadał o życiu na Ukrainie i stepach.
— E! bo to nie ma życia jak tam, mówił. Jak zajrzysz, świat stoi otworem, inne powietrze, inaczéj buja oko, pierś swobodniéj oddycha, a lud tak prosty i szczery, tak po starem u braterski! Kiedy wróg, to na zabój, i dłoni ci nie poda; kiedy druh, to w ogień i wodę — a tu!!
— Wstydźże się panie Janku! odparł Otto; a tuż u nas inaczéj? albo my ci to kłamiemy?
— A najprzód zowiesz mnie panem Janem, a jam wcale nie pan: Janko Zbój, sierota, dziecię mogił i stepu, proste chłopię. Na wyraz „pan,“ ciarki chodzą po mnie.
— A toż po bratersku? spytał Otto.
— Mylisz się: ja się nie wzdrygam na panów, ale się boję być panem.
Na te słowa nadszedł właśnie Maks zadumany, i padł na ławę w milczeniu.
Po twarzy jego tak ułożonéj, aby malowała wielkie doznane wrażenie, poznać było łatwo, że dla tego tylko milczał, iż chciał, aby go na opowiadanie wyciągano, które ogromne uczynić powinno było wrażenie.
W takich razach Maks instynktowo naśladował ruch zwykły wielkich ludzi obciążonych brzemieniem myśli: tarł czoło, zarzucał włosy, i lwią grzywę żelaznemi targał rękami. Ale Otto nie pytał, Martynko nie śmiał, i Janko dopiero po chwili go zagadnął:
— No! cóż ci to Maks?
— Nic mi, nic... Każ mi dać wody, proszę... Zawsze mnie wielkie doznane wrażenie o taki stan przyprawia.
— No? czyś psa wściekłego spotkał? zapytał Otto.
— Może bydło wracające z pola? zagadnął Janko.
— Proszę was... dajcież mi pokój!
To „dajcie mi pokój“ zachęcało do pytań, budziło ciekawość.
— Doprawdy? cóż ci to jest? czy sekret?
Maks chwilę pomilczał, potém westchnął głęboko, i jakby przymuszony dodał wpół do siebie:
— Nie — alem miał spotkanie, które głębokie piętno zostawiło w mojéj duszy.
— Tu? w lipowéj ulicy? spotkanie?... podchwycił Janko.
— Tu! — rzekł Otto ruszając ramionami — no, to chyba z hrabiną!
— Rzeczywiście spotkałem hrabinę, odparł Maks poważnie. Miałem szczęście zbliżyć się do niéj, poznać ją lepiéj. Dusze wyższe łatwo się porozumiewają. Co za rozum! ile uczucia! Co to za anioł ta jéj córka! co za dystynkcya!
— Jak to? tyś gadał z niemi? zawołał Janko zdziwiony.
— Ty wiesz — rzekł poważnie Maks — że natarczywy nie jestem, i niebardzo lubię nowe znajomości, unikam ich nawet. Spotkawszy je chciałem minąć, ale mnie same zatrzymały. Pomimo że to kąt głuchy, podobno imię moje nie było im obce; uważam to z hrabiny, która bardzo uprzejmie starała się mnie zbliżyć ku sobie. Zapraszano mnie nawet do pałacu, ale odmówiłem.
— Hrabina zapraszała cię do pałacu! przerwał Otto uśmiechając się — ona!
— Cóż dziwnego! nie zapominaj, że jestem artystą.
— Ona! co bez męża nie śmie do nikogo przemówić w salonie.
— Powiadam ci, że mnie usilnie zapraszano, gadaliśmy z godzinę, rzuciłem niektóre myśli mogące zrobić wrażenie... Lola, śliczna Lola, była zajęta bardzo; lubi snadź muzykę. Matka mogła to uczynić dla córki.
Otto zamilkł widząc jawnie, że to wierutne kłamstwo; Janko poczciwy za dobrą wziąwszy monetę, zadziwił się mocno.
— To jeszcze szczęście jakieś, że zaproszenia odmówiłeś, choć samą znajomością jużeś na siebie włożył nadaremne pęta.
Maks ruszył ramionami.
— Odmówiłem dziś — rzekł — byłem nieusposobiony, ale kiedyś może tam pojadę! zobaczę! dodał udając obojętnego. Przyznam się, że chcę ochłonąć po wrażeniu, jakie na mnie zrobił ten anioł, śliczna Lola. Przeczuwam miłość! boję się jéj! zarody rozpaczy i śmierci w niéj leżą!
Cała ta scena była tak niezręcznie ułożona, że nawet poczciwy Janko poczuł jakieś niedowiarstwo raz pierwszy, i zimno spojrzał na towarzysza, na którego Otto patrzał z coraz większém politowaniem.
Stworzony na komedyanta któremu, na świecie najlepiéj, bo choć go z razu wygwiżdżą, w końcu coraz wprawniejszą grą oklasków się dorobią, — Maks w samych swych początkowych niepowodzeniach miał pobudki do dalszego kształcenia się. Z każdéj omyłki własnéj korzystał, brał miarę z wrażenia, jakie wywierał, by nie stać się nadto przesadnym. Gdy na twarzy Ottona postrzegł chłód i niewiarę, zrozumiał zaraz, że miarkę przebrać musiał, i uparcie zamilkł.
Janko patrzał nań zdumiony, ruszając ramionami.
Odchodząc Maks szepnął mu ha ucho:
— Wyucz mi się dobrze akkompaniamentu, bo z pewnością zagramy koncert w Zarubińcach.
Ufał w to jak najmocniéj Maks, i postanowił dojść do tego drogą, którą sobie z góry oznaczył, choć później kierunek jéj zmienić musiał.
Mówił sobie, że postara się raz drugi spotkać z hrabiną, że wciśnie się do pałacu, że odmaluje się tam jako potomek wielkiéj rodziny upadłéj, prześladowany od losu, że tym sposobem obudzi w niéj litość, i skłoni do zajęcia się wielkim koncertem, na który do Zarubiniec całe sąsiedztwo sprosićby było można.
Janko wprawdzie, gdy mu to dał do zrozumienia, najmocniéj zaprotestował przeciwko wdzianiu fraka i wejściu do pałacu; stanowczo powiedział, że tam grać nie chce i nie będzie; ale Maks tylko na to głową pokiwał.
Projekta te nie zupełnie się wszakże powiodły. Hrabina już więcéj w lipową aleę na przechadzkę umyślnie chodzić nie chciała, przez litość, aby biednemu samotnikowi tak potrzebnéj nie przerywać ciszy. Maksowi gonić za nią gdzieindziéj nie wypadało. Rzeczy więc zostały w niepokojącém status quo.
Maks coraz głębiéj się zamyślał; trzeba było szukać innych sposobów. Zaczął dowiadywać się o hrabi, i postanowił wprost nań uderzyć.
Było to trudne, ale odwaga mury łamie. Nie spowiadał się nikomu z niedorzecznego projektu; Janko nawet nie wiedział o niczém.
Zakochać się w hrabiance i być od niéj szalenie ukochanym, mało się już Maks spodziewał: potrzebował daleko gwałtowniéj napełnić worek pusty, by się wyrwać z téj okolicy i dostać w ów świat, który się jego wyobraźni jak port wybawienia malował. Tam go czekały wawrzyny, oklaski — i potoki złota.
Nie brakło mu przebiegłości, gdy chciał czego dokazać, i dał jéj dowód najlepszy, dostając się do pałacu sposobem przez siebie wynalezionym, gdy stracił nadzieję spotkania hrabiny i użycia jéj do tego.
Wspomnieliśmy już o Malczaku, owym wszechmocnym pomocniku hrabiego, który pochlebiając słabości jego, niezmierną nad nim pozyskał władzę. Ta istota niepozorna, z krzywą gębą, brudno ubrana, mało widoczna, straszną jednak potęgą była w Zarubińcach; obawiali się jej Żółtowski, hrabina, nie mówię już o sługach. Malczak umiał co chciał powoli wmówić w hrabiego; a był, jak wszyscy trochę od natury pokrzywdzeni, na umyśle wyposażeni lepiéj, złośliwy, zazdrosny, kwaśny. Pewien, że hrabia obejść się bez niego nie potrafi, korzystał ze swojego położenia w sposób bardzo zręczny, i póty nudził, kłócił się, milczał, chorował, gdy chciał czego dopiąć, póki hrabia mu nie uległ i nie zezwolił na to czego żądał.
Spojrzawszy na tę lichą figurkę, gdy przypadkiem przechodziła mimo pałacu, boso, w pantoflach, w watowanym zimą i latem kaftaniku, w okularach mosiężnych, skuloną, krzywą, brudną — uwierzyć było ciężko, jaką rolę odegrywała na tym dworze, w którym jéj widać nawet nie było. Hrabia tak wierzył w geniusz Malczaka jak we swój własny; używał go nietylko do inwencyj mechanicznych, ale we wszystkich radził się sprawach.
Stary filut znał swą siłę i śmiało jéj nadużywał; byłby nawet mógł się stać bardzo szkodliwym, gdyby nie jedna słabostka. Skąpy był i chciwy, tak, że go zawsze kupić było można, — i kupowali go też wszyscy począwszy od sług do pani, kto czém mógł. Hrabina dawała mu prezenciki, bo inaczéj ciągleby na przekór jéj męża nastrajał; Żółtowski przymilał się jak umiał, by, jak powiadał, gębę mu zatkać; słudzy maleńkie robili przysłużki: Malczak mrucząc wszystko przyjmował.
Do Malczaka nic właściwie nie należało, ale i nic, się nie działo bez niego; wiedział o wszystkiém, donosił wszystko, a że był zły i zgryźliwy, cieszyło go gdy mógł ukąsić.
Pracując razem z hrabią, miał ciągle zręczność podsuwać mu plotki, jakie chciał, cedzić je po trosze i przyprawiać stosownie, aby zrobiły pożądane w rażenie. To umiał lepiéj od ślusarki. Jeżeli się co od razu nie wzięło, za drugim lub trzecim razem wmówił pewnie co chciał.
Potęga Malczaka rosła z dniem każdym, grosz musiał także gromadzić się w kieszeni; ale tego znać nie było, bo stary pozostał sobie brudny, odarty, w pantoflach i watówce zatłuszczonéj, nie zmieniając obyczaju.
Wiedziano, że hrabiego oszukuje bezwstydnie, że go okrada na tych machinach i przyrządach, które razem robią, że wyłudza u niego pieniądze; ale to się odbywało cicho, tonęło jak w morzu. Malczak starym zwyczajem musiał grosz uzbierany zakopywać gdzieś w garnuszku, udawał ubogiego, a gdy mu nowéj odzieży było potrzeba, szedł o nią prosić hrabiego, jakby jéj nie miał nawet sprawić za co.
Jak tam Maks potrafił dowiedzieć się o stanowisku zajmowaném przez Malczaka, jak do niego trafić umiał, nie wiemy; to pewna, że dostał się do izdebki wszechmogącego ślusarza, że z nim gadał z godzinę, i że tegoż dnia Malczak zaczął hrabiemu rozpowiadać jakieś dziwy i historye o podupadłym hrabi, który został basetlistą, i jest w bardzo przykrém położeniu, nie mając prawie bótów.
Hrabia miał wiele uczucia kastowego i krew szanował bardzo; począł więc opowiadania Malczaka słuchać z uwagą wielką.
— Jak to? cóż to jest? kto to taki?
— A, to historya osobliwsza! rzekł Maciejek. Mnie to opowiadali pod wielkim sekretem. Słyszę jakiś hrabiowski syn, tylko że odmienił nazwisko; nauczył się tęgo grać na basetli, i ot jak dorabia się biedaczysko chleba. A słyszę gra tak, że aż strach, ale biedny, bo to tém się trudno czego dorobić.
— Gdzież on jest? a to ciekawa rzecz! wyrzekł hrabia, wierząc, że taki człowiek wielkiego rodu, jeśli się wziął do basetli, musi naturalnie grać ogromnie.
— W Robowie, słyszę, u Marzyckiego na łaskawym chlebie. Nie śmie się pokazywać, człowieczyna biedny i skromny, boi się, żeby go nie poznali.
— Jak się zowie?
— Nie wiadomo, bo przemienił nazwisko.
— Pewno wziął matczyne?
— A pewnie matczyne... Ot pan — dodał po chwili Malczak — mógłby jemu dopomódz łatwo.
— Ja? ja? a to jak?
— A coby to panu szkodziło, gdyby pan pozwolił tu jemu zagrać u siebie. Z sąsiedztwa zjechaliby się może posłuchać za biletami, a biedaczysko cośby zarobił, i panby pańskie dziecko podźwignął.
Hrabia odwrócił się ku niemu mocno tém pomysłem zdziwiony.
— Jednak to osobliwsza rzecz ten Malczak! zawołał: kiedy ja o nim mówię, że to geniusz, nikt mi wierzyć nie chce... No, zkądże tobie myśl taka? powiedz — dodał — zkądże się u ciebie biorą te inwencye, osobliwszy człowiecze?
Malczak przywykły do tych admiracyj, spuścił głowę i śmiał się, krzywiąc gębę a mrużąc oko nad warsztatem, bo łatwowierność hrabiego nawet jego śmieszyła.
— A coby to panu szkodziło tak zrobić? zapytał Malczak.
— Pewnie że nic, ale ja go nie znam, sam mu się pierwszy napraszać nie będę, on nie będzie śmiał znowu.
— E! to i poznać się łatwo, aby pan chciał tylko! Gdyby kiedy pan wyszedł drogą ku Robowu, lipami, mógłby się z nim spotkać, bo on tam często się przechadza... Panby go zagadnął, a już reszta toby się sama zrobiła.
Hrabia, jak ludzie przywykli pieścić się myślą swoją, wciąż tylko powtarzał:
— To człowiek genialny we wszystkiém ten mój Malczak! Co za pomysły! jaka głowa! nawet w tych rzeczach!
I począwszy rozważać następstwa tego, co mu Malczak proponował, skłonnym będąc do zapatrywania się na całą tę sprawę z jak najlepszéj strony, znalazł wszystko możliwém, a z wielu względów płodném w najlepsze skutki.
Życie hrabiego z powodu zaprzątnienia tém dziwactwem, które on szumnie nazywał swojém posłannictwem, upływało bardzo samotnie. Zarubińce mało sprowadzały gości, nie miały stosunków ze światem. Czuł hrabia, że to osamotnienie ze wszech względów było dla niego ciężkie, ale tyle miał dumy, że się szlachcie nie kłaniał, szukać jéj nie miał czasu, panowie zaś pierzchali od niego, przekonawszy się z jednéj strony o śmiesznościach i dziwactwie, z drugiéj o złym stanie interesów jego. Nie żyło się więc z nikim, a że hrabia miał w sobie pychę arystokratyczną i państwo potrzebujące dworu i oczu, bolał na to osamotnienie.
Zręczność właśnie zdarzała się wynijść z niego świetnie, pociągnąć ludzi, okazać się mecenasem sztuki, obrońcą uciśnionego od losu człowieka.
Jednym z powodów tego zatęsknienia do świata było i to, że Lola dorastała prawie bez towarzystwa, a hrabia troszczył się już o jéj przyszłe losy.
Należało prędzéj czy późniéj dom otworzyć, nie można było lepiéj niż w ten sposób, koncertem i balem.
Pałac mógł wygodnie pomieścić całe sąsiedztwo, o przyjęcie nie było się co troszczyć. Hrabia kazał zaraz przywołać do siebie Żółtowskiego, który i nielubiony i w przykrych z hrabią stosunkach zostając, każdego takiego powołania obawiał się, bo nigdy jeszcze z panem rozmówić się nie mógł. Obaj sobie kłamać musieli.
Coraz rzadziéj wzywany rządca, zdziwił się i poczuł, że musi być potrzeba pieniędzy, bo tylko w takich razach udawano się do niego. Westchnął, podumał, w głowę się poskrobał i poszedł wolnym krokiem.
Doświadczywszy już, że Żółtowski wcale się nie zna na mechanice i wynalazków jego cenić nie umie, hrabia nie przyjmował go nigdy w laboratoryum, co było osobliwą łaski oznaką, ale zawsze w swoim pokoju. I na ten raz przeszedł do sypialnego, gdy mu dano znać, że nań rządca czeka.
Staruszek stał milczący niedaleko drzwi.
— A! otoż dobrze, rzekł wchodząc poważnie hrabia: chciałem się widzieć z waćpanem... tylko, że zawsze wątpię czy się z sobą potrafimy porozumieć.
Żółtowski drżał, by od niego nie zażądano pieniędzy, ukłonił się milczący, i czekał. Z hrabią mniéj jeszcze mówił niż z innymi, tak się lękał związać i wygadać.
— Jest tam — rzekł hrabia — w Robowie jakiś nowy muzykus.
Stary spodziewający się zaczęcia z cale innéj beczki, stanął osłupiały.
— Muzyk? tam zawsze — rzekł — jest muzyk i muzyka.
— Ale wpan nie wiesz... ma to być człowiek pełen talentu; mówią, nieszczęśliwy, z wielkiéj familii... ukrywający się młodzieniec.
Żółtowski ruszył ramionami.
— Wpan nigdy nie wiesz tego co mi potrzeba: to jest, słyszę, człowiek bardzo godzien współczucia.
— A może być! rzekł Żółtowski wzdychając.
— Chciałbym go poznać. Wpan jesteś dobrze z Ottonem Marzyckim, rozpytaj się tam o niego. Słyszałem, że tai swoje imię prawdziwe, a wielkiéj jest familii; rodziny arystokratyczne mają wszystkie względem siebie obowiązki: należałoby mu dopomódz. Wiem, że prostego daru nie przyjmie; dusza musi być harda, jak być powinien ten, co się urodził w dobrym domu. Moglibyśmy mu rękę podać w sposób przyzwoity, delikatny.
Żółtowski patrzał i słuchał zdziwiony.
— Już ja o tem pomyślę, dodał hrabia; tylko mi się wpan postaraj zaprosić go do siebie, lub coś podobnego, abym ja go tam u ciebie zastał. Rozumiesz?
Słowa nie mówiąc, stary się zakręcił, pokłonił i wyszedł powoli, niespełna rozumiejąc o co chodziło.
Malczak słuchał pode drzwiami, a gdy hrabia wracał do laboratoryum, pośpieszył żywo za warsztat, aby się nie domyślił téj ciekawości, i począł prędko a zapalczywie piłować.
Skutkiem tego wszystkiego było, że w kilka dni potém Żółtowski zaprosił gości z Robowa do siebie, naturalnie wszystkich, ale Janko Zbój został w domu i Otto tylko z Maksem przyjęli wezwanie.
Maks wedle swego zwyczaju ubrał się jak najświetniéj, pozawieszał dewizki, powkładał pierścionki, zrobił co mógł, by się wydać wspaniale, a włos zlany wonnościami rozpuścił na barki w Lisztowskim nieładzie.
Zbój żadnemi argumentami pociągnąć się nie dał.
— A ja tam po co? spytał ruszając ramionami. Stary Żółtowski nie gada, wolę pójść w pole lub posiedzieć sobie u fortepianu, albo z Martynkiem pogawędzić. Mnie tu wasze dwory, wieczory i przyjęcia nie pachną wcale.
Maks, który już przewidywał na czem się to skończy, i plan miał dobrze osnuty, a do niego koniecznie potrzebował Janka, uśmiechnął się w przekonaniu, że gdy będzie potrzeba, pociągnie choćby do pałacu. Nie nalegał już teraz więcéj. Poszli więc z Ottonem do domku ogrodowego, gdzie wkrótce po ich przybyciu zjawił się hrabia; przywitał się z sąsiadem Ottonem grzecznie, lecz dosyć chłodno, a całą swą uwagę zwrócił na Maksa.
Fermer dosyć źle grał rolę swoją tajemniczego człowieka, nie miał wcale miny pańskiéj, raczéj kuglarską; ale gdy się co chce widzieć w kim, widzi się łatwo. Hrabia niewiele znał ludzi, wziął więc za dobrą monetę napuszonego wiolonczellistę, włosy jego, śmiałość i całą komedyę.
Po chwili nieznaczącéj rozmowy, hrabia Rajmund przeciwko wszelkiemu prawdopodobieństwu, nie mogąc samego Maksa zaprosić, obu z Ottonem zabrał z sobą do pałacu. Marzycki nie pojmował co mu się stało: podobne szczęście już go od lat kilku nie spotykało; poszedł jednak z obojętnością, która towarzyszyła mu wszędzie. Maks tryumfował! Wstępując na próg domu, czuł, że już doszedł czego chciał, że reszta zależeć będzie od jego zręczności i umiejętnego prowadzenia sprawy.
Zaledwie kilka słów mieliśmy czas powiedzieć o Janku, do którego powrócić musimy, ażeby z nim poznać się bliżéj.
Ci, co z nim teraz żyli, niewiele wiedzieli o jego przeszłości, bo nierad o niéj wspominał; ale pomimo tajemnicy, jaką się okrywał, charakter jego otwarty, twarz jasna i poczciwa tak mu serca jednały, że nikt nie przypuszczał, by coś ciemnego w téj duszy młodéj mieszkać mogło.
Otto szczególniéj sympatycznie się czuł ku niemu pociągniony tą młodością bujną, tą miłością swobody i niezależności, szczerotą i prostotą, które znamionują poczciwość. Gdy mu tych dwóch wędrowników tak niespodzianie przypłynęło do Robowa, dusza jego poznała zaraz w jednym pospolitego, ale zręcznego człowieka, w drugim istotę, która pragnęła dobra, przeczuwała lepsze życie i instynktem szlachetnym szła ku jaśniejszym strefom. Na pospolitych ludziach Maks robił większe wrażenie, bo był niezłym aktorem; Janko dla głębiéj patrzącego oka przedstawiał ciekawe studyum, nieuderzające z razu, ale codzień nowemi pociągające zasoby. Szczególniéj ta obojętność na przyszłość, to zamiłowanie niezależności, oswojenie się i ukochanie ubóztwa, uśmiech na wszystko co mogło go spotkać, cieszyły Ottona, który w nich widział znamiona prawdziwie pięknéj duszy i charakteru. Sama ta łatwowierność i ślepota, z jaką przywiązał się do Maksa, wierząc pięknym jego słowom i udanemu zapałowi, w oczach Marzyckiego były zasługą, bo tak się nie daje wziąć na lep pospolitszy, ale ostrożny i przewidujący człowieczek. Wiara i ufność są cechą ludzi, którzy na nie zasługują sami.
Skromność, lekceważenie siebie, dodawały w oczach Marzyckiego wartości młodemu człowiekowi, widocznie zaniedbanemu, w którym czuć było wychowanie przerwane, niedopełnione, ale zarazem zarody najpiękniejsze i popędy, które skierować tylko potrzeba było poczciwie, by na dobrą powiodły go drogę.
Ze wszech miar nierad był Otto, widząc, że tak młoda, niezepsuta istota wpadła w ręce Maksa, który całego świata dla siebie tylko używał, i posługiwał się każdym nie troszcząc się wcale, choćby go miał zgubić. Wiedział, że dla takich jak Maks ludzi nie ma nic świętego: ani młodość, ani ufność, ani ofiara chętna; że pnąc się wywracają i gubią z krwią zimną, co im zawadzać lub dopomódz może. Pragnął więc bardzo rozerwać ten węzeł, który chwilowo połączył dwie istoty na to tylko, by jedna padła drugiéj ofiarą. W obejściu zresztą przyjaciół rzecz już była widoczna, że Maks uważa Janka niemal za sługę, rzuca nim jak piłką, a za oczy wyśmiewa się i szydzi z je go prostoty.
Tamtemu niewiele było potrzeba: trochę tylko swobody, którą uważając za pierwszy życia warunek, chętnie z dobréj woli potém poświęcał; jakiego takiego kawałka chleba, czasem przyjaznego słowa, trochę muzyki, którą coraz bardziéj lubił, trochę samotności, a nadewszystko téj pewności, że nic go nie spęta, nic nie zmusi kłamać twarzą i mową, lub czynić czegoby serce i wola nie dyktowały. Z temi niebezpiecznemi usposobieniami łatwo przewidzieć było można, jaki los czeka Janka: musiał on ze swą wiarą w ludzi i miłością swobody nędzę znosić, a kochając prawdę, cierpieć.
Jak się w pałacu odbyło przyjęcie, krótko tylko powiemy. Hrabina i Lola niezmiernie zostały zdziwione, gdy przy herbacie niespodzianie zastały już zaproszonych Ottona i Maksa. Kto i jak mógł ich ściągnąć do dworu, gdzie nikt nie bywał prawie, pojąć im było trudno; trudniéj zrozumieć fantazyę hrabiego, przyjmującego ludzi bez imienia i znaczenia, sąsiada dotąd obojętnego, i wędrownego nieznajomego muzyka.
Hrabina choć litowała się nad Maksem, wcale nie uczuła ku niemu sympatyi za pierwszém widzeniem się na przechadzce; ale śmiałością swoją narzucił jéj się, zdumiał, zmusił do zajęcia. Teraz gdy ujrzała, że i mąż jéj podległ jakimś czarom, nie mogła już sobie wytłómaczyć inaczéj tego wszystkiego, tylko istotną chyba wartością człowieka, na któréj poznać się nie umiała.
Zresztą wszystko to pozostało dla niéj tajemnicą.
Maks dla kogo innego, bardziéj nawykłego do lepszego towarzystwa, byłby się zaraz zdradził swém kuglarstwem i fanfaronadą; ale hrabia odwykły od ludzi, brał wszystko za dobre, stracił miarę porównania, wydawało mu się to śmiałością człowieka, który czuje się powołanym do czegoś wyższego. Otto był milczący i przygnębiony.
— A! mówił w duszy: wszędzie i zawsze komedya, zuchwalstwo, obłuda, wyżéj idą niż skromność i prostota.
Mundus vult decipi, ergo... decipiatur: hrabia sam uprzedził żądanie Maksa, zaproponował koncert u siebie, ofiarując się gorąco nim zająć. Żona nigdy go od dawna nie widziała tak namiętnie zajętego obcą mechanice rzeczą; dla niéj coraz się stawał mniéj wytłómaczonym.
— Chyba Malczaka przekupił! mówiła w duchu, uśmiechając się z téj dzikiéj myśli.
Nie przypuszczała, by tak blizką była odgadnienia..
Otto niewiele więcéj rozumiał.
Hrabia półsłówkami, ostrożnie kilka razy Maksa o jego rodzinę zaczepił, ale ostrożny muzyk zbywał go pełném tajemnic milczeniem, lub odpowiadał w taki sposób, ażeby nie zbić posługujących mu domysłów. Wywijał się zręcznie westchnieniami, dwuznacznikami, i dał do zrozumienia, że musi zamknąć w sobie pełną tajemnic przeszłość.
Przy pierwszéj zaraz bytności w pałacu wszystko się ukartowało: hrabia sam nastawał, usuwając przeszkody; Maks odszedł upojony i szczęśliwy.
Jedno mu tylko nie dogadzało, to, że widocznie, w miarę jak hrabia mocniéj się nim zajmował, hrabina stygła i oddalała się ostrożnie, wcale nie myśląc odpowiedzieć mu wejrzeniem, westchnieniem i uczuciem, którego się po czułém jéj sercu spodziewał. Zdawało mu się, że podbiwszy tyle służebnych dzieweczek po hotelach małych mieścin, ma we wzroku siłę niezwalczoną, a w grzywie potęgę Samsonowską.
Lola także, instynktem młodości poczuwszy fałsz, oddaliła się od niego.
Gdy po dość długiéj konferencyi wyszli z pałacu wieczorem, a hrabia ścisnął nawet rękę Maksa przy pożegnaniu, zwycięzca tak podrósł nagle i wyolbrzymiał, że Ottonowi, który mu pieszo do Robowa towarzyszył, śmiać się z niego chciało. Noc szczęściem pokryła szyderski wyraz jego twarzy. W istocie Maks szalał, gadał bez związku i do samego ganku w Robowie ust nie zamknął. A że już mniéj stał o dach u Ottona, czując opiekę hrabiego, począł nawet z właściwą tego rodzaju ludziom zmiennością, traktować Marzyckiego prawie protekcyonalnie. Nie mógł mu w duszy darować jego wyższości, którą czuł sam, i choć jéj zaprzeczał słowy, w sumieniu jednak musiał ją przyznawać.
Otto milczał. Rys ten ostatni, nagła zmiana tonu, wyraziściéj mu jeszcze malowały charakter człowieka.
— Przyznasz pan, mówił prędko Maks: że talent ma coś w sobie, co go objawia nawet oczom nieusposobionym do widzenia; ma gwiazdę, co go wiedzie. Sam pan uważaj: znasz hrabiego, mówiliśmy nieraz o nim, a jednak! Cóż pan powiesz na to niespodziane z nalezienie się?
— Ja, nic a nic... odparł Otto, ruszając ramionami.
— No, ale przecię jak pan to wytłómaczysz?
— Nie będę tłómaczył.
— Ja wykładam to przeznaczeniem! wierzę w losy, jestem fatalistą! wołał w zapale Maks. Czuję, że się tu gotuje coś stanowczego w mojém życiu... zobaczysz pan! Ten koncert będzie stanowił epokę w niém! Co mi pan radzisz grać?
I przeskakując myślą do czego innego, dodał:
— Nie prawdaż, że choć to na wsi, krawat muszę włożyć biały? Frak można ciemno-zielony... włosy zleję huile antique... kamizelka jest wielką kwestyą.
— Największą to, co będziesz grał, mój kochany, odparł Otto, ruszając ramionami z niecierpliwością. Na kamizelkę twoją nikt, ręczę, patrzeć nie będzie.
Maks zżymnął się.
— A! co do grania, rzekł: wszystko jedno co im się zagra. Ci ludzie na niczém się nie poznają; byle śmiało, porywisto, od ucha; byle przesadnie, a wycieniować do mdłości: oni będą klaskali!
— Ale na Boga! przerwał Otto: czyż to powołanie artysty grać byle co, dla tego, że słuchacze się nie poznają i nie rozróżnią dobrego od złego! Karmić ich fałszem dla tego, że o prawdzie nie wiedzą! Wszak-ci zadaniem artysty jest kształcić, podnosić, uczyć, rozrzewniać; wszak grasz nietyle dla nich, co dla sztuki i dla siebie? Wreszcie mylisz się bardzo, sądząc, że się nie poznają na tém co piękne. Maluczkich, mądrych piękności nie zrozumieją, chyba inicyowani; ale wielkie a proste pojmą wszyscy, jeśli nie głową, to sercem.
— A, co mi tam! zawołał pseudo-artysta: pojmą nie pojmą! Tu chodzi tylko o oklaski, a oklaski, dowiedziona rzecz, zyskuje się tylko przesadą, sztuczkami więcéj niż sztuką, figlami, chustką, miną i fryzurą równie jak smyczkiem.
Otto się zmarszczył na tę teoryę.
— To już i nie muzyka i nie sztuka, rzekł poważnie: to kuglarstwo i sztuka produkowania się, po prostu umiejętnego sprzedawania siebie, w co ja się nie wdaję. Graj sobie i rób jak chcesz...
— O! ja ich poprowadzę jak zechcę! rozśmiał się Maks uniesiony; zagram im na jednéj strunie, albo tylną stroną smyczka, i będą uszczęśliwieni.
— Daj mi pokój! ofuknął Otto groźnie.
Wchodzili właśnie do domu, u którego ganku oczekiwali ich Martynko i Janek; a Maks usłyszawszy z dala głos Zbója, zawołał:
— Dobry wieczór!
— Witajcież nam goście! rzekł śpiesząc naprzeciw nim Janko. Cożeście tak długo Żółtowskiego męczyli? czy on was?
— Bawiliśmy, ale z przeproszeniem nie tam gdzie sądzisz...
— No! a gdzież?
— W pałacu.
— W pałacu? podchwycił Janek niespokojny, u hrabiego?
— Byliśmy tam na herbacie! rzekł lekko przechwalając się Fermer.
— Jak to! i mój ojciec? podchwycił Martynko, który tak Ottona nazywał.
— A no, i ja, odparł Otto; widać winienem to szczęśliwym wpływom pana Maksa.
— Nie dość na tém, przerwał Maks: dajemy koncert w pałacu w Zarubińcach.
Janek stanął wryty, przeczuwając co to mogło pociągnąć za sobą dla niego.
— Słyszysz, Janku! koncert w pałacu! dodał Fermer.
— Tak, słyszę, rzekł zimno Zbój: słyszę i cieszę się; dla ciebie doskonała rzecz, szukasz gwałtem kłopotu, upokorzenia i służebnictwa. Będziesz im grał, ukłonią ci się, wyśmieją, potém stracisz coś czasu i coś grosza, zjesz trochę wstydu... i pójdziesz odprawiony z kwitkiem.
— Takiego panofoba, jak ten, jeszczem nie widział! odezwał się Otto uśmiechając.
— Tylko mnie źle nazywasz, przerwał Janko: ja nie jestem wcale panofobem, ale kocham swobodę. Lubię być z równymi i niższymi, bo ci mnie nie upokarzają jak tamci; ja im ani z przekonań, ani z obyczajów, ani z uczuć i słów nie potrzebuję czynić ofiary. Co myślę to mówię, co chcę to robię. Tam inaczéj wcale: wchodząc na ich próg, przyjmuję ich prawa, jestem niewolnikiem, a niewolą wszelką brzydzi się dusza moja. Kawałek chleba razowego pod gołém niebem raczéj, niż ciasteczko w złotéj klatce.
— Ten ma serce! rzekł Otto.
— Prawisz jak student, rozśmiał się Maks; deklamujesz nic więcéj. Jednak do pałacu zajrzeć będziesz musiał nie dziś, to jutro; a najprzód któż jeśli nie ty będzie mi akkompaniował?
— Ja? tobie? w pałacu? przed ludźmi? cofnął się Janko.
— A któż?
— Kto zechce; nie wiem... ale nie ja...
— Zobaczymy. Przeciężbyś nie życzył sobie, żeby dla śmiesznych twoich uprzedzeń koncert mi się rozchwiał, a jam był pozbawiony jedynego sposobu wydobycia się z téj fałszywéj pozycyi? Otoź to człowiek! dodał: gada, gada, a gdy przyjdzie najlżejszą ofiarę dla przyjaciela uczynić, dla próżnostki, dla dumy, dla fantazyi gotów poświęcić przyjaźń!
— Ale nie dla próżnostki! nie dla dumy! Dla tego, żem człek prosty, ale hardy, i upokorzeń pić za pieniądze nie będę, nie mogę, nie chcę! Wolno ci się kłaniać, aby tam jeść i brać co zechcesz, ale nie mnie, bo się tém brzydzę; a kto czyni to, czém się sam brzydzi, dla zysku, podły jest.
— Wszakbyś nie dla zysku to uczynił, bo ja ci z koncertu mogę ani grosza nie dać — ale dla przyjaźni.
— Cóż mi to za przyjaźń, która dla swojego zachcenia na krzyż przybija? to dowód serca?
Maks zamilkł na chwilę, ale widać było z jego filuternego uśmiechu, że znajdzie sposób przezwyciężenia wstrętu w Janku. Zbój odszedł zaraz chmurny i milczący.
— Mógłby ci towarzyszyć Martynko, żeby jego nie męczyć... poddał Otto.
— Ja do niego przywykłem, rzekł Maks zimno.
— To on się do ciebie zastosuje.
Maks nie chciał się przyznać do istotnego powodu, którym była nieudolność jego, dla Janka dająca się łacniéj wytłómaczyć i ukryć niż dla Martynka. Kiwnął tylko głową, szepcząc:
— Wpan nie widzisz, że ja to w istocie czynię dla Janka: on zdziczeje zupełnie, jego potrzeba gwałtem pchać między ludzi, bo pójdzie do niedźwiedzi.
— Nie sądzę, żeby się to na co zdało, odpowiedział Otto. Szanować należy jego charakter, trochę dziki, ale szlachetny.
Na tém stanęło, ale wieczorem późnym, gdy spać poszli, Maks tak stękał, użalał się, tak wmawiał, prosił i dowodził obowiązków przyjaźni, że nazajutrz Janko pochmurny, gniewny prawie, ze ściętemi usty, siadł powtarzać akompaniamenta. Fermer zamiast ocenić tę ofiarę, śmiał się po cichu, wskazując go palcem, a wreszcie nie mogąc wytrzymać, rzekł głośno:
— A co? mówiłem ci przecię, że grać będziesz?
Dosłyszał tej przechwałki Janko, i zerwał się cały wrzący od fortepianu.
— Tak, będę grał dla ciebie, odezwał się powoli usiłując się uspokoić; ale to ostatni akt mojego zaprzedania i niewoli. Potem żegnam cię i żegnam was. Mam tego dosyć, nie chcę się więcéj narażać na frak i białe rękawiczki, które dla mnie są liberyą fałszu i chomątem zaprzedania. Dość tego! i bywajcie zdrowi!
Maks począł się śmiać, bo teraz już ciągle był w jak najlepszym humorze.
— Śmiéj się, jeśli masz ochotę, powtórzył Janko; ale że zrobię jak mówię, możesz być pewien.
Tym razem oczy jego pałające, usta zbladłe, czoło chmurne, dowodziły, że nie żartował.
— Wpanu już nie będę potrzebny, rzekł do Maksa. Będziesz miał pożądany grosz na drogę, i znajdziesz sobie lepszego niż ja akompaniatora; a mnie swoboda miła, ja sobie znowu w świat!
Odwrócił się i zamilkł.
Maks, który się do nikogo nie przywiązywał sercem, wysłuchał groźby obojętnie, rachując nawet, że z tém mu może być lepiéj; chodziło tylko, aby Janko doczekał koncertu i udziału w nim nie odmówił. Raz mając pieniądze, nie wątpił, że sobie bez niego da radę, a przyjaźni i przyjaciół nie rozumiał.
Otto nie chciał mieć żadnego udziału w tym wieczorze muzykalnym czy koncercie wiejskim, który się składał wedle programu z samych rzeczy przez Maksa skomponowanych, ułożonych, przerobionych, lub po prostu okradzionych.
Patrzał i ruszał ramionami tylko.
Hrabia na chwilę zapomniał o swych machinach dla owego festynu; nawet Malczak użyty został do porady w urządzeniu uroczystości. Listy zapraszające rozesłano dokoła znajomym i nieznajomym; hrabina musiała oddać kilka wizyt; hrabia Rajmund wybrał się do znakomitszych obywateli osobiście. Sposobiono wieczór świetny, jakiego dawno nie pamiętały Zarubińce.
A że pretekst do zabawy, do obmowy, do ploteczek jest rzeczą, zwłaszcza na wsi, zawsze bardzo pożądaną, — całe sąsiedztwo już na tydzień przed dniem oznaczonym dobijało się o bilety zapraszające, a posłańcy i goście nieustannie się w ganku krzyżowali. Ci, którzy hrabiego nie znali, przyjeżdżali mu się prezentować, robiono małe ustępstwa; a ci, którym od dawna hrabia nie oddał wizyty, nie rachując się, sami pierwsi przybywali, przypominając dawne stosunki.
Hrabia poczuł, że mecenasowanie sztuce ma swą dobrą stronę. Hrabina bojąc się nowéj a kosztownéj dla męża choroby, trochę płakała i bardzo się modliła po cichu.
Lola, która myśl każdą matki z oczu jéj umiała odgadnąć, choć bawiła się nadzieją wieczoru, przyjęciem tém świetném i czémś dla siebie prawie nieznaném, bo Zarubińce były bardzo ciche, podzielała przeczucie jakieś, miała obawy niewytłómaczone, traciła prawie ochotę do balu i ciekawość. Straszyło ją też może wystąpienie tak publiczne, sądy ludzi, oczy ludzi, i ten świat, który z dala tak się wydaje zawsze groźny, bo go potrzeba umieć rozebrać, ażeby go zbytnio i nad miarę nie ważyć.
Dosyć, że w Zarubińcach na chwilę wszystko się zmieniło, i począwszy od Malczaka, zajętego wszystkiém, co do niego nie należało, a najbardziéj zbieraniem plotek i szpiegowaniem ludzi, aż do hrabiego, który czuł heroizm swój i poświęcenie, aż do Żółtowskiego, pojmującego śmieszność tego nagłego występu, mającego za sobą wielkie koszta pociągnąć, — wszystko się ruszało, kłopotało, pracowało, jak w przeddzień wielkiego jakiegoś czynu.
W sąsiedztwie niemniéj było zajęcia, gawęd, domysłów i tłómaczeń rozlicznych. Jeśli czynność hrabiego dla blizkich niebardzo była pojętna, cóż dopiero dla dalszych i mniéj znajomych? Szukano do niéj i znajdowano najdziksze powody, a skutkiem podszeptów Malczaka i puszczanych wieści, Maks obudzał ciekawość niezmierną jak tajemnicze jakieś zjawisko... Artysta wielki, nieoceniony, prześladowany od losu... boć to musiało być coś potężnego, gdy hrabiego nawet z jego odrętwienia i machineryi wywiodło. Od razu postawiło go to na stopniu Liszt’a, z owych czasów, kiedy to po raz pierwszy do nas zawitał, a kobiety, entuzyazmy, uwielbienia, szały doszły do rodzaju manii, która do dziś dnia nie daje spokojnie usnąć wirtuozom, napróżno wysilającym się, by obudzić podobną wrzawę, i choć połowę ściągnąć pieniędzy i pamiątek...
Jedną z najżywiéj zajmujących się całą tą sprawą, była sąsiadka Zarubiniec, półkownikowa Amelia Zborska, typ niewieści dość pospolity, których tyle chodzi po świecie żywym, że ich w powieści uniknąć trudno. Pani półkownikowa Amelia miała, między nami mówiąc, lat około czterdziestu, choć zaledwie do nadchodzących trzydziestu, i to z westchnieniem nad niesprawiedliwością losu, który ją niemi obarczył tak niespodzianie, przyznawała się w poufałém gronie. Amelia nigdy nie była piękna, ale też brzydką nazwać jéj nie dawało staranie, jakie miała o swojéj twarzyczce, a nadewszystko o nieporównanéj swéj figurze. Figura półkownikowéj, o któréj piękności dobrze wiedziała, bo gorsety sprowadzała dla niéj z Paryża, uchodziła na mil kilkadziesiąt w około za arcydzieło stworzenia; szczególniéj zachwycający był stanik czyli talia, jak mówiono dawniéj, który dwie niewielkie rączki objąć mogły.
Tradycya pewna chodziła, że półkownikowa idąc za mąż, opasywała się bransoletką; inni utrzymywali — partya sceptyków — że naszyjnikiem.
Stanik ten wprawdzie z wiekiem, który powoli kształty wypełnił, coraz się stawał okrąglejszym i mniéj prawdopodobną czynił mitologiczną ową bransoletkę; ale pracowano nad nim aż do mdłości, aby pozostał choć cieniem i przypomnieniem tego, czém był niegdyś. Amelia dbała niezmiernie o swą piękność, mniéj o dowcip, a jeszcze mniéj o resztę.
Spragniona życia, którego skosztowała bardzo mało, zawsze jeszcze spodziewała się i miłości i przyszłości jakiéjś, ufając w to, że serce ma bardzo młode.
Zaślubiona nader wcześnie półkownikowi Zborskiemu, który był stary, gruby, ale bardzo bogaty, miała tylko jednego syna, gdzieś daleko w nieznanych wychowującego się krajach, i przez niektórych uważanego za mythus. Ten jednak nigdy się nie pokazywał, nie mówiono nawet o nim przez grzeczność; a sama zawsze półkownikowa w nadziei połączenia losu swego z człowiekiem wedle serca wybranym, oczekiwała go, przedłużając młodość jak mogła.
Nie będziemy wcale pochlebiali, kreśląc obraz półkownikowéj. Po cichu powiemy nawet: że była troszeczkę ospowata; że oczka miała szare, maleńkie; włosy barwy niepewnéj i nieobfite, co zresztą kunszt fryzyerski umiał cudownie pokrywać przed światem; cerę bladą i od dawna nieodznaczającą się świeżością. Ale choć natura odmówiła jéj wielu wdzięków, które hojnie często szafuje lada komu, nawet prostym dziewczętom, — półkownikowa sztuką umiała zastępować wyrządzone sobie krzywdy. Większéj nad nią elegantki nie było na kraj cały; nikt dobrańszemi nie zlewał się woniami, jaskrawszych nie nosił kapeluszy z piórami, kwiatami, koronkami i wstęgami, większéj ilości bransolet nie dźwigał, i pilniéj z zagranicą w rzeczach mody nie korrespondował.
Starając się uchodzącą młodość przedłużyć, Amelia mówiła młodo, uśmiechała się młodo, chodziła, marzyła, wzdychała młodo i dziewiczo, Sławy jéj nic nigdy nie tknęło, choć dom zawsze miała pełny, a grzeczność jéj i uprzejmość zwabiały mnóztwo gości. Ale kochana i lubiona półkownikowa tak była nieszczęśliwa, że mimo majątku, talii i perfum od Guerlain’a, nikt z nią jednak ożenić się nie myślał. Wzdychali niektórzy młodzi, ale przekonawszy się o zasadach Ameli, ustępowali powoli z placu, widząc, że choć chętnie wdawała się w lekkie początki romansów, nigdy nie upewniwszy się o intencyach, nie chciała posunąć się daléj nad dwuznaczne ściśnięcie ręki. Z razu wysoko patrzała półkownikowa, zdając się do tego mieć wszelkie prawo: chciała urodzenia, majątku, młodości, dowcipu, a nadewszystko miłości szalonéj, bo tego bażanta nigdy jeszcze nie kosztowała. Powoli jednak, po rozwadze, którą dały lata, poczęła z ceny spuszczać: darowała najprzód urodzenie jako istny zbytek, niezgadzający się już z pojęciami wieku; potém wyrzekła się w narzeczonym majątku wielkiego, bo sama dosyć miała na dwoje, a nawet na czworo; w ostatku dowcip i wychowanie poczęła uważać za nie tak konieczne jak z razu myślała... Zostało: byle młodość, byle serce, i rozumie się, byle miłość! Na tych ostatnich warunkach stanęła już mocno i szukała.
Ale młodość, miłość i serce nie tak się łatwo znajduje!
Domyślić się już łatwo z tego obrazku, że półkownikowa śpiewała dawniéj, ale od pewnego bolu gardła, w którym jéj doktor Szemere Węgier, plaster jakiś doradził, głos zupełnie straciła, że grała bardzo pięknie, dopóki w jeden palec nie ukłóła się śpilką; że zresztą lubiła dotąd muzykę passyami, literaturę namiętnie, że jéj ideałem był wielki artysta.
Zdawało się jéj, że miłość artysty, poety, musi to być przysmak rajski: o niéj marzyła jak o niedoścignioném szczęściu.
— Być żoną, być kochanką wielkiego człowieka!.. szeptała po cichu i po cichu wzdychała.
Nikt nie wiedział o tém jéj marzeniu; a jednak gdy Liszt przybył do Kamieńca, półkownikowa dla słyszenia i widzenia go zrobiła trzydzieści mil po okrutném błocie, i miała przyjemność z gorąca i uczucia zemdleć na jego koncercie, co jednak, przy znacznéj liczbie podobnych mdłości, nie zwróciło na nią oka.
Półkownikowa od dawna znajoma była hrabinie, ale jakoś z sobą nie sympatyzowały: hrabina była zbyt prosta i szczera, ta nazbyt egzaltowana, więc się zrozumieć nie mogły. Od niejakiego nawet czasu Amelia przestała bywać w Zarubińcach.
Lecz wieść o tajemniczym grajku, o olbrzymim koncercie, napełniła półkownikową strachem, żeby o niéj nie zapomniano; pojechała więc co prędzéj pierwsza do Zarubiniec po bilety na ów festiwal muzykalny. Mówię: bilety, gdyż półkownikowa wzięła ich kilka dla całego swojego dworu, krewnych i znajomych, figur niemych, które u niéj na drugim planie i tle obrazu występowały, strzegąc pilnie młodéj wdowy.
W Zarubińcach przyjęta grzecznie przez hrabinę, od gospodarza zaczerpnąwszy dziwnych wieści i domysłów o nieznanym artyście, powróciła do domu rozmarzona niezmiernie.
Hrabia, jak wszyscy, którzy coś niezwyczajnego sobie przedsiębiorą, dużo mówił o Maksie, przesadzał ogromnie, i coraz więcéj przydawał szczegółów o nim, biorąc je nie wiedzieć zkąd, tak, że w końcu z Fermera utworzył istotnie bohatera, w świetne, fantazyjne przybierając go barwy i wynosząc coraz wyżéj. Najdziwniejsza to, że co wczoraj sam wymyślił, w to nazajutrz najświęciéj już wierzył.
Na umyśle półkownikowéj zrobiło to takie wrażenie, że posłała zaraz umyślnie po strój nowy do parafialnéj stolicy.
Tymczasem zbliżał się dzień wielki, dzień uroczysty...
I jak było za wczasu przepowiedziano, Maks wymógł na Janku, że grać będzie; a że nie miał Janko fraka ani chustki, ani żadnéj rzeczy, która salonu jest, złożono się na jego ubranie. Próbując tych odzieży niezwykłych a wątłych, gdy szeroką chciał tchnąć piersią, Zbój o mało ich na sobie westchnieniem nie podarł.
I choć postanowił już z siebie uczynić ofiarę, gdy ona coraz stawała się bliższą, Janko serce tracił, kilkakroć wahał się, chciał uciekać, tak jemu, co się nie lękał ani wilka, ani konia dzikiego, straszne były oczy niewiast i oświecone pańskie salony, po których ślizkiej posadzce stąpać nie umiał. Chmurą okryte miał czoło i chodził zasępiony.
Kilka razy nawet, po namyśle, zaklinał Maksa, aby go od téj wielkiéj próby uwolnił; buntował się widocznie. Ale proszony, zaklinany, w końcu zapewniony, że raz ten pierwszy wystąpienia publicznego będzie ostatnim, zebrał się na niezmierną odwagę stanąć wśród wystrojonego tłumu, i co gorsza popisywać się przed nim.
Maks, który stworzony już był na kuglarza, zupełnie zdawał się być w swoim żywiole. Odgadywał grunt, po którym stąpał, wyrastał coraz bujniéj, włosy na tył zarzucał, zamaszyściéj coraz głowę dźwigał i mówił oczyma i twarzą:
— Oto mnie macie; klękajcie i czcijcie!
Nareszcie nadeszła chwila oczekiwana.
Był to dzień wiosny, ale już zielonéj, już jak lato gorącéj, która w kalendarzu jeszcze uchodzi za wiosnę, ale piecze, pali i niczém się już nie różni od swojego następcy. Cały dzień przypiekało okrutnie, ale choć żaden powiew wiatru nie łagodził skwaru, wieczorem zebrało się na prześliczną, pogodę. Słońce zaszło na tle niebios rozgrzaném, ale czystém, bez chmurki, bez obłoczku, a obfita rosa zlała spragnioną ziemię i wycieńczone zioła.
Miało się ku wieczorowi, gdy zabrawszy nóty, wiolonczellę i papiery, wszyscy mieszkańcy Robowa wybrali się wielkim szarabanem do pałacu w Zarubińcach.
Otto nawet pociągnął z sobą Martynka, który równie jak Janko nieprzywykły do świata, wzdrygał się jechać; ale otrzymawszy obietnicę, że będzie mógł stać w kącie, odważył się na ten krok bohaterski. Maks zajęty był, niespokojny, ale wyznać potrzeba, że więcéj może zaprzątał się ubraniem i węzłem chustki, niż przyszłą grą swoją.
Otto uśmiechał się poważnie i milcząco; Janko był blady i drżał. Ten strach przy atletycznéj postawie jego, dziwne mu dawał oblicze białego posągu.
Gdy tu pakowano w szaraban wszystkie przybory koncertowe, w Zarubińcach hrabia usiłował dowieść, że po pańsku wystąpić umie. Całe sąsiedztwo było już sproszone, uczta ogromna w pogotowiu; słudzy postrojeni w liberye, z dodanymi ze wsi chłopakami, których w starszą odzież poprzybierano, stawiając w mniéj wydatnych miejscach, krzątali się koło ostatka. Malczak nawet zrzucił zatłuszczony watowy kaftanik i miał projekt słuchać we drzwiach muzyki, ubrawszy się w szarą kapotę, którą tylko na Wielkanoc wdziewał, podpasaną czerwonym paskiem jeszcze z lat błogiéj przeszłości, zachowanym starannie. Na nogi też wdział nie owe zwykłe obcięte bóty-pantofle, ale własne obówie, w którem mu było równie pięknie jak niewygodnie.
Niebezpieczna to rzecz przyzwyczajać się do wszelkiego rodzaju obciętych pantofli.
Oświecenie wielkiego gmachu niemałe nasuwało trudności. Hrabia chciał koniecznie, aby i dziedziniec był illuminowany, co dopełniono pożyczając kilkuset lamp pogrzebowych od księdza proboszcza; ale z salonami nie tak sobie łatwo dać było radę, tu lichtarze kościelne służyć nie mogły. Pałac wyszedł z tradycyi i lichtarzów, a w kartofle i butelki oprawiać świec nie wypadało.
Do głównych sal znalazły się acz różnego kalibru, wzrostu i barwy świeczniki; ale gdy sieni i boczne pokoje kredencerz obliczył i porównał z siłami rozporządzalnemi lichtarzów, okazało się, że załoga na te przestrzenie była zupełnie niedostateczna. Wprawdzie do dalszych izb użyto mosiężnych, wielkiemi z papieru pokrywami osłonionych, ale do najodleglejszych musiano mizerne z drzewa ad hoc wytoczyć. Gdzieniegdzie zbyt rażące nagości, dekoracyą zieloną liści i gałęzi poubierano.
W istocie pałac po nocy, przy tém oświetleniu, wyglądał jak stara zalotnica na bal przystrojona: z daleka był ponętny, a nikt szanownym jego dziurom, tynkom opadłym, roztrzaskanym murom i zaciekłym plamom nie miał czasu przypatrywać się szczegółowie. I było wspaniale a pięknie w téj chwili; dopiero nazajutrz miało być nago i brzydko, jak zawsze po balu, jak zawsze po ziemskiéj radości i szale.
Sam koncert miał się odbyć na dole, w ogromnéj sali środkowéj, któréj drzwi na ogród wychodziły, połączonéj z dwiema bocznemi przez ogromne umyślnie poroztwierane podwoje, aby i szary koniec słuchaczów miał się gdzie z boku pomieścić.
Od strony ganku ogrodowego była uczyniona estrada, na któréj stał fortepian, pulpit i rzęsisto płonące świeczniki. Dokoła krzesła, fotele, stoliki, ławki, kanapy opasywały przybytek rodzajem obozu z różnorodnych złożonego żywiołów, a zapełniały się już powoli gronem niewiast i mężczyzn. Sam hrabia, jako gospodarz, niedaleko drzwi wybrał sobie stanowisko, aby tu gości przyjmować. Włożył na ten dzień biały krawat i dawno niegdyś otrzymany order Jerozolimski w miniaturze, tajemniczo zatopiony w fałdach fraka. Hrabina skromnie, czarno ubrana, siedziała znużona jakoś bliżéj estrady, a Lola chodziła uśmiechając się wesoło temu niezwykłemu dla siebie widowisku, którego szał powoli ją ogarniał.
Jedna z najpierwéj przybyłych była półkownikowa Amelia, która sobą cały salon za perfumowała, zajęła suknią pół kanapy i zwróciła powszechną uwagę Malczaka i trzech już u drzwi wyprostowanych lokajów. Serce jéj biło mocno: miała raz przecię ujrzeć, usłyszeć wielkiego artystę — boć Maks, któremu hrabia dawał swój pałac, opiekę, był niezawodnie olbrzymim artystą.
U drzwi bardzo zręcznie postawiono starego zaufanego kamerdynera z biletami, który je uprzejmie wchodzącym podawał razem ze srebrną tacką, na któréj już kilka półimperyałów leżało. Mniéj pięciu rubli nikt się dać nie ośmielił, dawano jednak i więcéj.
Od przyjazdu półkownikowéj ciągle ktoś nowy przybywał, turkotało nieustannie, salon wypełniał się coraz wrzawliwszém towarzystwem, jak to na wsi bywa, w sukniach najrozmaitszego kroju i z twarzami różnoplemiennemi, ale wesołemi, ożywionemi, tchnącemi poczciwą szczerotą. Panie cisnęły się do hrabiny, która o ile możności sadzała je w pierwszym rzędzie, gdyż drugi już obiecywał z góry mieścić samych obrażonych, a trzeci i czwarty oppozycyę i malkontentów.
Wszystkich wszakże posadzić w pierwszym rzędzie było niepodobieństwem; hrabina z córką obrały sobie miejsca w ostatnim.
Na dziewiątą naznaczona była godzina rozpoczęcia koncertu; lecz zegar wybił ją, a w sali szumiało i wrzało jeszcze, i ciągle ktoś nowy od ganku przybywał.
W bocznym pokoju Maks z zimną krwią stroił wiolonczellę; Janek stał oparty o stół, nieprzytomny i blady.
Otto chodził po sali z rękami w kieszeniach.
Wielki artysta umyślił objawić się zgromadzeniu dopiero w chwili rozpoczęcia, wejść nagle przez otwarte na oścież podwoje, i zrobić piorunujące wrażenie. Zlany był wonnościami, huile antique, kolońską wódką, paczulą, chustkę zaś miał tak zawiązaną, że jeden jéj koniec gubił się za uchem, drugi na ramieniu się kołysał; odłożone rękawy fraka ukazywały z pod spodu rękawki koszuli białéj jak śnieg, spięte dwoma guzami bronzowemi wielkiego effektu.
Nie zapomniał także o dewizkach, o śpilce, ani o fularze olbrzymim, którym otrzeć miał uznojone czoło.
W pierwszym rzędzie widzów, którzy już uprzedzeni o blizkiem rozpoczęciu, sadowić się zaczynali, tęskna i niespokojna miejsce zajmowała Amelia, wachlując się od gorąca, które jéj twarz paliło, grożąc zagładą misternym oblicza malowaniom i natarciu. Szal biały, umyślnie rzucony na kanapę, służył za tło, na którém kibić jéj osia malować się miała i odbijała wyraziście. Nie była piękna, szkoda mówić, ale pokaźniejsza od najpiękniejszych, i tak pachnąca! Jakieś przeczucie mówiło jéj do ucha, że ten dzień w życiu ma dla niéj stanowić epokę.
Wybił zegar pół do dziesiątéj, wszyscy zasiedli. Ci, co nie znaleźli miejsc, stanęli wryci, szmer lekki poprzedził ukazanie się bohatera, drzwi z trzaskiem się otwarły, i z włosami zarzuconemi na barki, z wiolonczellą ujętą przez chustkę wdzięcznie, z postawą Herkulesa mającego walczyć z hydrą, wszedł Maks Fermer, a za nim pokorny i nieśmiały Janko.
Pierwszy stawił się wielkim, zwycięzkim, potężnym; drugi szedł strwożony jak piękny posąg, blady, ze spuszczonemi oczyma.
Słuchaczów tłumy otwarły się przed nimi szeroko; milczenie i cisza trwały chwilę; aż gdy mistrz wszedł na estradę, dany znak z kątka był hasłem powitania go grzmotem rzęsistych oklasków. Trzy razy skłonił się poważnie, dziękując za nie; za trzecim razem rękę położył na sercu wielki artysta i ujął wiolonczellę.
Otto w kątku zakryty, śmiał się patrząc na Martynka; Martynek ruszał ramionami.
— Otoż to tak ludzie dorabiają się sławy! szepnął mu Otto: nie pracą, ale trzema wyuczonemi figlami, które pokazują z za firanek, z wielką pompą, przy latarniach i trąbach.
— A! panie! odparł Martynek: ależ on nic nie umie!
— Co to szkodzi? Tu nie o umiejętność idzie, ale o sztukę produkowania się za biletami. Zobaczysz, jakie mu sypać będą oklaski, jak ztąd wyjdzie uwieńczony. Cała rzecz musztarda; o sztukę mięsa nie idzie wcale.
Chwila uroczystéj jak przed burzą ciszy poprzedziła strumień dźwięków... W téj chwili dwa wielkie zaszły wypadki: wzrok Maksa zwycięzki (i tém mocniéj zwycięzki, że hrabia świeżo przyniósł mu od drzwi całą kupkę papierów i imperyałów, których miał pełne kieszenie, bo ich nikomu powierzyć nie chciał) padł na uciszonych słuchaczów — a wejrzenie ciekawe, płomienne, spragnione półkownikowéj utkwiło w artyście, — i dwa te promienie oczu, brzemienne żądzami, zetknęły się z sobą, starły, magnetycznie porozumiały. Wdowa uczuła, że Maks jest bardzo pięknym mężczyzną i mógłby jéj za ideał wystarczyć; Maks zrozumiał, że potrzebowała, aby ją ktoś wziął sobie... Z pozycyi na kanapie, bransolet, sukni, zapachów, wniósł, że zajmuje niepoślednie pod względem majątkowym położenie w okolicy. W oka mgnieniu pojął, że obowiązkiem jego jest korzystać z okoliczności i podbić ją sobie, i choć przed nim stało kilkadziesiąt młodszych i piękniejszych twarzy, zwrócił zaraz wzrok zdumiony, oczarowany, uparty na jedną Amelię, jakby jéj mówił:
— Gwiazdo przeczuta na chmurném niebie mojém, witam cię!
Gwiazda błysnęła mu odpowiadając:
— Mistrzu! jam twoja! ja czekałam na ciebie!
— Ale jeśli ma męża, to się okrutnie oszukam! rzekł Maks w duchu, strojąc wiolonczellę... Rozwody są kosztowne, prawie niepodobne. Mniejsza o to: mam pieniądze, pójdę daléj!
— Jeżeli się darmo skompromituję — myślała półkownikowa — pierwszy raz w życiu!.. No! to pojedzie sobie ztąd, i śmiać się będę z niego, i nikt mi nie będzie mógł nic zarzucić! A! być kochanką zapału; być żoną natchnienia, być towarzyszką mistrza tonów, ulubienicą poezyi: co za szczęście!
W tejże chwili drugi dramat cichy, ale innego rodzaju, szczery i święty jak modlitwa, odegrało czworo innych oczu w tejże sali. Biedny Janko wszedł na estradę drżący tak, że mu omal nóty z rąk nie wypadły, nie śmiejąc oczu podnieść.
Skromne jego ubranie i podrzędne stanowisko niczyjego nie zwróciły oka; tylko Lola jakimś przypadkiem wzrok dziewiczy skierowała ku niemu nieśmiało, i już go zwrócić od téj twarzy oblanéj rumieńcem bolu i wstydu nie mogła. A Janko, gdy podniósł powiekę załzawioną, trafem jakimś źrenicę powiódł ku niéj, i olśniony pięknością dziewczęcia, u tkwił w niéj oczy przestraszone jakby nieziemskiém zjawiskiem.
Tam była komedya, tu życie, a we wszystkich tych piersiach biły serca równie żywo; — tylko w sercu Janka i Loli zamiast niepokoju zrodził się jakiś smutek błogi, nieopisane bojaźni, szczęścia, ubłogosławienia uczucie, którém wschodzi pierwsza w życiu wielka a święta miłość.
Lola odwróciła twarz zapłonioną, Janko jeszcze bardziéj drżący poszedł do fortepianu dać a tryumfatorowi, który zabierał się grać swój kaprys z tematów narodowych, to jest zszywankę czterech piosenek, między któremi tyle tylko było związku, że wszystkie na jednych się grały strunach.
Cisza ogromna, długa, przepaścista cisza... potém Janko uderzył akkord, Maks podniósł głowę do sufitu jakby w niebie szukał natchnienia, i rozpoczął się ów kaprys, słuchany z taką wiarą poczciwą, z takiém uczuciem świeżém, jakie się już tylko na wsi spotykają.
Półkownikowa była promieniejąca, — a gdy ostatnia nóta zadrgała w powietrzu, pierwsza poczęła sypać oklaski, tak, że artysta nie mógł nastarczyć ukłonów. W sali entuzyazm był potężny.
— Ależ gra! ale gra! a niech go dyabli wezmą jak gra! wołali wszyscy. Uważałeś waćpan, jak on to robi, co to palcem jakoś brzdęk, a potem jak świśnie... przysięgniesz, że gra nie na basetli, ale na fleciku... Chyba on tam co ma schowanego we środku?.. Ależ gra!..
I pytać już nie ma co, że druga, trzecia kompozycya poszły crescendo z coraz większym entuzyazmem, tak, że w końcu uniesiona Amelia rzuciła bukiet swój do nóg zwycięzcy, który go podjął i na sercu umieścił. Oczy ich spotkały się znowu: jéj ze wzrokiem Maksa, jego z bransoletkami złotemi, świecącemi od pereł i rubinów.
Lola stała w kątku i w główce się jéj kręciło; a Janko chciał co prędzéj skończyć i uciekać, tak mu było duszno, tak zimny go pot oblewał.
Wtém gdy już ostatnią fantazyę z tematu: „Wlazł kotek na plotek“ miał właśnie Maks rozpoczynać — fantazyę, w któréj miauczenie kota tak doskonale naśladował, że mu w marcu żywe koty z dachów odpowiadały, — fatalny wypadek przerwał dotąd najwspanialéj idący koncert.
Zaturkotało raz jeszcze przed gankiem, i wkrótce potém głos dał się słyszeć w przedpokoju:
— A cóż to jest? wesele czy pogrzeb?
Żółtowski, który stał przy drzwiach, poznał zaraz głos brata pańskiego, hrabiego Hermana, i wybiegł przeciw niemu.
W sieniach stał w istocie zdumiony illuminacyą Herman, w kapocie szaréj, prawie gniewny i dosyć kwaśny.
— Cóż to za bale dajecie? spytał.
— To koncert, jw. hrabio.
— Co? koncept? A to głupi koncept mospanie, kto pieniędzy nie ma, dawać takie wieczory!
Wtém i hrabia Rajmund nadszedł.
Ten uściskawszy brata nie dał mu rzec słowa, i broniącego się podróżnym strojem wprowadził do salonu siłą, bo tuż, tuż miało się rozpocząć owo sławne miauczenie kota i można je było stracić.
Naturalnie bogatemu Hermanowi zrobiono co rychléj miejsce dogodne, aby choć to miauczenie dobrze słyszał, wprost naprzeciw fortepianu, i naprzeciw artystów.
Lecz gdy ta wielka postać stanęła w szeregu głową górując nad inne, Janko podniósł na nią wzrok przypadkiem, osłupiał, ręce mu na fortepian opadły, zerwał się nagle, porwał chustkę, zasłonił twarz i szybko wybiegł przez drzwi ogrodowe.
Stało się to w oka mgnieniu, ale hrabia Herman doznał w tejże chwili jakiegoś wzruszenia: drgnął, poruszył się, usta otworzył i jak skamieniały pozostał.
Zaczęto szeptać w sali, że akkompaniującemu krew rzuciła się nosem; posłano w ślad za nim z wodą, pobiegł Otto, Martynko, ale Janka ani słychu — jak w wodę wpadł.
Minęło pół godziny, godzina, nie powracał; zaczęto się niepokoić o niego. Maks niecierpliwił się: nie o człowieka mu chodziło, ale o „Wlazłego kotka,“ do którego nie było komu wtórować — to było najukochańsze jego arcydzieło.
Zżymał się i gniewał. Ostatnia sztuka miała dopełnić tryumfu, była ognistym snopem fajerwerku, wielką bitwą, decydującą kampanię... Pozwoliłby był Jankowi choćby skonać przy ostatnim akkordzie; ale zniknąć przed tą fantazyą było najokropniejszą niewdzięcznością, najstraszniejszą w oczach jego zbrodnią. Nie wiem już coby się było z nim stało, gdyby Martynek z kąta, z rozkazu Ottona, nie wyszedł zakłopotany, i przecisnąwszy się przez tłum pokornie, nie siadł towarzyszyć prima vista z pozostawionych nót Maksowi, co zresztą nie było tak trudne, bo akkompaniament nie grzeszył ani wyszukanym kontrapunktem, ani wielką rozmaitością modulacyi.
Wrażenie, jakiego słuchacze doznali, słysząc najprzód ten temat tak popularny i znany od dzieciństwa każdemu, podniesiony do ideału wykonaniem, potém przerobiony dziwacznie, coraz dziwaczniéj kręcony, z towarzyszeniem miauczenia kota, szczebiotania ptaka, beczenia kozy, skrzypienia drzwi i t. p., a na tle tego wszystkiego ów narodowy (jak go Maks nazywał) temat ciągle się odzywający, z wydaném wreszcie mruganiem kotka, które muzyka imitacyjna doskonale przypominała — było nie do opisania.
Rzecz, prawdę powiedziawszy, nie miała najmniejszego sensu; ale cała się składała ze sztuczek, figlów, koziełków i dziwactw. Słuchacze doszli do szału: klaskano, tupano, wołano, płakano, śmiano się, a półkownikowa nie mając już drugiego bukietu, o mało sama siebie nie rzuciła pod nogi genialnego mistrza! Opętanie było niewysłowione, tryumf zupełny, tak, że doskonale pojęty i uczuty, Maks czuł się w obowiązku nagrodzić zgromadzenie odegraniem kompozycyi swéj krakowiaka w piętnastu częściach, nazwanego przezeń „Wojną Chocimską.“
Wszyscy jednozgodnie uznali, że hrabia miał słuszność, protegując tak nadzwyczajnego talentu muzyka, który miał przejść Serwais’a, Romberg’a i całą wiolonczellistów gromadę, przeszłych, współczesnych, przyszłych. Po cichu szeptano o pochodzeniu jego od udzielnych książąt. Zachwyt był niezmierny, Otto jeden stał i uśmiechał się chłodno, gorzko, z politowaniem.
Maks powracający z bukietem, aby się przebrać i odetchnąć po trudzie i wysiłku, mijając Ottona, uderzony zimnym twarzy jego wyrazem, wstrzymał się chwilę.
— Widzisz pan, rzekł z dumą: nasza publiczność ma instynkt, ma poczucie piękna; trafić jéj tylko potrzeba do serca, umieć przemówić do niéj.
Otto kiwnął głową.
— Ale co się stało z Jankiem?
— Nie ma go?
— Nie ma.
— E! to dziwak: musiał pójść pieszo do Robowa.
— Cóż? krew mu poszła z nosa?
— Tak sądzę.
Na tém się skończyło i nikt więcej nie pomyślał o Janku. Ale gdy po koncercie zaczęto salon urządzać do balu i goście się rozeszli po bocznych pokojach, hrabina pośpieszyła zbliżyć się do mężowskiego brata, którego znalazła stojącego słupem, ze wzrokiem jeszcze skierowanym ku miejscu przy fortepianie, gdzie Janka zobaczył.
— Kto to był? zapytał gwałtownie Herman.
— O kogo pytasz?
— Ten młody człowiek: kto to był?
— Nie wiem.
— Ale ktoś wie, ktoś przecię wiedzieć musi, kto to był taki?...
— Zaraz się zapytamy...
Posłano po Żółtowskiego: ten ruszył ramionami, odwołując się do Ottona.
Przyszedł powołany Marzycki.
— Jak się masz, hrabio?
— Kto był ten młody człowiek, który odszedł? zapytał żywo Herman.
— Ja go nie znam dobrze, odparł Otto. Zowie się Janko Zbój; przybył do mnie z Maksem, z tym wiolonczellistą, którego słyszałeś; dobre jakieś, biedne, ale dumne i nieunoszone chłopię. Potrzebaby się Maksa zapytać.
— Więc chodźmy do niego — dodał niespokojnie hrabia, — chodźmy do niego.
Maks spoczywał i dumał, a szczerze powiedziawszy, robił rachunek tego, co miał w kieszeniach: summy, która przechodziła o wiele jego najzuchwalsze nadzieje. Jeszcze był nie doszedł do końca assygnatek, a już przeszło trzy tysiące złotych naliczył, i owoc ten mozolnéj pracy schował szybko do kieszeni, posłyszawszy nadchodzących, przybierając minę potrzebną wycieńczonego wzruszeniem człowieka.
Ocierał pot z czoła i wzdychał.
Hrabia raz nań spojrzawszy, poznał w nim komedyanta, bo dobrze ludzi umiał oceniać i nie dawał się wziąć na pozory. Gra zresztą już go do tego sądu przygotowała.
— Przepraszam pana, rzekł poważnie: jestem bratem gospodarza — Herman Góra.
Muzyk skłonił się skromnie, pewien, że brat gospodarza przyszedł, aby go z blizka uwielbiać, może aby mu co ofiarować na pamiątkę lub zaprosić do siebie. Po chwili przybrał minę wspaniałą wielkiego mistrza, na którego ramionach cięży geniusz chmurą brzemienną, niewygodny gość nadziemski.
— Pozwól mi pan się spytać, kto był ten pański towarzysz, który odszedł z powodu słabości, czy nie wiem dla czego wśród grania?
— A! Janek... E! to dobre sobie chłopczysko — rzekł od niechcenia Maks — biedny chłopak... W moich podróżach artystycznych spotkałem go, a postrzegłszy w nim niejaki talent, chciałem go zaprotegować, wyciągnąłem mu dłoń przyjazną... Jakiś czas jeździliśmy razem.
— Ale któż to jest? powtórzył hrabia.
— Prawdziwie, ja zawsze tak jestem zajęty sztuką, a tak mało zwracam uwagi na ludzi — odparł ruszając ramionami Maks — żem go szczegółowie nie rozpytywał. Młode chłopię, wychowanie niedokończone, poczciwy, prosty... ale nic wielkiego! nic nadzwyczajnego! Ja się łatwo przywiązuję; to moja słabość: zawsze mieć kogoś muszę w opiece.
— Robi to honor jego sercu! rzekł hrabia z francuzka; ale nie wiesz pan zkąd jest rodem?
— Zdaje mi się, o ile miarkować mogę, z Podola; ale najłatwiéj jego samego jutro o to spytać będzie można...
Herman zasępił się, skłonił i powoli wyszedł.
We drzwiach spotkał go brat w białym krawacie, stąpający pod równie prawie ogromnego tryumfu ciężarem jak Maks. Wieczór był prześliczny, szlachta poczciwa rozentuzyazmowana do takiego stopnia, że kilku po nocy iść chciało oglądać machiny hrabiego, co go nadzwyczaj ucieszyło.
— Co ci to? spytał brata.
— Nic: trochę ciekawości.
— Potrzebowałeś czego?
— Chciałem się o coś dowiedzieć.
Żółtowski odstąpił, odsunęli się jakoś wszyscy, Herman gorączkowo pociągnął brata ku oknu.
— Widziałeś tego młodego człowieka?
— Któremu krew poszła z nosa?
— Tak jest.
— Znasz go?
— Nie...
— To mój syn! to syn mój! zawołał żywo Herman; to dziecko moje! powtórzył.
Rajmund osłupiał.
— Twój syn! to być nie może!
— On sam! on! jam go poznał!
— Śni ci się! to biedny jakiś chłopak z Podola, czy tam nie wiem zkąd. Jakżebyś zresztą poznać go mógł po tylu latach?
— Moje dziecko! ale jabym je poznał wśród miliona ludzi! ja je mam w oczach, jak gdybym widział wczoraj! To Bóg mnie tu prowadził, abym je znalazł! To on! nie ma najmniejszéj wątpliwości. Spotkałem wzrok jego: poznawszy mnie zadrżał, zmieszał się i uciekł... Potrzeba gonić! biedz, odzyskać go! Dawaj mi ludzi, koni — ja go mieć muszę!
— Wszystko co chcesz jest na twoje rozkazy, rzekł Rajmund zimno, śpiesząc z powrotem do gości. Ale nie róbmy z tego historyi, bo się z nas śmiać będą! na miłość Boga!
— A niech się sobie śmieją! ofuknął się Herman.
Powstrzymać starego było niepodobna prawie; postrzegł jednak Herman, że skłopotany i czém innem zajęty brat zapału jego nie dzieli, i zwrócił się do Żółtowskiego, którego pociągnął z sobą do drugiego pokoju.
— Stary — rzekł gorąco — ratuj mnie i dziecko! Ten chłopak to mój syn.
Milczek, który się już nieco domyślał, od razu pojął wszystko.
— Na Boga! odpowiedział: jeśli to był pański syn, a uciekł, nie gońże go, bo zapędzisz nie wiem dokąd. Nie ścigać potrzeba, ale zmusić, żeby sam powrócił... Ale jakaż pewność? zkąd wiadomość? Czy to być może!
— Zkąd pewność? ja ją tu czuję! zawołał Herman porywając się za piersi. Ja wiem, że to był on, jam go od razu poznał i on mnie także. Ucieczka jego nie co innego oznacza.
— Jeśli tak, hrabio, na miłego Boga, dajże pokój pogoni! dodał rozważnie Żółtowski.
Stary zamyślił się.
— Cóż począć?
— Ja wyszlę kogoś tajemnie. Wróć pan do salonu i siedź spokojnie.
I namyśliwszy się nieco, stary zamilkł, zwracając się ku drzwiom.
— A! dobrze ci tak mówić! rzucił za nim hrabia; ale jam go lat tyle nie widział, a to dziecko moje!
— Chceszże je pan na wieki utracić? zapytał Żółtowski.
Hrabia padł na kanapę, zadumał się chwilę i powstał z większą jeszcze żywością.
— Bądź co bądź — rzekł — nie mogę go tak opuścić: jedźmy, idźmy, poszléjmy: nie może być daléj niż w Robowie, tam go znajdziemy.
Nie można go było przekonać i uspokoić. W chwili gdy bal rozpoczynał się w salonach, gdy hrabia i goście przekonani byli, że przybyły poszedł odpocząć — on, Żółtowski i kilku ludzi z nimi pędzili co żywo do Robowa. Otto wysłał był już przodem Martynka, który inną pogoń, choć pieszo, ale naprost idąc uprzedził.
Otto domyślił się zaraz wszystkiego, i przeczuwał, że hrabia się nie myli; a obawiając się, by Janko daléj w świat nie ruszył, polecił Martynkowi, aby go ukrył gdzie niedaleko i nie dopuszczał mu uciekać.
W chwili gdy Martynko zdyszany dopadł dworku i wprost wbiegł do izdebki, w któréj Janek z Maksem mieszkał, Janko już upakowany, z tłomoczkiem na plecach i kijem w ręku, prawie był na wychodném. Stał z oczyma obłąkanemi, drżący i wystraszony.
— Co ci się stało? dokądże to wyruszasz? zawołał przytrzymując go Martynko.
— Idę, muszę... nie wstrzymuj mnie... każda chwila droga! odparł gorączkowo Janek.
I poczciwe chłopię, które się było sercem przywiązało do Martynka, schwyciło go za szyję, ściskając ze łzami.
— Ale mów, co ci się stało? dla czego uszedłeś? co robisz na Boga!
— Późniéj dowiesz się o wszystkiém. Powiem ci tylko, że jakiekolwiek są pozory, jam doprawdy niewinien tyle ile się zdaje: jam nic nie zrobił złego, ale uchodzić muszę. Chcą mnie zakuć w kajdany: ja nie mogę, nie zniosę niewoli, serce mi pęknie od niéj.
I ze wzrokiem przelękłym odpychał od siebie Martynka, torując sobie drogę, ale chłopak wstrzymywał go poczciwym uściskiem.
— Słuchaj, rzekł: ja się ciebie o nic nie pytam, nic nie wiem i wiedzieć nie chcę; nie mam do tego prawa. Powiem ci tylko co Otto powiedzieć kazał; wysłuchaj mnie, uczynisz sobie co zechcesz. Jakiekolwiek są powody, dla których tak nagle uszedłeś z pałacu, Otto się lęka, abyś nie biegł kryć się gdzieś daléj... Dokądże udasz się bez grosza, bez opieki, sam jeden? My cię kochamy, obronimy, nie damy lecieć na zgubę.
— A zakujecie w niewolę!...
— Nie. Posłuchajże: Otto ci ofiaruje schronienie takie, w którém nikt o tobie wiedzieć nie będzie. Chodź ze mną: daję ci słowo Ottona i moje, że możesz tam zostać spokojny.
Janko zawahał się, łzy błysnęły mu w oczach.
— Jużciż wybyście mnie zdradzić nie chcieli?
— My! na Boga! znasz mnie, znasz ojca!
— A więc, co prędzéj, co prędzéj: czuję pogoń za sobą.
Nikt szczęściem we dworku w Robowie powracającego Martynka nie widział. Chłopak pochwycił za rękę Janka, i drzwiami od ogrodu wywiódł go z domu. Noc była ciemna. Ścieżka znajomą przedarli się przez gąszcze drzew owocowych i wybrali w pole. Opodal za łanem zboża była na skraju lasu pasieka, gdzie Otto, którego często najeżdżano, potrzebując czasem samotności, chronił się niekiedy na jaki dzień, aby być sam z sobą i myślami.
Miał tam dla siebie zbudowaną prostą chatę chłopską, ukrytą w drzewach, o któréj tylko miejscowi widzieli. Kawał dobry drogi dzielił ją od Robowa. Ku niéj to młodzi ludzie skierowali się żywo, słysząc już po za sobą turkot bryczek, które zarubiniecką drogą ku dworkowi pędziły. W istocie, stary Herman niecierpliwy z Żółtowskim i kilku ludźmi wpadali do Robowa właśnie, gdy Martynko z towarzyszem byli już na pół drogi do pasieki.
Otto namyśliwszy się, pogonił za nimi i przyłączył się także, drugą bryczką ich doścignąwszy; obawiał się bowiem, aby w jego domu nie stało się co, czegoby późniéj mógł żałować.
Razem prawie wszyscy weszli do domu, i rozbudzeni słudzy wybiegli naprzeciw nim; hrabia wrzał z niecierpliwości.
— Jakże się on teraz zowie? zapytał Żółtowskiego; bo nawet nie wiem o kogo pytać.
— Ani ja!
Zaspany stary sługa Ottona wysunął się z kredensu, przecierając oczy.
— Był tu kto? powrócił?
— A no! wrócił!
— Kto?
— On, gość: pan Janek...
— To on? zapytał hrabia Żółtowskiego.
— Zdaje się.
— Jak wyglądał?
— Wysoki, blondyn... ten, co z panem Maksem przyjechał.
— To on! Gdzież jest?
— Powrócił... musi tu być.
— Gdzie?
— Może w swoim pokoju.
— Prowadź nas.
Stary pośpieszył za służącym. Drzwi izby stały otworem, świeca paliła się na stoliku; świeżo rozrzucone łóżko, podarte papiery, zabrane rzeczy świadczyły, że ten, kogo szukali, domyślając się pogoni, uszedł przed nią.
Dokąd? niepodobna było odgadnąć.
Hrabia padł na krzesło, złamany i zbolały. Żółtowski z załamanemi rękami stanął zamyślony, nie mając odwagi wymówić słowa.
— Sam tu był? zapytał sługi hrabia.
— A sam.
— Gdzież podziać się mógł? po nocy, nieznajomy... dokąd poszedł? jak znajdzie drogę? Moglibyśmy gonić.
— Ale gdzie zaś gonić! odparł Żółtowski; to się na nic nie zdało. On ma sto dróg, my jedną, to stara prawda. Nie złapiemy go już, panie hrabio, pozwól to sobie powiedzieć... darmo!
Ale zaraz ukąsił się w język, czując, że za nadto się rozgadał.
— No, mów śmiało, zawołał hrabia.
— Co panu przyjdzie z dziecka, które gwałtem pochwycisz i przytrzymasz, jeśli gość miło wiązać nie będzie?
— Masz słuszność! ale cóż począć? dać mu ginąć?
— A może znajdą się środki... rzekł Żółtowski. Wszakże jadąc tu, wcale się go pan widzieć nie spodziewałeś, nie wiedziałeś nawet o życiu dziecięcia. Bóg ci je dał zobaczyć, dość na tém; resztę zostaw temu samemu Bogu. Niech go tęsknota i miłość sama przyciągnie do domu i do ciebie.
I skinął na sługę stojącego ciekawie u drzwi, aby odszedł.
— Ja nie lubię mówić, wysilając się dodał: słowo, to najniebezpieczniejsza rzecz w świecie. Wyleci ptaszkiem, nie wciągniesz go wołem, to stara jezuicka, ale dobra maksyma. No, ale na ten raz i mnie się gęba rozwiąże... Hrabio! uspokój się, pomyśl na miły Bóg, co robisz?
— Widziałeś go! widziałeś, przerwał Herman — jaki piękny! jaka szlachetna twarz, jaka postawa, jak znać, że w jego żyłach poczciwa krew płynie!.. A! rzekł hrabia łamiąc ręce kościste: myślałem, że się go wyrzec potrafię, żem się go już zaparł i zapomniał; a gdym ujrzał, krew mi buchnęła do serca, poznałem go od razu, i on poznał mnie. Lecz byłemże ja dla niego tak strasznym tyranem, tak nielitościwym ojcem? Nie czułże on serca we mnie ani dla mnie?... A! Bóg mnie skarał straszliwie... Gońmy go, pochwyćmy, a wówczas...
Gdy ta scena odbywała się w izdebce, Martynko ledwie Janka do chaty w pasiece wepchnąwszy, i powierzywszy staréj żonie pasiecznika, z poleceniem, aby nikt w świecie o nim nie wiedział, — sam pomiarkował, że mu powrócić trzeba i udawać jakoby wprost przyszedł z Zarubiniec. Wypadł więc do izdebki, i trafił właśnie na to, gdy hrabia rozwodził swe żale. Przybycie obcego nawet wstrzymać go nie mogło.
— Ja nie chcę go mieć, aby uczynić niewolnikiem, wołał: chcę go tylko zobaczyć, chcę znowu przez niego wejść w życie, zyskać nadzieje, nic więcéj... Chce, by dziecko moje nie żebrało chleba. Tyś go znał? zapytał porywczo zwracając się do Martynka.
— Kogo, panie?
— Janka tego?...
— A jakże! oni-ć tu już są od dawna.
— Jakżeś z nim?
— O! jak najlepiéj, bo to najpoczciwszy chłopiec w świecie! zawołał Martynko.
— Nie możesz zmiarkować, gdzie się podział?
— Jak to, podział? alboż?...
— Mówią, że był tu przed chwilą, zabrał rzeczy i uszedł.
Martynko choć nieprzywykły kłamać, udał zdziwionego wcale nieźle: otworzył oczy, pokiwał głową.
— Dla czegożby od nas uciekał? spytał, cóż tu było złego? czegożby się lękał?
— Ojca! ojca! gorżko nie zważając na nic zawołał hrabia, bijąc się po czole. Tak, to mój syn, nie ma wątpliwości!
Porwał za rękę Martynka.
— Słuchaj, rzekł porywczo: tyś go znał, byłeś z nim w przyjaźni, może potrafisz przeczuć, odgadnąć, dojść, wyśledzić, gdzie się on podział. Uczyń, ażebym go zobaczył, żebym z nim mógł pomówić.
Martynko milczał.
— Tyś ubogi... rzekł hrabia.
— Nic nie mam.
— Dam ci co zechcesz... dam ci...
— Ale, panie, ja darmo zrobiłbym co można. Czegoż on jednak ucieka?
— Bo mnie się lęka, niewdzięczny! bo się boi własnego ojca! i poszedł na nędzę dobrowolnie, byleby nie być ze mną. Oddaj mi go, dam ci spokój i chleb na całe życie. Powiedz mu, że ja nic nie chcę, tylko go widzieć, tylko...
Martynkowi łzy stanęły w oczach, ale milczał.
— Tyś go znał? powtórzył hrabia.
— Znałem go, panie.
— Mówże mi o nim, jak on jest?
— A! panie, to ptak, co lubi tak swobodę, wodę zdrojową, powietrze wolne, sukmankę, że dla nich oddałby skarby świata. Dziś gdy przyszło, z pozwoleniem pana, posługując temu kuglarzowi, ubrać się we frak i pójść grać do pałacu, co on się biedaczysko nazżymał, namęczył, napłakał!
— A zrobił to przecię! zawołał hrabia, któremu oczy się iskrzyły.
— Musiał, dla przyjaciela.
— Poczciwe serce: nie prawdaż?
— Ale to serce złote, to dusza prosta i szczera, co obłudy nie zna i nie pojmuje.
— Jakże mu się działo? z czego on żył? pytał hrabia coraz natarczywiéj.
— Nie, ja tego nie wiem... Służył podobno, był gdzieś koniuszym; teraz to i grosza nie miał, i znowu się w służbę wybierał.
Hrabia wstał i począł przechadzać się żywo.
— Gdybyś ty za nim pogonił, rzekł po chwili: onby się ciebie nie zląkł, on ci wierzy... nie prawdaż?
— Być może.
— Gdybyś starał mu się wmówić, że mu nic nie grozi odemnie, że ja go nie myślę więzić.
Hrabia nie przeczuwał wcale, jak dobrze trafił, zwracając się do Martynka; ale biedny chłopiec, któremu się zdało, że doszli do jego tajemnicy, drżał cały. Herman zbliżył się do niego.
— Siadaj, jedź, zawołał — goń za nim: ja powrócę do Zarubiniec.
— Panie, odparł Martynek z prostotą poczciwą: ja jestem cały na usługi twoje, ale nie będę zdrajcą i ponętą, którą puszczają naprzód, by zwierza do klatki wprowadzić.
— A któż tego żąda po tobie! Ja nie chcę nic! ja go właśnie takim mieć chciałem, jakim dzisiaj znajduję! — Patrzeć chcę tylko na niego i kochać; oszczędzić mu bolu, starania, nędzy, które wiodą do złego. Nie okuję go przecięż; ale drżę, by gnany strachem nie zapędził się gdzie daleko. Może zginąć, może się spodlić... ratuj mnie i jego!
— Tak; ale ja... nie wiem gdzie go szukać.
— Próbuj, jedź, czyń co ci się podoba... pomóż mi!
— Panie, ja nie potrafię.
Hrabia znowu upadł w krzesło milczący, i łzy potoczyły mu się po twarzy. Martynek patrzał, drżał, ale wytrzymał.
Żółtowski, który nań z daleka z uwagą poglądał, może się czego domyślał; kto wie, może odgadł wszystko, ale ust nie otworzył.
— Cóż tu począć? odezwał się Martynek. Gdzie mnie poszlecie, gotów jestem...
— Jak ci się zdaje, dokąd się mógł udać?
— Jak ja go znam, niełatwo odgadnąć... rzekł chłopak. Mógł się w las rzucić bez drogi; niczego się nie lęka; fantazye ma dziwne.
— Odważny? spytał hrabia.
— A! panie, mężny i silny jak lew!...
— Takim go mieć chciałem! A niewygody?
— Ależ to dziecko stepu i dusza kozacza, jak się sam nazywa.
— To cud, to moje dziecię! I stracić je! Gdzież on? gdzie on? mówcie! ratujcie! wołał Herman.
— Jego, panie i szukać darmo, i znaleźć trudno, chyba trafem. Jeśli mi każecie próbować, spróbuję, ale nie ręczę, odparł Martynko, kłamiąc coraz śmieléj.
— Potrzebować będziesz pieniędzy, przerwał hrabia — i ty, i on jeśli go znajdziesz.. bierz....
Przywyknienie do skąpstwa wstrzymało hrabiego.
— Słuchaj, Żółtowski, rzekł zapytując go wejrzeniem: czy Martynkowi zaufać można?
Na to stary ruchem odpowiedział, że jest nieposzlakowanéj uczciwości.
— Ile mam dać?
— Co pan chcesz! odparł Żółtowski.
— Daj mi pan z pięćdziesiąt złotych, rzekł Martynko namyślając się; potém się obrachujemy.
— Głupiś, dzieciaku! zawołał hrabia: masz tysiąc, nie żałuj! płać, przepłacaj, najmuj, śledź, bylebyś mi go odszukał, a gdy znajdziesz....
— Jeśli go znajdę?
— Daj mi znać, żebym mu przysłał ile zechce. Ja go nie zobaczę, póki się sam nie przekona, żem dla niego nie myślał być tyranem, że jest wolny i będzie wolny...
Martynko przelękły obracał w rękach pieniądze.
— Ale jakże? zaraz?
— Jedź natychmiast, śpiesz... szukaj, nie dawaj mu się oddalić... Lub nie: powiedz mi jeszcze co o nim.
— Cóż powiem panu? Serdeczny chłopiec...
— Ma rozum?
— Ojciec Otto mówi o nim... on kocha go także bardzo...
— A, prawda, spytam Ottona. Ty wybieraj się i jedź co rychléj, a pozwólcie mi tu zostać w téj izdebce, w któréj są, jeszcze ślady po nim, biedném dziecięciu...
— Ot, jeszcze kij jego w kącie! rzekł Martynko: sam go tu wystrugał.
Herman pochwycił w drżące ręce kawał drzewa, ścisnął gwałtownie i oczy weń wlepił, jakby z niego miał coś o tym, który go nosił, wydobyć, dowiedzieć się. Znowu dwie łzy błysnęły mu na powiekach.
Wtém wszedł Otto, który z dala dotąd trzymając się, czatował. Hrabia rzucił się ku niemu.
— Siadaj, rzekł: ty mi więcéj, ty mi lepiéj o nim rozpowiesz.
Żółtowski mrugnął na Martynka i wyszli z nim razem, zostawując ich sam na sam. Otto usiadł spokojnie, siwiejące włosy przerzucając ręką żylastą.
— Mówmy jak starzy towarzysze szkolnéj ławy, odezwał się Herman. Znasz mnie i moje dzieje; Bóg zrządził, że jego poznałeś: powiedz mi, zaklinam cię, czém on jest? Żyłeś z nim, potrafiłeś ocenić.
— Nie wiem czy jest synem twoim, choć ta ucieczka czegoś dowodzi, rzekł Otto; nie myślę kim jest, ale to chłopak wielkich nadziei. Dusza najpoczciwsza, szczera, prosta, uczuć szlachetniejszych trudno... tylko dzieciak. Sierota rozmiłowany w swéj swobodzie, jarzma, które społeczeństwo wkłada, nałożyć nie chce i nosić nie umie. Ja, com je także ciągle z karku otrząsał, nie będę tu dobrym sędzią; dla mnie on jest ideałem, choć przyznam ci się, nie wiem co życie jeszcze zrobi z niego. Z takich ludzi rodzą się i bohaterowie, i rozbójnicy Szyllera; wielkie charaktery i wielkie zbrodnie.. Jest z czego uczynić posąg Apollina i Satyra.
— A kochać on umie? spytał hrabia.
— Do zbytku: dowodem to, że taką lalkę na sprężynach jak ten Maks pokochał, pomagał mu, służył i dał się zawojować. Widziałeś dziś Fermera, gdy oblókł rolę natchnionego, grając „Wlazłego kotka...“ a przecięż Janko go kochał.
— To źle! to źle! miękki więc jest!
— Nie, ale umie kochać i potrzebuje się poświęcać.
— I będzie ofiarą, mimo wszystkiego, rzekł hrabia zamyślony; będzie ofiarą, nic go nie wybawi. Tacy ludzie są wyjątkowi i zawsze im źle na świecie. On zginie biedny. Waśnie chciałem, hartując go, tego uniknąć; ale dziéj się wola boża.
Rozmawiali tak długo jeszcze, bo hrabia z pokoju tego wynijść nie chciał, — i dzień świtał, gdy nareszcie Otto namówił starego, aby się położył. Paweł stary zrozpaczony, dawno przybywszy z Zarubiniec, posłał był łóżko, i czekał drzemiąc i płacząc nad pościelą, nie pojmując co się spokojnemu panu stało.
W pałacu tymczasem nie mogły ujść baczności przybyłych sąsiadów ruchy, które zaszły w sali. Wieść o związku jakimś między ucieczką Janka a nagłym wyjazdem hrabiego przetworzyła się w dziwną bajkę: szeptano sobie o osobliwszym jakimś wypadku, który jedni drugim podawali, coraz poczwarniejsze tworząc z niego opowiadania. Dodało to trochę ożywienia i gorączki zabawie, ale wielu też powarzyło i napełniło niepokojem, bo nic pewnego dowiedzieć się nie było można.
Tylko Maks i półkownikowa, których zaraz zapoznano z sobą, wcale nie zważali na to, co się w koło nich działo.
Amelia mdlała z niecierpliwości, żeby się zbliżyć do wielkiego artysty; Maks czuł, że się spotkał z fortuną na rozdrożu, i że chodzi tylko o to, aby ją pochwycić za włosy, to jest za serce. Oboje równie obawiali się zawodu i drżeli zbliżając się do siebie.
Maks, jako bardzo porządny człowiek, choć artysta, po formalnéj prezentacyi, nim daléj zaszli, pod pozorem wody poszedł rozpytać się dobrze, co to za jedna ta pani półkownikowa. Trafił na młodego człowieka dowcipnisia, który mu ją w dwóch słowach odmalował.
— Ja panu powiem, rzekł: to jest wdowa po półkowniku Z..... i po czterdziestu latach umarłych; ale że nigdy nie była ładną, nie jest dziś brzydszą niż przed dwudziestu laty i podobno już na to rachować można, że nie zbrzydnie i nie postarzeje. Widziałeś pan jéj figurę? stanik klassyczny, ręka i nózia skulpturalne, ubiera się jak moda, tańcuje jak niemiecka sentymentalna baletniczka, szepleni trochę mówiąc, lubi zapachy, nigdy nie miała widocznego kochanka, ale i to dodać potrzeba, że ma gdzieś niewidocznego także synka po nieboszczyku półkowniku... Majątek czysty, dobrze urządzony, wart pół miliona komu niepotrzeba, może więcéj; w brylantach, tyftykach i innych precyozach i remanentach, nie licząc różu i bielidła, jest pewnie jakie sto tysięcy jeszcze. Młoda sercem, ospowata po dniu...
To mówiąc, ukłonił się, i na pięcie wykręciwszy się zniknął.
Główna punkta dawały informaeyę zadawalającą dla Maksa, który zaraz powrócił do wdowy przybierając minę artysty, dla którego świat stał się pieprzem i assafetydą. Zwykły to kolor tych, co się chcą uczynić zajmującymi, nim się raczą dać w sobie zakochać. Oprócz tego Maks udawał człowieka mocno od losu prześladowanego, dziecko rodziny niegdyś znakomitéj i zamożnéj i t. d.
Resztę miał dopełnić w miarę objawiającéj się potrzeby.
Amelia ze swéj strony umiała grać rolę doskonale wyuczoną w praktyce lat kilkunastu, kobiety czułéj, bardzo nerwowéj, potrzebującéj kochać a dotąd nigdy nie kochanéj, mającéj zaoszczędzone w głębi serca nieprzebrane źródła affektów.
Dość im się było zbliżyć, przemówić, porozumieć, aby zgodzić się z sobą. Wieczór był stanowczy.
Maks przypatrzył się, że choć ospowata, wcale jest niebrzydka, i dość miła; ona, że jest młody, ładny i egzaltowany, wzięła bowiem artystyczną blagę za dobrą monetę. Mówili z sobą tylko ciągle i prawie wyłącznie, i półkownikowa zaraz go nazajutrz do siebie zaprosiła.
Reszta nocy zeszła na skokach, do których z widoczném nadskakiwaniem służył Maks półkownikowéj, puszczając się z nią w walce i polki, w których żywe bicie czułego jéj serca mógł na uczynku pochwycić.
Hrabia szlachtę przyjmował serdecznie i karmił a poił natarczywie, co dało wielu do myślenia, że ma zupełną kwalifikacyę na marszałka, i mógłby nim być bardzo. Pani domu i Lola gościnne były, ale jakby pomieszane i smutne. Dziewczęciu stał w oczach ów blondyn z takiém wejrzeniem poczciwém i słodkiém, który znikł nagle, i rumieniła się przed sobą myśląc o nim. Hrabina sama wolała zawsze ciszę, modlitwę i pokoik z oknem na ogród i bzy swoje; tłum jéj wcale nie bawił, wzdychała do samotności, do któréj nawykła.
Nadedniem już goście się rozjechali, a Maks pomógłszy półkownikowéj wsiąść do karety, którą obejrzał okiem przyszłego już właściciela, pożegnawszy gospodarza, rozmarzony nadziejami, poleciał spocząć do Robowa.
Wszyscy spali i cisza panowała w małym dworku; wieśniacy tylko ze dniem do pracy wstawać poczynali i gdzie niegdzie żurawie studzień piszczały, lub krówka wypuszczona na podwórko porykiwała ku stadu, z którém wyjść miała na rosę.
Po nad ziemią lekki opar się unosił, i zemgły téj wpół przezroczystéj, krajobraz wychodził cudnemi sinawemi barwami przedwschodu odziany. Na Maksie drzemiącym po winie, po koncercie, po rozmowie z półkownikową, owacyach i nagłém zbogaceniu, natura nie czyniła wrażenia. Brał się tylko co chwila za kieszenie i przemyślał, co ma wieczorem mówić uroczéj wdówce, aby ją podbić zupełnie.
Zsiadł przed gankiem napół pijany i wtaczał się we drzwi, gdy na ławce postrzegł Ottona, który nie mogąc zasnąć, sam jeden siedział z głową o kolumnę opartą.
— A to co jest? zapytał.
— Siedzę i odpoczywam, rzekł Otto. Ale idź cicho, bo mamy gościa, hrabiego Hermana, który niedawno się położył; nie przerywaj mu snu, proszę.
— A on tu co robi?
— Ciasno było w pałacu, przyjechał do mnie.
— No, a Janek się znalazł?
— Nie ma go.
— Cóż to jest? uciekł? z jakiego powodu?
— Nic nie wiem.
— To coś niepojętego!
I przysiadł Maks na ławie, szukając powodu do wywnętrzenia i przechwałek.
— Czy zabrał i rzeczy z sobą?
— Zabrał i poszedł po nocy.
— Wszakżem mu nic nie zrobił?
— To fantazya jakaś.
— Dzień cudów i dziwów! Mógł przecię poczekać, żeby się koncert skończył, i pożegnać ze mną; ale to zawsze pół-waryata!
Nie lubiąc kłamać i pół gębkiem chwalić, chciał Otto uniknąć mowy o koncercie; ale artysta tak wiele pił pochwał, które, jak inne napoje fermentujące budzą pragnienie, że musiał pożądać ich jeszcze; sam więc zwrócił rozmowę na tryumfy swoje.
— A tak! rzekł: mówiłem i powtarzam, jest u nas poczucie piękna; dowodem moje wczorajsze wystąpienie przed tém wieśniactwem prostém, nieuczoném a uczucia pełném, od którego byłem tak gorąco zrozumiany. Tego wieczoru nigdy nie zapomnę. Wiesz, że około sześciuset rubli się zebrało! Olbrzymio!
Otto się uśmiechnął.
— I w dodatku — rzekł Maks — rozkochałem się.
— No, to się rozumie, że w półkownikowéj, przerwał Otto.
— Zkąd wiesz?
— Bo to jest jedyna kobieta, na któréj miłość wszyscy ludzie młodzi, prócz mnie, chorują zawsze po pierwszém widzeniu od dziesięciu dni do dwóch miesięcy.
Maks się obraził.
— Kobieta niepoznana!
— Kobieta bardzo zacna, ale chora...
— Co? reumatyzm? spytał na seryo Maks.
— Nie, choroba sercowa: chce być kochaną jedynie, wyłącznie, gwałtownie i wiekuiście.
— Ma słuszność, taka tylko miłość jest miłością.
— Niezawodnie, ale ten kwiat nie wyrasta i nie kwitnie w czterdziestu leciech, chyba zasiany w dwudziestu... za późno...
— Nie, rzekł Maks, nie: zawsze czas kochać.
— No, to co innego! odparł szydersko Otto.
— Jak to, co innego?
— Wiesz, że ma pół miliona....
— Najprzód, nie wiem; powtóre, to mi uwłacza...
— Och! dajże pokój; to pochwała twego rozsądku, uśmiechnął się Otto.
— A! ci zimni ludzie! ci zimni ludzie! zawołał Maks, bijąc się w czoło.
Otto, który codzień chodził na cmentarz do grobów narzeczonéj i ojca, choć nikt o tém nie wiedział, uśmiechnął się szydersko.
— Dam ci dobrą radę, rzekł po chwili.
— Jaką?
— Półkownikowa potrzebuje pójść za mąż koniecznie; jeszcze pół roku, rok najdaléj, a wyda się za młodego ekonoma lub pisarza gorzelnianego. Ożeń się z nią, a będziesz mógł próżnować i muzykę porzucić: to dla ciebie dobra partya.
Maks zagryzł usta, zniósł ten sarkazm, i poszedł gniewny, mrucząc, do swojego pokoju.
Tu rzucił się na łóżko, dumając o Amelii, i usnął.
Amelia też nie miała w życiu szczęśliwszéj chwili nad podróż swą z Zarubiniec do Danowa... Wpół drzemiąca, wpół marząca na jawie, napół i we śnie, przez całą drogę widziała przy sobie artystę, który jéj szeptał pół-słowa czarowne, jakich się dźwięku nie zapomina nigdy.
— „Melciu droga, ja cię kocham, ja wiecznie kochać cię będę... jam twój... Drogą życia kwiecistą pójdziemy daléj razem z dłonią w dłoni, z okiem w oku... Ty wsparta na mojém ramieniu, wsłuchana w pieśń moją; ja wpatrzony w twoje oczy...“
— Stało się, rzekła wysiadając senna w ganku: jeśli on zechce, jeśli mnie zrozumie, będę jego! Niech świat mówi co chce, niech ludzie rzucają kamieniami! i mnie się kropla szczęścia z czary, któréj usta nie tknęły, należy....
I odpinając bransolety, rzuciła się w fotel, szepcząc po cichu:
— Ten lub żaden!
Biedna, a! jakże wybrała!
W ciemnym gaju, wśród którego opasana plecionym płotem, tarniną obwarowanym, stała w sadzie owocowym pasieka, Janek przed chatą przechadzał się niespokojny. Słońce wschodziło na świecie, złote jego promienie na wierzchołkach drzew się czepiały, gdzie niegdzie przerzynając gąszcze, lśniły się na zlanych obfitą rosą liściach traw i ziół leśnych; ale w pasiece mrok był jeszcze i chłód poranka, a każdy krok na trawie znać było w otrzęsionych z rosy listkach.
Pszczoły już gadały, już się budziły robotnice, już je wabił zapach rozkwitłych łąk i ziół, i ule okryte na chwilę czarnemi ruchomemi plamkami, wnet opustoszeć miały. W gaju ptactwo już także było przy pracy dziennéj, słowik nocnego strażnika dośpiewywał pieśni, dzięciół kuł nieborak próchno, drobne ptaszęta szły na żer w pole, silniejsze na łowy, a ci, co nocą plondrują, do jam i dziur wracali.
Dzień wschodził pogodny. Janek, co ledwie był trochę usnął na sianie, które mu podesłano, niespokojny krążył przed chatą. Nie czuł się tu bezpiecznym. W polu, na równinie, w ruchu, byłby wytrwał; ale tu zdawało mu się, że jest zamknięty. Chata trąciła niewolą, ukrywaniem się, bojaźnią; poczciwa dusza męczyła się tym stanem.
— To on był, to on! mówił do siebie Janko; wszakżem powinien był przeczuć, że w domu brata mogę go spotkać, choć tam od dawna nie bywał. To on! toż same oblicze zwiędłe, straszne, surowe, tylko starsze; lata na wyżółkłém czole wypisały mu jego sieroctwo.... Też same usta, które mi się nigdy, nawet w kolebce, nie uśmiechnęły; co mi groziły i szydziły ze mnie; to samo oko straszne i piekące...
To on! to on!
I obok téj twarzy, z mgły wspomnień, jak w kraju obrazie z za tumanów sioło zielone, wstawała druga twarz uśmiechnięta, tak piękna, czysta, święta, łagodności i dziewictwa pełna, jakby nie z czarnéj ziemi wyrosła... Jednak nie wiedział nawet, kto ona była, ale tak mu się wpiętnowała w pamięć, w serce, że może jéj był winien, iż od razu uciec nie potrafił.
— Ja tu ją może jeszcze znajdę, zobaczę, mówił do siebie; bo drugiéj takiéj na świecie nie ma i być nie może.
Twarz pięknej Loli i oblicze ojca przelatywały przed nim jak dwa sny biały i czarny: drżał i bał się, i coś go nazad ciągnęło.
— Potrzeba było uciekać, mówił do siebie: daleko, w tę Ukrainę stepową, między dzieci pustyni, i znowu tam na dzikich hasać koniach, spać na gołéj ziemi, zabić w sobie marzenia, zapomnieć, zapracować się. Tamby mnie nikt nie dogonił, nie poznał, nie znalazł. I tam są oczy niewieście i serca kobiece, i toż życie w szaréj sukmanie, co tu w odzieży jasnej, tylko prostsze i bliższe Boga i szczersze. Nie! tu nie moje miejsce, tam! Ztąd iść trzeba: tu duszno i straszno!
Mówił tak chodząc, gdy zaszeleściało w krzakach, i nim się zdołał ukryć, przelękły jak zbrodniarz, ukazał się poczciwy Martynko, zmokły, oblany rosą, i skutkiem nocnych przygód, do których nie był przywykły, z febrą okrutną, co go właśnie trząść poczynała.
Zbladły, jeszcze się biedak brzydszy i biedniejszy niż kiedy wydawał, — aż Janek poznawszy, poskoczył ku niemu przestraszony, wołając:
— Co ci to jest?
— Ot! nic, tylko febry dostałem.
— Co ci zrobić na to?
— Nic, chodźmy do chaty, bo mi zimno, bardzo zimno... ale przejdzie gorączka i lepiéj mi będzie.
Uśmiechnął się, pokrywając cierpienie, poczciwy chłopak.
— A co słychać? spytał Janek.
— Nic.
— Gonili za mną?
— Nie.
— Nie? pewnie?
— Możesz mi wierzyć. Płakali po tobie, nie ścigali cię wcale.
— Płakali! zawołał Janek: po mnie! kto?
— Ojciec.
Janek się uśmiechnął.
— O! rzekł cicho: tych oczu nigdy łza nie nawiedziła.
— Mylisz się. Ale wnijdźmy-no. Ja sam łzy widziałem.
Janek zamilkł, ale z nieufnością widoczną wszedł za Martynkiem do chaty.
— Słuchaj, rzekł: jeśliś tu po to przyszedł, żeby mnie nawracać, to czas stracony; za nadto blizkie jest jeszcze moje dzieciństwo, nie mogę o niém zapomnieć. Darmo: nie mów mi o tem!
— Ale ja wcale nawracać cię nie myślę, lecz i kłamać nie mogę, odparł Martynek.
Wszedłszy do chaty, Janko zaprzątnął się około chorego, położył go, okrył, otulił i pobiegł ognia rozpalić, aby mu co ciepłego zgotować. W tych razach, jak to Maks doświadczył, Janko był jedyny, czynny, niezmordowany, wesół, gdy mógł pracować i służyć komu.
Martynek aż płakał upokorzony, ale wstać nie mógł, bo febra coraz go mocniéj rozbierała.
— Mój Janku, rzekł w ostatku po długiém milczeniu: wyrzucałbym sobie, gdybym co skrywał przed tobą.
Janek pobladł.
— Opowiem ci jak było wczoraj, dodał chory; trzeba żebyś wiedział wszystko. Bądź spokojny, nie byłem zdrajcą i nie będę.
Tak począwszy, Martynko opowiedział gorąco całą swą ze starym rozmowę, powtórzył słowa jego, opisał łzy i wzruszenie. Syn słuchał go z uwagą, z ciekawością; ale na twarzy jego, po któréj raz długa łza przebiegła, nie widać było skruchy i żalu. Martynek kończąc, wyciągnął ku niemu rękę, podając mu pieniądze ojca, ale Janko je odtrącił.
— Teraz ty mnie posłuchaj, rzekł powoli: co się stało, odstać się nie może. Jam dziś już syn biedy i niedoli, a nie paniątko tam jakieś; powrócić do nich nie chcę, nie potrafię, bobym nie wyżył z nimi. Jam znękaniem wypchnięty z tego świata, wyszedł i poślubił sobie inny... Wpośród nich czuję się obcy, nie swój, zmęczony; dopiero gdy dłoń podam uznojonemu wieśniakowi, gdy z nim siądę gwarzyć na mogile, gdy w lesie głuchym słucham śpiewu bożych dzieci, jestem w swoim żywiole i szczęśliwy... Mów co chcesz! u nich miłości nie ma; wiesz co jest? próżność tylko. Myślą: „To ostatni imienia spadkobierca, przelejmy nań troski nasze, imię, nędzę i niewolę, włóżmy nań pęta, któreśmy sami nosili.“ Starzec schodzi do mogiły, odpędził co kochał, zostaje sam, chce mieć kogoś, by dręczyć i komuby spadek swéj dumy i osamotnienia przekazać. Ja nie chcę ich przyjąć; szczęśliwy jestem jak jestem; grosza nie tknę, bom go nie zapracował, bo ten grosz związałby mnie i spętał na wieki.
— A! gdybyś ty widział łzy starca! rzekł Martynko.
— Łzy... i ja płakałem, odparł chłopak; a łzy z różnych źródeł płyną! Jam już urósł sierotą i sierotą zostanę. Chował mnie na włóczęgę, co się nie zlęknie niedoli ni pracy... otoż mnie takim ma.
Janko chodził żywo po izbie.
— Ale ty mnie nie zdradzisz? rzekł do chorego.
— Ja? możeszże posądzać?
— Nie! nie! ty nadto jesteś biedny!.. Któż wie? może gdyby tu przyszli do mnie, uległbym, upadł, dał się związać i zabrać, ale życia zmienić nie chcę: tak mi lepiéj. Myślałem nieraz: „Jam swobodny, jam sam sobą, tu nic nie krępuje ni myśli, ni woli... tam....“ Ty jeszcze wzdychasz do tego świata, bo go nie znasz, ja go odpycham, bom skosztował.
— Dziecko, szaleńcze!
— Tyle w człowieku dobrego, co szaleństwa, rzekł Janek. U was się szałem nazywa, co wychodzi z powszedniego kręgu i płaszczyzny. Ale ja nic od nich nie chcę.
— Oni chcą od ciebie nie tak wiele jak sądzisz!
— Jakiém prawem? przerwał Janko. Cierpiałem jak cierpi dzikie zwierzę, co odejść od gniazda nie może: dziś dostałem skrzydeł, odleciałem... w świat... Bóg tylko jeden ma prawo spytać mnie: dokąd i po co?
Nie można było mówić z nim więcéj.
— Bądźże spokojny, rzekł Martynko: siedź tu, ja cię pewnie nie zdradzę.
Potém poczęli gwarzyć po młodemu swobodniéj, o ile choroba pozwalała jednemu, drugiemu obawa i wzruszenie.
Przed oczyma Janka przelatywała ciągle ta twarz dziewicza prześliczna, o któréj zapomnieć nie mógł.
— Powiedzże mi co o Maksie? spytał Janko.
— Maks pan, kieszenie ma pełne złota, i upił się pochwałami do sytu. Na dziś wieczór zaprosiła go jakaś półkownikowa.
— O! serce ma z wosku! rozśmiał się chłopak: zaraz się zakocha w niéj szalenie.
Ale przypomniawszy sobie wrażenie, jakie na nim zrobiła nieznajoma, spuścił głowę i umilkł zawstydzony.
Dotąd dziki Janko nie znał tego uczucia, choć przebiegł swobodny kawał świata, a ładnego chłopaka tysiąc razy wabiły dziewcząt oczy i uśmiechy. Nieraz jaż czarne, ogniste wejrzenie niepokoiło go temi obietnicami, które się nigdy nie dotrzymują; nieraz w drżącéj dłoni miał malutką rączkę, która mu się narzucała ściśnięciem; ale naówczas zawsze strach go jakiś ogarniał, jakby prosząc o miłość, życia od niego żądano. Uciekał przelękły, tęsknił, zapominał oczu, uśmiechu i dłoni, która magnetycznie taki weń ogień przelała. Pojęcie jego o miłości było takie, jakiego się czyste a poczciwe chłopię w kozaczych stepach mogło wyuczyć z piosenki; wiedział o niém tyle, co wie śpiewka dziewicza, co mówi bajka i podanie. O ucho jego nie obiło się szyderstwo swawolne, którego, słysząc je nawet, nie bardzo rozumiał; ale się wsłuchał w owe tęskne dumy, w których chmury noszą poselstwa kochanka, ptaki wieści krwawe, cały świat dzieli ich bole i łzy. W tych pieśniach zawsze miłość i uścisk kończą się śmiercią i mogiłą, i dwie dusze płacząc, ścigają się potém za grobem, męczą tęskniąc ku sobie. W pieśniach ludu niezepsutego jest nawet owa miłość niepodobna, którą czasem spotykamy w książkach naszych; ten sam ideał, tylko tam piękniéj ubrany, tu prozaiczniejszy i zimniejszy.
Janko pojmował miłość tylko taką stepową, wielką, jedną, niezmierną, ale więcéj się jéj obawiał niż pragnął. Dusza jego bała się nawet tych pęt, które na nas kładzie uczucie...
„Gdyby dwoje skrzydeł na barki, gdyby zaraz jedna szata z chmury i precz ze świata ze skarbem ulecieć w górę... myślał czasami. Ale żyć, by codzień się psuło to, co chwila uczyniła już tak doskonałém, że większém i piękniejszém być nie może; żyć, by miłości dać zwiędnąć i zatonąć w ziemskim kale... a! to lepiéj nie kochać!“
On chciał... ale to było dziecię stepu — a co marzą orły na mogiłach, krucy w chmurach i ludy młode i młodzieńcy budzący się do życia, tego pióro z trupiego wyrwane skrzydła, nie spisze. To pioruny piszą na niebie, to jęczą lasy w noc głuchą, tego wybyście, panie i panowie moi, nie zrozumieli.
A jednak ilekroć dziecko stepu chciało pójść nazad w ten swój świat, wnet je ku ohydzonemu ciągnęła ta twarz zjawiona, i przykuwała uśmiechem, jakby mówiła do niego:
— Ja umrę po tobie w tęsknicy.
Coś było w głębi tego uczucia niosącego z sobą przekonanie, że się ono opłaci wzajemnością, że się nie urodziło samo, że źrenica, co je zapaliła, szukała widma przed sobą, i zapłonęła tęsknotą, bólem, pragnieniem.
— Dobrze więc, rzekł Martynko: rób sobie co chcesz; ale po cóż masz od nas, co cię kochamy, uciekać, kiedy tu nic ci nie grozi?
— Jak to? myślisz, że zostać tu mogę? To historya nadto głośna, zwróciła na mnie oczy... niepodobna.
— Historyi żadnéj nikt nie wie; ty z nami możesz pozostać tak swobodny i spokojny jak w stepie. Czyż ci tu z nami nie lepiéj?
Janko się zadumał.
— Przecięż wszyscy wiedzą, domyślają się przynajmniéj kto jestem?
— Nikt, prócz mnie... Żółtowski może. Twój ojciec nie chcąc ciężyć nad tobą, jutro powraca do domu. Po cóż uciekać, gdy nikt nie ściga; gdyś nieraz mówił, że ci tu dobrze, żeś się do nas przywiązał; gdy wiesz, że Otto kocha cię jak dziecko własne, ja — jak brata, jeżeli taki biedak jak ja ma prawo kochać hrabiątko?
— O! dajże mi pokój! Ja tę skórę tygrysią, co do mnie ludziom przystąpić nie dawała, zrzuciłem już dawno: jam prosty chłopek, co chcesz, tylko nie hrabia. Ale przypuściwszy, że mnie nawet nie okują w kajdany fraka i rękawiczek, co ja tu będę robił?
— A co tam, dokąd lecisz? spytał Martynko.
— Pójdę konie ujeżdżać znowu.
— To i tu coś podobnego ci znajdziemy; a czyż nie pochlebiając sobie, Otto, a choćby ja, po koniach i bydle, nie byliśmy ci na co potrzebni?
— Ale ja się tu boję!
— Dziecko jesteś.
— Ty nie wiesz co klatka: jam w niéj mieszkał! Ale zawsze zostanę i spocznę, a potém zobaczymy.
Martynek coraz silniejszych dostawał dreszczów, więc się skończyła rozmowa, bo Janek postrzegł, jak się na nią zmagać musiał, i wyszedł przed chatę, czując, że mu w niéj było duszno jak w więzieniu.
Ale wczorajszy wieczór dla Loli tyle był obfity w wypadki, że nazajutrz po nim nie mogła być tak spokojna jak matka, która wróciła do swoich pacierzy, podlewała swe kwiatki, szeptała różaniec i z radością wchodziła znowu w owo ciche, jednostajne życie, które samo tylko zranioną duszę ukołysać może.
We dwie siedziały w pokoju; matka modliła się po cichu; żywa Lola wciąż ją zarzucała pytaniami. Wspomnienia wieczoru snuły się jéj po głowie jak fantazmata snu gorączkowego.
— Moja mamo, ale bo ty mnie słuchać nie chcesz.
— Owszem Lolciu, mów.
— Uważała mama, jak ten pan Maks grał? Czy to było pięknie, nie wiem; ale mnie się zdaje, że prawdziwa, wielka i piękna muzyka powinna być spokojna, majestatyczna, prosta jakaś, uskrzydlona i wyanielona, jak powiada poeta, a nie taka roztrzpiotana i płocha.
— To prawda, moje dziecko.
— Bo jużciż muzyka, co gra nam do tańca, to grajki, to granie, to świergotanie nie muzyka. A potém, mamciu... ale mamcia znów nie słucha?
— Ale owszem, słucham Lolciu; jakaś ty dziwna!
I pocałowała ją w głowę.
— A potém, co?
— A potém ten pan, ja nie wiem czy on tak bardzo czuł, ale mnie się zdaje, że on trochę grał komedyę i smyczkiem i sobą?
— Może go już tak Bóg stworzył.
— Bo gdy kto czuje, to z uczuciem prawdziwém przychodzi, mamciu kochana, i bojaźń, i wstyd, i rumieniec. Ja przynajmniéj czuję, gdy mi się na łzy zbiera, gdy mnie co wzruszy, gdy się gorąco modlę, to mi twarz pali, i chciałabym schować się pod ziemię z tym skarbem wesela czy boleści. Ale tak wystąpić, rozedrzeć pierś i pokazywać ją za pieniądze!... Moja mamciu, słyszy mama?
— Ale słyszę, i cieszę się, bo masz słuszność.
— Więc on nie pięknie grał?
— I mnie się to niebardzo podobało.
— A dla czegoż półkownikowa mdlała?
— Ale czyż mdlała?
— Widziałam, była w ekstazie!
— Ale bo widzisz, dziecko moje, są dusze tak podraźnione życiem...
— Doprawdy, są tajemnice, których ja nigdy nie pojmę. Więc na takie dusze i fałsz działa jak prawda, i udanie jak uczucie?
— Te dusze są jak rany, które i uderzenie i pogłaskanie równo boli.
— A! jak to mamcia ślicznie powiedziała!
— Ślicznie? gdzież tam! i uśmiechnęła się hrabina, całując w czoło dziecię. Nie pięknie, ale może prawdziwie. Gdy się rana zasklepi, a była głęboka, późniéj już traci czucie na razy i pieszczoty.
— Smutna to rzecz życie! westchnęła Lola, myśląc o młodym chłopaku.
— Ale co to się stało temu drugiemu, moja mamo? czego on uciekł?
— Nikt tego nie wie, zdaje się, że zachorował.
— Czy mama go uważała?
— Trochę, z daleka.
— Jaki on był piękny, kiedy wyszedł taki drżący, taki różowy cały, a taki silny i tchnący jakąś prawdą! Przy nim ten Maks zupełnie wyglądał jak ów kuglarz, mama wie, co to tu kiedyś sztuki pokazywał, eins, zwei, drei... nawet rękawy miał tak zatoczone jak on.
Hrabina zaczęła się śmiać mocno.
— Jeszczem tak pięknego mężczyzny nigdy nie widziała w życiu, rzekła naiwnie Lola, przywykła z każdéj swéj myśli przed matką się tłómaczyć. Przysięgłabym, że musi być poczciwy i dobry.
— Moja Lolciu, co ty też pleciesz!
— A jużciżby mi się tak nie podobał, gdyby był nic dobrego! dokończyła śmiejąc się Lola.
— A! ty główko szalona!
— Moja mamciu, ja ci się pewnie modlić nie daję: każ mi milczeć!
— To prawda, ale ja lubię szczebiotanie twoje.
— I ty się tyle modlisz, mamciu, że doprawdy ja się boję, aby już za nadto dusza twoja na tych skrzydłach modlitwy od nas nie odleciała.
— Moje dziecię...
— A co ja jeszcze mamci powiem... oto, że mi się ta biedna półkownikowa jakoś bardzo nie podobała: wydała mi się jak Maks. Wszakże to ja byłam dzieckiem, gdy ją pamiętam takuteńką jak teraz, więc ma lat....
— Ale co tam, Lolu!
— Ale nie, policzmy: ma czterdzieści pewnie.
— Ja tam nie wiem.
— Jakto mamcia nie wie? Mamcia wie doskonale, tylko nie chce powiedzieć... Taka stara, a chce być młodą; mnie się zdaje, że to nieprzyzwoicie. Bo na cóż jéj to? na cóż młodym chcieć ich młodość zabierać?
— Cóż im to szkodzi?
— A jakże, mamciu, szkodzi! Jużciż naprzykład gdyby sobie była starsza, toby się w niéj nikt nie kochał, a tak może się kto rozmiłować, coby mógł młodszą, dla siebie stworzoną, ukochać.
— Lolciu, co ty pleciesz!
— Ale moja mamciu! ja rachuję!
Hrabina zamknęła książkę, położyła różaniec, nie było sposobu się modlić. Przysiadła się do córki.
— Moje dziecko — rzekła smutnie — ja nie lubię, gdy ty tak mówisz o tém kochaniu.
— Ale dla czegoż ja, mamciu droga, nie mam o niém mówić, kiedy myślę?
— A na cóż dziecko myśli?
— Alboż ja wiem! muszę; przychodzi mi to — ot sama nie wiem jak, z kwiatka, z powietrza, z listka, co leci, z ptaszka, co śpiewa. Czasami wstaję ze snu z tą myślą, a przecięż anioł stróż stał nademną; modlę się, i w modlitwie są słowa....
— Pleciesz, pleciucho droga!
— Alboż to co złego?
— Nie! ale zaprzątnąwszy sobie tém głowę, i serce podraźnisz, jak półkownikowa.
— Ale nie! tak, nigdy!
— Pewnie, z takich trzpiotowatych główek jak twoja, rosną potém biedne kobiecięta jak tamta....
— No, ale cóż to złego? wszędzie a wszędzie jest ta miłość.
— To prawda, jest jéj nadto.
— No? a mamcia nie kochała papy?
— I kocham go jeszcze.
— Ale dawniéj? to było inaczéj?
— Nie, tak samo.
— To bardzo ładnie, ale nie tak jak w książkach, i nie tak jak ja myślę.
— Ale książki kłamią, moje dziecko, i ty się bałamucisz.
— Jakto? wszystkie książki kłamią?
— O! wszystkie.
— To się na nas zmówiły te niepoczciwe książczyska! odparła Lola z uśmiechem: to spisek jakiś! Jakże można tak oszukiwać? Alboż nie ma takich pięknych miłości? Mnie się zdaje, że być mogą. O! doprawdy, mamciu kochana, mogą, mogą! Ale ja wiem, że ty tak mówisz, bojąc się tylko, żebym ja nie zakochała się w kim bardzo a bardzo.
— Lolciu!
— Lola musi mówić czasem nic do rzeczy, kiedy ją mamcia nauczyła wszystko powiadać co myśli: a! nie trzeba było do tego przyzwyczajać!
I rozśmiały się obie.
— A to ci powiem po cichu, dodała Lola tuląc się do matki; że gdyby kto taki ładny jak ten wczorajszy, co mu krew z nosa poszła, bardzo długo był ze mną, gotowabym go pokochać.
— Tak, dla pięknéj twarzy, dziecko moje.
— Ale nie! gdyby był równie grzeczny i dobry jak piękny. A ja mamci przysięgam, że z taką twarzą złym być nie można.
— Pleciesz! Wszakże i w tych książkach, o których mówisz, czytałaś nieraz o ślicznych twarzach na czarnych duszach.
— Kiedy one kłamią! rozśmiała się Lola; a kłamstwo się czuje i szpeci.
Na tę macierzyńską rozmowę wszedł hrabia, który czasem żonę odwiedzał w pewnych dnia godzinach; ale na ten raz nie sam, lecz z bratem Hermanem, bladym, milczącym, przygnębionym i smutnym, w którego twarz spojrzawszy, widać było boleść wielką.
— Cóż ci to jest? chory jesteś? spytała go troskliwie hrabina.
— Zachcieliście! Od wczoraj niedobrze się czuję. Wpadłem tu na wasz bal, to mnie jakoś rozbiło: musiałem uciec do Robowa, żeby odpocząć trochę; ale i tam nie wydobrzałem, czuję się ciągle źle...
— Powinieneś u nas dłużéj pozostać i wypocząć więcéj, rzekł hrabia.
— Możeby co stryjowi podać? Herbaty, rumianku, wody z sokiem czy cukrem? z pomarańczowemi kroplami? spytała Lola.
— Nic, moja panno, nic.... Ot tak w téj atmosferze spokoju pobędę i lepiéj mi się zaraz zrobi!
— A więc zostawiam cię tu, rzekł Rajmund: bardzo przepraszam, że odchodzę, ale my z moim genialnym Malczakiem kujemy ostatnie już kółko wielkiego wynalazku. Zaraz do was powrócę, jestem niespokojny o rozmiar. O! zobaczycie co to będzie za cudo!
Wyszedł pośpiesznie; Herman uśmiechnął się z politowaniem.
— Papa to się doprawdy zamęcza, odezwała się Lola: nie można go powstrzymać od pracy. Nie wiem na co to jemu! Nieraz to się aż rozchoruje.
— Na co to jemu? a cóżby robił, moje dziecko? spytał Herman. My wszyscy coś robić musimy, męczyć się, weselić, kuć kółka, strzępić szarpie, płakać lub śmiać się... Kto nie ma co robić, ten sobie jak ojciec wyszukuje zajęcia: matka żyje modlitwą, ojciec machiną.
— A ja to jeszcze nic nie robię, dorzuciła Lola: doprawdy nic a nic; może mi dla tego tak tęskno czasami?
— Jakże nic? a kwiatki? a krosienka?
— Ale co to za robota, kiedy w nią człowiek serca nie kładzie!... to sobie tymczasowa zabawka.
Stryj się uśmiechnął, matka westchnęła, Lola stanęła naprzeciw starego; jéj biedaczce ten młody chłopak z głowy nie wychodził.
— Uważał wczoraj stryjcio, tego młodego człowieka? spytała.
— Którego?
— Tego, co zachorował i uciekł.
Herman zarumienił się trochę i skinął tylko głową.
— Prawda, że to twarz piękna i szlachetna? odezwała się Lola: że taka twarz musi...?
— Lolciu, pleciesz znowu! przerwała matka.
— Nie można tego stryjciowi powiedzieć?
— Mów, owszem...
— Mnie się on bardzo podobał! rzekło dziewczę naiwnie.
Herman spojrzał na nią dziwnie i westchnął.
— Żal mi go było! Czy nie wiedzą w Robowie, co mu się stało?
— Nie wiem, odparł stryj sucho.
— To szkoda! Żółtowski pewnie wie; muszę się dowiedzieć: tylko że on nigdy nic nie mówi... Jaka to szkoda! jak się uprze...
Szczęściem tę rozmowę, która zaczynała grozić zbytniemi zwierzeniami, przerwano nagle, dając znać, że czas do stołu.
Jeśli kto, to poczciwy stary Paweł Siermięzki był od niejakiego czasu mocno niespokojny i strapiony, z powodu zmiany w sposobie życia pana, którego przygody podzielać musiał.
Wszystkim w Horycy dobrze z tém było, że się pan z domu oddalał. Lacyna pędził różowe wieczory u nóg panny Petronelli; klucznica Seredowiczowa do godziny dziesiątéj spoczywała pod pierzyną, kawę sobie do łóżka rozkazując przynosić; ekonom po całych dniach grał na skrzypcach; Radwanowicz chodził do księdza proboszcza i wstępował po drodze do przyjaciół sprzedających różne napoje, do których miał słabość.
Trzeba bowiem wiedzieć, że professor wódki nie pijał, że się nią nawet brzydził, uważał ją za zgrozę, za rzecz zbydlęcającą, za właściwość chłopską; ale miód, piwo i wino, a nawet likwor słodki miał za trunek szlachetny, uczciwemu człowiekowi nietylko przyzwoity, ale nawet dla zdrowia et exhilarationis causa, jak powiadał, potrzebny. W tém teorya jego różniła się radykalnie od systematu potajemnie wyznawanego przez Lacynę, który w czystą tylko wódkę i spirytus wierzył, resztę mając za pomyje, lekarstwa i oszustwo, fabrykacye i trucizny. Nawet w wódce ingredyencyj żadnych nie przypuszczał, i znał tylko aquavitae, czyli prostą kotłówkę.
Ale to, między nawiasami — w Horycy szło wszystko jak po maśle. Paweł jednak, który namiętnie pół dnia tarł tabakę i wiązał niewody, jeśli się z panem nie kłócił, w drodze, na obczyźnie pozbawiony był tych rekreacyj; męczył się stary ruchem i pracą, i gderał na wyjazd z domu. Prosił go usilnie Herman, ażeby w Horycy pozostał; ale z tego o mało do kłótni nie przyszło, bo opuścić pana było to abdykować, a Paweł należał do tych, którzy chcą dotrwać do końca na stanowisku.
— A czy to ja już tam panu dojadłem, czy co? zawołał Paweł. Toć ja pana jeszczem wyniańczył, a chcesz żebym na starość dał komu innemu koło ciebie chodzić! O! tak! włóczysz się ty, to i ja się będę włóczył! Po co? tego ja nie wiem; ale ciebie nie porzucę.
I powlókł się Paweł znowu do Zarubieniec, gdy hrabiemu przyszła fantazya ruszyć z domu, a gorzkie przez całą drogę robiąc wymówki, z placu nie ustąpił.
Na tym sławnym noclegu w Robowie, ile nagderał, wypowiedzieć trudno. Pan milczał i znosił.
Teraz Paweł z tabakierką w ręku, osmutniały stał we drzwiach domu, i myślał o tabace, którą znowu mu jaki zły człowiek mógł ukraść. On tak tarł tabakę jak hrabia Rajmund robił machiny. Najprzód szło mu dosyć nieszczęśliwie; powtóre sam choć miłośnik jéj, zażywać musiał cudzą, bo do swojego nosa zastosować jéj nie umiał, a to odejmowało reputacyę.
Dochodził on od lat dwudziestu urządzania tabaki na sposób owéj sławnéj pińskiej; utrzymywał nawet, że gdy się na niéj ludzie poznają, dorobi się majątku: ale mu nie szło i nie szło. Winien był skład okoliczności zawsze: to liść za zielony, to za stary, to naczynie, to popiół, to deszcz, to pogoda, a tabaki zażywać nie było można. Schła ona i marniała, nikt zużytkować jéj nie miał odwagi: raz za słaba, to za mocna, zbyt przesolona lub przefarbowana, miała wady, których się pozbyć nie było podobna. Czasem Paweł dla miłości bożéj robił z niéj jałmużnę żebrakom, których nosy wprawiały w podejrzenie, że zażywaćby ją mogli; ale i ci, jak twierdził Lacyna, za bramą jéj skosztowawszy, wysypywali na śmieci. Dosyć było pochwalić jego tabakę, by zostać Pawła przyjacielem; dość ją zganić, by sobie w jego oczach zaszkodzić i być nawet podejrzanym o niedobry charakter. Znający już tę słabość, kosztem opuchnienia nosa przekupowali go sobie.
Ale dziś nawet sięgnienie do tabakierki i prośba o funt tabaki nie byłyby ujęły Pawła, który był zajęty w duchu łajaniem swojego pana.
— Bo czemuby to nie siedziało u siebie, w ciepłym kącie? Na starość mu się włóczyć zachciało! A! już nie ma nic gorszego, nad to, gdy w starym piecu dyabeł pali.
Nieszczęściem nie było nawet przed kim wylać się z żalami: dopiero w wieczór tego dnia zetknęli się z Malczakiem. Malczak już miał na sobie watowany kaftanik i obcięte bóty, był jak w domu; wyszedł na próg, gdy się ściemniło.
— Dobry wieczór.
— Dobry wieczór.
— Co to Wpanu panie Pawle? jakoś nie swój?
— At! bo zły jestem.
— No! na kogoż?
— A na pana!
— E! to prosta rzecz! Jam na swojego ciągle zły, a milczę!
— Et! bo z nimi i dyabeł nie wytrzyma!
— No! ja tam na mojegobym się tak nie skarżył, ale mu dopiero teraz, gdy się zestarzał, siły stracił, gdy ledwie się włóczy, przychodzą jakieś niebywałe fantazye! Wystarczyć mu nie mogę! Jem się z nim, jem...
— A no! toć i ja tak! tylko że mój to w końcu musi mi ustąpić; jak się uprę, jak cały dzień nie będę gadał, albo zacznę tylko mruczeć pod nosem, to w końcu musi zrobić co ja zechcę.
— No! ja tak nie umiem... Ale, prawdę powiedziawszy, to taki człowiek, że z nim sobie nie dać rady nikomu; całe życie twardy był jak kamień: ani ugryźć! Tak i kochankę stracił, i żonę i bodaj... syna.
— Cóż? taki zły?
— Ale nie! gdzie zaś! poczciwy z kościami, dobry, ale bestya taki uparty, że jak sobie co postanowi...
— E! bo wy jemu ustępujecie.
— A no! toć muszę, kiedy on mi nie chce...
— Nie umiecie się wziąć do tego... Spojrzcie-no tylko: wy wyglądacie jakbyście robili co chcieli, ja jakobym kąty wycierał; a jak zechcę, to zawsze na swojém postawię.
— Niechbym ja ci dał swoje miejsce, ino na miesiąc — rzekł Paweł wzdychając — a żebyś ty go tak kochał jak ja...
— A, ba! a po cóż go kochacie?
— A wy?
— E! ja swego nie cierpię, i dla tego nim trzęsę — rzekł po cichu mrugając twarzą skrzywioną Malczak.
Popatrzali w milczeniu na siebie.
— Już na to rady nie ma! westchnął Paweł.
— To go porzucić.
— A co ja będę bez niego robił? On mi dawno daje chleb łaskawy, ale ja tego nie chcę: jam go od pieluch wyniańczył.
Gdy tak rozmawiają, zbliżył się ku nim właśnie ten, o którym była mowa. Paweł trącił Malczaka, Malczak syknął na Pawła; zamilkli.
Herman szedł bardzo powoli, z dziwnym na twarzy wyrazem. Paweł, który tylko co na niego gderał, został tém zdziwiony. Nagła jakaś zmiana wypiętnowała się na tém obliczu hrabi, zwykle silną wolą i energią nacechowaném. Bladość żółta powlokła miejscami rysy, które plamami gdzieindziéj rumieniec gorączkowy zapalał. Szedł z usty zaciętemi, jak gdyby cierpiał mocno. Paweł, który go znał od dzieciństwa, a nigdy takim nie widział, zdjęty litością, zapomniawszy już o urazie, jaką, miał, pośpieszył suwając nogami, które mu nie służyły, i zbliżył się ku niemu.
Malczak obyczajem swoim udał, że odchodzi, ale przystanął za drzwiami, aby rozmowy posłuchać.
— O! o! już ja widzę, że panu coś jest! zawołał Paweł. Ot, nie mówiłem? a po co było jeździć? a ziębić się, a gryźć, jakby to jegomość był tak młody, albo tak zdrów, że masz zdrowia na szafunek! Przysięgam, że chory! i tu jeszcze, nie w domu! A jak ja tu jegomości dam rady? U siebie to ja pan, a tu...
— Cicho, cicho, Pawle: istotnie czuję się niebardzo dobrze.
— A co? nie mówiłem? Mnie kłóło i gadało, że my tu jeszcze zachorować gotowi! Pawle, nie puszczaj go, bo ci biedy narobi na śród drogi! A co! nie tak?
— Cicho! cicho! to przejdzie; ale mi bardzo niedobrze!
— Ot i bieda, którą przeczuwałem! Wiedziałem, że tak będzie! Ot tobie robota! wołał Paweł łamiąc ręce. A gdzie tu nawet poczciwego rumianku dostać, i tego do czego jegomość przywykł? Gdybym ja nie pamiętał o wszystkiém i nie wziął z sobą apteczki...
— Mnie nic nie trzeba, tylko spokojności, odpoczynku — rzekł Herman ciągle twarzą okazując boleść, która go trawiła. Chodźmy do mojego pokoju, zawołasz mi Żółtowskiego... Nic nie mów innym; jeśli się już kto będzie pytał, powiedz: To mała rzecz...
Mieszkanie Hermana było na dole, a choć Pawełek i ognia na kominie wcześnie był przygotował, wiedząc jak go pan lubi, i łóżko był usłał tak, że w głowy było wysoko, i woda z cukrem przez niego przyrządzona stała na stole, choć pokój zdawał się wygodny, Herman wszedłszy poczuł jakieś dreszcze w zatęchłém powietrzu pałacowém.
Okryto mu nogi, siadł w krześle, i z oczyma w ogień wlepionemi pozostał tak nieruchomy. Rumieńce coraz ustępowały bladości, wewnętrzne snadź jakieś męczyły go bole, bo kilka razy syknął. Paweł w rozpaczy, bezprzytomny prawie, pobiegł do dworku Żółtowskiego, w drodze nie rozpoznając drzew od ludzi, bo dwa razy do kasztana zagadał.
— A! panie mój miły — zawołał wpadając do izdebki — panu mojemu się coś stało, chory. Jakeście łaskawi, szléjcie po doktora! Okrutny strach mnie przejmuje. Mówiłem mu, żeby się nie włóczył; ale stary uparty pojechał po biedę, i ma. Nie wiem co mu takiego, ale chory, mocno chory; kiedy zatnie zęby a pobladnie i trzęsie się, ja wiem, że źle...
Żółtowski porwał się zaraz i pobiegł za Pawłem. Przyszedłszy, znaleźli Hermana jak go Siermięzki porzucił w krześle; ale mowę miał zmienioną, i zdawał się walczyć siłą woli z owładającą nim coraz gwałtowniéj chorobą.
Skinął na Pawła, żeby odszedł, i pochwycił za rękę Żółtowskiego.
— Proszę cię — rzekł z cicha — dowiedz mi się, co się tam z nim dzieje.
— Chory pan jesteś?
— Trochę... ale dowiedz mi się o niego. Miał Martynko go szukać... Niechaj mu powiedzą, żem chory i bardzo chory: może go to skłoni...
Nie dokończył, dając tylko znak Żółtowskiemu, który go dobrze zrozumiał.
— Poszlę po doktora...
— Nie potrzeba, to nic, przejdzie. Dowiedz się tylko o co cię proszę.
I wyciągnął się pogrążając w krześle; ręką wskazał drzwi Żółtowskiemu z prośbą o pośpiech.
Paweł się tymczasem krzątał niespokojny, popłakiwał a łajał pana, to bolejąc nad nim, to przeklinając upór jego...
We dworze z przyspasabianych leków zaraz wszyscy dowiedzieli się o słabości, i gdy się wieść o niéj rozeszła, brat i bratowa pośpieszyli do drzwi Hermana.
Rajmund bardzo był nierad temu, jak każdéj rzeczy co go ze zwykłego stanu wyprowadzała. Bratowa z poczciwém swém sercem, szczerze chciała przynieść mu ulgę: ale ich wszystkich odprawił Herman, uśmiechając się dziwnie i zbywając potrzebą odpoczynku. Zostali więc sam na sam z Pawłem, który mruczał...
Hrabia wpatrzywszy się w ogień, po swojemu milczał uparcie.
Żółtowski nie tracąc czasu, pojechał zaraz do Robowa, ale tam nie znalazł Martynka, który był właśnie w pasiece, dokąd potrzebne przybory, po odbyciu paroksyzmu febry, znosił z troskliwością przyjaciela, chcąc biedną chatę uczynić wygodniejszą. W pół godziny dopiero czasu spędzonego na rozmowie z Ottonem, rozpytującym o starego kolegę, przybiegł Martynko zmęczony chorobą i chodzeniem, osłabiony i zbolały.
— A cóż tam?
— Nic... trochęm chory.
— Więc go szukać nie możesz?
Martynko milcząc ruszył ramionami; tu mu ciężko było kłamać.
— To nieszczęście, — a tu się nam stary rozchorował na biedę, i niczém mu leki, bo to o syna chodzi... A gdzie my go wyszukamy!
Martynko spuścił oczy, i choć dwa razy był już w pasiece dnia tego, poczuł, że przyjdzie mu się wlec raz trzeci.
— Czyż tak chory? zapytał cicho.
— On, jak wiem, lada dla czego się nie położy, nie stęknie z pieszczot. Musi być źle koło niego... Wszystko to ze wzruszenia, z niepokoju... Nie będziemy mieli czém go uspokoić.
— Powiedzcie mu — przerwał Otto — że Martynko już ruszył w pogoń, ale jeszcze nie powrócił; choć kłamstwem pobożném dacie mu przynajmniéj nadzieję. Dodaj, że skoro wieści jakiéj dostaniemy, ja mu sam przyjdę ją oznajmić.
Z tém Żółtowski musiał wkrótce powrócić do Zarubiniec, gdzie nań oczekiwano. Herman, jak z wieczoru siedział w krześle, nie myśląc się kłaść, czekał; ale na twarzy jego znać było postęp choroby. Chwilami, co mu się nigdy nie trafiało, gadał sam do siebie, i jak się Pawłowi zdawało, niezupełnie przytomnie.
Na każde takie odezwanie się, Paweł chrząkał z kąta, aby mu przerwać i nie dopuścić bredzić, co mu się potężném na gorączkę zdawało lekarstwem.
Gdy wszedł Żółtowski, hrabia oprzytomniał zaraz.
— A cóż? zapytał.
— Jeszcze nic: Martynko nie powrócił.
— Nie! więc zginie! mruknął stary; zginie! — i spuścił głowę.
— Ale nie — odparł skłopotany Żółtowski — nie może on nam uciec; szukamy go wszyscy: bądź pan spokojny.
— Ja jestem spokojny — odparł hrabia podnosząc głowę — wiem co mnie czeka. Przez lat tyle oswoiłem się z moim bolem; stwardniałem na wszystko; wypadek ten mną zachwiał, wzruszył, zniepokoił daremnie... Potrzeba wrócić do pierwszéj obojętności, i powrócę.
Żółtowski milczał, Paweł zbliżył się ku niemu ostrożnie, i udając, że mimo przechodzi dla wzięcia szklanki ze stołu, wskazując palcem hrabiego, szepnął mu w ucho:
— Już bredził!
— Co ty tam szepczesz, Pawle?
— Nic: pytałem się o wanienkę na nogi, jakby czasem na wypadek była potrzebna.
Żółtowski popatrzał na obu.
— Posłałem po doktora, bądź spokojny — rzekł do Pawła; a hrabiego zapytał:
— Każesz mi pan tu trochę zostać z sobą?
— O! nie, nie! wiesz, że do ludzi nie przywykłem, prócz tych kilku, co mi tam w domu służą... samotnik jestem... Idź spać...
Wszystko to minie, dodał. Gdyby jednak co nadeszło nie tracąc czasu dawaj mi znać natychmiast.
Żółtowski wycofywał się powoli, ale mu na myśl przyszło, że lepiéj doktora zwiastować.
— Do nas tu co tydzień przyjeżdża doktor Szemere, Węgier, stary poczciwy włóczęga; gdyby przypadkiem przybył do naszych chorych... możeby...
— Ale dajże mi pokój z doktorem! czy to który z nich leczy? Ty wierzysz jeszcze w doktorów, Żółtowski? zawołał śmiejąc się. Doktor każdy najlepszy jest dla siebie, zresztą na złamaną nogę lub nabitego guza; ale na to co we mnie siedzi i boli, taki głupi jak i ja; tyle będzie wiedział co ja lub mniéj jeszcze; tylko mnie znudzi w dodatku.
— O! Szemere nasz nienudny wcale — odparł Żółtowski, — przeciwnie aż nadto zabawny.
— Tém gorzéj, nie cierpię zabawnych. Dajcie mi z nim pokój.
Żółtowski pokiwał głową i odszedł.
Prawdą a Bogiem, Szemere już był w domu; chodziło o to tylko, jak go wprowadzić; nie wątpiono bowiem, że sobie z hrabią da radę, byle raz wszedł i usiadł.
Był to dziwnego rodzaju człowiek, już średniego wieku, z rodziców Węgrów u nas zrodzony, bardzo przywiązany do kraju, a stworzony na doktora. Pan Bóg obdarzył go niezmiernie brzydką, ospowatą fizyognomią, czarną i tak jakoś ulepioną, że na niéj jak na ciemnym papierze wyblakłego atramentu, żadnego wrażenia wyczytać nie było można. Oczka małe, nosek mały, usta niewyraźne, twarz miał dosyć otyłą i rozlaną; trochę włosów mało co od lica ogorzałego ciemniejszych kręciło się po łysinie; zresztą postawa pospolita była: ramiona szerokie, kształty zaokrąglone, ręce tłuste, nogi krótkie, przytém ubranie niepozorne, nie odznaczały wcale doktora Szemerego. Ale gdzie się pokazał, wyróżniał się w największym tłumie, bo jaśniał poczciwym wyrazem twarzy i wesołością, któréj zapas niewyczerpany z sobą nosił. Żartowano z niego, żartował on z drugich, a każdy mógł być pewien przystępując do niego, że się przy nim rozchmurzy. Wesołość ta nie była udaną wcale, pochodziła z temperamentu, z usposobienia, ze spokoju duszy. W wielkich razach chwilę popłakał, zakrywając się chustką, w kącie; ale zaraz potém przybierał swą obowiązkową pierwszą wesołość, i szedł tak daléj drogą życia, ciesząc, ratując, i służąc jak mógł wszystkim.
Szemere nie był żonaty i nie myślał się wcale żenić, szydząc pierwszy ze swéj twarzy, która się nikomu podobać nie mogła. Pomimo ogromnéj klientelli, nie był bogaty, bo i nie wymagał wiele, i rozdawał dużo. Życie mu szło jak je sobie urządził: cicho, jednostajnie, skromnie. Wszędzie lubiony i chwytany, gość rzadki w domu własnym, nie dbał o swój kąt i czas spędzał na wózku i w gościnie; a tak mu wszędzie było dobrze, że zasiedziawszy się byle gdzie, już prawie wybrać się nie umiał, póki go nie wyciągnięto.
Jako lekarz choć wielkiéj nauki, niebardzo jéj dowierzał; pilnował, radził, ale więcéj w siłę ducha, w proste leki i środki, w naturę, niż w wymyślone specyfiki ufał.
Łagodny, leczył raczéj słowem niż lekarstwem. Kochano go też wszędzie od chatek do pałaców, a choć nie był to człowiek bardzo wielkiego tonu i ogłady, wszędzie serce jego robiło mu miejsce poczciwe. Nie parł się zbyt wysoko, ale zepchnąć się też nie dał zbyt nizko.
Rodzaj filozofa, zawsze uśmiechnięty, wesół, prosty i szczery, duchem tak stał wysoko, że nikt go poniżyć nie mógł.
Szemere inaczéj panem Józefem zwany, bo go pod tém imieniem lepiéj znano w okolicy, od godziny już był u hrabiny; szukano tylko sposobu wprowadzenia go do Hermana.
— Ale to najprostsza rzecz w świecie, rzekł wreszcie sam doktor: ja jestem Eskulap z professyi, głodny na chorych, natrętny; mogę nie wychodząc z mojego charakteru i z charakteru stanu mego, wpaść obcesem na hrabiego, aby zobaczyć co mu jest. Złóżcie to na mnie: pogniewa się, to go rozśmieszę. Przytém zdaje mi się, że i my znać się musimy, bośmy do jednych szkół chodzili; a choć to stare dzieje, ale Otto, on, ja, na jednéj ławie siedzieliśmy i nazywali mnie, pamiętam, z powodu pięknéj mojéj twarzy dziadkiem z piernika. Nie bójcie się państwo: byle mnie kto tam wprowadził, resztę biorę na moje barki.
Posłano po Żółtowskiego, który wszedł zaraz do pokoju hrabiny, gdzie się narady odbywały.
— Mój Żółtosiu, jak to tam doktora wprowadzić?
— A! nie wiem... innego tam doktora potrzeba.
— Jaki z ciebie, mój Żółtowski, stary tchórz! Ot ja ci powiem jak to zrobić... Idź mu powiedz: przyjechał doktor Szemere, nudziarz okrutny, który praktykuje gorączkowo w swojéj sztuce; dowiedział się o chorym, i bez pozwolenia prze się tu gwałtem: gotów drzwi wyłamać... Dodaj, że to może przez chciwość, czy co tam chcesz, ogadać możesz; pozwalam... resztę ja biorę na siebie.
Żółtowski wyszedł zakłopotany, i po chwili powrócił.
— A co?
— Kiwa głową i niecierpliwi się.
— Nic nie mówi?
— Nic.
— A no! qui tacet...
I zabrał się żywo, całując rękę hrabiny, pośpieszając z Żółtowskim.
U drzwi hrabiego poprawił trochę włosów, obciągnął kamizelkę i wszedł na palcach za Żółtowskim, który go o kilka kroków uprzedził.
Herman jeszcze siedział w krześle naprzeciw komina.
— Otoż doktor gwałtem się uparł — rzekł Żółtowski nieśmiało.
Hrabia się podniósł.
— Ale do czego mi to?
— Do nóg upadam — odezwał się wsuwając pan Józef — sługa, służeczka... Dowiedziawszy się o chorym, darujesz hrabio, musiałem spełnić obowiązek. Przysięgamy na to, że leczyć będziemy, i volens nolens musisz uledz fakultetowi. Ale najprzód mam honor przypomnieć mu dziadka piernikowego, którym jestem. Ha! nie pamiętasz hrabio? na jednéj siedzieliśmy ławie... tylko ja na brzeżku.
— A! Józef Szemere! — zawołał Herman podnosząc nieco głowę — pamiętam... Ale po cożeś przyszedł mnie nudzić?
— Bo to mój obowiązek. Doktor nie może być zabawny; toby nawet szkodziło jego lekarstwom: skutek ich na znudzonym daleko silniejszy.
Hrabia rzucił głową z niecierpliwością, ale już Szemere ujął go silnie za rękę i pulsu się dobadywał.
Puls był gorączkowy i niespokojny. Puścił rękę.
— Jak pan jesteś zwykle? co cierpisz? jakie masz zdrowie?
— Dobre: daj mi pokój...
Szemere patrzał pilno.
— Ej! plica — rzekł — podagra, żółć... komplikacyj do licha... Coś uspakajającego... Co tam pan zwykle bierzesz?
— Nic: morzę się głodem, leczę dyetą.
— Czasem wyborna rzecz, ale w późnym wieku... Tylko że to my niestarzy? Ej, hrabio! pamiętasz, jakeście mi to śpiącemu twarz kredą popisali w różne figle, utrzymując potém, że przez omyłkę wzięliście mię za czarną tablicę. Patrzcie-no, i od tego nie wybielałem; tylko mi się na starość skóra pomarszczyła gorzéj.
A po chwili dodał:
— Nie napiłbyś się co chłodzącego?
— Nie, nie; nic! tylko spokoju! odpowiedział hrabia.
— A rozmowa?
— Nie mogę mówić: niecierpliwi mnie.
— A jutro pozwolisz się odwiedzić?
Herman kiwnął głową. Szemere wysunął się po cichu ruszając ramionami.
— Co to jest? spytał go Żółtowski.
— Co jest, przyznam ci się, dobrze nie wiem — odpowiedział doktor — ale nic pocieszającego. Gorączka silna. Zgryzł się czy zgniewał?
— Sądzę, że oboje razem.
— Dla starego to źle: często taka rzecz zabija. A co to tam takiego? nie możnaby znać powodu?
Żółtowski zamilkł jak kamień; Szemere popatrzał i nie pytał.
Noc przeszła dosyć spokojnie, ale w pokoju chorego nie zaszła żadna zmiana. Mimo nalegań Pawła, nie chciał się położyć i pozostał w fotelu. Dokładano drewek do ognia, a stary biedny Siermięzki drzemiąc pilnował pana, nie chcąc się dać wyręczyć, mimo jego nalegań.
Siadł w kącie na stołku z tabakierką, zwiesił głowę na piersi, a że go sen morzył, więc to usypiał głęboko i chrapaniem się zdradzał, to nagle przebudzał się i trzeźwił tabaką, mrucząc, rozcierając, otrząsając, aby utrzymać się przytomnym.
Było coś strasznego w téj postaci starca nieruchoméj, wyprostowanéj, siedzącéj w krześle z okiem w ogień wlepioném, czuwającéj i wstrząsającéj się na każdy ruch i szelest, oczekującéj i obawiającéj się czegoś, na któréj czole troska głębokie ryła skiby.
Obok ten chudy, maleńki, siedzący w kątku staruszek, niespokojny, ze łzą w oku, czatujący na skinienie, którego błyski ognia wyprowadzały z cieniów, a po chwili znowu ogarniała ciemność, dopełniał dziwnie obrazu. Cała tak noc minęła w milczeniu, a dla hrabiego w bezsenności; nic do ust nie wziął, o nic nie prosił, tylko gdy ogień dogasał, Paweł dorzucał głównię, zbliżając się na palcach, próbował zawiązać rozmowę i znowu cisza następowała a wśród niéj wyrywało się kilka słów bez związku z ust Hermana, i rozbudzały Pawła, który wzdychał i chrząkał.
— Życia już nie przerobić! Jest wina, ale dla czegoż za nią dziecię ma pokutować? Niechby on był ocalony, tylko on; niechby powrócił. Ale darmo, i to darmo, spełni się wszystko: on nie powróci...
Gdy się to dzieje w Zarubińcach, Martynko dowiedziawszy się o chorobie hrabiego, choć sam zmęczony febrą, po raz trzeci wybrał się do pasieki.
Znalazł znowu Janka przed chatą na przyzbie, bo w izbie duszno mu zawsze było, oddychającego wieczorném powietrzem w towarzystwie dwóch psów pasiecznika, które już był sobie przyswoił, z oczyma w niebie, duszą w dumaniach.
— A! to ty? Poczciwy przyjacielu! cóż cię tu znowu przygnało? czy jakie niebezpieczeństwo? po co się włóczysz chory?
— Paroksyzm już minął.
— Masz co nowego?
— Niedobrze: ojciec twój nagle prawie zachorzał mocno...
Janko zamilkł, spuszczając głowę.
— Ja nie mam ojca — rzekł smutnie — ja nie mam ojca... Ojciec mój zowie się niewolą i upokorzeniem. Jam sierota.
— Słówko tylko — rzekł poczciwy Martynko, zbliżając się i biorąc go za rękę, a patrząc mu w oczy. Ty nie masz ojca, ale on jeszcze ma syna; on cierpi, on boleje, on chory, on umrzeć może... a ty mówisz, że nie masz ojca?
— Któż ci powiedział, że on jest moim ojcem? Węzły między nami zerwane, ja chcę być swobodnym, jam już przywykł do tego, i za nic nie zmienię życia. Czémże mi zapłacicie niewolę? imieniem, którego nie potrzebuję... jestem Janko Zbój; bogactwem? którego nie chcę, bo mi dosyć czarnego chleba i szaréj sukni, a pieszczot ojca i matki mi nie dacie. Dość tego!
— No, to dosyć! rzekł Martynko powoli; dosyć na dziś, ale zważ Janku, że co człowiek czyni dla siebie, nie nakarmi jego duszy. Człowiek jest dla ludzi: lżéjby ci było, gdybyś co uczynił dla starca; masz obowiązki...
Janko się porwał.
— Jakie obowiązki? zawołał. Nie rozumiem cię! Życie, to ciężar, który mi dał do dźwigania; a daléj męki, upokorzenia, niewola: za cóż mam mu być wdzięczen?
— Za miłość jego ku tobie, odparł Martynko. Ja jestem proste i niepojętne stworzenie, ale ja to inaczéj jakoś widzę. Tyś rozumniejszy odemnie, ale możesz i mnie posłuchać: niech powiem co myślę.
— Miłość może być różna: on kochał mnie dla siebie.
— Mylisz się, on chciał ci dać szczęście jak je sam pojmował, to, w którém widział zbawienie; tyś nowicyatu tego szczęścia wytrzymać nie mógł... czyja wina? Jednak wyznaj z ręką, na piersi: czyż nie jemu winieneś, żeś silny, że umiesz nędzę znosić i nie boisz się tego, czego unikając drugiby się upodlił?
Janko milczał.
— Czyń jak ci się podoba, zawołał Martynko: ja muszę mówić co myślę. Dać skonać starcowi dla tego, by sobie uchować to, co zowiesz swobodą, — cóż to jest, jeżeli nie najszaleńszy egoizm, uświęcony dziką miłością niezależności, a w rzeczy dumą tylko jakąś i rozpustą fantazyi. Ja cię kocham, Janku, ale nie rozumiem.
— Zrozumiesz mnie lepiéj może, gdy ci się wytłómaczę, odparł chłopak wstając. Ja nie od ojca uciekam. Może zdobyłbym się na ofiarę dla niego, wymógłbym na sobie poświęcenie; ja uchodzę od tego świata, z którym on mnie zwiąże i okuje. Znasz ty ten świat? Nie, boś dziecko poczciwego dworku, gdzie jeszcze panuje prostota, na którego straży stoi człowiek z wielkiém sercem, z wielką duszą; ale nie masz nawet przeczucia tego, co czeka ludzi noszących więzy tytułu, majątku, imienia i stosunków. Jam dzikie stworzenie, ale mam instynkt zachowawczy, który mi powiada, co mnie tam czeka. Dziś ja śmiało wyznaję moją wiarę i przekonanie, mówię co myślę, robię jak czuję i nie oglądam się na nic; wdziewając tylko suknię ich, jużbym włożył obyczaj. Tam nic powiedzieć nie wolno: prawda zowie się nieobyczajnością; popieranie swojego zdania, brakiem wychowania; zwyczaj zmusza cię do podłości; stosunki, do podawania ręki temu, kogo nie szanujesz; tam sto razy na dzień kłamać musisz twarzą, usty, czynem, mową, humorem; tam całe życie jest szeregiem kłamstw jednym. Na to oburza się moja natura, wzdryga serce; chcę pozostać sierotą, ubogim, ale swobodnym i sobą. Nie innéj ja żądam swobody, tylko módz zawsze mówić prawdę i postępować jak ona każe.
— Dla czegożbyś tam właśnie o nią walczyć nie mógł i wyznawać jéj nie miał?
— Bom może za słaby, i czuję to, rzekł Janko; boby mnie powoli spętały więzy złote, ułagodziły uśmiechy, zawstydziła obyczajność ich gładka i blada; bobym z razu burzył się, potém ostygł i cierpiał, nareszcie stracił wiarę we wszystko i spytał: „Co jest prawda?“ nie wiedząc już, czém ona jest...
Chcę być człowiekiem...
— Czemuż tam wśród nich człowiekiem być nie masz?
— Mówię ci, żem słaby.
— Ty! uśmiechnął się Martynko — ty?
— Tak, ja... jak my wszyscy. Całą siłą człowieka jest nie pić, gdy napój go odurza; nie walczyć z tém, co go ma obalić. Wszyscyśmy tacy: najsilniejszy charakter rzuć w ten odmęt fałszu, a ufarbujesz go na czarno jak w kotle farbiarza; najczystszą cnotę daj w zapasy z maluczkiemi podłostkami, a zjedzą ją jak mole nieznacznie.
Martynko mu przerwał.
— Takby było może — rzekł — gdybyś nie wiedział, że tak być musi; ale mi się zda, że kto wie, co mu zagraża, potrafi zawsze niebezpieczeństwa uniknąć. Walka dodałaby ci siły.
— Na chwilę; ale wszystko się wyczerpuje...
— Zresztą i o tym świecie ty masz, zdaje mi się, fałszywe wyobrażenie; ja go znam z tego tylko, co Otto o nim mówi, co słyszałem, ale lepiéj o nim trzymam. Czyż nie ma tam ani charakterów, ani ludzi, ani wielkich umysłów, ani serc uczucia pełnych?
— A! są może, może były, rzekł Janko; ja nie wiem. Ale w tych warunkach, w jakich żyć muszą, to męczarnie, to w końcu zmalenie, osłupienie, milczenie, bezwładność, śmierć. Chodzą oni po tym świecie pokazywani palcami, wyszydzani po cichu, omijani z daleka, nie mając do kogo przemówić słowa, widma i upiory. Alem ja młody, ja potrzebuję życia, powietrza, swobody, natury; ja chcę żyć, ja mam prawo.
Martynko się uśmiechnął, patrząc z dziwem i tęsknotą na Janka.
— Masz prawo! Każdy z nas — rzekł — ma jedno tylko prawo, z którém się urodził: prawo żyć i cierpieć!
— Dla czego cierpieć?
— Bo szczęście nie byłoby życiem, powiada Otto — dodał Martynko, jak zawsze opierając się na słowach mistrza — bo szczęście, to widzenie niebios przeniesione na ziemię, roślina z cieplejszéj strefy, która tu u nas choć się przyjmuje, nie kwitnie...
— O! o! jużeś stary! odparł Janko klepiąc go po ramieniu — stary! stary! a ja jestem młody i chcę takim być, pozostać tak długo jak tylko można.
Zamilkli oba. Martynko silił się biedny, mimo osłabienia, na argumentu i przekonywania, ale już tracił nadzieję. Nareszcie dodał po chwili:
— Tak! uczynisz — rzekł — co zechcesz; ale gdyby starzec wołając ciebie umarł, umierając przeklął, nie chodziłożby za tobą jak widmo przeklęctwo ojca? nie ciężyłoby ci całe życie? Cóż zabroni ci potém zerwać ze światem, a poślubić pustynię i żywot swobodny? Któż ci zabroni być sobą?
— Ha! może ja sam — rzekł Janko smutnie.
Ale te słowa wymówił złamany i padł na przyzbę, podpierając głowę rękami. Włosy jego długie opadły mu strumieniem na barki, łzy zakręciły się w oczach. Zakrył twarz, na któréj widać było niepewność i cierpienie.
Martynko jeszcze chciał mówić, ale go już Zbój nie słuchał; poszedł myślą daleko.
Czuł przybyły, że nalegając dłużéj, nic nie dokaże, i przebywszy chwilę jeszcze z przyjacielem, opuścił go wlokąc się nazad do Robowa złamany i chory. Tu przybywszy położyć się musiał, tak go reszta sił opuściła, a myśl jedna ciągle kołowała mu po głowie.
— Co tu począć? jak tamtego starca pocieszyć? jak Janka nie zdradzając, ocalić?
Długo w nocy mówił z Ottonem, naradzali się, spierali, a nazajutrz rano Marzycki poszedł do Żółtowskiego. Staruszek siedział u siebie i papiery jakieś przeglądał.
— Jak się ma Herman?
— Bardzo źle.
— Jest niebezpieczeństwo?
— Nie wiem, doktor nadrabia wesołością, ale w rzeczy zafrasowany, nie wie co począć. Hrabia Rajmund rozpacza, myśląc wcześnie o kłopocie, jaki mu zrobi Herman, jeśli nagle zamrze i dom zamąci.
— Zawsze egoista.
— Szemere powiada, że choroba tu rzecz dodatkowa, która przyszła z tego, że duch nie panuje ciału, równowagi utrzymać nie może. Jego zabija myśl o straconém dziecięciu.
— Chciałby je odzyskać, aby męczyć znowu?...
— Ale bo...
Żółtowski ukąsił się w język.
— Co tu mówić o tém czego nie znacie! W gruncie dusza poczciwa, ale dziecko kochał po swojemu.
— Wada wszystkich miłości, prócz kobiecéj... No! ale gdyby syna odzyskał, jak myślicie, coby robił? spytał Otto.
— Najprzód, niechybnieby ozdrowiał! odparł Żółtowski, patrząc mu w oczy i bojąc się za nadto powiedzieć.
Marzycki zamyślony począł chodzić po pokoju.
— Zaprowadź-no mnie do niego.
— Nikogo nie przyjmuje.
— Ale mnie przyjmie.
Żółtowski zawahał się, ale poszli razem.
W pałacu cicho było zawsze, teraz jak w grobie, u drzwi stał tylko Malczak w pantoflach, lecz skrył się zaraz, gdy przychodzących zobaczył.
W przedpokoju Hermana siedział Paweł i gderał pod nosem, ale popłakiwał razem, a chustką kraciastą ocierając łzy i tabakę razem, dziwnie sobie twarz popisał. Widząc przybywających, wstał powoli i piersią chciał bronić przystępu do pana.
— Nie można — rzekł.
— No, no! puść nas! odpowiedział usuwając go Żółtowski.
— Nie! — zawołał Paweł cicho, ale bardzo stanowczo.
— Cóż? śpi?
— Nie.
— No, to lepiéj mu będzie, gdy go rozerwiemy.
— Nie, — on się tak wysumuje, wytrawi, i jak to nie pomoże, to nic. Ja jego znam od dziecka. Bywało jak mu co nie dopisze, to się zamknie na cztery dni, nie je, nie pije, nie gada do ludzi, nie wstaje z krzesła; potém raptem otworzy drzwi i wyjdzie rzeźwy, jakby nic. Jemu się trzeba dać przetrawić.
— Ale może my mu skuteczniejsze od tego i prędsze niesiemy lekarstwo, rzekł Otto. Puść, mój stary. Tak to się przebolewa w młodości, ale nam! o! nie! Za każdą bitwą taką traci się część siły co zwycięża, potém już nie ma sposobu. Jeśli nie puścisz, będziesz żałował, stary.
Paweł napół przekonany, zawahał się.
— Wejdźmy, rzekł Otto. Bądź spokojny, gwałtu mu nie zrobimy.
— A no... to uważajcież sami – odpowiedział Paweł kręcąc tabakierkę, i powoli podsuwając się ku drzwiom, które uchylił ostrożnie.
— Dziéj się wola boża; ale mu się nie sprzeciwiajcie.
Hrabia wciąż siedział tak w krześle jak go porzucili oczy wlepiwszy w komin i ogień, który dla niego był, jakąś rozrywką, i działał nań jakoś magnetycznie. Nie zwrócił się ku nim, gdy weszli. Twarz jego nagle wychudła, żółta, oczy wpadłe, nic dobrego nie wróżyły; samo głębokie zamyślenie zwiastowało, że boleść go opanowała.
Otto podał mu rękę, nie chcąc widzieć cierpienia.
— Co ci to, kochany Hermanie?
— Nic, teraz już nic.
— Powinienbyś się dźwignąć, zmusić, to czasem pomaga. Trzeba gwałt sobie zadać. Ja znam takie upadki ducha.
Hrabia się uśmiechnął, odwrócił i ruszył ramionami.
— Ty tego nie znasz, rzekł; bom i ja tego nie znał, co mnie teraz napadło. Człowiek całe życie broni się wszelkim słabościom, aż gdy podupadnie, na raz się one mszczą na nim, obsiadając go ze wszystkich stron. Któż tam jest drugi? spytał rozglądając się. A! Żółtowski! No, siadajcież, a nie śmiejcie się ze mnie.
— Rzecz wcale nie do śmiechu, odezwał się Otto.
— Owszem, śmieszna, gdy się ją weźmie tak, jakem ja ją niedawno sam uważał. Stary, żył sam i dobrze mu było z naładowanemi workami; na raz napadła go tęsknota, głupi! Po kimże? po dziecku, które się go zaparło; po więzach, od których całe życie starał się być wolnym; po kłopotach i biedzie...
— Ale to uczucie święte...
— Jak dziś u mnie, to tylko może chimery chorego człowieka, któremu się czegoś z nudów zachciało.
Żółtowski ruszył ramionami; Otto zaprzeczył.
— W tém nie ma nic dziwacznego... chcesz sobie tylko dziwnie to tłómaczyć. Psujesz sobie życie i dręczysz serce takiém wynaturzaniem się. Uczucie święte i prawe, na co się go zapierać? Żeś długo żył bez niego, to się nie chwali.
— A wiecież co cierpiałem? spytał stary z cicha, spuszczając głowę.
— Jakże pan się dziś czujesz? przerwał umyślnie Żółtowski.
— Prawdziwie sam nie wiem... Wasz doktor widzi w tém chorobę, chce dać pigułki, namawia na calmansy, a serca niemi głupiego nie ochłodzić.
Zamilkli trochę.
— Nie wiecie nic jeszcze? spytał hrabia po chwili. Wrócił ten chłopak?
Otto długo myślał, nim odpowiedział. Milczenie jego zdawało się coś zapowiadać; stary poruszył się i podniósł; widać było, że go ożywiała nadzieja.
— No, mów! wiesz co?
— Posłuchaj-no — przerwał Otto. Jakiekolwiek są twoje o tém pojęcia, jakkolwiek i ja potępiam dziecko płoche, nie możemy jednak oba nie poszanować w niém charakteru i męzkiéj siły.
— Mówże-no, mów, bez wstępów! przedmowy się domyślę! machając ręką, rzekł stary. Znaleźliście go?
— Znaleźli! rzekł Otto spokojnie.
Na te słowa, choć dotąd siedział złamany, hrabia podniósł się nagle, pchnięty jakby sprężyną, wyprostował się, i cały drżący wlepił oczy w Ottona.
— Znaleźli — powtórzył Otto, — ale dla ciebie on stracony, jeśli mi wprzód nie dasz słowa.
— Dziwny jesteś! cóż? widząc mnie, boisz się jeszcze o niego?
— Nie, ale to dziwne dziecko; poznałem je; choć w błędzie jest, pobłażyć mu potrzeba.
— Ma charakter i tego mi dosyć; oddaję mu sprawiedliwość, nie obawiaj się.
— Nie lękam się o dziś, boję o jutro...
— A! jutro nie nasze! westchnął Herman — jutro, mgły i ciemności. Powiedz mi najprzód gdzie on jest? co robi? wstrzymaliście go? przyjdzie tu?
— Najprzód rozmówmy się otwarcie... rzekł Otto. Wiem gdzie jest, ale ci tego, nie obwarowawszy się, nie powiem... Wstrzymaliśmy go, przyjść jednak nie chce czy nie może.
— Jeszcze się mnie boi?
Otto milczał.
— A więc pozwólcie, ja pójdę do niego, rzekł stary. Trzebać mi przecię dziecko odzyskać; potrzebuję go, chcę mieć, powinienem. Chodźmy!
I choć nogi pod nim drżały, stał z wlepionemi w Ottona oczyma, jakby go chciał wyrwać ztąd zaraz i za sobą Dociągnąć.
— Chodźmy, powtórzył.
Otto się nie poruszył.
— Pójdziemy — rzekł — ale wprzód musimy pomówić otwarcie i szczerze... Syn twój wie o tém, żeś go poznał, że chcesz go odzyskać; wie, żeś chory, a boi się jeszcze powrócić do ciebie. Nie wiem jak się z nim obchodziłeś, że stracił dla ciebie serce; ale ja nie chcę go wydać na nowe męki, które tobieby życie skróciły, jemu zatruły.
— Ale ja nic nie chcę, tylko go odzyskać! zawołał Herman. Więc i ty mnie masz za jakiegoś tyrana? Człowiecze! wierzysz temu?
— Widzę, słyszę i wierzyć muszę. Zaprowadzę cię do niego, ale pod jednym warunkiem... dodał Otto.
— Zgadzam się na wszystko... ale go zobaczę?
— Zostawisz mu w szelką swobodę.
— Nie myślałem i nie chcę go zamykać; uczyni co zechce.
— Wiem, że się obawia żyć w świecie, który zna trochę ze złéj, trochę z prawdziwéj jego strony. Jest to dusza, któréj potrzeba oddychać wolném powietrzem pól i swobodą wiejską; nie zmuszaj go do zmiany życia.
— Ale niech czyni co mu się podoba! Przystaję, zgadzam się na wszystko... Idźmy!
— O! o! za pozwoleniem! przerwał Żółtowski: ja pana tak nie puszczę bez doktora; to wszystko dobrze, ale pan sił nie masz... potrzeba się poradzić... może poczekać...
— I! radzić się doktora! ruszając ramionami rzekł szydersko Herman: dajcież mi pokój!
Żółtowski mrugnął na Ottona.
— A! nie, nie; od tego nie odstąpimy.
Hrabia zżymał się, ale już i Żółtowski i Paweł, który coś podsłuchał, pobiegli do Węgra, zabawiającego hrabinę opowiadaniem o dalszym ciągu koncertu, to jest o przygodach Maksa i półkownikowéj. Korzystając z odejścia Loli, która pobiegła do ogrodu po ulubione kwiaty dla matki, doktor trochę się zabawiał kosztem wdowy i jéj ideału.
— Ale to już całe sąsiedztwo wie, pani dobrodziejko, mówił — tak nagła i impetyczna miłość ich oboje napadła, że się jéj oprzeć nie mogli. Opowiadają, ze się jéj formalnie oświadczył w formie andante amoroso, że go przyjęła con gioia, i że jakoby nawet zaręczyny wkrótce nastąpić mają.
— Doktorze, jesteś nieznośnie złośliwy!
— Ja, pani? Gdybyś pani posłuchała co inni mówią, mogłabyś moją dyskrecyę ocenić. Bo drudzy opowiadają, że ona jemu się oświadczyła pierwsza, że trzeciego dnia dali sobie słowo i posłano zaraz po indult do księdza pasterza; aby co najprędzéj szczęścia skosztować.
— Doktorze! wiesz przecię jak ludzie łatwo prawią niestworzone rzeczy...
— Na ten raz ja, przyznaję się, skłonny jestem wierzyć.
— Ja, nie.
Żółtowski wszedł właśnie, i ażeby nie mówić, mrugnął na doktora, który wstał i pośpieszył ku niemu.
— A co? nie gorzéj nasz chory?
Żółtowski kiwnął głową.
— Na co wam doktor potrzebny? przerwała hrabina.
— Żeby powiedział, czy może jechać?
— Jechać!
— Niech pani będzie spokojna, odpowiedział krótko po swojemu stary: wszystko będzie dobrze. Chodź-no, doktorze...
Szemere pośpieszył żywo.
— Taka rzecz, rzekł po drodze Żółtowski: że on chce i potrzebuje jechać... Otoż... czy mu to nie zaszkodzi?
— To zależy... zobaczymy.
Weszli. Hrabia zniecierpliwiony zwłoką, stał prawie drżący.
— Doktorze! zawołał postrzegłszy go w progu: bierz puls, czy każ sobie język pokazać, a gadaj prędko, że jechać mogę, bo moim siłom i ochocie mniéj wierzą, niż twojéj nauce; jak gdyby człowiekowi, który chce, mogło kiedy zabraknąć siły.
— To teorya doskonała, odparł Szemere, ale wola dobywa tylko z człowieka co w nim jest, póki jest, — z próżnego nie naleje...
To prawda, że ona umie najlepiéj wycisnąć zaoszczędzoną siłę; ale gdy jéj nie ma...
— Ależ powiedz im przecię, że ja ją mam; bo gdzieżby się podziała? Oszczędzałem przez lat tyle, nie zużyłem; muszę mieć.
— Ha! ha! rzekł doktor; to także tajemnica natury, że wiele rzeczy w człowieku nadużycie niszczy, a wiele nieużycie zamarza.
— To już uczone brednie.
— Opinie są wolne... chyląc głowę odparł Szemere; siły się wyrabiają, ale zobaczymy nie wyrokując a priori. Przejdź-no się pan po pokoju, daj mi puls.
Hrabia spełnił polecenie, z oznakami niecierpliwości.
— A teraz jeszcze — rzekł doktor — muszę popełnić niedyskrecyę. Proszę mi powiedzieć, jakiego rodzaju jest cel podróży? czy stan pogorszyć, czy polepszyć może?
Otto podchwycił:
— Powinien polepszyć.
— Hm! wolałbym, żebyś pan tak prędko nie jechał; ale zważywszy, że na upór lekarstwa nie masz, a hrabia pewnie jesteś uparty...
— Bardzo! dorzucił Herman.
— Nie było się nawet o co pytać.
— Więc jedziemy! Pawle — zawołał na starego — natychmiast jedziemy!
Siermięzki wpadł drepcząc z zapytaniem:
— Do domu?
— Nie! Jedziemy... i obróciwszy się rzekł do Ottona: — Dokąd? — rzekł.
— Do mnie.
— Trzebaby się ubrać.
— Nie, nie, jechać! natychmiast jechać!
— Jest zaprzężona bryczka moja, ale...
— Całe życie jeździłem bryczkami; siadajmy...
— Ale możeby się pożegnać? spytał Żółtowski.
— Wszak wrócimy — dodał niecierpliwie Herman.
Doktor patrzał i głową tylko poruszał. Oprzeć się energii, z jaką natychmiast domagał się jechać Herman, nie było podobna. W kwadrans już siedział na bryczce, i choć pochylony i widocznie cierpiący, powoli sunął się do Robowa, sykając tylko na to, że konie wstrzymywano, ażeby nie strząsł się bardzo.
— Jest tu? spytał dojeżdżając do dworu Ottona.
— Nie, ale go zaraz znajdziemy. Hrabio, jeszcze raz słowo: bez żadnych wymówek i swoboda zupełna.
— Jestem ojcem i mam serce ojca! odparł Herman: wierzaj mi.
W Robowie było pusto. Martynko leżał chory, Maks siedział teraz od rana do wieczoru u półkownikowéj... ani żywéj duszy.
Stary wysiadł żywo, ale go siły zawiodły, i ledwie przeszedłszy pokój, musiał odpocząć, tak się czuł osłabionym; krótka podróż zwiększyła znacznie gorączkę.
— Oczekiwanie — rzekł do Ottona — zje mnie gorzéj niż samo spotkanie. Złe czy dobre, co ma być, niech się stanie.
— Natychmiast! Ale Martynko choć chory chce cię widzieć: ubiera się, przyjdzie zaraz.
Po chwilce wszedł biedny chłopak, choć blady i znękany febrą, któréj drugi paroksyzm właśnie go był pochwycił; oczy jego zaczerwienione dowodziły łez nieoschłych jeszcze; zbliżył się, i schylając ujął starego za rękę.
— Drogi mój panie, rzekł: jam się ulitował nad tobą; nie uczyńże mnie zdrajcą, który pęta kładzie na zbiegłego niewolnika... Wydaję go na miłość twoją, ale nie na nienawiść i zemstę... Pomnij, że to dusza chora, że to dziecię sierota, co cierpiało wiele, że to jedyny syn twój.
— O Boże! za kogoż wy mnie macie, z temi waszemi zaklęciami! wykrzyknął hrabia łamiąc ręce.
— A oto są pieniądze wasze... dodał Martynko składając je przy nim. Musiałem je wziąć, by nie obudzić podejrzeń; ale zatrzymywać dłużéj nie mogę.
— Zostaw je sobie.
— Nie, rzekł chłopak — nie! Przyjąłbym dar od pana, bom ubogi i młody, miałbym go za ojcowską pomoc; ale dziś, tak nie mogę... Byłyby to srebrniki za sprzedane łzy przyjaciela. Gdyby nie ojciec — dodał wskazując Ottona, nie uczyniłbym tego nigdy. — On mi kazał, jemu jestem posłuszny; pełnię ślepo wolę tego, któregom przywykł za rodzica uważać...
To mówiąc, zapłakany powoli wysunął się z pokoju.
— Miałem słuszność przecię, rzekł na pół do siebie Herman. Choć mnie nie zrozumiano. Otoż jak wychowuje nieszczęście, zła dola, ubóztwo, na które syna wystawiałem umyślnie! Żaden z tych paniczów miękko chowanych, nie odrzuciłby grosza, choćby za nie wiem jaką usługę...
Nic mu nie odpowiedziano.
— A teraz — rzekł Otto — w Imię Boże, jedźmy. Możemy bryczką podjechać pod samą pasiekę, w któréj jest syn twój; daléj przejdziemy piechotą.
— Pieszo, bryczką, jak chcecie, aby prędzéj, aby prędzéj! odezwał się chwytając hrabia, który wsparty na lasce, słowa nie mówiąc, śpieszył za swym przewodnikiem.
Wieczór już był, gdy się do pasieki zbliżali. Janek a raczéj Juraś (bo tak dawniéj go nazywano) usnął był znużony na posłaniu z siana w ubogiéj chacie.
Wcisnęli się powoli do pasieki przez ogródek, i Otto wiodąc za sobą niecierpliwego ojca, wszedł po cichu do jedynéj przyciemnionéj izby, w któréj Juraś spoczywał głębokim snem ujęty.
Stary, który się stawał coraz bledszy, któremu oddechu brakło, który się mieszał, wstrzymywał, śpieszył i znowu cofał, jakby z jakiéjś bojaźni, rad był, gdy ujrzał dziecko swe uśpione. Miał czas ochłonąć i przyjść do siebie.
Szmer otwierających się drzwi i wchodzących osób nie obudził Jurasia. Piękne rysy jego, oblane spokojem, otoczone jasnych włosów puklami, ciało męzkiéj i silnéj budowy, przypominające dawnych średniowiecznych rycerzy, wpadły w oczy hrabiemu, który stanął i zapatrzył się na syna, a łzy po bladéj popłynęły mu twarzy. Otto milczał, z obawą oczekując przebudzenia, usiłując wyczytać ze starca, co pocznie i jak przemówi do dziecka.
Długą chwilę spoczywał tak Juraś, potém lekko drgnął, powiódł ręką po białém czole, otworzył oczy, i ujrzawszy ojca przed sobą, osłupiał. Zerwał się na pół, patrząc i niedowierzając jeszcze: sen to czy jawa?
— To ja jestem, dziecko moje... rzekł wreszcie cichym i drżącym głosem Herman. Tyś nie chciał do mnie, ja przychodzę do ciebie; nie żeby ci odebrać wolę, ale aby cię całkiem oswobodzić. Byłeś dzieckiem, chciałem cię żelazną ręką na męża ukształcić: dziś jesteś mężczyzną i podaję ci dłoń jak bratu. Nie bój się mnie, nie uciekaj. Ja sam jeden na świecie: miejże litość nademną. Nie obawiaj się: niczém, nawet miłością moją cię nie zwiążę....
I głosu mu zabrakło. Stanął, badając czy wyrazy jego uczyniły jakie na synu wrażenie, szukając w twarzy jego nadziei.
Surowy ten, nieubłagany człowiek, dziś znękany i zbolały, błagający dziecię własne, przedstawiał obraz, który łzy wycisnął z oczu Ottona.
Juraś uczuł się tak poruszonym, że mu słów zabrakło w początku; ale twarz jego malowała, że to uczucie dumy i niepodległości, które trzymało go dotąd, potargane odpadło z serca.
Powstał powoli i pochylił się milczący do nóg ojca, który głowę jego chwycił jak spragniony porywa naczynie z napojem, długo mu odmawianym, i przycisnął ją do piersi łkając, zanosząc się od płaczu.
W téjże chwili siły go opuściły, zachwiał się, i Otto ledwie pośpieszył przystawić mu ławę, na którą upadł.
Obaj milczeli. Ojciec drżący trzymał go za rękę; Juraś zmieszany, rozczulony, bojaźliwy, patrzał nań, lękając się przemówić słowa.
— Więc ja mam syna!.... zawołał nareszcie stary, chwytając go znowu w objęcia. Ale nie! poprawił się: wiem wszystko Jurasiu; nie obawiaj się, swobodnym będziesz, uczynisz co zechcesz, pójdziesz gdzie ci się podoba, nie wstrzymam cię, nie spętam; będziesz żył w takim kręgu, jaki sobie obierzesz. Bądź mi tylko synem, niech cię widzę, niech twoja przyszłość łączy mnie ze światem i żywymi ludźmi, bom ja dziś trup i niedogasły popiół tylko... Nigdy ci nie wspomnę przeszłości.
— Nie, nie! to nadto! odezwał się nareszcie złamany chłopiec, którego ta dobroć i ofiara złamały — nie! jam winien, srodze winien, i życiem mojém obowiązany jestem zapłacić to szaleństwo, które popełniłem będąc dziecięciem. Duma tylko nie dozwalała mi powrócić, obawa słusznego gniewu twojego, mój ojcze... Jam winien, ty nic: tyś ojciec, tyś czuł przy sobie prawo wyrobienia powierzonéj ci duszy tak, jak ci się zdało lepiéj... Jam był szaleńcem; przebacz mi, daruj!
— Nie mówmy o przeszłości ani słowa! odparł hrabia. Ale się już mnie nie obawiasz?
— Nie, mój ojcze.
— I opowiesz mi szczerze, otwarcie, coś przecierpiał, co przebyłeś, gdzieś się błąkał, czegoś doświadczył? Wszakże choć przeszłość twoja należy do mnie, gdy z teraźniejszości nic ci wziąć nie chcę i nie mogę. Oto świadek uroczystego przyrzeczenia, Jurasiu — dodał, wskazując Ottona: — niech on usłyszy ten ślub mój, że ci daję zupełną swobodę.
— Ojcze mój, ja powiem teraz: nie mówmy o tém.
— A! jaki on piękny! zdrów! silny! rzekł wpatrując się w niego hrabia.
— Bo bieda i niedostatek najlepiéj wychowują, odparł Juraś. Wyszedłem, dzięki tobie, od razu zahartowany, a tam gdziem był, musiałem albo się zepsuć zupełnie, albo za łaską bożą takim dębem dzikim wyrosnąć, jakim mnie widzisz, ojcze.
— Tylkoż, kiedy Bóg dał tak wszystko dobrze skończyć — przerwał Otto — nie siedźmy już dłużéj w téj biednéj chacie, gdzie i ojcu choremu nie najlepiéj, i synowi duszno.
— Jam już do chat przywykł! rzekł Juraś.
— Ale nie ojciec.
— Więc jedźmy do Zarubiniec.
— Do Zarubiniec? — zawołał Juraś — a! ojcze, znowu do tego strasznego pałacu.
— To do mnie — przerwał Otto — do chaty...
— Gdzie on zechce.... dodał hrabia. Gwałtem nie ciągnę go nigdzie. Dałem słowo i dotrzymam. Nie zmuszam do żadnego życia; ale należałoby choć na chwilę stryjowi, stryjence, siostrze się pokazać. Kobiety zwłaszcza poczciwe i dobre istoty. Ale jeżeli ci to....
— Nie! nie! zawołał Juraś mężnie: bądź co bądź, mogłem to zrobić dla Maksa, jakżebym nie uczynił dla ojca? Tylko mi tam nie każcie mieszkać, nie każcie żyć, ani przebierać się i stroić.
— Masz własną wolę, zrobisz jak ci się podoba; w domu stryja jak we własnym możesz być swobodny.
— No, to już moja ofiara odrzucona! rzekł Otto.
— Ale nie, kochany przyjacielu! przerwał rzucając mu się na szyję Juraś. U ciebie mi było tak dobrze!
— Mogę ci słowo powiedzieć? spytał ojciec.
— O! co chcesz, ojcze...
— Więc od razu szczerze. Wiem, że się boisz świata; dowód to, że się do niego będziesz stosował. To źle: wnijdź weń nie jako bojaźliwe pacholę, ale jako człowiek ze swojém przekonaniem, obyczajem, myślą, słowem; rozśmieją się może, poszanują pewnie.
Zrozumieją cię czy nie — dodał — ale nikt nie poważy ci się urągać. Tylko ekscentryczność, która jest rachubą i komedyą, wzbudza szyderstwo i niewiarę; ale szczere i poczciwe wylanie się z charakterem nigdy. Wszędzie możesz i powinieneś być sobą...
— I będę! rzekł Juraś, podnosząc głowę.
Ojciec pocałował go w czoło.
— A nie uciekaj mi już — dodał wzruszony.
— Nie! ale nie obcinajcie mi skrzydeł. Wolny pójdę wszędzie za tobą; spętany nie zniosę więzów.
— Nie bój się, jeszcze raz: jesteś panem swéj woli i życia, jam już przyjaciel nie ojciec. Pojmuję to, że są charaktery i ludzie, którzy w zawisłości wiecznéj żyć nie mogą. Idźmy razem...
I uderzył go po ramieniu.
Weselsi wychodzili z chatki, a Otto uradowany uśmiechnął się, poglądając na to spokojne zakończenie dramatu, który dniem wprzódy nie obiecywał tak spokojną rozwiązać się sceną.
Ale szczęście ziemskie błysk to tylko i chwila. Jasny promień słońca zachodzącego padał na twarze ich rozrzewnione i pogodne, gdy wychodzili. Hrabia, który dotąd siłą wielkiego wzruszenia tylko utrzymywał się, począł się znowu chwiać na nogach i pochylił osłabły. Otto przytrzymał go, ale na twarzy postrzegł bladość straszną i zmianę jakąś nagłą, niezmierną.
W téjże chwili starzec chwycił się za piersi i poczuł jakby wyziew mogiły przelatujący po nim; oczy stanęły mu słupem, usta wysilone otwarły się na jakiś wyraz, którego wymówić nie mogły, ręka zwróciła się ku synowi i opadła bezwładna. Został ruszony paraliżem, który weń jak piorun uderzył. Otto z Jurasiem porwali go, ale już nieruchomego i ze łzą w oku kostniejącego im w dłoniach.
Przestrach niemy po chwili wesela objął ich tak nagle, tak rażąco, jakby cios, który starca dotknął, razem ich wszystkich zagarnął.
Zmieszani, potrwożeni, nie wiedzieli co począć z martwym na pół Hermanem na ręku, który miotał się częścią ciała niezdrętwiałą jeszcze, usiłując wyrwać się z objęcia śmierci, a ciężał już na nich trupem bezwładnym.
Juraś załamał ręce...
— Ja go utrzymam — krzyknął Otto — ty leć po konie! Nie traćmy chwili; do Zarubiniec co prędzéj, do doktora. Lub nie! siadaj na koń, biegniéj po niego, niech śpieszy przeciwko nam, na pół drogi. Jedno tylko krwi upuszczenie ratować może.
— Ale jakże mogę ojca opuścić? Nie wiem drogi! zawołał Juraś.
— Masz słuszność! straciłem głowę.... zawołał Otto. Ty go bierz, wieź... ja lecę!
Na krzyki bolesne o ratunek przywlókł się o kiju stary pasiecznik, chłopak jego i żona, a postrzegłszy na poły martwego starca, obstąpili go przelękli.
Juraś z przytomnością nawykłego do przygód człowieka, chłopaka posłał po konie, ojca złożył powoli na przyźbie, gdy chory rękami pół martwemi chwytał go i od siebie nie puszczał; sam urządzać zaczął nosze, które naprędce zrobiono z tapczana, i choć sam rozpłakany i przejęty, potrafił starca uspokoić słowy serdecznemi i troskliwością niezmordowaną.
Otto znikł. Z trzech koni od bryczki niedaleko stojącéj, pochwycił jednego, obciął sznury i oklep puścił się do Zarubiniec przez pola i wąwozy, bez drogi, dając od razu czuć zwierzęciu, że ostatnich z niego sił dobędzie.
Dwa konie pozostałe miały wieźć starca, drogą na Robów; ale nim usłano łoże, nim ręce syna dźwignęły go na posłanie i głowę przycisnęły tak do piersi, by na nich bezpiecznie spoczęła, wieczór się zrobił i noc prawie.
Z tym pochodem prawie pogrzebowym noga za nogą posunęli się powoli...
Starzec nie mógł dobyć głosu; szklisty wzrok jego tylko szukał syna, a ręka nie chciała puścić dłoni; w uścisku i milczeniu, wśród ciemności, długa jak wiek rozpoczęła się ta podróż męcząca dla obu. Woźnica kierując się jak mógł w mroku, zwrócił na większy gościniec ku Zarubińcom; ale choć konie pośpieszały niekiedy w równiejszych miejscach, każda chwila zdawała się godziną. Juraś nie mogąc ani usłyszeć, ni zobaczyć ojca, truchlał dobadując się w nim ostatków gasnącego życia. Potrzeba było stawać, odpoczywać, poprawiać, a zrzuciwszy z siebie suknie, chłopak czém mógł okrywał chorego, by go chłód nocny nie owionął.
Na pół prawie odległości dzielącéj Robów od Zarubiniec, spotkali wreszcie wysłaną po nich karetę, doktora, Ottona i biedną hrabinę, która z różańcem, flaszkami i łzami, sama koniecznie chciała jechać przeciwko Hermanowi.
Doktor pośpieszył do chorego. Zdawało się, że puszczenie krwi będzie konieczne: natychmiast przecięto żyły, ale widocznéj ulgi nie doznał starzec...
Hrabina, która już o wszystkiém uwiadomiona była przez Ottona, podała rękę Jurasiowi, pocałowała go płacząc w czoło, i nie mówiąc słowa, z nim razem przy chorym umieściła się w powozie.
Pochód cały znowu pociągnął daléj, spotykając po drodze ciekawych, którzy powychodzili przeciwko niemu.
Jednym z najpierwszych był Paweł, przebudzony ze snu straszliwą wieścią. Bez czapki, załzawiony, leciał do swojego pana, na ustach mając wciąż jedne, machinalnie powtarzane słowa:
— A! mój drogi pan! mój drogi pan!
Gdy się kareta ku niemu zbliżyła, stary nie zważając na konie i koła, dopadł jéj i rzucił się ze stopni na nogi hrabiego, który ujrzawszy go, drgnął i oczyma wskazał na Jurasia.
Pawła musiano także zabrać do powozu, za którym wlec się nie mógł stary, a opuścić go nie chciał.
Północ już była, gdy kareta stanęła przede drzwiami pałacu, u których czekał na nią hrabia Rajmund z nieodstępnym Malczakiem.
Posłyszawszy turkot, nadbiegła i Lola.
Potęgą przeczuć czy przeznaczenia, młodości czy serca, w téj chwili tak strasznéj, jakże się to stało, że oczy dziewczęcia nie spotkały chorego, nie znalazły od razu matki, ale najprzód ujrzały Jurasia, ów sen, owo widzenie wieczorne...? Na widok jego zadrżała; dreszcz ją przebiegł; zarumieniła się...
Nie wiedziała jeszcze kogo poznała.
Powoli zniesiono starca do przygotowanego pokoju, wszyscy się rozpierzchli, pozostał tylko u łoża Juraś, doktor i Otto, zmęczony gonitwą nocną, ponury i przygnębiony.
— Doktorze, odezwał się po chwili, odciągając go na bok: jak myślisz? co będzie?
— Bóg to wie jeden: ludzie w tym stanie męczą się czasem długie lata, lub umierają w godzin kilka... Na wszystko gotowym być potrzeba.
— Jest więc groźba śmierci? spytał Otto.
— Prawie pewność.... odparł doktor.
— Jestże jaki ratunek, któregoby użyć można jeszcze?
— Spróbujemy wszystkiego, a najprzód drugiego, trzeciego, innego lekarza; proszę was o to, bo się lękam.
— Odzyska mowę? pytał wciąż Otto.
— Nie wiem.
— Nic więc nie przyrzekasz...?
— Pracować z wami.
W czasie téj cichéj a szybkiéj rozmowy, Juraś wciąż siedział przy ojcu, który za najmniejszém jego oddaleniem się tyle okazywał niespokojności, tak uporczywie ścigał go oczyma, że biedne chłopię musiało natychmiast powracać i nieodstępnie czuwać przy nim.
Noc przeszła w obawie i zamieszaniu. Hrabia Rajmund, któremu Otto przedstawił Jurasia, zbył go pogardliwém wejrzeniem i do zbytku zimnym ukłonem z daleka. Nie przemówiwszy do niego słowa, odszedł zaraz do siebie.
Nazajutrz, chociaż stan chorego nieco się polepszył, nie odzyskał jednak mowy, ani władzy, a stan ten obezwładnienia oddziałać musiał na starca, który okazywał się coraz bardziéj zniecierpliwiony i niespokojny.
Za każdém przybliżeniem się hrabiny, rwał się jakby coś chciał do niéj przemówić; oczyma starał się jéj okazać, czego nikt zrozumieć nie mógł. Potém płakał, a łzy te niezrozumiałe nikomu, płynąc cichym strumieniem po twarzy dziwnie skrzywionéj boleścią, przejmowały nieopisaną litością przytomnych.
Paweł siedział u nóg pana, i całując je, płakał też rzewnie; chwilami wyrywały mu się jakby szmery przeklęctwa, to znów rozpływały się we łzach i jęku.
Juraś służył staremu jak dziecię pokorne. O południu coraz gorzéj być poczęło. Zjechali się wezwani lekarze, użyto wszelkich środków w takich razach wskazanych, ale czy je stosowano nietrafnie, czy użyto za późno, nie poskutkowały wcale. Śmierć widocznie zbliżała się co chwila; siły opuszczały starego; senność, ten poprzednik śmierci i zwiastun jéj litościwy, kleiła naciskając ołowiem powieki, które z wysiłkiem otwierały się na chwilę i znowu na długo zamykały.
Ciężkich tych godzin, które się wlokły opieszale u łoża konającego, opisywać nie będziemy. Któż z nas w życiu nie był świadkiem śmierci ukochanych i nie konał choć raz powoli z umierającym, który część jego życia, wspomnień, nadziei, unosił z sobą w kraj mogił i duchów milczący?
Około północy głębiéj usnął Herman, ale by się już nie przebudzić więcéj. Paweł postrzegł to pierwszy i zapalił gromnicę; ale gdy hrabina pośpieszyła z modlitwą i księdzem, już dusza biednego człowieka była na lepszym świecie...
W tydzień po opisanych wypadkach, Juraś, teraz już hrabia Jerzy Góra, z Robowa, dokąd po śmierci i pogrzebie ojca ze starym Pawłem się schronił, wybierał się do Horycy.
W Zarubińcach przebył krótko, ale chwile te, ciężkie dla niego, dziwne po sobie zostawiły mu wrażenie. Stryj Rajmund od razu okazał się dla niego więcéj niż zimnym, odstręczającym i nieprzyjaznym prawie; hrabina za to macierzyńską i czułą, a Lola... z Lolą patrzali tylko na siebie z jakiémś uczuciem błogiego podziwienia, prawie nie mogąc przemówić.
Odjeżdżając do Horycy, potrzeba było pożegnać ten dom i ludzi, podziękować za gościnność dla chorego i trupa, za pogrzeb, za wszystkie dowody braterskiéj miłości. Choć serce ciągnęło go ku stryjence, choć dziwne, niewytłómaczone uczucie ciągnęło go ku Loli, wstręt i obawę niepojętą obudzał w nim stryj, sztywny i zimny przedstawiciel tego świata, którym Juraś tak się brzydził.
Było to pierwszą i wielką z jego strony ofiarą, czuć się zmuszonym pojechać do Zarubiniec i narazić się na nieżyczliwe gospodarza przyjęcie. Westchnął wybierając się z Robowa, ale obowiązek swój zrozumiał. Otto nie znajdował potrzeby przeprowadzać go, pojechał więc sam jeden.
W Zarubińcach już wszystko powróciło było do dawnego trybu życia. Malczak skrobał coś przy warsztacie, poglądając z pod oka na pana, którym kierował, z którego sobie żartował po cichu; Rajmund zatapiał się w mechanice, hrabina się modliła, Lola smutna siedziała przy krosienkach w jéj pokoju.
Gdy im dano znać, że Juraś przyjechał, stryjenka kazała go prosić go siebie, a sama posłała dać znać mężowi; wszedł więc najprzód do skromnego jéj mieszkania.
Tu wszystko takim tchnęło spokojem i jaśniało prostotą, tak błoga cisza panowała w tym zakątku, że Juraś uczuł się jakby w nowéj, nieznanéj sobie atmosferze.
Przez dni kilka przebolanych wprzódy, poznał tylko zimne salony zarubinieckie, nie był jeszcze ani razu w téj ustroni całkiem od nich odmiennéj. Na pierwszy rzut oka poczuł, że w progu mieszkania hrabiny kończy się pałac i hrabstwo, zaczyna szlachecki byt niewiasty, wielkiéj poświęceniem i sercem, a przywiązanéj do innego wcale obyczaju.
Lola śliczną swą twarzyczką jak słoneczko wiosenne świeciła temu przybytkowi jasnemu i uspokojonemu jak rezygnacya chrześcianki. Odwróciła się gdy wchodził, zarumieniła mocno, i po przywitaniu z matką, gdy jak brat i siostra podali sobie ręce, dłonie ich nie wiem czemu zadrżały, lica zapłonęły obojgu, nie śmieli sobie spojrzeć w oczy. Juraś usiadł cały przejęty w duszy jakby pobożném jakiemś uczuciem.
— Chcesz wyjeżdżać, słyszałam — odezwała się powoli hrabina: dokąd? dla czego tak śpieszysz?
— Sam nie wiem dokąd jadę i po co, rzekł Juraś; ale gdzieś przecię schronić się potrzeba ze smutkiem i z życiem...
— Masz słuszność: prawdziwa boleść kryje się i ucieka od oczu ludzkich. Pojmuję twoją. Tak się znaleźć po długich latach na chwilę, i tak się rozstać!
— A! nie przypominaj mi pani wielkiego grzechu mojego życia! westchnął chłopak spuszczając oczy.
— Bóg i ojciec ci przebaczył! Biedny stary! zapłakała hrabina — gdyby się był choć pocieszył tobą, choć spoczął...
— Nie mówmy, nie mówmy o tém — przerwał Juraś.
— Cóż myślisz począć z sobą?..
— Nie wiem. Życie przeszłe, i to, które mnie czeka, tak różne! dodał młody chłopiec. — Między niemi muszę rzucić most, coby je połączył, jakąś przestrzeń żalu, spoczynku, namysłu... sam nie wiem. Pojadę tam, gdzie żył ojciec, gdzie jeszcze żyje myśl jego; tam może znajdę jaką wskazówkę na przyszłość.
— Ale, dziecko moje, nie zakopujże się zbytnie, jak twój ojciec.
— Moja droga stryjenko, czyż i ty, co żyjesz tak samotnie, możesz mówić przeciwko osamotnieniu? Gdzież lepiéj, jeżeli nie w cichym kątku?
— Tak, ale moja samotność z córką, z mężem, to życie rodzinne, to nie zaparta cela mizantropa... a ty jesteś sam jeden.
— Już i ja mam rodzinę, rzekł Juraś wzdychając: stare sługi ojca, biednego Pawła... zresztą jeszcze nie wiem co pocznę.
Spojrzał na Lolę, która na podziw była milcząca jakoś i smutna. Wejrzenia ich, magnetyczną przyciągane siłą, co chwila się spotykały i mówiły sobie ową pieśń młodości, która się raz tylko śpiewa w życiu.
Aż nareszcie Lola porzuciła krosienka, odwróciła się, jakby zwyciężona, ku niemu, i zbliżyła powoli do matki, po cichu mieszając się półsłowami do rozmowy.
Potém hrabina umilkła, a oni zaczęli szeptać we dwoje, jak starzy znajomi. Wtém wśród tego gwarzenia smętny, ponury i sztywny wszedł sam hrabia Rajmund, po którego twarzy znać było, jak nierad musiał być gościowi, co mu jego zajęcia przerywał. Przywitał zimno synowca, westchnął i usiadł, patrząc roztargniony przez okno.
— Wpan się wybierasz? spytał po chwili.
— Wyjeżdżam do Horycy, rzekł Juraś.
— Zapewne... to bardzo dobrze; tu nie masz co robić! Lepiéj, po tym smutku znaleźć jakąś rozrywkę; dla mnie też lekarstwem jest praca.
— Ale nie lepiéjżeby tu jeszcze jakiś czas przebyć? przerwała hrabina. Ta samotność...
— Mężczyzna nie powinien się pieścić — dodał Rajmund: to było zdanie nieboszczyka; zawsze mi to mawiał. Jerzy ma obowiązki...
Wstał potém i przeszedł się niecierpliwie po pokoju.
— Przybyłem właśnie, aby pożegnać stryja i podziękować mu za tyle trudów i łaski dla mego biednego ojca.
Hrabia ruszył ramionami.
— Dajmyż pokój temu... brat to był mój przecię; nie mówmy już o tém. Mam co innego do powiedzenia ci na odjezdném. Nosisz imię nasze; ono wkłada na ciebie obowiązki. Z twojéj winy własnéj wychowanie twe zaniedbane. Urodzenie wprowadzi cię w świat, wśród którego tak jak jesteś pozostać nie możesz... Potrzeba nad sobą pracować.
— Stryju, rzekł Juraś, podnosząc się: ś. p. ojciec mój nie żądał po mnie, bym wschodził w ten świat, do którego obyczajów już się nie potrafię zastosować. Imienia, które noszę, nie splamię; ale nie wiem, czy obowiązany jestem koniecznie tak je nosić, jak poprzednicy moi, i okupować trochę rozgłosu całkowitém zaparciem się siebie.
— To są deklamacye młodości, odparł hrabia, — ekscentryczne wybryki fantazyi nieokiełzanéj. Życie inaczéj uczy i czego innego wymaga. Nie rzuca się imienia i stanu; trzeba być tém, czem Bóg stworzył.
— Zostawmy to przyszłości, przerwała Marya: Juraś ma dobre serce, to go natchnie...
Lola zarumieniła się.
— Zapewne, jeśli rady nie żąda, musi czekać natchnienia... Życzę mu, żeby je znalazł w sercu...
To mówiąc, zwrócił się i podał rękę Jerzemu.
— Żegnam cię! rzekł zimniéj jeszcze: muszę śpieszyć do pracy; myśl mi przerywają próżne rozmowy, a mam w téj chwili przed sobą coś tak ważnego...
I skłoniwszy głowę, uszedł do pracowni, do któréj już zatęsknił. Jerzy nie wiedział odprawiony co począć z sobą. Zdawało mu się, że powinien zaraz odjechać; ale hrabina usiłowała z Lolą zatrzeć oznakami czułości i serdeczném obejściem wrażenie chłodnego przyjęcia, i Juraś ochłonął, powoli przychodząc do siebie. Rozmowa ożywiła się znów trochę.
Byłby może zaraz odjechał, gdyby nie wejrzenie Loli i urok, pod którym od pierwszego jéj widzenia się uczuł. Siła nieznana trzymała go przykutym: chciał się wyrwać i nie mógł; wstawał, niepokoił się i tęsknota jakaś zwracała go ku niéj od progu. Dziewczę zbliżało się też do niego coraz poufaléj, z uczuciem, które się im tłómaczyło przywiązaniem siostry i brata, choć już w zarodku wcale było inném, acz niemniéj czystém i świętém.
Przypomnieli sobie ów wieczór, kiedy się raz pierwszy spostrzegli; potém Juraś zaczął mówić o przeszłém swém życiu, o swobodnéj po świecie włóczędze, i o zamiarach w przyszłości.... Tak zbiegł czas do wieczoru, a hrabinie tak było dobrze z tém dwojgiem dzieci u jéj kolan szczebioczących po cichu harmonijnemi głosy, że gdy chłopak wstał nareszcie, by wynijść, tęskno się jéj jakoś zrobiło. Poczuła, że traci istotę, która była do wypełnienia małego jéj kółka potrzebna.
— No, jedziesz więc.... rzekła, całując go w głowę; ale powróć do nas, choć wówczas, gdy cię serce zaboli... drogi mój Jurasiu. Niech cię nie zraża powaga i pozorna surowość mojego męża: on ma wielkie myśli na głowie, życiem naszém pospolitém żyć nie może, ale serce w téj piersi bije poczciwe, choć przez usta nie mówi. Widziałeś przecię co uczynił dla Maksa; sądź go z tego, nie z kilku słów roztargnionych. Człowiek to nie stworzony do miejsca, które zajmuje w społeczeństwie; troska nieustanna pierś mu i czoło zorała. Tu u nas zawsze znajdziesz serca, co cię przytulą z uczuciem.
Lola zapłoniona żywo podała mu rączkę.
— Tak, bracie, dorzuciła: mama, choć ty ją znasz mało, wierz mi, gdy co powie, to Ewangelia. Jéj słowo, to tylko prawda święta! Ona ci obiecuje matkę, ja siostrę w sobie. Bądź co bądź, w boleści, w smutku, w niepewności, szukaj nas, my ci służyć będziemy; rachuj, jeśli nie na siłę, to na serca... Ale pozwól, bym ci dała radę i gościniec na drogę — dodała, wahając się i spoglądając na matkę ukradkiem błagającém wejrzeniem: — wszak siostrą twoją jestem, a od siostry przyjąć się coś godzi.
Zdjęła z krosienek Tomasza à Kempis, śliczne, maluteczkie wydanie, i zawstydzona wsunęła mu je w rękę.
— Może to rada dziecinna, ale ja jestem dziecko... mówi mama. Gdy ci bardzo będzie źle i tęskno na świecie, otwórz tę książkę gdzie zechcesz, przeczytaj choćby dwa wiersze, a myśl sobie potém o nich długo, to ci ulgę przyniesie.
Juraś ucałował jéj białą rączkę, rozrzewniony przytrzymał ją długo, i rozstali się nareszcie, żegnając się łzawemi oczyma.
Wypadki, którym w przeciągu tak krótkiego czasu uległ Juraś, głębokie na nim uczyniły wrażenie. Przejście ze stanu swobody i włóczęgi w rodzinne koło; życie z góry wyznaczone i pewne jutra; ukazanie się ojca i nagłe zejście jego; poznanie Loli, które wstrząsnęło sercem, jéj matki, stryja, tylu nowych ludzi: szybkie następstwo po sobie dziwnych i bolesnych przygód, — znacznie obcięły skrzydła młodzieńcze. Jechał więc do Horycy smutny i niepewien co pocznie, wlokąc za sobą starego Pawła, z którym często godzinami całemi rozmawiał.
Okolica, w któréj to wszystko z tak dziwnym spełniło się pośpiechem, nie mogła zostać obojętną na tyle razem nagromadzonych wypadków. Ludzie są nowin łakomi, tworzą je sobie w potrzebie: cóż gdy do utkania ich znajdą piękną, gotowiuteńką osnowę?
Dziecię stracone i odzyskane; ojciec, który mu przebacza, przytula do piersi i umiera; koncert z tą sceną zjawienia; półkownikowa i Maks, ich miłość i blizkie śluby: bawiły próżnujących doskonale. W każdym prawie domu tworzyła się z nich powieść nowa, tak rozmaicie pojęta i opowiadana, że zaprawdę zdumieć się było można bogactwu wyobraźni bezimiennych autorów. Szczególniéj Janko Zbój i jego przeszłość tajemnicza, jak łatwo sobie wyobrazić, budziły niezmierną ciekawość; opowiadano w niedostatku prawdy takie o nim domyślane przygody, od których uszy więdły słuchając.
Młody, piękny, bogaty, z imieniem głośném a dziki i mizantrop, stał się od razu ideałem mnóztwa panien, wdów i mężatek niepoznanych, które piechotą byłyby poszły o mil kilka, byle go tylko zobaczyć. Trzeba też przyznać, że piękniejszéj legendy o nieznanym młodzieńcu nad tę, którą o nim po cichu sobie opowiadano, trudnoby nawet powieścio-pisarzowi z powołania utworzyć.
Maks, który rzadko kiedy mówił prawdę o sobie i o drugich, wypytywany, utworzył pierwszy z historyi Janka coś tak monumentalnego, że z pomocą dodatków ludzi dobréj woli, starających się jeszcze okrasić nieco jego legendę, gotowy z niéj był poemat. Szczęście, którego u nóg pięknéj półkownikowéj kosztował, już będąc z nią zaręczony ogromnym soliterem, dodawać musiało sił jego wyobraźni. Plótł niestworzone baje, codzień swój utwór wydoskonalając.
Maks bowiem był bardzo szczęśliwy. Wprawdzie Amelia po bliższém rozpatrzeniu się w niéj, wydała mu się daleko mniéj świeżą i piękną niżeli pierwszego wieczoru, gdy kibić jéj malująca się na białym szalu, zachwyciła go i oczarowała. W dzień twarzyczka ta nosiła widoczniejsze ślady utrapień przebytych i zawiedzionych nadziei, a szczebiotanie jéj egzaltowane, trzeciego dnia już zaczęło się powtarzać tak nieznośnie, że Maks wiedział prawie, jakim wyrazem i głosem go powita, i co mu na jego słowa odpowie. Ale wielki artysta w istocie nie był wcale stworzony na to czém się być wybierał. Nie mając co lżejszego do roboty, gdy mu los po drodze nasunął ciepłą wdówkę — tamując karyerę wirtuoza wątpliwą, trudną, kłopotliwą, zmuszającą do pracy, bardzo był rad, że się może pozbyć przyszłych laurów dla spokojnego kawałka chleba.
Teraz na łonie nowego szczęścia, wcale już swéj wiolonczelli, dawnéj przyjaciółki, do rąk nie brał, i na usilne tylko prośby bogdanki, czasem ją dobył z pudła, w którém usypiała spokojnie. Że jednak nie było jeszcze po ślubie, musiał się trochę w dawnym okazywać blasku, trochę odegrywać komedyę geniuszu, zostawując na późniéj zupełne z szat przyodzianych rozebranie, umycie i powrot do życia, o jakiém teraz marzył, wcale prozaicznego, obywatelskiego. Biedna półkownikowa ani się domyślała, jak wielką i niepowrotną miała popełnić omyłkę. Postanowienie jéj było tak gwałtowne, tak silne, że się już nie zastanawiała wcale nad jego następstwami. Maks teraz przesiadywał tam dni całe: nareszcie z Robowa od Ottona przeniósłszy się bliżéj Danowa do miasteczka, dla oka tylko najął tam pomieszkanie, do którego ledwie późno w nocy powracał, by nadedniem wyjechać znowu. Oczekiwano tylko indultu, aby połączyć dwoje rozpłomienionych kochanków, których zapały sakrament skutecznie miał ugasić, na normalną praktykę małżeńskiego wprowadzając ich życia.
Rozumie się, że i na ten wypadek sąsiedztwo obojętném okiem spoglądać nie mogło; musiało z tak rzadkiego widoku szczęścia i najczystszéj miłości nieco korzystać w sposób złośliwy i zazdrosny. Zajeżdżano częściéj niż kiedy do dworu półkownikowéj, aby śledzić i badać jak wygląda szczęśliwa, aby trochę jéj szczęściu przeszkodzić, a potém śmiać się z niego i opowiadać, co robi zakochana Amelia, jak chodzi wielki artysta, rozrzewniony potężném w piersi roztlałém uczuciem.
Do bliższych sąsiadów półkownikowéj należeli państwo Żeligowie, Jędrzéj i Anastazya z Porońskich, majętni obywatele, mający wieś jedną ogromną i drugiéj połowę, dwór przepyszny i t. d., i t. d., a żyjący otwartym domem i co się zowie okazale.
Pan Jędrzéj był sobie prosty człowiek, gruby, tłusty, rumiany, ze skałką na oku, wesoły, trochę ospowaty, niezarozumiały i mało zarastający, co mu wielką sprawiało przykrość, bo niezmiernie chciał mieć wąsy, a dohodować się nie mógł takich, o jakich śnił i marzył. Była to może jedna z najboleśniejszych prób, jakim w życiu uległ pan Jędrzéj. Z obu stron podnoska miał wprawdzie po piętnaście jasnych i twardych jakby sadzonych włosów, ale te sterczały mimo kosmetyku i nigdy estetycznéj formy staropolskiego, sumiastego wąsa przyjąć nie chciały. Rzuciło to na żywot pana Jędrzeja odcień smutku i zawiedzionych nadziei. Skałka na oku, zresztą niebardzo widoczna, nietyle go martwiła, ile ten brak zarostu, nad którym wzdychał, wyrzucając umysłowi ludzkiemu, że dotąd szperając nie mógł wynaleźć środka na zasianie tak pospolitéj jak włos trawy, na polu tak żyzném jako ciało ludzkie.
Zresztą pan Jędrzéj był jednym z najszczęśliwszych prostych sług bożych. A że miał żonę strasznie rozumną, czynną, wychowaną znakomicie i kochał ją z całych sił serca, a służył jéj jak murzyn; że miał majątek piękny, znaczenie w obywatelstwie przez żonę i córkę, o któréj zaraz powiemy: więc gdyby nie te wąsy, zawsze spodziewane a nigdy nie nadchodzące, mógłby się był liczyć do tych, którym na grobie kładą, że żadna chmurka nie zaćmiła laurów ich żywota.
Pan Jędrzéj — zwany przez żonę, gdy była w dobrym humorze, Jędrusiem, a gdy mu chciała dać uczuć swe nieukontentowanie, panem Jędrzejem, — był najlepszym z ludzi, ale nie miał pretensyi do rozumu, i otwarcie wyznawał, że gdyby się był tak szczęśliwie nie ożenił, pewnieby go dawno dyabli wzięli.
Wyrażenie może było zbyt energiczne, ale dobitnie malowało sytuacyę.
Całe życie pracując pod zwierzchnictwem i kierunkiem Stasi (bo ją tak czule nazywał) uznojony, spocony, gdy mu w nagrodę trudów dała tłustą rączkę do pocałowania, zasypiał, opromieniony swém szczęściem. W domu miał ledwie ciasny pokoik, w salonie bardzo podrzędne miejsce, w konsyliach głos tylko doradczy, ale do wykonywania postanowień i rozkazów, za których spełnienie odpowiadał, sam jeden był używany, i tu nie miał współzawodnika.
Owocem małżeństwa, w którém tak skromne, ale piękne zajmował stanowisko szanowny pan Jędrzéj, była jedyna córka, wychowana, jak mówiła poufalszym przyjaciołom sama pani — grandioso. Imię jéj było Aneta.
Najprzód musimy uprzedzić czytelnika, żeby sobie nie wyobrażał Anetki młodziusieńką panieneczką, gdyż byli ludzie dobrze umiejący rachować, którzy dowodzili, że dziesięć lat temu miała lat czternaście, co wychodziło na dwadzieścia cztery. Matka jednak nie dawała jéj więcéj nad rok dziewiętnasty; a że matki najlepiéj wiedzą o wieku córek, posądzamy owych rachmistrzów o złośliwość i niechęci w dodawaniu.
Aneta była jedynaczką, i jako taka przewodziła nietylko nad ojcem, o którym mowy być nie może, bo ten przed nią prochy zmiatał, ale nad matką i całym dworem.
Dziwna to zaprawdę rzecz, że Aneta będąc jedynaczką, bogatą, utalentowaną, wcale piękną, bardzo dowcipną i śmiałą, dotąd nie poszła za mąż; ale zbieg okoliczności zawsze każdemu projektowi stawał na zawadzie! Najprzód matka miała w myśli małżeństwo grandioso (był to wyraz jej ulubiony) i ojciec naturalnie równie sobie tego życzył. Powtóre, Aneta była samowolna i popsuta, drobinkę kapryśna i dziwaczna, co choć dodaje wdzięku, niejednego w końcu odstrasza. Wychowywały ją z kolei guwernantki wszystkich narodów, bo żadna dłużéj roku wybyć z nią nie mogła, i wykształciły na niepospolitą istotę. Gdyby tylko serce, jużby jéj zdaje się nic do doskonałości nie brakło. Ale o tém matka natura zapomniała zupełnie.
Aneta wprawdzie ciągle się na nie skarżyła, jak ci, którym odetną nogę, boleją czasem długo na nią, choć jéj już nie mają; ale nie okazywała wcale, żeby je posiadać miała. Za to fantazyą bujną, umysłem pojętnym i takim świetnym pozorem, taką umiejętnością oczarowania obdarzona była, że wśród grona najwdzięczniejszych dziewic, wszystkich oczy i serca pociągała ku sobie.
Śmielsza też była od rówieśnic, a panowanie domowe nad ojcem i matką, istotna wyższość umysłowa, która jéj pozwalała dostrzegać natychmiast ułomności ludzkich, dawały jéj wszędzie pierwszeństwo, dla panny może niezbyt stosowne, ale nie bez pewnego uroku. Rojem za nią chodziła młodzież, którą ona rządziła jak królowa, a choć nikt nie posunął się aż do jéj ręki, mnóztwo kołatało do serca. Anecie było z tém dobrze. A gdy jéj czasem matka szepnęła:
— Anusiu, kochanie, trzebaby już pomyśleć o sobie...
— Jeszcze czas, mamuniu, odpowiadała jéj: ręczę, że wezmę sobie kogo zechcę; tylko to mnie zostaw.
Mamcia tak wierzyła w Anetę, że jéj już w końcu nic mówić nie śmiała.
Gdy opisane wypadki zaszły w sąsiedztwie, a Maks nagle uchwycił zwycięzko za serce półkownikową, wielką przyjaciółkę Anety, i o Janku rozeszły się pstrokate romantyczne wieści, głoszące, między innemi, że czas jakiś w Turcyi przebywał, że był niewolnikiem w Persyi, i że w nim dwadzieścia kilka sułtanek kochało się na zabój, tak, że go aż nad Don konno przeprowadzały, kiedy powracał do domu, — Aneta przypomniawszy sobie, że go widziała na koncercie, rozpłomieniała pragnieniem ogromném, żądzą, niecierpliwością, koniecznością poznania go. Juraś odpowiadał jéj snom, nadziejom i marzeniom. Poznać go bliżéj stało się dla niéj postanowieniem niezmienném, i gdy się dziecku téj szybki z okna zachciało, pierwszy raz może rodzice byli w niezmiernym kłopocie, nie umiejąc jéj dogodzić. Ojciec wotował, żeby wprost pojechać po niego i przywieźć go jak grzyba w koszyku; matka trochę płakała, a Aneta tupała nóżką i powtarzała: — Ja go chcę mieć! ja go mieć muszę!
Może być, że zauważywszy skuteczność postępowania półkownikowéj z Maksem, téjże saméj co ona recepty użyć chciała, ale o tém nie mówiła nikomu. Koniec końców tylko powiedziała sobie, że Janka zobaczyć musi, nie wątpiąc, że gdy on ją, a ona jego zobaczy, reszta sama przyjdzie do skutku. Ten hrabia co konie pasał, kozacza dusza, jak go Maks nazywał, śnił się jéj, prześladował ją, dręczył.
Nie ma niebezpieczniejszych zachceń nad te, które nie z serca, ale z głowy pochodzą. Serce ma wstyd, jest niewiastą, że tak powiem; rozum mężem upartym, i gdy sobie co postanowi, pobuntuje podwładnych.
Nasłuchawszy się dziwów o Janku, Aneta bywająca bardzo często u półkownikowéj, poczęła tak wyraźnie wydawać się z żądaniem poznania go, że Maks, który był grzeczny i lubił obiecywać, powiedział w końcu, iż dla niego nic łatwiejszego nad pokazanie z blizka tego fenomenu.
— Ja go znam doskonale, rzekł z uśmiechem: sprowadzę tu gdy zechcecie, za to ręczę.
— Nieśmiertelnąbym panu była winna wdzięczność! odpowiedziała rumieniąc się Aneta.
— A! Maks to uczyni dla mnie! dodała, wyciągając mu rączkę do pocałowania, Amelia.
Choć Fermer jak łatwo przyrzekał, tak się też lekko od spełnienia obietnic uwalniał, składając choćby kłamanemi przeszkodami, — na ten raz chodziło mu o to, by dowiódł swych blizkich z hrabią stosunków, a może też miał i inne jakie rachuby i chciał z nim na nowo poufałą odżywić przyjaźń.
Dosyć, że wysłano szpiegów do Zarubiniec i Robowa, aby wiedzieć o dniu, gdy Juraś wyjedzie do Horycy, i na drodze go złapać.
Maks zasiadł w drodze na przesmyku i przez dwadzieścia cztery godziny palił na ławce cygaro, oczekując na przejeżdżającego, który nie mógł miejsca tego ominąć. Już go to poczynało niecierpliwić, gdy nareszcie ukazał się stary koczyk nieboszczyka Hermana, fura z Pawłem, i powoli przysunęły się pod karczemkę. Fermer, który już był przygotowany, zerwał się i pobiegł ku Jurasiowi z rozciągnionemi rękami.
— Co ja widzę! to ty, przyjacielu!
Trzeba wiedzieć, że dawniéj z widoczną traktował go wyższością, a teraz przeskoczył nagle w ten ton czułości i serdeczności.
— To ty, po którym dusza moja tęskniła! Jakże się masz? O pożądany! ukochany! drogi! Tylem się nasłuchał o twoich nieszczęściach! Mój Boże! jakie zmiany! A! mam ci też wymówić, że przedemną, którego znasz serce, nigdyś się nie zwierzył otwarcie.
I począł go ściskać gwałtownie.
Juraś, któremu łatwo było przemówić do serca, ścisnął go za rękę.
— Co tu robisz?
— Przypadkiem zatrzymałem się tu, jadąc do Danowa do półkownikowéj, bo wiesz zapewne, że się z nią żenię. Kobieta, jakich nie ma, istota z wybranych wybrana. Ale co za szczęście, że cię tu spotykam!
Juraś wysiadł do niego.
— Patrz, widzisz tam, w dolinie, ten domek ocieniony starem i lipami i klony: to moje gniazdo szczęścia zielone, to mój raj!
Nie mówił, że Ewa była trochę ospowata.
— Winszuję ci.... rzekł Juraś.
— Niechże mi teraz mówią, że nie ma losów, fatalności, przeznaczeń! Któżby się spodziewał, że tu spotkam miłość, która wybuchnie gwałtownie, tak wielką, tak niepohamowaną, tak cudownie wzajemną, że mnie obleje takiém szczęściem nieziemskiém!...
Juraś poczuwszy, że Maks deklamuje, zmilczał.
— Mój przyjacielu, mój najdroższy przyjacielu! dodał Fermer, ściskając go znowu tak, jak go nigdy wprzód nie ściskał — tyleśmy o tobie z nią mówili, tak ciągle przytomny byłeś sercu mojemu i pamięci! Mogę ci zaręczyć, że ona także poślubiła gorące moje dla ciebie uczucie... i tak pragnie cię poznać!
Juraś widocznie się zmieszał.
— Patrz, wszak to tylko kilkaset kroków... zrób mi tę największą w świecie łaskę, wstąp! Siadaj ze mną, na chwilkę tylko zajedziemy do niéj. Uszczęśliwisz miłą i śliczną kobietę, nie licząc najlepszego przyjaciela.
Biedny chłopak aż pokraśniał, tak osmuconéj jego duszy nie w porę było to żądanie dziwne, natrętne; ale Maks gdy co raz postanowił, nie miał zwyczaju ustępować.
— Zmiłuj się, rzekł: to, czego wymagasz po mnie, jest niepodobieństwem. Wiesz, jak mi są ciężkie nowe znajomości: nie mogę, nie mogę...
— Na chwilkę, na pół chwili, lub jak stoisz...
— Przypominasz mi sam, żem nie ubrany, a tam jest kobieta...
— Zajedziesz jak do mnie, jestem tam jak w domu, a uczynisz mi łaskę, dobrodziejstwo! Są ludzie — już muszę ci się przyznać — którzy rzucają potwarz, jakobym ja cię eksploatował, jakobyś mną pogardzał; potrzebuję od ciebie tego w obec świata, jako usprawiedliwienia, oczyszczenia. Oto powód istotny... musisz to dla mnie uczynić, chodzi o dobre imię moje...
Wiedział, że tém Jurasia złapie najprędzéj: istotnie, zawahał się, a Maks skorzystał z tego.
— Ja ciebie nie puszczę, musisz wstąpić choć na chwilę, na pięć minut, tyle tylko ile potrzeba, aby dowieść oszczercom ich potwarzy! zawołał.
Nie było w istocie ani potwarzy, ani oszczerców, bo Maks stosunek swój z Jurasiem tak ślicznie malował, że uchodził za wzór bohaterskiego poświęcenia.
— Półkownikowa, anioł dobroci, z nią nie potrzebujesz się żenować. Mogę ją już dziś nazywać żoną moją... rozumiesz mnie. Czekamy tylko na indult, który związek, zawarty przez miłość najczystszą, uświęci....
Juraś się zarumienił; natręctwo przykre mu było, ale nie wiedział już jak się bronić. Maks nalegał, ściskał, błagał, modlił się, i prawie gwałtem wsadził go na swoją bryczkę, zostawując Pawła z końmi przy karczmie, rozkazawszy im popasać.
Nie opamiętał się biedny Juraś, tak nagle konie półkownikowéj ruszyły z nim, i dworek w dolinie wkrótce się ich oczom ukazał.
To zielone szczęścia gniazdko, jak je Maks nazywał, istotnie było bardzo śliczniuchne; może tylko do zbytku ustrojone, zbyt wyświeżone z pretensyą. Furtki i bramy gotyckie obwieszone były bluszczami, krzyże pooplatane cierniem i poobwijane powojem; nad drożynami krzaki róż w jodłowych klombach; kapliczki misterne, altany malowane jaskrawo; sam dwór z szerokim balkonem okrytym winem i pnącemi się roślinami, świadczył o tém usposobieniu czułego serca, które szukało wdzięku i poezyi, aby okazać niemi, że ma ich głębokie w sobie poczucie. Tego wszystkiego może było aż nadto, ale to było śliczne, zielone, wytworne, kwitnące i wonne, wesołe i tęskne razem.
Juraś nieubrany, w czarnéj siermiężce żałobnéj, zapylony cały, porwany nagle, znalazł się w ganku domu półkownikowéj, i powitany został przez trzy osoby, które właśnie pod balkonem zasiadły do herbaty.
Była to najprzód owa pięknéj kibici półkownikowa, daléj otyła pani Stasia matka Anety, i sama Aneta, słuszna, wspaniałéj postawy, szatynka z niebieskiemi oczyma, patrzącemi śmiało, ubrana czarno, poważnie, tajemniczo — do boju!
Była w istocie piękna. Artysta z uczuciem mógł z niéj cudny zrobić wizerunek, takim ogniem i życiem tlała ta twarz o rysach regularnych, pewna siebie, amazońska, wojownicza a pełna wdzięku. W chwili gdy Juraś wchodził zmieszany i zatrzymywał się w progu ganku, spostrzegłszy większe niż się spodziewał towarzystwo — Aneta siedziała właśnie w kozetce, przybrawszy postawę Kleopatry z jakiegoś obrazu, wdzięcznie układając się, by zachwycić śmiertelnika, i przeglądając się w kryształowéj szybie blizkiego okna, które jéj wizerunek lekkiemi powtarzało zarysy...
Półkownikowa jak zawsze była szczebiotliwa, wdzięczna, uśmiechająca się i płacząca razem, roztkliwiona do głębi. Podeszła kilka kroków powitać Maksa, któremu rączkę z góry z przyciskiem na dłoń rzuciła, potém przewróciła oczka, obracając się do Jurasia, stojącego przed nią ze spuszczoną głową, i wprowadziła go, przedstawiając gościom swoim. Aneta podniosła się, wyprostowała, i nie tracąc czasu, oczy utkwiła w ofierze, którą jéj główka i wyobraźnia wcześnie napiętnowały na zabicie.
Maks tak manewrował, że Jurasia potrafił przy niéj posadzić, i rozmowa poczęła się od preludyjnych ogólników. A że wszystkich oczy i uwagę ciekawe zjawisko zwracało na siebie, że nawet wierna Amelia trochę mu się nadto mile uśmiechała, Maks poczuł jakby zgryzotę w sercu, że wprowadził tego rywala, przy którym mu i odezwać się i na wierzch wypłynąć było trudno.
Aneta, jako biegła w strategii niewieściéj, z razu obserwacyjny tylko korpus wejrzeń wyprawiła na nieprzyjaciela, starając się uczynić siebie jak najgroźniejszą, to jest jak najpowabniejszą. Wiedziała ona dobrze co ma najpiękniejszego w sobie: warkocz włosów olbrzymich, nóżkę maluczką jak dziecinną, rączkę białą i dziwnie czystego kształtu. Więc z kolei pod różnemi pozorami obracała się ku niemu tyłem głowy, by ze ślicznemu ramiony i szyją razem mu pokazać pukle cudnego włosa; potém poprawując się na siedzeniu, dobyła nóżki z pod fałdów sukni; potém układała strój, spinki, włosy, mantyllę spadającą, tak, aby ręce w całym okazały się blasku.
Nieszczęściem dla zmieszanego Jurasia, który nie bardzo patrzał i niewiele widział co się około niego działo, większa część tych manewrów zginęła. Potrzeba je było powtarzać.
Matka z uwielbieniem znawcy przypatrywała się uczonym córki manewrom.
Po chwili milczenia, A neta uznała, że pora już rozpocząć kroki zaczepne, wprost attak przypuszczając na młodego chłopca, i skorzystała z rzuconego przezeń półsłówka. Juraś pierwszy raz dopiero uważniéj spojrzał na nią.
Nigdy jeszcze takiego nie widział dziewczęcia; było to dla niego zjawiskiem nowém. Proste niewiasty, które mu się przed oczyma przemykały, kobiety jak je Bóg stworzył, panienki skromne, bojaźliwe, trwożne, rumieniące się, jak pączki na pół okryte listkami, i choć śmiałe a powstrzymujące w sobie myśli i uczucia, jakże nic a nic niepodobne były do téj pięknéj Judyty! Ta wyglądała cale inaczéj, i nie można powiedzieć, by gorzéj od tamtych: był to kwiat rozkwitły, ale świeży, pełny barwy, choć może bez woni porannéj; świetny, błyszczący, o szerokich liściach, o bujnych gałęziach — rodzaj kamelii, jedném słowem.
Do natury Jurasia i usposobień jego, ten nowy typ kobiety przypadał w pewny sposób pozorem swobody i szczeroty.
Gdy raz pierwszy spotyka się podobną istotę, nowość uderza, nie mamy czasu wdawać się w rozbiory; osłupiali stajemy w zachwycie.
Juraś mimowoli doznał tego wrażenia. Lola dotknęła jego serca, Aneta zapełniła mu głowę trochę — uznał się nią zaciekawiony.
Ta śmiałość dziewicza, ten hart duszy nielękającéj się ani potwarzy, ani oczu złośliwych, ani tłómaczeń zawistnych; ta potęga wzroku, który czysty być musi, bo się nie cofa przed nikim — podraźniły go, pociągnęły. Aneta też nie udając wcale obojętnéj, przysunęła się ku niemu śmiało, pochyliła poufale, i zaczęła siecią pajęczą wejrzeń, słów i uśmiechów oplatać pełnego wiary i ufności chłopaka.
Trzeba jéj przyznać wielkie zdolności wodza i dyplomaty zarazem, umiejętność rachuby potężną, i dodać w końcu, że tak przytém była piękna, majestatyczna, iż słaby człowiek, na którego rzuciła okiem, nie bardzo mógł się oprzeć urokowi, jaki wywierała.
Pierwsza zwłaszcza reprezentacya téj sztuki, w któréj występowała z takiém powodzeniem, i pierwsze wrażenie, zawsze były dla niéj tryumfem; następne już różnie się wiodły. Jak wszystkie istoty błyszczące i zniewalające nagle, gasła powoli ta gwiazdka, gdy się jéj przypatrywać zaczęto. Naówczas wychodziły na wierzch plamy owego słonka, wiał chłód od niego, i choć cudnie piękna, choć dziwnie urocza, stałego nie budziła przywiązania. Latano za nią, śmiano się z niéj; nikt się w niéj śmiertelnie nie pokochał. Tak przeszło lat dwadzieścia kilka, i potrzeba było myśleć o sobie, a Aneta obrachowała nieźle wcale, że lepszego nic nad Jurasia nie znajdzie.
Jerzy nigdy jeszcze w życiu z podobną nie spotykał się istotą, a był tak młody; pierwsze więc wrażenie było silne. Oczy te zdawały się mówić tyle! usta w istocie tak wiele mówiły!
Milczący i odpowiadając półsłówkami tylko, z razu nie dał się Juraś wywieść na rozmowę powszechną; smutny, nie miał ochoty się wywnętrzać. Ale czegoż nie dokaże piękna, wesoła i zimna kobieta? Chłód i panowanie nad sobą, trochę doświadczenia nawet bardzo pospolitego i znajomości środków powszednich działania na człowieka, jakichże czasem nie robią cudów! Najbardziéj nawet zużyci ludzie dają się brać na wędkę pospolitym robaczkiem; cóż dopiero tak świeży, tak niedoświadczony człowiek jak Juraś, który ochotnie wierzył we wszystko?
— Bardzośmy już wiele o panu słyszały, odezwała się Aneta po wstępnej przygrywce: ale byłoby niedyskrecyą go badać; choć doprawdy takeśmy ciekawe... ja przynajmniéj. W naszym czasie, gdy wszystko jest tak wykute z jednego materyału, tak jednostajne, tak przenudnie foremne, życie trochę inne, niepodobne do pospolitych, to zjawisko porywające.
— A! to prawda! porywające! powtórzyła półkownikowa, spoglądając na Maksa, a wdzięcząc się trochę do Jurasia, i wedle obyczaju swego powtarzając ostatnie wyrazy.
— Nic tam w tém życiu nie ma zasługującego na ciekawość.... odpowiedział Juraś: tylko błędy dziecinne.
— Pan myślisz, że go nie znamy, przerwała Aneta; ale choć to niedyskrecya przyznać się, wieleśmy się od pana Maksa dowiedziały, a takeśmy wybadywały!
— A! dużo, dużo o panu mówił nam Maks! powtórzyła echem półkownikowa, i przy téj zręczności podała rękę Maksowi, który ją przyjął niebardzo ochotnie, bo miał za zasadę przy młodszych i piękniejszych niewiastach, swéj przyszłéj nie okazywać nigdy zbytniéj miłości... na wszelki wypadek.
— Pan długo przebywałeś w Krymie? spytała Aneta.
— O! niedługo wcale!
— Kraj pełen poezyi i malowniczości! dorzuciła półkownikowa, która chciała przekonać, że prowadzi rozmowę, co Anetę widocznie niecierpliwiło, bo pragnęła sama opanować Jurasia na wyłączną swoją własność, i mrugnęła nawet potajemnie na posłuszną matkę, aby starała się gospodynię odwrócić ku sobie. Był to korpus mający zrobić dywersyę.
— Jakże teraz — mówiła daléj Aneta — po tém życiu swobodném, ostrém i hartowném przejdziesz pan, jeśli się pytać godzi, do zupełnie nowego?
Komu innemu ta rozmowa od razu tak in medias res puszczona, a raczéj w środek serca i duszy, byłaby się bardzo dziwną wydała; Jurasiowi przeciwnie podobała się swą pozorną szczerotą, i ośmieliła go poufałością.
— Nie myślę wcale zmieniać życia, odparł Juraś śmiało: nic mnie do tego nie zmusza; swobodę, ciszę, niezależność kochałem, i nie wyrzeknę się ich dla niczego.
— I znowu się pan zakopiesz?
— Nie wiem; przywykłem iść za popędem i uczuciem potrzeby serca, a któż powie, czego ono dozna i zażąda jutro?
Aneta wzięła te słowa prawie za komplement, ale uznawszy potrzebę niezrozumienia go od razu, bo to mogło być niestosowném, podniosła oczy, potrząsając główką, i mówiła daléj:
— A! zapewne! najdziwniejsze rzeczy dzieją się z nami: chwila, słowo, wejrzenie, drobny wypadek czasem zmienia losy człowieka...
— I nigdy za jutro zaręczyć nie możemy, dodał Juraś. Jest jednak rzecz pewna tylko, za którą potrzeba mieć siłę ręczyć, to, że się zostanie poczciwym sługą prawdy, którą się raz ujrzało.
— Ależ ta prawda — spytała jak Piłat Aneta — cóż to jest?
— Nie ważę się odpowiedzieć pani, rozśmiał się smutnie Juraś: dla mnie to życie w takiém kole, gdzieby mi nic nie gniotło uczucia, nie więziło myśli, gdzieby żadna forma nie nakazywała mi kłamstwa.
— Ależ to nie ma na świecie takiego życia!
Aneta zamilkła, ale oczy jéj mówiły tymczasem.
— Prawdę rzekłszy — odezwała się po chwili — ja także choruję na to pragnienie być zawsze sobą i nigdy nie kłamać, ale kobiecie to jeszcze trudniéj.
Rozmowa tak wysoko nastrojona daléj już wzlecieć nie mogła. Szczęściem półkownikowa, która się do niéj mieszać chciała, oderwała się od pani Anastazyi i wrzuciła w tém miejscu swoje echo:
— Kobiecie (westchnienie) najtrudniéj.
Aneta rozśmiała się ukazując bieluchne ząbki.
Maks tymczasem stał na straży, aby nie dać Jurasiowi uciec, do czego zdawał się mieć ochotę. Podano spóźniony obiad, choć wieczór się już zbliżał; nie było sposobu odmówić. Poszli do stołu, a los, a raczéj dobra rachuba sprawiła, że Juraś znalazł się między gospodynią i Anetą. Aneta znowu tak usiadła, aby wszystkie swe wdzięki dać sąsiadowi ocenić i wzięła go już w niewolę rozmowy, któréj na chwilę ustać nie dała.
Juraś zdumiony był jéj śmiałością, naiwnością, obejściem poufałém i szczerém, które umiejętnie zastosowała do niego.
Z razu instynktowo i niezbyt trafnie posunęła się z rozmową, nie zbadawszy gruntu; ale po kilku godzinach, pochwyciwszy słabą stronę Jurasia, tak doskonale umiała z niéj korzystać, że wstał od stołu niebardzo już śpiesząc się do dalszéj podróży, co było wielkim tryumfem. Twarz Anety była rozjaśniona, usta uśmiechające się; matka z uwielbieniem na nią patrząc, zdawała się z daleka kosztować słodyczy zwycięztwa.
Jakie mianowicie na Jurasiu zrobiła wrażenie Aneta, wypowiedzieć trudno. Z Lolą był nieśmiały, trwożny, poruszony; tu chłodny, wesół prawie, ale pochwycony i upojony jakby po szampańskiém winie. Z głębi jego dobyły się nieznane mu prawie uczucia, a raczéj namiętności, jak silna woń upajając go i durząc. Czémś lepszém była dla niego Aneta, niż dobry, wesoły towarzysz; ale w rodzaju takiego druha, z którym mówiąc, człek się nie rumieni, nie kłopocze, nie wstyda, mówi mu wszystko i od niego spodziewa się wszystko usłyszeć.
Jeżeli powiem, że Juraś, który miał jechać zaraz, pozostał na noc, bo już i konie i Paweł od dawna byli sprowadzeni do dworu, że Aneta z matką dla zbliżającéj się burzy, także skłonić się dały na wieczór pozostać, że resztę dnia spędzono na muzyce, bo Maks chętnie się popisywał przed obcymi, — odmaluję dostatecznie niebezpieczeństwo, w jakie wpadł Juraś. Wieczór ten był brzemienny w wypadki małéj wagi a wielkich następstw. Najważniejszą w nim epokę stanowiła półgodzinna rozmowa wśród szelestu i gwaru przez Jurasia z Anetą prowadzona, na przechadzce od drzwi szklanych ku wchodowym, — rozmowa, w któréj, jak ona utrzymywała potém przed matką, dusze ich i serca porozumiały się.
Jakkolwiek chłodna, wyrachowana istota przybyła tu z myślą zimną i rachubą, trzeba jéj oddać tę sprawiedliwość, że zadrgało w niéj serce którego w sobie nie spodziewała się sama.
Jest coś w szczerym, prostym a pełnym uczucia człowieku, co nawet najzimniejszych rozgrzewa, i budzi jeśli nie miłość dla niego, to podziwienie i szacunek. Szydzić potém mogą gdy ostygną, ale przy płomyku serca rozgrzewają się choć chwilowo, i przeistoczeni magnetycznym wpływem uczucia, doznają tego, czego nigdy nie marzyli doświadczyć.
Tak się stało z Anetą: trochę głową, trochę sercem poczuła wyższość Jurasia, jego idealną stronę, gdy przed nią począł naiwnie odsłaniać swe uczucia, swe myśli trochę podobne do splątanych a bujnych gałęzi dziewiczego lasu, swe marzenia o świecie, ludziach i przyszłości.
Z kobiecą tylko chytrostką, tym przymiotem słabych, którym Bóg ją dał może umyślnie na obronę przeciw sile, mimo entuzyazmu, jaki w niéj wzbudził, Aneta poczuła, że tego człowieka tak pełnego wiary, tak niedomyślającego się zła, tak pałającego miłością dobra wszelkiego, łatwo będzie wziąć, strojąc się do niego w szatę odświętną.
I stała się inną trochę niż była zwykle: na skórę lwią amazonki narzuciła mgliste obłoki kobiety niepoznanéj i zakochanéj w niebieskich ziemi zjawiskach; wywołała rumieniec na twarz, i nie tracąc śmiałości, dodała jéj za towarzyszki szczerotę dziewiczą, prostotę dziecinną.
Może to było aż nadto zachodu na chłopca, który nie przywykł był stykać się z kobietami wykształconemi i taką obdarzonemi strategią? Juraś też został podbity, niestety! i jedno tylko uczucie wstrzymało go od zupełnego poddania się: pamięć o Loli — jakaś z tém wspomnieniem łącząca się zgryzota... Twarz anielska dzieweczki zjawiała się przed jego oczyma w jasnym obłoczku, smętna i przerażona.
Około północy, po muzyce, która się także przyczyniła do rozmarzenia gości, wszyscy a szczególniéj Juraś i Aneta uczuli się jakby bardzo dawno znajomi, usposobieni do zwierzeń. Maks tylko, którego opanowała półkownikowa, dając mu zawczasu kosztować słodyczy małżeńskiéj niewoli, smutny siedział przy niéj ze spuszczoną głową na kanapie, mając minę raczéj niewolnika, który się nudzi i radby wyrwać się z pęt dźwiganych, niż niecierpliwego kochanka oczekującego jasnéj chwili wesela.
Na nieszczęście, im on był tęskniéj zamyślony i smutniejszy, tém serce półkownikowéj, które się czuło obowiązaném podzielać jego strapienia i boleści, większych dopuszczało się natręctw, w przekonaniu, że ukradkowo narzucane mu pieszczoty, doskonały skutek zrobią.
Pani Anastazya ziewała okrutnie, ale nie chciała przeszkadzać córce, i oglądała salon nie mogąc się nim nasycić, aby nie być zmuszoną zwracać uwagi na Anetę, która z Jurasiem już dwudziestą odbywała pielgrzymkę od ganku do drzwi sieni.
Rozmowa coraz się ożywiała.
— Doprawdy, dziwna to rzecz — zawołała Aneta patrząc na zegarek, który nielitościwie wybijał dwunastą: — dwie nieznane sobie istoty z dwóch przeciwnych świata krańców, spotykają się przypadkiem, są z sobą chwilę, zbliżają się, poznają, a potém znowu mogą nie spotkać lat kilkadziesiąt, aż w starości, kiedy zupełnie staną się innemi. Ja przynajmniéj — dodała — wspomnienie dnia dzisiejszego poniosę na długo...
Przerwała nagle.
— A jaż, pani? dodał Juraś gorąco: czyżbym mógł zapomnieć tego czarownego wieczoru? Uważałaś pani, że ludzie zawsze wzajemnie są z siebie radzi lub niekontenci?
Spojrzeli sobie w oczy: źrenice Anety pałały, Jurasia zaszły jakąś łzą wędrowną.
— Ale dla czegożby się to tak smutnie kończyć miało? dodał — kiedy nic łatwiejszego niż widzieć się poznawszy?
Aneta w milczeniu znowu zwróciła nań tylko pytające oko.
— Miałażbym i mogłażbym się spodziewać?
— Maks zdaje mi się — rzekł Juraś — niewątpliwie znajdzie port w tych stronach: nieraz go pewnie odwiedzę...
— Wówczas i my się pana u siebie spodziewaćbyśmy mogli? spytała Aneta.
— Dziękuję pani za zaproszenie; będę z niego po chłopsku, po kozacku korzystał, choćbym się miał stać natrętnym.
— Nigdy! szepnęła Aneta cicho. Ojciec mój i matka jak ja będą panu radzi.
Juraś wziął to za dziewiczą prostotę i grzeczność, skłonił się wzruszony i zamilkł.
— Ale po co to pan jedziesz zakopać się w tém Polesiu? dorzuciła: tam musi być tak smutno!
— Muszę spróbować tego życia, w którém jest wiele swobody.
— Mnie się zdaje, że człowiek z charakterem wszędzie ją sobie zdobyć może: tylko uginający się łatwo są niewolnikami wszędzie.
— Ale tam potrzeba walczyć: tu można być panem....
— Nietrzeba walki nawet, bo ludzie czują charakter w człowieku i muszą go uszanować, a sami w bój znowu nie rzucają się tak łatwo.
Pani matka ziewnęła, widocznie przedłużoną rozmowę czas było kończyć i pożegnać gospodynię. Maks szczególniéj wzrastającą czułością przyszłéj żony przelękły, zdawał się coraz niespokojniéj wyglądać chwili odejścia.
Nadeszła wreszcie. Juraś pożegnał panią domu, chcąc do dnia odjechać w dalszą drogę; Aneta podała mu rękę namagnetyzowaną pragnieniem, aby go nazad ku niéj ściągnęła. Istotnie dotknięcie téj dłoni malutkiéj, w któréj chłodzie i jedwabnéj gładkości było coś tajemniczo pociągającego, lekkie ściśnięcie drobnych paluszków, przejęły Jurasia dreszczem. Któż wie czy i Aneta silną dłoń swojego bohatera ścisnąwszy, nie doznała niespodzianego wrażenia?
Juraś z Maksem poszli do oficyn, gdzie im przygotowano posłanie, i długo jeszcze gwarzyli z sobą. Artysta potrzebował się wylać przed przyjacielem — z kłamstwem tylko, niestety! bo prawdy nie mógł i nie śmiał mu powiedzieć. Nie kochał wcale półkownikowéj, ale rozpieszczony i zepsuty, szedł udając miłość, która go dławiła, dla powszedniego kawałka chleba, dla dostatku, który mu się uśmiechał, dla próżniactwa, które mu pachniało. Muzyka, którą uprawiał tylko dla tego, że z nią było mu dobrze na świecie, choć wcale nie miał zamiłowania, także się ubocznie przyczyniła do rzucenia go w te pęta; mógł się jéj bowiem raz na zawsze pozbyć w ten sposób.
Inaczéj wszakże i z właściwą sobie umiejętnością te rzeczy Jurasiowi wystawiał.
Wsparty na ręku, z dłonią w obfitych puklach włosów, zamyślony, począł od wybuchu westchnień.
— Otoż i zamknięta karyera! zawiązana przyszłość! zawołał tragicznie: marzenia moje sławy zabite może na zawsze! Trzeba było, bym ją ujrzał, pokochał, bym w niéj wzbudził to uczucie gwałtowne niechcący, mimowoli... uczucie, które na mnie wkłada święte obowiązki... Dzisiaj niewolnik, zmuszony jestem rdzewieć na wsi, drogi Jurasiu... zmuszony gnuśnieć wśród dostatku i pędzić dni wśród nudy.
— Ale ją kochasz? rzekł Juraś.
— Tak! kocham ją, i godna jest tego ta dusza niepoznana, to serce czułe aż do draźliwości, trwożliwe i czyste; ale obok niéj równą prawie miłością kocham sztukę!!!
— Któż ci ją broni uprawiać?
— Może samo szczęście, którego doznaję, denerwuje mnie i osłabia; a to zakopanie się na wsi...
— Będziesz miał łatwość podróży.
— Nie wiem czemu... póki dusza bolała — rzekł Maks siląc się na sentymenta — i muzyka z niéj jak krew lała się strumieniem; dziś źródło wyschło, nie czuję w sobie zapału, cały jestem w mojéj miłości.
Tu Maks ziewnął mimowolnie, a że świece kończyły się i Juraś zadumany mało mu odpowiadał, potrzeba było prozaiczném „dobranoc“ skończyć te wykrzykniki boleści, utworzonéj tylko aby się z nią jakoś piękniéj pokazać.
Po odjeździe Jurasia z Zarubiniec, wszystko powróciło do dawnego trybu; w sercu tylko Loli pozostało coś, czego w niém przedtém nie było: niepokój jakiś i tęsknota, — a w rozmowach z matką nieustannie powracała do Jurasia, co nawet hrabinę w końcu uderzyło. Miała jednak tyle taktu nieboga, że okazywała, iż tego nie postrzegła, a mówiąc z córką, usiłowała rozmowę zwracać na inne przedmioty.
Tak upłynęło dni kilka, gdy raz przebiegając myślą przeszłe sceny, hrabina porwała się nagle z krzesła, jakby coś sobie przypomniała, pochwyciła za głowę, i silnie dzwonić zaczęła, żądając, aby jéj natychmiast zawołano Żółtowskiego.
Pobiegł chłopak po rządcę do ogrodu, a hrabina zaczęła się niespokojnie przechadzać po swoim pokoju. Twarz jéj wydawała jakiś strach i pomieszanie, zaglądała ciągle ku drzwiom, to przez okna; a gdy się ukazał wreszcie stary, podbiegła ku niemu blada, palec kładąc na ustach.
— Żółtosiu kochany! tyś człowiek dobréj rady: ratuj mnie! Nie uwierzysz, nie pojmujesz, co ta biedna głowa moja od chwili dźwiga na sobie.... Radź mi, dopomóż, co ja mam robić!
— Cóż się to stało? czy wierzyciel który...?
— Ale nie! nie! odparła hrabina.
— Słucham, słucham....
— Nic się nie stało, a jednak to rzecz okropna!
Żółtowski na wiarę wyrazów ręce załamał, i siwe swe zaczerwienione oczka wlepił z trwogą w hrabinę.
— Ale cóż? ale cóż? proszę pani...
— Przypominasz sobie, gdy nieboszczyk Herman przybył tu przedostatnim razem?
— A! jakżeby nie!
— Nie mówił ci z czém przyjechał?
— No, odwiedzić! krótko rzekł Żółtowski niespokojny.
— A! miał on i inny powód. Nic jeszcze naówczas nie wiedział o synu, uczucie ojcowskie dla niego nie rozbudziło się w nim jeszcze... powtarzał ciągle, że nie ma dziecka.
— No! tak! ale późniéj wszystko to Pan Bóg szczęśliwie przemienił...
— A! ty nic nie wiesz.... to rzecz okropna!
Żółtowski czekał, ocierając pot z czoła.
— On wówczas zrobił testament jakiś, dodała hrabina po cichu: i złożył go w moje ręce....
— Kiedy?
— Za pierwszą bytnością jeszcze.
— I nie odebrał go potém?
— Nie! wszyscy zapomnieliśmy o nim!
Żółtowski począł żywo trząść głową.
— Testament! jest testament!
— Złożony u mnie, powiadam ci! u mnie!
I pobiegłszy do szkatułki, hrabina wyjęła z niéj papier obwarowany pieczęciami.
Żółtowski osłupiały, ręce i głowę opuścił w rozpaczy.
— Kto wie co on tam myślał wówczas, dokończyła hrabina: niepodobna odgadnąć. Naówczas dziecka swojego nie znał jeszcze, wyrzekał się go jak niewdzięcznika... mógł je wydziedziczyć!!
Zamilkła, stary powtórzył tylko ponuro:
— Prawda, jest to rzecz wielkiéj wagi...
— Ale co ja mam począć?
— Doprawdy... nie wiem.
— Uważałeś, że umierający ciągle się niepokoił i obracał ku mnie; dawał mi jakieś znaki oczyma, których nie mogliśmy zrozumieć... Dziś pewna jestem, najpewniejsza, że chciał, bym mu to pismo zwróciła; ale mnie Pan Bóg zaślepił, żem wówczas nie domyśliła się o co mu chodzi. A! mogę być przyczyną wielkiego nieszczęścia!...
— Ale niechże się hrabina nie trwoży tak bardzo, rzekł Żółtowski, którego twarz mimo wyrazów uspokajających, największe wydawała przerażenie. To nic nie pomoże, trzeba się tylko rozmyślić.
— Jedno z dwojga, przerwała Marya: należy albo go złożyć, lub nie czytając spalić!
— A! niechże Bóg broni! to i prawu i zwyczajom się sprzeciwia: tego zrobić nie można. Zapewne u niego w papierach pozostał ślad téj ostatniéj woli, mógłby o to być proces kryminalny! Któż wie zresztą co on tam napisał?... W żadnym razie ukryć niepodobna.
— A jeśli testament jest na szkodę Jurasia?
— Jedno z dwojga: w takim razie komużby zapisał majątek, jeśli nie wam?
Tu Żółtowski gwałtownie ruszył ramionami i uciął.
— A mój mąż, żywo dokończyła kobieta: najzacniejszy z ludzi, znasz jego serce, ale może mieć tyle powodów, swój sposób pojmowania, pewne przekonania... ja nie wiem, przewidzieć trudno... On widocznie Jurasia nie lubi... ty mnie rozumiesz...
Żółtowski nic nie mówiąc, coraz niżéj spuszczał głowę.
— Bądź co bądź — rzekł — w żadnym razie taić tego nie można.
— A jeżeli...?
Spojrzeli sobie w oczy.
— Niech się dzieje wola boża. Któż wie, zresztą?...
Marya żywo wsunęła papier do szkatułki i usiadła ze łzami w oczach, zadumana.
— Wiesz co? rzekła: zapominałam dotąd; mogę powiedzieć, że nie pamiętam. Bóg mi to kłamstwo przebaczy. Obawiam się krzywdy tego dziecięcia. Jedź i pogadaj z prawnikami.
— Już to, tak dalece nie ma potrzeby, odezwał się Żółtowski. Rzecz jasna: nic nie pozostaje, tylko złożyć testament; to obowiązek.
Hrabina rozpłakała się i zakryła oczy.
— A! mój Boże, i mieć potém na sumieniu krzywdę ludzką!... Bo któż wie? któż wie?... A wszystko to z mojéj winy!
— Kto tam wie co on napisał! rzekł Żółtowski, choć sam skłopotany.
— Był zażalony, znękany; powtarzał mi, że nie ma dziecięcia: mógł go wydziedziczyć...
Na tę przykrą naradę wbiegła wesoła Lola; ale postrzegłszy matkę pomieszaną, Żółtowskiego zgryzionego, oboje nagle zamilkłych i pobladłych, natychmiast wymknęła się pod jakimś pozorem, niespokojném okiem rzuciwszy tylko na matkę.
Żółtowski myślał długo, wzdychał, kręcił się, nareszcie po wahaniu przystąpił bliżéj i rzekł:
— Co obowiązek, to obowiązek... nie ma nikt prawa odrabiać co los zrobił. Bóg to zrządził w ten sposób jak Mu się podobało! Trzeba o testamencie oznajmić hrabiemu i złożyć go w urzędzie, a zarazem posłać do Jerzego, jemu o tém dając wiedzieć... To droga jedyna! Nie ma sposobu, nie ma sposobu...
Marya wciąż płakała, tuląc twarz w chustce i modląc się po cichu. Tak ją po chwili jeszcze przybiegłszy zastała Lola, usiłując uśmiechem, szczebiotaniem i pieszczotami pocieszyć, co jéj trudniéj przyszło niż kiedy, bo powodu tego bolu dowiedzieć się od matki nie mogła.
— Módlmy się, moje dziecko, odezwała się nareszcie całując ją w czoło hrabina: módlmy się, aby Bóg łaskaw serce twéj matki od wielkiego uwolnił ciężaru, aby biedną sierotę od przykrego losu zasłonił, aby tchnął w serca ludzkie sprawiedliwości uczucie.
— Ale cóż nam grozi? co się stało, kochana mamciu? przerwała Lola...
— Nic, nic jeszcze... dowiesz się o tem późniéj... a teraz obie Boga prośmy, abyśmy nie płakały całe życie jak w téj chwili płaczemy.
Hrabina, jak widzimy, nie śmiejąc się przyznać do tego, nie ufała mężowi; obawiała się trochę nieubłaganego uporu, a może wrażenia, jakie na nim uczynić mogły miliony nieboszczyka. Zdało jéj się, że cała wina przyszłości na jéj zapomnieniu ciężyć będzie.
Z wiadomością tą gdy Żółtowski pośpieszył do hrabiny, a ona biedna znowu wymodliła się i wypłakała, zeszła wreszcie na dół powoli, i z rezygnacyą najprzód musiała swój błąd i dotychczasowe zapomnienie wyznać przed mężem. Żadnego nań nie mając wpływu, choć daleko sercem i umysłem wyższa od niego, musiała w razach potrzeby uciekać się prawie do fałszu, by dla niego co pożytecznego zrobić; w innych wypadkach ulegała najszkodliwszym jego zachceniom, bo przemódz ich nie było podobna.
Rzadko się bardzo trafiało, by hrabina schodziła na dół do pracowni męża. Zawsze było to oznaką jakiegoś niezwykłego wypadku, a obudzało jego nieukontentowanie; bo choć mu nikt nie ośmielał się przeszkadzać, i gdyby się dom palił, wchodzić do niego nie śmiano — jeśli raz w pół roku trafiło się, że go ktoś oderwał od fantastycznych marzeń, gniewał się jakby szło o życie. Ten gniew należał do oznak powagi i attrybutów geniuszu, wedle pojęć hrabiego.
Zapukawszy wprzódy, nieśmiało bardzo, z bijącém sercem, odebrawszy nierychło odpowiedź mrukliwą dozwalającą wnijścia, Marya stanęła przed swoim panem ze smutną, pokorną miną winowajcy.
— Cóż to się stało, że mnie tu odwiedzasz? zapytał hrabia zdumiony: czy istotnie jest co tak ważnego?
— Rzecz największéj wagi: posłuchaj mnie chwilę.
— Domyślam się: pewnieście znowu z Żółtowskim jakiego na mnie wymyślili stracha.... Dość, żeście się uwzięli, aby mi nigdy nie dać pokoju!
— Jeżeli tak jesteś zajęty...
— Ale już teraz tok myśli przerwany, nie jestem zajęty; rzecz skończona. Mów, a prędko; pewnie jakieś dzieciństwo.
Hrabia poruszał ramionami z uśmiechem, jakby był pewien swego, i zamilkł z uczuciem wyższości, która litościwie raczy pobłażać daleko od siebie niższéj istocie.
— Mój drogi Rajmundzie, tylko nie gniewaj się na mnie...
— Ale bez tych przedmów, chciałbym już wiedzieć o co idzie.
— W tych czasach, odezwała się spuszczając oczy hrabina: tak byłam strapiona, przygnębiona, nieprzytomna, że mimowoli wielki błąd popełniłam.
— No, spowiadajże się proszę: ja czekam!
To „Ja czekam“ wymówione było zupełnie w rodzaju Ludwikowskiego: „O mało nie czekałem.[1]“
— Gdy pierwszym razem przyjechał do nas Herman....
— Herman? a tak! cóż daléj!
— Nie mówiłam ci nic, bo mi nie pozwolił o tém wspominać; ale żądał odemnie, abym przyjęła do schowania jego testament....
Spojrzała mu w oczy hrabina i zaczęła drżeć, spodziewając się wybuchu. Rajmund poruszył się bardzo.
— Testament! zrobił więc testament!
— Naówczas jeszcze o synu nie wiedział, był na niego mocno zagniewany...
— A teraz nie odebrał ci tego testamentu? zapytał żywo hrabia.
— Właśnie, wina w tém moja: żem jego wejrzeń i rozpaczliwych ruchów, gdy umierał, zrozumieć nie mogła; żem nie spytała go, czy chce, by się to spełniło. Zdaje się, że pragnął, widocznie domagał się odemnie zwrotu; alem ja tego naówczas nie umiała się domyślić, wszystko to za późno mi się przypomniało.
— I nie zwróciłaś go? tupiąc nogą o podłogę powtórzył hrabia.
— Jest dotąd u mnie.
— Jest dotąd! a ty mi nic nie mówisz!
— Wszakże dopiero teraz przypomniałam to sobie! Hrabina spuściła oczy; hrabia Rajmund poruszył się gwałtownie.
— Otoż to sprawa z kobietami! krzyknął stukając ręką o jakąś machinę. Rzeczy największéj wagi! los familii! Ale gdzież rozum, gdzie zastanowienie! Moja pani! to niepojęta rzecz, zapomnieć o testamencie!
— Mój drogi, nie gniewajże się: nic się przecię nie stało.
— Owszem! skutki mogły, mogą być okropne! Zatajenie! posądzenie nas o nieuczciwe skrycie woli zmarłego, który w naszym domu życie skończył! Zresztą, któż wie? skutki mogą być nieobrachowane... Gdzież jest ten testament?
— Sami go przecię otwierać nie mamy prawa.
— Ale go natychmiast potrzeba odesłać do sądu... Wołać Żółtowskiego! zakrzyczał hrabia poruszony niezmiernie, tracąc zwykłą sobie powagę.
Malczak, który podsłuchywał, powrócił żywo do warsztatu, posłyszawszy dzwonek; a z drugiéj strony wbiegł służący, którego natychmiast posłano po rządzcę.
Złym dla hrabiny znakiem był już niepokój hrabiego i kilka słów, które mu się wymknęły nieznacznie; widoczna bowiem rzecz była, że się domyślał, iż ostatnia wola zmarłego na korzyść ich wypaść może i wcale zrzekać się jéj nie miał ochoty.
Przeczucie jakieś i niepokój tak nim owładły, że rzucił swe zwykłe zajęcia, sam zaraz porozpisywał listy do sędziego i urzędników, rozdysponował konie, chodził nie mogąc w miejscu usiedzieć.
Nazajutrz przybiegł wezwany pan sędzia Korokotowicz-Mejszagolski (tak się bowiem nazywał, a czasem dopisywał i dwa imiona, i herb Wilcze-Zęby do niekrótkiego i tak nazwiska, które bywało powodem omyłek, bo go dwojako mianowano). Sędzia, maluteczki człowiek, zwinny, brudnawéj powierzchowności, w wyszarzanym wice-mundurze, z podtartą do góry czupryną, z mową żywą, niezrozumiałą i plączącą się co chwila, uniżony, pokorny, a w potrzebie bardzo usłużny, był dosyć lubiony od powiatu, choć niktby był za niego nie dał i trzech groszy.
Służył wszystkim bez wyboru, którzy mieli czém odsłużyć i użyteczni mu być mogli; przeciwnie dla tłumu bez mienia, imienia, stosunków i siły, był ostry, szorstki i szyderski. Trzebaż się na kimś odegrać. Było to jedno z tych narzędzi posłusznych, którego każdy używa wedle swéj myśli, a potem usuwa, aby rąk sobie nie walać.
Korokotowicz wezwany, wiedząc, że hrabia zawsze przez dumę za podróże przedsiębrane dobrze się wywdzięcza, stawił się raniuteńko najętą furką, i wysiadł u Żółtowskiego, gdzie herbaty z rumem się napiwszy, a potém zjadłszy śniadanie skropione parą kieliszków, których droga odbyta dla pokrzepienia wymagała, o godzinie dziesiątéj zaproszony został do pana hrabiego.
Rzecz już była wiadoma.
Hrabia Rajmund przyjął sędziego w swoim pokoju. Ten przybywszy, pocałował go w ramię, ukłonił mu się dziesięć razy, i siadłszy na rożku kanapy, chustką ocierając czoło, uznał, że co tylko mówi jw. hrabia, jest niezmiernie słuszne, niesłychanie trafne, i nie mógł wydziwić się nadzwyczajnej przenikliwości umysłu pańskiego. Złożony na ręce swe testament, przyjął Korokotowicz w troskliwą opiekę, obiecując zaraz nazajutrz zawiadomić o otwarciu, które w urzędzie nastąpić miało.
Przy téj zręczności pan Korokotowicz-Mejszagolski nie omieszkał wiele ciekawych rzeczy opowiedzieć hrabiemu: jak horodniczy postąpił sobie z pewnym kupcem, o czem już poszło sekretne doniesienie do gubernatora; jak wielkie było podejrzenie, że podsędek szpakowatego konia nie kupił, chociaż go z jarmarku przyprowadził; jak plotki chodziły o aptekarzu, że kocha się w córce doktora, który ją znowu chciał wydać za urzędnika eleganta do osobnych poruczeń. Hrabia tego wszystkiego nie słuchał, ale nim podano drugie śniadanie, musiał gościa bawić, a ten wywdzięczał mu się jak umiał, tém co go najbliżéj obchodziło.
Obszerniéj nieco a ciszéj rozwiódł się Korokotowicz nad podaną prośbą osobistą przeciwko pani sędzinie, przez pana marszałka, w rzeczy należnego jéj długu, z czego miała wypaść bardzo zabawna rezolucya, a późniéj ekstra-fein decyzya rządu gubernialnego, którą sobie jak przysmaczek podawano.
Szczęściem wśród rezolucyi nadeszła taca ze śniadaniem, która trochę te wynurzenia się, już polityki mocarstw dotykające, przerwała... Sędzia w niedostatku innych wiadomostek, dopuszczał się téj niedyskrecyi, że szeptał na ucho hrabiemu, jakoby pewną miał wiadomość, iż względem poddanych pruskich były podejrzenia o fałszowanie monety, co dopiero nastało gdy Prussy zbliżyły się do Anglii, która ich za pośredników użyła do rujnowania kontynentalnych finansów za pomocą fałszywych bankocetli.
Gadatliwy sędzia byłby nawet coś ciekawego o swym naczelniku gubernii i jego passyi do grania w kręgle powiedział, mimo to, że nie wypił nad parę małych kieliszków; ale czasu zabrakło, hrabia go pożegnał sam, i wyprawił, prosząc o jak najrychlejsze oznajmienie, gdy testament otwarty zostanie.
Hrabina tymczasem z dala pożegnała odjeżdżającego sędziego z papierem, który może przyszłość rodziny całéj w sobie zawierał. Zdaje się, że i Rajmund niemniéj się interesował tém, co on w sobie zawierał, domyślając się, że wedle wszelkiego podobieństwa, ogromne dobra i w pocie czoła uzbierane kapitały przeniesie na Zarubińce, nowego blasku dodając jego domowi, a co lepsza, dostarczając mu środków do zamawiania nowych machin i modelów w Paryżu lub Londynie, zaprowadzenia fabryki na większą i poważniejszą skalę...
W tropy za sędzią pojechał zaraz Żółtowski z poleceniem, aby natychmiast przynosił kopię żądanego papieru.
Tymczasem Juraś jechał daléj, opuściwszy dom półkownikowéj, ku Horycy, z zapłakanym starym Pawłem, który albo milczał zgnębiony albo szlochał i narzekał na to nieszczęście, iż Bóg go skazał, by pana i wychowańca przeżył. Potrzeba było przez litość nad nim pielęgnować go jak dziecię, gdyż widocznie życia mu już niewiele zostawało...
Wszyscy zresztą zarówno starzy domownicy Hermana uderzeni zostali tą wieścią piorunową o śmierci pana, z którym dziwny i na pozór wcale nie serdeczny łączył ich stosunek, ale w istocie z niego jednak wyrobiło się trwałe przywiązanie, nałóg, potrzeba...
Starca tego dziwaka i sknery wszystkim brakło do życia; czuli oni, że bez niego żyć im będzie trudno. I Lacyna, i Radwanowicz, i pomniejsi oficyaliści we dworze, nie wiedzieli co się z nimi stanie, jak się bez niego obejdą. Horyca bardzo osmutniała; schodząc się do izdebki Radwanowicz, Lacyna, klucznica, ekonom, wirtuoz, wzdychali i popłakiwali, nie domyślając się, w jakie przejdą ręce, i gdzie ich nadal losy rozpędzą. Wszyscy oni zależeli od tego kogoś, który miał w Horycy panować. Razem prawie z wieścią o śmierci hrabiego nadeszła niespodzianie i druga o znalezieniu syna i dziedzica, o pojednaniu jego z hrabią, o blizkiém do domu przybyciu.
Duch nieco wstąpił w domowników, choć różnie wnosili, jakim być może ten chłopak, który uciekł od ojca, tyle się czasu po świecie wałęsał i pewnie w biedzie i nędzy wydobrzeć nie mógł?
— A już to, mospanie, expresse powiadam, wnioskował Lacyna, który wąsa podkręcał, czuba zacierał, ale tylko z nałogu, bo mu nawet panna Petronella z głowy wyleciała, — powiadam, że z młodymi niebezpieczna dla nas sprawa: młody szuka młodego.
— Similis simili gaudet, przerwał Radwanowicz, który nawet w smutku nie przestawał bredzić. Gaudeamus igitur, czyli „Oda do młodości“ zkąd mówi się przenośnie: szalona pałka, ale nie Herkulesa... co dusił węże w kolebce; za tém idzie, że czego się skorupka napije... Mięczaki, skorupiaki i t. d. Waćpan jesteś mięczak czy skorupiak? spytał nagle Lacyny.
— Ja wpana nigdy zrozumieć nie mogę, co wpan pleciesz?
— Pleciesz! associatio idearum; wpan tego nie możesz zrozumieć, odparł Radwanowicz. Zkąd?? ztąd, że ideae innatae, wszystkie siostry rodzone, trzymają się za ręce.
— Tfu! rzekł Lacyna: groch z kapustą...
— Bardzo dobrze, odpowiedział Radwanowicz: kapusta, a czemu nie ogórki? Ogórki, jak pisze Pliniusz, do tego stopnia lubił cesarz Tyberyusz, że mu je wożąc w taczkach po słońcu przez cały rok hodowano, aby je miał zawsze. Zkąd widać, że sztuka kwaszenia ogórków nie była e wynaleziona i jest późniejsza od ery naszéj.
— Ale co mają ogórki do naszego nieszczęścia? przerwał gniewnie Lacyna; tu o nas chodzi!
— Tak, i to, dodał Radwanowicz: że jeśli nas przyszły pan tak będzie lubił jak Tyberyusz ogórki, to oczywiście będą nas wozili po słońcu....
— Ale ba! i zje nas jak ogórki!
— Nie zje, gdyż nie jesteśmy jadalni, ani ja, ani wpan, panie Lacyna; raczéj sami mięsożerni i wódkopoje....
— A któż wódkę pije! tfu! zakrzyknął oburzając się Lacyna.
— A! nie ja! odparł Radwanowicz: ale nas tu jest kilku.
— To znowu do mnie, z tą głupią potwarzą!... rzekł regentowicz.
— Potwarz, po łacinie calumnia, roślina, która się krzewi na bujnych gruntach, species łobody i pokrzywy, a żywi się nią nierogacizna i...
— Znowu plecie! przerwał Lacyna: dosyć, że z tobą nawet o tém co nas wszystkich boli, pogadać nie można.. nawet o téj naszéj biedzie.
— O biedzie, czemuż nie. Bieda, miseria, nędza, prawie synonimy; biedą także zowie się vehiculum o dwóch kołach; dalejże co? mogę i więcéj o niéj ze starożytnych powiedzieć.
— Bóg wie co będzie z nami! Przyjedzie, gotów powypędzać! rzekł Lacyna zadumany.
— Nigdy w świecie, odparł chłodno Radwanowicz, który nie tracił nadziei do ostatka. Młody potrzebuje pomocy, z razu nie pozbywa się nikogo; dopiero gdy cnoty nasze wyjdą na jaśnię i okaże się, że regentowicz Lacyna umie tylko koperczaki stroić, a Radwanowicz bredzić trzy po trzy, to jest ni w pięć ni w dziewięć, naówczas... Ale zkąd pochodzi wyraz koperczaki? wiesz asindziéj? nie od kopru zdaje się, nie! ja nie wiem. Wpan to powinieneś wiedzieć intuitive?
— A! nie ma naszego starego! zawołał Lacyna: poczciwy to był człowiek! O mój Boże! cenić go nie umieliśmy!
— Ale ba! mówże jegomość w liczbie pojedynczéj. Ja nie lamentuję, ale wiem co straciłem: erudyt był pierwszego rzędu, primae classis, i żeby z nim człowiek jak bałamucił, jak kręcił i skakał od idei do idei, on go zawsze dogonił, za kark i do kozy. Dla tego on jeden mógł się poznać na Radwanowiczu, a Radwanowicz na nim. Radwan, czyli vexillum, zkąd vexillifer chorąży; daléj co idzie, panie Lacyna?
— A dyabliż wiedzą co u ciebie idzie! U ludzi po ludzku, można się połapać, ale co z tobą!
— Homo sum, humani nihil a me alienum puto, mówi sławny dramatyk rzymski. Rzym, Roma aeterna, zkąd zaraz niedaleko Campania; zkąd jeszcze państwo wschodnie i państwo zachodnie, barbarzyńcy i Longobardowie; a wpan co na to?
— Wpan sam jesteś barbarzyńcą i tym, jak się zowie? Longobardem.
— E! e! dobrze to szaleć za młodu, odparł Radwanowicz wzdychając; ale nie nam. Ztąd szał! Wiadomo bowiem, że Pythonissa szalała, a szał jéj był święty... bo dym jéj szedł w pięty.
— Panie Radwanowicz! krzyknął Lacyna wściekając się z gniewu: dajże wpan pokój! Czy już nie przestaniesz!
— A! kto staje i odwraca się, ten się w słup soli obraca: zkąd zaraz przychodzą Lot, Sodoma i Gomora, czyli Komora, powiada Dębołęcki; wieża Babel czyli Bąbel na ziemi wyrosły, jak świadczy tenże etymologista. Wpan nie jesteś etymologiem, panie Lacyna, to może entomologiem, lub...
Lacyna dochodził do rozpaczy, a szanowny Radwanowicz choć szczerze żałosny, nie mógł wytrzymać, by z niego sobie nie żartował i nie bredził.
— A! Pawła poczciwego nawet nie ma! Co się tam z tym nieborakiem stało?
— Co tego to mi żal — odparł Radwanowicz — ex re szczególniéj tabaki i poczciwości, niewodów na ryby i przywiązania do starego. Ot ten nie wiem czy go przeżyje.
— Mówią, że go ledwie od trumny oderwali — rzekł Lacyna.
— Rozumiem to bardzo; cóż mu teraz życie? Jak powiada Salomon, który wcale nie był głupi: vita brevis, kiedy umrzesz nigdy nie wiesz. To nawet zarywa na wiersz, panie Lacyno?
— Professorze! krzyknął regentowicz.
— A jużci-ć jeśli i teraz powiesz, że ja bredzę...
— Po cóż Salomon?
— Ja tylko Wpanu życzę ćwierć tego rozumu, jaki on miał na powszedni dzień, cóż dopiero na święta! Pewnieby cię ta Petronelka tak za nos nie wodziła, bobyś wiedział co mulier i sztuczki niewieście...
— Jest znowu!
— No, to milczę — rzekł Radwanowicz i westchnął.
— Czego mi żal — dodał po chwili — to biblioteki; kto jéj teraz użyje jak ja i on? chyba mole. Tak jest, mól to ultima linea rerum, zkąd mówią, że każdy ma swojego, co go gryzie. Mysz także... to są bibliofagi. A no, tak! nie ma nic na świecie, panie Lacyno, tylko mól, ból, i co trzeciego? zgadniéj?
— Albo ja tam wiem!
— A no, to i ja nie wiem także! odparł professor. Jesteśmy w zgodzie, i możemy gadać o czém inném.
— Wystaw sobie asindziéj, chłopiec wychowany przez naturę — rzekł Lacyna zamyślony, — to coś osobliwego.
— Ba! trzebaby tylko wiedzieć przez którą?
— Albo ich jest dwie?
— Najmniéj! Jeżeli go hodowała natura naturans, to bardzo dobrze; ale jeżeli natura naturata?
— Oszalał! mruczał Lacyna.
— Wpan nie czytałeś Podolanki? zapytał professor.
— Nie.
— No, to jéj nie czytaj: to wszystko jedno. Natura może z wychowaniem postąpić jak się jéj podoba, bo ma różne fantazye: albo zje albo nakarmi, wykołysze lub zdusi, zrobi olbrzyma, bohatera lub kłapoucha. Natura wielka, widzisz waść, panie Lacyna: zkąd Lukrecyusz De natura rerum, i lukrecya, nie rzymska, ale ta, którą jedzą od kaszlu, nudna jak ty kochany regentowiczu... rozumiesz?
— Kiedy kto ciebie zrozumiał!
— Mniejsza o to, bylem ja siebie rozumiał. A nie zagrasz waćpan w warcaby?
— Nie. Mówią, że nasz przyszły dziedzic ma być bardzo piękny i obiecujący mężczyzna... przerwał Lacyna.
— Obiecujący? jabym wolał dotrzymujący — odparł Radwanowicz — toby było lepiéj. Obiecać a dotrzymać dwa bieguny przeciwne...
— Ty bo mnie nie rozumiesz!
— Ale ba! pochlebiasz wpan sobie zdrów! rzekł śmiejąc się professor. Gdybyś zagadał po chińsku, opiwszy się herbaty, i takbym cię jeszcze kiedyś złapał na przesmyku, mój kochany. Spróbuj? Fu-si, dzi-li-kien-fan-pen, dza; rozumiesz?
— Mój professorze, na miłość Boga, ja z tobą zwaryuję.
— Non bis in idem! zawołał Radwanowicz — to być nie może, kochany regentowiczu; zkąd zaraz bies alias dyabeł, rzecz dwoista i dla tego dyabelska, etymologia łacińska. Inaczéj szatan od tego, że się szata, szasta i basta. Demon, zkąd na myśl przychodzi Sokrates, Isokrates, Zoroaster i Knaster... A nawet... ale wpan na to nie pozwolisz, panie Lacyno, — plaster?
— Tfu! panie Radwanowicz! coby ludzie powiedzieli, gdyby cię słyszeli?
— Coby powiedzieli? że jeden z nas waryat! ale jabym tego nie wziął do siebie, ręczę! odparł spokojnie professor. Wpan zaraz się burzysz, burza to jest fermentacya, godło zniszczenia, a panna Petronella jest godło pokoju i miłości: zkąd, si vis pacem para bellum. Już na to poszło, że ty i tego nie zrozumiesz, regentowiczu Lacyno?
Gdy tak jeden z nich bredził, a drugi się niecierpliwił, w chwili gdy oba najmniéj się tego spodziewali, wpadł zdyszany Wicek, donosząc, że od miasteczka dostrzeżono koczobryk starego pana i furę Pawła, i że Jacek, który miał tak dobre oczy, że na staje zająca w kotlinie upatrywał, na furze starego Siermięzkiego nie dostrzegł, zkąd wnioskowano, że albo umarł, albo zachorował.
Lacyna porwał się żywo. Wąs jego wprawdzie był wyszwarcowany, ale jak na dni powszednie, nie zaś na przyjęcie pana; skoczył więc do lusterka, przy zręczności zaczesując czuba naprędce, podciągając węgierki, i poprawiając pół-tygodniowych, ale jeszcze białych kołnierzyków. Inni także nie próżnowali: na folwarku, w domu, oficynie ruszyło się co żyło, biegnąc do ganku witać nowego pana. Nie było już wątpliwości, że to on nadjeżdża... Pawła w istocie na furze nie było, ale dla tego tylko, że jechał z Jurasiem w powozie, gdzie staremu było wygodniéj, i miał do kogo zagadać.
Żółty koczobryk zatrzymał się wreszcie przede drzwiami i tłumem gawiedzi, wyskoczył z niego najprzód w żałobę ubrany Juraś; za nim wydobyto powoli Pawła, który rękawem twarz zakrywszy, szlochał biedaczysko, nie mogąc spojrzeć na osieroconą Horycę.
W progu przedstawił się po wojskowemu, jak on to lubił choć kulał, Lacyna.
— Dawny sługa ojca JW. pana, regentowicz Lacyna, poleca się opiece zacnéj krwi jego...
— Ex-professor Radwanowicz, quasi bibliotekarz i lektor nieboszczyka jegomości, a w istocie pondus inutilis, po polsku, ciężar nieużyteczny... Co tam chcesz, to z nim postanowisz.
— Kto z panów bliżéj jest z Siermięzkim, niech się nim zaopiekuje... zawołał Juraś kłaniając się, wchodząc powoli i rozglądając się po pamiętnych mu z dzieciństwa miejscach.
— Jabym mógł, ale będę JW. panu potrzebny może, jako świadomy miejsca, rzekł Lacyna. A może jakie rozkazy?
— Ja jestem dość świadom także, bo pamiętam dobrze dom ojca, rzekł Juraś. Zaopiekujcie się biednym starym, proszę was bardzo, a mnie dziś zostawcie samego. Potrzebuję odpoczynku...
— Dokąd pan każe znosić rzeczy?
— Gdzie chcecie: to mi wszystko jedno...
To mówiąc śmiało, ale nie bez wzruszenia, żegnając się, Juraś przestąpił próg opustoszałego domu, i wszedł do téj siedziby, którą przed laty dobrowolnie opuścił.
Wszystko, co go tu otaczało, było smutne, zatęchłe, grobowe, ciemną jakąś barwą okryte; a jednak z pod tego całunu wspomnienia dobywały się żywe i świeże, przykre zarazem i miłe.
Juraś przeszedł powoli pokoje, zastanawiając się tu i owdzie, a stanąwszy u kilku wschodów wiodących do ojca, zatrzymał się, nie śmiejąc pójść daléj.
— Nie wiem — rzekł w duchu — czy mi tam wolno, czym już ten cień zagniewany na mnie przebłagał!.. Nie! nie pójdę! dodał — zostanę w progu, aż mi czyjakolwiek ręka sama te drzwi otworzy...
W chwili prawie gdy słów tych domawiał, domyślny chłopak, który posłyszawszy chód pana skierowany w tę stronę, pobiegł okrążając domowstwo i powoli dłonią dziecięcą rozwarł te drzwi zaklęte. Juraś zastanowiwszy się chwilę nad dziwnym zbiegiem okoliczności, jaki często zdumiewa w życiu, z religijném poszanowaniem dla ojca pamięci, powoli wstąpił do izby ostygłéj, w któréj tyle lat jak w klatce zamknięty z myślami, przebył sam, zdziczały starzec, walcząc z sercem, wmawiając sobie nieczułość, bolejąc nad zmarnowanemi chwilami.
Nie wiem, płakał czy modlił się Juraś, stojąc długo w milczeniu. Gdy powieki otworzył i usiadł z boku na ławce, ujrzał chłopaka, który pamiętny obyczaju starego pana, ogień na kominku rozkładał bojaźliwie, z pod oka spoglądając na biednego Jurasia. W drugich drzwiach ukazała się klucznica pani Seredowiczowa, w nowym czepku z pomarańczowemi wstążkami i chustce bagdadzkiéj, po nieboszczce sędzinie odziedziczonéj, która się tylko kładła od wielkiego święta, z zapytaniem, czy pan sobie co kucharzowi zgotować nie każe? Od salki znowu wyskoczył Lacyna, pochrząkując, aby się oznajmić, że stoi na zawołanie. Wszystkich ich Juraś grzeczném skinieniem odprawił.
Chwila przybycia do tego domu, uczucie, którém on go natchnął, były jakby spowiedzią z grzechu młodości. Tu dopiero uczuł, ile sieroctwa i smutku, ile godzin żalu zlał na głowę ojca; tu zrozumiał, ile był winien w obec Boga i ludzi, że się go wyrzekł, potępiwszy przed światem, skazując na wyrzuty i męczarnie. Stanęły mu przed oczyma dni spędzone przy tém ognisku, o których opowiadał Paweł — lata, które krokami powolnemi wydeptały ślady na posadzce — troski, które gryzły powoli więcéj zdrętwiałe niż zahartowane serce. Jasnowidzeniem odgadł wszystko, i zapłakał nad nim i nad sobą.
Jeśli w téj chwili z wysoka duch ojca spojrzał na niego, musiał mu resztę winy przebaczyć.
W milczeniu nieruchomém przesiedział Juraś noc całą; sen dopiero o brzasku skleił jego powieki... Gdy się obudził, ujrzał znowu chłopaka, który cichutko wszedłszy, obowiązku swojego rozniecania ognia o świcie, dopełniał. Tak bywało za starego pana, i zdało mu się, że młody też same upodobania i zwyczaje co ojciec mieć musi.
Tym razem i Lacyna, który nie dając się nikomu uprzedzić, od dawna czatował, stanął na zwykłém swém miejscu z rapportem, ofiarując wierne służby. Wstał bardzo rano...
— Czego pan chcesz? zapytał Juraś, pocierając ręką po czole.
— Po rozkazy, JW. panie, expresse; może co wypadnie polecić?
— Nie, kochany panie, róbcie coście zwykli; niech wszystko starym idzie obyczajem. Dajcie mi ochłonąć i przyjść do siebie.
— Właśnie to, wedle tego obyczaju, JW. starego hrabiego, świeć Panie nad jego jaśnie wielmożną duszą, expresse, przychodzę z rapportem jak do JW. nieboszczyka. Wszystko dobrze: w oborze, w owczarni; item w stajni. Możeby JW. pan chciał się pofatygować?
— Kiedyś, późniéj, panie Lacyno.
— Także, professor Radwanowicz czeka w bibliotece.
— Są tu konie? spytał nagle Juraś.
— A! a! stadnina paradna! odparł Lacyna.
— Każcie mi tam co młodego osiodłać.
Lacyna spojrzał, skłonił się i odszedł powoli, ale co młodego osiodłać nie było łatwo.
— Ujeżdżonych koni — rzekł zwracając się z za progu — prawdę powiedziawszy tak jak nie ma, bo JW. hrabia dla bolu w nogach nie jeździł dawno i jeździć nie pozwalał, a młode, to tyle tylko wsiadane co do wody...
— To mi wszystko jedno, byle koń młody, a nogi miał zdrowe...
Czuł się złamanym Juraś, a jedynym dla niego środkiem było, gwałtownym ruchem do sił powrócić, jak nieraz tego doświadczał.
Zdało mu się, że i teraz kąpiel powietrza, walka ze zwierzęciem, widok okolicy, otrzeźwią go i wleją mu życie nowe.
Ale nieprędko doczekał się konia, którego w sześciu mu dobierali chórem: Paweł, pisarz, Lacyna, Radwanowicz, kucharz i furman, i ledwie zdecydowali się na najpowolniejszą szkapę, na której jeździł wirtuoz.
Juraś wyszedłszy, spojrzał i poznał, że takie stworzenie go nie rozłamie, ani zamarłych sił w nim obudzi.
— Pokażcie mi stadninę, rzekł po chwili.
— Wypędzić konie w dziedziniec! rozległy się głosy. — I parobcy pobiegli cwałem, a w kwadrans młodzież parskając i bijąc się przyleciała w skokach pod ganek.
— Czy siwy ten jeżdżony? spytał Jerzy, pokazując konika.
— No, tak... do wody — rzekł ekonom.
— Włożyć nań siodło i tręzlę...
Nie bez obawy i nie bez trudności rozkaz spełniono, a siwy choć się rwał i płoszył, musiał być posłuszny. We dwóch go przytrzymywali, gdy Juraś nań siadał, a gdy raz miał go w ręku, oparł się tylko o siodło, zebrał cugle, i z pośrodka stada ze zdumionéj gawiedzi, jak strzała groblą w świat poleciał. Koń i jeździec w jedno zda się zrośli ciało, obaj kopnęli niecierpliwie, szybko... tylko że ich widać na grobli, a za nimi kurzu tumanik, i nic już... Tłum stoi przerażony: nikt tu tak, nawet pastuszki na koniach nie jeżdżą. Myślano, że koń go rozniesie.
— Ależ jeździ! zawołał ekonom — to już można powiedzieć, że jeździ!
— A ja panu mówiłem, rzekł Lacyna: jemu ten gniady, to wół; co onby z nim robił! a do tego nieprzyzwoicie kłapouchy...
Radwanowicz stojąc z założonemi w tył rękoma, co żołądek jego sferyczny dobrze uwydatniało, pokiwał głową.
— Eques — rzekł — eques! dosiadł Bucefała! i... drała... Aleksander Macedoński, zkąd zaraz bierze się Arystoteles, wypływa logika, polityka i inne tyki. Za czém — spytał — gdyby pójść na śniadanie, co logika wskazuje także gdy żołądek próżny? hę?
Lacyna nie był od tego, ani ekonom wirtuoz, i wszyscy zgromadzili się do pokoiku regentowicza, wypili po kieliszku wódki, pozwalając sobie różnych zdań o nowym panu.
— Piękny mężczyzna... rzekł ekonom — a jaka twarz pańska choć ogorzała! Ramiona choć sążniem mierzyć.
— Statua, panie, Aleksandra Macedońskiego — dodał Radwanowicz — jak się to powyżéj powiedziało. Że zaś mens sana in corpore sano, czego asaństwo naturalnie rozumieć nie możecie, wnioskuję, że panisko będzie dobre z kościami...
— Ale młody! gorączka! rzekł Lacyna. Całą noc nie kładł się nawet; z rana nic nie jadł.
— No, to impressya panie, a wpanbyś co jadł?
— Co ma impressya do żołądka? zawołał regentowicz, chleb smarując masłem grubo.
— Jest logika, ale praemissa fałszywe. W żołądku, widzisz, wszystko się jednoczy; nawet starożytni niekiedy, nie bez przyczyny, w brzuchu duszę mieścili, gdy ich mocno zabolał; przez co się też dowodzi ta prawda, że smutek nie je, a niestrawność bywa smutna...
Ekonom z przywyknienia ruszył ramionami; Lacyna zajadł argument wędzonką.
— Expresse — rzekł — dał rozkaz, aby wszystko było po staremu, gospodarstwo i inne okoliczności domowe. Mam jego dyspozycyę autentyczną wpanom to oznajmić, ażebyście na włos ze starych obyczajów nie wykraczali.
— No, to rozumiem — dorzucił ekonom — i to chwalebnie...
— Ja też lando, bo i Radwanowicz przy bibliotece more antiquo, śniadanie o swéj godzinie, pensya każdego pierwszego miesiąca, pięknie, chwalebnie, godnie... Nomen tuum laudesque manebunt! czego asaństwu tłómaczyć nie będę.
— Przecież to się do szkół chodziło! rzekł Lacyna, który przy ekonomie nie lubił, aby mu przytykano nieuctwem.
— A cóż to znaczy manebunt? hę? jużci-ć tu jest bunt? ha? Zgadłeś, uczony Lacyno, kulą w płot... Terra est rotunda et globosa...
— Jadłbyś wpan, kiedy dali jeść.
— Czego nie omieszkam — dodał sapiąc ex-professor.
Rozmowa długo się jeszcze w ten sposób toczyła, ale towarzystwo horyckie w ogóle czuło się bardzo uspokojoném, i oczekując powrotu pana, ekonom zasiadł grać w warcaby, a Lacyna wziął się do fajki, którą lżéj jakoś już wzdychając, nałożył zalibockim.
— Ha! ha! rzekł w sobie: i synowi jeszcze służyć będę do zdechu! Nie wypędzi nas przecię, a może choć u niego człek się jakiéjś konsyderacyi dobije. Prawdę powiedziawszy — dodał — tamten był niezły człowiek, ale twardy jak ser zawiędły i niczém go rozmoczyć; ten to co innego...
Tymczasem stugębna wieść rozchodziła się znowu po sąsiedztwie Zarubiniec i Robowa, równie dziwna jak te, co ją poprzedzały, o znalezieniu testamentu nieboszczyka hrabiego, otwarciu i dyspozycyach w nim zawartych.
Sędzia Korokotowicz, jak tylko rozpieczętowano ostatnią wolę i kopię z niéj zdjęto poświadczoną urzędownie dla hrabiego Rajmunda, pobiegł z minką usłużną od komina do komina, zwiastując co testament w sobie zawiera. Opowiadał on, że hrabia pominąwszy wszelkie o synu wspomnienie, jak gdyby go nigdy na świecie nie było, zapisał wszystek ruchomy i nieruchomy majątek, bez żadnego wyjątku, bratu swojemu hrabiemu Rajmundowi, z tém tylko, aby on go jak dożywotniego używał, i nienaruszonym zostawił swoim spadkobiercom.
Testament w ten sposób uczyniony wiele miał przeciwko sobie pod względem prawnym: bo najprzód przemilczał syna, którego od sukcessyi milczeniem tém tylko wyłączał, nic o nim i prawach jego nie wyrzekając; powtóre rozporządzał tém, co stanowiło fortunę spadkową, dziedziczną, w sposób nielegalny, bo majętności téj natury nikt rozpisywać nie ma prawa ze szkodą naturalnych sukcesorów; a co się tycze dorobkowego mienia, summ i kapitałów, które schodząc na brata, już przybierały charakter spadkowego majątku, obwarowywał użycie ich, czego nie mógł też, bez osobnego, wyjątkowego na to pozwolenia, uczynić.
Że takie rozporządzenie bardzo łatwo obalone być mogło, nie było najmniejszéj wątpliwości. Zjawienie się syna, samo przez się niszczyło testament. Jednakże nie wiadomo było jak obaj, to jest stryj i synowiec, postąpią w obec tego dziwnego aktu.
W Zarubińcach oczekiwano niecierpliwie posłańca z miasteczka, a gdy przybył i doręczył list hrabiemu, uważano, że sam pobiegł z nim do swojego pokoju, nie wzywając Żółtowskiego, nie oznajmiając o tém żonie, która płacząc modliła się i myślała, jak na to zaradzić, jeśliby testament co niepomyślnego dla Jurasia zawierał. Zastraszało ją usposobienie męża, milczenie przed nią, stan interesów... wszystko.
Gdy kopia nadeszła, na długich parę godzin hrabia zamknął się sam na sam u siebie, jakby się chciał z sobą naradzić co ma czynić. Wrażenie, jakiego doznał, nikt nie wyśledził oprócz Malczaka, który nie wychodząc ze swego obyczaju, nie mogąc podsłuchywać, starał się podpatrzyć, a znał hrabiego tak dobrze, iż po ruchach i minie czytał co się w nim działo.
Z rękami na przygiętych kolanach wspartemi, z okiem ciekawie w dziurkę od klucza wlepioném, w kaftaniku i pantoflach, Malczak wyglądał na jakąś postać Hofmanowskiéj powieści, ze swoją skrzywioną gębą i uśmiechem, chwilami dziwne z niego czyniącym straszydło. Stał na palcach razem i złamany we dwoje, opierając się czołem o zamek; odchodził, powracał, w duszy ciekawy prowadząc z sobą monolog.
— O! czyta! czyta! mówił do siebie, — a brwi mu się jeżą... nic to jeszcze, medytuje... zawsze brwi marszczy, gdy na rozum bierze. O! i usta mu się uśmiechnęły; to dobrze... jest coś dla niego. Położył papier, myśli, pociera czoło, kiwa głową, nadął się: będzie miał pieniądze. Jak tylko ma pieniądze w kieszeni, nadyma się, i jak już ani gronia w domu, także. Więc czego się nadął? trudno dojść; ale mu dobrze z oczu patrzy. Aby on miał, to się i Malczakowi okroi. Z ukosa znowu czyta: widać nie od razu zrozumiał, a summuje, summuje. Coś to będzie u nas nowego! Héj! héj! — zatarł ręce — i Malczakowi się okroi!
W godzinę po odebraniu testamentu, hrabia trzymając go w ręku, zszedł powoli zamyślony do pokojów żony; zastał ją bladą, wylękłą i niespokojną. Widok tego papieru dostateczny był do wznowienia jéj obawy; musiała usiąść, aby mąż nie postrzegł jak drżała, nie śmiejąc pierwsza zagadnąć go o wielką tajemnicę.
— No! rzekł hrabia ponuro i sucho: nareszcie mamy już wolę nieboszczyka, chociaż nie wiem prawdziwie, czy ją wyraził w sposób dosyć prawomocny.
— A! tam gdzie się rzeczy tyczą stosunków rodzinnych — szepnęła hrabina — czyż potrzeba form i prawa?
— Zawsze, moja pani, zawsze, odparł Rajmund. W tém, zdaje mi się, różnią się wielce nasze pojęcia, jak zresztą w wielu innych rzeczach. A choć w téj sprawie żadnéj nie mam potrzeby stosować się do twoich przekonań, bo to całkiem moja rzecz, chcę ci się przecię z moich myśli wytłómaczyć i objaśnić je.
— Słucham, kochany Rajmundzie. Cóż tam znalazłeś?
— To, o czém nie wątpiłem. Herman o synu, którego nie miał, który jego władzą rodzicielską pogardził i z domu uciekł, ani nawet wspomina... majątek cały mnie zapisał!
Marya zbladła, pochyliła głowę i załamała ręce. Rajmund mówił daléj:
— I tak powinno się stać było. Wy tam się nad nim rozczulacie jak nad bohaterem, a to po prostu awanturnik, który szkoda tylko, że imię nasze nosi.
— Mężu kochany, nie sądźmy!
— Nie sądźmy, gdy nie ma z czego: sądźmy i karzmy surowo gdy jest za co! odparł hrabia.
Żona spojrzała nań błagająco.
— Testament — odparł powoli Rajmund — nie jest dobry, ale mam nadzieję utrzymać go w części; w części obalę, bo w nim jest niedorzeczność...
Marya całą nadzieję złożywszy w téj niedorzeczności, słuchała.
— Jest to, że zapisuje mi wprawdzie cały majątek, ale jako dożywocie, nie dając mi nim swobodnie rozporządzać. Za cóż? dla czego to ograniczenie? Z natury rzeczy to upada... Napisał, że ma w całości przejść do moich spadkobierców: to upakarzające dla mnie.
— A! mój drogi — wstając i zbierając się na sił ostatek, odezwała się hrabina — zastanów się! Nie to jedno upokarzającém jest dla ciebie: gorzéj, przykrzéj, sromotniéj, że zabierasz dziecku majątek, który się mu należy. Nie! ja znam ciebie, tyś szlachetny! ty tego nie przyjmiesz! Wiesz kiedy testament był zrobiony; przekonany jesteś jak ja, że umierając wolę odmienił: oddasz wszystko jego synowi. Jakżebyśmy ludziom spojrzeć mogli w oczy, odarłszy prawego spadkobiercę? Mogliżbyśmy spokojnie tego daru, który się nam nie należy, używać? Rajmundzie — dodała błagająco — myśl, zejdź do serca swojego; uczyń to, co ci honor i sumienie podyktują.
— Moja pani — odparł hrabia powoli — bądź wpani pewna, że mi honor i cześć rodziny droższe są może niż jéj saméj; ale wpani to po kobiecemu, sentymentalnie pojmujesz. Dziecię to nie zasłużyło ani zwać się, ani być jego synem; nie ma o niém wspomnienia w testamencie: to jasno! to bardzo jasno! Nie myśl wpani jednak, abym nie mogąc mu odebrać imienia, zmuszony je przy niém zostawić, rzucił go tak na pastwę nędzy... Coś mu się da przecię. Herman przytém oczywiście skrzywdził mnie przy podziale ojcowizny; bo dla czegoż on bogaty, gdy ja się zaplątałem! To jasno, zdaje mi się.
— Mój drogi, on pracował i oszczędzał...
— A ja, tom marnotrawił i próżnował? Cóż to znowu za kobiece gadanie! oburzył się hrabia. Biorę to tylko, co mi się należy; a jemu jemu... się coś da!
— Na Boga! mój Rajmundzie drogi, to być nie może!
— Tak będzie, rzekł hrabia. Potrzeba go zmusić, by pracował, złamać jego dumę, upokorzyć. Jeśli zechce mieć kawałek chleba, musi mnie słuchać: naówczas coś się mu obmyśli. Musi się poddać mojemu rozporządzeniu.
— Nie przeczę — odezwała się powoli hrabina, któréj serce biło żywo, ale wiedziała, że wprost sprzeciwiając się mężowi, tylko go w uporze umocni — nie przeczę, że zamiary twoje względem niego mogą być najlepsze, że myśl może być bardzo szczęśliwa. Ale zważ: to młody człowiek, już dorosły: możnaż się kusić o przerobienie go? Co ludzie powiedzą, gdy zagarniesz to, co się jemu należy?
— Co ludzie powiedzą? to mi wszystko jedno! Los jest sprawiedliwy: odzyskuję w ten sposób com pokrzywdzony utracił. Niech sobie gadają: ja biorę co moje.
— Co twoje! Rajmundzie! ty to swojém nazywasz?
— Nazywam: jest moje! odparł Rajmund dumnie, tego mnie uczyć nie będziesz, co jak mam mianować!
Hrabina spojrzała mu w oczy, a załzawione jéj źrenice błysnęły ogniem energii, jakiéj nigdy nie okazywała. Ujęła męża za rękę, i zaczęła powoli, ale z siłą:
— Znasz mnie — rzekła — nie zwykłam nigdy mieszać się w twoje majątkowe sprawy. Rozporządzałeś niemi, swojém i mojém mieniem, jak ci się podobało; patrzałam na to obojętnie, nie pytam co się z tém stało i co dziecięciu zostawimy. Bóg wielki, pieniądz nie jest duszą życia... Ale w téj chwili, gdy w oczach Boga i świata, korzystając z omyłki, masz zagarnąć nieprawnie cudzą własność, i mój głos z piersi dobyć się musi.
Hrabia cofnął się groźny i drżący od gniewu.
— Wpani się zapominasz! zawołał.
— Nie: dopełniam obowiązku. Uczynisz potém co ci się podoba, ale dziś wysłuchać mnie musisz. Tak być nie może. Testament złożony był na moje ręce; wiem i czuję, że w sercu jego został cofnięty. Co weźmiesz od tego dziecka, nosić będziesz na sumieniu jako krzywdę... Da się to wytłómaczyć, nie daje uniewinnić... Ojcze mój! panie, mężu! nie kalajmy rąk naszych! to cudze! to sieroce!.. Jakiémże prawem wydzielać mu będziemy część z tego, co całe jest jego własnością? Jakiém prawem oddamy naszemu dziecku to, co cudzemu zostanie wydarte? Jak spojrzymy w oczy ludziom!
— Wpani mnie uczysz! Co to jest? zakrzyczał hrabia. Wpani wiesz, że ja tego nie zniosę! Ja wiem co i dla czego czynię, i czuję co sprawiedliwe. Przecięż i ja chcę wymiaru sprawiedliwości.
— Pojmuję, wierzę, że to sobie tłómaczyć możesz, ale rozumiesz źle... Człowiek jest słaby, ty się mylisz; ludzie potępiając cię ze mną, uczynią to sprawiedliwie.
— Ja nie dbam o ludzi i o takie sądy! odparł Rajmund, ruszając ramionami.
— Mój Rajmundzie, na Boga! idziemy drogą, która nas do przepaści prowadzi! Zlituj się, pomyśl, a ręczę, że zrzeczesz się téj ofiary. Nie dotykajmy cudzéj własności.
— Kobieta jesteś — rzekł hrabia dumnie — ty tego nie rozumiesz. W każdym razie, podług moich pojęć, jestem głową domu, mam prawo rodzinną rozporządzać fortuną, zrobię jak zechcę... Radzić się nikogo nie myślę...
Hrabina zakryła twarz rękami, i gorzko płakać poczęła.
— Tegom się dożyć nie spodziewała — szepnęła cicho — takiego wstydu i upokorzenia... Ciebie! ciebie widzieć wydziercą cudzéj własności! to gorzéj niż opłakać umarłego, niż saméj umrzeć sto razy!..
Energia, z jaką Marya pierwszy raz w życiu występowała, pomimo żelaznego uporu, wzruszyła jednak hrabiego; ale go raczéj podraźniła, rozgniewała, niżeli wpłynęła na przekonanie. Postał chwilę, ruszył ramionami, groźnie popatrzał na nią, i odszedł zatrzaskując drzwi za sobą.
Hrabina skłoniła głowę, jakby uderzona toporem, i rozpłakała się gorzkiemi łzami. Łamiąc ręce jak do modlitwy, klękła, ale się modlić nie mogła.
W takiéj postawie rozpaczy znalazła ją córka, którą smutek ten przeraził; badać jéj jednak nie śmiała. Matka pocałowała ją w czoło i silnie przycisnęła do piersi.
— Módlmy się, dziecko moje! szepnęła po cichu: Bóg nam tylko pozostał!
Puszczona przez sędziego wiadomość o testamencie, rozeszła się lotem błyskawicy po sąsiedztwie, i rozmaite wywołała sądy, domniemania, domysły. Maks powracając z miasteczka, przywiózł ją półkownikowej, która tragicznie ręce załamała, usłyszawszy ją. Była tam właśnie i Aneta z matką, a piękne dziewczę ciekawym uchem pochwyciło nowinę.
— Jak to? spytała Anusia żywo: ten zajmujący młody człowiek...
— Pozostanie — rzekł Maks — goluteńkim hrabią, nic więcéj.
— Ale to nie może być — przerwała półkownikowa — żeby też stryj wszystko mu miał zabrać, nic nie dać po ojcu! Wstydziłby się...
— O! to bardzo być może, i wstydzić się nie będzie! trzęsąc głową dodała matka Anety.
— Szkoda go, doprawdy! szepnęła panna. Ale cóż on pocznie biedny?
— O niego ja się najmniéj kłopoczę, rzekł Maks: on lubi swobodę i życie wieśniacze; będzie ich używał do sytu. To dziwak: z ochotą opuści pałac dla chatki, i pójdzie pracować...
— Przecięż to człowiek dość wykształcony...
— Ale ma swoje widzi-mi-się...
— Nie! nie! ja uparcie nie wierzę, żeby mu już wszystko zabrać miano z mocy tego dziwnego testamentu... rzekła po chwili półkownikowa. Coś przecię mu dać muszą.
— O ile ja go znam — przerwał Maks — wiem, że z łaski i daru z pewnością nic nie przyjmie; za to mogę ręczyć. Pójdzie raczéj drwa rąbać i w piecu palić.
— Lecz mu przecię imienia ojcowskiego nie odjęto, to dla niego coś jednak dać muszą...
— Ale czyż taki testament może być ważny? zapytała gospodyni, którą długie wdowieństwo trochę prawa wyuczyło.
— Mówią, że dałby się łatwo obalić, rzekł Maks. Są prawnicy, którzy już czyhają na to; ale Juraś, ręczę, nie dopuści zgorszenia i poszanuje wolę ojca.
— Co za dziwny dramat! obojętnie przemówiła Aneta — jaki żal tego chłopca, jeśli się tak zmarnuje!..
Maks ruszył ramionami.
— To człowiek do dziwnych losów zrodzony. Któż wie co go teraz czekać może?... dorzucił patrząc na Anetę, która dotąd bardzo się Jurasiem zajmowała, ale nagle dowiedziawszy się o wydarciu mu ogromnéj fortuny, wpływającéj może na jéj sąd o młodym chłopcu, znacznie dla niego oziębła. — Cóż, pani nawet nie żałujesz swojego faworyta? spytał po cichu.
— Faworyta? powtórzyła Aneta, ruszając ramionami — cóż to pan znowu wymyśliłeś? Wyznaję, że mnie dość zajął w pierwszéj chwili; ale ja nie tak łatwo mianuję faworytów. Dajże mi pan z nim pokój...
I z widoczną odwróciła się urazą. Matka jakoś smutnie zwiesiła głowę.
W Robowie, Otto i Martynko zaraz się też o testamencie dowiedzieli; ale tam zbyt wielkiego nie zrobiło to wrażenia.
— Ha! rzekł Otto: wie pan Bóg co robi. Ja się zawsze dla niego obawiałem fortuny. Choć poczciwy i szlachetny, ale młody: wielka majętność mogłaby mu głowę zawrócić, złamać w nim energię, opuściłby ręce... kto wie? zasmakowałby może w tym świecie, którego się tak lękał, narażony na pokusy mógłby im uledz... Świat pobłażający dla bogatych byłby go ubóztwił, odurzył, podniósł, spętał swemi różanemi wieńcami... Jak jest, tak dobrze: zostanie mu imię poczciwe do dźwigania, przymus do pracy, którą pokochał. Bóg wie co robi.
Martynko się trochę zasmucił.
— Tak, to prawda, ojcze, rzekł do Ottona; ale coby on dobrego mógł zrobić, tyle mając w ręku!
— Pieniądz psuje ludzi, odpowiedział Marzycki. Lepiéj jest może nie być narażonym na to, co on w człowieku rozwija... Ot zobaczysz: powróci do nas, grać będzie, odzyska dawne wesele i swobodę, i pozna się na tych, co prawdziwymi jego byli przyjaciołmi, bo reszta go odstąpi.
Że jednak choć na pozór pewne wieści były ustnie przyniesione z miasteczka, Otto po obiedzie wybrał się dla sprawdzenia ich do Żółtowskiego, którego zastał bardzo smutnym.
— No, co tam się u was dzieje, stary? zapytał wchodząc.
Ale Żółtowski teraz bardziéj niż kiedy milczał, mając się na ostrożności, by się za nadto nie wygadać, i ruszył tylko ramionami.
— No, więc testament jest?
Żółtowski głową kiwnął.
— A hrabia?
Stary machnął ręką.
— A hrabina?
— Płacze! rzekł Żółtowski.
— Istotnie go wydziedzicza?
— Zupełnie.
— Ale czyż się to utrzyma?
— On pewnie przeciwko temu nie pójdzie. Coś mu tam chcą dać z łaski.
— On tego nie weźmie.
— Ciekawa rzecz, smutna!
— Zawsze — rzekł Otto — gdzie się pieniądz wmiesza między słabych ludzi, głupstwa między nimi narobi.
— Lepiéj daleko nic nie mieć! szepnął Żółtowski, kładąc ręce w puste kieszenie. A co łez ta biedna pani wyleje!
— Posłano już do niego?
— Nie, jeszcze.
Po całém tak sąsiedztwie w różny sposób wykładano i kommentowano sprawę Jurasia, dziwny ów testament, dziwniejsze jeszcze postępowanie hrabiego, oczekując co też się z tego rozwinie. Zdania były niezmiernie podzielone.
Tymczasem w Horycy po owym dniu konnéj przejażdżki, szły następne jednostajnie wedle obyczaju, jaki tam z dawna panował. Juraś nieczynny jeszcze, chodził, myślał i odpoczywał po wzruszeniach, gdy w kilka dni potém oznajmiono mu przybycie jakiegoś nieznajomego z interesem.
Jegomość ten przyjechał pocztą i domagał się bardzo pilno widzenia z Jurasiem.
Paweł, który już był sobie przywłaszczył dostojeństwo mistrza ceremonii, nim go dopuścił do młodego pana, poszedł wprzód mu się przypatrzyć w pierwszym pokoju, gdzie na audyencyę oczekiwał, i powrócił niedosyć zadowolony z gościa, który wedle niego miał jakąś podejrzaną minę.
— Mężczyzna średnich lat, suchy, chudy — rzekł do pana — papierem cuchnie... coś tak wygląda jakby z sądu, wygolony na twarzy, zézem patrzy, siada, wstaje, niecierpliwy czegoś, i z kieszeni mu herbowane jakieś wyglądają świstki.
Nie mylił się w swoim sądzie Siermięzki: był to w istocie jeden z tych ludzi, co prawo wziąwszy sobie za narzędzie, starają się niém drogę do majątku utorować, wiedząc, że późniéj na wiosce i urzędzie, nikt się o legitymacyę majątkową nie spyta. Znano go z tego, że czyhał na wszelkie łakome choćby niebezpieczne gratki, i ubiegł kilku w sprawach wielkiéj wagi, które tak poprowadzić umiał, że i klienci mu byli wdzięczni, i on się nieźle obłowił.
P. Aleksander Szperka miał na uniewinnienie się żonę chudą, krzykliwą, niegdyś piękną, póki nie straciła zębów, któréj się bardzo obawiał, bo mu nieustannie w oczy rzucała tém, że wszyscy prawnicy szybko się fortuny dorabiali. Miał jeszcze ośmioro dzieci, z których troje płci pięknéj, a pięcioro niepięknéj płci, — prawdę mówiąc, ośmioro bębnów szpetnych i krzykliwych, które gadatliwość wzięły ze krwi macierzyńskiéj. Musiał więc pracować w pocie czoła jeśli nie dla tego, by się czegoś dorobić, to przynajmniéj, żeby nie siedzieć w domu.
Powierzchowność Szperki nic nie mówiła: był to człowiek nakształt wytrycha, niemający zbyt oznaczonéj formy, mogącéj mu gdziekolwiek bronić wstępu. Z zasady zmuszony różne przybierać tony, fizyognomie, charaktery, był zawsze takim, jakim być potrzebował: śpiewał soprano i basem. Suchy i chudy, dosyć zaniedbany, mocno zézem patrzący, co go bardzo nieszczęśliwym czyniło, bo mu często przypominano przysłowie — zawsze zacierający ręce, gdyż nie pisząc nie miał co robić z niemi, — Szperka miał dosyć sprytu, wiele uniżoności w potrzebie, ale więcéj jeszcze śmiałości i zuchwalstwa, gdy ich okoliczności wymagały... Ofiary nie kosztowały go żadne, byle swojego dopiął... Chodził zawsze bokiem, z ukosa, i krążąc zbliżał się do celu...
Chód ten ostrożny odbijał się i w jego czynnościach: wprost rzadko przystępował, chyba do nieboszczyka; ale świeżo zmarłego obawiał się nawet, by jeszcze nie wstał.
— Czego to pan dobrodziéj sobie życzy? zapytał go Paweł: bo pan nasz zajęty.
— Powiedz asindziéj swojemu panu — odparł Szperka, usiłując pół-rubelka wetknąć w rękę staremu, który ruszył ramionami i cofnął się parę kroków — powiedz, że przybywam tu w bardzo pilnym interesie majątkowym, który najmniejszéj nie cierpi zwłoki...
— To niechby się pan może wprzódy zobaczył z Lacyną...
— A któż to jest pan Lacyna? zapytał ciekawie przybyły, usiłując skorzystać ze wszystkiego i rozwiedzieć się o ludziach, którzy mu potrzebni być mogą.
— Regentowicz Lacyna... no! Lacyna! rzekł Paweł zażywając tabaki — ten co tu mieszka, to wiadomo, rezydent. Tamby się z nim może dało o interes porozumieć; a czy koniecznie pana samego turbować?
— Koniecznie! koniecznie! zawołał uparcie Szperka, który się lękał, żeby go kto nie uprzedził. Tu chodzi nie o fraszki, ale o cały pański majątek.
Paweł niełatwowierny, bo stary, źle wniósł z téj przesady i gorączki, ale poszedł znowu do pana.
— To proszę pana — rzekł — jakiś furfant, plecie nie wiedzieć co: interes pilny, gardłowy, jakoby o cały majątek, a przysięgnę, że wydrwigrosz, bo i zézem patrzy...
Juraś wstał i otworzył drzwi, nie czekając więcéj.
Szperka czekał niecierpliwy. Począł od tysiącznych ukłonów, które grzbietowi jego nadały najpiękniejsze zgięcia i Hogartowskie linie; frak tylko zbyt szeroki nie dawał ich ocenić.
— Mam honor przedstawić się jw. panu: Aleksander Szperka, z bardzo ważnym i pilnym interesem.
— Słucham pana — rzekł Jerzy obojętnie.
— Okoliczności, które mnie tu sprowadzają, chociaż chwalić się nie lubię i brzydzę się wszelkim fałszem, są téj natury, że moje natręctwo zupełnie uniewinniają. Prawo stawi nas — gdyż mam szczęście być policzonym do zajmujących się prawem — jako stróżów bezpieczeństwa osób i własności; obowiązkiem naszym jest biedz z pomocą uciśnionym i pokrzywdzonym...
— Ale ja nie sądzę, bym kogo ucisnął i pokrzywdził?
— Dość spojrzeć na pana, aby tego być pewnym, gdyż szlachetne jego oblicze... przerwał Szperka.
Juraś usta wykrzywił, a prawnik przewąchał, że nie trafi tą drogą, i zawrócił w inną stronę.
— Ale sam pan dobrodziéj nie jesteś wolny od zamachów...
— Ja? spytał uśmiechając się Jerzy.
— Widzę, że pan jeszcze nic nie wiesz, i że ja pierwszy podobno będę zwiastunem téj smutnéj wiadomości.
— Wiadomości? smutnéj dla mnie? Cóż to być może? spytał Juraś — proszę mówić bez ogródki.
— Pozwalasz jw. pan dobrodziéj?
— Proszę o to...
Usiedli. Szperka powoli dobył papiery, położył je na kolanach, spojrzał w oczy Jurasiowi badawczo, odchrząknął i począł:
— Wchodzić w okoliczności, które spowodowały... nie mogę i nie chcę; ograniczę się faktami. Jest tedy faktem, że ś. p. hrabia, ojciec pański, przedostatnim razem będąc u jw. hrabiego brata swego w Zarubińcach, sekretnie złożył na ręce jw. hrabiny species jakowegoś testamentu. Gdy potém zaszły inne okoliczności i śmierć prawie nagła jw. rodzica pańskiego...
— Więc jest testament! zawołał Juraś.
— A jest! jest, jw. panie! i w sądzie już złożony przez nich.
— Jakiéj treści?
— Oto i kopia, którą, nie chwaląc się, umyślnie dla użytku jw. pana wyjąłem...
To mówiąc, dobył papier i z gracyą podał go wdzięcząc się Jurasiowi. Ten pochwycił gwałtownie, wstał, przebiegł oczyma żywo, a po chwili oddał nazad prawnikowi śledzącemu chciwie, jakie na nim wrażenie zrobi ten cios niespodziewany, pozbawiający go położenia i majątku.
Ale na twarzy Jurasia nic nie widać było prócz wielkiego wzruszenia, którego charakter trudno przychodziło odgadnąć. Drżał i łzy toczyły mu się po twarzy.
— Smutne to są okoliczności... rzekł po chwili Szperka. Nikt nie wątpi ze znających rzecz, że testament ten, w chwili zgonu, ś. p. ojciec jego chciał i pragnął odmienić, ale wiadomo co to są ostatnie chwile człowieka: zapomina się o wszystkiém. Szczęściem — dodał — mogę zapewnić jw. pana, że testament ten, jakikolwiek on jest, dosyć nawet sobie zręcznie ułożony, ale jeśli my (uderzył się w piersi) jeśli my się do niego weźmiemy i zechcemy, będzie obalony. Jedynie powodowany ludzkością, któréj spraw mam obowiązek bronić i wspierać je, widząc oczywistą i do Boga o pomstę wołającą niesprawiedliwość i krzywdę, przybyłem tu do jw. pana, ofiarując mu usługi moje, zupełnie, że się tak wyrażę, nie chwaląc się, bezinteresowne! Zostawiam wspaniałomyślności jw. pana co uzna za słuszne, aby pracę i pot człowieka ubogiego wynagrodzić... Prawda — dodał znowu, wpatrując się ciągle w milczącego Jurasia — że będziemy mieli do czynienia z nieprzyjacielem możnym i silnym, ale i tu są środki, i na przemoc są sposoby...
Juraś osłupiałym wzrokiem poglądał na Szperkę, który nie wiedząc co trzymać o jego milczeniu, pośpieszał daléj. Dopiero gdy ten skończył, Juraś namarszczył brwi i rzekł silnie:
— Ale ja się wcale procesować nie myślę!
— Jak to? więc jw. pan sądzisz, że się nam nie uda?
— Doskonale wiem, że wygrałbym pewnie i bez wielkich wysiłków, ale woli ojca nie złamię.
— JW. panie! to wszyscy wiedzą, iż wola jego dostojnego ojca, w ostatnich chwilach, jak zgodnie opowiadają, została zmieniona...
— Być może, ale prawnie i przed światem głos jego odzywa się z za mogiły, powiada mi wolę swoją, którą jako syn poszanować winienem. Myśliszże wpan, iż mi to na co jest potrzebne? dodał Juraś. Chleba kawałek zarobię sobie zawsze, a dzięki Bogu jestem swobodny jak ptak, i nic mnie nie wiąże. Majątek wkłada obowiązki, robi ze mnie niewolnika: dziś odzyskuję siebie.
Szperka stał jak osłupiały.
— Ale to być nie może! przerwał gwałtownie; to trzeba chyba obłąkania, że się tak wyrażę, aby miliony rzucić tak w błoto!
Jerzy uśmiechnął się pogardliwie.
— Mój panie — dodał — nie przeczę, że mienie jest narzędziem i pomocą do życia, że daje siłę, stanowisko; ale to narzędzie jest zarazem niebezpieczeństwem: otacza pochlebstwem, zaciemnia prawdę, odbiera siłę do pracy, krzywi pojęcie o świecie i obowiązkach. Kto się sam dorabia, ten na drodze do grosza ma antydot przeciwko jego pokusom; otrzymując gotowy, najczęściéj padamy ofiarą. Zabija nas deszcz złoty. Rozumiesz mnie pan?
— JW. pan żartujesz sobie pewnie, i może chcesz użyć kogo innego — podchwycił Szperka, który uszom swoim nie wierzył. Ale proszę nie zważać na to, że ja mizernie wyglądam i jestem niepoczesny; proszę spytać ludzi, kto wygrał proces od lat trzydziestu ciągnący się między Paciukiewiczami a Ryłłą? kto odebrał Mińkowszczyznę i Rukawek? kto wywindykował fortunę małoletnich Szelutów? Inny, proszę jw. pana, na mojém miejscu obdarłby i oszukał... ja to czynię istotnie przez miłość ludzkości, gdyż dusza moja oburza się na niesprawiedliwość. Kontentuję się bardzo małą pracy nagrodą, jestem nieinteresowany zupełnie; mam tylko passyę wspomagać i ratować.
Juraś obrócił się ku niemu zdziwiony.
— Ale ja wpanu powtarzam — rzekł — że testamentu obalać nie myślę, nie chcę, nie mogę; że uważałbym to za grzech. Więcéj powiem, gdyby mój stryj nie przyjął uczynionego mu zapisu, zrzekł się go, jabym go także nie wziął. Dziś jeszcze zabieram kij podróżny, i pójdę w świat tak spokojny, może spokojniejszy niż tu wszedłem.
— Bo jeśli jw. panu chodzi o to — przerwał Szperka uparcie — żeby nie ponosić kosztów, ja wszystko biorę na siebie, jedynie przez miłość ludzkości. Znajdę takich co pożyczą; kłopotu żadnego nie będzie...
— Ale wpan widzę przywykłeś mieć do czynienia z ludźmi — oburzył się Jerzy — którzy nie mówią co myślą. Powtarzam więc panu raz jeszcze, że wolę ojca szanuję, i sam pilnować będę, aby została spełniona.
— Jednakże, pozwól sobie jeszcze jw. pan powiedzieć — dorzucił Szperka, który potniał myśląc, że mu się nawet koszta podróży mogą nie powrócić — to jest heroizm, że się tak wyrażę, prawie nielogiczny. Prawo krajowe stoi na straży stosunków społecznych i wyżéj sięga niż wola ojca; ono wyraźnie przeciwi się takiemu rozporządzeniu, a jw. pan sankcyonując omyłkę, buntujesz się przeciwko sprawiedliwości, przeciw prawu, przeciw rządowi, przeciwko samemu Bogu, który...
W innym razie Juraś byłby się rozśmiał może z tego patetycznego wykrzyku, ale teraz tak był smutny, że to na nim nie mogło uczynić innego wrażenia, prócz pogardy i politowania.
Szperka spojrzawszy raz jeszcze na młodego chłopaka i nie dowierzając słowom jego, otarł pot z czoła i zamilkł, spuściwszy głowę.
Juraś skinieniem go pożegnawszy, odszedł.
Ta wiadomość tak nagła, tak niespodziana, przyniesiona mu w sposób tak przykry, nie mogła go nie wzruszyć. Nie szło mu o majętność, ale już był obmyślił dla starych sług ojca życie spokojne, już sobie plany zajęć w przyszłości porobił, już mu się śnić zaczynało życie nowe, bogate w środki, a w téj chwili zostawał znowu sam jeden na świecie, ogołocony ze wszystkiego, zmuszony myśleć gdzie pójdzie, jak na chleb przyszły zarobi. Nie trwożyło go to, ale zmieszało. Przeszedł do pokoju ojca, i siadł na ławce, podparty na ręku. Obejrzał się.
— Ha! rzekł w duchu: znowu więc wolny jestem. Tak lepiéj: sam skazałem się na tułaczkę, potrzeba iść... Żal mi poczciwego Pawła, ale jego siwe włosy i ostatek dni poszanować muszą; żal mi i tych ludzi przyrosłych do starego gniazda, ale i nad nimi Opatrzność... Ja więcéj już poradzić nie potrafię.
Dumanie przeciągnęło się chwilę. Szperka tymczasem wyszedł odurzony, ale nie dając za wygraną, dowiedział się o Lacynie: chciał spróbować, czy przez jego wpływ nie potrafi czegoś jeszcze.
Regentowicz był w swojéj izdebce, gdy Szperka wpadł do niego, nie szczędząc ukłonów pomieszanych z westchnieniami.
— Mam honor przedstawić się: Aleksander Szperka, mecenas... Poniekąd sam tutejszy gospodarz upoważnił mnie do widzenia się z wpanem dobrodziejem, uporczywie opierając się dłuźszéj ze mną o nader ważnym interesie rozmowie, dla któréj tu właśnie przybyłem. Wszak w panu mam honor oglądać dawnego przyjaciela tego domu?
Lacyna nie wiedział co odpowiedzieć: pokora zawsze go przestraszała; kiwnął tylko głową. Radwanowicz siedzący blizko, przypatrywał się uważnie, i sapiąc robił pół-głosem postrzeżenia.
— A! to Oleś! dalipan! zawołał po chwili głośniéj. To Oleś — Aleksander... Hej! a obróć-no się do mnie.
— Kogo ja widzę? professor Radwanowicz!
— Nie professor, ale ad interim bibliotekarz, a dawny wpana nauczyciel, kiedy jeszcześ bóty czyścił panom Strzemeskim. Ot! góra z górą! Ale jakże ty mizernie wyglądasz!. Musi ci się dziać dobrze?
Szperka uśmiechnął się.
— Szanowny professorze, gdyby mi się dobrze działo, byłbym w lepszym stanie.
— Bajki to, odparł Radwanowicz: to rzecz pewna, że człek z biedy tylko tyje; w dobrym bycie tłuszcz nie narasta. Ale cóż cię tu sprowadza?
— Pozwolicie panie przysiąść?
Lacyna podsunął mu krzesełko; Szperka począł od eolowskiego westchnienia.
— Co mnie tu sprowadza? Jedynie miłość bezinteresowna ludzkości i sprawiedliwości. Wystawcie sobie panowie, że syn ś. p. hrabiego, z którym miałem honor się widzieć, jest zagrożony spoliacyą, odebraniem fortuny: znalazł się testament jego ojca, który go wydziedzicza.
Lacyna i Radwanowicz razem porwali się i podbiegli do Szperki.
— To być nie może!
— Kopię mam w kieszeni.
— Umierał przejednany!
— Ale dawnego rozporządzenia cofnąć zapomniał, czyli... uchowaj Boże, abym kogo posądzał... trafia się jednak różnie. Dziś cała fortuna spada na hr. Rajmunda, a hr. Jerzy z tego powodu może pójść z kwitkiem.
Obaj obecni załamali ręce.
— To być nie może!
— To być nie powinno! mówił p. Aleksander. Daję sposób, żeby tak nie było; ręczę, że tak nie będzie; ofiaruję się obalić ten testament, przeciwko prawom bozkim i ludzkim, przeciwko naturze... ale cóż?
— Co? zawołał Lacyna — walić go! walić!
— Niech runie — dodał professor — ruiny Palmiry... pereat mundus fiat justitia!
— Hr. Jerzy nie chce go tknąć.
— Hr. Jerzy!
— Wasz panicz, tak! unosi się wspaniałomyślnością, że tak rzekę. Powiada: „Szanuję wolę ojca,“ a to nie była wola ojca. Jeżeli kto z waćpanów ma nad nim przewagę i sądzi, że może go opamiętać, byłoby obowiązkiem chrześciańskim nawrócić go na prawą drogę i wywieść z zaślepienia, aby mnie tylko powierzył interes...
— A to i my zginęliśmy jak rude myszy, skoro hr. Rajmund odbierze mu i Horycę i wszystko — zawołał Lacyna — pójdziemy z torbami za nim, expresse z torbami...
— Perditio aeterna, ex inferno nulla redemptio, dorzucił Radwanowicz. Tak jest, redemptoryści, trynitarze, antitrynitaryusze, socynianie...
Zaczynał już po swojemu bałamucić, ale Lacyna spojrzał nań groźnie i zamilkł.
— Biegniéjcie, idźcie, proście, błagajcie, mówcie, płaczcie! Nie chwaląc się — rzekł Szperka — jeśli mnie powierzy sprawę, ja jeden mam środki nieochybne powrócenia mu ojcowizny: inaczéj zginął!
— Co tu począć?
— Biegniéj waść po Pawła; ja dla brzucha do szybkich pochodów nie jestem stworzony, odezwał się professor. Człek stary, senectus, senator, senat do rady. Trzeba mu to oznajmić, daléj z nim, dobra myśl, choć z ladajakiéj makówki... Pójdziemy chórem, potęgą, zastępem prosić go wszyscy...
Lacyna przerażony pobiegł po Pawła; ale wtém zaturkotało na dziedzińcu, i wszyscy zwrócili się do ganku, gdyż ktoś nowy nadjechał.
Z bryki wysiadali razem dwaj ludzie: znajomy nam już nieco sędzia Mejszagolski, oraz druga postać pleczysta, brzuchata, wąsata, groźna, która nim przystąpiła do ganku, poczęła się wprzód uważnie rozglądać w około.
Z wielką potém pewnością wszedł ów jegomość na schodki, rozkazawszy głośno rozpakowywać rzeczy, a koniom odchodzić do stajni, i majestatycznie zabierał się ku drzwiom.
Miał na sobie czamarkę szarą, rogatywkę na głowie, laskę grubą w ręku, dewizki olbrzymie na wierzchu sukni przypięte, kapciuch paciorkowy u guzika, a na małym palcu prawéj ręki sygnet potężny z herbownym krwawnikiem. Wyglądał na zamożnego szlachcica. Rysy twarzy wyraziste, nos rzymski, podbródek sążnisty, obwisły, wargi odęte, czyniły to oblicze wcale wspaniałém, choć w niém raczéj przykre jakieś zuchwalstwo nie zaś powaga panowała.
Sędzia spojrzawszy na zamaszystego towarzysza, w progu go lekko powstrzymał.
— Panie Burda!... delikatnie, proszę cię, delikatnie!
— Co mnie tam sędzia będziesz uczył! zostaw to mnie. Jeżeli zechce łagodnie postępować, toć i ja gbur nie jestem; a jak mi się postawi, no! to zobaczymy! Jam też nie baranek!
— Zawsze trzeba szanować położenie, stan... kto wie co wypaść może.
— Ja swój obowiązek pełnię i na nic się nie oglądam... kwita.
W progu spotkał pan Burda Lacynę, Radwanowicza i Szperkę, który ujrzawszy gości, cofnął się co żywo, i pobiegł ukryć do pokoiku Lacyny, unikając zetknięcia.
Dwa zastępy wchodzących i wychodzących naprzeciw, zetknęły się we drzwiach, mierząc oczyma.
— Gdzie gospodarz domu? zapytał Burda.
— W swoim pokoju.
— Proszę mię do niego prowadzić i oznajmić mu natychmiast, że jest interes niecierpiący zwłoki. Jestem Jacek Burda, umocowany od JW. hr. Rajmunda, a to pan sędzia Mejszagolski, który razem ze mną ma sobie poleconą pewną sprawę, o któréj się zaraz dowiecie. Proszę gospodarzowi oznajmić i konie wziąć do stajni...
Lacyna się zawahał. Paweł, który nadszedł właśnie i posłyszał wszystko, cichaczem, niespokojny podreptał do pana.
— Jacyś tam ichmość sądowi, czy kto ich wie, chcą się widzieć.
— Mój kochany Pawle — rzekł, biorąc czapkę i kij stojący w kącie Juraś, który się wszystkiego domyślał — trzeba się nam widzę rozstać, kochany Pawle.
Siermięzki nie zrozumiał.
— A dokądże ja, proszę pana, pójść mogę? rzekł cicho. Możem i niezdatny, ale dla mnie pociecha choć się tu po kątach włóczyć... zostawcie starego jak był...
I pokłonił mu się do nóg.
— A! nie zrozumieliście mnie: nie wy to, ale ja ztąd jestem odprawiony. Ojciec mój zrobił testament: wszystko zapisał stryjowi.
Paweł pochwycił się za głowę. Wtém nadbiegł Lacyna.
— Tam jacyś panowie buńczucznie stukają się po pokojach, dopraszając się widzieć z panem.
— Powiedz im, że zaraz idę — odparł Juraś ściskając Pawła, który stał niemy.
Potém obejrzawszy się po pokoju ojca, jakby go żegnał raz ostatni, spokojnie wyszedł przeciw gościom.
Burda i sędzia, obaj podobno w gruncie daleko niespokojniejsi byli niż się okazywali na pozór. Chodzili hałasując i dodając sobie serca po izbie; ale chwilami szeptali, rozglądając się po drzwiach.
Gdy piękne i spokojne oblicze Jurasia ukazało się w progu, zatrzymali się obaj (sędzia trochę w odwodzie) i ukłonili. Burda jakoś bardzo spokorniał. W istocie, młody chłopak tak wyglądał poważnie i męzko, że mimowolnie wzbudzał poszanowanie.
W milczeniu powitali się chłodno.
— Z przykrą tu missyą przybywamy... odezwał się Burda. Ale cóż robić? na świecie jak Bóg da; złe i dobre... Mam honor przedstawić się: Jacek Burda; pan sędzia Mejszagolski...
— Korokotowicz — dodał sam interesowany z nizkim ukłonem.
— Przyjeżdżamy tu, mówił daléj pierwszy: od jw. hrabiego, stryja pańskiego. Nie doszło to zapewne jeszcze jego wiadomości, że po ś. p. ojcu jego został w rękach jw. hrabiny Maryi testament...
Spojrzał na Jurasia, który stał spokojnie.
— Testament, nad wszelkie spodziewanie, dosyć...
— Dosyć niekorzystny — dokończył sędzia, uśmiechając się z politowaniem.
— Słowem, po co tu gadać? rzekł Burda: tym testamentem cała fortuna, któréj pan hrabia byłeś rzekomym dziedzicem, przechodzi na jw. hrabiego Rajmunda, co lepiéj list jego objaśni...
I Burda dobył z za dewizek list, który, wpatrując się w nieporuszonego Jurasia, wręczył mu z niejaką obawą... Jerzy rozerwał pieczątkę powoli, rzucił okiem na pismo i zaczerwienił się mocno.
— O testamencie wiem już... rzekł spokojnie.
— A zatém, jeśli mu jest wiadomy, zapewne do jego rozporządzenia zastosować się zechcesz.
— Szanuję wolę ojca.
Burda, który źle i za prędko wywnioskował z tego, że chłopak jest przygnębiony i na wszystko gotów, podniósł głowę ku sędziemu, jakby mu chciał dać do zrozumienia:
— „A cóż? nie zaimponowałem?“
— Robisz to pan bardzo rozumnie, dodał głośno: bo tu się nie ma co ani opierać, ani zżymać; rzecz czysta, jasna, gruntownie oparta. Znane jest zresztą serce jw. hrabiego, i mogę powiedzieć, wiedząc o jego intencyach, że jeśli pan znajdziesz się powolnym jego zdrowym radom, może coś dla niego obmyślić i uczynić na przyszłość.
Uśmiech politowania i ruszenie ramionami, były jedyną odpowiedzią Jerzego.
— Hrabia Rajmund wzywa pana, abyś natychmiast opuścił Horycę i stawił się w Zarubińcach — dodał Burda, coraz bardziéj głos podnosząc i nabierając pewniejszego tonu.
— Mój panie — rzekł mu zimno młody chłopak — nie potrzebuję wcale, aby mi kto dyktował co mam robić. Nikomu nie przyznaję prawa rozporządzania mną. Bardzo mało dbam o to, co się stryjowi podoba uczynić dla mnie z łaski, bo łask nie potrzebuję i nie przyjmę. Niczego tu nie tknąłem, nic z sobą nie biorę, i odchodzę ztąd natychmiast... Wiedz wpan jednakże, dorzucił Juraś: że nawet w takiéj sprawie, w jakiéj przybywasz, a szczególniéj podejmując się podobnego poselstwa, należałoby być przyzwoitszym i mniéj imponującym. Mnie to tylko śmieszy; kogo innego na mojém miejscu mogłoby zniecierpliwić... mógłby skinąć na ludzi, boć jeszcze tu dotąd jestem panem, i dostałbyś się wpan za drzwi, za które ja sam, ustępując mu miejsca dobrowolnie, wychodzę...
I nie spojrzawszy nawet na Burdę, który poczerwieniał, ani sędziego, który ze śmiechu prychnął, Jerzy powolnym krokiem zmierzał do drzwi.
P. Jacek zmieszał się mocno, języka zapomniał w gębie, obawiając się czy nie przekroczył instrukcyi. Spokorniał, lękając się odpowiedzialności za grubiaństwo; podbiegł więc po namyśle ku uchodzącemu.
— Bardzo pana hrabiego przepraszam... rzekł z ukłonem. Posłów ani ścinają, ani wieszają; ja tu tylko spełniam co mi polecono.
— Ja też do wpana nic nie mam.
— Ale jakże tak pan dobrodziéj chcesz odejść! Hrabia polecił wyraźnie, abyś pan miał wszelkie wygody i uszanowanie, jak skoro sprzeciwiać się rozporządzeniom testamentowym nie zechcesz... Mam rozkaz oddać panu co zabrać ztąd życzysz: ludzi, konie, rzeczy, ekscypując tylko jedne kapitały, za które jestem odpowiedzialny.
— Mówiłem już WPanu, rzekł Juraś dumnie: że łask nie potrzebuję. Hrabia omylił się na moim charakterze. Jest tylko jedna rzecz, któréj pragnę i któréj się domagam, dopóki sam ze stryjem się nie zobaczę: żeby starzy słudzy mojego ojca byli poszanowani i zostawieni przy wszystkiém, czego dotąd używali...
Burda umilkł, pokręcając wąsa.
— Ale dokądże pan chcesz iść?
— I czy to się godzi! podchwycił sędzia.
— Jeszcze raz powiadam wpanu, rzekł Juraś z energią: że majątkiem miał prawo rozporządzić ojciec, a mną nikt prócz Boga i woli własnéj. Co robię, do mnie należy.
Nałożył czapkę na głowę, i powoli przechodząc pokoje, wyszedł na ganek z kijem w ręku...
Tu już uwiadomieni wszyscy ludzie dworscy gromadnie stali na smutnéj naradzie, i ujrzawszy Jurasia, rzucili się ku niemu... Widać Szperka ich trochę podbechtał, bo poczęli wstrzymywać młodego dziedzica.
— Proszę jw. hrabiego tylko skinąć, a my tych trutniów wyniesiemy ztąd na rękach, że się nie opatrzą jak wyjdą! Testament jeszcze nie przyznany, nie wiadomo kto wygra, nie damy się im tu rozporządzać...
— Paneczku moj! szlochał Paweł; na miłosierdzie boże, czyż to się godzi? któż cię będzie śmiał z domu ojca i dziedzictwa twojego wyganiać? Niech zabiorą summy, wioski, a niech ci choć ten dach zostawią!
— Jak mi Bóg miły, dobrze gada! podchwycił Radwanowicz. Tych ichmościów za okno, i finis coronat opus.
— Moi mili przyjaciele, odparł Jerzy: szanuję wolę ojca jak jest, dobrze i koniec. Was wszystkich poleciłem najmocniéj; ręczę, że poszanują; nic się wam nie stanie. Puśćcie mnie gdzie wołają losy, i bądźcie mi zdrowi.
Płacze i odgróżki z różnych stron słyszeć się dały. Juraś już był w ganku, łza kręciła mu się w oku, ale się nie ugiął. Paweł przypadł ku niemu.
— Paniczyku, ja ciebie tak nie puszczę...
— Pawle kochany, najmilsza mi po ojcu spuścizna, to poczciwość; chcesz, żebym się prosił, targował i przyjął jałmużnę?...
— A niech ich tam i z nią razem pioruny zatrzasną! Tu nie o to idzie... Ale gdzie? dokąd? z czém? Czekajże paniczu! poczekaj, mów!
Juraś przyzostał chwilę.
— Bogiem a prawdą, maszże ty choć grosz przy duszy? zapytał Siermięzki.
— O! o! nie frasujcie się: mam tyle ile potrzeba na drogę...
— Nieprawda! nieprawda! ciągnąc go za suknię, odezwał się stary. U mnie jest tysiąc złotych, złożonych u parocha, te musisz wziąć. Lacyna tyleż znajdzie. Radwanowicz nie ma więcéj nic nad srebrną tabakierkę od nieboszczyka, ale ją ofiaruje z ochotą.
— Poczciwy mój Pawle, ale do czegoż mi to wszystko! Myślicież, że mogę przyjąć wasze ofiary? Nie chcę nic od stryja, mogęż brać od was?
— Otoż to, że i możesz, i powinieneś! zawołał Paweł. To wszystko grosz, któryśmy mieli od twojego ojca, z jego łaski... Nam on na nic, a ty potrzebujesz... Weźmiesz paneczku, bo nas obrazisz. My ci go przecię nie darowujemy, Boże uchowaj! pożyczamy, ale bez grosza nie puścimy...
— Pawle, dam sobie radę, bądź spokojny, odparł ściskając go Juraś. Puszczaj mnie, bo ci ludzie myślą Bóg wie co, widząc, że odejść nie umiem...
W istocie Burda i sędzia dosyć przelękli gromadą ludzi, widząc narady w sieniach i progu, nie wiedzieli co począć z sobą. Burda opiniował nawet po cichu, że wypadałoby może przyaresztować delikatnie Jerzego, aby ludzi nie pobuntował: tak dbał o swoją skórę. Sędzia mu podszepnął jednak, że za to może być w wielkiéj odpowiedzialności; więc umilkł z projektem. Wszystkie szyki były pomieszane. Spodziewali się oporu, płaczu, może upokorzenia i prośby; Burda już w myśli grał rolę wspaniałomyślnego protektora; wyszło to jakoś niespodzianie cale inaczéj. Kręcił więc wąsa niespokojnie, nie wiedząc jak sobie począć, aby i starego hrabiego nie rozgniewać znowu zbytkiem gorliwości.
— Pójdź mu wpan jeszcze choć konie i bryczkę zaproponuj, rzekł pan Jacek do sędziego. Gdzież już znowu ma iść tak piechotą!
— Albo ja głupi! ofuknął Mejszagolski: ja nie po to tu przyjechałem; to rzecz wpana.
Juraś, tymczasem był już wpół dziedzińca, a Paweł cudzą na prędce włożywszy czapkę, dreptał za nim do miasteczka, nie chcąc go puścić. Tu nie myślał się także zatrzymywać Jerzy, obawiając się posądzeń, i co rychléj pragnął przejść granice Horycy, po za któremi czułby się wolniejszym. Ale wieczór się zbliżał, zmuszony był zanocować.
Wieść ze dworu gruchnęła naokół, tłumy ludzi poczęły się kupić ciekawie przy domowstwie, w którém się zatrzymał, a Paweł pełnił swą służbę, ożywiony myślą, że się okazał potrzebnym paniczowi. Gdyby nie noc, to zbiegowisko i tłumy byłyby Jurasia wygnały z miasteczka; ale ściemniło się, deszcz zaczynał kropić; Paweł go nie puszczał, drzwi zapierając sobą: potrzeba było czekać do rana. Naraziło to młodego chłopaka na dość kłopotliwe objawy litości i współczucia, które wszakże przejęły go do głębi. Czuł, że na nie zasłużyć nie mógł, że był je winien pamięci ojca więcéj niż położeniu swojemu.
Pierwszy co za nim poszedł w pożyczanéj czapce, poczciwy Paweł, na chwilę go rzucić nie chciał; on sam wybrał mu gospodę w najporządniejszéj karczmie i zakrzątał się zaraz, aby dziecku pańskiemu na niczém nie zbywało. Zaraz za nim, rzuciwszy Burdę i sędziego we dworze, zafrasowanych i naradzających się co począć, Radwanowicz i Lacyna posunęli się także do miasteczka. Regentowicz dobył z kryjówki w staréj szkatułce co tylko miał grosza, zostawił sobie kilkadziesiąt złotych, a resztę zawinąwszy w papier zabrał z sobą. Radwanowicz niósł także ową sławną swą srebrną tabakierkę.
Zaledwie Juraś miał czas wpadłszy do gospody zebrać myśli i nieco odetchnąć po niespodzianych wypadkach, które go dotknęły, gdy Paweł pierwszy zjawił się przed nim, usiłując przerwać milczenie. Ścisnął go za kolana.
— Ej, paniczyku! nie dumaj-no tak smutnie. Dasz sobie radę na świecie. Jeszcze to taki nie ostatnia rezolucya Pana Boga.
— Mój Pawle, rzekł Juraś uśmiechając się: klnę ci się na pamięć ojca, iż tak jestem swobodny i tak mi z tém dobrze, jakby mi nikt nic nie wydarł, ale coś dodał jeszcze.
— To nie może być! odparł Paweł: jeśli nie hrabia sam się upamięta, to go żona, córka, ludzie do upamiętania przyprowadzą, żeby cudzéj własności nie zagarniał. Tymczasem — dodał — musicie wziąć i mój grosz, i regentowicza, bobyście nas odmową skrzywdzili. Już czy użyjecie czy nie, ale nam potrzeba, aby to przy was było.
— Ale na cóż mi te pieniądze! zawołał Juraś. Czy myślicie, żem ja się bez nich obywać nie przywykł? że nie potrafię pracować?
— No, tak! ja-ć to wiem... ale na początek zawsze coś potrzeba... niech to będzie pro zapas...
Jerzy już zamilkł, nie chcąc martwić starego. Paweł wyszedł, i w progu spotkali się z Lacyną, który uroczyście wprowadził z sobą Radwanowicza.
— Gadaj wpan, odezwał się cicho regentowicz do ex-professora: no, gadajże!
— No, to wpan wiesz jak ja gadam, odparł Radwanowicz: jak kto nie przywykły, to nie zrozumie...
— Ale i mnie trudno.
— No! to i mnie niełatwo...
Juraś domyślił się już o co chodzi, że się u drzwi certowali. Skłopotany, zmieszany, ale wdzięczen za tyle serca starym sługom ojcowskim, stał przeciw nich milczący, ze łzą w oku.
— Przyszliśmy tu expresse, rzekł po chwili Lacyna: aby jw. hrabiego pocieszyć i pokrzepić... i z prośbą, aby nasz ubogi dar, albo raczéj pożyczkę przyjąć raczył. Dla ciebie, panie, to może nic, ale dla nas wielka rzecz, że coś synowi nieboszczyka ofiarować możemy. Uczyńże to dla nas i nie gardź.
Jerzy go ściskał w milczeniu, a Radwanowicz biorąc to za dobry znak, wyciągnął rękę z tabakierką w papier i bawełnę obwiniętą, i po cichu jedyną kosztowność, jaką posiadał, złożył na stoliku. Lacyna podsunął swoje pieniądze.
— Moi kochani, moi drodzy, na miłość Boga was zaklinam! ja nie jestem potrzebny, nie mogę, nie chcę was odzierać. Radwanowicz, bierz, proszę, swoją tabakierkę; cóż chcesz żebym z nią zrobił? Myślisz, iżbym ją z głodu umierając, mógł sprzedać? Patrzże na te ręce: wszakże i siekierę dźwigną, i pług poprowadzą, i zrobić coś potrafią. Więc dla tego, żem się ja urodził paniczem, nie ma mi być wolno na życie pracować i iść o swojéj sile? Daję wam słowo, że gdybym tego potrzebował, przyjąłbym waszą ofiarę. Co czynię, nie czynię tego przez dumę, ale jeszcze raz, wierzcie mi, że od małego chłopca, jak sierota, nauczyłem się liczyć na siebie... Jeśli mnie kochacie...
Chciał mówić daléj, gdy drzwi się otworzyły nagle, i wszedł siwy o kiju staruszek w czarnéj sutannie, z białą głową, długim włosem okrytą. Był to proboszcz miejscowy, ośmdziesiąt już letni, suchy i blady jak mumia, w którym ledwie kołatała się reszta życia. Ksiądz Magnacki żył już w téj parafii od lat pięćdziesięciu; teraz choć jeszcze spełniał obowiązki około kościoła, osłabiony jednak, daléj po za miasteczko wikarym zastępować się musiał.
Starość jakby mgłą srebrną powlekła ten umysł niegdyś krzepki i serce ciepłe: świat, ludzie, życie, zobojętniało mu wszystko. Większą część dni swych przepędzał na rozmyślaniu z brewiarzem; a na pytania ludzi, na ich skargi, na żale, najczęściéj jedném tylko odpowiadał:
— „Mizerye! mizerye ludzkie!“
Ztąd wesoły wikary, a za nim wszyscy w sąsiedztwie zwali staruszka: księdzem Mizeryą.
Milczący, czasem przez kilka dni do nikogo się nie odzywał; kiwał głową, zdawał się nie słyszeć i niewidzieć co się w koło niego działo; wiadomości złe i dobre przyjmował jednakowo, poruszeniem ręki okazując, że go niewiele obchodzą.
A choć siły go opuszczały i chodził z trudnością, choć ze światem zerwał, choć chwilami zdawał się zupełnie odrętwiałym, bywały dni, gdy nagle wychodził z tego stanu i do życia powracał; ale późniéj znowu ogarniało go owo osłupienie i odrętwiałość. Ksiądz Mizerya nigdzie prócz u chorych i umierających nie bywał, wesela i chrzciny zostawując wikaryuszowi. Był to człowiek jakby na poły umarły, oczekujący niecierpliwie godziny wyzwolenia. Przybycie jego mocno wszystkich zdziwiło.
A wszedł jak stary z innego świata przybylec, którego formy i zwyczaje bynajmniéj nie obchodzą. Posunął się do pół pokoju, przysłonił oczy dłonią, i stanąwszy począł się uważnie przypatrywać Jurasiowi, który powstał na jego przyjęcie.
Potem, nie mówiąc słowa, nie zapoznając się z nim, choć go pierwszy raz w życiu widział, nie uznając potrzeby opowiedzenia mu się kto jest, zbliżył się, usiadł, posadził chłopca przy sobie, i ujął go za rękę patrząc mu w oczy.
— Mizerye ludzkie! mizerye! rzekł po chwili głosem suchym.
Juraś nie wiedział co mu odpowiedzieć.
— To tak! a no! brat bratu wydziera, ojciec dziecko opuszcza; drą się o kawałek chleba, jakby za czterech zjeść mogli!
— Ojcze mój! rzekł Jerzy: nie obwiniajmy umarłych; ja się na nikogo nie skarżę.
— Dobrze czynisz, mizerye ludzkie, i młody jesteś, jeszcze świata i chleba dosyć. Cożem to ja chciał powiedzieć? Ale! wyjdźcie-no wy sobie Lacyno i wy panie professorze do sieni, na świeże powietrze, bo z nim chcę pogadać... Nie gapcie się na mnie: nie ma na co...
I stuknął kijem w podłogę, a dwaj dworacy posłuszni zaraz się po cichu wynieśli.
— Dużo mi o waści prawili, kochanku, rzekł staruszek. Nie dobrześ zrobił, żeś opuścił ojca; teraz ojciec o tobie zapomniał, i gorzéj jeszcze zrobił.
— Ale ja się nie skarżę...
— Dobrze robisz, ale cóż myślisz z sobą? spytał ksiądz Mizerya: no, mów! Stary jak ja, choćby nie ksiądz, już powagę tamtego świata, w którego progu stoi jedną nogą, nosi na sobie. Mów mi szczerze.
— Prawdziwie, nie wiem; ale pracować będę, i o spadek dobijać się nie myślę.
— I to dobrze — ale cóż ty umiesz? co możesz począć? Wieszże ty, że nie dosyć chcieć pracować, trzeba jeszcze znaleźć pracę?...
— A Pan Bóg?
— Masz słuszność; ale On próbuje czasami, a czujeszże sobie dosyć siły, by próbę wytrzymać i w błocie się nie zwalać? Bo bieda nauczyciel wielki, ale i kat niemiłosierny.
— Mój ojcze, jużem jéj dzieckiem próbował.
Ksiądz spuścił głowę i dumał.
— Tak! tak! rzekł: dobrze to jest, tylko posłuchaj. Ojciec twój dobry był, a za złego u ludzi chciał uchodzić, i to się nie chwali. Świeć Panie nad jego duszą! po cichu dosyć poczciwego zrobił, i jam swojego czasu dosyć od niego doznał nieraz przysług, choć... ale o tém się nie mówi. Widzisz, stary jestem już tak, że ledwie łażę... nic mi niepotrzeba, zębów nie mam, nóg nie mam, oczy tracę... grosza się tam uciułało, krewnych żadnych, żywéj duszy... Więc ci powiem otwarcie: tobie bez zapasu w świat nic potém; chciałbym ci pożyczyć grosza, to mi to oddasz, lub ja sam rozpiszę...
— A! na Boga, mój ojcze! zawołał Juraś: nie upokarzajcież mnie do ostatka! Ci dawni słudzy, a raczéj przyjaciele ojca mojego, każdy swój grosz uciułany krwawo chcą mi oddawać; mieliżbyście i wy za tak słabe dziecko mnie uważać?
— A no, cicho: na poczciwość ludzką nie stękajcie; ono to i dobrze, że choć na kwadrans coś się im w piersiach ruszy... Przyjm, nie przyjm, Panu Bogu podziękuj; dużo mizeryi, ale są i poczciwi!
Westchnął stary proboszcz i oczy otarł.
— To co innego... dodał po chwili. Ja ciebie od dziecka, jakem jeszcze ochrzcił, na oczy nie widziałem. Nie lubiłem się włóczyć do dworu, było co robić po chatach; ale ja dużo słyszałem, a ojca kochałem, zresztą ja mam moje natchnienie także, w które wierzę. Od tam tych biedaków możesz nie przyjmować i nie przyjmiesz, a od starego księdza powinieneś. A na co mnie grosz? a na co mi go było oszczędzać, kiedym ja ksiądz i z dnia na dzień żyć powinienem jak apostołowie i anachoreci? Mizerya i słabość ludzka! każdy chce sobie kupić jutro, a ono nie na sprzedaż.
— Więc na cóż i mnie, ojcze, te dary i ofiary? Mam młodość i siłę...
— No! no! gadaj ty sobie zdrów! wszystko masz, tylko zawsze z groszem bezpieczniéj. Ja ci to na hypotekę twojéj młodości pożyczam: za procent Pana Boga chwal, a kapitałem na kościół rozporządzę.
I dobył z kieszeni sutanny woreczek prosty płócienny, czarnym sznureczkiem związany. Juraś się cofnął, stary ksiądz namarszczył i podniósł głowę.
— To — rzekł — nie żadna ofiara. Nie patrz mi się tak: bierz co daje przez ręce moje Pan Bóg; nie będziesz nikomu ciężarem, weźmiesz gdzie kawałek ziemi, pogospodarujesz... toć pożyczka, to depozyt...
Jerzy stał smutny.
— Widzisz, chłopcze, rzekł stary: jam-ci to tego nie miał, żebym tak lada komu dawał; nie dawałemci dotąd, ale Pan Bóg chce: dziś muszę, mnie to na nic... Co ma wikary zabrać, wolę złożyć w poczciwe ręce, a wiem, że nie przepadnie.
Jerzy opierał się jeszcze...
— Tylko schowaj, dodał starowina: potém o tém... mizerye ludzkie! Dobrze to, że od lada kogo nie bierzesz, ale od starego sługi bożego, Jakóba, to tak jakby ci dał ojciec rodzony... Nie użyjesz, no to mi oddasz późniéj... Głupstwo jest, powiadam ci... mizerye ludzkie...
I podniósł oczy staruszek, bacznie i pilno wpatrując się w chłopaka, jakby na czole jego przeszłość i przyszłość chciał wyczytać. Potém znowu stuknął kijem o podłogę.
— Ale-no, gadajże mi: co ty myślisz z sobą? zapytał.
— Jeszczem dobrze nie obmyślił, rzekł Juraś. Widzę z dzisiejszego poselstwa, że stryj mnie chciał do siebie powołać, że myślał mi coś dać z łaski; ale swobody nie sprzedam za nic, pójdę pracować.
— Co tam mówisz: pracować! pracować! przerwał ksiądz. Mizerye ludzkie! pracować! Mów jak i co będziesz robił?
— Nie wiem.
— Otoż sęk! potrzeba wiedzieć, odparł proboszcz. Trzeba obmyślić. Cóż ty umiesz?
— A no! koło koni się znam, do gospodarstwa mam ochotę, i trochęm się mu przypatrzył po świecie, a i muzyki liznęło się nieco... ale z tego nic.
— E! to żal się Boże! jakbyś małpy pokazywał. Ja to tego nie rozumiem... dodał. Dawniéj grano na chwałę bożą i na pociechę duszną, dla humoru; ale za pieniądze, to tak, jakoby który, z pozwoleniem, okazywał się za biletami, że pięknie płakać lub śmiać się umie. To już nie muzyka, ale figle łamane. Kto gra z duszy, ten, widzi mi się, nie pójdzie grać za pieniądze. Mizerye ludzkie... Ale ja ci radzę, uważ-no, po staremu: do roli! do roli! to zdrowa rzecz, to nasza rzecz! szlachecka a polska...
Weźmiéj, słyszysz — mówił daléj — kawał gruntu; kup woły i konie, gospodarz. Ludzie się tak dorabiają i żyją... zresztą mizerye Ludzkie! Aby dach, aby łyżka strawy i łóżko spokojne, a na niém sen bez zgryzot; reszta, dalipan, mizerye ludzkie!
I znowu mu w oczy popatrzał.
— Pracować trzeba, rzekł coraz głos zniżając zmęczony staruszek: nie tak dla chleba, jak dla tego, że praca zdrowa rzecz. Oto com chciał ci powiedzieć.
I zamilkł, a poglądał, Jurasia trzymając za rękę.
— A o tém, co tu zaszło między nami — dodał — wara pleść... mizerye ludzkie... zarazby powiedzieli, że ja tam mam jakie skarby Krezusowe, a to kapłanowi nic potém...
Jerzy trzymał jeszcze woreczek w ręku, który mu ksiądz gwałtem wepchnął, gdy drzwi się uchyliły i głos zapytał od progu:
— Czy wolno na chwileczkę?
Głos mu był nieznany, i Jerzy nie wiedział co odpowiedzieć; ale tuż za nim wsunął się szlachcic w kapocie, nieśmiały i sturbowany. Był to znajomy nam już z pierwszych kart téj powieści pan Eufrazy Porciakiewicz z Siennego, ów szlachcic, któremu nieboszczyk hrabia dał u siebie miejsce i w ciężkim razie pożyczył trochę grosza, nadraźniwszy się z nim o ewikcyę. Osadzony w jego majątku i gospodarząc razem na swojéj cząstce, poczciwy Eufrazy znalazł się tego dnia przypadkiem za interesami w miasteczku, gdy zaszły opisane wypadki. Nie miał on jeszcze czasu poznać się z nowym panem, do którego właśnie był przyjechał, gdy przybycie Burdy i sędziego zmieniło całkiem położenie rzeczy. Porciakiewicz z innymi razem pobiegł do gospody, i ocierając pot z czoła, stawił się zakłopotany przed Jurasiem właśnie w chwili, gdy ksiądz z nim kończył rozmowę.
— Przepraszam pana, rzekł zmieszany, poglądając na niespodzianego świadka, którego znaleźć tu nie sądził; ale...
Ksiądz rękę przyłożywszy do czoła, popatrzał chwilę i poznał go.
— Jak się to tam masz, panie Eufrazy? a co ty tu robisz?
— To, co jegomość i inni! zawołał całując go w rękę Porciakiewicz: taż to dzisiaj, zdaje się, miejsce moje. Nieboszczyk wsparł mnie w złéj godzinie, chleb jego jem dotąd; jakżebym posłyszawszy o biedzie rodzonego jego dziecięcia, nie miał tu przybiedz choć z ubożuchną ofiarą?
Jerzy zbliżył się do niego i serdecznie za rękę ścisnął.
— Bóg wam zapłać — rzekł — ale doprawdy, nie zasłużyłem na tyle współczucia.
— Co prawda to prawda, rzekł szlachcic: nie wy to, ale ojciec wasz zasłużył wam na miłość ludzką... Świat nie wie, że mnie biednego wsparł w bardzo potrzebnym razie; toć pora wedle sił, dług spłacić. Prosta rzecz. Pana tam ze dworu wypędzili, jak gadają; ale u mnie w Zabłotowie chata jest własna, choć biedna: zawsze taki na dwóch starczy. Chleb choć czarny, ale się nim podzielimy ochotnie... no, o sercu nie gadam... a gdybyście przyjęli ofiarę, jak Bóg miły uczynilibyście mi łaskę, bo mi cięży dobrodziejstwo waszego ojca...
Ksiądz słuchał, oko otarł i uśmiechnął się.
— Mizerye ludzkie! a taki są poczciwi na świecie między maluczkimi! zawołał. — Ot, co tam będziesz prawił! u ciebie dzieci fura, niepokój, gęszczawina; nie zapraszaj go. Lepiéj mu gdzie naraj kawałek ziemi dobry do wydzierżawienia. Grosz na to się znajdzie, ja wiem; a potém to i poradzisz mu jak chodzić koło tego.
— A! z duszy, serca, rzekł Porciakiewicz: ino każcie!
— Dobrze, dobrze, przerwał chłopak: ale mi dajcie pomyśleć, rozpatrzyć się, podumać. Teraz będę musiał pojechać do Zarubiniec do stryja, aby mu sługi ojcowskie polecić; potém powrócę, pomówimy...
— Ale czy wrócisz? spytał pleban.
— Pewnie.
— A konie na drogę masz? rzekł szlachcic.
— Najmę tutaj.
— A! nie! to już moja rzecz! Ja ci wysztyftuję kałamaszkę i moich trójkę siwych; a dam ci chłopaka pewnego, co owsa nie ukradnie. Choć koniki przyjmcie odemnie! proszę!
— A w polu robota? rzekł ksiądz.
— Ja nająć mogę, przerwał Jerzy.
— Ale nie, nie! już to tak musi być, dorzucił Porciakiewicz. Jaka w polu robota? to konie młode, do pługa ich nie dam, a w letce pójdą; nie zaszkodzi im, jeszcze się odpasą, bo jak nie pracują, to owsa nie dostają i chodzą na paszy...
— Mizerye! to weź konie! rzekł ksiądz...
Jerzy stał skłopotany.
— Ależ!... odezwał się.
— No! jużciż, dodał szlachcic: kiedy ja od hrabiego wziąłem coś, choć mniejszy od niego; ty, młody paniczu, możesz przyjąć odemnie: to cię nie zeszpeci.
— Przyjmuję, rzekł Jerzy: to rozumiem.
— Bóg zapłać.
I podali sobie dłonie z uczuciem.
— A no tak, to dobrze! zawołał ksiądz Mizerya. Niechby się tak wszystkie stany za ręce ścisnęły, zamiast sobie oczy wykłówać, zamiast się gryźć i jątrzyć, oto i byłoby święcie. Ale to już pora spóźniona; spaćby iść trzeba.
Wstał powoli, podpierając się kijem.
— Niechże ci Bóg pomaga, moje dziecko! Aby tylko poczciwie: reszta mizerye ludzkie. Bywaj zdrów... Niechże będzie pochwalony...
I podpierając się, bo mu nogi zaklękły, przeprowadzony przez obu, ruszył się ku drzwiom staruszek. Porciakiewicz, który się też uprzykrzać nie chciał, pożegnał we drzwiach Jurasia.
— Konie będą jutro rano jak świt, szepnął żegnając się. Na chłopca, którego dam, można się spuścić: poczciwy i rozgarniony. Tylko o jedną rzeczbym prosił: spojrzeć, żeby darmo klaczy nie ćwikał, bo ona i tak gorąca, a jemu biczysko świerzbi w ręku... przepraszam.
Uśmiechnął się Jerzy w duszy na tę przestrogę, ale gdy chciał coś odpowiedzieć, Porciakiewicz już był zniknął.
W sieni karczemnéj stali jeszcze tłumem ciekawi mieszczanie, Żydzi, wieśniacy i Paweł w pośrodku, który im dzisiejszą historyę wykładał.
Jakoś wszystkich serca ruszyło to wygnanie dziecka z ojcowizny; wzdychali i kiwali głowami. Pomiędzy ciekawymi był też jeden nieznajomy podróżny, który przed wieczorem zajechał, i stanąwszy w alkierzyku, ryby sobie po żydowsku gotować kazał, a dowiedziawszy się, że się tu coś stało i ujrzawszy tłum, poszedł także posłuchać co tam za historyę opowiadano.
Była to niepoczesna figurka, wąsata, w wyszarzanéj taratatce zielonéj, z krótkim cybuszkiem w gębie, twarzy bladéj, oczek zgasłych; wyróżniająca się w ścisku tém tylko, że sobie miejsce robiła ostrożnie, nie wiedzieć w jaki sposób, zawsze najpierwsze i najlepsze.
Nie pochlebiamy sobie, by czytelnicy nasi mogli w tym nieznajomym domyślić się od razu króciuchno widzianego plenipotenta panny Izabelli Moroszówny, pana Ignacego Żerebę, który tak wyszukanym stylem rozmawiał z nieboszczykiem hrabią, w salonie swéj jurysdatorki. On to był jednak, powracający z wycieczki prawniczéj do akt powiatowych sąsiednich, nocą zatrzymany w miasteczku, a po części reputacyą ryby, którą sobie na wieczerzę zadysponował.
Trzeba wiedzieć, że nie od dziś p. Żereba służył w interesach p. Izabelli, i doskonale znał żywot, sprawy, uczucia i stosunki kobiety, z którą sobie rady dać nie mógł, choć wszelkich używał delikatnych środków, by nią owładnąć. W tym to celu usiłował on być jak najlepiéj poinformowanym we wszystkiém co się jéj tyczyło, ale ilekroć użytek chciał zrobić z mozolnie nabytych plotek, panna Izabella strącała go nielitościwie w otchłań czyśćcową, w któréj jak prosty pierwszy robotnik pracować musiał, nie mogąc dobić się marzonéj poufałości.
Był jéj wielce użyteczny przy wielkich interesach, rozpożyczonych kapitałach i wynikających ztąd często sprawach, ale pozbawiony wszelkiéj inicyatywy, służył za proste narzędzie, co go niezmiernie bolało.
Nietajne były panu Żerebie dawne stosunki p. Izabelli ze zmarłym hrabią, wpływ, jaki one na życie jéj wywarły, udział, jaki miała prawdopodobnie w ucieczce syna z pod ojcowskiéj władzy. Wieści o śmierci hrabiego, o towarzyszących jéj okolicznościach, o pojednaniu jego z synem, o zapomnianym testamencie, wszystko to nie doszło było jeszcze do Pińska, i Żereba nadzwyczaj był szczęśliwy, że pierwszy przywiezie te nowiny smutne, ale znaczenia pełne, swéj pani. Schwyciwszy nić, począł zaraz badać Pawła, i nie dał mu pokoju, póki z niego wszystkiego nie wyciągnął.
Na przeszkodzie nieco stanął mu w tém ów nałóg wymowy, który czasem w najprostszéj rzeczy czynił go niezrozumiałym, i zmuszał do coraz nowego wyrażania myśli, któréj nigdy prosto i jasno wypowiedzieć nie umiał; ale koniec końców, jakoś się z Pawłem porozumieli. Wiedział Żereba, że panna Izabella mocno się zajmie wypadkami temi, i postanowił dotrzeć do samego nawet Jurasia, aby jéj mógł powiedzieć, że go na własne widział oczy. Chodziło tylko o pozór, pod jakim mógłby wejść do niego. Poznał w Pawle starego przywiązanego sługę, i przez niego dotrzeć do pana postanowił.
— Panie Siermięzki — rzekł w końcu przyjmując od niego tabakę i skarbiąc sobie łaskę nosem — chociaż nie mam tego szczęścia z osoby mojéj być znanym jw. hrabiemu, jednak uwzględniając stosunki moje ze ś. p. rodzicem, gdyby podobać się mogło jw. Jerzemu dać mi chwilę szczęśliwéj rozmowy...
— Jak to, proszę pana? spytał Paweł.
— Gdybym mógł wyjednać chwilę posłuchania...
— Ale tam już jest i ksiądz, i Porciakiewicz.
— No, to ja wstrzymam się do chwili opróżnienia, rzekł prawnik; a gdy opuszczą to miejsce, będę ich mógł zamienić...
Paweł raczéj domyślał się niż rozumiał; lecz gdy odeszli tamci, pośpieszył do pana.
— Jest tu proszę panicza — rzekł — ktoś z Pińska... adwokat czy coś, bo gada tak górnie, że ja go nie rozumiem. Prosi się widzieć...
— Ale mój Pawle, po co mi to?
— A co to szkodzi jak go pan zobaczy? Niech przyjdzie, może on co wie.
I trochę absolutnie, nie słuchając nawet odpowiedzi panicza, Paweł nie pytał, ale poszedł po adwokata. W téjże prawie chwili p. Aleksander Szperka, który się za Jerzym do karczmy przeniósł ze dworu, i Żereba, zetknęli się w sieniach niespodzianie.
Znali się oni już dawniéj.
Szperka ujrzawszy prawnika, silne powziął podejrzenie, że Żereba zwąchawszy proces tłusty, nie po co innego przybył, tylko by go pochwycić; Żereba zaś, który dotąd nie miał żadnego zamiaru, wpadł na tę myśl istotnie, zobaczywszy tu Szperkę, którego przytomność miała dla niego wielkie znaczenie. Już był Żereba na progu, gdy Szperka stanął, zasłaniając mu drzwi sobą.
— Za pozwoleniem! rzekł kłaniając się.
— Pan Szperka!
— Tak jest, pana Żereby dobrodzieja! Pan do młodego hrabiego?
— Tak jest.
— Ja tam już byłem... uśmiechnął się Szperka: to darmo, nic nie ma do zrobienia. Pan już wie o testamencie.
Żereba, który dotąd w istocie niewiele jeszcze wiedział, ale pragnął się dowiedzieć, kiwnął głową.
— On nic nie chce robić, to darmo! dodał p. Aleksander, wciąż zastępując odedrzwi.
— Ale ja, ja mam inny powód widzenia się, rzekł Żereba.
— Inny! ho! ho! uśmiechnął się prawnik. Na co to kłamać? mówmy otwarcie... Mnie się nie udało, jeśli się wpanu uda, zróbmy układ, weźmiemy po połowie... Ja mam dokumenta gotowe...
Żereba uśmiechnął się nad chciwością konfratra.
— Mam ośmioro dziatwy! rzekł Szperka.
— Ale o tém potém, odparł lekko go odsuwając Żereba: pozwól mi wpan wejść.
I wszedł.
Szperka przycisnął się do drzwi i ucho przyłożył.
Jerzy był już zniecierpliwiony nieustannemi odwiedzinami; widząc nową a nieznaną sobie postać, stanął przeciw niéj prawie z rozpaczą na czole. Potrzebował być sam z sobą w téj jednéj z najuroczystszych chwil życia.
Fizyognomia Żereby zresztą nie była wcale uprzedzająca...
— Odzywam się do wspaniałomyślności serca pańskiego, które mi przebaczyć raczy, że się tu stawię w téj chwili, to jest, iż się tak wyrażę... będąc obcym poniekąd, a nawet z nazwiska mu nieznanym; ale powód, który... to jest pobudka... powinny zkądinąd oczyścić mnie z zarzutu nieposzanowania spokojności jego... Żereba, kollegialny sekretarz z Pińska.
Ukłonili się sobie.
— Cóż pana do mnie sprowadza?
— Uczucie winnego uszanowania i stosunki ze ś. p. ojcem hrabiego, a przytém wieść o zaszłych świeżo wypadkach, w których, jeśli jako z professyi prawnik mogę mu słabe siły moje ofiarować dla... iż się tak wyrażę...
— Bardzo panu wdzięczen jestem, ale ja żadnego prawnego interesu, żadnéj sprawy nie mam.
— No, to choć przestrogą użytecznym stać się pragnąłbym, rzekł Żereba. Stoi tu za drzwiami, dodał ciszéj: niejaki Szperka, prawnik także, chociaż nędzny prawnik; niechże hrabia strzeże się go, bo gdy raz pochwyci interes, że się tak wyrażę...
— Ale ja powtarzam panu, że sprawy żadnéj mieć nie mogę.
— To co do pierwszéj, że tak powiem, kategoryi; druga rzecz zaś, iż jestem pełnomocnym plenipotentem imćpanny Izabelli Moroszówny, znanéj panu jeszcze ze wspomnień szkolnych, któréj imieniem, chociaż nieobecnéj, ośmielam się ofiarować hrabiemu wszelką pomoc...
— Ale ja żadnéj pomocy od nikogo nie potrzebuję! zawołał Jerzy.
I to mówiąc ukłonił się nizko, chcąc skończyć rozmowę. Żereba postrzegł, że nic nie zrobi. Raz jeszcze pokłonili się sobie ceremonialnie i rozeszli. Jerzy drzwi za nim zaryglował.
Zaledwie Żereba był na progu, Szperka, który naniego czyhał, pochwycił go namiętnie...
— A co? figa! zawołał śmiejąc się.
— Wszakżeśmy w spółce, odrzekł wymowny adwokat: więc połowa panu należy...
— No! żartuj zdrów, ale seryo... dodał wlokąc się z nim do alkierza: tu jest coś do zrobienia.
— Róbmy...
— Wpan znasz interes?
Prawnik rad był go poznać, ale się do niewiadomości nie przyznał.
— No! tak, trochę...
— Testament nieważny, dodał Szperka na ucho, dobywając dokumentów. Ja po bratersku z wpanem postępuję: czytaj!
Żereba z lisim uśmieszkiem wziął powoli dokument, i począł go uważnie przeglądać.
— No, wystawże sobie acan dobrodziéj, rzekł po chwili łamiąc ręce Szperka: co to za młokos głupi! nie chce działać! To trzeba waryata! Sukces pewniuteńki: majątek spadkowy, nie mógł nim rozporządzać... Gdybyś wpan namówił go do procesu?
— Trudno.
— Jabym się kontentował połową, zresztą pogadawszy i mniejszém... Tu chodzi o miliony, honorarya będą niemałe, zgodzę się na to co mi dacie: biorę na siebie wszystko.
— A jeśli on działać nie chce?
— Otoż to sęk! rzekł Szperka: potrzeba go zmusić...
— Trudno! powtórzył Żereba. Ja ich znam: rodem kury czubate, niepokonane charaktery; jak co powie choć go pal...
— Ludzie uparci, wiem, przerwał Szperka; ale posłuchaj-no pan, to piechotą nie chodzi: warto popracować, bo zarobić można; testament nieważny... Gdyby nawet nikt nie popierał, mogliby go skasować jako zasadniczemu prawu przeciwny... Ale hr. Rajmund postara się i potwierdzą... Jest tedy co do zrobienia! Rzecz taka: po cichu obmyślić środki, aby urząd nie potwierdził testamentu, choć hr. Jerzy nie chce działać i ręce umywa... Gdy młody otrzyma volens nolens ten spadek, no, to mu się okaże czarno na białém co się dla niego zrobiło, i musi przecię coś dać...
— Niezła myśl, rzekł Żereba: ale jak nic nie da?
— Jest druga instancya: wtedy można do niéj staremu hrabiemu ukazać drogę, i od niego coś wziąć, ratując jego z kolei...
— Niedarmo wpan masz głowę na karku.
— A! na co się ta głowa zdała? odparł wzdychając Szperka: na co? Ośmioro dzieci, golizna i bieda.
— Plan nieźle osnuty...
Żereba zamyślił się głęboko, i począł chodzić po alkierzu.
— Hm! rzekł po chwili: jedź wpan ze mną do Pińska.
— A! choćby do piekła! zawołał ucieszony Szperka: bardzo chętnie.
— Pogadamy...
— Ale dla czegóż w Pińsku nie tu?
— Są do tego powody.
— Rozumie się, że koszta podróży, gdyby nie przyszło do rzeczy... szepnął ostrożny Szperka.
— Stój! stój wpan! odparł Żereba: ja za nic nie ręczę... Chcesz jechać, jedź; nie, zostań; koszta ryzykować musisz...
— A no! dziéj się wola boża! niech i tak! z rezygnacyą zawołał Szperka: kiedy ginąć to ginąć.
Wtém Żydóweczka wniosła rybę gotowaną i flaszeczkę wódki, a Żereba choć nie rad gościowi, który mu porcyę jego miał zmniejszyć, pomruczał coś pod nosem, zapraszając go na wieczerzę.
Tu p. Aleksander Szperka dał dowód niezmiernéj znajomości serca i żołądka ludzkiego: napił się wódki, któréj było dosyć, zajadł chlebem z solą, a ryby, któréj jedną tylko podano porcyę, odmówił, wyrozumowawszy, że łakomstwem mógłby źle ku sobie usposobić kollegialnego sekretarza, od którego zależał proces przyszły i marzone na nim zyski.
Nazajutrz rano obaj razem w dobréj zgodzie wyruszyli do Pińska.
Życie panny Izabelli Moroszówny upływało jednostajnie jak przedtém; a chwilowe wstrząśnienie, jakiego doznała, widząc się z hrabią, zatarło się prędko powrotem do tego trybu powszedniego, który najgorętsze uczucia i cierpienia powolnym swym ruchem tamował i odrętwiał.
Dwie namiętności aż nadto wystarczają na wypełnienie jednego serca; a p. Izabella miała muzykę i pieniądze, z obu tych źródeł czerpiąc wrażenia, których nie dostawało jéj osamotnieniu i sieroctwu. Smutne to mieszkanie w lichym domu, któreśmy już widzieli, codzień o jednéj godzinie rozlegało się dźwiękami fortepianu, lub cichą rozmową o sprawach pieniężnych; codzień była w niém godzina dumania i wspomnień, chwile łez suchych na powiece.
A dni tak były do siebie podobne, że zwracając się w przeszłość, za długim ich szeregiem panna Izabella widziała jedynie blade i coraz już bledsze widmo przeszłości. Poezyę jéj codzień po trosze zabierała rzeczywistość chłodna; serce zastygało w rachunku lub walce o majątek zbierany bez celu.
Wiadomość o wypadkach, któreśmy opisali, nierychło do panny Izabelli dojść mogła. Nikt obcy nie miał tu przystępu, nikt nie przychodził z plotkami, których słuchać nie lubiła. Otaczało ją wielkie milczenie pustkowia lub gwar bez znaczenia, wyrównywający cichości głębokiéj.
W takiém życiu nałogi rosną jak grzyby, a są dziwaczne i uparte. Nie dziw, że pannie Izabelli wszystko co ją otaczało, potrzebne było i konieczne: stary ów sługus mruczący, służąca zapuchła, chłopak odarty, nawet Żereba codzień o jednéj godzinie przychodzący z rapportem o interesach. Odjazd jego do blizkiego miasta powiatowego, przedłużony w niém pobyt, już ją niecierpliwił; wyglądała jego powrotu, bo kilka spraw zostawiła w zawieszeniu, a jedna godzina niezajęta niczém zbywała.
Nareszcie późnym już wieczorem dnia jednego dano jéj znać, że pan Ignacy powrócił, i że ma pilne bardzo interesa, dla których zaraz się widzieć pragnie. Panna Izabella kazała go natychmiast przywołać do siebie, nie posądzając wszakże, by tak ważne przynosił jéj nowiny.
Żereba wszedł, nadając sobie więcéj powagi niż kiedy, ze smutkiem na twarzy wyrobionym do okoliczności, medytując jak mu należy obrócić to, co miał na głowie, w sposób, iżby się p. Izabella nie domyślała, iż ważność tych wieści i znaczenie ich rozumie.
Jakkolwiek śmiesznie się wyrażał Żereba, nie był on pozbawiony instynktu zachowawczego, i umiał się trzymać na wyrobioném stanowisku, którego zachwiać ani utracić sobie nie życzył.
A że jeździł dla zawikłanéj sprawy pieniężnéj, do któréj papierów i świadectwa poszukiwał, więc najprzód uznał za słuszne zdać sprawę z poselstwa.
Pocałował panią swą w rękę, do któréj wzdychał nadaremnie, myśląc o kapitałach, któremi władała, i odezwał się:
— Śpieszyłem co sił, ale przeciwne losy nieco mnie dla niesłychanego wód rozlewu, że się tak wyrażę, i kataklizmowych deszczów, zahamowały. Jakże zdrowie?
— A papiery? spytała p. Moroszówna.
— Są wszystkie.
— To główna: bardzo dobrze. Mnóztwo tu interesów czeka na wpana.
— Śpieszyłem też, aby u stop pani dobrodziejki złożyć gotowość moją na jéj posługi.
Tu już miało przyjść do rzeczy, ale jak?
Żereba się zaciął.
— Nie wiem, czy to w jaki sposób zasłuży na jéj uwagę — dodał — ale na drodze przejąłem wiadomość, że hrabia Góra, który tu był niedawno...
Oczy p. Izabelli zwróciły się na niego żywo i pochylona głowa wyprostowała.
— Cóż to tam? spytała.
— Historya cała dosyć dziwna, choć upewniają z wiarogodnych źródeł, że ściśle prawdziwa.
— Znalazł syna?
— W istocie, niespodzianie, odszukał go jakoby... nawet nastąpiło zbliżenie się i pojednanie... gdy zaraz prawie paraliżem tknięty, na ręku dziecka skonał.
— Umarł! podchwyciła Izabella, blednąc i usiłując pokryć wrażenie. Powoli osunęła się na blizko stojącą kanapę.
— Ale to nie koniec, dodał Żereba: bo nim tego syna odszukał, zrobił widać testament, w którym nic o nim nie wspominając, cały majątek oddał bratu. A że śmierć ta nastąpiła nagle i niespodziewanie, brakło mu czasu, by go cofnąć. Dziś więc ów młodzieniec ogołocony jest ze wszystkiego.
P. Izabella milczała; łzy, które usiłowała ukryć, spływały jéj po twarzy.
— Jak mówisz? spytała cicho: co się z synem jego stało?
— Stryj zabiera mu cały majątek; chłopiec zostaje bez żadnego funduszu.
— Gdzież jest?
— Właśnie spotkałem się z nim, gdy opuszczał rodzinne swe gniazdo, które go przytuliło na chwilę, dodał wymowny Żereba. Teraz nie wiem dokąd się udał.
— Ale czyż stryj zechce z tego testamentu korzystać?
— Najpewniéj, bo przysłał zaraz delegowanych dla zajęcia majątku.
Panna Izabella wstała i przeszła się po pokoju, źle udając obojętność. Żereba łatwo poznał, że usiłowała napróżno odegrać przed nim rolę obcéj, pokrywając wrażenie silne i niepokój gorączkowy.
— Ten testament — dodał — tylko palcem kiwnąć, obalić można; ale młody nic nie chce. Zaklął się, że nic nie przyjmie i pójdzie pracować.
— Testament można obalić? spytała panna Izabella.
— Rzecz pewna, ale na to potrzebaby jakiego nakładu.
Usiłując ciągle się pohamować, panna Moroszówna zamilkła na chwilkę, i skinieniem głowy pożegnała nagle plenipotenta.
— Przyjdź wpan do mnie jutro rano.
Nazajutrz o ósméj Żereba już był u drzwi. Znalazł ją bledszą, niespokojniejszą niż zwykle; ale z razu długo mówili o rzeczach obojętnych, które panna Izabella z roztargnieniem jakby dla formy zbywała. Nakoniec, nie mogąc się przybrać, żywo i nagle odwróciła się do Żereby.
— Wiesz wpan — rzekła — żem dobrze znała hrabiego; żal mi jego dziecięcia, chciałabym dla niego coś uczynić; jest to daleki mój krewny nawet... Możeby się dało tam coś zrobić, by nikt o tém nie wiedział, rozumiesz mnie wpan?... Jeżeli da się obalić testament...
Powoli od tych słów zaczęły się narady. Wyszedł z dotychczasowego ukrycia pan Aleksander Szperka, i w téj izdebce opuszczonéj skrycie ułożyły się projekta, mające wpłynąć stanowczo na los Jurasia, który się wcale nie domyślał téj potajemnej nad sobą opieki.
Szperka nazajutrz wyjechał z Pińska, mrugając okiem i gładząc brodę, że mu się tak dobrze udało stracony już interes za włosy pochwycić, i to w sposób tak zręczny, tak skryty, tak misterny, że mógł w nim nie występować widocznie, przyznać się lub zaprzeć w nim udziału... Na przyszłość zawsze zostawały mu dwie drogi, z których jedną dogodniejszą wybrać nic nie broniło. Aż mu się serce uradowało, że tak sobie dał rady.
Dziękował więc Panu Bogu gorąco, nie zastanowiwszy się tylko, że tego rodzaju spraw wcale się nie podejmuje Opatrzność.
We dworku Ottona w Robowie, Martynek i przybrany jego ojciec grali sobie spokojnie Sonatę Beethovena. Okna stały otworem, a cichy wieczór wiejski powoli spływał z ciszą na tę melodyę, w którą obaj całe piersi swych życie wlewali. Wtém szelest jakiś przerwał im jedno z tych cudnych adagiów, które tylko spracowana boleścią dusza nieśmiertelnego mistrza wydać mogła. Głupie, chłodne, nieznośne brawo odezwało się za oknem z pustéj piersi, która śmiała przerwać uroczą pieśń, by swój czczy zachwyt na miejscu jéj postawić.
Otto odwrócił się zagniewany, oczy mu płonęły oburzeniem i zgrozą na profana, drżał cały. Martynek nie wiedział spełna, czy dach domu się załamał, czy ziemia się zatrzęsła i pochłonąć ich miała, czy głupiec wpadł wpoprzek natchnionéj melodyi; ręce jego stężałe nad fortepianem, zawisły.
Wtém głowa Maksa z włosem na tył zarzuconym ukazała się w oknie, i głupio uśmiechnięta twarz pseudo-artysty.
— A! bravi! bravissimi! przepraszam, że przerywam.
— Prawda, że z oklaskiem, bez któregośmy się wyśmienicie obejść mogli, wybrałeś się nie w porę, rzekł zimno Otto; wolałbym mieć szczęście późniéj cię nieco oglądać.
— Ale kończcież, kończcie! ja posłucham chętnie, bo to wcale ładne.
— Kończcie! uśmiechnął się Otto: ty myślisz, że jak przerwana modlitwa da się na nowo zimnemi skleić ustami pieśń złamana w pośrodku, że ją można na nowo rozpocząć gdy się zechce! kiedy z serca uleciało natchnienie, myśl, gdy złoty sznur się przerwał... A! człowiecze!
I rzucił skrzypce na fortepian.
— Znasz — dodał zamyślony — tę chwilę w powieści Immermana, gdy łowiec na ustach złotowłoséj Lisbethy złożyć ma pierwszy pocałunek, a w chwili téj właśnie nadchodzą drużki weselne. Już on późniéj na téj przechadzce, którą poeta opisał tak cudnie, nie powtórzy się tak jak go tu umiała stworzyć poezya, drżenie serca, miłość wybuchająca obojga. Toż z muzyką, co z tym pocałunkiem; ale...
Tu przerwał sobie Otto, jakby przypomniawszy, że Maks go nie zrozumie, i spojrzał na zasmuconego Martynka, który, jakby nań kto zlał wiadro zimnéj wody, wytrzeźwiony nagle, ocierając pot z czoła, poglądał smutnie na nóty niedośpiewane.
— A! wy gracie sobie szczęśliwi! zawołał Maks z ogromném westchnieniem kowalskiego miecha — gdy ja już mojéj kochanki wiolonczelli dla innéj zapomnieć musiałem. Miłość ma swe prawa — rzekł powtarzając na zimno westchnienie.
I wszedłszy do pokoju, rzucił się na kanapę.
— Uczucie to... chciał mówić daléj.
— Dajmy pokój uczuciom, przerwał Otto seryo: nie godzi się o nich rozprawiać tym, co już nie mają ich w piersi; są to rzeczy święte i nietykalne.
Maks popatrzał nań stropiony.
— Nie słychać tam co o Jurasiu? dodał.
— Dziś się go tu spodziewamy, rzekł Otto. Wiem już z miasteczka, że tu przybędzie lada chwila.
— Oryginalna historya! Prawdaż to, że hrabia chciał coś uczynić dla niego, a on nie przyjmuje?
— Tak mówią i tak sądzę.
— Zawsze był dzieckiem...
— Serce poczciwe, dusza czysta...
— Ale to się zmarnuje z tą pychą i dumą! bo proszęż, kiedy mu chcieli coś dać, dla czego odrzucił?
Otto się tylko uśmiechnął, gdy jakby na zawołanie, sam Jerzy wszedł przez drzwi ogrodu, z twarzą tak jasną, z tak pogodném czołem, jak gdyby przez chwilę nie był milionowym panem, by potém znowu zostać nazajutrz ubogim włóczęgą.
Rzucił się w objęcia Ottona i ścisnął dłoń poczciwego Martynka.
— Oto mnie znowu macie — rzekł — wolnego jak ptak niebieski, nauczonego doświadczeniem, że są poczciwe serca na świecie, powracającego trochę się otrzeźwić pod waszą strzechą i pod skrzydłem przyjaźni. Jakże się macie?
— A mnie to nie powitasz, Janku? spytał Maks, który z kanapy nie powstał i bawił się brelokami, zbogaconemi pierścionkami półkownikowéj.
— Nie spostrzegłem cię, kochany Maksie.
Otto pochwycił go raz jeszcze za obie ręce.
— Wiecie wszystko? spytał Jerzy wesoło.
— Wiem, i byłem pewien, że tak zrobisz jakeś uczynił, rzekł Otto. Ale cóż daléj?
— Co daléj? będę sobie pracował! Wezmę Pawła na gospodarstwo... Dobrzy ludzie wepchnęli mi trochę grosza, mam z czém począć, i szczęśliwszy jestem od wielu, co nic nie mieli prócz rąk i ochoty.
— Mógłbyś mieć daleko więcéj, odparł Maks: bo ludzie mówią, że testament dmuchnieniembyś obalił... Zresztą i hrabia dał się z tém słyszeć, że mógłby ci coś ofiarować...
— Mój drogi, rzekł Juraś do Maksa: na mojém miejscu przyjąłbyś to może... ja nie mogę. Tyś wielki artysta, a życie lekko bierzesz jak podściół dla sztuki; ja przedewszystkiém chcę spokoju w duszy, swobody w piersi... Ale dość tego; mówmy o czém inném. Jak się tu mają wszyscy? Jak mi wygląda Otto? co robi Martynek? gdzie febra jego? kiedy wesele Maksa? Widział kto z was piękną moją siostrzyczkę Lolę? lub tę żywą z marmuru wykutą fantazyę, Anetę?
— A! ileż pytań na raz! zaśmiał się Otto. Czekaj... Martynka febra sama porzuciła, oburzywszy się, że jéj pielęgnować nie chciał. Jak ja wyglądam, widzisz! Maks powie ci kiedy jego wesele.
— W tych dniach, najpewniéj we czwartek, ale incognito; was tylko proszę, nikogo więcéj... Będzie ledwie parę osób; nie lubię tłumnych zgromadzeń; szczęście jest natury fiołka...
Otto się uśmiechnął, bo fraza ta wyraźnie razem z pierścionkami pożyczona była od półkownikowéj, i wzięta gdzieś, kędyś ze starego francuzkiego romansu.
— Hrabianki nie widziałem, przerwał Otto; ale mówił mi Żółtowski, że z powodu tego testamentu ciągle tam płacze... Lola rozpacza... Hrabina nie wychodzi z kaplicy... Hrabia tylko niezachwiany w postanowieniu, przed sumieniem własném tłómaczy się to tém, to owém, byle majątku nie oddać, choć czuje sam, że do niego nie ma prawa. Rachował coś na opór z twojéj strony, i miał nadzieję, że walka dostarczy mu argumentów; ale gdy Burda i sędzia powrócili, opowiadając, żeś wyszedł z kijem i uśmiechem, hrabia trochę posmutniał i zmieszał się. Tu krzyk na niego powszechny; on utrzymuje, że się zdobył na heroizm umyślnie, aby winnego potępić.
Jerzy ruszył ramionami.
— Ale dość już tego... rzekł — jutro sam u niego będę, bo mu mam coś powiedzieć... Tymczasem Maksie, powiedz nam co o téj czarodziejce Anecie?
— Widzę, że cię już w swoją siatkę złapała, zaśmiał się Maks zakłopotany trochę. W istocie czarodziejka! Ale to dziecko popsute! dziś u niéj to, jutro drugie na myśli i w sercu; rodzice nawet tak muszą skakać jak ona zagra.
— Całą drogę obraz jéj mnie prześladował, dodał Juraś.
— Chcesz, bym jéj to powtórzył? spytał Maks.
— A do czegoż się to jéj przydać może?
— Zawsze to pochlebia, obudzą wdzięczność, a wdzięczność ruszyć może inne uczucia sąsiednie, i tak po nitce...
— Wolałbym, żebyś nic nie mówił o mojém trzpiotowstwie, odparł młody chłopak. Do swobody, o któréj marzę, należy i swoboda serca; wiązać się nie chcę, choćby...
— Choćby miłością? spytał Maks z westchnieniem.
— Choćby szczęściem!
Muzyk nic nie odpowiedział.
— To znowu teorya, która do niczego nie prowadzi, bo jest całkowicie fałszywa, przerwał Otto. Takiéj swobody ani drugim życzyć, ani dla siebie pragnąć nie można. Jest to odosobnienie i śmierć. Człowiek, by był w pełni sobą, musi się związać z tym łańcuchem istot, które go otaczają; inaczéj elektryczna iskra życia przezeń nie przejdzie... Trzeba kochać, potrzeba z siebie uczynić ofiarę, aby spełnić posłannictwo ziemskie. Sam jeden człowiek jest ziarnem rzuconém na rozdrożu, z którego nikt nie zeżnie kłosa: w polu tylko do snopa należy, i na chleb pójść może.
Jerzy nic nie odpowiedział Ottonowi; zamiast słów dał mu szczere, serdeczne ściśnięcie dłoni.
— Ty wiesz, rzekł po chwili: jak ja życie rozumiem. Gotowem je dać, ale chcę niém sam swobodnie rozporządzić; chcę... ot! sam może dobrze nie wiem czego chcę, — a to tylko pewna, że mi tu z wami dobrze, żem dawno muzyki nie słyszał, i że mi coś zagracie.
Tak zwróciła się rozmowa: Martynek poszedł do fortepianu i zagrał balladę Chopin’a.
— Ten Chopin — rzekł Maks — to taki dziwak jak Juraś: pół chłopa, pół eleganta, niby wieśniak a śpiewa uczenie chłopskie trele; ja go nie rozumiem.
— To nie dla ciebie pisano, odparł Otto.
Wieczór upłynął cały na długiéj rozmowie przerywanéj. Maks nawet, nad którym ciężyła groźba wiekuistych ślubów i szczęścia na łonie półkownikowéj, rozweselił się, rozgadał, zrzucił trochę komedyanctwa, rozgrzał się u tych młodych piersi; a gdy mu przyszło powracać, nie mógł się wyrwać z pod słomianéj strzechy, z któréj nań wiała taka swoboda i szczerota.
Nazajutrz rano Juraś pieszo poszedł do Zarubiniec. Przewidział on trudności swego spotkania z hrabią, ale spokojny w duszy, nie lękał się go wcale; myśl jego więcéj zaprzątniona była Lolą, dla któréj miał czulsze niż braterskie uczucie, więcéj niż przyjaźń, więcéj niż sympatyę młodzieńczą, — oraz hrabiną, która jak cień własnéj, nieznanéj matki przed nim stawała... Taką sobie wyobrażał swoją, taką chciałby był mieć i kochać.
Znając ścieżkę, która od Robowa wiodła pod ogród zarubiniecki, wsunął się po cichu do domku Żółtowskiego i zmieszał go swojém niespodzianém przybyciem. Stary milczący zwykle, języka w ustach zapomniał.
— A! pan tu! pan tu! powtórzył kilkakroć — czy?.. ale?... I zamilkł.
— Wszak to już godzina, w któréj zobaczyć się można ze stryjenką? zapytał Juraś.
— Od dwóch już godzin w ogrodzie na modlitwie przy kaplicy... tam pewnie ją znajdziecie... tylko...
Żółtowski chciał pytać i nie śmiał, nareszcie się zdobył.
— Ale cóż pan myśli?
— No! zobaczyć się...
— A sprawa? a tego? a ten?
— Jakaż może być sprawa? Testament święty i ważny, ja wolny: ot po wszystkiém.
Żółtowski pokiwał głową...
— I nic pan nie chce? nie weźmie?
— I nie chcę, i nie mogę, i nie wezmę! rzekł ruszając ramionami.
— A! panie, uspokójże hrabinę: ona tak cierpi...
— Więc tém bardziéj śpieszyć do niéj muszę...
Ścisnąwszy Żółtowskiego, który niespokojnie za nim poglądał, Jerzy szybko poszedł ku kaplicy, która stała nieco opodal od pałacu w klombie czarnych świerków i brzóz białych.
Drzwi jéj były otwarte, w głębi błyszczał ołtarz z obrazem; hrabina zewnątrz na marmurowych wschodkach klęczała napół schylona i zatopiona w modlitwie. Twarz bladą miała i zmęczoną, świeże ślady łez znać było na oczach. Obok Lola, trochę roztargniona, ale równie smutna, czytała w książce, która leżała na jéj kolanach. Dwie te postacie równie piękne, stanowiły obrazek wdzięczny, ale przejmujący, tak były napiętnowane boleścią.
Juraś zatrzymał się i zwolnił kroku, ale szelest obudził Lolę, która spojrzała w tę stronę, przerwała modlitwę, przeżegnała się żywo, i rzucając książkę, z uśmiechem podbiegła ku niemu. Cień jéj postaci przemykającéj się obok, obudził matkę, podniosła głowę, i lekko wykrzyknęła, jakby przelękniona; różaniec wypadł z jéj rąk, łzy potoczyły się po twarzy.
— Jakże ty się masz, mój drogi? zawołała podając mu rękę. Spojrzże mi w oczy, nie maszże żalu do mnie? nie posądzasz mnie o chciwość? nie obwiniasz o zdradę? Jurasiu, Bóg widzi jam winna może, ale niewinna...
— Ale któżby posądził was o jaką winę?
— Prawda! przerwała Lola: nie twoje chyba serce! Jeśli nie znasz mamy, toś ją przeczuć musiał.
Oczy jéj spotkały się z wejrzeniem Jerzego, zamieniając uczucie, którém jaśniały.
— A jednak w oczach świata, któż wie... przerwała hrabina wstając: ja uchodzić może będę za... Nie! nie! to być nie może! On zmieni postanowienie, ty swoje odebrać musisz! Jego serce, wierz mi, poczciwe, ale pojęcia ma inne: omylił się chwilowo...
— Moja stryjenko kochana, przerwał Juraś: uspokój się, nie mówmy o tém. Cóż tak wielkiego się stało? Dla mnie to nic, to szczęście! to właśnie czego chciałem!
— Ale dla nas! dla nas! przerwała rozpłakana znowu hrabina. Myśl na co nas wystawia ten testament! na ludzi czyhających, by cudzą własność pochwycić, rozumiesz ty to! Na Boga, ty chyba jeden, poczciwe dziecię, bronić nas będziesz.
Gorączkowo, przerywanemi słowy mówiła biedna kobieta, a łzy strumieniem płynęły po jéj twarzy.
Lola z żywém uczuciem zbliżyła się do Jerzego.
— Gdybyś ty widział — rzekła — co mama wycierpiała, ile łez się jéj wylało! Ja nawet pocieszyć jéj nie mogę, tak się tém gryzie i męczy! Potrzebny nam byłeś, żeby ją uspokoić; dziękuję ci, żeś przyjechał.
— Stryjenko, na Boga, nie mówmy o tém.
— Będziesz zapewne widział się z Rajmundem?
— Muszę: chodzi mi o stare sługi.
— Jakże się wy spotkacie? wszak mu wymówek robić nie będziesz?
— Ja? za cóż? Nie żądał tego; przyjął i jest w swém prawie.
— Ale on się trochę gniewa na ciebie, po cichu dodała Lola: i to ci wiedzieć potrzeba.
— Nie! nie! Mógłżeby się gniewać? za co? Co ty pleciesz, dziecko moje! — przerwała matka. Jest smutny, że nie chciałeś go posłuchać, żeś tak uciekł...
— Jeszcze raz, kochana stryjenko, nie mówmy o tém. Wszystko się stało dobrze; źle tylko, że twoje oczy zapłakane i Lola nieswoja.
— A! byleby to tylko przeszło, ja się zaraz rozweselę! zawołała uśmiechając się dzieweczka: zobaczysz, Jurasiu!
— Rachuj jak gdyby już przeszło! Ja idę do stryja i w pół godziny powracam, a wszystko będzie dobrze.
Hrabina schwyciła go za ręce.
— Pamiętaj — rzekła — to brat twojego ojca, to człowiek stary; szanuj choćby uprzedzenia, choćby słabości wieku; bądź dla niego pobłażający. Ja ci ręczę, że to się lepiéj skończy niż myślisz...
— Stryjenko, proszę być spokojną, zaufaj mi i nie myśl o tém.
Gdy Juraś szedł do kaplicy, Malczak właśnie kierował się ku pałacowi, a ujrzawszy go, naturalnie pośpieszył oznajmić hrabiemu, kogo widział, dodając, że go zastał na naradzie z hrabiną.
Stan duszy hrabiego Rajmunda dość trudny jest do odmalowania. Nie można powiedzieć, żeby nie pojmował co czynił i chwilami nie wiedział jak się to po prostu nazwać mogło; ale interesa ciężkie, mania, potrzeba grosza, wspomnienie działu, w którym się czuł pokrzywdzonym, prawność testamentu, były aż nadto wystarczającemi na uspokojenie sumienia. Powoli wyrozumował sobie, że w sposób bardzo prawy może przyjąć legat, z tém tylko, że coś synowcowi dać wypadnie. Z razu dawał mu w myśli klucz horycki, potém zmniejszył dar do jednéj wioski, a ostatecznie zamierzał wyznaczyć mu pensyjkę na utrzymanie, aby marnotrawca nie strwonił zaraz co mu się w ręce dostanie.
Jak rozum ludzki jest biegły, kiedy mu co sobie wmówić potrzeba i o czémś się przekonać, wiemy to dobrze na sobie; sofizmatów dostarcza mu miłość własna, wielki mistrz logiki w swoim rodzaju. Hrabia jednak choć spokojnie układał już wszystko, nie był jeszcze bez zgryzot: czuł się jakoś niepewnym, potrzebował przed każdym tłómaczyć się i uniewinniać; ale jak potakiwanie wywoływało w nim wątpliwość, którą sam rzucał, tak sprzeciwianie się oburzało go i niecierpliwiło. Powrot Burdy, opowiadanie o znalezieniu się Jurasia, rozgniewały nawet hrabiego, rozdrażniły go więcéj jeszcze.
— To natura nieugięta, dumna, niepokonana! mówił: miał ojciec wielką słuszność, wydziedziczając go. W takich ręku majątek byłby wielkiém niebezpieczeństwem... Coraz bardziéj przekonywam się, jak ostrożnie nawet w tém, co mu się uczyni, postępować potrzeba.
Jednak odrzucenie wszelkiéj ofiary jakoś nie na rękę było hrabiemu, bo czyniło go prostym wydziercą cudzego dobra. Jerzy przyjmując dar jakiś, byłby uświęcił zabór reszty; nie chcąc nic, zdawał się protestować.
Gdy Malczak wbiegł z wiadomością o przybyciu Jerzego, hrabia powziął myśl, że nareszcie przychodzi dopraszać się i zdaje się na łaskę; znowu więc śmieléj począł wnioskować jak go upokorzyć i związać.
Na to był przygotowanym, gdy mu znać dano, że Jerzy oczekuje na niego; jednakże z dwóch ich, hrabia wyszedł daleko bardziéj skłopotany niż synowiec, który nań czekał spokojnie i nie dając znaku najmniejszego wzruszenia. Przywitali się zimno, z daleka. Hrabia począł pierwszy, przybierając poważny i surowy ton sędziego.
— Wiadome już wpanu rozporządzenie jego ojca. Ta wola jego wkłada na mnie wielkie i ciężkie obowiązki; ale będę się starał im podołać. Sam wpan wyparłeś się rodziny, zerwałeś najświętsze na ziemi węzły, wzgardziłeś opieką; nie masz więc prawa do jéj dobrodziejstw... Ojciec wpana surowy był, ale sprawiedliwy.
Juraś milczał.
— Ale ja, wchodząc w jego położenie — kończył hrabia — nie myślę przecięż tak pozostawiać go bez sposobu do życia. Chcę, żebyś się poddał mojemu kierownictwu, upokorzył, stał posłusznym, a wówczas widząc poprawę, potrafię los wpana i spokojną przyszłość zapewnić.
— Za pozwoleniem, przerwał Juraś: testament mówi o majątku, ale nie wspomina wcale o mnie. Wolę ojca szanuję, ona mi właśnie zostawia zupełną swobodę, i téj, spodziewam się, nikt prawnie ograniczać nie zechce i nie może. Nie żądam nic, ale nie przyrzekam też nic wcale.
Hrabia spojrzał mu w oczy.
— Ja nie mogę pozwolić na to.
— Jakże pan możesz chcieć tego, do czego nie masz prawa?
— Ja! nie mam prawa?
— Do majątku, zupełne; do mnie, żadnego — rzekł Juraś. Ale o tém nie mamy co mówić.
— Więc zawsze ten upór i duma?
— Jak się tam nazwać podoba... ale zawsze jeden charakter znajdziesz pan we mnie. Obcy sobie jesteśmy, i próżnobyśmy mówili o tém. Mam wcale co innego do pana hrabiego — rzekł Jerzy.
Rajmund bojaźliwie jakoś spojrzał na postać, stojącą przed nim, napiętnowaną siłą i energią spokojną.
— Co się tycze woli ojca, mówiłem, że ją szanuję, i chcę, by ją drudzy szanowali. Wiem to dobrze, iż testament zrobiony był nimeśmy się spotkali, nim mi przebaczył; że chciał go cofnąć, i byłby go cofnął, gdyby miał czas na to; wiem i to, że gdybym dziś chciał obalić to rozporządzenie, mógłbym to uczynić najłatwiéj.
— Jak to! obalić? zawołał hrabia.
— Testament jest dobry dla mnie i dla pana, ale w obec prawa nic nie wart.
— A! to wpan wiesz! zawołał hrabia: wiesz co ci intryganci powiedzieli!
— Ale o to mniejsza, rzekł Jerzy;, widzisz pan, że go przecię szanuję.
— Czynisz mi tę łaskę? urągająco spytał hrabia.
— Nie — odpowiedział Jerzy. Czynię sobie to, z czém mi dogodniéj; ale łaski także dla siebie nie dam zrobić — dodał dumnie. Słowo tylko, panie hrabio, byśmy w zbyt cierpkie nie zaszli rozprawy. Chodzi mi o stare sługi ojca, o ich byt i spokój. Pawła wezmę z sobą zapewne, ale nic nie mając, tylko pracę, wszystkich zabrać nie mogę, a nie chcę, by się im krzywda działa.
— Jaka krzywda?
— Proszę was, aby ci starzy przyjaciele ojca mieli to co za ojca: utrzymanie i opłatę, do jakich przywykli.
Hrabia się zawahał.
— To mieć będą, co ja uznam za słuszne.
Jerzy okazał trochę niecierpliwości.
— Panie hrabio, w tém i ja chcę mieć sąd i wolę; to z mojéj strony jedyna rzecz, któréj wymagam. Nic nie żądam dla siebie, nic nie przyjmę, bo się żadnym warunkom nie poddam; ale oni mieć muszą — dodał z przyciskiem — to, do czego przywykli.
Hrabia tyle miał uporu i dumy, że nie mógł ustąpić; Juraś tak silnie był przekonany o obowiązku, że o łaskę prosić nie mógł. Obaj nie zmienili tonu.
— A jeśli ja nie zechcę? spytał hrabia.
— Natenczas ja pomyślę jak mam radzić, odparł Jerzy; a że dość jestem uparty, wedle wyrażenia pańskiego, więc że nie ustąpię, to pewna.
— Ale wpan sam dla siebie, cóż myślisz? włóczyć się i żebrać, jeśli nie chcesz nic odemnie? spytał stryj po chwili.
— Żebrać? co pan mówisz! przerwał gwałtownie Jerzy. To słowo z ust innych byłoby obelgą... tu jest nadużyciem niegrzecznem położenia, i dla tego muszę je puścić mimo uszu. Nie mam co na to odpowiadać.
Posunął się ku drzwiom powoli.
— Posłuchaj wpan, jeszcze słowo... rzekł hrabia. Daję ci Horycę, dla ciebie i sług; oto masz ostatnie słowo; aż nadto ci tego dosyć.
— Ja nic nie chciałem i nie wezmę — odparł Jerzy.
— Chcesz się prawować?
— Nic nie żądam.
— Tak! rozumiem, chcesz mię upokorzyć łachmanami swemi; chcesz, by ludzie widząc twoje ubóztwo, wskazywali mię jako niepoczciwego przywłaszczyciela; żebym ja pokutował za twoją winę i za rozporządzenie ojca... rozumiem.
— Myśl ta nie postała we mnie. Co ludzie powiedzą, nie wiem; nie skarżę się, nie biorę nic, bo wszystko cobyś mi hrabia dał, byłoby łaską. Po ojcu albo mi się należy co zostawił, lub nic wcale: wolę nic, niż jałmużnę.
Odchodził już, hrabia okazywał coraz gorętszą niespokojność.
— Namyśl się, rzekł: daję Horycę.
— Zwracam ją panu.
— To upór i szaleństwo.
— Może być, dziwactwo, szał... odparł Jerzy; ale ja śpilki nie chcę z domu wziąć i nie mogę. Prawa pańskie jasne, mój obowiązek równie jest wyraźny dla mnie: rzecz skończona.
Skłonił się swobodnie i odszedł powoli spokojny, a przybrawszy pozór jak mógł najweselszy, pośpieszył do pokoju hrabiny, gdzie ona czekała na niego, drżąc za każdym szelestem. Lola była smutna i zamyślona.
Na progu zaraz spojrzały mu w oczy, chcąc się dowiedzieć co zrobił; ale odgadnąć nie mogły, bo Juraś umyślnie się im uśmiechał.
— A! powiedz, jakże to tam było?
— Nic, poszło dobrze; nie ma już mówić o czém. Stryj był grzeczny, ja starałem się być powolnym, rozstaliśmy się w jak najlepszych stosunkach.
— Dzięki Bogu, ale jakże?
Nic, wszystko zostało jak było; nie mówmy już o tém, nie mówmy.
I obrócił się do Loli.
— Nic przykrzejszego nad te nudne sprawy ludzkie majątkowe, pieniężne... rzekł śmiejąc się. To truje życie, które nam jest na inny cel dane. Prawda siostrzyczko? Czy wiesz, żem bardzo tęsknił do ciebie?
— A ja, ja... ciągle o tobie myślałam.
I zarumieniła się mimowolnie.
— Ale mama mówi, że w tém nie ma nic złego, dodała: bośmy brat i siostra, możemy się bardzo kochać, i nikt nam słowa nie powie.
— A! Lolciu! co ty znów pleciesz! przerwała matka.
— Wszakże ani słowa nie dodaję!
— Ale cóż sobie Jerzy pomyśli?
— Jerzy jeszcze mocniéj kochać was będzie.
— Widzi mama! klaskając w dłonie zawołała Lola: ja wiedziałam, że Juraś dobry chłopak.
— Dziękuję ci siostrzyczko!
— Dobry! dobry! poczciwy! całując go w głowę, odezwała się hrabina: nawet w sercu do nas nie ma żalu.
— Do was! a mój Boże! mogęż mieć dla was co innego prócz wdzięczności?
— A dla ojca?
— Ojciec mógł się omylić, ale nie sądźcie, żeby mi uczynił krzywdę, rzekł Jerzy; nie gryźcie się tém. Ja jestem dobrowolny sierota i wygnaniec od dziecka; dla mnie straszne były te majątki i ten świat wasz, w które mnie one ciągnęły: lepiéj mi, że zostanę jak byłem.
— Ale cóż ty poczniesz z sobą? spytała Lola.
— Oto już prawie począłem... rzekł Jerzy: znaleziono mi kawał ziemi dobry, biorę go dzierżawą, pójdę pracować, siać, żąć, zbierać i dorabiać się chleba, tak jak człowiek powinien.
— Mój Boże! zawołała hrabina: a my! my zostaniemy z cudzém dobrem w rękach i na sumieniu. Nie! nie! to być nie może, ja tego nie zniosę, to się musi przemienić.
— Moja droga stryjenko, rzekł siadając Juraś: nie frasujcież się tak bardzo. Co się stało, zrobiło się jak najlepiéj. Gdybyście mi oddawali teraz to, co po ojcu zostało, jużbym nie przyjął ofiary i ciężaru. Wola jego nie została odwołana widocznie, jawnie. Możemy sądzić, że chciałby był jakoś zrobić inaczéj, ale na to nie mamy dowodów; niechże tak będzie jak postanowił. My zostańmy dobrymi przyjaciołmi.
— To najważniejsza, zawołała Lola uśmiechając się: będziemy sobie siostrą i bratem.
I zbliżyli się do siebie pociągnięci urokiem, z którego oboje nie zdawali sobie sprawy. Jerzy mimowolnie zszedł myślą w głąb serca, i porównał wrażenie, jakiego w téj chwili doznawał, z tém, które go ciągnęło ku Anecie. Tamto nie sięgało po za granicę wszystkich silniejszych wzruszeń powszednich; to miało w sobie coś tajemniczego.
Tamta go bawiła, ta pociągała. Z tamtą śmiać się potrzeba było i trzpiotać, aby z nią przyjść do zgody; z tą każde słowo łatwo stroiło się do tonu, myśli ich zgadzały się. Bez wysiłku byli w harmonii zupełnéj.
Jerzy to sobie tłómaczył uczuciem siostry i brata, którego nie znał, a siłą jego był zdziwiony.
Wprawdzie hrabina przytrzymywała go w tym domu, który tyle miał powodów co najprędzéj opuścić; ale ona sama nie byłaby go potrafiła zatrzymać. Uśmiech i spojrzenie Loli, z którą się tak od razu dobrze rozumieli, przykuwały go do tych ciemnych pokoików, których opuścić żal mu było: silił się, wstawał, odejść nie mógł.
Hrabina zamyśliła się głęboko; młodzi usunęli się trochę.
— Dalekoż to — spytała Lola — ta twoja nowa dzierżawa?
— Trochę będzie daleko: tak prawie jak Horyca.
— O! to bardzo daleko! Ty jak się tam zasiedzisz, nie wiem czy do nas zechcesz przyjechać.
I spojrzała mu w oczy.
— Bo choć się nie gniewasz na ojca — wszak prawda, że się nie gniewasz? — ale cię przecię wstrzymywać coś będzie, bo wy się nie rozumiecie. Powiedzże mi, kiedy my się znowu zobaczymy?
— Bóg wie! To prawda: do was natrętnie się tu cisnąć mi trudno; każda moja bytność będzie się zdawała wyrzutem, co gorsza, przymówką o jakąś pomoc, a samo posądzenie o to już dla mnie bolesne. Jednak wyście cała moja rodzina na świecie, jedyna; nikogo nie mam, a przez te krótkie, pamiętne godziny nieszczęścia, poznałem was, przywiązałem się do was, do ciebie, więcej niż myślicie!
— Doprawdy? Jakże mnie cieszy, Jurasiu! Ty także nie wiesz, jak ja cię bardzo kocham! nie wiem, czybym tak rodzonego brata potrafiła. Pamiętasz, kiedyś się tu pierwszy raz niespodzianie zjawił... oczy się nasze spotkały, zadrżałam cała, przeczułam już w tobie brata. Nie wiedziałam wówczas co to znaczy... dziś rozumiem. A! gdy się nam przyjdzie rozdzielić na długo, smutno, smutno mi będzie. Ale choć ja tych rzeczy nie rozumiem, dodała Lola: słuchaj-no, może ja nieźle poradzę. Tam czy tu, pracować wszędzie można. Dla czegoż tam, daleko, masz koniecznie szukać tego ziemi kawałka? Tuby ci go Otto znalazł. Tu my, tu Maks, tu on, tu trochę życzliwych i znajomych, i lepiéj między nimi być może.
— Dziękuję ci za radę. Kto wie, może pójdę za nią? gdybym znalazł co gdzie blizko?
— Koniecznie blizko, dodała żywo Lola: choć czasem widywaćbyśmy się mogli, i mama, i ja. My często długie, dalekie odbywamy przechadzki; moglibyśmy nawet bywać u ciebie. Dla mnie byłaby to wielka pociecha.
I uśmiechnęła mu się, podając obie rączki z ową dziecinną prostotą, która ją wdzięcznym czyniła aniołkiem.
— Teraz — rzekła — zostaniesz jeszcze pewnie choć kilka dni u Ottona, w okolicy. Wszak prawda? nie mylę się?
— Być może.
— Możemy więc zobaczyć się jeszcze?
— A! jeśli pozwolicie, jabym — dodał Jerzy nieśmiało, ale z uczuciem głębokiém — jabym się wieki patrzał i patrzał na ciebie, tak mi błogo i dobrze, gdy mój wzrok oczy twoje spotyka.
— A! żartujesz sobie ze mnie, a tego ja nie lubię...
— Ja nigdy nie żartuję.
— Więc doprawdy? Ale nie! czyżbyś ty wolał mnie nawet od tego trzpiota Anety, która...
Lola się zarumieniła.
— Która? co?
— A! wiem, żeś był z nią u półkownikowéj, żeś ją tam poznał, że ci się bardzo, bardzo podobała.
— Powiedz, że mnie bardzo zabawiła.
— Ale ja o to nie mam pretensyi: ja jestem siostrą twoją.
— Ja mam pretensyę, rzekł Jerzy: boś ty mi więcéj niż siostra; ty jesteś moim ślicznym snem, ideałem.
— A! zmiłuj się! mówisz coś tak już jak pan Emil, który tu był pozawczoraj: ja tego doprawdy nie lubię.
— Jaki Emil?
— A! wystaw sobie — szczebiotała Lola po cichu, uśmiechając się do niego: — póki ojciec miał tylko Zarubińce, nikt nie myślał o mnie; teraz, gdy posłyszeli, że ta biedna Lola może tam mieć coś więcéj, choć to cudze, choć ona tego nigdy nie weźmie i nie tknie, już ich przyjeżdżało trzech, co mi zaraz od pierwszego wejrzenia takie rzeczy prawili!
Juraś uśmiechnął się smutnie.
— I przyjdzie — rzekł — jakiś czwarty, który ci to powie tak, że trafi do serca.
— A! nie! nie! nie! Najprzód ty nie wiesz jeszcze, że ja postanowiłam nigdy nie iść za mąż, dla mamy: mamie byłoby bardzo smutno. Powtóre, ot tak, nie wiem czemu, ale mi wszyscy po tobie śmiesznymi się wydają.
— A! mój Boże! jakże ty mnie zawstydzasz! Ja taki nieokrzesany, prosty, niezgrabny...
— No! ja tam nie wiem, ale ty także wydajesz mi się jakimś ideałem mężczyzny, z siłą, z charakterem, z mocą duszy... gdy tamci, jakby kto ich z pajęczyny utkał, lub z pianki ukleił.
— A ten Emil?
— A! Emil... ja ci już nie powiem: uchodzi on tu za bardzo ładnego chłopca, ale jest tak ładny jak lalka drewniana, i zdaje się, że chodząc stłuc się boi, a mówi jak nakręcona do mówienia machinka. Ty już wiesz, jakem ja niecierpliwa, gorączka: jakże mi się może taki porcelanowy Emilek podobać?
— A drugi? a trzeci? zapytał Juraś.
— A drugi? Drugi to znów taki poważny, że tylko z papą mówi o polityce, zawsze seryo. Straszny, musi być bardzo rozumny, bom ja go nic a nic zrozumieć nie mogła. Ciągle wielkiemi tylko rzucał słowami...
— Trudna jesteś, siostrzyczko... A trzeci?
— Trzeci sobie tak jakiś, że doprawdy nic o nim powiedzieć nie można: blady, mizerny, kaszlący, zdaje się, że tylko chorować umie i obawiać się o swoje zdrowie. To czyni go sentymentalnym. Wzdychał aż mi było nudno. Dużo widać francuzkich rzeczy czytał.
— O! biedacy! jakżeś ty ich osądziła!
— Ja ich nie sądzę, kochany Jurasiu; mówię ci tylko, jak mi się zdają, co o nich myślę. Cóżem winna, że oni mi się tak wydali? Ale wróćmy do naszéj rozmowy. Kiedyż i jak się zobaczymy?
— Nie wiem.
— Będziesz u Ottona?
— Zabawię u niego może. Będzie podobno wkrótce i Maksa wesele.
— Myślisz być i na weselu? Kiedy pogoda piękna, my z mamą chodzimy spacerem drogą lipową ku Robowu: tambyśmy mogli się spotkać... Gdy mama chora, czasem ja chodzę sama, to droga pusta, a ogród blizko...
Zarumieniła się dając mu rękę.
— Moglibyśmy się zobaczyć! Ale doprawdy — dodała — ty mnie wziąć gotów jesteś za jakiegoś trzpiota. O! gdybyś nie był moim bratem, nigdybym ci się tak nie narzucała; ja wiem, że to nie uchodzi i nie dobrze... ale z bratem...
— Moja droga siostrzyczko, odparł Jerzy: nie bój się, bym cię wziął za inną niż jesteś. Jesteś dobrą, serdeczną, szczerą i miłą istotą, jakiéj drugiéj na świecie nie ma.
— Cicho! chodźmy już do mamy; ona cię tak kocha jak ja... ręczę.
Zbliżyli się do hrabiny, ale ją zastali jakąś zadumaną i posępną. Spokojna jéj zwykle i łagodna twarz, nosiła ślady wewnętrznéj walki i silnego postanowienia, które wiele kosztować musiało. Łzy nieoschłe jeszcze świeciły na policzkach, choć usta, w chwili gdy się dzieci zbliżały, uśmiechnęły się pogodnie.
— Mamciu droga! doprawdy! tyś znowu płakała! zawołała Lola grożąc jéj. Mnie to nigdy ani łezki wylać nie wolno, choćby mi się najbardziéj chciało, a ty sama...
— Ale ja nie płakałam: śni ci się!
Lola przypadła, i pieszcząc się, pocałowała ją w kolana. Wtém na wschodach dał się słyszeć znany im dobrze chód powolny hrabiego, a Juraś, który już i tak bawił za długo, pośpieszył pożegnać stryjenkę i siostrzyczkę. W progu spotkali się z hrabią, który zmierzył oczyma gościa, ale Juraś nie mówiąc słowa, ukłonem go tylko pożegnał i zniknął. Matka dała znak córce, aby odeszła i zostawiła ich samych.
Między małżonkami, z których jedno całe życie ulegało, drugie panować przywykło, widocznie zbierało się na burzę. Cierpliwość hrabiny była wyczerpana, oburzenie jéj dochodziło do najwyższego stopnia; była w położeniu tych istot zawojowanych, które jak słonie w niewoli dostają czasem strasznego szału rozpaczy.
Długo milczeli oboje, nareszcie hrabina powstała.
— Był tu szanowny synowczyk, zapewne z żalami, odezwał się hrabia. Cóż? buntował was przeciwko mnie, usiłując zrobić koalicyę!
— Ani słowa nie mówił o tém, odpowiedziała Marya: ale ja sama z siebie mam ci coś do powiedzenia.
— Ty, moja pani? ty?
I hrabia spojrzał prawie pogardliwie na żonę.
— Tak, ja. Przywykłeś do tego, że się do niczego nie mieszam; ale tym razem i o mnie chodzi: mam prawo, mam obowiązek przemówić. Rajmundzie, poszedłeś drogą, którą nie chodziłeś nigdy w życiu. Honor twój jest moim: powinnam cię ostrzedz... Moją jest winą zapomnienie o testamencie; tyś winien, że z niego chcesz korzystać i cudzą własność zatrzymać...
Hrabia zatrząsł się cały.
— Co to jest — zawołał — cudzą własność! honor! Wpani będziesz mnie uczyła prawideł honoru! pojęcia własności!
— Choćby ja, jeśli ty sam postrzedz się nie zechcesz, że cię cały świat palcami wytyka jak przywłaszczyciela.
— A co mi świat — krzyknął hrabia — i wy wszyscy! Ja wiem co czynię, ja widzę, z mocy czego to robię! Ten chłopiec nie chciał znać ojca i nie bierze po nim spadku. To co odbieram, jest spuścizną po naszych dziadach, moją własnością; to tylko wynagrodzenie za krzywdy, jakich doznałem od brata, które mi umierając chciał powrócić...
— Krzywdy? czemużeś się o nie nigdy nie upominał?
— Bom nie mógł i nie chciał czynić zgorszenia.
— A dziśże ono mniejsze będzie? zawołała łamiąc ręce hrabina. Na Boga! mężu, myśl, rozważ: to tak pozostać nie może...
— Tak będzie. Wpani rola milczeć i słuchać, gdy ja co robię...
— Milczałam dotąd, ale dłużéj nie mogę. Karę i niebłogosławieństwo boże ściągasz na nas: to cudza własność, to sieroce mienie!
— Jestem więc złodziejem?
— Jesteś przywłaszczycielem, jesteś takim nawet w swojém własném sumieniu. Słuchaj, rzekła stanowczo: jedno z dwojga — albo powróć co mu należy, albo ja z tobą żyć nie będę.
Hrabia osłupiał. Nie mógł uwierzyć uszom, aby ta słaba istota zebrała się na wyraz niepojętego zuchwalstwa, i rozśmiał się dziwnie, szydersko, wzgardliwie ruszając ramionami.
— Zabieram dziecię moje, rzekła hrabina: mam kąt własny, wyjadę i usunę się, bo tu pod tym dachem dłużéj wytrwać nie potrafię, moją przytomnością uświęcając co się stało...
Hrabia pobladł i zatrząsł się z gniewu.
— Wpani — rzekł — postąpisz jak zechcesz, ja zrobię jak postanowiłem. Nie bronię. Tak się zawsze kończy małżeństwo równie niedobrane jak nasze.
— A! Boże mój! czyż na tę wymówkę zasłużyłam życiem całém — zawołała płacząc hrabina — życiem pokory i zaparcia, posłuszeństwem aż do wyrzeczenia się wszystkiego!.. Nie! wymawiać ci tego nie będę, jeśli sam nie czujesz... Słowo ci tego pojęcia dać nie może, gdy nie dało życie... Stało się! stało!
— Moja pani, rzekł hrabia zimno: ja nie zwykłem cofać, co raz postanowiłem...
— Jam także myślała głęboko nad tém, co mam uczynić, przerwała hrabina: czy dać dziecku przykład gorszący zwady i poróżnienia, czy gorszy przykład chciwości i zbogacenia się cudzym kosztem. Zostanę żoną twoją z daleka, wierną ci do śmierci, ale się rozstaniemy, Rajmundzie: ja tego chleba jeść nie mogę.
— Masz wpani swoją wolę, odparł hrabia zimno kłaniając się.
Hrabina raz jeszcze zbliżyła się do niego.
— Mężu, rzekła czuléj: na dziecko, na Boga, na pamięć twoich ojców zaklinam cię! mógłżeś się tak obłąkać! To niepodobna! nie! ty masz poczciwe serce! Na co nam te skarby? na co bogactwa? Czyż Loli nie dość będzie i tego co mamy? czyż nam nie starczy na starość chleba? czy nie lepiéj dźwigać ubóztwo poczciwe, niż ten spadek nieszczęsny?
— Deklamacye! deklamaeye! zawołał hrabia: kobiece romanse! Com rzekł raz, powtarzam: biorę moją własność i nikomu z niéj nie winienem rachunku.
— Bogu! rzekła hrabina, odstępując: Bóg spyta cię o grosz sierocy; ludzie już potępili.
— Ja o ludzi nie dbam! zawołał hrabia dumnie; mam sumienie moje, to mi starczy.
Marya usiadła starając się uspokoić; Rajmund przeszedł parę razy po pokoju, i powolnym krokiem, nic już nie mówiąc, wysunął się za drzwi.
Po odejściu jego hrabina klękła i modliła się długo. Wstała nieco uspokojona, i choć już było późno, kazała natychmiast wołać Żółtowskiego, który stał właśnie w ganku i stawił się niezwłocznie.
— Mój Żółtosiu — rzekła — nie gniewaj się na mnie, nie pytaj mnie o nic, nie potępiaj. Są okoliczności, dla których chcę, muszę na jakiś czas zamieszkać w domu dawniéj rodziców moich. Ja i Lola wyjeżdżamy ztąd jutro.
Żółtowski nie wierzył uszom, cofnął się o krok, przerażony.
— Jak to, proszę jw. pani! a jw. hrabia?
— Hrabia pozostaje u siebie.
— To dla kąpieli? zapytał stary.
— Dla kąpieli... odparła Marya. Ale że się one mogą przeciągnąć, każ mi tam co mam mojego poprzewozić... Mało tego jest: ja wszakże, niewiele potrzebuję, Lola także... Ale jest tam dom?
— Dom stary zajmuje ekonom.
— Może się wynieść na folwark?
— Najłatwiéj, trzebaby tylko mieszkanie przygotować, oczyścić.
— Nie! ja się tymczasem w jednéj izdebce pomieszczę.
— Ale cóż to tak nagłego!
— Nie pytaj mnie.
Hrabina zamilkła.
— Proszę cię, spełnij czego żądam.
— A jw. hrabia?
— Oznajmisz mu o tém...
— Juściż nie jutro?
— Jutro, mój Żółtosiu. Dasz mi tam jakiekolwiek konie, jaki powóz stary, bylebym dojechała. Michał rzeczy poprzewozi.
Zdumiony rządca popatrzał na nią smutny; nie śmiał badać, i skłoniwszy się, odszedł zamyślony.
Z kolei nadbiegła Lola, nie domyślając się niczego. Przeprowadziła ona oczyma Jurasia, pożegnała go raz jeszcze ze swego okienka, marzyła o spotkaniu z nim w lipowéj alei, a matce krwawiło się serce, nie wiedząc jak jéj powie o rozstaniu się z domem, z ojcem, ze wszystkiém, co zwykła za swoje uważać.
Matka i córka milczały długo, aż hrabina wstała, podeszła i pocałowała ją w czoło.
— Moje dziecię — rzekła — czy wierzysz w to, że serce matki się nie myli?
— A! gdzież się pytać o to, mateczko!
— Wierzysz, że jeśli czego chce, musi mieć silne do tego powody?
— Dla czegoż mama mnie tak próbuje?
— Bo może dziwnéj, przykréj dla ciebie żądać będę rzeczy. Nie posądzisz mnie o dziwactwo?
— Mamciu! mów tak jak zwykłaś do swojego dziecka; ty znasz serce moje.
— Powiem więc, i tak lepiéj, otwarcie... Ojciec twój jest w błędzie; szanuję go i kocham, ale chcę mu dowieść, że zabierając majątek Jerzego, myli się i przywłaszcza go nieprawnie. Nie wątpię, że zastanowienie zmieni jego zamiary; dziś on trwa w swojém przekonaniu, a w tém różnimy się tak wielce, że musiałam...
Tu ze łzami pocałowała córkę w czoło.
— Musiałam mu powiedzieć ciężkie dla serca słowo: „Rozdzielmy się, rozstańmy!“ Wyjeżdżam na wieś do siebie, a ty?
— A ja z tobą! zawołała Lola dość smutnie. Ale mamciu droga, czy to co pomoże?
— Bóg wie, przynajmniéj mu na myśl różnicę zdań naszych przywodzić będzie; a może...
— Czyżby nie można, zostając tu, przekonać go?
— Zostając tu, ja przed światem zdawałabym się być w zgodzie z hrabią; mówić nie mogę...
— Odjeżdżając, potępiasz go! szepnęła Lola. Ale gdzie ty, tam i ja... Przecięż wrócimy tu, prędko wrócimy znowu?
— Mam nadzieję, że powrócimy, ty przynajmniéj. Zresztą Bóg rozporządzi nami: my róbmy co sumienie każe...
— A! jednak żal nam będzie Zarubińce opuścić, dodała Lola: ja tak do nich przyrosłam!
Długiém milczeniem tylko odpowiedziała na to matka. W jéj sercu tyle było niepewności, tak ciężka walka dwóch obowiązków, że sama zdać sobie sprawy nie umiała z tego, co czynić była powinna. Zdawało się jéj chwilami, że zostać będzie lepiéj, to znowu, że oddalić się jest powinnością; nie wiedziała co począć. Jednakże nazajutrz spędziwszy noc bezsenną na płaczu, bez pożegnania z hrabią, który się zamknął w pracowni, opuściła Zarubińce. Ani żony, ani córki Rajmund nie przypuścił do siebie; kroku nie zrobił, by je wstrzymać.
Można sobie wyobrazić, jakim smacznym kąskiem dla kochanych sąsiadów były te wszystkie, szybko po sobie następujące wypadki, nareszcie wyjazd hrabiny z córką. Niestworzone też opowiadano rzeczy z takiemi dodatkami, uzupełnieniami i kommentarzami, że każde nowe wydanie téj historyi, wychodzące z innéj oficyny, coraz było bogatsze w dramatyczne szczegóły; a choć między sobą wcale się wersye nie zgadzały, wszystkim przyznawano po trosze prawdy. Jerzy szczególniéj zwracał oczy wszystkich. Hrabinę jedni potępiali, utrzymując, że żona zawsze i do ostatka los męża i przekonania dzielić powinna; drudzy ją uniewinniali, dodając, że daleko dawniéj powinna była sobie postąpić w ten sposób.
We trzy czy cztery dni potém Jerzy dowiedział się także o wyjeździe, ale nie rozumiejąc dobrze co go spowodować mogło tak nagle, poleciał do hrabiny przestraszony, aby się bliżéj o szczegóły wypytać.
Dawne rodziców Maryi mieszkanie, opuszczone od śmierci ojca i jéj zamążpójścia, ów stary dwór szlachecki, z którego teraz pośpiesznie wynoszono ekonoma, przyspasabiając go dla pani, wyglądał bardzo niepocześnie, bo późniejsi mieszkańcy popsuli go i zdarli ślady dawnéj powagi i zamożności. Żyli w nim przybysze, zmieniający się co lat parę; każdy sam sobie coś klecił i odmieniał, a poszpecili bardzo. W dziedzińcu nagrodzono warzywnych grządek co niemiara; w sadzie zapuszczono ścieżki, a porobiono zagony; w samym domu ledwie ślad był dawnego ładu i wygody, bo się mu dano zrujnować. Dach gontowy gdzieniegdzie połatany był słomą, ściany ogołocone z tynków, okna pozabijane deskami. Po wygodzie pałacu, jakkolwiek opuszczonego, ale jeszcze pańskiego, dwór ten smutnie się wydał hrabinie; a choć powoli przewoził Żółtowski co tylko zdawało mu się pani potrzebném, trudno było na razie urządzić i choć znośną starą ruinę uczynić. Hrabina, dla któréj wspomnienie lat młodych, szczęśliwie w tém miejscu spędzonych, drogiém było, starała się napróżno dać mu fizyognomię, jaką pamiętała.
Nic prędzéj nie zaciera się nad ślady człowieka: niszczą je czas i ludzie. Marya ledwie mogła poznać to, co w jéj umyśle daleko wyraźniejszem pozostało, niż było w rzeczywistości. Bóg wie jak poginęły pamiątki, a miejsce nawet zmalało, zdrobniało, zestarzało. Lola usiłując odgadnąć życzenia matki, krzątała się jak mogła, zapytując co chwila: jak to gdzie było, gdzie to stało, jaki pokój na co był przeznaczony? Z tego co przeszłość przypomnieć mogło, bardzo już mało przeżyło, i nie pozwalało jéj odtworzyć; hrabina chodziła szukając resztek i śladów, i płakała.
Wśród tych smętnych przygotowań do nowego życia, przyjeżdżał kilka razy Żółtowski, milczący jak zawsze i widocznie nierad postanowieniu pani, które potępiał. Hrabina niespokojnie dopytywała go o męża, ale dowiadywała się tylko, że Rajmund ani wspomina o niéj, nie pyta o nią, nie zagaduje, nie miesza się wcale do tego co ona czyni. Wiedział o wszystkiém przez Malczaka, ale trwał w swoim uporze i milczeniu.
W kilka dni po tych przenosinach, Jerzy przybiegł do stryjenki z Robowa, gdzie dotąd przesiadywał, szukając sobie w sąsiedztwie dzierżawy wedle rady Loli. Nie domyślał się on istotnéj przyczyny oddalenia hrabiny, ale przeczuwał, że sprawa jego przyczynić się do tego musiała; ciekawy był bliżéj się dowiedzieć. Wchodząc w dziedziniec, na którym mnóztwo dziewcząt i chłopców pracowało około oczyszczenia ścieżek, spotkał się na wstępie z Lolą, która jako czynna gosposia była przy robocie. Ujrzawszy go, dziewczę podbiegło ku niemu żywo, klaskając w rączki.
— A! wiesz braciszku, żem się nawet spodziewała ciebie u nas, i przeczułam, że dziś będziesz. Widzisz co się stało!
— Ale cóż się stało?
— Nie wiem doprawdy! Mama potrzebowała jakoś zmiany powietrza, czy starych wspomnień; doprawdy, nie rozumiem tego dobrze... dosyć, żeśmy się do tego dworku przenieśli.
— Jakże się ma stryjenka?
— Dosyć dobrze, żyje tu wspomnieniami czasów, które spędziła z rodzicami. Urządzamy się, i nie tak nam źle będzie, jak się zdawało. Z początku zdawało mi się, że bardzo do pałacu tęsknić będziemy obie, że nam tu wszystkiego zabraknie; ale widzę, że i tu żyć można, jakoś może jeszcze swobodniéj i ciszéj. Ja mam dużo zajęcia! to mnie bardzo bawi; robię na nowo dziedziniec i ogród, domyślając się, zgadując jak to tu dawniéj być musiało... Nie sztukaby coś nowego stworzyć; ale ja chcę odgadnąć, jak niegdyś tu było, i czasem mi się doskonale udaje. Ale chodźmy do mamy.
Jerzy smutny jakoś pociągnął za Lolą w głąb domu, który stał jeszcze napoły pustką, na pół urządzającém się dopiero mieszkaniem, jak wszystko co niedokończone przykrém, niepełném, niewygodném. Gdzieniegdzie poprzywożone meble, jeszcze nieporozwiązywane, połamane trochę, gromadziły się kupkami; inne nie mając jeszcze oznaczonego miejsca, czekały w środku pokojów, gdzie im stanąć każą.
Hrabina chodziła wśród tych sprzętów obezwładniona, zapłakana, smutna. Zobaczywszy Jerzego, z czułością macierzyńską podbiegła ku niemu i Loli, usiłując udać wesołość.
— Widzi mama, jeszcześmy się nie pośpieszyły urządzić, a już mamy gości.
— E! takich to my się nie boimy, odpowiedziała hrabina. Jak się masz Jerzy? cóż u ciebie słychać? co robisz?
— Nie ma jeszcze nic stanowczego do powiedzenia o sobie; ale cóż się stało wam? dla czego te przenosiny?
— Nic, najprostsza rzecz w świecie: zawsze mi mury jakoś w lecie szkodziły, przywykłam dawniéj do drewnianego domu, więc na lato przeniosłam się tu z Lolą odpocząć.
— Ale będzież tu wygodnie?
— Wszędzie jest człowiekowi aż nadto wygodnie. Czyż to nam wiele potrzeba? Cóż ty porabiasz?
— Posłuchałem Loli, muszę się tém pochwalić, bo rzadko komu jestem posłuszny.
— Czyż i tobie dawała jakie rady?
— Za które jéj serdecznie jestem wdzięczen. Szukam sobie dzierżawy w sąsiedztwie, i mam ją już tak jak znalezioną. Trochę tylko chcą za drogo, a ja się obawiam.
Lola przerwała zaraz rozmowę, usiłując matkę rozerwać.
— Wie mama? doszłam dziś śladów ścieżki, która szła do drewnianéj kapliczki w ogrodzie; poznałam po trawach i po resztkach porzeczek, któremi była wysadzana. Z troskliwością starożytnika, śledzącego wał rzymski, szłam jéj śladami, i już nastąpiła restauracya, z któréj mama powinna być kontenta.
Hrabina pocałowała ją w czoło.
— Mój ty skarbie jedyny! jak dla ciebie wszystko jest weselem i zabawką!
— A! doprawdy, nie dla mojej rozrywki, ale się to robi dla kochanéj mamy... Jabym tak chciała, aby ci tu było dobrze!
— I tobie, mój aniołku.
— Mnie z tobą wszędzie jak w raju; przytem tak tu swobodnie, tak cicho, tak jakoś inne powietrze i życie! Codzień nową piękność odkrywam.
— Dalekoż będzie twoja dzierżawa? spytała hrabina Jerzego.
— Dobra mila, godzina drogi.
— A! to będziemy prawie sąsiadowali, rzekła Lola wesoło; ale zawsze nie tak jak Zarubińce z Robowem.
— Ty dotąd siedzisz w Robowie?
Pytania, odpowiedzi, szły tak przerywanie, gdy oznajmiono przybycie Żółtowskiego, który teraz dzielił się na dwoje, i zawsze milcząc przejeżdżał to do Zarubiniec, to do swéj kochanéj pani.
Z oczu jego widać było jakąś pilną nowinę, którą miał zwiastować, i wszedłszy zaraz do drugiego pokoju, ostrożnie się dokoła obejrzał.
— Wie pani — szepnął po cichu — testament w sądzie obalony został i uznany za nieważny.
Hrabina z okrzykiem podniosła ręce do góry.
— Możeż to być?
— Najpewniéj; ale hrabia appeluje daléj.
— Czy się o to kto starał?
— Zdaje się, że nie było komu. Hrabia posądza tylko... Sąd uznał go za nieważny z powodu, że jest prawu wbrew przeciwny. Majątek kazano oddać we władanie synowi. Hrabia wysłał mnie sam do hr. Jerzego, z którym się chce widzieć, i nie znalazłszy w Robowie, przybyłem tu po niego.
— Jakże mu to powiesz?
Żółtowski niewiele wiedział jak począć sobie, ale mieli czas do narady, bo Jerzy poszedł z Lolą w dziedziniec i do ogrodu przypatrywać się wszystkiemu co zrobiła i co jeszcze zrobić miała, aby to nowe gniazdko upięknić, a nadewszystko aby je do dawnego przywrócić stanu. Powracali do dworu, gdy Żółtowski naradziwszy się z hrabiną, wziął na bok Jerzego, i rzekł mu:
— Hrabia prosi, abyś się pan z nim widział.
— Kiedy?
— Choćby dziś jeszcze.
— A no, więc jedziemy do Zarubiniec, choć mi się bardzo ztąd ruszać nie chce.
— Rzecz musi być pilna.
— Jedziemy.
I pożegnawszy zaraz hrabinę, któréj nic o tém nie wspomniał, oraz Lolę, która go mocno wstrzymywała, siadł z Żółtowskim natychmiast, udając się do Zarubiniec.
Tu zastali całe stado klucze: Burdę, Korokotowicza i parę jeszcze mniejszych urzędników, składających przyboczną radę hrabiego do spraw sądowych, których on wszakże odprawił zaraz, aby sam na sam rozmówić się z synowcem. Twarz jego zdradzała podrażnienie i niecierpliwość.
— Mości panie! rzekł zamykając drzwi z powagą, która go nie opuszczała: mówmy otwarcie.
— Ja inaczéj nie mówię nigdy.
— Wpan udajesz bezinteresowność...
— Ja nigdy nic nie udaję.
— To są słowa: mamy dowody, że się robi inaczéj. Intrygą zakłócasz mi spokój domowy, postawiłeś przeciw mnie żonę...
— Ja? ja?
— A któżby inny? Przecięż po ostatniéj naradzie z wpanem wyjechała z domu.
Jerzy osłupiał.
— Mówisz mi, dodał hrabia żywo: że nie żądasz nic, że wyrzekasz się wszystkiego, a pokątnie starasz się i wyrabiasz obalenie testamentu.
Krew gorąca oblała twarz Jerzego.
— Stryju, rzekł poważnie: jakiekolwiek mogą być pozory, ręczę ci słowem uczciwego człowieka, że to, co mi przypisujesz, jest fałszem, jest potwarzą, jest najniegodniejszém zmyśleniem... Ze stryjenką nie mówiłem nic, namawiać jéj nie mogłem, o testamencie nie wiem.
— Dla czegoż sąd go obala? zapytał Herman szydersko; któż się o to postarał?
— Sąd go obala! zawołał Jerzy: jak to być może? ja go przecię przyjąłem.
— Zaprzestań wpan udawania, mówmy: czego chcesz? co mam dać?
— Nic, rzekł Jerzy spokojniéj; bo ja nic nie wezmę.
Hrabia z niecierpliwości targnął suknię na sobie.
— Ja sam uznaję potrzebę, słuszność dania wpanu jakiejś części. Człowiek naszego imienia nie może pójść walać się między ludźmi.
— Walają się tylko ci, co się chcą zwalać, rzekł Jerzy; do imienia to nie ma nic. Powtarzam, że nie chcę nic i nic nie wezmę.
— A jeśli sąd przyzna wpanu spadek? zapytał hrabia.
— Ja się go zrzeknę.
Jerzy wymówił to z takiém przekonaniem, z taką siłą, że hrabia nawet, jakkolwiek pełen podejrzliwości, zastanowił się i zdumiał.
— Uczyniłbyś to wpan? istotnie?
— Uczynię.
Stali i mierzyli się oczyma. Hrabia był skłopotany, walczył z sobą: szlachetniejsze uczucie dobywało się z niego; miłość własna tłumiła je i odpychała.
— Od razu nie zrozumieliśmy się i nie zrozumiemy, dodał Jerzy. Szanuję wolę ojca, któréj wyrazem jest testament: nic go odwołać nie może. Wiem to doskonale, że obalić go łatwo, że prawnym nie jest; ale ja majątku tego nie chcę, i w żadnym razie nic z niego nie przyjmę.
Hrabia napróżno w oczach Jerzego szukał fałszu i znaleźć go nie mógł; stał zmieszany i niemal upokorzony.
Usprawiedliwiała w pewny sposób przywłaszczenie forma prawna zapisu; ale jak skoro ten okazał się nielegalnym, mógłże mieć jaki powód trzymania się przy swojém, grabienia cudzéj własności i przyjęcia jakby daru od synowca? Domyślał się knowań pokątnych, ale ich dowieść nie mógł. Nie było co mówić daléj, ani się o co układać; potrzeba było pomyśleć co czynić, aby się nie zbrukać więcéj.
Jerzy ze swojéj strony w żadne układy wchodzić nie chciał.
— Wezwałem wpana — rzekł po namyśle hrabia — w przekonaniu, że sprawę tę załatwimy zgodnie; miałem i mam to przekonanie, że nie chcesz mi powiedzieć prawdy.
— O tém dopiero późniéj zapewne będziesz się pan mógł przekonać, dodał Jerzy, biorąc za czapkę. Tymczasem żegnam.
I wyszedł powoli.
Sędzia Mejszagolski wcisnął się zaraz po jego odejściu, gdy hrabia stał jeszcze nie wiedząc co pocznie, prawie ze zgryzotą w sercu, że się w tę sprawę wplątał, z któréj wyjść nie wiedział jak i kędy.
— A cóż? spytał z ukłonem, zacierając ręce; a cóż?
— Wypiera się wszystkiego; nic nie chce.
— Chytrość! odparł Mejszagolski: przecięż są śladziki; już dochodzimy, już jesteśmy na drodze.
— Więc sąd nie dla odarcia mnie, grozi obaleniem testamentu?
— To swoją drogą, a to swoją drogą; ale że tam ktoś chodzi koło tego interesu, to pewna. Są ślady, są poszlaki... dodał misternie. Prawie jawno, że stara się o to niejaki Szperka; nawet, o czém się teraz przekonywam, ma i daje pieniądze. Któżby, proszę jw. hrabiego, dawał pieniądze, jeśliby się ich z naddatkiem nie spodziewał odzyskać? Dla miłości ludzkiéj to się nie robi. Obcy tegoby dla zabawy nie uczynił... za co? po co? Jest nawet łacińskie przysłowie prawne: Is fecit cui prodest. A cuiże tu prodest? spytał sędzia naiwnie — proszę rozważyć!
— Cóż to za jeden ten Szperka?
— Szperka, prawnik, bardzo zręczny choć nieznany człowiek. Kryje się, że koło tego chodzi; ale ja to wiem pewnie i najpewniéj. Żeby zaś robił to komu na przekorę, lub sobie dla satysfakcyi, niewidziana rzecz!
— A dla odarcia mnie? spytał hrabia.
— Toby się przecię targował, wystąpił, dał do zrozumienia; a on się z tém tak ukrywa, że kiedym go zastał insperate u sekretarza z papierami na stole, o mało apopleksyi nie dostał, usiłując je co prędzéj pochować. Ale sekretarz i ja, to jedno: zarazem spenetrował o co to chodziło! Szperka człowiek, który darmo palcem nie kiwnie: któż go namówił? kto ugodził? kto mu dał na to pieniądze? pytam?
— I ja pytam, dodał hrabia: a nie znajduję nikogo prócz tego chytrego chłopca, który mi tu w oczy się wypiera, wyklina, a pocichu intryguje. Ale jeśli tak! rzekł Rajmund: nie wie, że i ja chodzić potrafię, i ja nie ustąpię... pójdziemy do izby cywilnéj, do senatu, do ogólnego zebrania... nie zrzeknę się...
— Już to, rzekł sędzia pokornie: jakkolwiek uznaję, że jw. hrabia ma słuszność w gruncie wszedłszy w rzecz... ale prawdą a Bogiem, z tym testamentem utrzymać się będzie trudno, bardzo trudno. Gdyby się nikt nie starał i nie protestował, no! to jeszcze; ale za najmniejszém staraniem krucha ta lepianka się obali.
Hrabia stał zamyślony.
— Co tu począć?
— Jeden i jedyny środek, rzekł sędzia po cichu: naturalnie, kiedy się broni tego, co w przekonaniu naszém jest bene et valide nam przynależne, to wszystkie środki dobre. Szperkę tego ja znam: człek ubogi, chciwy, dzieci kupa, żona krzykliwa; możnaby do niego trafić i przekonać go w ten sposób (tu pokazał na dłoni sędzia jak się liczą pieniądze), aby nam nie psuł interesu.
— A! to robota pokątna! to przekupstwo i zdrada! zawołał hrabia.
Sędzia Mejszagolski zaczerwienił się, a potém rozśmiał, bo już musiał choć śmiechem nadrobić.
— W prawie — rzekł — proszę jw. hrabiego, to tak jak w bójce na pięści: chodzi o to tylko, aby być na wierzchu i nieprzyjaciela zmódz, a czy wśród roboty kto komu nogę podstawi, czy sypnie piaskiem w oczy, mniejsza o to, byle rzucić przeciwnika na ziemię.
Hrabia cofnął się z niejakim wstrętem od człowieka taką wyznającego teoryę, i ostygł.
— Bądź co bądź — rzekł — ja środków tego rodzaju użyć nie mogę i nie chcę. Stanie się co ma być: bronić się będę do ostatka, ale na prawéj drodze.
— Ale i ja — przerwał sędzia, którego to tknęło — i ja jestem tego zdania, żeby iść prosto i jak najprawiéj; cóż, kiedy tu podstęp widoczny? jakże go odeprzeć? minę chyba kontrminą. Czemuż oni nie występują, przeciwko nam wyraźnie?
— Nie jest to racya, abyśmy środków, które naganiamy, używali: ja tego nie chcę.
— Prawdziwie jw. hrabia uwielbieniem mię przejmuje! łamiąc ręce rzekł sędzia. Takich charakterów antycznych — dodał podnosząc oczy do góry — nie ma już na świecie. Chlebabyśmy nie jedli, gdyby człowiek stał tak marmurowo przeciw szelmowstwu ludzkiemu, które nas otacza. A! zepsucie, jw. hrabio, nie do uwierzenia zepsucie i demoralizacya!
I ten, co przed chwilą doradzał najohydniejsze środki, z głębi przejętego serca wzdychał teraz nad zepsuciem wieku, obwiniając je o własny występek. Nie dziejeż się to tak codzień i wszędzie?
— Prawość! prawość! ja sam mówię, dorzucił sędzia: nie ma jak prawość! ale z tym światem i z tymi ludźmi... a! jak trudno! Człowiek szlachetny, nie mówię tego do siebie, zawsze najnieszczęśliwszy.
Westchnął głęboko.
Hrabia zrozumiał to dobrze; wiedział on już, że gdy rozmowa na ten się przedmiot staczała, zawsze się datkiem i ofiarą na otarcie tych łez prawości kończyć musiała. Schwycił więc kopertę ku temu przygotowaną, i wcisnąwszy ją w rękę serdecznego przyjaciela, który z roztargnienia dłoń wcześnie trzymał zręcznie wyciągniętą i otwartą, pożegnał gorliwego doradcę.
Przypuszczony do wszystkich tajemnic toaletowych i arkanów dezabilu, Maks mocno się zamyślał, rachując, czy reszty wdzięków, choć dobrze i umiejętnie zakonserwowanych, potrafią na wodzy utrzymać burzliwe serce jego.
Ale kość była rzucona, indult nadszedł... Półkownikowa melancholicznie robiła przygotowania do ślubu. Maks zabierał się do wyrzeczenia się przy ołtarzu swych artystycznych nadziei. Oboje zgadzali się na to, że chlubić się szczęściem i ludziom niém robić oskomę wcale było nieprzyzwoicie, że wypadało ślub w maleńkiem kółku przyjaciół serdecznych ograniczyć. Amelia więc prosiła tylko Anetę z matką, starą jakąś kuzynkę, opuszczając nawet hrabinę, która nie była bardzo zdrowa i dosyć daleko. Maks wezwał Ottona i Jerzego. Miano pojechać do kościoła około południa, powrócić na obiad do domu, spędzić wieczór na pogadance, potém rozjechać się, zostawując młodą parę w najpożądańszém osamotnieniu.
Tak się też stało zgodnie z programem.
Jerzy był w żałobie, ale nie wątpiono, aby bądź co bądź, assystował Maksowi; Otto także nie mógł naleganiom się oprzeć, choć Maksa nie bardzo lubił, a półkownikową znał dawno i zbyt dobrze. Aneta z matką i ojcem, na którego nikt nie zwykł był uważać, bo jedynym jego obowiązkiem było nosić szale i mantylki, wołać o konie, kazać zaprzęgać i bawić cudze dzieci, jeśliby nadto krzyczały — przyjechali paradnie, strojno i świetnie. Wiedziała ona, że znajdzie tu Jerzego, ale zaszłe wypadki znacznie ją ku niemu ostudziły. Jerzy też tak był teraz siostrą zajęty, że o Anecie zapomniał.
Wielkiego namysłu i narady z matką przedmiotem było, jeszcze w domu, potém w drodze: jak Aneta miała znajdować się względem hrabiego? Matka i ojciec wiedzieli, że z razu go sobie życzyła, ale wówczas na postanowienie jéj wpływały nieznacznie dobra, które posiadał, i miliony, dziedzictwo dziś całkiem postradane. Aneta nawet nie taiła teraz, że to, co się jéj w pierwszéj chwili wydało oryginalném i piękném, trochę było przesadzone i niebardzo dobrego tonu. Kilka razy dała się z tém słyszeć przed matką, naturalnie potakującą... Ojciec machnął ręką tak zręcznie, że nie można było odgadnąć, czy protestował, czy się dziwił... choć uwielbienie jego dla dziecka, oppozycyi przypuszczać nie dozwalało.
— Może się mama dziwi, mówiła Aneta: że ja dziś trochę go inaczéj sądzę, gdy zubożał; ale ja mam przyczyny ważne! Człowiek takiego charakteru jak on, będąc bogatym, ma wiele środków do ukształcenia się, uspołecznienia, pozbycia szorstkości charakteru. Stosunki, pieniądze same, są to sposoby zmiękczenia; tymczasem zostając ubogim, to wcale co innego: zdziczeje do reszty...
— To jest rozum! zawołał ojciec: cóż to to? To Metternichowski rozum!! Ktoby to i pomyślał co ona?
— Prawdziwie, gdyby ludzie ją znali, powinniby jéj stawić ołtarze! zawołała matka.
I oboje popatrzali na siebie, a ojciec korzystając z kataru, który go zmuszał do użycia chustki, otarł zarazem łzę rozczulenia. Matka na sucho westchnęła tylko, wznosząc oczy ku niebu, gdyż jéj na łzy nie tak się łatwo zbierało.
Aneta obszerniéj potém i łatwiéj do pojęcia raczyła im wyłożyć swoją ideę, i sama znalazła, że potrzeba było nieco chłodniéj, ostrożniéj, znajdować się względem hrabiego.
— Przyznaję — rzekła — że na mnie dość wielkie zrobił był wrażenie w pierwszéj chwili. Skorzystał z tego, zbliżył się; jestem pewna, że to pamięta, że zechce iść daléj; ale ja muszę teraz być ostrożniejszą. Z takimi ludźmi potrzeba się trzymać na wodzy.
Ojciec i matka schylili głowy i pojechali do półkownikowéj, przekonani, że Aneta dopełni powinności i odpowie wysokiemu powołaniu swojemu.
Jerzy nie bez jakiegoś wzruszenia zobaczył Anetę; ale dziwnym skutkiem, po świeżém Loli wspomnieniu, po uczuciu, które ona rozbudziła w jego sercu, takiém jakiémś czystém, świeżém, niebiańskiém, ta piękność majestatyczna, dowcipna, szyderska, śmiała, prawie mu się wydała śmieszną... Na nieszczęście na wszystkich prawie Aneta toż samo robiła wrażenie: z razu uniesienie niezmierne, potém zdziwienie tylko, nareszcie rozczarowanie i znużenie.
Teraz znalazł ją inną niż nosił we wspomnieniach; ale chwila żywszéj rozmowy mogła ich nastroić znowu na ton, w którym zrozumieć się i sympatyzować mogli.
Jerzy przystąpił do niéj ze śmiałością dawnego znajomego, który dobrze ostatnią pamiętał rozmowę. Aneta lekko skinęła mu główką, a chłopak ostudzony natychmiast, zaraz się na bok usunął.
To znowu nie zgadzało się z rachunkami Anety, która dobrze liczyć umiejąc, różne jeszcze wypadki i możebne zmiany fortuny przewidywała w oddaleniu. Poznała zaraz, że z Jerzym inaczéj postępować sobie potrzeba, i że z nim do końca trafić może być niełatwo.
Tymczasem wszyscy ruszyli do kościoła, gdzie półkownikowéj trochę się źle zrobiło, nie wiadomo z jakich powodów. Maks miał minę tryumfatora, dość już sobie lekceważącego zwycięztwo.
Amelia, gdy wysiadła z powozu, w którym z mężem powracała, oczy miała czerwone trochę, on usta zagryzione, ale niepodobna przypuszczać znowu, aby zaraz w pierwszéj godzinie jakieś nieporozumienie zajść mogło. To pewna, że jako gospodarz na dobre się zaraz rozporządzać Maks zaczął w domu, i niezmiernie mało do czynienia żonie zostawił, oszczędzając jéj słabemu zdrowiu pracy i kłopotu. Tę staranność posunął nawet do tego stopnia, że niektóre dyspozycye żony poodmieniał, zapewne w widokach zrobienia jéj przyjemnéj niespodzianki w dzień ślubu.
Zresztą pyszny był Maks dnia tego tylko z uczucia obowiązku. Z typu artysty znanego nam z karykatur francuzkich, na który z razu nadto się był wymodelował, zszedł zaraz na inny typ obywatela i półpanka, mając nadzieję z czasem zostać prototypem w tym rodzaju. Włosy nawet poświęcił w części nowemu stanowi, który obierał, a wąsy za to przedłużył; i biedna półkownikowa zaślubiwszy genialnego artystę, z zadziwieniem znalazła się połączoną z dość prozaicznym szlachcicem, który sztukę lekceważył, wspominać o niéj nie chciał, a mówił jéj ciągle o koniach, wyborach, obowiązkach urzędnika i t. p. Metamorfozy tego rodzaju nie są zapewne nowością; lecz szybkość, z jaką się ta dokonała w kilku tygodniach przedślubnych, czyniła ją wielce zastanawiającą.
Przy obiedzie jakimś przypadkiem, który na zręczną rachubę wyglądał, Aneta znalazła się przy Jerzym; ale Juraś był ostygły i zamyślony. Nie chcąc go zupełnie zrażać, zaczęła z nim powolną rozmowę, trzymając ją w chłodniejszéj sferze ogólników.
Ale rozmowa taka doskonała być mogła z wyłamanym człowiekiem, przywykłym do świata, do jego półsłówek, do nastrajania się na pewny ton potrzebny, zmieniania głosu i postawy, a nawet myśli jak wypada; z Jurasiem, na którym step i zdziczenie znać jeszcze było, który zawsze był sobą, nie umiejąc udawać, gra ta jakoś nie szła raźnie. Zbijał on nieraz z siodła najwprawniejszych szermierzy jedném zapytaniem, wprost, otwarcie i szczerze zmierzającém do celu i łamiącém rusztowania, które tak zgrabnie budują ci, co nic lepszego do czynienia nie mają. Z nim potrzeba było albo być otwartym, lub dobrze przynajmniéj szczerość udawać.
Aneta sama nie wiedziała dobrze jak to zrobić, żeby się i swéj przeszłości nie zaprzeć, i téj rozmowie pierwszéj, w któréj za daleko była zaszła, nie skłamać, i chłopca nie zrażać. Zbyt była pewna, że go pochwyci gdy zechce, gniewał ją chłód, na jaki trafiła. Nie domyślała się, że wspomnienie Loli szkodziło jéj w sercu Jerzego.
Obojętność jego już ją gniewać zaczynała; musiała mu pokazać znowu i ten warkocz tak bujny, że piękną jéj główkę przechylał, i białą wytoczoną rączkę, i trochę ramion marmurowych, które kaskadą śnieżną cudnie spływały w bogate fałdy sukienki. Aneta wiedziała, że i te środki skutkują, że dla wielu ramiona i postawa tyle mówią co oczy i usta, bo wszystko jest symboliczne w kobiecie.
Jerzy znalazł ją też cudownie piękną, a strojne weselne ubranie czyniło z niéj istotnie zachwycający obrazek. Miała suknię czarną z materyi ciężkiéj, z koronkami, przystrojoną w koralowe gałęzie; takiż wieniec na głowie, i bransolety na rękach, a białe jéj ramiona wśród tego czarnego tła i ponsowych ozdób, ślicznie odbijały, rumieniąc się chwilami jakby przypływającą falą życia, która pod atłasowém przezroczem skóry płynęła gorącym strumieniem... Dla czego istoty, w których najmniéj jest płomienia i uczucia, często się nam tak ognistemi i namiętnemi wydają, trudna to do rozwiązania zagadka. Może to życie, które z nich tryska całe na zewnątrz, wyczerpuje się tém właśnie; może iskra tlejąca żywo, potrzebuje istotnie szarego popiołu, któryby ją okrywał, ażeby nie zagasła. Któż to wie? kto to powie? Dość, że Aneta miała chwilami postać muzy natchnionéj, chwilami rozognionéj szałem bachantki, a w piersi jéj, a w główce biły tylko falami ostygłemi próżność i zimne rachuby.
Powoli jednak, z razu chłodna, ożywiać się zaczęła rozmowa. Jerzy uczuł się pociągnionym ku temu zjawisku, które go nęciło samą swą niespodzianą obojętnością.
— Powiedzże mi pan, jeśli o to spytać wolno, odezwała się w końcu Aneta: jakie są jego na przyszłość projekta?
— Będę na wsi gospodarzył.
— A! to nie zabawne! zawołała śmiejąc się; z tymi chłopami, z tą rolą, a w dodatku kłóć się jeszcze z chmurami, z wiatrami, z deszczem, jak czasem papa w czasie żniwa stoi w oknie i fladze pięść pokazuje...
— Ja mam więcéj cierpliwości.
— I ręczę, że pan marzysz sielankę?
— Nie. Tak blizko dotknąłem się rzeczywistości, że nie zdołam pisać eklog, a Wirgiliuszowskie bardzo mi się zawsze wydawały nudne... pastusi Sabiny inaczéj bawić się musieli...
— Jednak to coś będzie nakształt sielanki...
— Nie! konie, myśliwstwo, życie napół rycerskie, napół rolnicze, jak za dawnych czasów.
— Ale to coś dzikiego.
— I ja jestem trochę dziki. Myślę nawet, że trochę dzikościby nam nie zawadziło.
Aneta popatrzała nań ciekawie.
— Wszakże cywilizacya zależy na tém, aby tę pierwotną szorstkość zetrzeć z siebie?
— Szorstkość zewnętrzna to nic, ale wewnętrzna siła pozostać i wzrosnąć powinna. Zaczyna się od pierwszéj, a potem i drugiéj się wyrzeka.
— Pan masz bardzo dziwne pojęcia! rzekła Aneta.
— Tak mnie Bóg stworzył.
— Mówiono nam, żeś pan odrzucił co mu stryj ofiarował, nawet znaczną bardzo majętność?
Jerzy się uśmiechnął.
— Odrzuciłem, bo mi się to nie należało, a dary się przyjmują chyba wówczas, gdy pochodzą od tych, których się kocha, lub gdy człowiek rąk nie ma i żebrakiem siedzi nad drogą.
— Ale to była prosta tylko restytucya, odparła Aneta.
— Nie rozumiem tego; nic mi nie należało... nie mówmy o tem... Spadek po ojcu został rozporządzony, za cóż miałem brać nagrodę?
— I mówią jeszcze, żeś pan mógł nawet wszystko odzyskać?
— Mógłbym, ale... nie chcę.
Aneta popatrzała nań z góry zdziwiona.
— Czy pan i z kobietą tak byłbyś dumny jak z majątkiem? spytała.
— Gdybym kochał, rzekł Jerzy, wierzyłbym, że miłość się nie kupuje ani wywalcza: przychodzi, narzuca się, jest konieczną lub istnieć nie może. Starać się o nią, to procesować się o majątek.
— Lecz przypuść pan gwałtowną namiętność?
— Żadnaby mię nie zmusiła do poświęcenia kobiety dla siebie, do ujmowania jéj pochlebstwem, do przekupstwa.
— Cóż to za dziwne teorye! A cóżbyś pan robił, gdybyś kochał?
— Nic... tylkobym kochał z całéj duszy.
— Choćby nie kochany?
— Zawsze.
— Bez nadziei?
— Na wieki.
— Myślisz pan, że miłość może być wieczną?
— Jeśli jest miłością. Jeśli zaś jest fantazyą, zabawką, namiętnością tylko, to co innego.
— A! a! miłość pańska jest książkowa i idealna.
— Wcale nie, jest taką, jakiéj pojęcie przynosimy na świat z sobą, a psujemy je potém, obcinając aż się nam na starość suchy z niéj szkielet zostanie.
Spojrzenie Jerzego zelektryzowało Anetę. Zimna istota poczuła jakieś wzruszenie, jakieś pragnienie zbliżenia się do tego człowieka, który tak śmiało mówił co myślał, a obiecywał tak wiele.
Że często przychodzimy z rachubą chłodną tam, gdzie nas potém chwyta gorące uczucie, że wpadamy w zastawione przez nas samych sidła... któż tego nie wie? Ileż to razy człowiek upada, gdzie myślał tryumfować! Tak prawie stało się z Anetą, któréj warkocz nie związał serca Jurasia, ręka nie pochwyciła serca, ramiona nie uwięziły wejrzeń namiętnych, a dość było jednego spojrzenia młodego chłopaka i kilku słów śmiałych, by dziewczę to zimne, rachujące na zwycięztwo, uczuło się niespokojném i zachwianém. Spuściła głowę powoli, zadumała się.
— A! rzekła ciszéj: gdyby to taka miłość była na świecie!
— Ktoś tam powiedział i słusznie — dodał Jerzy, — że nie ma poczwary wymarzonéj najbujniejszą fantazyą człowieka, którejby prototypu, poszukawszy, nie znalazło się w naturze. Jeśli tak jest ze stworzeniami, czemuż nie z uczuciami raczéj? Człowiek nie może wymarzyć niepodobieństwa: natura kładzie mu granice i nie puszcza po za nie...
— Więc taka miłość byłaby możliwą?
— Niewiele o tém myślałem, rzekł Jerzy — i nie kochałem nigdy. Gdybym się zebrał na miłość, kochałbym raz, na wieki; tak mi się przynajmniéj zdaje. Czytałem coś o tém, i myślę sobie, że wielkim trafem czasami spotykają się dwie dusze, co dla siebie stworzone były tak, że jedna do życia drugiéj jest potrzebna; a gdy się znajdą i dusze, i serca, i umysły tak sympatyczne, wówczas raz zbliżone oderwać się od siebie nie mogą: następuje Abelardowska miłość... Ale na ten wypadek, ileż prób nieszczęśliwych, ile miłości nie anielskich, czysto ludzkich, zwierzęcych, śmiesznych lub tylko granych na zimno i bez poklasku!
— Mówisz pan, że niewiele o tém myślałeś; ja znajduję przeciwnie... Nie sądziszże, iż jest potrzebą duszy miłość? że kochać potrzeba choćby się omylić?
— Wiem, że rwie się serce ku uczuciu temu... ale to tak jak dziecię do gwiazdy, jak bezsilny chciałby wzlecieć, jak niemy przemówić pragnie... ale umieramy z zaschłemi od żądzy ustami, choć często przepojeni tém, co nie gasi pragnienia...
I szła tak rozmowa, a po niéj stało się coś dziwnego z Anetą. Zmieniła się, straciła śmiałość, łza jakaś błąkała się po jéj oku; osłoniła ramiona, zapomniała o warkoczu, pobiegła do matki szepcząc jéj, aby Jerzego zaprosiła do siebie, — ojcu, aby się z nim bliżéj zapoznał.
— Ale sama uważałaś, moje dziecię, rzekła powolna matka: że może nie byłoby dobrze nazbyt go ośmielać.
— Dziś go lepiéj poznałam...
— A! już jeśli ona go lepiéj poznała, podchwycił ojciec składając ręce jak do modlitwy: to nie ma co mówić, moja duszko. Ja lecę go zaraz jakoś ująć! Ale jakby go ująć?
Matka spojrzała na córkę i instynktowo jakoś się przelękła.
— Jaka ty jesteś zmieniona! Co ci to jest?
— Mnie? nic! Ale cóż mama uważa we mnie?
— Ale ona śliczniutka! niezmieniona! tylko taka zaanimowana! przerwał ojciec żywo. Anastazya trąciła go łokciem i umilkł zaraz, spoglądając po sali.
— Czy mam do niego pójść? zapytał.
— Niech ojciec idzie.
Ojciec natychmiast zatoczył się posłuszny, złożył mantylkę, którą trzymał, na krześle, i poszedł z ukosa kołując do Jerzego. Stanął, założył ręce w tył, co uwydatniło jego okrągluchny brzuszek, i uśmiechając się, rzekł po namyśle:
— Hm? czemu to pan nas nie odwiedzisz?
— Ja? rzekł Jerzy: bardzom panu wdzięczen, ale dotąd nie miałem czasu.
— Otoż to jest, i ja nigdy nie mam czasu; to prawda. Bo któż, proszę pana, ma czas? Ale odwiedź nas pan jednak: moja żona bardzo sobie tego życzy, a i Aneta nasza także.
— Bardzo mi będzie przyjemnie.
— Gdzież pan teraz mieszka?
— Przebywam w Robowie.
— Tak, u Ottona Marzyckiego, pół mili, nie daleko. Droga na karczemkę, pan wie? gdzie kiepski mostek; ale ja go każę naprawić.
Potém chrząknął i zamilkł, myśląc, czy tego już dosyć? ale jemu się zdawało, że jeszcze nie dosyć.
— Bardzo nam będzie przyjemnie — dodał. Żyjemy ustronnie, gości tak miłych jak wpan dobrodziéj miewamy mało: będziesz nam wielce pożądany... Pan gra w warcaby? zapytał niespodzianie.
— Nie! odparł zdziwiony Jerzy, nie.
— A! to ja pana nauczę: gra mądra i zabawna.
Na tém się już skończyło. Rozmowa i zaproszenie nie były zbyt zachęcające; ale wnet zbliżyła się i mama z uśmiechem, a Juraś zdziwiony tą grzecznością, któréj pierwsze z nimi spotkanie nie obiecywało, musiał z nią teraz odbyć tę samą zaproszenia ceremonię.
— Ale pan nas odwiedzi! ale pan musi być u nas! tak mało miewamy osób!
Ledwie się z niemi rozstał Jerzy, gdy Otto wziął go na bok.
— Słuchaj-no! — rzekł — ci ludzie widocznie cię łapią: czy się im dasz złapać?
— Złapać? nie.
— Panna piękna i posażna, ale koziełek.
— No, nie obawiaj się o mnie, odparł Jerzy. Wdzięczen ci jestem za przestrogę, ale nie sądzę, by serce złapać się dało.
— Owszem, rzekł Otto: za serce się chwyta. Trzeba je dobrze znać, by wiedzieć co jego bicie znaczy: miéj się na baczności.
— Najpiękniejsza partya — dodał wciskając się Maks, który już wcieliwszy się w obywatelstwo, wiedział, co która panna reprezentowała — najpiękniejsza partya w powiecie, a w dodatku ojciec i matka najniżsi słudzy i gotowi officyaliści.
— No, ale i gotowi córki sprzymierzeńcy, na wypadek wojny, dodał śmiejąc się Otto. Siła złego, trzech na jednego.
Gdy się to dzieje, roztkliwiona półkownikowa, któréj artysta z rąk się wymknął, zmieniając się w prozaicznego obywatela, chciała w tym dniu uroczystym widzieć go jeszcze takim, jakim oglądała raz pierwszy objawiającego się sercu. Musiał uledz ogólnym naleganiom mąż młody i zagrał. Jerzy towarzyszył mu po dawnemu, i rozśmieli się, serdecznie przypominając dawne swoje koncerta po miasteczkach, przecierpianą biedę, niedostatek, wesołe chwile nieopatrznego młodzieńczego życia, które się już dla nich obu kończyło: temu troską surowszą, drugiemu dostatkiem okupionym stratą włosów, artystyeznéj przyszłości i potrzeby odegrywania komedyi.
W czasie muzyki Aneta usiadła w kątku, jakby nie swoja, i wpatrzyła się w piękną twarz Jerzego, tak zawsze spokojną, tak pogodną, jakby żadna burza zewnętrzna téj złotéj tafli zmarszczyć nie mogła. I wydał się jéj pięknym jak Antinous; a co lepsza, pod tą twarzą czuła serce, na którém bezpiecznie złożyć było można głowę i spocząć przez życie; czuła w niém prawdę, któréj wartość teraz dopiero jakiś jéj instynkt wskazywał. Zawstydziła się niemal siebie i odegrywanéj z nim komedyi.
— O mój Boże! jakże ja mu się wydać musiałam! jak on mnie osądził! on co tak kocha szczerotę, prawość, prostotę!..
I przyłożyła rękę do serca, które żywo biło pierwszy raz w życiu.
— Miałażbym go kochać? spytała siebie, — ja? com dotąd była panią mojego uczucia, com chciała być panią mojego losu? Cóż to jest? ta obawa, ten niepokój, ten smutek duszący pierś, i łzy, co mi się kręcą na powiekach? Miałażbym ja kochać i być ukaraną?... A jeśli on mnie kochać nie zechce? a jeśli odepchnie? a jeśli?.. Ale nie! nie!...
Zdziwiła się i przeraziła zmianą, którą w niéj jedna chwila, jak iskrą elektryczną przeszywając, zrobiła; powiodła ręką po czole, wstrzęsła się i osmutniała, przysiadła w ciemnym kątku, co nie uszło baczności ludzi.
— He! he! rzekł Maks do Ottona: rodzice koło niego tańcują, to nic; ale panna, uważasz, jak zwarzona. Serduszko zakołatało! dalipan! a to będzie śmieszne, doprawdy!
Jerzy, szczęściem, nie widział tego wszystkiego: wspominał niedawne dzieje, uśmiechał się do Maksa, który podwójnem zwycięztwem ozdobiwszy skronie jako mąż i wirtuoz, chodził z miną solenizanta.
— Ktoby to nam był przed kilku miesiącami wyprorokował, rzekł Jerzy: że ty się ożenisz, a ja pójdę na zagon rolę orać.
— A dobre to były te złote czasy nasze! zawołał Maks wzdychając.
— Nie wrócą już, nie wrócą! dodał Jerzy.
— Miéj się i ty na baczności, żeby ciebie także nie ożenili, rzekł po cichu nowożeniec. Okrutnie podejrzewam Anetę, że ci już stryczek rzuciła na szyję: tylko ścisnąć.
Jerzy się uśmiechał.
— A ty, spytał Maks daléj: jak się czujesz? podobała ci się?
— Nie wiem sam... jeszczem siebie nie spytał, — i przyznaję ci się tylko, żem tak pociągającéj kobiety w życiu nie spotkał.
Maks rzucił ręką.
— No! toś już przepadł! rzekł odchodząc.
Jerzy się zamyślił. Aneta widząc go samym, błądziła po salonie tak zręcznie, że się nareszcie zbliżyła ku niemu. Ale jakże odmienna! Nie myślała o warkoczu, o rączce, o nóżce i ramionach; myślała o nim tylko, chciała się poprawić, chciała nie ciałem, ale duszą podnieść się do ideału. Ta nagle rozpłomieniona miłość dźwigała ją wysoko, a na czole jaśniała jak płomień geniuszu. Teraz w istocie była majestatycznie piękna, a uczucie tryskające z niéj, tak ją przeistaczało, że Jerzy był uderzony na nowo pięknością Anety, jakby ją ujrzał raz pierwszy.
— Nie znajdujesz pan jak ja, rzekła do niego: że wesele każde jest czegoś smutne? Nie prawdaż, że z tym dniem uroczystym przysięgi, należałoby się ukryć od oczu i obchodzić go postem i modlitwą?
— I ja nie widzę w tém nic wesołego, nic nadewszystko miłego dla nowożeńców w popisywaniu się szczęściem, które w téj chwili tak jest jeszcze niepewne.
— Przysięga! na wieki! do grobu! a! to straszna rzecz dla tych, co zimno ją sobie składają z rachuby, odezwała się Aneta.
— Miałażbyś pani posądzać kogo?
— Ja? zawołała Aneta: ale nie! Amelia kocha jak ośmnastoletnia dzieweczka, on jak dwudziestoletni artysta, który nie miał rodziny i dachu.
Przeszli parę razy po pokoju z sobą, i Aneta spytała go znowu, ale innym głosem i ze wzruszeniem widoczném:
— Wszak nas pan odwiedzisz? Śmiéj się pan ze mnie, jeśli chcesz, ale dwa razy go tylko widząc, czuję się jakby starą znajomą, któréj potrzebą stał się widok téj twarzy i dźwięk tego głosu. Może zanadto mówię, ale chcę być szczerą.
— O, dziękuję pani, zawołał Jerzy: taką tylko pojmuję kobietę, szczerą, prostą, mówiącą co myśli, i właśnie dla tego, że mi to pani mówisz, ja pewnie więcéj w tém nie będę szukał, nad to, co znaczy słowo; a dowód jéj dobroci i współczucia dla sieroty głęboko mnie porusza...
— Przyjedź pan! przyjedź! dodała cichszym głosem.
Ale wtém papa nadszedł oznajmując, że konie czekają, i niosąc mantylki, które ze szczególną gracyą umiał, udrapowane na lewéj ręce, z miejsca na miejsce przenosić.
— Kochana Anetko — rzekł — jedziemy. A pana dobrodzieja czekać będziemy i wyglądać w Koniuszynie.
— Dziękuję państwu za ich dobroć...
Otto brał także za kapelusz, ale Maks wstrzymał go z gorączkowym niepokojem.
— Chwilkę tylko: musicie ze mną wypić kielich rozstania z kawalerskiém życiem, którego wrota już się niepowrotnie zamknęły za mną. Czuję, jakby Orfeusz wstępujący do... do tego co się dziś nie mówi... okrutny trzask ich zamka i pisk niesmarowanych wrzeciądzów.
Pani półkownikowa tak była szczęśliwa, że się chętnie zgodziła na jeden jeszcze kielich, choć Maks już kilka zbytecznych miał na sumieniu. Przyniesiono puhar dorodny, napełniono, i odjeżdżający musieli wychylić z kolei. Ale toast ten officyalnie zwał się życzeniem szczęścia dla małżonków, nie zaś owym pożegnalnym Maksa wiwatem. I pito go przyklękając, a Amelia się rozpłakała, rzucając się na szyję Maksowi, który za tę pieszczotę, ledwie się zdawkową monetą pocałunku, na czole złożonego, wypłacił.
Noc już była, gdy Otto z Jerzym odjechał z przed ganku dworu półkownikowéj, a dzisiejszéj pani Maksowéj Fermerowéj, i zadumani obaj ruszyli do Robowa. Długo bardzo milczeli; wreszcie Otto przerwał zamyślenie, biorąc rękę towarzysza i wstrząsając nią silnie.
— Słuchaj, mój młody przyjacielu — rzekł. Znamy się dosyć dawno; jużem miał nawet czas pokochać ciebie, a bardzo mało jeszcze wiem twojéj przeszłości. Często pytasz mnie o radę: jeśli myślisz, że ci się na co przydać może, i chcesz, by była skuteczna, powiedzże mi szczerze a otwarcie, jak na spowiedzi, całą przeszłość swoją. Wiem, że się jéj wstydzić nie będziesz; przekonany jestem, że czysta; wybacz mi, żem jéj trochę ciekawy...
— Nie mam powodu nic taić, choć i pochwalić się nie mam z czém tak dalece... Powiem ci najprzód szczerze, kochany mój mentorze, że jeślim cały lub nie bardzo połamany wyszedł z przeszłości, to wielkie szczęście i boża opieka nademną. Znałaś mojego ojca, wiem o tém; aleś go znał młodym na ławie szkolnéj, a potém widziałeś tylko parę razy już złamanego sieroctwem: nie widywałeś go w chwili życia, w któréj właściwie był sobą... Dziś zimniéj i bezstronniéj wpatrując się w tę postać, inaczéj ją widzę i sądzę niż wprzódy; ale w dzieciństwie, jak zapamiętam, okazywał mi się groźném i straszliwém widmem. Był to charakter twardy, nieugięty, który sobie wmówił potrzebę egoizmu mimo serca, i do zimno narzuconego planu gwałtownie nagiął życie całe.
Nie poddać się, nie ustąpić, okazywać hart niezłomny, było jego główném zadaniem; szczerze i otwarcie wyznawać uczciwy, ale chłodny egoizm, i wziąć go za podstawę życia, stało się jego marzeniem. Otwartość posuwał aż do przesady, miłości i przywiązania strzegł się jako uczuć osłabiających człowieka. Były to usterki więcéj z planu niż z serca pochodzące. Od dzieciństwa, gdyż matki mojéj nie pamiętam, jak zasięgnę myślą, pomnę jego tylko żelazną rękę usiłującą zrobić ze mnie istotę, któraby tak była zastalona, aby jéj nic w świecie przełamać i skruszyć nie mogło. Na dosyć drażliwym z natury chłopcu, który się łatwo uginał, ta metoda wychowania, w któréj miłość nie miała udziału (bo ojciec mój mawiał, że dziecka do uczucia, którego w świecie nie znajdzie, przyzwyczajać niepotrzeba), robiła wrażenie męczarni. Ciało i duszę moją usiłowano ciągle zatwardzać i hartować, oblewano zimną wodą i przestrogami surowemi, wdrażano do niedostatku, do głodu, do chłodu, do pracy, a nigdy ani uśmiechu, ani uścisku nie znałem: grozę, karę, przestrach tylko. Dopókim jeszcze był w domu z nauczycielem, stan mój, jakkolwiek okropny i ciężki, był jeszcze znośniejszy. Nie miałem go z czém porównać; zdawać mi się mogło, że wszystkie dzieci równie surowo się wychowują. Lecz gdy z planu ojca wypadło oddać mnie do szkół, a tu sam jeden znalazłem się w takiéj ryzie, wśród innych mających pieszczoty, swobody i wygódki życia, — poczęło we mnie burzyć się wszystko, i stan mój jaśniéj okazał się oczom. Towarzysze moi wyśmiewali odarte suknie, utrzymanie ubogie, nie wolę, w jakiéj zostawałem...
Postawiono mnie na stancyi z tak srogiemi przepisy, że i jadło, i suknia, i najmniejsza życia przyjemnostka obrachowane zostały tak, abym nie poczuł nad sobą opieki serdecznéj, ale jakby nieustanne prześladowanie... W końcu obejście takie, przy otwierających mi oczy złośliwém szyderstwem towarzyszach, litości obcych, doprowadziło do rozpaczy, do wzburzenia.
Przyczyniło się jeszcze do rozwinięcia tych uczuć we mnie to, że byłem celem powszechnéj litości, użaleń, że mnie prawie pokazywano palcami, że mi, jak nędzarzowi każdy obcy starał się czémś wynagrodzić te męczarnie, które zdaniem całego świata niesłusznie ponosiłem.
Do osób, które szczególniéj losem się moim zajmowały, należała niejaka Izabella Moroszówna, podżyła już panna, znająca moją rodzinę i ojca.
— Wiem, odrzekł Otto: ale ty nie wiesz może, że ojciec twój w młodości starał się o nią, a potém porzucił.
— Były to okoliczności całkiem mi naówczas nieznane; ale panna Izabella szczególnie losem się moim zajmować zaczęła. Sprowadzano mnie ukradkiem powracającego ze szkoły do stancyi towarzysza, gdzie i ona przychodziła; pojono, karmiono, dawano pieniądze... a skutkiem tego wszystkiego było, że mi mój stan, moje sieroctwo i opuszczenie coraz bardziéj dojmować zaczęły, żem sobie ojca wystawił jako nieprzyjaciela. a jego obejście jako umyślne znęcanie się nademną...
Oprócz innych przyjaciół i towarzyszów, na jednéj ze mną ławie siedzących, szczególniéj jeden przywiązał się do mnie i pozyskał przyjaźń moją. Niejakie podobieństwa położeń zbliżało go do mnie: był to syn starego Tatara Azulewicza, człowieka ubogiego, samém pochodzeniem swém skazanego na prześladowanie, ubóztwem na upokorzenie. Nie ma nic nielitościwszego nad dzieciństwo: mimo pokory, cichości, potulności Azulewicza, w klassie był on przedmiotem szyderstw nieustannych, naigrawań, figlów, a prześladowanie to powiększały częste jeszcze żarty nauczycieli nieostrożnych, to z powodu wiary, to z twarzy niepozornéj, to z niepoprawności języka ucznia. Obaśmy cierpieli, a ja, choć uczyłem się nieźle, skutkiem rozporządzeń ojca bojącego się mojéj miłości własnéj, zawsze prawie na ostatniéj siadywałem ławie, gdziem się z równie nieszczęśliwym Azulewiczem spotykał; ztąd pierwsza znajomość, potém przyjaźń. Tatar był mi tak wdzięczen jak jeszcze nikt na świecie. Ja jeden tylko podawałem mu rękę, mówiłem z nim, chodziłem, broniłem go w potrzebie, i nie wstydziłem się braterstwa z biedakiem. Miał on ojca staruszka, dziwną postać wojaka, który zszedł na niańkę. W dość późnym wieku Pan Bóg mu dał to dziecię: matka zmarła, a stary wyhodował je sam, wychuchał, teraz w szkole sam mu bakałarzował, dozorował go, uczył się z niém razem. Niegdyś był to żołnierz, jak wszyscy prawie u nas Tatarowie; ale w potyczce jakiejś przecięto mu rękę prawą tak, że choć mu się została, władać nią już nie mógł. Ożenił się tedy, osiadł na wsi na małym zagonie i powrócił do życia rolniczego. Ale tu żona zmarła, chata osmutniała, a dziecię potrzeba było wychować; Azulewicz przeniósł się więc do miasteczka, kupił małą dominę, żył nadzwyczaj ubogo, a całą swą siłę, mienie, serce i staranie, skierował na wychowanie jedynaka.
Resztę czasu poświęcał czytaniu ksiąg swoich mahometańskich, w których jakąś rozrywkę znajdował. Był to poczciwy, łagodny i cichy człowiek, a mimo tego dla pochodzenia i wiary pogardzony, i jak to u nas często się dzieje, odepchnięty przesądem, dla tego, że przed stami lat jego rodzice z dala tu przyszli szukać opieki i gościny. To, co z młodym Mahometem w szkole, robiono w życiu codzienném z Azulewiczem: szydzono z jego zagłębiania się w Alkoranie, z modlitwy przejętéj, z przywiązania do dziecka nawet; a gdziekolwiek wszedł, pewien był, że go nie minie urągowisko z wieprzowiny, z obrzędów dla niego pamiątkowych i szanownych, z samego nawet prawodawcy, jego klaczy i t. p. Dlatego usunął się od ludzi, żył samotnie, a dziecko swe tém bardziéj pieścił, im ludzie dla niego byli niesprawiedliwsi...
Parę razy obroniwszy Azulewicza, stałem się dlań przyjacielem od serca; chodziliśmy odtąd razem, a chłopak przysiągł mi wiarę i przyjaźń dozgonną. Wracając ze szkoły, zaproszony do ich dworku, poznałem się ze starym ojcem, który mnie przyjął ze łzami; rozpytywał, pocieszał, i stał się także dla mnie przyjacielem i powiernikiem. Byłem nieco starszy od jego syna: mnie go Azulewicz zwykle powierzał, chodziliśmy w parze, nierozłączni. Stary Tatar i panna Izabella osładzali mi życie; ale ich powolność dla mnie, jeszcze surowość ojca wydatniejszą czyniła. Litość ich pomnażała moją niecierpliwość; potakiwania i pobłażanie wyrobiły powoli we mnie poczucie niesprawiedliwego ucisku, oburzenie, chęć uwolnienia się z pęt żelaznych.
Sam nie wiem jak w głowie mojéj urosła pierwsza myśl ucieczki. Ojciec wciąż mi okazywał, że ze mnie nie jest kontent; zamiast cokolwiek dać mi swobody, spróbować czy jéj użyć potrafię, związywał mnie w najmniejszych drobnostkach, nie dopuszczając, abym cokolwiek sam mógł pomyśleć i uczynić; karcił każde słowo, każdy postępek najniewinniejszy. Za przybyciem do Pińska, przeglądał wszystkie moje papiery, badał życie, w sukniach nawet szukał powodu do gniewu. Zamiast mnie spętać, wszystko to razem rozwinęło oburzenie, przekonanie, żem nie jest kochany, że w takiém życiu wytrwać nie potrafię, że powinienem jego i siebie oswobodzić od tych męczarni. Myśl ucieczki zrodziła się w młodéj głowie. P. Izabella, dowiedziawszy się o niéj, wcale jéj wybić nie usiłowała; stary Azulewicz, z natury swéj może mniéj to znajdując dziwném, że się ktoś na swobodę wyrywa, nie zgromił mnie od razu. Powzięty zamiar utkwił w myśli; pozbyć się nie mogłem tego marzenia wolności, któréj tak łaknąłem, na któréj wspomnienie drżałem... takem się obawiał spętanéj przyszłości całéj.
Gdy się to dzieje, biedny Mahomet, który był słabowity jak dziecię starości, zachorzał, przestał chodzić do klass, a choć ojciec z końca świata sprowadzał do niego lekarzy, choć się do ostatniéj sukni na leki i środki ratowania go wyprzedał, biedne dziecko umarło.
Rozpacz ojca była straszliwa. Zamknął się, płakał, tarzał po ziemi, potém zdrętwiał jak drewno. Po śmierci syna, która i dla mnie była stratą wielką, a wrażeniem niezmierném, bo widok śmierci dziwnie gorąco na młodém piętnuje się sercu, długo nie widziałem starego Azulewicza. Chodziłem zapraszany do domku drugiego towarzysza, gdzie czasem znajdowałem pannę Izabellę, i tam już otwarcie mówiliśmy, radzili o ucieczce mojéj.
Przyśpieszyły ją i popchnęły ku temu dwie głównie przyczyny: zrobiłem mały dług, o którym dowiedział się ojciec, i jednego dnia późniéj niż zwykle powróciłem do domu, o czém mu doniesiono, nie objaśniwszy, żem się z towarzyszami przygotowywał do zbliżających się egzaminów. Zapowiedziano mi więc, że za to na święta nie pojadę, odjęto małą pensyjkę, osadzono na chleb i wodę. Byłem już dorastającym chłopakiem, a środki tego rodzaju okrutnie mnie upokarzały.
Płaczącego prawie spotkał Azulewicz, który chodził za miasto płakać także na mogile syna. Wziął mnie stary do domu; a gdym mu nieszczęście moje opowiadać zaczął i nadmienił o ucieczce, nietylko mnie nie odwiódł od tego, ale przekonany, że ojciec istotnie mnie nienawidzi, począł szukać sposobów, jak by mi w tém dopomódz.
Przyjeżdżał co rok na Wołyń znajomy mu z Krymu, może powinowaty, niejaki Mustafa Seferowicz. Często zostawując tabun swój w Berdyczowie, dobiegał do Pińska dla widzenia się ze starym Azulewiczem, a z końmi przewędrowawszy część naszego kraju, znowu do Krymu powracał. Azulewicz poznał mnie z nim: ztąd myśl zbiegnienia do Krymu. Przyznałem się do niéj przed panną Izabellą, która mnie wcale nie wstrzymując, ofiarowała jeszcze pomoc pieniężną, jeślibym jéj potrzebował. Zapaliła mi się tém głowa, a gdy ojcowska surowość coraz bardziéj dolegała, plan został osnuty w chwili. Seferowicz obiecał mnie zabrać z sobą, na miejsce chłopca do koni, który mu był zmarł w drodze. Ażeby ślady ucieczki zatrzeć, rzuciłem odzież moją nad wodą, gdzie ją późniéj znaleziono, a sam opatrzony w zapas grosza przez pannę Izabellę, najprzód czółnem najętém, przebrany dostałem się do osady Sernickiéj, potóm lądem na furze chłopskiéj dobiłem się do Berdyczowa. Ażeby się nie domyślano i nie wysłano pogoni, któréj spodziewaliśmy się wszyscy, Seferowicz nie brał mnie z sobą, aż dopiero w Bałcie, gdzieśmy już całkiem byli spokojni.
Życia, które tu prowadzić zacząłem, opisywać nie będę. Nie odpowiedziało ono nadziejom moim, ale z razu miało dla mnie wiele uroku.
Nie była to swoboda, o jakiéj marzyłem, bo takiéj nie ma na świecie; ale ze stosunków niewolnika względem pana życia i śmierci, zszedłem na daleko znośniejsze obowiązki sługi poufałego. Seferowicz był prosty, gburowaty, ale poczciwy człowiek; ludzie jego, jeszcze mniéj okrzesani: mnie książka i szkoła czegoś już więcéj żądać nauczyły. Ale życie to stepowe podobało mi się, choć w niém i pustka była wielka; a podróż, pochód przez kraj nowy, przygody drogi, noclegi pod gołém niebem, nawet ostrość tego tatarskiego obyczaju, i głód, który znosiłem, wiedząc jego przyczynę, nie tyle mi ciężyły. Takeśmy powoli doszli aż do Krymu, i przebywszy nieznośnie długą pielgrzymkę ziemiami, które w końcu naprzykrzyły mi się, bom po nich więcéj obiecywał sobie, dostaliśmy się do południowego brzegu, na pierwszy rzut oka pięknego i uroczego jak raj.
Tu w orzechowych sadach, na górze, miał Seferowicz biały domek, a raczéj chatę, gdzie z liczną mieszkał rodziną. Widok tego kraju, cudów natury nieznanéj mi a majestatycznie pięknéj, nowego obyczaju, z razu mnie oczarował. Ale potrzeba było uczyć się języka nowego dla mnie, nawykać do żywota więcéj niż prostego, łamać się z uprzedzeniami Tatarów, którzy spoglądali na mnie niechętnie, choć Seferowicza miałem za sobą. Dla reszty byłem brudnym Giaurem, a téj nienawiści i wstrętu, której Azulewicz doznawał u nas, ja tu nawzajem doświadczyć musiałem, jeszcze się dotkliwiéj często wyrażającéj. Swobodę miałem wielką, alem się z nią męczył okrutnie. Poczułem zaraz, że i tu nie wytrzymam, i tęsknota do kraju, do mowy, do twarzy, z któremi się zrosłem, pędziła mnie od tych laurów, od gór, od morza, które było tak piękne, a po za które uciekając myślą, nie miałem kogo tam gonić. Przebyłem w Krymie póty, póki tęsknota nie urosła prawie do choroby, do zgryzot. Seferowicz postrzegł, że mnie tu przyswoić nie potrafi, choć szczerze nad tém pracował...
Z jednym Ukraińcem zwiedzającym Ałusztę, dostałem się jak prosty chłopak do Odessy. Dziwak to był, ale serce miał dobre, jak u nas większa część ludzi; instynkta miał poczciwe, a głowę przewróconą. I jemu tatarskie najprzód, potém czumackie smakowało życie... Spotkaliśmy się na Czatyrdahu. Przemówiłem do niego znajomym językiem, alem zataił moje dzieje; dobył ze mnie tylko wielkiéj do kraju tęsknoty, a że chorował właśnie na ukochanie stanu natury i powrot do prostych obyczajów, porozumieliśmy się łatwo. Zabrał mnie z sobą. W drodze osnuliśmy najpiękniejszy w świecie projekt prowadzenia życia w stepie, z końmi razem i książkami, ożenienia cywilizacyi z naturą, hartowania się do czynnego życia i t. d.
Ale przyjechawszy z nim do Odessy, spostrzegłem już, że przyszły syn przyrody, co tak miał twarde wieść życie, przedzierzgnął się tymczasowo na eleganta: balował, hulał, i dopiero gdy mu pieniędzy i kredytu nie stało, ruszył nareszcie na wieś razem ze mną. Był to sierota i jedynak bogaty. Wróciwszy na wieś, zajął się powoli doprowadzeniem planu swojego do skutku; ale na tém się skończyło, żeśmy grywali, czytali po dniach i nocach, a ja za dwóch jeździłem konno, polowałem i koniuszowałem przy piękném jego stadzie. Panicz zawsze na jutro początek hartowania się odkładał.
Nie wydawałem się przed nim wcale kim jestem, przezwałem się Janko Zbój, i podniesiony przez niego zostałem do stopnia bohatera romansu. Nie powiem, żebym nie był rad z mojego stanu. U niego zetknąłem się z całą podobnych jemu młodych ludzi czeredą, którzy prawiąc nieustannie o harcie, zapijali szampana, zjadali przysmaki, jeździli konno czasem i uganiali się z chartami po stepie; ale dogodziwszy młodzieńczéj fantazyi, szczebiotali potém po francuzku w salonach, i w glansowanych rękawiczkach lepszą część życia spędzali.
Mnie tam dosyć było dobrze. Podbudzony do urzeczywistnienia myśli mojéj, bujałem swobodny, utworzywszy sobie życie całkiem nowe. To, co dla nich było wyjątkowém, dla mnie stało się zwyczajem. Ubrany w prostą odzież chłopską, dzień spędzałem w stepie, na koniu, z prostym ludem; potém wieczory u fortepianu, z książką lub w towarzystwie młodzieży, która sympatyzowała ze mną, ale tak znowu surowo spełniać co się jéj piękném wydawało, nie była w stanie. Jadłem tylko proste potrawy, nie pijałem nic, wstrzemięźliwość i surowość moja zjednały mi zarazem podziw i śmiechy. Jeszcze, sądzę, krążyć tam muszą podania o tym Janku Zbóju, który potém znikł im bez wieści. Szczęściem dla mnie, dla mody i na pokaz było wiele książek u Gerarda; mogłem nie zardzewieć, i czego mi brakło, chciwém czytaniem dopełnić.
Jako majętny pan, potrzebował mieć nowości wszelkie na stoliku. Trzech księgarzów przysyłało mu je całemi pakami z różnych stron świata; służący je rozbierał, rozcinał, rozrzucał po stolikach i chował stare, gdy nowe nadeszły; właściciel nic nigdy nie tykał, prócz romansów sławniejszych i dramatów. Miałem to wszystko do swobodnego użycia; a choć wśród tych nowości dużo było śmiecia, trafiały się rzeczy poważne i dobre, które księgarze choć tędy przepchnąć usiłowali. Biblioteczce Gerarda winienem, żem nie zamarł i nie upadł całkowicie. Czytanie stało mi się potrzebą, nałogiem, koniecznością.
Gerard dosyć mnie lubił, byłem mu też trochę potrzebny, bo miał wielkie stada, konie kosztowne, a ja przyjąłem na siebie cały zarząd stajen; często wyręczałem go w gospodarstwie i brałem na siebie co tylko mu ciężyło. Zjawiałem się w jego salonie kiedy chciałem, siedziałem póki mnie to bawiło, odchodziłem z zupełną swobodą. Byliśmy na stopie poufałéj przyjaźni; zresztą nie nadużywałem jego życzliwości, bom prawie nic od niego nie potrzebował. Z Krymu przysłał mi Seferowicz kilkanaście koni, które tam sobie kupiłem; ze sprzedaży ich amatorom wpłynął mi grosz dosyć znaczny: miałem zapas nienaruszony. Gerard chętnieby mi był swój worek otworzył, alem z niego czerpać nie chciał.
Po roku pobytu w Zasipowcach u Gerarda, jużem go tak znał, żem tu sobie nadziei długiego pobytu budować nie mógł. Wychowanie i jedynactwo tak go zepsuły i rozbujały, jak mnie ucisk i surowość, ale w inny sposób.
Chęci miał najlepsze, wytrwania w niczém; przy dobrem sercu fantazyę, kaprysy i dumę niewypowiedzianą. Rzadko z kim w zgodzie wytrwał długo; ze mną z wielu powodów trzymał się jeszcze, ale jużeśmy kilka żwawych mieli utarczek, i wiedziałem, że się to prędzéj czy późniéj skończy jakąś awanturą.
Życie w téj ukraińskiéj rezydencyi, wystawionéj świeżo, bo dopiero przez ojca Gerarda, który na dzierżawach z małego człowieka doszedł obrotami i pracą do milionowego majątku — tak szło oryginalnie, jak oryginalne było to obozowisko, w którém mieszkaliśmy.
Zasipowce, wieś ogromna, do ośmiuset dusz licząca, w czarnéj ziemi położona, nad kilku ogromnemi stawami, w zielonych sadach — miały obszerne niezmiernie i rozległe pola. Oprócz tego należały do nich dwie inne wioski równie ludne i bogate. Stanowiło to klucz, który, jak sądzę, ze dwakroć sto tysięcy przy złém gospodarstwie mógł robić dochodu, a kupiony był przez ojca Gerarda za niespełna tyle co dawał intraty, i to wypłaconego nabytemi długi i kapaniną. Ojciec, gospodarz skrzętny i zabiegły, zostawił tu synowi stada koni, owiec, gorzelnie i co tylko było potrzeba do użytkowania ze ślicznego dziedzictwa tego, tylko domu nie miał czasu zbudować.
Mieszkaliśmy więc w folwarku starym, do którego różnemi czasy doklecono kilka salonów i pokojów, pod słomą, z dziedzińcem gołym i bez drzewka. Założony na górze ogród i fundamenta pałacu, zostały jak je osnuto: pierwszy miał więcéj kołków niż zieleni, drugie kisły od deszczów pod lichém pokryciem.
Z daleka przybywając do Zasipowiec, ani się domyśleć było można wewnętrznego w nich przepychu. Pod tym dachem słomianym, wśród ścian oblepionych naprędce, co wiosna i co jesień odpadających, najwytworniejsze mieściły się meble, bronzy, dywany, nagromadzone tak obficie, że na pałacby starczyły.
Niewiele może było w tém smaku, ale im na pozór dwór był lichszy, tém Gerard starał się dobitniéj dowieść przybywającym gościom, że nie brakłoby mu na postawienie pałacu, gdyby go sobie życzył. Grał on rolę syna stepu, Ukraińca, myśliwca, tylko w pewnych danych dniach, gdy mu do tego przyszła ochota; ale wolał życie wygodne, miękkie, swobodne, powiedzmy: próżniacze, — a niczém niewstrzymywany, robił tylko to, co mu się podobało. Częstośmy się o to sprzeczali: on dowodził że zbytek go nudzi, że tylko towarzystwo drugich pcha go ku niemu; jam się śmiał z tego otwarcie, okazując mu, że nie ma hartu ani siły do trybu życia, jaki ja prowadziłem. Jak najczęściéj ludzie słabi, Gerard stał o to najwięcéj, czego mu w istocie brakło. Oburzały mnie hulanki, które często wracając z moich wycieczek zastawałem w domu, i orgie naśladowane niedołężnie, wśród których rozprawiano o życiu ostrém, o stepie, o kozactwie, o prostocie obyczaju, polewając je szampanem i burgundem, umilając przytomnością biednych istot uwiedzionych, na których dla chwili pańskiéj fantazyi, na wieki piętno spodlenia i rozpusty zostać miało. Kłóciliśmy się o to, i wychodziłem nie mogąc patrzeć na to ich rozpasanie. Nie wiem jak się to stało, że młody, młodszy od nich daleko ciałem i duchem, nie uległem przykładowi, nie poświęciłem dla szału moich jasno jeszcze niewyrobionych myśli o obowiązkach życia. Wstyd jakiś dziewiczy wstrzymywał mnie zapewne.
Nareszcie przygoda spodziewana zerwała stosunki nasze z Gerardem. W Zasipowcach nad jeziorem mieszkał zamożny mielnik Iwan Prochor, który miał śliczną czarnobrewą córkę. Rzadkie są wśród ludu prawdziwie piękne twarze, ale gdy się tam trafi kwiatek, to doprawdy już cudo; taką była Marysia, a że ojca miała bardzo zamożnego, który ją pieścił i kochał, choć nie wyszła z życia wieśniaczego, trzymała się biało, strojnie, wykwintnie, wyglądała jak laleczka. Zawsze strojna nawet na codzień, przybrana zalotnie, Marysia podobniejsza była do przebranéj panieńki, niż do prostéj chłopki.
Piosenki ukraińskie wykołysały ją do życia; więc to było tęskne jakieś, rozmarzone, naiwne, spragnione i ciekawe życia, chwilami trzpiotowate jak dziecina. W moich wycieczkach po wsi i polach, często spotykałem Marysię, alem z nią prawie nie mówił; dopiero sam jéj ojciec, mielnik stary, widząc mój rodzaj życia, upodobanie w podaniach i pieśniach ludowych, wprowadził mnie do chaty i z córką zapoznał. Byliśmy z nim jakoś w przyjaźni, alem umyślnie unikał dziewczęcia, co mi się samo nastręczało, bo ładna jego twarzyczka, świeże usta i uśmiech nie robiły mi innego wrażenia nad smutne przeczucie losu, jaki ją czekał, gdy w pracy i zdziczeniu uwiędnąć miała.
Gerard, który wcale sobie z tego nie robił wyrzutów sumienia, szukając łatwych po wsi miłostek, rzucił okiem na Marysię. Począł podjeżdżać pod różnemi pozorami do chaty mielnika, przywozić korale i dziewczę wszelkiemi sposoby wzywać do dworu. Ojciec zrozumiał rzecz i zląkł się sromoty; ja obaczywszy to, oburzyłem się, — a gdy Gerard nie taił się z planem pochwycenia Marysi, którą miał zaraz wywieźć do Odessy, by ją tam na panienkę przestroić, odkrywszy co było wszystkim prócz mnie wiadome, stanąłem przed nim z gorzkiemi wymówkami.
Namiętnością rozhukana fantazya już w nim była górę wzięła; ścięliśmy się bardzo ostro.
— Słuchaj, zawołał Gerard: ktoś ty jest, żebyś mi tu nauki dawał? Jakiém prawem śmiesz mi się rzucać w oczy?
— Prawem, jakie mi dają własne twoje, głoszone codzień zasady, twoja miłość dla ludu, zalecanie sprawiedliwości.
— Co to ma do tego?
— Jak to! więc słowa nie obowiązują do czynu? Będziesz drugim zalecał czystość, a samemu brukać ci się wolno? Wieszże jaki los gotujesz téj istocie, którą poświęcasz chwilowéj fantazyi?
— Pewnie lepszy niż tutaj.
— Jaki przykład dajesz ludziom?
— Nie potrzebuję nauki.
— Potrzebujesz jéj, i musisz mnie słuchać. Radzę ci dobrze.
— Nie chcę rady.
— Nie chce jéj nigdy namiętność, ale obowiązkiem jest dla mnie dać ci ją. Ja na krzywdę starego mielnika nie pozwolę. Robiłeś coś chciał z innemi: na krzywdę tego dziecka nie pozwolę.
— Co to jest: nie pozwolę? Tybyś śmiał?
— Co znaczy to: ty? spytałem.
— Ty, znaczy sługa...
— Ja! twój sługa! któż ci to powiedział?
— Jész mój chleb.
— Ale pracuję, i pracuję jako przyjaciel.
— Nie chcę takich przyjaciół.
— Gerardzie! zawołałem: zapominasz się.
— Włóczęga jakiś! rzekł Gerard.
— Milczże! — krzyknąłem — jeśli chcesz wyjść cało!
— To ty milcz!
Przyszliśmy tak do słów grubych, wreszcie do pistoletów. Biliśmy się. Postrzeliłem go i uchodzić musiałem. Wprawdzie raniony podał mi rękę, uznał, żem miał słuszność, alem powrócić nie chciał, i poszedłem w świat daléj. Zapas mój zmniejszył się, bom go pożyczył w potrzebie Gerardowi; ten nie pomyślał, aby mi oddać, a jam czekać i upominać się nie chciał.
Błądząc po Ukrainie, dostałem się znowu na koniuszego do jednego hrabiego, ale w tydzień rozstać się z nim musiałem, bośmy się nie mogli porozumieć o stanowisko nasze.
Jakiś czas wędrowałem po wioskach i siadywałem po chatach wieśniaczych nad Dnieprem; pół roku nawet parobkowałem u starego kozaka. I nie poskarżę się na to życie i zbliżenie się do ludu. Nie powiem, że to są święci; ale porachowawszy ubóztwo, brak wszelkiéj oświaty, jakież to cudo, że ów lud żyjąc samą pieśnią, podaniem i powietrzem, jeszcze jest taki, jakim go widzimy! tak w duszy poczciwy, tak silny! Co go trzyma i hoduje? Bóg jeden wie. Ja podziwiam go i korzę się przed prostaczkami, jak przed niepojętém dla mnie zjawiskiem. Wiele więcéj mamy, aby być lepszymi; a o ile w istocie lepsi jesteśmy... nie wiem. Nauka prowadzi nas tylko do matactwa i szachrowania z sumieniem. Czyśmy łagodniejsi w istocie? czy tylko na pozór? czy mniéj namiętni? czy jaśniéj widzimy stosunek społeczny z góry niżeli oni z dołu? Ale tém cię nudzić nie będę — dodał Jerzy.
— Długożeś się tak włóczył po chatach? spytał Otto.
— Kilka miesięcy, rok może... a ręczę ci, że mnie tam przyjmowano gościnniéj może, z większém zaufaniem i wiarą, niż w innych sferach... a tak mi było swobodnie, tak dobrze w tém życiu, że go nigdy nie zapomnę. Trochę tylko tęskniłem po książkach, po rozmowach wznioślejszéj treści, bom sobie z nich w domu Gerarda, gdzie różny świat bywał, zrobił nałóg i potrzebę... Otoż masz całą prawie treść mego żywota. Z chat wieśniaczych znowu potém przyszło mi zajrzeć do dworu. Poznałem się z ukraińskim dzierżawcą, który chodził w kożuszku, lubił myśliwstwo i zdał mi się ciekawą postacią, graniczącą między ludem a szlachtą, mającą cnoty obojga. Był to człek już niemłody, który trochę z szablą po świecie się uwijał, szparki, żywy, wesoły, nie lubiący fraka i salonu, kochający stepy, naturę i chatę swoją. Ten namówił mnie, abym się do niego przeniósł, a że miał chłopaka wyrostka do nauki, uprządł sobie, abym go uczył; na co wreszcie przystałem, bo mi już grosza zupełnie brakło. Z ojcem tedy polowaliśmy, śpiewali piosnki rusińskie, uganiali się na koniach; z dzieckiem siedzieliśmy nad książką; a że była i córka, i fortepian, więc grywałem także, i czas mi schodził szybko a wesoło. Lucynicz byłby mnie jak najdłużéj trzymał, i zgodziłbym się z nim może; ale po roku znowu, moja postać, nazwisko, brak zupełny papierów i nieszczęśliwe jakieś podejrzenia o stosunki z wieśniakami, ściągnęły na mnie tak wielką i troskliwą baczność, żem prawie zmuszony był uciekać. Z trochą grosza puściłem się w świat, nie wiedząc już co robić. Dostałem się w miasteczku w ręce Maksa... i oto jak znalazłem się niespodzianie w Zarubińcach, — a reszty los dopełnił.
— Ha! jest to rzecz pewna, rzekł Otto: że często najtroskliwszy ojciec nie wypielęgnuje tak dziecka jak Opatrzność, która na pozór rzuca niém bez celu, jakby igraszkę czyniąc, a w istocie kaźdém uderzeniem zostawia ns niém piętno. Skorzystałeś i z chat kozaczych, i z Gerarda, i z Tatarów!
— Jestem tego pewien. Nie widzę swoich wad, tak jak swojego ucha zobaczyć nie mogę; ale to co mam w sobie niezłego, winienem różnéj biedzie, którą przebyłem, i poczciwemu jakiemuś pierwiastkowi, który z domu wyniosłem, jak ów dzieciak w bajce, czarodziejski listek, przyległy kędyś niewidzialnie do jego sukienki.
— No? a dziś nie jestżeś znowu pod wrażeniem tego życia nowego, mniéj rozrzuconego, więcéj skupionego? nie straciłżeś trochę dzikości i tego zamiłowania swobody?
— Może się to trochę złagodziło, rzekł Jerzy; ale Cygan zawsze Cyganem. Gdy długo posiedzę w miejscu, czuję tęsknotę; w towarzystwie jak dzisiejsze obracam się ciężko; a gdy wyjadę na pole, między drzewa i lud prosty, dopiero czuję się jak w domu.
— Jest w tém trochę dobrego — rzekł Otto — a wiele pychy; bo gdybyś jéj nie miał, wszędzieby ci było jedno, tu czy gdzieindziéj.
— Ojciec mi mówił toż samo, przerwał Jerzy: musi to być prawda. Być to może słabość, ale zawsze zostanie mi nawet po oswojeniu się ze światem waszym, tęsknota ku innemu.
— Tak, ku idealnemu, rzekł Otto: to rozumiem; bo lud niestety! w którego sukmankę ubieramy nasze ideały, jeszcze idealnym nie jest. My w nim szukamy tylko tego bozkiego wizerunku człowieka, prostego, mądrego, dobrego, który nosimy w duszy, nie mogąc mu dorównać sami, ani go nigdzie wyszukać. A! Jerzy mój drogi! życie jest snem ideałów i bojem z rzeczywistością; nic tak nie dowodzi nieśmiertelności duszy, jak ten kwiat, co w niéj nieustannie rozkwita: w młodości rajskim paproci kielichem, w starości goryczą i żałobą. Nadzieje dni pierwszych i zniechęcenie ostatnich, to dwa bieguny jednéj osi, to dwie ostateczności złączone z sobą jedném pasmem życia. W pośrodku nich stoi człowiek. Chwilą najboleśniejszą w życiu jego jest, gdy się musi wyrzec nadziei ideału, wiary, a przejść na stronę zwątpienia. Jeśli naówczas nie spojrzy w niebo, zgubiony! bo ziemia ciemnością dla niego i mrokiem, a żywot bydlęcym rykiem rozpaczy...
Konie zatrzymały się przed gankiem w Robowie. Martynko wstał z ławki, na któréj siedział, oczekując ich powrotu, i rozmowa nagle się przerwała. Jerzy wszedł do sypialni z głową spuszczoną, pełną obrazu Anety, z któréj twarzyczką mieszała mu się łagodna, anielska twarz Loli, patrząca nań oczyma łzawemi a uśmiechniona ustami.
— Która z nich jest ideałem? spytał siebie: czy ta słodycz i niewinność sama uskrzydlona weselem? czy ten ogień i fantazya śmiała? gdzie prawda? gdzie szczęście? gdzie ideał?
Ale nie było odpowiedzi. Szczęście wydało mu się jak Janus — dwutwarzne.
Jeszcze spokojnie przesiadywał w Robowie Jerzy, układając się o dzierżawę, na któréj wypuszczenie oczekiwał, gdy jednego poranku dano mu znać, że jakąś chłopską furką przybyły jegomość z bardzo pilnym interesem, koniecznie się z nim widzieć domaga.
W istocie, w pierwszym pokoju od kwadransa stał już ów gość w wyszarzanym wice-mundurze i łapciach, z różową twarzą i wielce poważną fizyognomią, wsparty na kiju nie bez fantazyi, upominając się o jw. hrabiego Jerzego Górę.
Strój przybysza niezwyczajny, szczególniéj te łapcie na nogach, jakkolwiek eleganckie, ale nie dosyć do munduru stosowne, pewne oznaki niewstrzemięźliwości na obliczu opryszczoném i trochę podpuchłém, sprawiały, że ludzie na niego dosyć krzywo patrzali, a Maciek chłopak od kredensu, zostawiwszy go sam na sam w pokoju z resztkami śniadania, srebrne sztućce instynktowo zaraz posprzątał.
Przybyły, czy to nie odgadł nieufności chłopaka, czy zdjęcie śniadania przykre na nim czyniło wrażenie, za buteleczką wódki powiódł okiem pełném macierzyńskiéj troskliwości, i wstrzymał Maćka w zapędzie.
— Panie N... N... jak waszeci imię?
— Maciek.
— Panie Maciek... możeby się nie śpieszyć z uprzątaniem, bo mam niepłonną nadzieję, że mi dacie coś przekąsić, a będziesz się asindziéj darmo na nowo fatygował.
Maciek z powodu téj interpellacyi gorzéj jeszcze zaniepokojony o los solniczek, łyżki i widelca, kiwnął tylko głową i co prędzéj wyszedł. Prawie w tejże chwili ukazał się Jerzy i zmierzył p. Jana Piotra Mąkiewicza okiem nieufném, co zaraz poczuł urzędnik.
— Czy z jw. hrabią Jerzym mam honor?
— Tak jest.
— A! przepraszam! stokrotnie przepraszam! Jakże mi było nie domyślić się, nie przeczuć, nie odkryć w tych rysach szlachetnych żywego obrazu nieodżałowanego niegdyś ś. p. ojca!
I oczy zakrył chustką zatabaczoną.
— Tak jest, dodał tragicznie: widzisz jw. pan przed sobą jednego z najwierniejszych sług i przyjaciół ojca swojego, nieoszacowanego hrabiego, który powiadał: „Słuchaj Mąkiewicz...“
Mam honor prezentować się... przerwał: — Jan Piotr Mąkiewicz, niegdyś urzędnik, okolicznościami i tyranią losu przywiedziony do łapciów, które jednak i ex re nagniotków także noszę.
— Wpan znałeś ojca mojego? spytał Jerzy.
— Czy go znałem!.. a! panie! czym ja go znał! On był moim ojcem, przyjacielem, opiekunem, dobrodziejem, matką, mogę powiedzieć. On jeden tylko pozostawał mi na świecie: tracąc go, straciłem wszystko.
I oczy znowu chustą przysłonił, zabrakło mu głosu, począł tylko kiwać głową, poszlochując nieznacznie, a po chwili dodał:
— Wzruszenie i fatyga jw. panie... sił nawet nie miałem czém pokrzepić... głód mnie uciska.
Jerzy zadzwonił żywo.
— Proszę cię Maćku, podaj śniadanie.
Mąkiewicz na samo to słowo odzyskał trochę siły.
— Cóż pana tu sprowadza?
— Nic! nic! jw. panie, tylko chęć oglądania tego, po kim razem z jw. hrabią wyleliśmy tyle łez, rozmawialiśmy poufnie tyle razy... chęć służenia jw. panu... Trzeba albowiem wiedzieć, że byłem przez hrabiego użyty do poszukiwania śladów naszéj straty, które, jeśli się znalazły, chociaż do niczego nie posłużyły (w czém wina nie moja), mnie to był winien, nie pochlebiając, jw. hrabia. Tenże jw. hrabia znał mój los, życie poświęcone dla dobra ogółu, ideę, dla któréj pracowałem; zaszczycał mnie swém zaufaniem, w spierał radami... a! o! a!
I począł wzdychać — ale wtém wniesiono śniadanie, a z niém weszła flaszeczka starki.
Oczy Mąkiewicza zajaśniały. Postawił kij, powiesił na nim czapkę, a cicho zbliżając się do stołu, przygięty wpół, kiwając głową, drżącą rękę wyciągnął do flaszki, nalał i wychylił dwa jeden po drugim kieliszki.
Jerzy stał zdumiony.
— Jw. panie, odezwał się splunąwszy i zakąsiwszy chlebem z solą Mąkiewicz: niech to jw. pana nie dziwi, że nieszczęsna losu ofiara, tak chciwie rzucam się ku téj zgubie rodu ludzkiego, ku téj truciźnie, gorzałce. Ale potrzebuję żyć, sił mi braknie, a przytém przez poświęcenie dla dobra ogółu, czystość zamiarów i nieskazitelność charakteru...
Plótł już bez związku, ale jako kommentarz porwał buteleczkę, kieliszek, nalał i wypił raz trzeci. Jerzy zmarszczony odszedł parę kroków.
— Pozwól jw. pan, nim tajemnicę moją mu objawię, z którą tu przybyłem, trochę się pokrzepić. Siły utraciłem...
— Ale cóż pana tu sprowadza? zapytał zniecierpliwiony Juraś.
— Najprzód, drogi, nieoceniony panie, pragnienie widzenia i oglądania go...
Chciał pocałować w ramię Jerzego, ale ten się cofnął.
— Potém ogromnie wielka tajemnica, któréj nie mogę inaczéj objawić, aż podjadłszy. Umysł mój skołatany nieszczęściami publicznemi, dotknięty tylu klęskami osobistemi, tylko pod gorącym naciskiem téj nieprzyjaciołki rodu ludzkiego, kotłówki, ożywia się cokolwiek.
Jerzy milcząc patrzał na opoja, który przecię nabrawszy wstydu, otarł usta i zbliżył się do niego tajemniczo.
— Nikt tu nas nie posłyszy? spytał.
— Nikt.
— A! bo świat pełen jest nieprzyjaciół, zasadzek i szpiegowstwa. Pewien pan jesteś?
— Zupełnie.
— Gardło bowiem ryzykuję, rzekł z czkawką Mąkiewicz; a wrogi, które się na mnie nasiadły... ale to mniejsza... rzecz idzie o jw. pana...
— O mnie? spytał Jerzy.
— Tak jest. Nie dosyć, że jw. pana wyzuli z fortuny, jeszcze czyhają na jego życie, zastawiając sidła.
— Na moje życie? śmiejąc się zawołał młody chłopiec: na moje?
— Otoż to niewinność lat młodzieńczych, która w bezeceństwo i złość ludzką nie wierzy! Ale przekonasz się jw. pan...
Odciągnął na bok Jerzego, obejrzał się, chrząknął parę razy i począł:
— Najprzód, że jestem istotnym przyjacielem ś. p. ojca pańskiego i całéj rodziny, poświadczy to znany i czci najgodniejszy Paweł Siermięzki, który jest moim, mogę powiedzieć, najlepszym też przyjacielem; świadczy to funt tabaki, który od niego dostałem w prezencie. Ale dyabelnie mocna! dodał. — Otoż o co idzie?
— O wielką jakąś tajemnicę. — Los, a mogę powiedzieć: Bóg mi ją odkrył umyślnie, aby ocalić dni wasze! rzekł Mąkiewicz w uniesieniu, które wódka powiększyła. Za co spodziewam się przynajmniéj zwrotu kosztów na furmankę i małéj indemnizacyi, bo wiem, że jw. panu dziś może być trudno, ale choćby na świstku i cokolwiek gotówki.
— Ale mówże pan o co chodzi...
— Niecierpliwość zupełnie ojcowska! Taki on był w kwiecie wieku i sił, gdym miał szczęście dłoń jego ściskać, póki jeszcze byłem urzędnikiem, o czém nie wiem czy wspomniałem. Ale o tém późniéj obszerniéj, gdy zjem obiad. Więc tak było jw. panie: W Pińsku — gdzie zwykle przemieszkuję, nie mając stałéj rezydencyi i przebywając u przyjaciół moich — od dawna już przesiaduje niejaka panna Izabella Moroszówna, osoba pełna tajemniczości, nieużyta dla ludzi dotkniętych przez los i bardzo podejrzana. Jedni mówią, że robi bankocetle, drudzy, że pożycza na lichwę, inni, że coś zna, w co ja nie wierzę, bo to głupstwo. Tandem kto ona? co? tego? jak? nikt nie wie. Przy niéj tuli się niejaki Żereba, prawnik, zausznik, z którym ja razem służyłem w sądzie; ale dziś mnie znać nie chce z powodu łapciów, a ja jego też: bierz go dyabli! mniejsza o to... Ten Żereba machinuje różne sprawy z jejmością, to rzecz pewna. Trzeba tedy takiego wypadku... Żereba stoi w oficynie domu p. Izabelli, drewnianéj, a tuż przez ścianę tylko mieszka jeden mój przyjaciel, trudniący się oberżą, u którego ja czasem nocuję. Najmuje on lokal od panny Moroszówny, i drzwi tylko lekkie przedzielają tę izbę, w któréj mi daje schronienie na tapczanie, od téj, w której pan Żereba ma swoją kancellaryę. Nie żebym miał występną jakąś ciekawość, ale znużony we dnie pracą około dobra publicznego, położyłem się spocząć, i dobrze było późno, gdy mnie dwa głosy przebudziły. Wstaję tedy z mojego barłogu i słyszę, o bogi! rozmowę... Chciałem z razu krzyknąć lub zakaszlać, aby przestrzedz, iż tam ktoś jest; ale mi w gardle zaschło, co jest moją chroniczną chorobą, że się z tego nie mogę wyleczyć. Otoż gadają — chcę krzyknąć, nie mogę, radbym uszy pozatykać, nie wiem sam czemu nie czynię tego... instynkt zbawczy... słucham. Imię jw. pana wpada mimowolnie w ucho. Imię to drogie, na dnie duszy zachowane, obudzą pieczołowitość moją. Przykładam ucho i twarz do otworu klucza, i słyszę wyraźnie, jak ta pani odzywa się do Żereby:
— Chciałabym go koniecznie sprowadzić do Pińska.
— Ale jakimże sposobem? opponuje tamten.
— Najprostszym w świecie, mówi znowu pierwsza: pojechać i powiedzieć mu, że jeden z przyjaciół ojca jego prosi i pragnie go widzieć.
— Ale z jakichże pobudek? odzywa się Żereba.
— Dla ważnéj sprawy.
Potém znowu o jw. hrabi była mowa, o jego ojcu... straciłem wątek, ale struchlałem... Spisek na życie nie chybi! Że zaś zawsze jestem i byłem skłonny do poświęcenia się dla ludzkości, a ku rodzinie jw. pana czułem obowiązki, siadłem na furę i stawię się tu z przestrogą.
Jerzy począł się śmiać.
— Mój panie Mąkiewicz — rzekł — nie trzeba ci było sobie téj pracy zadawać... Panna Izabella znała mnie dzieckiem, pomagała mi, gdym był jeszcze w szkołach; cóż naturalniejszego nad to, że chce mnie widzieć, poradzić?
— Jw. panie! krzyknął przestraszony Mąkiewicz, bojąc się, by jego zachód nie był daremny: strzeż się jw. pan tego zgubnego mniemania! Pozory częstokroć mylą, ostrożność jest obowiązkiem wszelkiego sparzonego człowieka, który jak ja nie chce w łapciach chodzić. Gdybym nie ufał ludziom zbytecznie i nie poświęcał się dla nich, nie przyszedłbym do tego stanu, w jakim mnie prawość charakteru, a po części nagniotki postawiły... Więc gdy mowa o łapciach...
Ledwie się można było pozbyć Mąkiewicza, który napojony, nakarmiony i wynagrodzony, po obiedzie, wśród którego ubawiał czeladź opowiadaniem swojego życia, ofiar i poświęceń, i wypił flaszkę nalewki, nareszcie odjechał.
Śmiano się jeszcze z niego, gdy list z poczty odebrany niespodzianie potwierdził to, o czém oznajmił, przynosząc Jerzemu wezwanie, aby we własnym interesie przybył do Pińska, dla widzenia się z panną Moroszówną.
Jerzy nie miał tak dalece nic do czynienia, i sądził, że żądającéj się z nim widzieć kobiecie odmówić nie można; postanowił więc, mimo przerażenia Mąkiewicza i przestróg jego, pojechać na Horycę do Pińska, i zabrać razem Pawła, a resztę starych przyjaciół pożegnać.
Nim jednak odjechał, chciał się wprzód widzieć z hrabiną i Lolą, do któréj tęsknił; chciał przez grzeczność być raz u rodziców Anety, bo ci już tak dalece upominali się o jego odwiedziny, że stary ojciec w granatowym fraku i nankinach przyjeżdżał w odwiedziny do Ottona, aby Jerzemu obietnicę jego przypomnieć.
Nazajutrz zaś po téj natarczywéj wizycie, Juraś namówił Ottona, który bardzo nierad wyjeżdżał z domu, i razem z nim udali się do państwa Żeligów.
Hulew był jedną z najpiękniejszych wiosek wołyńskich, od lat kilkunastu starannie zdobioną, aby na pańską rezydencyę wyglądała. Jędruś pod rozkazami Stasi, swéj pani, cały się temu oddawał i poświęcał, powtarzając sobie po cichu:
— Żeby było grandioso.
Trzeba przyznać poczciwemu Żelidze, że chociaż nie miał głowy, na co sam chętnie się zgadzał, choć jedno oko miał zeszpecone skałką i wąsów od pięćdziesięciu kilku lat dohodować się nie mógł, co go bardzo nieszczęśliwym czyniło, choć tak był niepozorny, że go często w przedpokoju za służącego brano, — był jednak w ręku żony i córki narzędziem niepospolitéj wartości. Jędruś spełniał wszelką pospolitą robotę z poświęceniem się i zaparciem niesłychaném. Nigdy nie rozumował na swoją rękę, nie wdawał się w rozpoznawanie przyczyn i skutków, ale gdy mu dano dyspozycyę, święcie i punktualnie ją wypełnił, choćby przyszło życiem nałożyć. Przyznacie, że takich mężów nie trafia się wielu na świecie. Dobry, potulny, cichy, niemający w domu ani przyzwoitego pomieszczenia, ani żadnych wygódek osobistych, uważający się za subalterna przy żonie i córce, wesoły zawsze, rad ze swojego położenia, rozkochany w Stasi, któréj rączkę smoktał z uniesieniem — był to istotnie i bardzo użyteczny na świecie, i szczęśliwy w dodatku człowiek. Głupstwo jego nawet nie raziło zbytecznie, tak je dobroć i serdeczność przyprawiała.
Miłości własnéj miał mało dla siebie a wiele dla Stasi, pokorę przy niéj niewyczerpaną, a córka napełniała go taką admiracyą, że w saméj nieméj kontemplacyi tego utworu znajdował zupełne szczęście. Takiego mając męża i ojca, panie były także najszczęśliwsze w świecie, bo wiedziały, że czuwa nad niemi poświęcenie bez granic i miłość niewyczerpana.
Dwór Żeligów z daleka, a nawet i z blizka bardzo pięknie i pańsko wyglądał. Park angielski z przezroczystą wodą dwóch stawów ogromnych, dwór o piętrze zwany pałacem i „notabene z wieżą,“ jak często bardzo powtarzał z przyciskiem Jędruś, gdy opisywał swój majątek, gazony strzyżone i walcowane, oranżerye, ananasarnia, szwajcarska chatka u bramy, aleje żwirem wysypane, — razem stanowiły jakby piękną litografię. Nad utrzymaniem tego wszystkiego czuwał troskliwy Jędruś, wstający o piątéj rano i pracujący do znoju wszędzie gdzie było potrzeba. Samby on może władzy nie miał tak wielkiéj, gdyby nie to, że zawsze powtarzał:
— Pani kazała!
A pani bano się, i nie żartem. Przytém wszelki rozkaz pani dawał mu energię niesłychaną. Gdy czasem trafiło mu się niefortunnie mieć swoją jaką maleńką wolę, Jędruś cale inaczéj brał się do jéj spełnienia: prosił tylko ludzi, uśmiechał się do nich i wdzięczył, zalecał się pokornie, aby zrobili co chciał. Ale gdy potężny rozkazem Stasi, szedł na wyprawę jako jéj umocowany, oho! nie można z nim było wówczas żartować.
Gospodarstwo i zarząd domu nie szły źle wcale. Stasia miała dość w głowie porządku, Jędruś sił do spełnienia, a Aneta gustu i fantazyi. Nie było więc u nich tak bardzo śmiesznie, jakby się domyślać można. Wprawdzie chorowano na państwo, ale słabość ta przeszła już w stan chroniczny, nie dolegała zbytecznie, i nie raziła nadto.
Od ostatniéj wizyty u półkownikowéj, matka spostrzegła z przestrachem, że Anetka posmutniała bardzo, zmieniła się, i łzy nawet na oczach jéj pokazywały się niekiedy. Zawołała więc męża do swego pokoju i sama wykomenderowała go do Robowa.
— Mój Jędrusiu, odezwała się głaszcząc go pod brodę, co było tak pewnym środkiem zrobienia z nim co chciała, że nie wątpiła, iżby się w ogień rzucił, — mój Jędrusiu, czy ty widzisz co się z Anetą dzieje?
— Nie, nie widzę.
— A! moje serce, bo ty nic nie widzisz, czego ja ci nie pokażę.
— A, to prawda — rzekł Jędruś — to prawda...
— Ona smutna, mizernieje widocznie, i bodaj czy... tu westchnęła Stasia — czy się ona tylko nie zakochała?
— Otoź tobie masz! zawołał Jędruś: ale w kimże?
— Ja się tylko domyślam; mówi o nim ciągle...
— O kim? proszę Stasi...
— Czyż ty nic nie spostrzegłeś?
— Ja nie spostrzegam...
— W Jerzym...
— A, prawda! jakiż ja głupi! Oczywiście, że zakochała się w Jerzym! No, cóż każesz duszko?
— Ty wiesz, że jéj sprzeciwiać się nie można!
— Oczywiście, że jéj się nie można sprzeciwiać!
— Hrabia nie był dotąd, choć obiecał; ona niespokojna.
— Ale widocznie niespokojna...
— Jedź do Robowa i oddaj mu wizytę.
— A jakie pójdą konie? spytał żywo Jędruś.
— Na ten raz trzeba wystąpić: weź moje i koczyk nowy, a ubierz się porządnie...
— Otoż to, jak się mam ubrać? spytał znowu mąż posłuszny, który nic nie robił bez pozwolenia.
— Frak granatowy, nankiny i guziki z brylantami.
— U ciebie schowane, duszko.
— Ja ci je dam.
I tak wybrał się do Robowa pan Jędrzéj, a odwiedziny jego istotnie zmusiły Jerzego przybyć do nich nawzajem.
Pannę Anetę zastali smutną, zamyśloną i trochę mizerniejszą niż ostatnim razem; oczy jéj tylko większym ogniem jaśniały, ale milcząca była przeciwko zwyczajowi swojemu, poważna, prawie bojaźliwa.
Jędruś, który się tego dnia gości spodziewał, bo miał szpiegów w Robowie, wszystko urządził stosownie, aby o domu dać wyobrażenie przyzwoite. Służba wdziała wicemundury herbowe, szwajcar siedział w chatce, w ogrodzie umieciono było i uporządkowano, w salonach pachnąco i strojno. On sam wdział pełny strój nankinowy, w którym tak się lubił widzieć, że się nieustannie w lustrze przeglądał. Zdawało mu się nawet, w takim był humorze, że z lewéj strony trochę mu wąsy zgęstniał, co podwoiło usposobienie wesołe.
— A, przecięż! rzekł do siebie przeglądając się w zwierciedle: aha! otoż skutek makassaru: będą wąsy, już nawet są! O to tylko chodzi, aby im dać czas i dopomagać do wzrostu, spacerując po słońcu...
Wyperswadował mu bowiem jakiś żartowniś, że włosy jak rośliny polewania i słońca potrzebują, i Jędruś moczył wąsy kilka razy na dzień, a wygrzewał je, aż się szpetnie opalił. Ale obywatel musi przecię mieć wąsy.
Salon państwa Jędrzejowstwa był dosyć oryginalny, bo cały w zieleni, kwiatach, bluszczach, festonach, z czém mu wcale było ładnie. Wprawdzie zauważył Jędruś, że to mnożyło mnóztwo robactwa różnego, ale je zabijał po cichu, bo wiedział, że córka i żona ten ogródek lubiły, więc i on musiał.
U progu przyjął Jędruś w nankinach sąsiada i Jurasia uściskiem czułym, wilgotnym i serdecznym, i poprowadził do żony, która miała już ad hoc pończochę w ręku i książkę rozłożoną przed sobą. Aneta czytała także. Wspaniałe bukiety na wszystkich stołach jaśniały barw tysiącem; wśród nich i na tle téj zieloności, blada Aneta w czarnéj sukni wyglądała jak zachwycające marzenie.
Jerzy w tym bardzo wyelegantowanym salonie uczuł się jakoś ściśnięty, nie swój; nadto mu było wytwornie.
— A, jakże tu u państwa ślicznie! odezwał się Otto na wstępie.
— Prawda, że ślicznie? rozśmiał się Jędruś, zacierając ręce. To wszystko żona moja i córka tak ubrały, bo ja tu nic... Jak w królewskim pałacu, a pachnie! pan czuje jak pachnie?
— Czuję, rzekł z uśmiechem Otto: istotnie to raj przypomina.
Juraś był zimny i pomieszany.
Aneta podała mu rączkę drżącą.
— A, przeciężeśmy pana zwabili do siebie! rzekła. Pan doprawdy jesteś dziki.
— Nie taję się z tém.
— Czy to prawda, przerwała matka: że pan tak długo bawiłeś w Krymie?
— I że byłeś Tatarem? dodał Jędruś.
Żona spojrzała na niego, ruszając ramionami, dając mu znać, że głupstwo powiedział, a on śpiesznie się poprawił.
— Że pan nie byłeś Tatarem...
Ale widząc, że i to nie do rzeczy, zamilkł kręcąc wąsa.
— Żyłem istotnie czas jakiś z Tatarami...
— Baraniną? spytał cichutko Jędruś, który chciał także koniecznie do rozmowy należeć.
— Nietylko w Krymie z Tatarami, dodał Otto, ale długo nad Dnieprem między ukraińskim ludem, i po ukraińskich dworach, i Bóg wie gdzie się włóczył, taki z niego utrapiony wędrowiec...
— A! bo podróże, to rzecz tak zajmująca! odezwała się matka.
— Podróże, to co innego, przerwał Otto; ale taka włóczęga potrzebuje ducha i sił młodych, bo żyć tém życiem, do któregośmy nie przywykli, wśród niewygód...
— Baraniną! poddał znowu Jędruś, chcąc swoje wiadomości o kuchni tatarskiéj zużytkować.
— Jestże tam przynajmniéj poezya, coby płaciła za poniesione trudy? spytała Aneta.
— Wiele! wiele! rzekł Jerzy: ale ta poezya jest jak kryształ górny, który gdy go dobędą z ziemi, jest nieprzezroczysty, bezkształtny i nie uderza prawie; dopiero gdy go kamieniarz oszlifuje i osadzi, błyszczy i świetnie się pokaże. Tak i z poezyą ludową, która w obrazie i pieśni ubrana, w szaty sztuki, jest prześliczną, a w życiu potrzebuje oczu kamieniarza, bo w niéj przemagają pierwiastki, z któremi nam oswoić się trudno...
Aneta znalazła porównanie bardzo trafném, rozmowa się rozpadła, sama pani zbliżyła się i zagarnęła Ottona, Jędruś poszedł pilnować podania herbaty, młodzi państwo zostali z sobą i poczęli chodzić po salonie, zbliżać się do ganku nawet i zaglądać aż ku ogrodowi.
Jerzy znalazł Anetę tak różną od pierwszéj, tak jakoś zmienioną, że sobie z tego sprawy zdać nie mógł. Wewnętrzna jakaś praca przeistoczyła ją zupełnie, wzrok był inny, mowa skromniejsza i mniéj śmiała, wzruszenie widoczne.
Ale jakże tu powtórzyć tę rozmowę dwojga młodych, która nie z samych słów się składa, w któréj przeważną rolę grają wejrzenia, ruchy i owe tajemnicze prądy myśli, które przebiegają z serca do serca, z piersi do piersi, nie wiedzieć jakiemi drogami, nie wiedzieć siłą jaką? Urwane słówko, niedokończona myśl, poruszenie, spojrzenie, wszystko ma głębokie znaczenie i wpływ na rozwinięcie coraz śmielsze téj pajęczéj tkanki, która się zowie rozmową. Powoli zaczynali się ożywiać oboje.
Otto padł ofiarą wzięty we dwa ognie przez małżonków, którym snadź chodziło o to, by Anecie i Jerzemu nie przeszkadzano. Jędruś pomagał w tém Stasi z bezprzykładném poświęceniem, potakując echem, lub niezręcznie dopełniając jéj myśli, którym dodawał niepotrzebnego akcentu.
Wśród rozmowy zatętniało przed gankiem i wszedł po chwili Maks, który, jak na młodego męża, trochę za nadto lubił oddawać wizyty w sąsiedztwie, i zawsze znajdował powód jakiś, dla którego z nim żona w żaden żywy sposób jechać nie mogła.
— A cóż to za szczęście! zawołał w progu: wszak tu i Ottona i Jerzego znajduję! i pierwszy podobno mogę mu powinszować!
— Powinszować! spytał Otto: czego?
— A wygrania procesu!
Jerzy zbliżył się zaczerwieniony, wszyscy otoczyli przybyłego.
— Ja żadnego procesu nie mam! przerwał Jerzy.
— Ale jakże? o testament!
— Jam żadnego kroku nie robił.
— Ja tego nie wiem, ale to rzecz najpewniejsza, że testament został obalony, i że fortuna powraca ci nazad, czego z serca winszuję. Zdaje mi się, że pewnie sztafetę zastaniesz w Robowie.
Jerzy zarumieniony cały, smutnie ręce załamał.
— Co to panu? spytał Jędruś: może wody z cukrem?
— To niepojęte losu prześladowanie! zawołał gorąco młody człowiek. Ja przeciwko woli mojego ojca! ja w procesie o testament!.. Ale to potwarz! kabała jakaś! intryga! nie wiem... Nie szedłem przeciwko testamentowi i nie pójdę.
— A więc jakże się to stać mogło? spytał Maks. My wiemy, że u nas między możnym a ubogim, gdzie chodzi o miliony, gdyby sto razy biedny miał słuszność, sam bez starania nie wygra.
— Ale ja czcią moją i wszystkiém najświętszém się świadczę — zawołał Jerzy — żem o to starać się nie myślał, nie żądał tego i nie przyjmę.
Wszyscy zamilkli, widząc to jego oburzenie.
— Zaprawdę, może pierwszy raz jak świat światem, ktoś własnego majątku się wyprze i odrzuci co mu samo w ręce idzie! rzekł Maks śmiejąc się.
— Oburza mnie i gniewa ta jakaś opieka nademną, przerwał Jerzy; jątrzy mnie, że mogę być posądzonym. Pozwolicie państwo, że ich pożegnam, bo chwili pod tém podejrzeniem zostawać nie chcę. Muszę jechać.
— Gdzie? dokąd? spytał Otto.
— Sam nie wiem: do hrabiego, do stryjenki, muszę coś począć. Jak się ludziom i im wydam! Mówiłem, protestowałem, dziś pozory przeciwko mnie świadczą, czynią mnie fałszywym i kłamcą: to nie do zniesienia! Zdrajcą i wykrętaczem być nie chcę.
I twarz jego oblana wstydem i gniewem, wypromieniała powagą, a Aneta patrząc na niego, uczuła się nim dumną; tylko Stasia i Jędruś dziwnie spoglądali po sobie, nie wiedząc co mówić i czekając rozkazu córki. Oboje co do milionów mieli przekonanie gruntowne, że się ich nigdy odrzucać nie godzi.
— Głupstwo robi, rzekł po cichu, próbując Jędruś.
— Cicho! cicho!
— Ale ja to mówię cicho, dodał gospodarz: to chyba waryat!
Aneta dzieliła oburzenie Jurasia, i odezwała się za nim; rodzice więc zamilkli zaraz, ale posmutnieli widocznie.
— Już na to widać nie ma rady! my jego nie przekonamy! rzekł Jędruś. Ale to ta młodzież! pstro w głowie.
A w duchu pomyślał:
— Miałaż Anetka kogo wybrać. Dziwak jakiś i hołysz, który sobie upodobał w goliźnie! Piękny mi bohater!
Jerzy niecierpliwy już się wybierał, chciał porzucić wszystkich; ledwie go wstrzymano na herbatę, którą zaraz podawać poczęto. Chodziło wielce Stasi nie tak o to, aby wypił i zjadł Jerzy, jak raczéj żeby mu pokazała srebra i porcelanę, żeby je choć zobaczył. Gospodarz pobiegł żywo, aby przyśpieszyć podanie, i służący wnieśli na tacach paradnych wspaniałe przybory. Połowa ich do niczego nie służyła i nic w sobie nie zawierała, figurując tylko jak komparsy w teatrze. Dwa ogromne imbryki z fajerkami, srebrny samowar, dobra liczba różnych przystawek, taką tu grały rolę, jak wojsko i lud na scenie w głębi.
Wstrzymano gwałtem prawie wyrywającego się Jurasia; Aneta zbliżyła się do niego, słowem i ręką pociągając go do ganku.
— Panie Jerzy, odezwała się półgłosem: ja będę o pana niespokojna... Czy dobrze pan robisz, że się burzysz i opierasz temu, co dla pana los przeznaczył, co ludzie mu dobrowolnie oddają? wszak to tylko dziwactwo....
— Dziwactwo! możeszże pani tak nazwać tę czynność?
— Słuchaj pan — rzekła — nie sądź, żem chciwa, nie myśl, że zanadto cenię majątek... ale i ja żyłam trochę, wiem, że i majątek coś także znaczy, że on też jest tą swobodą, o któréj marzysz; że daje, jeśli nie skrzydła, bo te same rosną, to siłę i niezależność wielką.
— A ubóztwo daje widzenie prawdy: ono tylko jedno! odparł Jerzy.
— Przecięż to spadek po ojcu.
— Nie, wola jego dla mnie jest święta: ja nie mam nic, nie chcę nic po nim, kiedy mi sam nic nie zostawił.
Aneta uśmiechnęła się, podając mu rękę.
— Doprawdy to trochę śmiesznie, że ja się panem opiekuję, tak mało go znając. Nie miéj mi pan tego za złe.
— Wcale nie. Ale jeśli mnie pani bierzesz w opiekę, wiedzże co mnie oburza i doprowadza do rozpaczy. Oto głośno i otwarcie powiedziałem, że nie chcę tego majątku; a los, a ludzie, nie wiem kto, narzucają mi go: posądzony jestem o fałsz! o pokątne staranie! o zdradę! Nie ma na świecie majątku, coby to opłacił!
— Tak, masz pan słuszność... ale to wyjaśnić się musi.
— Plama posądzenia zostanie! to okropnie!
— Więc któż weźmie te miliony? spytała Aneta.
— Kto zechce! nie wiem... ale nie ja!
— Zapewne siostra.
— Siostra, stryj, hrabina, ubodzy — wszystko mi jedno.
— A! dziwactwo! dziwactwo! rozśmiała się Aneta; ale śliczne, ale niewidziane, bo któż jest coby odmówił takiéj fortuny, choćby zmieszanéj z trochą błota?
I ścisnęła mu rękę.
— Panie Jerzy, bądź takim jakim jesteś, dodała z zapałem kobiecym; zostań sobą, zachowaj tę szlachetność i prostotę. Patrząc na ciebie, wierzy się w ludzi i uszlachetnia... Daruj tych słów kilka. Pan pokazałeś mi drogę, teraz i ja widzę jaśniéj: być ubogim, ale czystym.
— Tak pani, czystym lub nie żyć! zawołał Jerzy z zapałem.
W kilka chwil potém Jerzy już był na drodze do Zarubiniec; ale wieczór był późny, gdy tam przybył, spali już wszyscy, musiał więc zanocować w karczmie, i rzuciwszy sobie garść słomy pod głowę, usnął spokojnie jak zawsze, marząc o Anecie i Loli.
Gdy się obudził, ranek już był dobry i godzina, w któréj w pałacu stawić się godziło. Naprędce więc ogarnąwszy się tylko, poszedł ku dworowi.
Z dala już postrzegł Malczaka, który w kaftaniku stojąc przy drzwiach, z krzywą gębą, fajeczkę palił, a poznawszy go widać, znikł zaraz jak kamfora, pozostawiwszy sługusa jakiegoś na swojém miejscu.
— Chcę się widzieć z hrabią, rzekł Jerzy; dajcie mu znać.
— A to ja nie wiem, trzeba będzie chyba przez Malczaka dać znać.
— Mów komu chcesz.
Jerzy wszedł do salonu. Pusto tu było i puściéj niż wówczas, gdy mieszkała hrabina. Choć na dole rzadko przebywała, schodziła jednak czasami, ślad jakiś przejścia zostawując po sobie: kwiatek, książkę, robotkę. Teraz w salonie pył szary okrywał wszystko, okna były pozamykane, powietrze duszne. Juraś przypomniał sobie ów koncert w téj saméj sali, wieczór pamiętny w jego życiu, pierwsze wejrzenie na Lolę, wzrok ojca, i wiele a wiele rzeczy, które się z téj chwili wysnuły.
Spokojny usiadł i dumał, i nie wiedzieć dla czego wracało mu ciągle na myśl wrażenie, jakiego doznał, gdy oczy jego spotkały spojrzenie téj, o któréj wówczas nie wiedział, że była jego siostrą. Szukał śladów w sercu uczucia, które go przejęło, walczył z myślą, która mu piękną Lolę inaczéj niż chciał przedstawiała... i zapomniał o reszcie wypadków. Już wczorajsze zbliżenie się do Anety, jéj rozmowa, wywołane nią uczucie jakieś, zatarły się jedną nocą snów spokojnych, a Lola stała przed jego oczyma tak żywa, przytomna, jakby ją dziś widział dopiero... Tęskniéj wydały mu się Zarubińce bez niéj.
— Siostra!... nie wiem, czy takie być może przywiązanie brata... mówił do siebie — czy to szał jakiś dziwny? Tamta jest mi obojętną, zaledwie od niéj odjadę; téj obraz nie opuszcza mię na chwilę...
I wszedł w targi z sercem, w rozbiory uczucia, a zadumał się głęboko, gdy służący przerwał mu pogrążenie to, wołając nad uchem:
— Pan hrabia prosi.
— Gdzież jest?
— U siebie.
Jerzy poszedł prędko — pilno mu było. Hrabia czekał nań wsparty o stół, z zaciętemi ustami, a gniewny. Skłonili się sobie z daleka.
— A więc nareszcie przychodzisz pan po to, co ci się wydrzeć mi udało, rzekł Rajmund: podstępem, zdradą, fałszem, bo tak jest! tak jest! Zaklinałeś się wpan, że nie chcesz majątku, a knułeś, i odbierasz mi go.
— Panie hrabio, rzekł Juraś: przyszedłem tu tylko po to, aby ci powtórzyć, że tego majątku nie chcę, że o tém wczoraj się dopiero dowiedziałem że nie rozumiem o co mnie posądzasz...
— Przecięż ci go oddają! ten majątek! Któż starał się o to?
— Ja nie wiem.
— Wpan nie wiesz!
— Ale to wiem, panie hrabio, że dziś, zaraz, gotów jestem napisać przyjęcie testamentu, zgodzenie się na to, abyś sobie wszystko zabrał.
— Jak to? spytał hrabia.
— Najprostsza rzecz w świecie. Każ posłać po adwokata, po księgi, napisać co potrzeba: podpiszę. Nieprawdaż, iż to dostatecznie przekona, żem mówił prawdę?
— Cóż chcesz za to? spytał hrabia z niedowierzającym uśmiechem, nie mogąc pojąć Jerzego i przypuścić, by był tak dziwnie bezinteresowny.
— Co chcę? tylko abyś mnie wpan nie posądzał! odparł Jerzy — i dał mi pokój!
Stryj nie wiedział co począć, zagryzł wargi. Jerzy dobył srebrnego zegarka, spojrzał nań powoli.
— Jest godzina dziesiąta, rzekł: jadę do Robowa, czekam tam do jutra, byście mi znać dali. Możecie zresztą przysłać adwokata, papiery, podpiszę co zechcecie.
— To bardzo pięknie, odezwał się nareszcie hrabia. No, ale kiedy tak... jeżeli już... szanujesz wolę ojca... no! to przecięż przyjmiesz coś od stryja.
Jerzy spojrzał nań z uśmiechem.
— Wszakże dziś mam wszystko, nie prawdaż? Gdybym chciał, oddałbym wam część tylko, a sobie bez daru drugą zostawił. Mogę mieć co sam wybiorę, wszystko. Za cóżbym znowu pozwalał sobie robić łaskę, gdy jéj nie potrzebuję?
Ruszył ramionami, skłonił się i wyszedł, a hrabia pozostał osłupiały.
W drugim pokoju stał za drzwiami Malczak, który się zaraz wsunął po cichu.
— Posłać po sędziego! zawołał hrabia: prędko dwóch ludzi, konie rozstawić! w minutę, natychmiast! żywo!
Malczak stał i patrzał.
— Nie do wiary! on mi wszystkiego, odstępuje.
— Bo to taki, jak ja panu mówiłem, głupi chłopiec, rzekł Malczak.
— Sam nie wiem! niepojęte rzeczy się dzieją! co począć! muszę się poradzić.
— Czego się tu radzić? najprzód brać, a potém się radzić.
— Ale ludzie! co powiedzą ludzie!
— Niech co chcą gadają...
— Tak, jednakże to źle być może, i hrabina!... szeptał zamyślony Rajmund.
Dziwna rzecz! hrabia, który w czasie długiego pożycia z żoną żadnéj dla niéj nie okazywał czułości, który często bardzo długo się z nią nie widywał a nie tęsknił do niéj, niecierpliwiąc się jéj dobrocią, zżymając na dowody czułości, — teraz, gdy ona uszła mu sama, gdy dom stanął pustką, często chwytał się na jakiéjś tęsknocie, na pragnieniu widzenia jéj i córki, czuł potrzebę rodziny, jakąś o nią obawę, jakiś w sercu niepokój. Dodajmy, że drażliwy na głosy i opinię ludzką, bał się gadania, tłómaczeń, lękał się być odepchniętym, a wiedział, że zazdrość i niechęć różnie wykładać mogą całą tę historyę małżeńską.
Kilka razy już sam wybierał się do żony, i w chwili wyjazdu pycha go tylko wstrzymywała; teraz przyszło mu na myśl, że to wyrzeczenie się Jurasia może ich na wieki poróżnić. Ale z drugiéj strony czuł, że majątek tak znaczny postawi go na nogi, może dogodzić wszystkim jego marzeniom, że jednocząc w ręku całą fortunę imienia, świetny los córce zapewni.
Malczak widział tę walkę na twarzy jego i śmiał się w duchu; bo dla tego bydlęcia nie było wątpliwości i wahania, gdy szło o zabranie grosza.
Jerzy tymczasem lipową ulicą poszedł ku Robowu powoli, przybył, siadł do fortepianu i począł najspokojniéj grać z nót rozłożonych dawniéj, a marzenia uniosły go w świat inny, daleko, tak daleko, że po za nim znikło wszystko, prócz Loli. Twarzyczka jéj okolona włosy jasnemi, jak te aniołki dwuskrzydłe na obrazach, co tylko główkę mają i parę piórek do lotu, ciągle po nad nim się unosiła. Chciał zaraz pojechać do niéj, tak tęsknił ku niéj, ale musiał, zobowiązawszy się, czekać dwadzieścia cztery godziny na prawników i spełnić dane hrabiemu słowo.
Szczęściem nadszedł Otto, i dzień szybko na muzyce upłynął niepostrzeżony.
Wieczorem przyjechali gryzipiórkowie z papierami, z wejrzeniem osobliwszą zaostrzoném ciekawością, jakby chcieli przypatrzyć się raz pierwszy w życiu spotkanemu fenomenowi, oddającemu miliony dla dzikiéj jakiéjś delikatności. Sposób, w jaki zapatrywali się na Jurasia, godzien był zaprawdę postrzeżeń; nie wiem, czy bracia Siamscy lub Albinos większąby się im wydawał osobliwością.
Jerzy nie wdając się wcale w rozmowę, podpisywał wszystko, a że ta ceremonia przerwała im trio Mendelssohn’a, które grali przed chwilą, rzuciwszy pióro, szczerze i bez przesady zaproponował, aby wrócić zaraz do muzyki. Panowie ci siadali śmiejąc się na bryczkę, gdy fortepian brzmiał już na nowo rozpoczętém allegro.
— Słuchaj, rzekł Otto, gdy skończyli trio jedno i spróbowali drugiego: stało się! ale żeś głupstwo zrobił, to pewna.
— Jak to? i ty to mówisz?
— Ale-no posłuchaj. Najprzód wszyscy jesteśmy tego przekonania, że ojciec nie chciał cię wydziedziczyć...
— Jednakże na to ja żadnego dowodu nie mam, a na przeciwną wolę jego jest dowód...
— Teraz drugie, rzekł Otto. Pieniądz i majątek to siła; gdybyś miał miecz, a w chwili niebezpieczeństwa oddał go w ręce temu, który go użyć nie umie? Pomyśl tylko, ilu to szczęśliwych mógłbyś uczynić, iluby ci błogosławiło, ile tybyś zrobić mógł dobrego!
— Tak, a jeszcze więcéj gdybym miał skarby jakiegoś Monte-Christa. Ale cóż z tego marzenia, jeśli to nie jest moje!
— Któż wie? prawo wyrzeka i powiedziało za tobą.
— Sumienie ma także swe prawa i osądziło inaczéj. Niech żyje swoboda! sukmana! praca! cichy dworek i życie ubogie! Jam nie stworzony na pana. Co się stało, to się stało!
Po długiéj wieczornéj rozmowie, nazajutrz rano Jerzy niespokojny popędził do stryjenki, marząc coraz goręcéj w drodze o Loli, o spotkaniu z nią, o tém jak go powita, co będą mówili i jak rozkoszny dzień z sobą, przepędzą. Niecierpliwił się nawet, że konie szły powoli, a im bliżéj był, tém mu się zdały wlec nudniéj.
Nim bryczka stanęła, wyskoczył i już był w ganku, a rzucając okiem niespokojném wkoło, postrzegł koczyk wytworny, oznajmujący mu, że zastał gości.
Gość nie w porę gorszy od Tatara, mawiali starzy; Juraś to sobie powtórzył po cichu. Potrzeba mu było saméj stryjenki i Loli, poufałéj z niemi rozmowy, uspakajającéj, serdecznéj, a tu... Zatrzymał się nieco w ganku, tak mu się przykro jakoś zrobiło, ale trzebaż było wejść nareszcie.
W małym saloniku, który skromnie, ale ładnie urządzony był staraniem Loli, a wedle opowiadań matki, miał jéj nieco przypominać dawne czasy, siedziała na kanapie milcząca hrabina, obok roztargniona Lola, a na krześle wyprostowany, nadzwyczaj wytwornie ubrany, bardzo piękny mężczyzna, jakby wprost z paryzkich przeniesiony tu bulwarów.
To zjawisko, zwłaszcza w okolicach Warszawy, nie jest tak bardzo rzadkie; jednakże egzemplarz ten odznaczał się pięknością i wart był opisania przez professora Wagę. Ten piękny okaz rodzaju owadu, który nam zjada niejeden listek zielony, niejedną zabrzydza grzędę, niejeden posiew marnuje, zdałby się do gabinetu entomologicznego.
Emil Bączyński, o ile po świecie dowiedzieć się było można, wcale nie należał do tych liszek, z których się wylęgają motyle salonowe. Ojciec jego apteros (bezskrzydły), prosty ziemianin, sługiwał po panach, był rządcą, potém dzierżawcą, handlował wołami i tém stworzeniem, które nie wiem dla czego niegrzecznie jest mianować po imieniu, chyba dla tego może. żeby się kto nie poczuł do pokrewieństwa.
Jak z tego, tak prostego człowieka, wyszedł taki wykwintny młodzieniec, trudno pojąć; stało się wszakże, że stary Bączyński starając się, jak to nieraz bywa, zrobić z syna coś lepszego od siebie, dając mu wychowanie bardzo świetne, niespodzianie uczynił z niego jakby nie swojego syna i istotę, która do skromnéj kolebki, z jakiéj wyszła, niebardzo się miała ochotę przyznawać.
Emilek był tak dystyngowany, tak ślicznie mówił po francuzku, tańcował tak pięknie, jeździł konno tak śmiało, miał upodobania tak arystokratyczne i stosunki również od młodości tak pańskie, iż mu już nie wypadało czémś inném zostać tylko paniczem. Była w tém maleńka trudność, gdyż ojca jego, poczciwego Bączyńskiego, znali wszyscy i o pochodzeniu jego skromném dobrze naokół wiedziano; ale kiedy komu Pan Bóg da twarzyczkę i głosik, obyczaj i manierę pańską, a fortunę przytém, reszty się już jakoś dorobi. I tu się tak stało. Szperając w papierach, gdyż bardzo lubił genealogię, Bączyński niespodzianie odkrył, że rodzina jego należała do najstarszych w kraju, a nieszczęściem tylko, które i szlachtę spotyka, tak podupadła, że ojciec jego sługiwać musiał. Okazało się jawnie jak na dłoni, że Bączyńscy z Bączyna na Kurzéj Woli i Stawiszynie, herbu Leliwa (nawet), byli w Rzeczypospolitéj bardzo zasłużeni, że jeden Bączyński za Zygmunta Augusta był podkomorzym królewskim, że inny za Batorego rotmistrzował pod Pskowem, że za Zygmunta III, o mało inny znów nie został kasztelanem, a potém, a potém — jakaś fatalność zaczęła ciążyć na rodzinie. Mówiono po cichu, że była waśń między braćmi, że ktoś kogoś w pojedynku ranił, że niebłogosławieństwo boże spadło na nich do dziesiątego pokolenia... Z papierów też okazały się świetne kolligacye z Sobieskimi, Leszczyńskimi, Opalińskimi i z całą przez nich Polską pańską i szlachecką. A że, gdy kto szpera dobrze, zawsze się czegoś dobadać musi, w ostatku Emil Bączyński miał wielkie podejrzenie, że jeden z cesarzów Habsburgów, w poselstwie wysłanemu do Wiednia, dla traktatów o Maksymiliana, Albertowi z Bączyna Bączyńskiemu nadał hrabiowstwo, które tylko lapsu temporis i dla ówczesnéj równości szlacheckiéj zaniedbane zostało.
Miał więc prawo w skutek silnego prawdopodobieństwa pan Emil kazać wyryć na swéj pieczątce koronę hrabiowską; a choć tylko lokaj z początku nazywał go hrabią, choć drudzy nieprzyzwoicie się śmieli z tego — koniec końców był już silny prejudykat do hrabiowstwa. Z takich pogłosek, jak z potwarzy, zawsze coś zostaje. Jeszcze jedno lub dwa pokolenia, a miało się to utrzeć i przejść do rzędu faktów spełnionych, a zatém nieodwołalnych.
Wprawdzie w towarzystwach arystokratycznych, wspomnienie o tym tytule wzbudzało uśmieszki na pięknych usteczkach hrabiów i hrabiątek; ruszano ramionami, ale Emila przyjmowano wszędzie, i nie szkodziło mu to wcale, owszem... Dowiedziona rzecz, że kto ma odwagę przenosić jakiś czas taką śmiesznostkę na plecach, nagradza mu się ten stoicyzm potém poważaniem powszechném. Trzeba cierpieć, by być pięknym, powiada francuzkie przysłowie.
Emil zresztą był śliczny, dobrze wychowany i wydelikacony bardzo; więc ta jego dystynkcya zacierała pamięć ojcowskiéj prostoty: uchodził w ogóle za très comme il faut. Nadewszystko go zalecało, że nie chorował na żadne młode szały, regularny był, chłodny, oszczędny, dobrego towarzystwa, i tak w sobie życie zasznurował, zakopertował, zapiął, że mu ani okiem, ani usty, ani miną, nigdy nie wyszło na wierzch. Umiarkowany, niezmiernie przyzwoity, strzegący się w zruszeń i hałasów, mówił cicho, stąpał powoli i ostrożnie, uśmiechał się półgębkiem, a spytany o zdanie, objawiał je w ten sposób, aby ani czarnego nie potępić, ani białego nie wynieść, ani się bezpowrotnie nie zapuścić w stronę, z któréjby powrócić było trudno. Entuzyazmu obawiał się jak rzeczy parzącéj, na żarty i sarkazmy uśmiechał się, ale do ich preparowania nie należał; był letni, wilgotny, strzegł się być zimnym, nie chciał być gorącym, ani mokrym, ani suchym. Wszystkiemu to temu razem zbiorowisku przymiotów winien był przyznanie tytułu: dystyngowanego. Dodajmy, że towarzystwo sobie dobierał tylko dobre, takie, które się zwało śmietanką, choćby owa śmietanka w kwaśny i gęsty zwarzyła się kożuszek. Stosunki jego były wyłącznie arystokratyczne; domy, do których klamek się dobijał, pańskie; gusta i zajęcia wspaniałe.
Byli ludzie, co znajdowali, że Emil przypominał porcelanowego Chińczyka, który tylko w jedną stronę głową kiwa i oczyma rusza, a siedzi zawsze na jedném miejscu i nic się od niego dowiedzieć nie można, prócz że jest mandarynem; — ale złość ludzka jest potężna, a zazdrość jeszcze większa.
Gdy Jerzy wszedł, towarzystwo już miało minę doskonale znudzoną. Lola siedziała wyprostowana, obrywając listki z róży; matka miała oczy wlepione w posadzkę; Emil trzymał kapelusz na kolanach, a głowę prosto, ażeby krochmalnych kołnierzyków nie wbić sobie w gardło, — i nie wiem już o czém mówiono. Lola postrzegłszy Jerzego, zerwała się, zarumieniła; hrabina się uśmiechnęła. Emil niespokojny, na widok jego powstał; ale rzuciwszy tylko okiem na tę postać energiczną, silną i wcale niedystyngowaną, a w stroju nadto prostym, z wyrazem nieprzyzwoitéj na czole i ustach szczeroty, usiadł zmieszany, nie sądząc, żeby to było warte uwagi.
Powitano się serdecznie.
— Synowiec nasz — zaprezentowała hrabina — pan Jerzy Góra. Pan Emil Bączyński...
Obu nie dodano hrabiowstwa.
Panowie skłonili się sobie grzecznie z daleka.
— Bardzo miło mi.
— Bardzo mi przyjemnie.
Jeszcze raz skłonili się i usiedli. Jerzy uczuł jakby go kto zimną oblał wodą; a Emil nieco ku niemu zawróciwszy głowę, sztywnie i ostrożnie zapięty, oczekiwać się zdawał rozmowy. Charaktery oba, jak dwa sprzeczne pierwiastki, od razu odtrąciły się. Poczuli, że się z sobą nie zgodzą. Emilowi Jerzy wydał się karykaturą; Jerzemu Emil obrazkiem z dziennika mód. Nie mogli trzech słów przemówić do siebie. Hrabina siedziała skłopotana, Lola z uśmiechem porozumienia coraz spoglądała na kuzynka.
— Jakież śliczne mamy lato!
— Co za pora przyjemna!
— Ale dziś gorąco ogromnie.
Te i tym podobne preludya zwiastowały rozmowę nieobfitą w myśli. Pan Emil jakoś przecię skorzystał z niéj, by się dostać do Paryża, południowéj Francyi i Włoch, o których mówił często głosikiem pieszczotliwym, wyuczonym, delikatnym, cichym, napół po francuzku. Zaczął więc przebąkiwać coś o swych peregrynacyach.
Niedaleko i to zaprowadzić ich mogło. Jerzy wszakże zajechał też do Krymu, bo go hrabina tam sama popchnęła. Potém mówiono o owocach; ale jak gorącego kruszcu do zimnéj sztaby przylutować nie można, tak tych dwóch charakterów chwilowo nawet zlepić nie było podobna.
Emil przykrego doznał uczucia, jak to późniéj wyznał przed przyjaciołmi; nie w swoim był świecie il se sentit dèpaysé.
Lola spoglądając na obu, nie chciałbym ręczyć, że porównywała tę parawanową litografię z żywą istotą w czarnéj sukmanie, na któréj czole, w oczach, ustach, drgało czucie i życie płynęło.
Emil siedział uparcie, choć się nudził. Jedyną jego wadą towarzyską było to właśnie, qu’il ne savait pas s’en aller, jak mówiła jedna pani, stosując do niego, stworzoną dla kogo innego, dowcipną charakterystykę. Była to resztka nieśmiałości odziedziczonéj po p. Izydorze Bączyńskim ojcu.
Wejść i wyjść z salonu było mu trudno; może wrodzona skromność i uczucie to, że nań zwracały się oczy ciekawe, odbierały mu potrzebną odwagę. Powiedzmy nawiasem przytém, że wchodzić i wychodzić rzadko też kto umie.
Jedni wpadają z hałasem; drudzy wchodzą zmieszani, trącając o wszystkie krzesła, nie widząc nikogo. Ci grzeszą przesadą śmiałości, inni egzageracyą pokory; a zawsze ta nieszczęsna miłość własna którymś końcem wyjść im musi.
Emil siedział i siedział. Zostawić go z hrabiną, było nielitościwie skazać ją na męczarnie; dać mu na pastwę żywą Lolę, równie wielkiemby było okrucieństwem. Męczyli się więc wszyscy razem do herbaty, po któréj nareszcie gość przywdział paliowe rękawiczki Jouvain’a, i pożegnawszy ceremonialnie towarzystwo, uznał za rzecz słuszną odjechać.
Jerzy teraz dopiero odżył, na nowo się przywitał z hrabiną i Lolą, i począł opowiadać im swoje przygody. Marya już wiedziała, że testament został obalony, i to ją czyniło weselszą; ale Jerzy pośpieszył z oznajmieniem, że się formalnie zrzekł spadku.
— I mąż mój przyjął to! zawołała rzucając się na kanapę hrabina.
— Musiał.
— Ale cożeś ty zrobił!
— Com był powinien, stryjenko. Nie mówmy o tém.
Lola spuściła oczy.
— Mógłżem inaczéj?
— A! całą moją zniszczyłeś nadzieję! zawołała hrabina. Nie wrócimy teraz do Zarubiniec.
Wymówiła się z tém mimowolnie, ale prędko zamknęła usta i zamilkła. Chwilę długą cisza panowała w salonie; nikt przerywać jéj nie śmiał, Lola nawet gryząc różę w ustach, odezwać się nie umiała.
— Doprawdy — dodał Jerzy — nie rozumiem com zrobił tak złego; inaczej postąpić było mi niepodobna. Gniewać się nie możecie, że wam oddałem...
— To, czego my właśnie nie chcemy, przerwała Marya. Na co nam to? ażeby kupić sobie zgryzoty, a Loli sprowadzić takich jak dzisiejszy konkurentów!
— A, prawda! uśmiechnęło się dziewczę: wszystkiemu Jerzy winien. A tak nas ten pan znudził!!
— Tylko co nie widać drugiego i trzeciego, rzekł Jerzy wesoło. Ale pociesz się siostrzyczko: możesz ich poodprawiać.
— A nudy! a przykrość! Wiem, że ich nie przyjmę, ale się naziewam i naniecierpliwię z nimi...
Jerzy się śmiał, nadrabiał miną i humorem, bo smutek hrabiny ciężył mu na duszy.
— Jerzy mój, rzekła stryjenka: to już przechodzi delikatność, to po prostu dziwactwo nie do darowania. Znałeś i znasz słabość hrabiego; na cóż ci było korzystać z niéj, aby mnie dotknąć boleśnie?
— Stryjenko kochana, odparł Jerzy: ależ tu nie o fantazyę chodziło, lecz o powinność, o przekonanie, a uczciwy człowiek nigdy go nie poświęca.
Zamilkli znowu, — a Lola widząc matkę zamyśloną i prawie rozpłakaną, kiwnęła na Jerzego, aby ją samą zostawić, i wyszła na ganek.
— Mama każdy smutek wypłakać potrzebuje, odezwała się po cichu. Siądźmy tu. Nie prawdaż, że u nas ładnie, choć ubogo?
— Prawda: cicho, spokojnie i ślicznie.
— Ale tobie czy się to wyda ładném, po tych dworach i paniach, u których bywasz? dodała.
— Ja?
— O! ja wiem wszystko! Byłeś u Anety.
— Już wiesz o tém?
— To mnie zajmuje, to mnie prawie niepokoi... cały świat o tém gada.
— O czém?
— Mówią... że Aneta cię kocha... że do szaleństwa kocha... że ty...
Spuściła oczy Lola.
— A! ja się jéj nie dziwuję, dodała: gdybym nie była twoją siostrą, kto wie?
— Ależ ty nie jesteś siostrą moją! przerwał Jerzy, ogniste w nią topiąc wejrzenie; ty jesteś tylko daleką krewną.
— Ale siostrą! siostrą! zawołała czerwieniąc się Lola: bo doprawdy jakby się to odkryło, musielibyśmy z sobą być ceremonialnie, a tak, bardzo mi dobrze z tobą, i mogę spokojnie kochać cię jak brata.
Podała mu rękę i bliżéj przy nim usiadła.
— Ale powiedz mi, spytała: prawdaż to, że ty kochasz Anetę?
— Chcesz prawdy! ale czyż ją zrozumiesz, gdy ci powiem?
— Oho! nie myśl, żeby trzpiotowstwo moje odejmowało mi kobiecą przebiegłość. Spróbuj tylko, mów szczerze: pojmę cię pewnie.
— Więc powiem ci szczerze: Aneta bawi mnie jak ładny obrazek, ale gdy odjadę, znika mi z oczu i z serca, nie myślę o niéj wcale; a ty, co jesteś mi tylko siostrą, ciągle jesteś ze mną. Twoja twarzyczka, twój głos ścigają mnie wszędzie; gniewam się nawet trochę na tych nieznośnych natrętów.
— A! niedobry Jerzy! czyżem ci się tak naprzykrzyła! Ale Aneta bawi się tobą jak ty nią, a ja... ja... rzekła ciszéj — ja ścigam cię sercem i duszą, bo bardzo cię kocham... jak brata.
— Tylko jak brata? westchnął Jerzy.
— A, wszakże inaczéj nie mogę!
— A gdybym nie był twym bratem?
— No, tobym może czuła toż samo, ale ci nie powiedziała tego, — odezwała się prędko Lola, porywając się z siedzenia zarumieniona i drżąca. — Ale czekaj, mama nas woła!
I wbiegła do salonu. Jerzy pozostał w ganku z bijącém sercem i przytuloną do czoła dłonią. Co się z nim stało, nie wiedział. Ta krótka rozmowa, tych słów kilka wzburzyło go, chaos w piersi, chaos zbudziło w sercu! Nie mógł wnijść do salonu, bo mu się zdawało, że każdy wyczytałby w jego twarzy uczucie, które nim wstrząsało, a najpierwsza matka. Lola wróciła po chwili do niego, a widząc go niespokojnym i pogrążonym w zadumie, spytała:
— Co ci to jest?
— Nic, tylkom szczęśliwy, odparł Jerzy. Nie chcę niczém zmącić wrażenia szczęścia...
Ona powoli wyciągnęła ku niemu dłoń drżącą, potém pochyliła się i czoło gorące przytuliła do jego czoła; i oboje nie postrzegli się, nie wiedzieli sami, jak usta ich spotkały się w tym pocałunku poety, bez namysłu, bez wstydu, gwałtownym i koniecznym a czystym jak uścisk dwóch aniołów płynących przez niebiosa. Gdyby tysiące ludzi patrzały na nich, gdyby nad ich głowami zawisł piorun śmierci, nie postrzegliby groźby, nie obawialiby się kary...
Lola wreszcie podniosła twarz, jakby wychodząc z upojenia, jakby nowém życiem objęta, drżąca, wzruszona, szczęśliwa.
— Bracie, rzekła głosem osłabłym: chodźmy. Nie wiem co się dzieje ze mną, co się z nami stało; ale czuję jakbym nową, inną istotą oderwała się od ust twoich, jakbym wstała pobłogosławiona do życia... Już się ta chwila nie powtórzy może nigdy; alem była tak szczęśliwa! Ja ciebie kocham, ja kocham ciebie!
I wymówiwszy te słowa szybko, ciągnąc go za rękę, wbiegła z nim do matki, upadła przy niéj na krzesło, łzawemi od szczęścia oczyma wpatrując się w jéj osmuconą twarz.
— Jerzy mój, bracie, nie dajmy jéj się tak smucić! Klękniéjmy przed nią, prośmy jéj, niech się rozweseli. Na co ta chmurka na takim dniu jasnym?
Jerzy byłby dał dla niéj życie teraz, więc pobiegł żywo ku hrabinie, i pomału resztkę niewinnego pocałunku, którym gorzały mu usta, złożył na jéj rękach.
— Stryjenko, matko kochana, — rzekł — nie smuć się. Jeśli my pobłądziliśmy, Bóg to naprawi, miejmy nadzieję; ja zrobię co tylko zechcesz.
— Mój Jerzy, dziś już to nie w twojéj mocy.
— Matko droga, posłuchaj, uważ: dziś całkiem inaczéj stoją rzeczy niż były. Stryj mógł być winien w twojém pojęciu, gdy mi z mocy testamentu zabierał ojcowiznę; dziś wziął to tylko, com mu ja z dobrej woli mojéj odstąpił. Któż mi zabroni być dziwakiem? Kto zaprzeczy prawa rozporządzania tém, co wczoraj było moje?
— Ale możeszże nic nie żądać? nic nie mieć?
— Mam serce wasze, mam ręce zdrowe, przyjaciół, młodość, swobodę...
Lola zerwała się weselsza.
— A widzisz, mamciu, Juraś doskonale mówi! Juraś ma zupełną słuszność! Jego potrzeba słuchać i nie płakać. On sobie dziwak, ale tak piękny i poczciwy fantastyk, że mu wolno być trochę innym niż ludzie. A zresztą, wie mama co ja powiem?
— Co, dziecko moje? wyciągając ku niéj dłonie i tuląc ją do siebie, spytała matka.
— Co? Oto że ja przecięż coś mieć będę: no, to ja co mam, oddam Jurasiowi, a odemnie, ręczę, że weźmie.
— Od ciebie?
I podnosząc oczy na nich oboje, matka przeczuła macierzyńską piersią, bo postrzedz nie mogła, że tych dwoje dzieci bliżéj siebie stoi niż sądziła. Na twarzy Loli błyszczało rozpromienione szczęście, był jakby rozkwit wejrzenia i uśmiechu, z dziecka nagle stała się kobietą: tak jeden pocałunek wiele nowego wlał w nią życia.
— Od ciebie, moja Lolu? od ciebie?
— Ja mu oddam co będzie mojego, a mnie Jerzy nie odmówi!
Jak winowajca Juraś spuścił oczy.
— Doprawdy? spytała matka.
— Życiabym Loli nie odmówił, rzekł młody chłopak.
— A! dzieci! dzieci! szepnęła hrabina, i zamyśliła się nagle jakoś chmurno, jakoś niespokojnie, ale już było po czasie.
Jeszcze godzinę długą, która im przeleciała jak błyskawica, mówili z sobą i siedzieli, aż Jerzy oznajmił w końcu, że powołany przez starą przyjaciółkę ojca, musi jechać do Pińska, że wstąpi do Horycy dla odwiedzenia sług starych, i za parę tygodni spodziewa się powrócić.
— To dobrze, szepnęła cicho Lola; bo choć ja ciebie nie zobaczę, ale i Aneta widzieć nie będzie.
Matka dosłyszała.
— Co mówisz, Lolu?
— A! to sekret, mamo: nie chcę, żeby Jerzy nadto często bywał u Anety; wiem, że ona w nim szalenie się pokochała, i boję się.
— A jeśli on ją kocha także?
Lola potrzęsła główką.
— Ja tego nie chcę; on mnie tylko kochać powinien... ja jestem zazdrosna o niego.
— Jak to! siostra?
— Trochę jak siostra... zresztą, ja nie wiem... Możebym popłakawszy odstąpiła go innéj: Anecie nigdy.
— Czemuż nie Anecie?
Lola milczała trochę.
— Jestem zazdrosna. Aneta kochać nie umie: czuję to w duszy mojéj. Zresztą, może to wszystko dziwactwo. Juraś dziwak, to i ja mogę być także trochę dziwaczką.
Ale noc się zbliżała, i Jerzy nareszcie odjechać musiał. Pożegnał matkę, potém Lolę, która w długiém ściśnięciu trzymała jego rękę, potém wzrokiem przykuła go jeszcze do siebie, potém pod pozorem jakiegoś rozkazu wybiegła przeprowadzić go w ganek, i nie puszczając jeszcze, szepnęła przy rozstaniu:
— Jerzy! jam dziecko, nie prawdaż? ale cię kocham!
— Znajdęż słowo, aby ci odpowiedzieć? Tyś moja, ja twój jestem na zawsze! na zawsze!
— Pamiętaj! na zawsze! na zawsze! Bóg słyszy, a gdybyś mię opuścił, przysięgam ci, jabym umarła.
I znikła mu z oczu.
Nie wiem czyśmy tę scenę niespodzianą i dziwną a nagłą potrafili odmalować jak ona zajaśniała w życiu Jerzego, czystą i niewinną, jasną i piękną prostotą swoją.
Lola uległa szybko gwałtownemu uczuciu, które rachować nie miało; pierwszemu rozkwitowi miłości, która poczęła się wybuchem i wybuchem objawić musiała. Jerzy pojął teraz, że kochał ją od chwili gdy zobaczył, równie gwałtownie; że rozmysł tylko, obawa, przyzwoitość, wstrzymały go od przypuszczenia, że to mogła być miłość, od rzucenia się jéj na szyję z tym wykrzykiem: „Kocham ciebie!“
Co daléj być mogło? jak skończyć się miały nadzieje? marzenia? nie myśleli oboje. Im dosyć było kochać się i być siebie pewnymi.
Gdy Lola powróciła do salonu matki, hrabina, która już coś dostrzegła, przywołała ją do siebie.
— Lolciu, ale ty doprawdy nadto jakoś gwałtownie przywiązałaś się do Jerzego?
— Ja, mamo? całą duszą, tak mocno...
— Może za nadto mocno, może zbyt śmiało i nagle.
— Ale ja mówiłam mamie — odparła Lola — że gdym go pierwszy raz zobaczyła, zdało mi się, że mój anioł stróż stanął przedemną... Uczułam coś takiego, jakby mnie oblały blaski, jakby z niebios zstąpił posłaniec, jakby... Nie! tego powiedzieć nie można.
— Dziecko moje! to nie jest miłość siostry, na Boga!
— Ale on nie jest bratem moim, sam mi to mówił... Ja nie wiem zresztą, mamciu, ja go kocham, bo o tém nie myślałam, bom tego uczucia nie wymarzyła... samo ono przyszło jak piorun i porwało mnie jak burza.
— Lolu! dziecko kochane, co mówisz?
— Prawdę mamo...
— I mówiłaś to jemu?
— Mówiłam...
— A on... na Boga, cożeś zrobiła!... a on?
— O! bądź spokojna, mamciu droga! on mnie tak kocha jak ja jego; on jest moim a ja jego na zawsze... na wieki!
Nic bardziéj przerażającego nie mogło być dla hrabiny nad to wyznanie. Jéj pojęcia, pobożność, bojaźliwość, czyniły myśl sama tego związku prawie świętokradztwem... Wstrzęsła się, pobladła, załamała ręce.
— A! to nowa kara boża! Nie wiesz chyba i nie pojmujesz jak jesteście blizcy siebie, że prawa bozkie i ludzkie was rozdzielają. Nigdy nie możecie być czémś inném tylko siostrą i bratem, nigdy żoną i mężem; karze Bóg, nie błogosławią ludzie, wyklina kościół, świat wyszydza i odpycha....
Lola pobladła jak marmur.
— To być nie może! rzekła. Cożem ja winna, że kocham? za cóż nam jednym na świecie ma być zabroniona miłość?
— Miłość braterska, ale...
Hrabina wytłómaczyć się jaśniéj nie mogła.
— Ale nigdy nie możecie być mężem i żoną...
— A na cóż mężem i żoną nazywać się mamy koniecznie? odpowiedziało dziecię czyste z uśmiechem anielskim. Ja nie pójdę za mąż nigdy, on się nigdy nie ożeni, pozostaniemy razem, wierni sobie, byle nam nic nie przeszkadzało całe życie zostać z sobą, patrzeć na siebie, kochać się, i kochać do śmierci.
— Ale świat? ale ludzie?
— A cóż światu i ludziom miłość nasza zaszkodzić może?
— Dziecko drogie! a! tego ci matka powiedzieć nie potrafi! Ale hamuj uczucie, póki nie pojmiesz wszystkiego, co dziś dla ciebie ciemne...
— Moja mamciu, to jakieś tajemnice, odparła Lola; ale powiedz mi choć to, dla czego kochać nie można, nie żeniąc się, i kochać serdecznie?
— Dość tego dziecię moje, dość, uspokój się. Niecił ci Bóg zeszle pokój, bo na mnie padła nowa trwoga, któréj ty nie pojmujesz...
— Nie! Jam spokojna i pełna ufności w Boga! rzekła Lola kładąc rękę na piersi. I ty, mamo, możesz być spokojna...
Od śmierci hrabiego życie panny Izabelli Moroszówny wielce się zmieniło. Jakkolwiek zawsze była zamknięta w sobie i niełatwo było dojść co się w myśli jéj dzieje, po pewnych oznakach postrzegano, że cierpi, że jest niespokojna, że ją tajemnie gryzie myśl jakaś skrywana. Porzuciła prawie tę muzykę, którą żyła jedynie, całe noce chodziła po pokojach z głową opuszczoną, a gdy poczciwa sługa przyszła namawiać ją do snu, stała przed nią, odzywać się musiała coraz głośniéj i nieposłyszana ciągnąć musiała swą panię, aby ją z zadumy obudzić i prawie gwałtem do jéj pokoju odprowadzić. Tak samo we dnie, tylko razy kilka posyłała po Żerebę, dowiadując się o interesa, z których najpilniejszym dla niéj był testament hrabiego. Żereba kiwał głową, nie mogąc tego zrozumieć; ale konie porozstawiał i miał coraz świeże wiadomości, a gdy testament obalony został, dano znać zaraz drugiego dnia do Pińska tą pocztą zaimprowizowaną. Panna Izabella zdawała się nieco uspokojoną. Cóż gdy w parę dni nowy posłaniec z dziwną wieścią i obszernym listem od Szperki, że Jerzy dobrowolnie zrzekł się caluteńkiego spadku na stryja!
Żereba nie wiedział już jak z tém pójść do pani, przewidywał burzę, a bardzo pragnął, żeby sobie do zwykłego trybu życia powróciła, z czém mu było daleko wygodniéj.
Utaić przecię nie było podobna, i rano z tym listem poszedł zafrasowany, jak najwymowniejsze gotując sprawozdanie.
Gdy jéj o plenipotencie oznajmiono, wyszła panna Izabella, jak zawsze ubrana bardzo skromnie, z twarzą od kilku tygodni postarzałą i zmienioną. Piękne jej oczy wpadły, policzki pobladły, czoło się pomarszczyło, gęściejszy włos srebrny przebijał się na głowie. Zawsze jeszcze piękna i poważna, teraz nosiła na sobie majestat głębokiego smutku, w który obleczona, prawie straszną wydała się Żerebie.
— Co tam chcesz panie Ignacy? Możebyś obszedł się bezemnie? jestem cierpiąca.
— To sprawa osobiście tycząca się jw. pani, rzekł adwokat z ukłonem.
— Jaka?
— A to nieszczęsne rozporządzenie nieboszczyka hrabiego... znów nowe rzeczy.
— Wszakże testament obalony?
— Jakem to miał zaszczyt zwiastować — rzekł Żereba, nie uwalniając się od deklamacyi — tak było; ale zaszły nowe okoliczności.
— Cóż mogło zajść? spytała przestraszona panna Izabella.
— Ten młodzieniec, dziwak, nie dosyć, że sam nie chciał dotknąć testamentu, że poddał się wyrokowi od razu, teraz znowu zrzekł się sądowego na swą korzyść rozstrzygnienia i całego majątku na rzecz hrabiego.
— Jak to! zrzekł się? wszystkiego?
— Jakem miał honor mówić.
— A stryj?
— Szperka pisze wyraźnie że wszystko przyjął.
Panna Izabella podniosła głowę, obruszyła się, targnęła, zmarszczyła.
— To być nie może! zawołała.
— Są listy, są dowody, jest kopia zrzeczenia.
— I cóż mu pozostało?
— Nic.
Była chwila ciężkiego milczenia.
— Prosiliście go w mojém imieniu, żeby tu przyjechał?
— Uczyniłem stosownie do woli, i mam nadzieję, że przybędzie.
— No, stało się... sama do siebie zamyślona odezwała się panna Moroszówna: na to nie ma ratunku.
— A koszta znaczne jak w błoto rzucone, dodał Żereba. Niemała rzecz, bośmy musieli przeciwko możnemu działać...
— Ileż tam?
— A jednak kilkanaście tysięcy złotych.
Panna Moroszówna nic nie odpowiedziała.
— Co pani raczy rozkazać? spytał Żereba.
— Na teraz nic jeszcze, lub... czekaj...
Namyślając się przeszła powoli po pokoju.
— Po obiedzie wezwiesz wpan do mnie pana Trzeciakowskiego.
Trzeba wiedzieć kto był pan Trzeciakowski, aby zrozumieć wrażenie, jakie to nowe żądanie wywarło na adwokata, który zbladł, zżymnął ramionami, poruszył się, chciał przeczyć, i pomyślawszy, zamilkł posłuszny.
— No! już znowu Trzeciakowski na placu! rzekł do siebie wychodząc. Otoż do czegośmy doszli?!
— Panie Ignacy, odezwała się za wychodzącym panna Izabella: jeszcze słowo. Jeżeliby Trzeciakowski nie chciał przyjść do mnie, ja pójdę do niego; powiedz mu to. Koniecznie z nim widzieć się muszę.
Trzeciakowski był urzędnikiem niegdyś od wyborów, słynął ze znajomości prawa, a co lepsza, z nieposzlakowanéj uczciwości. Był on dosyć śmieszny; nosił strój z czasów, w których był młodym i ubierać się lubił; przesadna postawa, peruka, fizyognomia, sam sposób wyrażania się zbyt wyrazisty i dokładny do zbytku, czyniły go dosyć nudną karykaturą. Ale nikt jeszcze w potrzebie nie zawiódł się na Trzeciakowskim. Była to prawość i sumienie chodzące. Gdy kto miał ważną jaką sprawę, potrzebującą tajemnicy do spełnienia, wzywano Trzeciakowskiego. Choć ubogi i obsadzony dziećmi, stary był sumienny i bezinteresowny, za poradę nawet nigdy nic nie przyjął, i wszędzie gdzie był, przyjmowano go tylko łakociami, gdyż jak dziecko słodycze lubił, a prócz miodu i rodzenków, w domu przez oszczędność innych sobie nie pozwalał. Za to w obcych domach łakomy był do śmieszności.
Żereba nie cierpiał Trzeciakowskiego, i ruszał ramionami, gdy o nim była mowa, a wyśmiewał go wszelkiemi możliwemi sposoby, nie dopuszczając nawet, żeby dobrze znał prawo, cytując porobione przezeń omyłki formy, prócz których wszakże nic nie mógł mu zarzucić mimo najlepszych chęci.
Byłby Żereba może próbował nie zastać go w domu, powiedzieć, że chory, lub tym podobnie, ale mu panna Izabella zapowiedziała, że gotowa sama pójść do niego, i to zmusiło pójść prosić na poobiedzie, choć kwaśno i niechętnie.
Trzeciakowski popatrzał mu w oczy, pokiwał głową, poprawił peruki, i z właściwą sobie dokładnością począł pytać:
— Czekajże wpan, co znaczy: po obiedzie? Obiad chłopi jedzą o dziesiątéj rano, na wsi szlachta o dwunastéj, ja o pierwszéj, inni o trzeciéj, a mówią, że za granicą dają go i o szóstéj, — więc wytłumacz mi co to jest: po obiedzie?
— No! ja myślę nad wieczorem, odparł Żereba.
— O godzinie?
— Trzeciéj... czwartéj...
— Zatem któréj?
— Naprzykład pół do czwartéj.
— Bardzo dobrze; więc o pół do czwartéj. Bądźże wpan łaskaw pokazać mi swój zegarek?
Żereba dobył niecierpliwiąc się Breguet’a, sprawdzili oba.
— Pięć minut różnicy, będę punkt na pół do czwartéj, i proszę złożyć moje uszanowanie.
O godzinie naznaczonéj, już na stoliku stała butelka starego wina, konfitury, orzechy, pomarańcze, przysmaki wreszcie domowéj roboty, pierniki, tłuczeńce, makagigi. Panna Izabella chodziła po pokoju, gdy punkt o pół do czwartéj ukazał się z laską w ręku, w ryżéj peruce pan Trzeciakowski, kłaniając się, okiem mierząc mimowolnie rozłożone na stole słodycze, które go od razu w bardzo dobry humor wprawiły.
Ucałowawszy podaną rękę, zaproszony siadł na kanapie, a panna Izabella obejrzawszy drzwi i rozkazawszy surowo nie wpuszczać nikogo, gdy stary począł się brać do słodyczy, nie wiedząc tylko jak racyonalnie je ułożyć w porządku, by jedno drugiemu smaku nie odejmowało, odezwała się z westchnieniem:
— Szanowny panie, mam wielką prośbę.
— Cały jestem na usługi... Czy to jest róża w domu smażona?
— Nie, kupna.
— Kijowska, od Bałabuchy, to się zaraz postrzega.. Słucham, słucham.
— Czuję się niebardzo dobrze na zdrowiu, nie chciałabym bez rozporządzenia umierać.
— Ale na Boga! czyż to o tém myśleć w wieku pani!... Róża przedziwna!
— W każdym wieku się umiera.
— Święta prawda!... Śliczne pomarańcze.
— Uprosiłam więc pana dobrodzieja, bo nie życzyłabym sobie, żeby kto wiedział o mojém rozporządzeniu, a chciałabym, aby było niewzruszone.
— To się rozumie, rzekł Trzeciakowski; i zrobimy mocno... Wolno spytać, czy tłuczeńce są asani dobrodziejki?
— Robione w domu.
— Massa osobliwszéj delikatności, proporcya skórki pomarańczowej wyrozumowana... Ale o czémżeśmy mówili? bo te delikatesy robią mi dystrakcyę.
— Mój kochany sędzio, możeby spisać, bo nie zapamiętasz?
— Będziemy pisali... (odsunął nieco tacę, biorąc co napadł z brzegu). Kałamarz, pióro i papier widzę w pogotowiu. Najprzód tedy stan czynny majątku.
— Oto jest gotowy, odpowiedziała panna Izabella, dobywając papier. Sporządziłam go z pamięci. W kapitałach, nieruchomościach ocenionych nizko, różnych sprzętach, obligach pewnych, summa...
Trzeciakowski spojrzał, i przestraszony upuścił tłuczeńca.
— Możeż to być?
— Tak jest, po cichu odezwała się panna Moroszówna. Praca i oszczędność wiele mogą.
— Straszne rzeczy! straszne rzeczy!
— Krewnych nie mam, żadnéj rodziny nie znam.
— A więc zapewne na dobroczynne zakłady? spytał Trzeciakowski.
— Mam myśl inną; chcesz mnie pan wysłuchać?
— Słucham, słucham, z duszy i serca.
— Mam sobie wiele do wyrzucenia; wyrządziłam krzywdę, a raczéj ubocznie wpłynęłam na jéj wyrządzenie; chcę to naprawić. Znałeś wpan hrabiego Górę?
— Hermana? O mój Boże! doskonale! Miał stare sery jabłkowe wyborne, rzekł Trzeciakowski; raz’em ich tylko kosztował, ale ich zapomnieć nie mogę. Bardzo zacny był człowiek! Świeć Panie nad jego duszą! Pełne szafy łakoci. Komu się to dostało?...
— Syn został wydziedziczony, brat objął majątek.
— Ze spadkowego majątku? syn? to być nie może!
— Sam się zrzekł.
— Nie rozumiem.
— Dziwactwo! Ale mój sędzio, tu nie o to już idzie. Czuję się być winną w całéj téj sprawie; nie mam krewnych; synowi hrabiego, Jerzemu zapisuję wszystko..
— Wszystko! powtórzył Trzeciakowski — wszystko!
— Wyjąwszy legat dla Żereby i kilka mniejszych, które tu są spisane. Testament chcę mieć ważnym, a spodziewam się, że mi nie odmówisz pomieścić w nim tysiąca dukatów dla córek... Ofiarowałabym je ojcu, ale wiem, że ich nie przyjmie.
Trzeciakowski się skłonił.
— I ja nie wezmę — rzekł — i moje córki nie przyjmą. Nic! nie! tego nie potrzeba. Umiem cenić szacowną dla mnie łaskę pani dobrodziejki, ale to być nie może. Quo titulo? Już to z tego nie nie będzie, i nie ma potrzeby.
Panna Izabella nie nalegała, wiedząc, że stary był w tych rzeczach nieugięty.
Rozpatrzono papiery. Sędzia rozklassyfikował je drobnostkowo, ponumerował, ułożył, i zaczął znowu zakąsywać słodyczami, z których miseczki nadzwyczaj szybko się opróżniały.
Pozostały tylko gruszki surowe, za twarde na stare zęby, i śliwki, których nie lubił sędzia, bo mu tam jakieś farmaceutyczne powidełka przypominały. Gdy wreszcie nic już prawie na tacy nie było, zasiadł na kanapie, aby po dwoistéj pracy odetchnąć; poprawił peruki, i począł opowiadać, jak miał być sporządzony testament.
Rzecz trwała długo i była nudna, dla tego jéj nie powtarzamy; ale sędzia czuł się w obowiązku wyliczyć i zacytować prawa, zwyczaje, formy, a nawet przytoczyć niektóre ciekawsze wypadki nieważności testamentów, liczbą świadków lub stosownemi pieczęciami nieopatrzonych.
Narada byłaby się może zbyt już przeciągnęła, gdyby nie nadchodzący wieczór, który zmusił ją przerwać. Dopełniwszy co za niezbędne uważał, Trzeciakowski wstał, włożył rękawiczki, przygotował się do drogi, i przestrzeżony, że o rozporządzeniu Żereba wiedzieć nie powinien, poszedł powoli do siebie, myśląc o zjedzonych konfiturach, a bynajmniéj o tysiącu dukatów ofiarowanych, których przyjęcia odmówił.
Panna Izabella uspokojona i weselsza, pierwszy raz od dawna poszła grać na salkę, a głos fortepianu wyrwał z ust przywiązanéj służącéj uśmiech i wykrzyk:
— No! to już chwała Bogu, będzie zdrowa!
Nazajutrz próżno czekały łakocie na Trzeciakowskiego, nie przyszedł; aż trzeciego dopiero dnia zjawił się z gotową rzeczą, opracowaną troskliwie, z podpisanymi świadkami, pieczątkami, anneksami i co było potrzeba.
Odczytano rozporządzenie raz i drugi, p. Izabella złożyła podpis, i wstała z twarzą rozjaśnioną, chowając testament, którego druga kopia została w sądzie złożona.
— No! a jeśli ten waryat i tego testamentu się wyrzecze? zapytał sędzia zajadając: co wówczas?
— To być nie może.
— Zrzekłże się przecię po ojcu. Możeby położyć jakie zastrzeżenie na wszelki wypadek?
— Zastrzeżenie myślby mu poddało, odezwała się p. Izabella. Niech Bóg czyni co chce... Zrzecze się, weźmie ktoś przecię. Cóż mi tam! nie mam nikogo, obojętna mi komu zostawię: ubogim, złym czy dobrym, to już nie w mojéj mocy. Ja robię, do czego się czuję obowiązaną; Bóg resztę...
Sędzia zamilkł, spełnił już missyę swoją, zjadł znowu tacę słodyczy, otarł usta i odszedł wesoły, niosąc pełne kieszenie łakoci pod pozorem, że dla dzieci.. Tego może jednego w życiu zobowiązania nie był w stanie spełnić sumiennie, bo w drodze zaraz mocno fideikomis nadwerężył. Dzieciom zostały podobno gruszki suszone i antypatyczne śliwki; o reszcie sędzia nie wspomniał...
Radwanowicz z Lacyną grali sobie w warcaby, a siedzieli naprzeciw okna; Paweł dla rozerwania samotności zszedł do nich także, i spoglądał na graczów, obracając w milczeniu tabakierką.
— Robię królową, zawołał Lacyna.
— Królowa, alias dama, unum et idem, bo wszystkie królowe są damy, a wszelka dama królowa... Semiramis, zkąd zaraz... Wschód, Medya, Persya, Babilon i...
— Biorę trzy...
— Gdzie? gdzie? jak? co?
— W Babilonie!
— No mniejsza o to, odparł Radwanowicz: i ja biorę... Brać, słowo piękne, brać gdy dają i brać gdy nie dają. Ztąd wojna i bohaterstwo; znowu Aleksander macedoński, ku któremu wracać lubię, bo to był wielki człowiek choć hulaka; dalej Arystoteles, i cóż? Kwintus Kurcyusz? Pan czytałeś Kwinta Kurcyusza, mości Lacyno?
— Nie.
— Możesz go i nie czytać. Kwintus nazywał się dlatego, że nos spuścił na kwintę; a chodził w kurcie, zkąd Kurcyusz. Czegoż się można nauczyć od człowieka, który chodzi w kurcie, a nos ma na kwintę? Hołota historyk, nie prawdaż? A! ale wpan go nie czytałeś?
— Nie: biorę jedno...
— Gdzie, gdzie? Tfu! No! no! mniejsza o to! Jedno, jedność, wielka i mistyczna liczba. Hen kaj pan... Wpan nie uczyłeś się po grecku?
— Nie.
— To i lepiéj... Nie masz wyobrażenia, jaki to język bałamutny: litery pokręcone jak w konwulsyach, a każda bestya z ogonem... Ogon, cauda; Lucium a cauda? Ha! lubisz wpan szczupaka?
— Na wpana brać.
— I owszem, biorę z przyjemnością. Czekaj! a! tak! O czémże była mowa? Mowa, sermo, wymowa, eloquentia, Demostenes i Cycero... I... pro domo sua... Takich mówców pro domo sua przepaść, choć nie Cyceronów; przedmiot łatwo natchnie. Ale my oba, panie Lacyno, domów nie mamy, i przez to okazyi do wymowy jesteśmy pozbawieni.
— Jak się wpanu zdaje, dodał po chwili: czy nas wypędzą?
— Nie, rzekł regentowicz. Ale że nam tu tak jak za nieboszczyka nie będzie, to nie; już zaczynają wyznaczać wszystko pod miarą i wagą.
— Słusznie, jest to troskliwość o zdrowie nasze, regentowiczu, a nie żadne skąpstwo. Troskliwość, sollicitudo. A nużbyś ty utył jak ja i począł sapać?... Żadnaby panna za ciebie nie poszła, z obawy, że nie dałbyś jéj zasnąć; a znowu nie jesteś tak zabawny, aby bezsenność osłodzić?...
— Co wpan już pleciesz! Wygrałem.
— Bóg zapiać! Cożeś wpan wygrał? zapytał Radwanowicz: co?
— No, partyę!
— Dudka na kościele! winszuję; a ja przegrałem i nie umrę z desperacyi... Śmierć! co jest śmierć, panie Lacyno?
— O mój Boże! jak on plecie!
— Plotę? znowu plotę? Kto żyje, umiera; co nie minie: o tém się potrzeba naradzić i namyślić. Co jest śmierć? zapytuję w imieniu ks. Baki. Mors ultima linea rerum. Z drugiéj strony: co jest życie? nie wiesz wpan, panie Lacyno?
— Zawsze się ciebie żarty trzymają.
— Nie; seriosissime... Vita, życie; tajemnica, fig, mig, i skończyło się, jak świeczkę zgasił... głupia rzecz, panie Lacyno. Sokrates to powiedział, pijąc cykutę; a cykuta inna jest od cykaty, którą baby wielkanocne wysadzają. Zdaje się, że i ten filut Seneka napił się tego samego, aby być podobnym do Sokratesa.
— Co ja tam wiem!
— A, powinienbyś wiedzieć, panie Lacyno, choćby to... Seneka wielka figura: percursor chrześciaństwa, żył nie do rzeczy, ale śmierć to mu się ślicznie udała... Na urząd!
Lacyna ziewnął, Paweł westchnął, Radwanowicz sapać zaczął.
— Zagramy jeszcze partyę? spytał regentowicz.
— Zagramy. Ale powiedz mi, kto wynalazł warcaby?
— Któż wie!
— Ja nie wiem, dla tego pytam; a p. Paweł?
Siermięzki przywykły do tych wybryków, ruszył tylko ramionami.
— Panie Pawle, daj tabaki; mówią, że ona ożywia i mózg rozwesela, ale nos smuci, dodał professor.
— Oho! tabaka! to rzecz poczciwa! rzekł Paweł.
— Nie przeczę. Kto zaczyna?
— Ja — rzekł Lacyna, — baczność!
— Raz, dwa, trzy...
Ale nie zaczęli partyi, bo Wicek wpadł zadyszany.
— Panicz przyjechał!
— Kto? jaki? porwali się wszyscy.
— A no! panicz! pański syn!
— Gdzież jest?
— W ganku, i pyta się o p. Lacynę i o p. Pawła.
Wszyscy jak stali, przewróciwszy warcabnicę, wybiegli ku gankowi, gdzie w istocie stał Jerzy, przyszedłszy pieszo z miasteczka od ks. Mizeryi, którego najprzód odwiedził. Powitano go okrzykami radości, a stary Siermięzki kręcił się, nie wiedząc czém go i jak miał przyjmować... Myśleli już, że im na dobre powrócił.
— Chwałaż Bogu! a to pan z nami znowu?
— Jakżeśmy tu tęsknili po panu!
— Chociaż rozmaicie tu było... począł Radwanowicz; ale nie dokończył, bo Jerzy się odezwał:
— Moi kochani przyjaciele, ja tylko tu przejazdem do was umyślnie w odwiedziny przybyłem, ale nie powracam do Horycy. Wszystko zostało jak było. Szło mi tylko o to, bym się przekonał, czy wam czego nie braknie, bobym się mógł upomnieć.
Paweł spojrzał mu w oczy.
— Oho! tu nie ma nic złego, ale pustki; kilka lat, a i domisko się zawali, och! i szkoda go będzie... A ja tu nie wytrwam i za wami taki pójdę...
— Dobrze, jak ja swój lub pożyczany kątek mieć będę. Bezpieczniéj wam tu jeszcze, bo ja niekoniecznie wiem gdzie głowę przytulę. Młodemu to nic, a starym już ciężko się wałęsać.
— Jabym to samo co Paweł zrobił, rzekł Lacyna; ale muszę pilnować gospodarstwa, bo tu bezemnie wszystko do góry nogami przewrócą.
— Mnie też biblioteki porzucać nie wypada, bo to tego jak oka we łbie strzedz potrzeba, rzekł Radwanowicz: myszy, szczury, pył sprzysiężeni na nią nieprzyjaciele, knujące spiski wrogi... Conjuralio Catilinae, a szczur tu reprezentuje Katylinę...
— Zostańcie więc, rzekł Jerzy: zostańcie; mam nadzieję, że tu wam tak źle nie będzie. Zapewniłem wam spokój i to wszystko do czegoście przywykli.
Paweł machnął ręką, jakby mówił: Co mi tam!
We czterech potém poszli z Jerzym oglądać domowstwo, którego on gdy pierwszy raz przybył, prawie nie widział, i ze wspomnień tylko dziecinnych miał je w pamięci.
Niewiele mu się też tu zmieniło od młodych lat, mniéj jeszcze od śmierci ojca, w którego pokoju ogień tylko wygasł na kominie. Paweł nigdzie sprzętu nawet poruszyć nie pozwalał. Radwanowicz z kolei powiódł go do swéj biblioteki, którą się pragnął pochlubić.
Była to salka cała od góry do dołu wypakowana, dosyć skromnie na sosnowych i dębowych półeczkach umieszczonemi książkami, bez żadnego porządku. Radwanowicz nigdy nie mógł przyjść do systematycznego ich układu, utrzymując, że każdą książkę w chaosie tym może znaleźć na zawołanie, a gdyby inaczéj je uporządkował, do niczegoby nie trafił. Leżały więc jak Bóg dał, w największym zamęcie, jak wiadomości w głowie Radwanowicza, i przedstawiały obraz dziwny nagromadzonych płodów fantazyi, umysłu, nauki z najróżniejszych świata duchowego krańców. Radwanowicz pysznił się swą biblioteką, i rzeczywiście poznawał w niéj każdego mieszkańca, dziwnym jakimś instynktem, po okładce, po barwie, po wzroście, po cechach dla innego niedostrzeżonych.
Jerzy popatrzał na to z uczuciem, przypominając, że te stosy były jedyną ostatnich lat ojca pociechą i rozrywką. Książka, którą czytał przed śmiercią, Tacyt, ulubieniec Hermana, leżał jeszcze roztwarty, a Radwanowicz nie śmiejąc dotknąć téj relikwii, wskazywał ją z uszanowaniem.
Tak powoli przeszli dom cały, i Jerzy nie spoczął, aż późnym wieczorem, — a nazajutrz do dnia urządzono mu podróż do Pińska.
Smutne na nim wrażenie uczynił dom panny Izabelli, pustka bezduszna a wrzawliwa, która go otaczała, brzydota, nieczystość, śmieciska opasujące dokoła kamieniczkę, jakby na wygnaniu stojącą. Wieczorem tegoż dnia wiedziano o jego przybyciu. Żereba dwakroć go odwiedził, i w końcu zaprosił na południe do swéj pani. Ranek cały nękał tymczasem przybyłego p. Jan Piotr Mąkiewicz, który miał sobie za obowiązek stawić się przed hrabią z listą ofiar na cel ów ważny i wielki, któremu życie swoje poświęcał.
Płacząc wskazywał ów przez siebie położony podpis ś. p. Hermana Góry, przysięgając, że on jeden pojmował tylko ważność missyi, któréj się podjął Mąkiewicz, i najsilniéj go do wytrwałości zachęcał. Musiał Jerzy rad nie rad pójść w ślady swojego ojca, a Mąkiewicz natychmiast udał się do blizkiego szynku obchodzić tę wielką uroczystość.
O południu wszedł Jerzy do domu, który jeszcze jak przez mgłę ze szkół pamiętał; ale gdy przed nim stanęła panna Izabella, byłby już jéj nie poznał, tak wiek i smutki ją odmieniły. Nie bez wzruszenia zbliżyła się do niego biedna kobieta, któréj rysy młodego chłopaka żywo przypominały i nadzieje młodości, i przykry zawód, jakiego doznała. Poważnie, smutno podała mu rękę i posadziła przy sobie. Długo nie mogła wyrzec słowa.
— Pamiętasz mnie? spytała wreszcie.
— Wdzięczne uczucia nigdy się nie zacierają, odparł Jerzy. Pamiętam dobrze, gdy ojciec umyślnie mnie ze zbytnią surowością wdrażał do życia, paniś mi je starała się osłodzić.
— Dziś, gdy on już w grobie, przerwała panna Izabella: na téj świeźéj mogile wszystko potrzeba zapomnieć i przebaczyć. Znałam ojca twojego od bardzo dawna i z blizka; była chwila w mojém życiu, gdym się spodziewać mogła, że losy wspólne nas połączą. Bóg i on chcieli inaczéj. Jam pozostała wdową bez męża, sierotą na zawsze, i bardzo biedną. Nie obwiniam go; obojeśmy byli winni: on sercu nie wierzył, ja nadto rachowałam na nie... Wszystko to dziś sen, przeszłość, marzenie; zostały tylko obowiązki, o których mówić potrzeba. Ja starzeję... rodziny nie mam... dodała powoli. Jerzy, chcesz-li być synem dla mnie i dzieckiem serca mojego?
Jerzy nie wiedząc co odpowiedzieć, ucałował jéj rękę w milczeniu.
— Nie miałeś ojca, chcesz-li choć późno odzyskać matkę? Możem ja przyczyniła się do wydarcia cię ojcu, ojca tobie: niech ci się sercem matki wypłacę. Wiem wszystko, kończyła żywo: twoje poznanie z nim, ostatnie chwile hrabiego, pojednanie wasze, testament i to, coś ty uczynić sądził konieczném.
— Mógłżem inaczéj? spytał Jerzy.
— Nie: rozumiem cię, pojmuję to bałwochwalcze poszanowanie woli ojcowskiéj, gdy się jéj sprzeciwiło za życia!... Nic na tém nie stracisz. Chcę, abyś matkę miał we mnie. Jam stęskniona długą samotnością; choć na starość, choć cudzą chcę sobie przyswoić rodzinę. Chcesz-li obarczyć się moją starością i smutkiem?
Jerzy stał nieco zmieszany.
— Nie rozumiesz mnie — rzekła. Czekaj i słuchaj chwilę. Jam bardzo nieszczęśliwa, jam bardzo samotna. Kochałam twojego ojca, póki mnie nie odepchnął ręką zimną; kocham dziś dziecię jego miłością, zgryzotą, potrzebą przywiązania na starość. Nie będę ci ciężarem, potrafię może być pomocą. W samotności świat się oczom odsłania tak nagi, tak prawdziwy jak nigdy; zyskasz gdy ja cię weń wprowadzę.
— Ale gdzież chcesz pani, byśmy razem byli? spytał Jerzy z wahaniem. Ja nie mam jeszcze ani kątka.
— Ty już masz wszystko co ja mam, odparła panna Izabella żywo: jestem bogata dla ciebie; od dawna już tyś dziecko moje, wyznaczone do odziedziczenia po mnie. Coś utracił po ojcu, weźmiesz odemnie, z żywych rąk matki, a raczéj razem z matką. Prawnie już dokonane wszystko. Wszak mi nie odmówisz?
Jerzy rumienił się i mieszał.
— Ale wieszże pani, przerwał, dla czegom odmówił spadku po ojcu? Lękałem się wdzięczności i niewoli!
— Wiem wszystko; ale tamto mienie kładło na cię pęta, moje cię uwalnia od nich. Ze mną nic nie bierzesz prócz mnie jednéj, i nie ofiarę przyjmujesz, nie dar, ale spadek macierzyński. Świata nie znam, z nim cię nie zwiążę; pozwolisz tylko, by stara przyjaciołka ojca siadła u twojego progu i czasem przypomniała sobie młodość, roiła sobie rodzinę, śniła, że ma syna.
Tu oczy panny Izabelli pierwszy raz od dawna zaszły rzewnemi łzami. Ujęła jego rękę drżącą, zdawała się błagać go, aby nie odrzucał téj ofiary.
— To co weźmiesz odemnie, da ci swobodę — dodała, — nie narzuca żadnej wdzięczności, bo nie mam komu przekazać mienia, sama go na nic nie potrzebuję i użyć nie umiem. Ale myśl tylko, czy ja ci nie będę ciężarem, czy zniesiesz starą, biedną kobietę u twojego boku?... Obyczaje moje samotne, siedzę zamknięta, lubię jedną muzykę: ona mnie przy życiu trzymała... Godzinę jakąś tylko w dniu dasz dla mnie, taką jaka ci zbędzie, z którą nie będziesz wiedział co robić.
— Czyń pani jak jéj się podoba.
— Przyjmujesz więc? możeż to być? ty przyjmujesz?
I wstała z oczyma wyjaśnionemi, chcąc go ucałować w ręce z takiém uczuciem, że chłopak cały przejęty ledwie miał czas się usunąć i drżące jéj ucałować dłonie.
— Nie sądź — dodała żywo — bym stara i znudniała miała ci być ciężarem. To szczęście, którego mi dasz rzeczywistość, cenię drogo i poszanuję; będę ci matką, radą, sługą, będę piastunką pokorną i cichą, ale mnie nie odpychaj. Nie wstyd ci będzie przyjąć od matki przybranéj trochę tego lichego grosza, który jéj na nic się nie przydał. Słuchajże teraz mnie jeszcze. Posłałam już do twojego stryja, aby u niego kupić Horycę; tam dla nas jest stary dom ojcowski. Dla mnie on będzie miłym i cichym przytułkiem. Hrabia sprzeda majątek, bo mu go dobrze zapłacimy. Nic się tam nie ruszy z miejsca, wszystko jak było zostanie: ludzie starzy, słudzy, sprzęty... tylko izdebkę gdzieś znajdziecie dla mnie. Nie dobryż to projekt?
Jerzemu snem się to wszystko wydawało. Życie jego w niespodzianych i coraz nowych zmianach tylu go karmiło wzruszeniami, że młode i chciwe ich serce podołać im już nie umiało; nie wiedział jak radzić, jak je przyjmować.
W młodéj piersi odzywała się teraz myśl tylko jedna, dawna: straconéj swobody. Plotło się wszystko około niego tak, że musiał utracić panowanie nad swoim losem i sobą, i wnijść znowu jak kółko posłuszne do téj machiny, która się społeczną zowie całością. Poczuł, że próżnoby się wyrywał z niéj, że inaczéj być nie może.
— Cóż poczniemy — spytał po chwili — jeśli do tego domu, który będzie twoim, który ty nazywasz naszym, jeszcze kto więcéj przybędzie? I zarumienił się. Matko, jeśli mi się już tak pozwalasz i każesz nazywać: przyznam ci się, żem od dni kilku związany słowem, sercem, przysięgą.
Panna Izabella zadrżała prawie, uczucie macierzyńskiéj zazdrości obudziło się w niéj, choć najprzód przewidywać mogła, że Juraś sam nie pozostanie na świecie.
— Jak to! już twoje serce oddane? już wybór zrobiony?
— Tak jest...
— Mów mi więc wszystko, jak matce.
I Jerzy począł jéj szczerze spowiadać się ze swojego do Loli przywiązania, a takiemi siostrzyczkę odmalował farbami, że choć obraz był prawdziwy, zdawał się gorącą przesadzony miłością. Panna Moroszówna słuchała prawie z przykrością.
— A będzież ona mnie kochała? spytała smutnie. Cóż poczniecie z sobą, będąc tak blizkimi krewnymi? Nie stanąż wam na drodze zwyczaje, przesądy, prawa? Nie jest-li to jutrzenka cierpienia zamiast gwiazdki szczęścia?
— Ja nie wiem, ale z serca chciałem się wyspowiadać, rzekł Jerzy pokornie.
Cała reszta dnia zeszła na rozmowie, na dziwném tém przybraniu sobie dziecięcia, które nowe uczucie i zajęcie wlało w osierocone serce kobiety. Panna Izabella uczyła się macierzyństwa.
Na obiad przywołany wszedł Żereba ciekawy i niespokojny, a spostrzegłszy swą panię tak wesołą, zmienioną do niepoznania i odmłodzoną, przejętą i łzawą szczęściem jakiémś, gotów był ją posądzić o poczwarne jakieś na Jerzego zamiary.
— To stary przyjaciel domu — rzekła panna Izabella, przedstawiając prawnika — pan Ignacy Żereba; a to syn mój przybrany — dodała — który od dziś dnia jest tu tak panem jak i ja...
Żereba zaciął usta, zgiął się pokornie we dwoje, ale dużo myślał rzeczy, których nie miał ochoty powiedzieć.
— Otoź to, dla czego Trzeciakowski zjadł tyle konfitur! rzekł w duchu: bogdaj się udławił! Ale do czegóż to podobna? panna przybiera syna... młokosa... rzecz więcéj niż podejrzana!
Kwaśno spojrzawszy na Jurasia, usiadł zmieszany; wszystkie jego nadzieje były na raz zburzone: nie mógł się przemódz, aby okazać spokojnym.
Nazajutrz przyszła oczekiwana odpowiedź od hrabiego Rajmunda, który ofiarował się sprzedać Horycę i delegował ku temu umyślnego pełnomocnika. Żereba wyznaczony został do traktowania z nim i dobicia. Panna Izabella usiłowała zatrzymać przy sobie Jerzego, ale jego i miłość i tęsknota pędziły ku Zarubińcom, gdzie był poczynił zresztą starania o dzierżawę i przygotowania. Teraz już stało się to niepotrzebném, gdyż panna Izabella kończyła o Horycę, sama przenieść się chciała natychmiast i przy sobie mieć Jerzego, oddając mu zarząd i gospodarstwo.
Jakkolwiek wszystko to na raz nie stało się głośném, przez Żerebę jednak niechętnego tym nowym rozporządzeniom, przez sąd, który gotował na Horycę tranzakcyę, zresztą nie wiedzieć jakiemi drogami, wiadomość o tych wypadkach poszła w świat na ludzkie języki.
Był to pokarm posilny dla próżniaków. Często z bardzo małéj i prostéj rzeczy robią się dziwy; cóż gdy zdarzenie samo z siebie jest dziwne i niezwyczajne?
Życie Jerzego, jego losy, doskonałego dostarczały wątku do tworzenia ciekawych historyj i bardzo miluchnych ploteczek, a w miarę oddalania się od źródła, strumyki te wzbierały jak rzeki na wiosnę i coraz barwniejszemi płynęły falami. Z Pińska błyskawicą wiadomość o usynowieniu Jerzego przez pannę Izabellę poleciała w okolicę Zarubiniec, a dziwne to przyznanie za dziecię przez dawną ojca jego kochankę, zapis ogromnéj fortuny, którą powiększano jeszcze, kupno Horycy, z tém co każdy z własnéj dosztukował fantazyi, złożyło całość wcale ciekawą i piękną. Jerzy stał się bohaterem i przedmiotem żywych rozpraw o kilkadziesiąt mil w koło. Rozumie się, że jemu i tym, co z nim byli w stosunkach, nie szczędzono jaskrawego kolorytu: kiedy malować to malować.
U państwa Jędrzejowstwa pierwszy jakoś dowiedział się o tém sam mąż, i wpadł zdyszany do żony, kręcąc wąsy, których nie miał.
— Otoż nowina! oto nowina! wołał.
— Cóż się stało?
— Osobliwsze rzeczy! Żyd przyjechał z Pińska, który był, widział, słyszał i wie najdokładniéj... to rzecz niezawodna...
— Ale cóż przecię?
— Kiedy mi nie dajesz powiedzieć, kochana Stasiu.
— Ja nie daję! panie Jędrzeju! z przyciskiem i wyraźną groźbą odezwała się żona...
— Przepraszam duszeczko, całując usuwające mu się rączki, zawołał skruchą przejęty Jędruś. Ale nie patrzże na mnie tak srogo, bo mi to odejmuje pamięć i przytomność... Otoż jest wiadomość z Pińska, że hrabia Jerzy... Jerzy... no wiesz, co Aneta w nim...
— Ale cóż pleciesz!
— No tak! Jerzy... znowu historya!
— Cóż się z nim stało?
— Przybrany został za syna przez niejaką pannę Izabellę Moroszównę, bardzo bogatą, milionową osobę, która się niegdyś w jego ojcu kochała... Ta zapisała mu cały majątek, kupiła dla niego Horycę, i ma przy nim zamieszkać...
— Cóż to znowu za bajki! odezwała się Stasia.
— Jak to bajki, kiedy Żyd mówił! Żydzi zawsze wiedzą najlepiéj... Jankiel... Już ja ci powiadam, że prawda.
— To do niczego niepodobne!...
— Ale tak jest! tak jest! Aneta miała dobry węch!.. ho!
— Co to jest? co to jest? groźnie i ostro przerwała Stasia: co za domysł szkaradny?
Jędruś rozśmiał się z lekka jeszcze, ale mocno pomieszany.
— E! to ja sobie tak tylko mówię...
— Aneta, wiedz wpan — rzekła matka — nie może być nawet posądzana... Ślicznieby było, gdybyś to wpan, jak to ci się czasem trafia, przy ludziach po wtórzył! Pleciesz i pleciesz! Ej! panie Jędrzeju!
Jędruś spuścił głowę, pokręcił wąsa i zamilkł przygnębiony, a matka żywo poszła z nowiną do córki, którą, jak zawsze, tak i teraz zastała roznerwowaną, smutną, zamyśloną i niespokojną.
— Cóż ci to, moje kochanie?
— Czuję się niezdrową...
— Ja to sama widzę i posłałam po Szemerego.
— Posłała mama? na cóż?
— Ale, jeśliś chora...
— Ja znowu tak chora nie jestem.
— Zawsze lepiéj, żeby cię zobaczył; pojechali po niego wczoraj jeszcze, ale go wyszukać niełatwo, bo nigdy w domu nie siedzi... Ja sama widzę w tobie coś nienaturalnego...
— Sama nie wiem co mi jest.
Matka troskliwie wpatrywać się w nią zaczęła.
— Szkoda, żeśmy do wód nie pojechali.
— Wodyby nie pomogły, odparła Aneta, patrząc na matkę załzawionemi oczyma.
Mówiły jeszcze z sobą, gdy wilk, o którym właśnie wspomniano, zjawił się we drzwiach. Szemere wszedł po pokoju, przydybany gdzieś u wistowego stolika i gwałtem wyciągniony prawie do państwa Jędrzejowstwa.
Twarz jego brzydka budziła odrazę w Anecie, która w dowcipie i wesołości także niebardzo smakowała; ale poczciwy doktor rozbrajał ją pokorą, i uwielbieniem. Rzadko kiedy go tu wzywano; na ten raz domyślał się już czegoś ważnego, i zdumiał się, zobaczywszy wszystkich na nogach i na oko zdrowych.
— Moja dobrodziejko, rzekł do panny Anastazyi: trzebaż mnie było odrywać od wista, w którym już, już zacząć miałem wygrywać... dla jakichś spazmów? Nie widzę, chwała Bogu, ani śladu choroby nigdzie.
Gospodyni mrugnęła na niego, oczyma wskazując mu córkę.
— A! więc to jest moja śliczna pacyentka, rzekł zbliżając się i siadając naprzeciw niéj. Hm! hm! gdzieżto choroba może się pomieścić w takiém śliczném bożém cacku? Co pani jest?
— Mnie, doktorze? Ale nic, zupełnie nic: mama choruje za mnie.
— Matki to czasem lepiéj widzą od dzieci, i dowiedziona rzecz, że kiedy dziecię ma cierpieć, najprzód to macierzyńskie serce poczuje. Więc egzaminujmy się.
— Ale ja jestem całkiem zdrowa! tak tylko trochę podraźniona.
— Dobrze, jest tedy symptom: podraźnienie. A więc nerwięta kochane w robocie: to utrapienie wszystkich lekarzy, to licho którego ani opanować, ani mu dać rady, ani zrozumieć nawet. Cóż tedy? trochę smutku? trochę niepokoju? znudzenie światem?
— Nieźle zgadujesz, doktorze: coś podobnego.
— Ale to choroba pospolita wszystkich panien, którym potrzeba iść za mąż, rzekł Szemere. Na to jest recepta, panaceum uniwersalne: ładny i poczciwy chłopiec.
Aneta ruszyła ramionami.
— Nieznośny pan jesteś ze swemi żartami.
— Patrz pani! a ludzie jednak mnie znoszą, miejscami nawet kochają, odparł doktor. Ale ten stan nerwowy lepsze nawet niż ja rzeczy obrzydza.
— To nie sam stan nerwowy, jak go nazywasz, przerwała matka: boć ja wiem, że na to woda laurowa, kwiat pomarańczowy są wystarczające, kochany Szemere. Ale ona nic nie je, wieczorami głowa ją boli, łzy kręcą się w oczach...
— Powiadam pani, to te nerwy łotry rozhulały się, dodał doktor. Laurowe krople i woda pomarańczowa dobre, kiedy się one na chwilę zbuntują; ale to coś zakrawa na stan chroniczny.
Spojrzał w oczy Anecie.
— Cóżbyśmy to z panią zrobili? hę? A gdyby wieczór taneczny? to jest wcale niezłe lekarstwo, balik? przejażdżka? słowem coś z tych rzeczy, co to się zowią dystrakcyami?
Aneta wciąż ruszała ramionami, nie odpowiadając. Doktor po chwili ukłonił się i wyszedł z matką.
— Pani dobrodziejko, żart na stronę — rzekł — czy się tylko panna nie kocha?
— Ale, nie wiem...
— O! o! matka żeby się nie domyślała! Doktor to spowiednik: mów-no mi pani szczerze, może coś poradzimy. Miłość to jeszcze nic, ale gdy się sprzeciwi jéj i podraźni, gotowa doprawdy sprowadzić komplikacye osobliwsze. Tu wszakże trudno się czegoś podobnego obawiać: panna piękna, bogata, rozumna, nie oparłby się jéj i święty. Ja pierwszy — dodał śmiejąc się — gdyby we mnie się zakochała, ryzykowałbym się.
— A! co pleciesz doktorze!
— Dalipan, że zrobiłbym ofiarę. Pani myślisz, że to nie byłaby ofiara?
Pani Anastazya pogroziła mu palcem na nosie.
— A jużciż, będąc tak brzydkim i starym jak ja, to gotowa bieda. Ale mówmy seryo, droga pani: panna Aneta zakochana?
— Być może!
— E! mów pani jak przed przyjacielem.
Matka westchnęła głęboko i podparła się na dłoni.
— No! to ci to już koniecznie trzeba wszystko powiedzieć? Zdaje mi się, że odgadłeś.
— Chwała Bogu! górą medycyna! Poradzimy!
— Nie wiem, bo...
— Jużciż nie we mnie to pewna; powiedz mi pani, po cichuteńku, na ucho, w kim?
— One tu podobno wszystkie głowy potraciły dla tego bohatera w siermiężce... (Ruszyła ramionami). Prawda, że chłopak niczego, ale dziwak.
— Jestem w domu! Hrabia Jerzy?
— Tak i mnie się zdaje.
— A no! to go wziąć, zawołał doktor. Kobiety mają na to tysiąc sposobów, a na mężczyznę jednego dosyć.
— Nie tak to łatwo, powoli rozgadując się, odezwała się matka. Z każdym innym byłoby mi nierównie wygodniéj, ale to zdziczałe, samowolne! Aneta lepiéjby zrobiła daleko, gdyby go sobie z głowy wybiła.
— A, pani dobrodziejko! jak skoro siedzi w głowie, to bardzo trudno; gdyby był w sercu, jeszcze jako tako: klin klinem... zaśmiał się Szemere. Homeopatya w rzeczach miłosnych, doskonały środek.
— Wszystkich bo pozrażała! mieliśmy ich tylu!
— Cóż ja tu pani poradzę? Doprawdy, to komedya Doktor w kłopotach! Matka już lepiéj od lekarza wiedzieć będzie co robić: w jéj ręce rezygnuję władzę moją.
— Ale doprawdy, doktorze, mówmy już bez żartów. Ona nie je, nie śpi, chudnie, niezmiernie chudnie, widzę to po gorsecie; blednieje, płacze... to rzeczy są groźne.
— Nie ma sposobu: albo nastawcie sidła na ptaka, albo szukajcie drugiego.
— Aneta była dotąd tak ostrożna, tak rozumna! westchnęła matka.
— I to bieda, rzekł doktor. Gdyby się była ze dwa razy wprzód wykochała, terazby jéj to nie przychodziło tak ciężko; ale widać, że to na seryo!
— I ja się tego obawiam.
— Musicie więc sobie hrabiego zwerbować, dodał Szemere. Na to są przecię sposoby: zbliżyć się do stryjenki, ująć Maksa i Ottona jego przyjaciół, wreszcie pociągnąć per fas et nefas, a przeszkód mu nie stawić.
— A! mój kochany doktorze! odezwała się matka wzdychając ciężko: najlepszy człowiek ten mój mąż, ale ty wiesz jak on biedak prostoduszny. Nic z nim zrobić! nieszczęśliwa jestem, bo nie mam się kim posłużyć! Zostawiony sam sobie na chwilę, zawsze bąka ustrzeli i dom skompromituje.
— E! gdzieby zaś! odparł doktor. To prawda, że pan Jędrzéj simplex servus Dei; ależ ojciec, ale dobry człowiek: jak mu pani da lekcyę, nauczy się jéj i wyrecytuje.
— Zawsze coś swojego dołoży.
— Tak, toby mogło wypaść niebardzo szczęśliwie. Zawsze jednak kiedy nie ma kogo użyć, trzeba tego co jest; liczcież trochę i na to, że ja stary intrygant, jestem także na wasze usługi. Tylko na mnie znów rachunek niewielki, bom papla.
— A! zlitujże się! nie wygadaj!
— Nie! nie! w innym razie, może; tu jestem jako lekarz przy pacyentce: radzę.
Pani Jędrzejowa ruszyła ramionami, zbliżyła się do ucha doktora i szepnęła mu:
— Tylko mnie nie zdradź! Wiedz, żem złapała list, który chciała pisać do niego...
— Pierwsza ona! to źle! to bardzo źle!
— Dla tegom tak niespokojna.
— I list poszedł? zapytał doktor.
— Ale nie! spaliłam go! Uprosiłam, żeby tego nie czyniła; ale Aneta ma wolę silną, i nie dziś, to jutro zrobić gotowa co postanowi.
— Ale on? jakże z nią był? spytał Szemere: dał powód do tego?
— On... właśnie, że to rzeczy niepewne. Bóg go wie, jak z nią, jest; zdaje się, że się jakoś rozumieją, chociaż Aneta coraz traci śmiałość, dziecinnieje przy nim, i boję się, żeby jéj nie zawojował. A z drugiéj strony, mówią, jakoby się szalenie kochał w swojéj siostrze stryjecznéj.
— Coraz nowe rzeczy! zawołał Szemere. Ależ to być nie może! Sodoma i Gomora! Na to ani pobożna hrabina, ani sztywny hrabia nie pozwoli nigdy... Zamieszanie! chaos, a panna chora z miłości! Czyż pani już konceptu zabrakło, żeby go tu przyciągnąć i środków, by przytrzymać? Toby był koniec świata.
— Mamże posłać po niego? cóż pocznę? Męża chyba wyuczę i odkomenderuję.
— A! na nic się to nie zdało! rzekł doktor kiwając głową. Męża sobie pani odeszléj do gospodarstwa, to jego rzecz, a tu sam a rób!... Gdybym mógł, gotowem i ja do tego pobożnego uczynku ręki przyłożyć. Jerzy przyjedzie do Robowa, tam go potrzeba złapać, trzeba nasztyftować Ottona, namówić Maksa; przecięż go w tylu razem zaciągną tu do państwa, a daléj już niech kobiecy rozum dzieło kończy. Uczyć was nie potrzeba.
I nagle urwawszy, innym tonem zakończył:
— Cobyś pani na to powiedziała, gdyby dali śniadanie?
Na tém skończyła się narada; ale panna Aneta pozostałą smutna i blada jak była, a matka niespokojna.
Kilka tygodni upłynęło od ostatnich wypadków, a Jerzy jeszcze się był nie pokazał ani w Robowie, ani u hrabiny; oczekiwano go co chwila i wyglądano nadaremnie. Zajęty był w Horycy urządzaniem domu dla téj, która mu się tak niespodzianie narzuciła za matkę, i całą swoją czułość przez długie oszczędzaną życie, zlała na głowę przybranego dziecięcia.
W Pińsku smutny ów dom zwany Murowanką, sprzedano, przywieziono sprzęt lepszy, i panna Izabella z pośpiechem kobiety, która lęka się, by jéj na odrobinę szczęścia nie zabrakło życia, przyjechała zaraz do Horycy. Juraś obmyślił wszystko, aby jéj było wygodnie. Wyrestaurowano na nowo opuszczoną górę domu, odświeżono pustki, poustawiano sprzęty, a dwór stary hrabiego w podziwie i nie bez strachu wyglądał nowéj swéj pani. Naturalnie wszyscy teraz pozostali na swych miejscach, nawet Paweł, który był niezmiernie zajęty; i choć miał dawne uprzedzenia przeciwko pannie Moroszównie, otrząsł się z nich powoli, widząc jak kocha Jerzego, domyślając się, że w tém przywiązaniu jest coś i dla nieboszczyka pana.
— Tak to tam było coś niezłego! mówił po cichu. A że to do śmierci człowieka nie poznasz! Ktoby to powiedział na rok wprzódy, że się tak wszystko obróci?
Lacyna pokręcał wąsa i poprawiał czuba. Resztka zalotności dziwne mu jakieś myśli pędziła do głowy: a nuż nowa dziedziczka Horycy (czy to takie trafiają się rzeczy?) upodoba sobie męzką jego fizyognomię, lub da przynajmniéj swe zaufanie wyłączne i szczególny fawor? „Kobieta — mówił w duchu — powinnaby się poznać na takim jak on człowieku.“
Radwanowicz bardzo był rad, że mu biblioteki nie ruszą; ale z powodu niewiasty mającéj panować nad Horycą, cytował czasem różne nieciekawe rzeczy z Ekklezyasty, z Erazma Rotterdama i Rabelazyusza (bo tak Rabelais’a nazywał), kręcąc głową i mrucząc niezrozumiale pod nosem, czego głośno dopowiedzieć nie śmiał.
Jerzy nareszcie przygotował się przewieźć swą opiekunkę do Horycy i wprowadzić ją do tego domu, do którego pierwszy raz po marzeniach młodości wchodziła drżącą już stopą. Spodziewała się niegdyś być tu panią i towarzyszką szczęśliwą człowieka, który ją żółcią i octem napoił; dziś przez grób jego wchodziła do pustki panią wprawdzie... ale wdową i sierotą. Łzy zjawiły się na powiekach, a serce zabiło uczuciem nieodgadnioném żałoby i uspokojenia razem.
Gdy potém Jerzemu przyszło odjechać do Robowa, pocałowała go w głowę błogosławiąc, gdyż szczęście uczyniło ją pobożną jakąś i starszą niż dotąd była, dając jéj powagę matki; ale wyprawiła w tę podróż, obawiając się jéj instynktowo.
— Dziecko moje, rzekła przy rozstaniu: nie powiem ci co masz czynić, ty to wiesz lepiéj; jedną tylko uzbroję cię radą... Z dwóch kobiet, które cię kochać mogą, bo któżby ciebie nie kochał? jeśli jedna uśmiechać się będzie, druga poglądać łzawo, wybierz raczéj uśmiech niż płacz. Łzy miłosne są strumieniem egoizmu, a uśmiech zwykle bywa pokrywką ofiarną boleści. Nie znam obu tych, o których mi mówiłeś, nie umiem nic powiedzieć więcéj, niech serce wskaże bogdankę.
— Ale ja nie myślę wybierać, matko, rzekł Jerzy; dla mnie jest jedna na świecie: tylko Lola.
— Siostra!
Juraś spuścił oczy.
— Więc żadna! rzekł z cicha, — i z tém odjechał.
Na drodze już zręcznie zastawione czekały go sidła i straże. U téj saméj nieuniknionéj karczemki smutnego oblicza, od któréj go już raz schwytano do pułkownikowéj, stał od dawna posłaniec Maksa z listem oznajmującym mu, że jest mocno chory i gwałtownie widzieć się z nim potrzebuje, a o przybycie na imię świętéj przyjaźni zaklina.
Maks nie był chory wcale, ale obrachował, że pewniéj go chorobą i zaklęciem pociągnie, niż najusilniejszą prośbą.
W domu ex-półkownikowéj miodowe dni szybko już były przeleciały. Artysta idealny coraz bardziéj roztapiał się i przekształcał na obywatela-szlachcica, gospodarza zabiegłego, najprozaiczniejszą w świecie i najabsolutniejszą istotę. Łzy biednéj Amelii ukrywane, tajemne, nieraz już obmyły w kątku omyłkę, którą popełniła, i nieszczęsny koncert, w którym tak świetnie, tak ułudnie przyszły małżonek wystąpić umiał. Teraz był to sobie prosty tyran domowy, zimny jak lód, szyderski jak kat, zbrojny w miłość żony, którą się posługując, wyśmiewał.
W domu on panował jeden. Półkownikowa za trochę okazanéj sobie czułości, za ten półmisek soczewicy, który jéj podawał zgłodniałéj, resztki swych praw starszeństwa pozbywała się codzień powoli. Stała się pokorną sługą nie tego, którego zaślubiła, ale nowego człowieka, niespodziewanego, innego, w którego się ów długowłosy artysta chyżo przemienić potrafił.
Jerzy musiał uledz gwałtownéj prośbie, i pojechał do Danowa. Znalazł Maksa w paradnym szlafroku, i choć nie chorego, jak sobie wyobrażał, ale na przypadek jego przybycia udającego chorobę dosyć szczęśliwie.
— Co ci to przyjacielu? spytał go na wstępie.
— Cóż chcesz! nudy wiejskie! odparł Maks ziewając i powracając do roli dawnéj. Przywykłem trochę do cygańskiego życia. W tych dostatkach, w tém życiu regularném jak zegarek Breguet’a, napadają mnie choroby dziwne, zachcenia osobliwsze, niecierpliwości dzikiego zwierzęcia zamkniętego w klatce... Nudzę się! nudzę!
— Pracuj! rzekł Jerzy.
— Muzyka mi obrzydła.
— Gospodaruj.
— To rzecz nie zabawna. Chciałem się z tobą widzieć, ale nie dla porady dla siebie: mam do ciebie interes.
Wyszedł spojrzeć za drzwi, i stanął w postaci mentora przed Jurasiem, widocznie zabierając się do przemowy.
— Jest to sekret wielki, ale ci go wyjawić muszę. Szczęśliwy człowiecze, domyślasz się lub nie, ale to pewna, żeś wzbudził miłość w dziewczynie, która bez ciebie schnie i umiera.
— Ja? dla mnie? Co ty pleciesz! zawołał Jerzy.
— No, nie plotę.
— O kimże mówisz?
— Rozumie się, że o ślicznéj Anecie. Jakbyś to się nie domyślał! Aneta kocha się w tobie. Dziewczyna kilka lat żartowała sobie z młodzieży, aż nareszcie przyszła kréska na Matyska... znalazł się mściciel.
— To jakieś bałamuctwo! rzekł Jerzy chmurno.
— Ale, ale! żartuj zdrów. Ja kiedy mówię, to na pewnych zasadach! są fakta!
— Zkądże ci to urosło?
— Prawda szczera: jest chora z miłości! Rodzice, mówię ci to pod największym sekretem, rozesłali wszędzie gońców, aby cię ściągnąć. Mów, co poczniesz? co myślisz? co czujesz?
— Aneta dosyć mi się podobała, ale...
— Nie ma „ale,“ to dosyć!
— Przepraszam, jest „ale,“ bo jéj nie kocham, odparł Jerzy.
— Jakże wiesz? Co u ciebie zowie się kochaniem?
— Gdybyś mię o to pytał przed kilku miesiącami, możebym ci nie umiał odpowiedzieć; dziś wiem co jest kochanie.
— Aha! jestem w domu! więc inna! ale któż?
Jerzy zamilkł jak skała.
— Czy mnie upoważniasz do robienia plotki? spytał po chwili próżnego oczekiwania Maks.
— Nie, ale do szczerego powiedzenia tego co wiesz: prawda przedewszystkiém.
Maks się zamyślił i pokiwał głową.
— Ale ona cię kocha.
— To wymysł, to potwarze! Któż ma prawo badać serce kobiety i ręczyć za to, co się w niém dzieje? Nie wierz temu i nie powtarzaj.
— Ale pojedziesz do nich...
— Teraz zdaje mi się, że nie mogę, rzekł Jerzy. Mogłaby ta bytność moja dać powód do nowych paplanin, jakiś pozór — nie chcę tego!
Na tém się skończyło prawie, i Jerzy niedługo bawiąc, podraźniony przykro, pośpieszył do Robowa uściskać poczciwego Ottona. Zastał dom pustkowiem, gdyż Otto podług swojego zwyczaju poszedł na grób ojca i narzeczonéj, a Martynek do miasteczka. Siadł więc oczekując na nich, spocząć sam jeden w tym domku, który mu tyle przypominał niedawnych jeszcze, bolesnych i miłych dziejów.
Myśl jego pobiegła na przegląd życia, aż do głębi lat dziecinnych, aż do kolebki mglistéj, do pierwszych brzasków młodości; potém na zielone niwy swobody, do chwil, w których panem będąc siebie, niczém jeszcze niezwiązany, błądził po stepach... Powoli przeszedł do teraźniejszego życia, które się tak dziwacznie z nieznanych zupełnie niedawno żywiołów uplotło.
— Co daléj czeka? co będzie? pytał się wchodząc w siebie. Czy ona może być moją? czy przyjdzie mi daléj wieść życie potargane, rozerwane, bolesne i tęskne, lub znijść zwyciężonemu w szranki powszednie, do pracy codziennéj i zaprzeć się nadziei, marzeń, nawet artykułów mojéj młodéj wiary? Czy każdy tak w końcu apostatą zostać musi?... Nie! rzekł w sobie, krzepiąc się: cierpieć to nic jeszcze, ale wiernym być potrzeba sobie, przekonaniom i przeczuciom młodym; to zadanie życia. Ściera w nas powoli uczucie ideałów sam żywot; wiemy o tém, czujemy to — czemuż nie starać się zetknięcia z nim szorstkiego unikać?
Wchodzący Otto rzucił mu się na szyję.
— Cóż ty tu tak marzysz, młodzieńcze? zawołał wesoło. Masz już matkę, masz spokojny chleb, rodzinę, czegoż ci jeszcze chmura wisi na czole?
— A! bo mi jeszcze czegoś braknie! rzekł Jerzy.
— No! to wiem, ale tego ci zawsze braknąć będzie, odparł Otto z uśmiechem smutnym. Człowiek żyje pragnieniem, umarły tylko nie łaknie i nie pragnie. Pijemy i nie możemy się napić nigdy. Ambrozya, która nasyca, nie wytryśnie z ziemi!
— Słuchaj, rzekł Jerzy: tyś moim przyjacielem lub nikt; masz serce, co kochać umiało i pozostać wierném cieniom wśród rzeczywistości... do końca... poradź mi, powiedz, pociesz, naucz co czynić: — ja kocham.
— Teraz dopiero stałeś się w pełni człowiekiem, odparł Otto poważnie. Ale kochaj jak mąż, miłością surową, wielką, cichą i spokojną, miłością jak moja, raz na wieki.
— Taką czuję w sobie.
— Nie pytam nawet cię: kogo?
Jerzy zakrył oczy.
— Siostra moja.
— Jak to siostra? któż taki? rzekł Otto.
— Znasz Lolę przecię.
— Znam, to źle... ale miłość się nie wybiera, rzekł powoli. A ona?
— Powiedzieliśmy sobie, żeśmy złączeni na wieki.
— Tak, sercami, odezwał się Otto; nie wiem czy dłonie się wasze połączą. Ani hrabina, ani hrabia nie pozwolą na to nigdy. Pokrewieństwo zbyt jest blizkie; prawo nawet kościelne związku takiego zabrania.
— Byłożby to prawdą?
— Jest tak! przygotuj się cierpieć i czekać.
— Będę czekał.
— Związki podobne nie są bezprzykładne, ale się z niemi łączy idea niebłogosławieństwa, ale im stawią przeszkody. Miłość to od razu namaszczona na cierpienie.
— Przyjmę je chętnie, rzekł Jerzy. Usta moje poślubiły jéj usta, dłonie się związały, serca zjednoczyły się na zawsze.
— Nic więcéj ci nie powiem, — kochaj! Ale chcesz rady? dodał zasmucony Otto: nie okazuj jéj zbytniéj miłości, abyś nie zwiększał bolu. Dziewczę to proste, szczere, pełne życia; w niéj miłość musi być raną krwawą, którą każde dotknięcie rozdraźnia.
— Nie mogę kłamać.
— Oddal się.
— Ottonie, tyż mi to radzisz?
— Milczę.
— Opuszczając tę okolicę, muszę przecię — odparł Jerzy — pojechać do nich, pożegnać się z niemi, opisać im nowe położenie moje, wytłómaczyć się... zobaczyć ją...
Otto milczał.
— Stało się — rzekł — Bóg reszty dokona. Co będzie, On wie jeden; ale uzbrój się przyjacielu i miéj męztwo.
— Tego mi nie zabraknie.
— Nigdy go nadto mieć nie możesz. Miłość twoja nie powinna być płaczliwą i dziecinną, ale poważną i męzką za dwoje. Jéj i sobie musisz wskazać drogę. Ty tak masz kochać żywą, jak ja miłuję umarłą, wiernie chodząc do mogiły i milcząc przy niéj na modlitwie.
Długo tak jeszcze rozmawiali, a noc nadchodząca ledwie ich rozpędziła. Nazajutrz Jerzy pośpieszył do hrabiny, pędzony gorączkową niecierpliwością.
Jakieś przeczucia bolesne biły mu w duszy. Nigdzie nic o nich posłyszeć, nic się o nich nic mógł dowiedzieć. Gdy zajechał przed ganek, myślał, że ich nie zastał, bo nikt naprzeciw niemu nie wyszedł. Służący wreszcie, którego spotkał w przedpokoju, oznajmił mu, że panienka jest chora, a sam poszedł dać wiedzieć hrabinie.
Jerzy zadrżał. Pomieszany wszedł do saloniku, w którym milczenie smutne zastał tylko... Po chwili się słyszeć szelest dał, i cała skłopotana, zmieniona, ukazała się hrabina, witając Jerzego twarzą chłodną, pomieszaną, nie swoją.
— A Lola? zapytał żywo przybyły.
— Lola trochę słaba, odpowiedziała matka, unikając jego wzroku. Nic nie ma strasznego, jednakże musiałam ją położyć.
Rozmowa przerwała się, a co najboleśniéj dotknęło Jerzego, to zmiana hrabiny, którą nazywał matką, niedawno jeszcze tak czułéj dla niego, dziś ostygłéj, trzymającéj się na wodzy z uczuciem, aby go nie okazać, ze słowy, aby ich z ust nie puścić. Jerzy poznać jéj nie mógł; a ile razy szczerzéj, od serca przemówił, głos jego rozbijał się o chłód umyślny, o jakiś zimny opór obliczony, niepojęty dla niego. Nareszcie opowiadanie o pannie Moroszównie, o Horycy, o nowém życiu, o téj kobiecie która dla niego stała się matką, choć przedłużane umyślnie, wyczerpać się musiało. Jerzy czuł się w położeniu niespodzianém, jakby spętany. Nie mówili do siebie jak dawniéj, hrabina cierpiała sama widocznie, coś ich dzieliło i oddalało. Jerzy nie umiał sobie tego wytłómaczyć, ale i wytrwać w tém nie mógł.
— Stryjenko, rzekł wreszcie, zbierając się na odwagę: między ostatniemi memi a dzisiejszemi odwiedzinami i przyjęciem jest różnica, któréj nie mogę nie uczuć. Jam człowiek szczery i prosty, kłamać nie umiem i nie chcę, milczenie mnie męczy, mówmy otwarcie.
Hrabina długo popatrzała mu w oczy z zapytaniem, uśmiechnęła się jakoś niedowierzająco.
— Chcę wierzyć — rzekła — żeś szczery i poczciwy; ale niedoświadczenie jest czasem tak szkodliwe jak zdrada. Nie będę się taiła przed tobą: mam ci wiele do wyrzucenia.
— Mnie?
— Tobie, Jerzy. Nie spodziewałam się płochości po tobie. Młody jesteś, może to naturalne; alem ja przywykła widzieć w tobie człowieka dojrzałego. Tyś może sam nie ocenił swéj nierozwagi, ale już ludzie na nią boleją.
— Cożem zrobił?
— Jerzy, byłeś bratem Loli, i powinieneś był pozostać bratem jéj tylko, odpowiedziała surowo hrabina.
Zamilkli chwilę.
— Stryjenko, rzekł Jerzy: są uczucia, za które człowiek nie odpowiada, bo panem ich nie jest.
— Niechże je kryje w głębi serca...
— Takem czynił, alem nie wiedział, przyznaję się do winy, że uczucie poczciwe i święte może być występném i zmuszoném się ukrywać.
— Na coś się starał je rozbudzić?
— Ja?
— Nie chcę ci czynić wymówek... może Lola w Bogu i w modlitwie znajdzie pokój, który z twojéj przyczyny postradała; ale łez moich i trwogi ty nie potrafisz obliczyć...
— Mam więc na wieki być ztąd wygnany? zapytał Jerzy z boleścią.
— Sam się wygnasz, jeśli masz litość nad matką i nad nią. Związek między wami jest niemożliwy, miłość występna, nadzieje daremne. Dla ciebie to może było tylko igraszką, gdy dla niéj chodzi o śmierć lub życie.
— Igraszką dla mnie? wybuchnął powstając Jerzy. Pani, ty, którąm matką nazywał, możeszże mi to zarzucić? Najświętsze uczucie, dla którego gotów jestem dać życie, nazywasz igraszką?
— Sądziłam tak — odparła spuszczając oczy hrabina — z tego przynajmniéj, że dwóch na raz kochać nie można i zwodzić się nie godzi.
— Dwóch! na Boga! zakrzyknął Jerzy — ja tego nie rozumiem!
— A Aneta?
— Czémże dla mnie Aneta? śmiejąc się gorzko zawołał młody chłopiec. Aneta! a to prawdziwie niepojęte! Któż znowu tę potwarz rzucił na mnie?
— Wszyscy przecię wiedzą, że tam bywasz, że się w tobie rozkochała, że ją uwodzisz.
Jerzy pochwycił się za głowę.
— Stryjenko — rzekł popędliwie, chwytając ze stołu różaniec, przy którym wisiał krzyż — wierzysz w ukrzyżowanego?
— Jerzy! co za pytanie!
— Wierzysz, że nawet zbrodniarz nie ma odwagi przysiądz krzywo na krew umęczonego niewinnie? Otoż! przysięgam ci, że to potwarz niepoczciwa!
— Nie przysięgaj, wierzę ci, chcę wierzyć, ale cóż to pomoże?
— Jeżelim winien, to tyle tylko, żem Lolę pokochał jak siostrę, a dał temu uczuciu wyrosnąć w sercu więcéj, niż świat i prawo wasze pozwala. Ale ją kocham jedną, ją pierwszą i ostatnią, i na wieki!
Hrabina pobladła, niepokój straszny odmalował się na jéj twarzy, jakby ta przysięga powiększyła jeszcze jéj trwogę. Załamała ręce, spojrzała na drzwi, przelękniona i drżąca.
We drzwiach, do których Jerzy obrócony był plecami, od kilku chwil stała Lola w białéj sukience, blada, chwytając każde słowo wychodzące z ust Jerzego z owym wyrazem prawdy, który fałszu przypuścić nawet nie pozwala. Nagle pochyliła się, oparła o drzwi, i nie mogąc wytrwać, choć matce dała słowo, że nie wyjdzie, wybiegła, objęła rękami szyję Jerzego, zawiesiła się na niéj z uczuciem i patrząc mu w oczy łzawym a pełnym boleści wzrokiem, zawołała:
— Tak jest, on mnie kocha, ja nie wierzę, nie wierzyłam nigdy téj potwarzy! Matko, ja więcéj już nic nie chcę, on mnie kocha!
I domawiając tych słów, Lola, która wstała z łóżka mimo zakazu, osłabiona, wzruszona, powoli białe rozpuszczając ręce, zachwiała się, posłoniła, i nim matka i Jerzy mieli czas zwrócić się ku niéj, jak podcięty kwiatek na ziemię upadła.
Hrabina krzyknęła przeraźliwie...
Na licu zemdlałego, dziecięcia był wyraz takiéj błogości anielskiéj, że Jerzy, któremu łzy trysnęły z oczu, pomyślał, czy warto ją było budzić do ciężkiego życia?.. Ale osłabienie było tylko chwilowe: wnet otworzyła oczy, podniosła się, podała mu chłodną rękę i powstała.
— Matko, zawołała błagająco: ten raz, ten ostatni raz pozwól nam chwilkę zostać z sobą. Czyż to grzechem być może? Czyż Bóg potępi mnie i jego, żeśmy pokochali, nie wiedząc jeszcze co nas rozdziela? Przysięgam ci mamo droga, że pierwsze nań wejrzenie było dla mnie życiem nowém. Uczułam, że on jest tym, który mi był przeznaczony na osłodę życia, na dopełnienie jego... Czy będzie mężem? czy pozostanie bratem? ja nie myślę, bylebym kochać go mogła, byle on mnie kochał.
Hrabina płakała; głos ten dziecka, błaganie jego, złamały ją. Usiadła smutna, biorąc rękę córki, którą poczęła gorącemi całować ustami. Jerzy przypadł na kolana i chwycił drugą jéj rękę, i była chwila milczenia i łez, która ich połączyła wszystko troje w jakiémś niemém zapomnieniu.
— Odezwiéj się do mnie Jerzy, przemówiła nareszcie Lola. Bóg już wie kiedy zobaczymy się znowu. Ja chcę głos twój posłyszeć, chcę się twą myślą nakarmić. Mam do ciebie pytań tysiące, chcę ci powiedzieć tyle rzeczy...
— To wszystko Lolu droga — odparł Jerzy — zaczyna się i kończy na tém jedném, że kocham ciebie. Ten, kto śmiał mówić inaczéj, kłamał bezczelnie; dziś ty mu wierzyć nie możesz.
— Jam nigdy nie wierzyła, mój Jerzy! to być nie mogło! Nasza miłość jest jak sznur złoty, który pochwycić mogą i targać, ale go nie rozerwą.
I spuściła główkę.
— Mów, rzekła; jam łakoma cię słuchać.
Jerzy musiał wezwany choremu dziecięciu, opowiadać znowu swoje dzieje, a hrabina słuchając i wpatrując się w nich milcząca, przekonała się, jak to uczucie, które ją przerażało, silne i wielkie być musiało. Lola w ciągu téj półgodzinnéj rozmowy ożywiła się, odżyła, nabrała siły, na twarz jéj wystąpił rumieniec, zdawała się być uzdrowioną cudownie. Każde słowo Jerzego wlewało w nią moc nową...
To przywiązanie tak gwałtowne, w macierzyńskiém sercu hrabiny odbiło się, stawiąc w niém dwa ostateczne wyroki: śmierć lub grzech. Drżąc cała, ufała tylko w Bogu, że oboje odwrócić potrafi, ale sama nie wiedziała co począć. Łzy jéj płynęły na rękę Loli, ciche, gorące, błagające o litość. Kilka razy spojrzała na Jerzego, nie mając siły go odegnać, a każda chwila zdawała się jéj zwiększać niebezpieczeństwo.
— Któż mógł wam — spytał w końcu Jerzy — spleść tę baśń o Anecie?
— Od któréj ja mało nie umarłam... przerwała Lola. Chcieli mi ciebie wystawić kłamcą, zabić we mnie wiarę, wydrzeć mi mój ideał... A! to była chwila okropna! Na miejscu mojego Jerzego stanął ktoś, szatańska postać z niewinnym wzrokiem, a zdradą w sercu... Gdyby tak kiedy być miało, żyć nie warto!
— Ale któż to przyniósł?
— Kto? odpowiedziała matka, wszyscy: Maks... doktor poczciwy... sami nawet państwo Jędrzejowstwo, będąc tu z córką, dawali do zrozumienia... Aneta płoniąc się, gdy o tobie była mowa, pół-zwierzając się przed Lolą, potwierdziła te plotki...
— Na Boga! to spisek! zawołał Jerzy: to niegodny podstęp!
— Nie, odparła Lola, któréj boleść dawała jasnowidzenie: ja teraz czuję i rozumiem wszystko... Aneta kocha biedna, ona cierpi jak ja.
— Ale to być nie może!
— Aneta kocha! powtórzyła Lola. Ja się jéj nie dziwuję: możnaż cię poznać i nie kochać?
Jerzy odpowiedział pocałowaniem jej ręki.
Hrabina była w dziwném położeniu. Czuła, że im bardziéj przedłuża się ta rozmowa i bytność Jerzego, tém uczucie rozżarza się mocniéj, tém większe grozi niebezpieczeństwo; ale złamana obawą o zdrowie Loli, słaba dla swéj jedynaczki, nie śmiała im przerywać chwili téj czystego szczęścia, może jedynéj w życiu. Chciała odejść i obawiała się ich porzucić; siedziała przykuta. Jerzy zapomniał o czasie, o godzinach... dzień przeleciał błyskawicą, wieczór się zbliżał. Lola nie wychodziła na chwilę, bała się wstać, aby ruch jéj nie był znakiem odjazdu.
— Kiedy ty do nas powrócisz? cicho szepnęła do Jerzego.
— Nie odjechałbym, gdyby można.
— A! pozostać ci nie wolno! Ludzie! matka twoja, potrzeba ci odjechać mój Jerzy... Jedź, dodała; ale wierz w serce siostry i myśl o mnie.
Ciche szeptanie oddaliło hrabinę.
— Mój Boże, rzekła do siebie w duchu; cóż te dzieci biedne złego mówić mogą? Może to chwila ostatnia... niech ją spędzą swobodnie.
Zaledwie matka odeszła, Lola powstała z kanapy.
— Jerzy, spytała: masz ty jaką obrączkę?
— Mam, jedną ojcowską, którą mi oddał przed skonaniem, wskazując mi, abym ją nosił.
— Ja mam tylko pierścionek z N. Panną. Jerzy, nam się potrzeba zaręczyć: ja będę potém spokojniejsza jeszcze; mówią, że zaręczyny tak są święte jak ślub. W obec Boga i aniołów zaręczam się z tobą, jeśli nie na życie, to na śmierć. Nie będziemy mężem i żoną, ale dwojgiem dusz poślubionych na wieki. Niech ta obrączka uprzytomnia nam przysięgę: weź Jerzy, ja biorę twoją...
I skłoniła białe czoło ku niemu, a szukając ust jéj, Jerzy znalazł na twarzy łzy gorące, które spił z pocałunkiem na wargach jéj drżących.
Wtém matka niespokojna weszła.
Trzeba się było rozstać i pożegnać. Lola sama teraz podała mu rękę, z uśmiechem uspokojenia.
— Mój Jerzy, odezwała się: oddalenie nic nie znaczy, możemy pisać do siebie; jedź, ja ci wierzę. Gdyby mi jutro przyszli oznajmić, żeś inną poślubił, ja śmiać się będę.
— Miéj i zachowaj tę wiarę, rzekł Jerzy. Jeśli ci powiedzą, żem umarł, to prawdą być może; żem zdradził, to niepodobna. Tyś mojém życiem, tyś wszystkiém.
— Jerzy, przerwała matka: jedź już, proszę cię, jedź! Loli to przedłużone wzruszenie szkodzić może... ja się obawiam.
— A kiedyż zobaczymy się znowu?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Jerzy ścisnął jéj rękę, ode drzwi spojrzał jeszcze na nią, i zobaczywszy jak się rzuciła w objęcia matki, odjechał.
Gdy przybył do Robowa, gdzie Ottona zastał z Maksem, blady był i nie do poznania zmieniony. Otto odgadł, że coś zajść musiało, bo twarz Jerzego zdradzała cierpienie; ale nie śmiał go pytać.
Wesoły nastrój towarzystwa, które tu zastał, wydał mu się przykrym i dziwnym. Padł na kanapę zamyślony i znękany.
— A ty nie wiesz, rzekł Maks zaraz: że ja tu po ciebie przyjechałem z doktorem, i jutro wieziemy cię wprost do Jędrzejowstwa.
— Mnie? Ja nie pojadę! odparł Jerzy stanowczo.
— Jesteś proszony.
— Przeproście za mnie.
— Dla czegoż?
— Nie mogę.
Na te słowa, ziewając i przecierając oczy Szemere, który odpoczywał w kątku, przerwał:
— Co? co? kto nie może? dla czego? o co tu chodzi?
— Sam osądź doktorze, czy się to godzi, kończył Maks: proszony do państwa Jędrzejowstwa, droży nam się Jerzy i odmawia.
— Odmawia jechać do tak ładnéj panny? zawołał Szemere! O zgrozo! o tempora! o mores! Dawniéj byłoby to sromotą, żeby kawaler pannie, i jakiéjże jeszcze pannie! śmiał odmawiać, żeby się wahał nawet jechać do domu, dokąd go tak serdecznie proszą i nęcą...
— Kochany doktorze, odezwał się Jerzy: i dawniéj i dzisiaj pomiędzy matką a panną wybór był zawsze jeden i konieczny. Ja śpieszę do mojéj matki. Powtóre, jeśli chcesz, chodź ze mną, powiem ci coś na ucho.
— I owszem, lubię gadanie na ucho, odpowiedział doktor: ty mnie na ucho, ja jemu na ucho, on tamtemu, tamten innemu, i tak to sobie przez wszystkie uszy przeleci, a nazywa się sekret. To piękna inwencya!
— No! jak ci się podoba; ale są rzeczy, które ja mówię na ucho.
Wyszli do drugiego pokoju. Jerzy wyciągnął ku niemu rękę.
— Kochany doktorze, mam cię za uczciwego człowieka, i dla tego ciebie wybrałem.
— Bardzo mi to pochlebia, ale niekoniecznie tym, którzy zostali za drzwiami. No! gadajmy.
— Po co mnie tam ciągniesz?
— No, bo ci tam będą radzi, rodzice i panna.
Jerzy popatrzał mu w oczy.
— Jesteś przyjacielem ich domu? spytał.
— Wielkim.
— No, to nic powinieneś mnie tam wieźć. Z tego jeżdżenia rodzą się głupie i niepotrzebne plotki, a koniec końców to do niczego nie prowadzi.
— Do niczego? jakże to pan rozumiesz?
— Rozgadano po sąsiedztwie Bóg wie co, przykro mi, boleśnie... Ledwiem ją parę razy widział, a już plotą, że się o pannę staram...
— To ci krzywdy nie robi.
— Ale czyni ją pannie.
— No! a gdyby się sprawdziło?
— Właśnie, że sprawdzić się nie może.
— Dla czego nie może? nie łap ryb przed niewodem. A jeśli ci się podoba, jeśli się ty podobasz, jeśli się pokochacie? Co nie jest, to być może, i bardzo może.
— Jeszcze raz powiadam ci doktorze: być nie może.
— Toś już za katy uparty, ale dla czego?
— Dla tego, rzekł ciszéj Jerzy cedząc po słówku: że ten kto komu innemu przyrzekł i dał słowo, a jest uczciwym człowiekiem, słowa sercu swojemu i osobie wybranéj dotrzymuje.
Doktor stanął zdumiony i trochę zmieszany, pokiwał głową, milczał długo, zażył tabaki, potém począł przechadzać się po pokoju.
— Zły interes, rzekł — zły! Nie ma po co jeździć w istocie. Ale gdzieżeś się wpan u licha mógł tak rychło uplątać? Chyba z jaką garderobianą, boś tu nawet, o ile wiem, nikogo nie widział.
— To rzecz moja.
— A nie wykręt?
— Nie mam zwyczaju kłamać, ani potrzeby się wykręcać!
— Ślicznie robisz, ale to do licha głupio!
— Wróćmy do towarzystwa, rzekł Jerzy.
Maks rozpowiadał o swojém gospodarstwie, jak wprzódy o muzyce, doskonale umiejąc się przechwalać, i w najżywszych malując barwach nowe zajęcia, plany i projekta. Otto słuchał i podziwiał: jak prędko potrafił z artysty stać się obywatelem; jak do serca wziąwszy szlachectwo swe świeżéj daty, bronił już zażarcie tradycyi szlacheckiéj, prerogatyw, patryarchalnéj władzy nad wieśniakami i kochanéj pańszczyzny; jak tłómaczył dawny serdeczny pana z kmieciem stosunek, prawa własności, nietykalność ziemi i t. p. rzeczy do stanu i powołania nowego odnoszące się, których katechizm zwykły już umiał na pamięć.
Obszyty w tę nową skórę, Maks był już solidarną cząstką ogółu, i dorabiał się, wkupował w bractwo, do którego pragnął należeć, powtarzając co chwila: — My szlachta, my właściciele, my posiadacze ziemscy.
W dodatku potrzeba wiedzieć, że go już tak wzięto na seryo i wierzono mu święcie, iż niektórzy sąsiedzi, których przekrzyczeć potrafił, mieli go za wyrocznię i przyszłą obywatelstwa podporę. Maks miał już teraz muzykę za bajbardzo, śmiał się z tych, co się jéj poświęcali, nie potrzebował jéj na nic; a gdy wieczorem grać zaczęli, usiadł z Szemerem do maryasza, by czas zabić.
Jerzy byłby tu sobie szczęśliwe chwile spędzone po przybyciu z Maksem i swobodę swą dawną przypomniał, gdyby wspomnienie Loli bladéj, znękanéj, choréj i smutnej, nie dojmowało go boleśnie. Wyrzucał sobie teraz, że uległ pierwszemu popędowi, że sobie dał z ust i piersi wyrwać wyznanie, że się uczuciu dał unieść... ale już było za późno.
W Zarubińcach hrabia, który wszystkie swe projektu szczęśliwie przyprowadził do skutku, mając teraz obfite do rozporządzenia fundusze, całkiem się oddał swéj namiętności wynalazków, i olbrzymie zakreślał plany, o których tylko jeden Malczak wiedział. Żółtowski uznany za coraz niedołężniejszego, niezdolnego pojąć żadnéj wielkiéj myśli człowieka, całkiem pozostał usunięty, na stronie. Była mowa o podróży do Paryża, dla dopilnowania zamówionych tam wzorów i machin. Malczak na ten czas miał pozostać w Zarubińcach z władzą deskrecyonalną i nadzorem nad wszystkiém. Wzięte za Horycę pieniądze projekt ten jeszcze prawdopodobniejszym czyniły; a choć Żółtowski radził najprzód płacić długi pilniejsze i majątek oczyszczać, hrabia Rajmund ani chciał słuchać. Kredyt jego poprawił się, po cóż miał płacić? Nikt się nie upominał, przyszłość jaśniała mu świetnie.
Marzenie jednak o niéj nie mogło zupełnie zaspokoić potrzeb serca. Często w życiu naszém, maluczkie jakieś na pozór miejsce zajmuje człowiek, lecz gdy go nam zabraknie, wielka po nim zostaje próżnia. Tak się tu stało po wyjeździe Loli z hrabiną.
Oprócz tego hrabia Rajmund dotknięty był w miłości własnéj tém, że go żona opuściła, nie zgadzając się z nim na odarcie synowca i opierając się jego zdaniu. Ten dzień, w którym pokorna dotąd kobieta wypowiedziała mu posłuszeństwo i skazała się na osamotnienie, na ubóztwo, na rozdział jak od zapowietrzonego, boleśnie mu się zawsze przypominał. Cierpiało serce i miłość własna cierpiała. Z razu sądził, że to była tylko pogróżka, że hrabina mogła oddalić się chwilowo, ale nie wytrwa bez niego, że powróci sama upokorzona i zawstydzona, że to są jedném słowem strachy na Lachy. Lecz gdy powoli Marya wszystko, co osobistą jéj własność stanowiło, przewieźć kazała, gdy się zaczęła urządzać jak na zawsze w swéj wiosce, hrabia począł się coraz bardziéj niepokoić. W domu brakło mu czegoś. Był sam, robił co chciał; ale często łapał się w drodze na górę do pokojów hrabiny, i zawracał z przykrém przypomnieniem, że jéj nie ma; uśmiechu Loli, jéj szczebiotania i rannego pocałunku mu brakło. Sam z Malczakiem, który ze swą krzywą gębą na szatana wyglądał, skazany na jednostajny pokarm jego pochlebstw i plotek, czuł, że jakiegoś czystszego żywiołu brak jego życiu.
Miał on usłużnych donosicieli, którzy mu dość regularnie zdawali rapporta z tego, co się działo u hrabiny; ale ci tylko to co widzieli przynieść mogli: wielu rzeczy od nich dowiedzieć się nie mógł. Z razu chciał sam jechać, duma go wstrzymała; potém wstyd, żeby się nie zdało, że upokorzony i skruszony sam się o przebaczenie doprasza; potém coraz żywiéj czując udręczenie, za to co doznawał, począł głęboką urazę mieć do żony, i o zbliżeniu się do niéj mowy ani myśli nie było.
Ale koniec końców niepokój i zgryzoty rosły co chwila. Malczak bacznie na to spoglądał z boku, a choć mu wiele rzeczy dotykać nie wypadało, cieszył się, że sam pozostał, starał się nieznacznie uspakajać, zajmować, rozrywać, aby tęsknoty nie dopuścić. Hrabia miał w nim jednego z owych zauszników bajecznych, jakich tylko słabi ludzie przy sobie ścierpieć i wyrobić umieją.
Codzień z rana, zaledwie wstał, Malczak w swoich pantofelkach i watowanym kaftaniku zjawiał się we drzwiach sypialni i stawał na rozkazy. Rozmowa jednostajnie zawsze zaczynała się od zapytania:
— A co tam na dworze?
Na co Malczak miał talent odpowiadać coraz inaczéj, kreśląc obraz nie tyle tego co było, jak przepowiednię tego co być miało.
Późniéj rozmowa zwykle zwracała się do ukochanych machin, kółek, trybów i t. p. Malczak miał tu sposobność zręcznego podziwiania geniuszu hrabiego, i wprowadzania go w dobry humor, który potém pozwalał mu już bezkarnie mówić co ślina do gęby przyniesie.
Posiedzenia te ranne przy piciu kawy, często tak się rozwijały naiwnemi ze strony hrabiego wyznaniami, że się nawet Malczak z nich, stojąc w ciemnym kątku, uśmiechał.
W obec ludzi nie przyjmował hrabia ani tak bez wyboru każdego kadzidła, ani tak prosto w piersi wymierzonych admiracyj; między nim a Malczakiem przestrzeń stawała ogromna. Tu zacierały się położenia różnice; występowali tylko dwaj ludzie, z których jeden łaknął uwielbień, drugi mu je głodnemu dosyć niezręcznie przyprawione podawał.
— A! proszę jw. hrabiego, mówił Malczak: gdybyś jw. pan żył w innym kraju, na rękachby go nosili, monumentaby stawili. Co to taki geniusz! Ale u nas, proszę jw. pana, czy to się na ludziach poznają?
— Masz racyę! Ja zawsze się dziwuję, jak ty, prosty człowiek, tyle możesz mieć zdrowego rozsądku? U nas się wszystko marnuje, największe geniusze w niwecz idą. Nie pochlebiam sobie, żebym na równi stał z wielu znakomitymi mechanikami i wynalazcami; ale tym rutynistom brak śmiałości w pomysłach, samorzutności, a ja to właśnie posiadam w najwyższym stopniu! Egzekucya jest słabszą stroną u mnie, ale i tu gdyby...
— Ale proszę jw. hrabiego, gdybyśmy sami wszystkiego nie robili własnemi rękami, coby to było?
— Ja ci wprost powiem, dodawał hrabia zwykle: gdyby nie twój talent, i tegobym nie zrealizował co jest. Któż tu u nas co zrobić potrafi? gdzie co wypróbować? kogo zapytać? Wreszcie człowiek potrzebuje zachęty: tu znajdzie tylko śmiech i obojętność.
— Toż to, proszę jw. pana, z nas doprawdy niektórzy śmieją się jak z waryatów.
— Bo zawsze geniusz musi być niepoznany! wołał hrabia w zapale: to jest jego znamieniem. Wszyscy wielcy ludzie dopiero po śmierci zostali ocenieni.
— Już to darmo, wzdychał Malczak, choć w duchu się uśmiechał: taki to los nasz, panie!
Krzywa gęba wielce mu ku temu była pomocna, że choć się czasem i rozśmiał z pana, wyraz szyderstwa niknął w tych fałdach kalectwa, i odkryć go w nich nie było podobna, bo zawsze miał minę złośliwą.
Takie zwykle rano toczyły się rozmowy, niemal codzień jednostajnie się powtarzające, a teraz tylko urozmaicane dopytywaniem nieznaczném o hrabinę, o któréj wszystkich czynnościach Malczak starał się być dokładnie zawiadomionym.
Po dobrowolném zrzeczeniu się Jerzego, hrabia napisał do żony, ale odebrał od niéj odpowiedź tylko zaklinającą go, aby tego daru spowodowanego testamentem nie przyjmował. Na list ten nie odpisał już wcale. Uraza do żony rosła w miarę jéj wytrwałości, a może z tego powodu, że w głębi własnego serca sam hrabia czuł się mniéj od niéj czystym i upokorzonym. Przed Malczakiem nie odkrywał on się z tym żalem, udawał nawet, że się ułożyli tak mieszkać dla zdrowszego powietrza, dla drewnianego domu i t. p.; ale w tém zachowywała się tylko pozornie przyzwoitość. Wiedział hrabia, że Malczak rozumie udanie; Malczak czuł, iż hrabia nie sądzi, by się dał lada czém zaspokoić. Ale dla obu tak było jakoś zręczniéj i składniéj.
Z samego toku rozmów, objaśnień, zapytań znać było, że hrabia się poróżnił z żoną, ale zachowywano powierzchownie decorum.
Malczak ze swéj strony wcale ku zgodzie rzeczy nie obracał, — i owszem, z dawna nie lubiąc hrabiny, czując ją na przeszkodzie, szanować ją zmuszony i wystrzegać się, a nie umiejąc sobie zjednać najpodlejszém pochlebstwem, teraz korzystał z okoliczności, i raczéj rozdzielał niż zbliżał ich ku sobie. Znalazło się zawsze coś dobrodusznie opowiedzianego, co hrabiego rozjątrzyć mogło.
Malczak obrachowywał, stopniował swe wiadomości, wylewał je i cedził po kropelce, dając dowody, że był prawdziwie na intryganta stworzony i mógłby niepospolitą w danych wypadkach grać rolę. Im wyraźniéj czuć mu się dawało usposobienie do tęsknoty w panu, tém zręczniéj zgodę i zbliżenie się czynił niepodobieństwem, trudności zmyślając z tamtéj strony, tłómacząc każde słowo opacznie, posługując się Żółtowskim nawet, który się wcale nie domyślał, co mu mówić kazano.
Jak przy długiém zżyciu się z człowiekiem, proste często stworzenie, wykształceniem niższe, sercem mniejsze, potrafi owładnąć silniejszą istotą, — jest to doprawdy jedna z tajemnic słabostek ludzkich. Chwyta ono zręcznie za objawione mu życiem chorobliwe oznaki, często śmiesznie, często niezgrabnie, ciągnąc przez nie potém gdzie i jak zażąda. Opanowany czuje nawet, że się oddał w niewolę, a oprzeć się jéj nie umie. Tak się i tu działo.
Malczak był już od dawna znakomitą w Zarubińcach figurą; teraz dążył przez faworytyzm do samowładztwa. Zdawało się to niepodobném, patrząc na jego brudną minę, pantofelki i szlafroczek; a jednak tak było w istocie.
Ostatnich dni Malczak wiedział doskonale przez garderobianę, któréj uczynił zwierzenie się swych affektów i kapitałów: że Jerzy kocha się w Loli, ile razy tam był, co z sobą mówili w ganku (bo Julka ich podsłuchywała), co potém zaszło, i jak Lola zachorowała, i jak znów przyjechał Jerzy, jak przyjęła go matka i córka, jak potém się rozstali. Nie śmiał jednak z tą ważną wiadomością wystąpić Malczak od razu, przygotowywał ją powoli, a ile razy o pani była mowa, z wielkiém uszanowaniem, ale z jakąś głęboką odzywał się o niéj boleścią.
W końcu wypadło mu już wystąpić, aby go kto nie uprzedził. Wszedł więc z rana, gdy hrabia wedle obyczaju zapijał kawę powoli, chodząc po pokoju wielkiemi kroki, z myślami wielkiemi, które jakoś w rannéj godzinie żywiéj mu się nasuwały.
Jak sucharka do kawy, brakło mu Malczaka. Zobaczywszy go pokornie przy drzwiach stojącego na swojém miejscu, aż się ucieszył.
— No, cóż stary? jakeś tam spał?
— E! co tam spać, rzekł, drapiąc się po głowie Malczak: czy to tam spać!
— A cóż?
— Człowiek przy jaśnie panu to się takich dziwów napatrzy a namyśli we dnie, że potém nocą ani oka zmrużyć. Koła mu po głowie chodzą, walce warczą, tryby piszczą...
— A no, to coś i ja tak śnię nieraz o moich machinach. Bieda, mój Malczak, tym, co pracują: trud ten szalony i we śnie ich nie opuszcza. Ot, patrz na tę gawiedź próżniaczą: jak to im dobrze, jak to śpi i tyje!..
— A w dodatku, jeszcze się z nas śmieją, dodał Malczak.
— A no! tak zawsze... Cóż na dworze?
— Skwar, jaśnie panie; duszno, słońce rano wstało, deszcz będzie we dnie: nie chybi, i w barometrze spadło.
— A no! a wiatr?
— Zachodni.
— Deszcz pewny. Żółtowski w domu?
— Był z rana, pojechał po gospodarstwie, bo u niego jak na deszcz się zbiera, pewnie kopy w polu.
— A już to prawda, ma szczęście ten człowiek... najniezręczniejszy w świecie.
— Kiedy nikogo nie słucha.
— Uparty i głupi, ale się człek do niego przyzwyczaił... przynajmniéj milczy.
Malczak się rozśmiał.
— We dworze nic nowego? spytał hrabia.
— Nie, proszę pana; nie słyszałem. (Tu chrząknął). Tylko tu się ktoś przyjeżdżał dowiadywać od hrabiny, czy nie ma doktora.
— Co tam, kto słaby?
— Nie wiem, to podobno panienka.
— Panienka? dawno?
— O! to już nie dziś, podobno kilka dni czy więcéj.
— Cóż to tam takiego?
— Ja tam nie wiem! Zwyczajnie, proszę jaśnie pana, hrabina nasza to taka dobra, taka dobra, że sama sobie rady dać nie potrafi... choćby i w tém...
— Tego się domyślałem... dziwy się tam dziać muszą.
— A oczywiście, że się dzieją.
— No, co takiego?
— Zwyczajnie... może to plotki ludzkich języków...
— Ale przecię mnie to obchodzi co gadają.
— At, gadają... nasza pani to dobroć sama...
Hrabia chodził mrucząc.
— A przez tę dobroć to i panienkę może trochę popsuła.
— Może być! uwaga twoja bardzo trafna.
— Ja zawsze, przez przywiązanie do pani i do panienki, mówiłem, żeby-no co z tego złego nie wynikło.
— Rozsądek nad stan i pozycyę! zawsze to powtarzam.
— Ja czułem, że temu tylko oko i opieka jaśnie pana mogły zapobiedz...
— Otoż ja i z daleka czuwam nad niemi, ale zajęcia moje i prace naukowe... No, cóż to tam plotą? bo to mnie obchodzi bardzo; gadaj-no, gadaj!
— Nie warto powtarzać... może to i bajki.
— Mów, mów! ja rozeznam co prawda.
— Ludzie prawią, że pani przez dobroć serca swojego, bo to anioł, proszę pana, jak zaczęła się tak bardzo litować nad panem Jerzym a przyciągać go tam — słyszę, jeździł, jeździł, a płakali tam, a desperowali razem, aż i panienka się w nim słyszę... pokochała.
Hrabia rzucił się i wzdrygnął, a Malczak uląkł się sądząc, że nagle za wielką dał dozę.
— Co ty pleciesz?
— Ja też mówię, że to mogą być bajki.
— Oczywiście: brat stryjeczny, hołysz jakiś.
— Otoż to, słyszę, że i pani bardzo perswadowała, że to brat stryjeczny; ale panienka aż się od tego rozchorowała.
— Z tego się rozchorowała? Malczak!
— Mówią, że jakoby z tego, ale kto tam wie: może zaziębiła się siedząc z nim w ganku albo co...
— I cóż jeszcze?
— Koniec końców, że gdy ostatnim razem przyjechał pan Jerzy, wykłuła się cała historya: zmusili go, że dał słowo, iż bywać daléj przestanie.
— I to wszystko stało się tak, że ja o tém nie wiedziałem ani słowa, gdy chodzi o moje dziecko, o mój dom, o imię moje! Otoż to kobiety! otoż to puść je tylko same! A już, prawda czy nie, ludzie nas wzięli na zęby. Sama myśl przeraża! On moim zięciem! ten przybłęda, którego własny zaparł się ojciec, bez wychowania, bez wykształcenia!.. A potém jeszcze powiedzieliby ludzie, że czułem wyrządzoną krzywdę i chciałem mu ją wynagrodzić!
Hrabia mówił przerywanemi wyrazy, rzucał się i gniewał.
— A! rozumiem! dodał po chwili. Myśl ta tylko w głowie tak niedołężnéj jak ona kobiety urodzić się mogła; ona to sama skleiła. Ale na Boga, nie dopuszczę, by co z tego wyrosło! nie pozwolę! Zaprzęgać konie!
— Ale, proszę jaśnie pana, wtrącił Malczak przelękniony gniewem hrabiego: może to jeszcze wszystko bajki.
— Zaprzęgać mi konie! krzyknął groźnie hrabia, zrzucając szlafrok. A ty tymczasem pamiętaj, aby mi tryb żelazny dopuścić do miary; rozmiar ci dałem.
— Ale, gdyby...
— Nic gadać! ruszaj po konie! ja jechać muszę! Słyszałeś?
— Bo ja — dorzucił Malczak drżąc — z obowiązku wygadałem się. Zwyczajnie, co człek posłyszy, to niesie do swojego pana. Zresztą kto tam wie!
— Cicho! mnie wiedzieć co fałsz a co prawda; uczyć mnie niepotrzeba! Rozumiem jak rzeczy stoją. Dobrześ zrobił, żeś mi powiedział wszystko; reszta do mnie należy. Zaprzęgać konie!
Malczak trochę przestraszony zbyt szybkiemi skutkami zdrady, poszedł rad nie rad kazać konie zaprzęgać; ale znał hrabiego i wiedział, że tylko w pierwszym zapędzie jest niepohamowany, starał się aby konie mogły być dopiero za parę godzin gotowe; potém gdy już stanęły przed gankiem, przybiegł z owym trybem i rozmiarem, zaczął rozpytywać o jakieś koło, wrzucił coś o jakiéjś machinie, o któréj pragnął się objaśnić, i tak kilka dobrych godzin zmarudził, aż hrabia znacznie ostygł. Chmura jednak nie zeszła mu z czoła i wyjechał zasępiony.
W drodze znowu mocno się myślami własnemi rozognił, i gdy wszedł do salonu hrabiny, miał poważną i surową minę sędziego. Loli nie zastał przy matce; znów była chora i stan jéj jakoś się pogorszył.
Małżonkowie znaleźli się sami, a Marya rozczulona przybyciem męża, patrząc mu w oczy, serdecznie ścisnęła jego rękę... Rajmund milczał. Po chwili dopiero zebrawszy myśli, rozpoczął rozmowę.
— Doszły mię wieści dziwne... nawpół tylko daję im wiarę... Mógłbym jednak i muszę spytać: coś zrobiła z Lolą? co się z nią stało?
— Jakież cię wieści dojść mogły? zapytała przerażona Marya.
— Lola chora; szepczą o jakichś tajemnych choroby przyczynach, zmartwieniu... nie wiem. Wytłómacz mi się pani. To dziecię równie mnie obchodzi jak ciebie, równe do niego mam prawa. Chcę wiedzieć, co się tu stało?
— Ale nic! cóż ci mam powiedzieć?
Hrabina zalała się łzami. Rajmund zamilkł.
— Otoż to są skutki samowolności kobiecéj, gdy żony chcą sobą kierować same i od rad doświadczonego wyłamują się towarzysza! Daj Boże, bym przyszedł w porę!
— Na Boga, mój mężu, odpowiedziała Marya z pokorą: mówmy spokojnie. Jeżeli co się stało, byłoby to zarównie i pod twojém spełniło się okiem. Lola jest jeszcze takiém dzieckiem, Jerzy się jéj podobał od pierwszego wejrzenia.
— Tak! a wpani pieszcząc go, użalając się nad nim, przygotowałaś to uczucie, utorowałaś drogę intrydze. Ośmielił się zwrócić na nią oko! Siostra! na Boga! to zgroza! wybuchnął hrabia: to wstyd i hańba dla domu!... Samo podejrzenie czegoś podobnego nas kala! Ja muszę się z nią widzieć, i powiem jéj stanowczo.
Hrabina porwała się przestraszona, i rozkrzyżowując ręce, stanęła we drzwiach, zasłaniając je sobą, blada jak marmur i drżąca.
— Chyba po moim trupie przejdziesz do niéj! zawołała. Ja winna jestem, być może, ale ja znam to dziecię, które przy mojéj piersi urosło: jest to drobniuchny kwiatek, który lada nieostrożne dotknięcie zgnieść może. Jeślim ja winna, odpokutuję, złe naprawię sama; ale nie pozwolę nad nią się znęcać! Dziś Lola jest tak chora, że najmniejsze rozdrażnienie stan jéj nieskończenie pogorszyć może... Hrabio, zlituj się...
— Tak! zawsze te pieszczoty! krzyknął Rajmund: pobłażanie bez końca! obawy! a skutkiem tego choroba dziecka, śmiech ludzki i wstyd rodziny!
— Przyjmuję, niech wszystko spada na mnie.
— Ale to dziecko jest mojém również, nie zapominaj wpani! zawołał Rajmund. Cóż mi z tego, że grzech i wina spadną na ciebie? Ja chcę ja ocalić, ja muszę, jedném słowem, rozbić te czcze marzenia, zamknąć głupie nadzieje, przyprowadzić ją do rozumu.
Hrabina uklękła, złożyła ręce, i płacząc pochwyciła go za nogi.
— Mężu mój drogi, ojcze, panie, nie idź! lub jeśli chcesz zobaczyć chore swe dziecię, przyjdź do niego ze słowem pociechy, z uśmiechem ojca, z pogodą na czole, nie pogarszaj jéj stanu. Zlituj się nad nią, zlituj nademną!
— Dość już tych płaczów i tragedyj! Bezwarunkowo chcę widzieć Lolę; muszę ja widzieć; będę wiedział jak sobie postąpić!
Hrabina opamiętawszy się wstała, ale w oka mgnieniu zamknęła drzwi na klucz, i nie mówiąc słowa, w dłoni go drżącéj ścisnęła; potém wysilona upadła na krzesło.
Gniewny Rajmund stał przed nią i zżymał się.
— Jak to? ja nie mam prawa widzieć własnego dziecka? Cóż to znowu! puścisz mnie wpani czy nie?
— Hrabio, słowo tylko twoje, że jéj nic o tém nie wspomnisz? słowo?
— Nie przyjmuję żadnych warunków: zobaczymy.
— Ja cię błagam.
— Ja dyktuję prawa, rzekł hrabia dumnie. Wpani się zapominasz.
Walka ta przedłużona w końcu osłabiła hrabinę i znużyła do ostatka. Blada bez tchu, skłoniła głowę, zdając się blizką omdlenia, zawołała wody; nim ją podano, klucz odedrzwi położyła na stole.
Hrabia tymczasem z zimną krwią wziął go powoli, otworzył drzwi i wszedł, nie oglądając się na żonę, przez parę izdebek do pokoiku, w którym biedna chora leżała. Marya zobaczyła to, ale osłabienie nie dawało jéj już nic przedsięwziąć; modliła się po cichu i płakała...
W małym pokoiku od ogrodu leżała w swojém łóżeczku blada dzieweczka, a że jéj już oznajmiono o przybyciu ojca, przybrała się do niego w biały kaftanik, w czepeczek świeży, i czekała myśląc, że przyjdzie ją po dawnemu w czoło pocałować. Serce biło jéj trochę, bo myślała sobie: — „A. nuż on wie? co on powie? co ja mu odpowiem?“
Nieśmiała była z ojcem, bała się groźnego wejrzenia i brwi namarszczonych.
Wszedłszy powoli, hrabia stanął w progu, popatrzał na nią, i snadź spodziewając się znaleźć ją gorzéj, widząc tak ubraną i tylko w łóżeczku leżącą, jakby ją trochę zabolała głowa — wszystko co mu żona mówiła o chorobie, wziął za zwykłą przesadę. Postanowił więc, korzystając ze zręczności, od razu skończyć rozprawę.
Widząc, że Lola nie wstaje i nie przychodzi do niego, sam zbliżył się do niéj, a przywitał ją tak zimno, że od razu serce jéj przeczuć mogło z czém przychodzi.
— Wiem o wszystkiém, odezwał się ojciec zmierzywszy ją okiem surowém: wiem... Nie tyle ty winna jesteś, ile matka i ten niepoczciwy młokos...
— Matka! kochany ojcze! łamiąc ręce porwała się Lola. Ona! on! ale cóż za wina ich? jaka moja?
— Cicho, dziewczyno! nie kłamać przedemną!
Lola zbladła, łzy potoczyły się jéj po twarzy perliste, a serce zaczęło bić tak żywo, że ruch jego zdradzało pokrycie. Przestraszonemi oczyma szukała matki.
— Przyszedłem tu po to tylko — rzekł ojciec — abym ci zapowiedział jedno: nie łudź się żadną nadzieją. Wszystko to, coście marzyć mogli, jest szaleństwem, grzechem i hańbą; prędzejbym umarł, niż na to pozwolił! Mogła matka przez słabość pobłażać, mógł on mieć w tém swe rachuby, mogłaś ty uledz niedoświadczona; ale to intryga brudna, któréj ja nie dopuszczę dokonać.
— Kochany ojcze, siadając na łóżeczku odezwała się Lola odważniéj, niżby się spodziewać można: jeśli tu kto winien, to ani matka, ani on, ale ja jedna! Grzech ten zrodził się w sercu mojém, urósł w niém nim go spostrzegłam, wybuchnął nim wiedziałam, że to wina i plama. Matka cierpiała za mnie, on cierpi... jam jedna występna.
— Dosyć mi tych deklamacyj! przerwał ojciec. Zostaw mi sąd o tém. Wiedz tylko jedno, że umrę raczéj niż dopuszczę, abyście choć nadzieję mieć mogli; że pod błogosławieństwem ojcowskiém, słyszysz? że pod błogosławieństwem, zakazuję ci myśleć o tém. To jest moja wola i niezmienne postanowienie.
Lola powoli upadła bez tchu na poduszki — a gdy weszła, a raczéj wlokąc się powoli wcisnęła matka, już oczy jéj stanęły słupem, ręce się ścisnęły, zęby zacięły, i omdlenie w kość i marmur obróciło ją całą.
— Wody! ratunku! lekarza! załamując ręce wołała biedna matka. Lolu! dziecko moje! serce moje! to ja!
Nie spojrzała na męża, nie był to czas czynienia wyrzutów, bo i sam hrabia zatrzymał się przelękły, nie wiedząc co począć, jak się tłómaczyć, i niepokojąc się o skutki swojego uporu.
Słudzy rozbiegli się po leki. Lola leżała jak martwa. Marya wskazała tylko mężowi ręką, aby wyszedł; a Rajmund posłuszny tym razem, znikł za drzwiami.
Sam uczuł, że widok jego przy rozbudzeniu mógł córkę znowu o ten sam stan przyprawić.
Nierychło otwarły się jéj źrenice, usta przepuściły westchnienie, oczy łzy; pierś znowu wciągnęła powietrze i rączki schwyciły za bolące serce.
Budząc się, dziecina najprzód szukała matki, i rzuciła się na jéj szyję, tuląc główkę w objęciach.
— Uspokój się, uspokój, uśniéj, odpoczniéj, pomódl się droga Lolu... w Bogu zawsze nadzieja!
— O! dla mnie nie ma nadziei! Ja noszę na sobie przeklęctwo ojca, bo nie kochać go nie mogę, bo nie myśleć o nim nie potrafię, a ojciec przeklął nas oboje.
— Dziecko moje, to ci się tak zdało. Jam słuchała: on nie to powiedział.
— Serce moje to uczuło.
I jakby opamiętawszy się, powiodła oczyma szukając ojca, a nie znalazłszy go, zamilkła.
Stan jednak Loli pogorszył się mocno, i lekarz wezwany, który nadjechał wieczorem, zostając przy choréj, prosił, aby po drugiego posłano.
— Nic tu nie jest jeszcze, rzekł do matki; ale zawsze ja nie jestem tak biegłym na słabości kobiece lekarzem — wolę mieć kogoś do pomocy. Ze mnie konował; dobrze to, gdy sobie prosty człowiek nogę skaleczy, ale nie gdy dziecko dorastające roznerwuje się, a jeszcze tak delikatne.
Hrabia milczący pozostał chwilę, ale widząc sam, że sobie nieopatrznie postąpił, nie umiejąc poradzić, nie chcąc swych słów odwołać, nie mogąc inaczéj się odezwać, pożegnał żonę i odjechał nie mówiąc słowa. Marya nie robiła mu wymówek próżnych; milcząc przyjęła zimne jego pocałowanie, i rozstali się chłodno, z bólem w sercu oboje.
— To dziecko zgubione, rzekł siadając do powozu Rajmund: zgubione pieszczotami, pochlebstwy; na to nie ma już ratunku.
U państwa Jędrzejowstwa oczekiwano niecierpliwie przybycia Jerzego, którego sprzysiężeni przyjaciele domu obowiązali się żywcem lub martwego dostawić pannie Anecie.
Sam Jędruś mocno około tego latał, matka pracowała po cichu, a Aneta spokojnie, jak pieszczone dziecię, oczekiwała pewnego już skutku. Chciała, — więc być musiało.
Nie mówiono jéj nic o poczynionych staraniach, bo o nich wiedzieć nie była powinna; ale dziewczę przebiegłe łatwo się ich mogło domyślić.
Doniesiono wreszcie, że Jerzy już jest w sąsiedztwie, spodziewać się go zaczęto lada dzień, lada godzina, nie wątpiąc na chwilę, że go przywiozą. Ludzie nawet przygotowani byli na wypadek gościa; paradne serwisy stały poprzykrywane serwetami, owoce w szafach pod kloszami czekały; a Jędruś doglądał tylko, aby na zawołanie wszystko w całym blasku stanęło.
Tymczasem dni mijały, a Jerzy nie przybywał.
Po obiedzie, trzeciego dnia próżnych oczekiwań, spostrzeżono bryczkę w tumanach kurzu, a Jędruś wpadł do żony zdyszany z niespodzianką, że jadą od strony Robowa.
Z tego „jadą,“ zrobiło się wkrótce tylko „jedzie“, bo to był Maks, który dłużéj nie chcąc ich trzymać w niepewności, sam przybywał co rychléj ze złą nowiną.
Jędruś nań już czekał w ganku.
— A co to? sam? spytał.
— Sam, rzekł Maks, ale obawiał się spowiadać przed Jędrusiem, który zresztą czując swoją nicość, nie miał do tego pretensyi, i poszedł tylko za gościem do pokoju żony.
Stasia obejrzawszy się, przyjęła go dość kwaśno.
— A cóż? a on? spytała.
— A on? powtórzył wciskając się pod łokieć Maksowi Jędruś.
— Licho wie co mu się tam stało! zawołał Maks zachmurzony: prosiłem go, ciągnąłem, namawiałem.
— Więc cóż? przerwała Stasia.
— Odłożył to dla niezmiernych zajęć... interesa... nie wiem tam co... strasznie zakłopotany...
— Ale trzeba mu było powiedzieć, że go Stasia bardzo a bardzo prosiła, rzekł Jędruś naiwnie. Pewnie mu tego nie powiedzieli.
— Ale cicho! przerwała żona.
— Tak jest! cicho! Właściwie, poprawił się Jędruś: nie należało mu powiedzieć tego wyraźnie, ale dać do zrozumienia.
— Ja mu różne rzeczy dawałem do zrozumienia, ale zajęty i uparty...
— A doktor? spytała matka.
— Doktor pracował także...
— A finalnie cóż on na to? spytał Jędruś.
— Cicho-bo, panie Jędrzeju!
— No, jak cicho to cicho! rzekł do siebie, ustępując, mąż.
I stanął zakładając ręce jak Napoleon, co było jego metodą w obec ludzi, gdy chciał dać delikatnie uczuć żonie, że sobie już za nadto z nim pozwala.
— To dziwak, to zupełny szaleniec, dodał Maks.
— Ja zawsze od początku mówiłem jedno: szaleniec! rzekł Jędruś.
— Ale cicho, panie Jędrzeju!
P. Jędrzéj ruszył ramionami.
— Ale jakże się rzeczy miały? mów pan, powtórzyła Stasia wskazując krzesło.
— Robiłem co było można; nie dał się wziąć.
— Nas przecię nie skompromitowałeś? spytała gospodyni.
— A uchowaj Boże!
— To głupiec! rzekł po cichu Jędrzéj.
Gdy taka rozmowa po cichu się toczy w pokoju saméj pani, niecierpliwa Aneta wbiegła, rzuciła okiem po twarzach, i zrozumiała wszystko. Odgadła niepowodzenie, ale natychmiast przybrała pozór obojętności i wesela. Maksa przywitała śmiejąc się, zaczęła szczebiotać, i aż się wszyscy zdziwili, tak potrafiła panować nad sobą.
— Po co jéj ten cudak! rzekł Jędruś oszukany, w duchu. Ona sobie żartuje z niego, i ma rozum.
Matka to jednak inaczéj zrozumieć musiała, i wyszła z nią po chwili do drugiego pokoju, a potém powoli w ganek od ogrodu.
— Nie ma tu co grać w ciuciubabkę, moja mamo, odezwała się Aneta pierwsza. Ja tak dobrze widzę jak i wy... Maks przyjechał z rapportem, że Jerzy nie będzie, nie prawda?
— Ale on nie miał czasu, moje dziecko, odpowiedziała zafrasowana matka.
— Rozumiem wszystko, i to, żeście się niepotrzebnie o niego starali, i jak on sobie z nami postąpił. Trzeba się mnie było poradzić: to do niczego wszystko.
Matka zafrasowana milczała; Aneta z zaciętemi od gniewu usteczkami, stała przed nią pozornie spokojna, ale w duszy rozdraźniona.
— Nie ma co taić! ja go kocham, on mnie nie kocha. Kocha Lolę, czy nie wiem tam kogo; ale ja go muszę mieć, mieć będę! dodała tupiąc nóżką: musi być i będzie moim!
— Cicho! na Boga! przerwała przestraszona Stasia.
— Cicho? dla czego? spytała Aneta. Niech słyszy kto chce, on sam; co mi to szkodzi! On będzie moim! dobrym czy złym sposobem, dziś czy jutro, mieć go chcę i będę. Raz w życiu zabiło mi serce, i nie pozwolę, by uderzyło darmo! Rozpaczać nie myślę, rozpacz rozum odbiera; płakać nie będę, płacz oczy psuje; ale przysięgam, musi być moim! będzie!
Wyraz, z jakim te słowa wyrzekła Aneta, czynił je przerażającemi jak groźba śmierci. Szatan nie inaczéj musiał wypowiadać wojnę Bogu, niż ona wypowiadała ją ukochanemu. Matka przelękła się i zadrżała, tak straszne w téj chwili wydało jéj się własne dziecię.
— Co mówisz? na Boga! pomiarkuj się dziecko moje! zawołała.
— Stało się, przysięgłam i dotrzymam przysięgi. Jak? kiedy go mieć będę? nie wiem... ale będzie moim. Jeżeli się ożeni, wydrę go żonie; jeśli uciecze, dogonię; jeśli odepchnie — zabiję!
— Aneto! krzyknęła matka dostając spazmów: to szał! to okropność!
— Tak! to szał! spokojnie mówiła dziewczyna. Ja wiem... ale to nic nie pomoże: kocham go. A teraz, dodała zimniéj: proszę cię matko, żadnych w mojém imieniu starań, ani słowa, ani kroku. Jestem sama dość silna, by pokierować sobą, i zwyciężyć los, jeśli mi się oprze. Ani słowa ojcu, nikomu... Widzisz, żem zdrowa, przytomna, pewna siebie, spokojna; dość tego. Nie jestem dzieckiem. Wróćmy do gości.
I z twarzą, na któréj tylko lekki rumieniec dowodził świeżo przegorzałego uczucia, Aneta śpiewając jakąś piosenkę przeszła do salonu, usiadła przy Maksie, i spokojnie rozmawiać z nim poczęła o rzeczach obojętnych.
Nawiasem ktoś powiedział, że Lola chora, a Aneta mocno się nad jéj losem poczęła użalać.
— Nie daléj niż jutro pojedziemy do niéj, mamo.
— My! a pojedziemy.
— O! pojedziemy! dodał Jędruś.
— Ja tak kocham tę biedny Lolę, ten śliczny kwiatek naszéj doliny! dodała Aneta.
Maks natrącił coś o Jerzym, a dziewczę odezwało się obojętnie:
— Co to za szkoda, że tak zaniedbany, tak zdziczały, że tak późno wszedł w lepszy świat, wnosząc już weń nałogi i obyczaje innego życia!
— Jaki to rozum u téj dziewczyny! szepnął Jędruś; niech ją... anieli kochają! Ja zawsze mówiłem, że im się ta miłość jakaś przywidziała; przecięż sama mówi, że dziki... Ale one mnie tu mają za głupiego! Cóż robić!
Maks, który niedaleko widział, gdy nie o niego chodziło, dał się tak wziąć jak i drudzy. Jedna tylko matka jaśniéj to rozumiała, ale przerażona milczała.
Tak skończył się spokojnie wieczór, a nazajutrz pan Jędrzéj odebrał formalną dyspozycyę kazać zaprządz do karety cztery gniade konie, gdyż panie jechać miały do hrabiny.
Aneta wstała spokojna, tylko oczko jéj błyskało czasem jaskrawym ogniem przytłumionego gniewu. Ubrała się czarno, ułożyła twarz smutną, i zadysponowawszy ubiór dla matki, bo i to od jéj rozporządzenia zależało, punkt o drugiéj siadła do powozu.
Podróż minęła w milczeniu, a gdy wysiadły przed gankiem i weszły do salki, z razu nie zastały nikogo.
Po chwilce, nieubrana, z zapłakanemi oczyma, biedna hrabina wysunęła się zmieszana do swoich gości; bo na wsi niepodobna ich nie przyjąć, choćby kto konał w domu.
— A! cóż to pani dobrodziejce? spytała Stasia: czy nie chora?
— Ja, nie; córka mi słaba. Pojmujesz pani niespokojność moją, odparła hrabina: jedyne dziecię!
— Cóż to takiego? przecięż nic groźnego?
— Nie wiem: dla matki wszystko jest groźne, moja droga pani...
— Teraz to panują katary, febry, i moja Anetka także przez dni kilka była dosyć niedomagającą...
— Mogę pójść zobaczyć kochaną Lolę? przerwała Aneta.
Hrabina zafrasowała się.
— Nie wiem, może zasnęła...
— Ja wejdę na palcach, nie zbudzę jéj, zobaczę tylko — takbym chciała ją widzieć! Proszę mi pozwolić trafię sama.
I nie czekając pozwolenia, wsunęła się Aneta z jedwabnym sukni szelestem jak wąż do ciasnych drzwiczek, przez pokoiki sunąc, aż do łóżeczka, w którém leżała chora.
Lola była na pozór spokojna, ale strasznie zmieniona. Oczka jéj choć suche, zdawały się świeżemi wypalone łzami; źrenice były powiększone, policzki wpadłe; pierś podnosiła się często i gwałtownie.
— A! cóż ci to jest, Loleczku! przybiegając da niéj zawołała Aneta: co ci to? chora jesteś?
— Tak, trochę...
— Wiesz, i ja byłam niezdrowa! dodała Aneta, siadając w jéj nogach; ale nam młodym tylko chcieć trzeba, aby się dźwignąć. Nie słuchaj tylko doktorów; zobaczysz, siły ci przybędą, byleś wstała.
— A jakie rączki masz gorące! rzekła biorąc ją za dłoń białą: czy masz pragnienie?
— O! wielkie!
— Nie mówmy o chorobie! to dzieciństwo! przyszło i przejdzie. Był tu kto u was, mieliście gości? My siedzimy jak zamurowani... A! co to za nudna okolica!
— U nas było kilka osób, ale ja wolę samotność.
— Był Emil?
— Był parę razy.
— Śliczny chłopiec; podobał ci się?
— Nie wiem, doprawdy nie przypatrzyłam mu się nawet.
— Żartujesz chyba, bo cóżbyśmy robiły biedne dziewczęta, gdybyśmy choć w oczy chłopcom nie spoglądały, dodała śmiejąc się Aneta. Prawda, że nic pocieszniejszego nad nasze z nimi na oczy rozmowy... Oczy daleko wyraźniéj mówią niż usta: nieraz się uśmieję myśląc, do czego służą te nasze rozmowy słowami, gdy wejrzenia daleko jaśniéj tłómaczą bez ogródki, od razu, co w sercu i myśli.
— A, mój Boże, ja tego nigdy nie uważałam! słabo odezwała się Lola.
— Przypatrz się tylko kiedy... Język to tak jasny i zrozumiały, a tak nic nie kompromitujący... Wchodzi, kłania się ceremonialnie, mówi o pogodzie i deszczu, a oczyma pyta: — Będziesz ty mnie kochała czy nie? — Ja mu na to powoli odpowiadając o pogodzie: — Nie wiem, zobaczę. — Patrz, jestem bardzo przystojny, mówią znów jego oczy. — I ja też nie jestem brzydka, odpowiadają moje. — Spójrzże na moją postawę... — Zobaczże moją rączkę i nóżkę... — Pokochałbym cię. — Pokochaj... zobaczę... — Jesteś ładna... — Podobasz mi się i tak daléj... A mamy i papy ani wiedzą co się koło nich dzieje; a słowa sobie idą zimne, jak zdawkowa moneta dla dziadów... Nie także to moja Lolu?
— Ty to wiesz lepiéj...
— Rozumiem! ja daleko już dłużéj żyję i doświadezeńsza jestem od ciebie, zawołała Aneta. Powiem ci nawet, że tym mężczyznom czy ustami mówią, czy oczyma, wierzyć nie można: najczęściéj sobie żartują lub kłamią.
— Czyż wszyscy?
— O! nie ma wyjątków! zawołała Aneta. Dla nich ja, ty, druga, trzecia, to wszystko jedno; byle piękna, byle młoda, często byle bogata... Myśmy zawsze dzieci, dajemy się tak uwieść jak ta biedna półkownikowa, któréj się zachciało artysty, a złapała pospolitego ekonomczuka... Wierzymy wszystkie, gdy serce kochać pragnie; wywołujemy fałszywe wyznania, świętokradzkie zaklęcia; potém ich łachmany kładziemy na sercu... a!...
— Ale czyż wszyscy? czy wszyscy? powtórzyła Lola.
— Wszyscy są ludźmi, odpowiedziała Aneta: gorsi, lepsi, ale to zawsze ciż sami ludzie, ta sama w nich płochość i niewiara.
— Nie! to nie może być, zawołała Lola: nie mów mi tego...
— Jeśli chcesz, zamilczę, śmiejąc się przerwała Aneta; ale gdyby kiedy spotkać cię to miało, moja Lolu, żeby ci się na świętości największe zaklął człowiek, poprzysięgając wiekuistą miłość, co niechybnie przyjdzie rychło, lub może już przyszło...
Aneta spojrzała na nią wzrokiem badawczym, a Lola pokraśniała i zadrżała.
— Wiedz, dziecię moje, że u nich przysięga, — kończyła dziewczyna z uśmiechem, — zaklęcie, ślub nawet, to igraszka. My tylko biedne bierzemy to na seryo, chwytamy chciwie cacka, a potém serce nam pęka, a oni się śmieją. Dla nich to sobie zabawka, oni tak liczą swoje podboje jak my boleści.
Smutnie Aneta zwiesiła głowę, bo smutek należał do programu, był przekonywającym argumentem.
— A! nie mów! nie mów! przerwała jéj Lola: słuchając tego, serce zamiera. Miałożby tylko złe być prawdą, a wszystko co dobre i piękne złudzeniem?
— Niestety! my-bo — zawołała Aneta — przychodzimy na świat z jakiemiś pozaświatowemi o nim pojęciami, a póki się człowiek nie zrezygnuje na prozę, dużo wycierpieć musi.
— Ale to tak nie jest! Czyżeś ty miała czas tyle wycierpieć, by się tak wiele nauczyć?
— Ja? Jeśli chcesz prawdy, niejedno mi się zdarzyło w życiu. Ale dziś, to rzeczy powszednie. Wiem, że serc nie ma i nie szukam; dobieram sobie twarz, człowieka, sługę, faworyta, cacko jakieś — więcéj nie chcę. Ja mu się nie poddam; on poddać mi się musi. Miłości nie chcę; potrzebuję posłuszeństwa. Miłość, to dziecinny sen o białych aniołach.
Lola już nic nie odpowiedziała, ale chłód ogarnął ją przykry i serce się ścisnęło. Aneta, jakby wrażenia nie spostrzegła, mówiła daléj powoli:
— I ja przechorowałam na miłość. To tak jak szkarlatyna: raz w życiu przebyć ją potrzeba; potém już człowiek wolny na zawsze. Albo się z tego umrze, albo wyzdrowieje, i potém już nic.
— Ty kochałaś? spytała Lola.
— A! jak! jak kochałam! tak jak ty kochać będziesz, gdy pokochasz! zawołała Aneta. I płakałam, i modliłam się, i chorowałam, i przysięgałam jemu! On mnie przysięgał i zamieniliśmy pierścionki...
Lola zbladła jak marmur; oddech się w jéj piersi powstrzymał.
— Chodziliśmy razem po księżycu, pisaliśmy listy, płakaliśmy wsparci wzajem na ramionach.
— A potém?
— A potém on znalazł bogatszą, i młodszą.
— A ty?
— A ja? płakałam jeszcze trochę, chorowałam i pogardziłam nim i nimi.
— A! trafiłaś nieszczęśliwie! żal mi cię.
— Traf ten wszystkie nas spotyka. Nikt nie jest szczęśliwszy: tylko jedna z nas przeboleje, druga gorzéj, bo pójdzie do ołtarza, by w rok albo prędzéj, jak półkownikowa, zobaczyć, że Maks genialny artysta, jest panem Maksymilianem, kandydatem na podsędka, lubiącym barszcz z rurą i zrazy. Wzdychajże z nim po księżycu!
Tu szczebiotanie się urwało, bo hrabina przeczuwszy, że zbyt długą rozmową córkę znużyć może, weszła z panią Jędrzejową, i salon przeniósł się do łóżeczka Loli.
Ale co się stać miało, już się stało: w duszę Loli wstąpiła niewiara, zwątpienie; obok rozpaczy stanęła obawa, przypomnienie słów, które ją mogły potwierdzać, tęsknota, gorzkie przeczucia. Odpychała je dusza dziewicza; ale te mary, gdy raz przyjdą i staną u łoża, już ich nie odegnać niczém.
Jak w duszy pobożnego człowieka, wątpliwość sceptyka i uśmiech niedowiarka wiecznie szatańskiém piętnują się przeczeniem, które i na modlitwie przychodzi; tak w sercu dziewczęcia zaszczepiona nieufność, przypomina się nawet wśród uścisku szczęścia.
Człowiek przynosi z sobą zapas wielki miłości, nadziei, wiary; kwiaty te młodość rozwija. Lecz jak pączek perskiéj róży, gdy w kielich kropla rannéj rosy padnie, już się nie roztworzy, a plama i rdza zjadają go mimo słońca: tak mała rosy kropelka, tysiączna łzy cząsteczka, co się do serca zakradnie, już uczuciu rozkwitnąć nie da.
Niepostrzeżony to znaczek na listku, plamka niedojrzana, ale z sobą śmierć przynosi.
Jerzy powracał do Horycy roztęskniony, zbolały; stanowczo odmówił bytności u Jędrzejowstwa; nigdzie nie mógł się pokazać w tym stanie ducha; sam potrzebował być z sobą. Przez całą swą podróż, którą odbywał dość powolnie, mimowoli porównywał swobodną swą przeszłość, z trosk pełną chwilą teraźniejszą. W sercu, w myślach wiele się rzeczy zmieniło. Nie pomógł opór przeciwko światu: opasała go powoli żelazném kołem niewola, z któréj ledwie kilka lat młodszych wyrywa. Odzyskać znowu tych chwil swobody cygańskiéj nie było już podobna: dojrzalsze lata przybyły z obowiązkami, z trudem i znojem, od których tylko egoizm mógł wyswobodzić. Jerzy lepiéj zaczynał pojmować życie i treść jego, którą jest boleść; postrzegł, że kto ma serce, cierpieć musi i wpleść się koniecznie w ten Holbejnowski taniec życia, z którego wynijść nie można, chyba do mogiły.
„Więc wszystko było marzeniem! mówił sobie; więc ofiary i sny z przebudzeniem znikły jak mgły poranne!“ Z jednéj strony przybrana matka, z drugiéj ukochane dziewczę, daléj rodzice, starzy słudzy i przyjaciele, nad których losem czuwać było potrzeba: wszystko to trzymało w związku ze społeczeństwem, w konieczności pracy, podległości, czuwania...
Ale pojął, że to, co się poświęca światu i ludziom, płaci się serdeczną pociechą, i pierwszy raz zbliżając się do Horycy, zrozumiał rodzinę i słodycz domowéj strzechy... Tu nań czekano! było serce, oczy, co go wyglądały!
W miasteczku schwycił go ks. Mizerya na drodze, i uściskał, nie mówiąc słowa.
— A widzisz! przemówił po chwili: mizerye ludzkie — co to Pan Bóg robi! wielki z Niego majster! Wróciłeś do ojcowizny, będziesz się modlił w tym kościołku, który dziada twego pamięta, i jeszcze mi w tym roku każesz łąkę wykosić. Bo to ja koniki hoduję, a siano już grubieje; to szuwar, na nic potém, a ja robotnika nie dostanę. Proszę, proszę — a nim się kto zlituje i z kosą pójdzie, to drudzy już w stogi złożą.
— A! mój ojcze! i łąkę skosimy i odmienimy ją, jeśli zechcecie.
— O! już odmienimy! zawołał ks. Mizerya. Stój chłopcze! niech sobie i szuwar będzie, byle stary a mój: ja się z nim znam, a wy mi nowy dacie, to znów będzie sam hnidnik albo łoza. O nie! starych przyjaciół niepotrzeba mieniać. A co to ja tam na téj łące pacierzy namówiłem, a nakląłem grzeszną gębą w czasie słoty! Ale cię już nie wstrzymuję, dodał; jedź, jedź, czekają tam we dworze. Paweł ciągle, słyszę, wychodzi na wzwiady ku grobli i rusza ramionami, że ciebie nie widać. Deus te reducat, bywaj zdrów moje dziecko! A kosarzy mi na wiosnę przysłać nie zapomnij; otawy ja kosić nie będę: non bis in idem.
Przybycie panny Izabelli wiele bardzo smutny dom horycki zmieniło. Ta, co dla siebie nigdy o wygody i piękność nie dbała, pół wieku przesiedziawszy w opuszczoném domowstwie miasteczka, — tu dla przybranego dziecka krzątała się chcąc wszystko jak najwygodniejszém, miłém i wesołém uczynić. Stracony smak i poczucie piękna odzyskała, a Horyca w jéj ręku wyświeżyła się do niepoznania, przynajmniéj zewnętrznie. Wewnątrz bowiem było pusto, tylko na górze pokoje przyozdobiono, dół jak był zostawując dla pamiątki, i zachowując nietykalnemi mieszkania Lacyny, Pawła i Radwanowicza, którzy się byli do nich przyzwyczaili.
Izdebka Siermięzkiego pełna makuter i przejęta wyziewem tabaki, schnących liści, próbek, niewodów, rupieci bez wartości, które wiek i nałóg gromadzą, nietknięta wśród odświeżonéj góry została. Drzwi tylko od niéj pomalowano, co Pawłowi nie do rzeczy się wydało.
Życie nowe wstąpiło w zamarłą Horycę. Zbliżając się do dworu, choć osmucony wspomnieniem Loli, Jerzy uczuł się jakby weselszym, był u siebie, miał rodzinę. Brakło tu tylko téj, któréj uśmiech byłby rozjaśnił i ożywił wszystko: bez któréj już dla niego nigdzie spokoju i szczęścia być nie mogło. Wspomniał to i westchnął wchodząc na próg, w którym powitała go panna Izabella.
Kto ją widział przed niedawnym czasem w Pińsku, a byłby ujrzał teraz, mógł jéj nie poznać, tak przeistoczyło ją szczęście i zamiana uczucia zemsty i nienawiści przepalającego, na poczciwe miłości i przywiązania uczucie. Żyła teraz tak w Jerzym, jak długie lata gryzła się pragnieniem zemsty nad ojcem jego. Wprawdzie twarz jéj postarzała, bo i szczęście przychodząc nagle zjada człowieka; ale oblicze to jaśniało pogodą, oczy śmiały się spokojem, a kiedy rękę podała Jerzemu, dłoń jéj od radości drżała. Przykro jéj tylko było spojrzawszy na twarz syna, znaleźć na niéj ślady cierpienia, zadumę i troskę już rozpoczętego życia.
Razem z p. Izabellą, Lacyna i Radwanowicz, dwór nieodstępny, przywitali w progu młodego pana. Regentowicz był wesół, wyświeżony, rumiany do zbytku, co zawsze przypisywano wódce do poduszki, którą się bronił od bolu zębów. Radwanowicz nie schudł wcale, a z założonemi na tył rękami i okrągłą jak księżyc w pełni twarzą, miał minę niezmiernie poważną.
Serdeczne przyjęcie na chwilę tylko rozjaśniło oblicze chłopca, które zaraz posmutniało znowu. Brakło mu Loli, nie wiedział co się z nią dzieje: niepokój go uciskał.
P. Moroszówna nie śmiała go pytać o nic; przeczuwała, odgadła złe z oczu, ale starała się nie draźnić go nawet troskliwością zbyteczną. Wszyscy zaraz skupili się około młodego pana, który im powracał, niosąc nowe z sobą życie. P. Izabella powiodła go po domu, aby mu porobione w nim pokazać zmiany.
Każdy czémś się miał pochwalić: Paweł sypialnią, w któréj przybór myśliwski i różne wygódki uporządkował i zgromadził; p. Izabella kwiatami; Lacyna gospodarskiemi regestrami i spisami, które położył na oku; Radwanowicz projektem ułożenia systematycznego biblioteki, który od lat kilkunastu ciągle poprawiany, na zawsze miał pozostać w tece autora.
Zacny ex-professor uznawał potrzebę jakiegoś porządku, ale zarazem przeczuwał, że był już za stary, aby się nim posłużyć, i w cichości postanawiał statu quo utrzymać, czemu się nikt nie sprzeciwiał.
Kiedy wreszcie z gorliwością się swą popisawszy, wszyscy się rozeszli, po cichu sobie szepcząc spostrzeżenie, że panicz czegoś bardzo smutny powrócił, — p. Izabella powiodła go z sobą na górę, a towarzystwo dworskie: Paweł, Lacyna, bibliotekarz, zeszli wzdychając do izdebki Radwanowieza, aby wziąć pod bliższe rozpoznanie co wyczytali na jego twarzy.
Paweł pierwszy kwestyę zagaił.
— Nieswój — rzekł — nieswój; nawet oto kiedy mu ten majątek odbierali ten sędzia z Burdą, nie można powiedzieć, żeby nie był weselszy. Dzisiaj powrócił jak przybity.
— Oczywista rzecz, że to nie bez kozery, odparł Radwanowicz powoli. Fizys nie zwodzi, zkąd fizyognomika, nauka jak świat stara. Świat mundus immundus, stary upudrowany popiołem popielcowym intrygant... Intryga i miłość — Kabale und Liebe, Schiller, Goethe, poezya niemiecka, Germania, Arminiusz, Tacyt... Cezarowie, Rzym... i widzicie państwo, że wszelka droga do Rzymu prowadzi.
— Oto! już pojechał! wykrzyknął Lacyna ruszając ramionami.
— A cóż? wszystko w doskonałym związku, rzekł Radwanowicz; czego się wpan skarżysz? co pleciesz!
— Wpan sam pleciesz! odburknął regentowicz.
— Ja plotę! słyszycie!
— Expresse wpan sam! powtórzył Lacyna: co ma za związek panicz z Rzymem?...
— A ja ci pokażę, iż ma... Rzym, zaraz i Romulus fundator nowego Rzymu, Jerzy założyciel nowéj Horycy, a wilczyca...
— Otoż patrz, pannę Izabellę zrobi wilczycą!
Radwanowicz plasnął się ręką po ustach i głowę schował w ramiona jak złapany na uczynku.
— Nie, rzekł: wilczyca, to oczywiście Seredowiczowa.
— At! przystąpiło do nich! przerwał Paweł; zawsze te głupstwa! Co jemu jest!
— A coby miało być, odparł Lacyna, wracając do przedmiotu: on się musi kochać, bo u młodego kiedy na czole smutek, to nie chybi kochanie przyczyną.
— Jest racya, przerwał Radwanowicz: kochanie, amor, co na wywrót Roma, znowu cudny związek rzeczy! Amor omnia vincit... Veni, vidi, vici... Cezar! kommentaryusze... i...
— Ach! dałżebyś pokój! krzyknął Lacyna.
— Nigdy mi wpan mówić nie dajesz i sens nawpół rozcinasz! boleśnie westchnął professor.
— Jak gdybyś kiedy wpan mógł mówić z sensem! westchnął regentowicz.
— E! to już do osobistości dochodzimy! obruszył się bibliotekarz; zkąd honor obrażony, honores mutant mores, sed raro in meliores...
— I znowu jedzie! westchnął Lacyna.
— No! no! nie bój się wpan, powróci, dodał Radwanowicz. O czémże mowa? O miłości naszego panicza, pamiętam...
— To już cała bieda, rzekł Paweł: jak się nam jeszcze to licho domiesza, nie damy z niém rady, póki go nie ożenimy.
— Ale to najgorsza rzecz, szepnął na ucho Lacyna Radwanowiczowi: że kocha się, jak mówią, w córce stryja, a swojéj siostrze stryjecznéj...
— Ehe! a prawo kanoniczne pozostało w lewo! krzyknął professor. Nie będzie z tego słodu piwa! źle! Wprawdzie historya nam wystawia mnóztwo związków podobnych, a nawet daleko bliższych... ale religia kładzie veto i przeklina...
Paweł pokiwał głową.
— To jeszcze może być nieprawda, przerwał: drudzy mówią o Anecie Żeliżance; niczego panna, ale nadto rozumna i dużo już przebierała... oj to organista!
— Przebierała! oczywiście organista! podchwycił professor: zkąd organy i Nowy Organ Bakona, o którym wy nie wiecie, i Logika i Arystoteles, i znowu mój kochany Aleksander Macedoński.
— A żeby go dyabli wzięli! tego Macedońskiego! i z wpanem razem!... krzyknął Lacyna.
— Niechże mnie, ale za cóż Macedońskiego nieszczęśliwego! jęknął Radwanowicz.
— Bo mi dokuczył! ciągle wyłazi...
— A ma do tego prawo najzupełniejsze, odparł Radwanowicz. Pójdę z wpanem o zakład, jeśli chcesz, choćby o kopę gruszek: zaczniéj sobie wpan od czego chcesz, a ja ścisłą logiką dojdę zawsze do Aleksandra Macedońskiego, a zresztą do czego ci się podoba...
— Z nim już gadać nie można...
— Ale i milczeć trudno, dodał zaraz Radwanowicz; więc cóż robić? dwie ostateczności: którą sobie wybierasz?
— A już milczę.
— Że się młody pokocha — rzekł powoli Paweł, który na intermedya rozmowy Radwanowicza i Lacyny wcale nie zważał, — i nie nowina, i nie grzech; ale czy to koniecznie ma już być ta jedyna i koniec? Drudzy się i w dziesięciu kochają, nim na swoją trafią. Ot i ja sam...
— E! ja we dwudziestu się kochałem! przerwał Lacyna. Toby to było nic; ale kto jego wie jakie u niego kochanie. To zważcie państwo, że jaki człowiek, taka u niego expresse miłość: człowiek lekki, miłość lekka.
— A jeśli ciężki, to ciężka, wtrącił Radwanowicz. Pondus, ponderabilis, a ztąd zaraz...
— Dajże mi pokój i nie przerywaj! ofuknął się Lacyna. Nasz pan wygląda, że wszystko bierze na seryo; więc jeśli i miłość weźmie na seryo, może być bardzo źle...
— Świadkiem historya i Abelardus, który był bardzo uczony człowiek, tak uczony, że aż heretyk; jednak jak się zakochał w mniszce Heloizie, mości dobrodzieju, przepadł... Zkąd listy Heloizy, nowa tedy Heloiza Russa i mnóztwo Heloiz tandetnych... zkąd...
— Dosyć, że ty zawsze swoje brednie wtrącić musisz!
— Nieuchronnie, potwierdził professor; ale jakże, kiedy wpan zawsze mówisz z sensem, to dla równowagi europejskiéj mój nonsens jest gwałtownie potrzebny. Koniec końców my tu nic nie uradzimy, i ja solwuję sessyę.
To mówiąc, Radwanowicz wstał, i uczuwszy potrzebę przechadzki, pociągnął uspokojony ku miasteczku, pewien, że Pan Bóg w takich rzeczach lepiéj radzi od ludzi.
W pokoju panny Izabelli ważniejsza po cichu wiodła się rozmowa. Tę chmurę na czole Jerzego, którą postrzegli domowi, widziała i ona; gdy więc zostali sam na sam, odezwała się:
— Nie śmiem cię badać, ale jako twoja przywiązana matka i przyjaciołka, chciałabym wiedzieć, z czém powracasz?
— Bez nadziei, ze smutkiem tylko, rzekł Jerzy — i z mocném postanowieniem wytrwania w uczuciu, które żyć musi we mnie do śmierci.
— Widziałeś Lolę?
— Widziałem ją chorą, biedną, znękaną, we łzach, i pożegnaliśmy się tak, jak na długą wieczność... przyrzekając sobie tylko wytrwanie...
— Jakże przyjęła cię matka?
— Smutnie; ją to przywiązanie przeraża: widzi w niém grzech i przeklęctwo...
— Wszak to są rzeczy, które przewidzieć było można z góry, które’m przeczuła, i dla których jakkolwiek mi tu dobrze i spokojnie, choć odwykłam od świata, ludzi i odwiedzin, muszę do nich pojechać...
Jerzy wstał wzruszony.
— Jak to? chciałabyś?
— Muszę pojechać: może i moje słowo coś potrafi, może uspokoi, może na inne naprowadzi myśli, pocieszy, złagodzi... Chcę widzieć twoją Lolę, pomówić z niemi, jak z rodziną mojego syna. Wprawdzie przyjdzie mi to ciężko, ale czegożbym nie zrobiła dla ciebie? Mam przeczucie, że ta podróż przyda się na coś... Zobaczę się z hrabiną, z hrabią nawet, z którym jeszcze mam resztki interesu przedaży, wezmę z sobą Żerebę... Nie trzeba zwlekać...
— A mnie nie weźmiesz? spytał Jerzy.
— Nie: ty nie pojedziesz, odpowiedziała panna Izabella. Będę swobodniejszą sama... Zostań: miéj nadzieję; czekaj...
— Ale mogęż ja mieć nadzieję?
— Zawsze ją mieć potrzeba, odpowiedziała przybrana matka. Widzisz, że czasem nawet w starości przychodzi babie lato ze słońcem i pogodą, jak dla mnie, dla któréj wszystkie już były nadzieje pogasły.
Ta podróż tak szybko przedsięwzięta, nie była wcale łatwą, jak się na pierwszy rzut oka zdawała. Występując jako przybrana matka Jerzego, chciała p. Moroszówna pokazać się przyzwoicie, a długie zasiedzenie w domu, opuszczenie się, tysiąc potrzeb zbytkowych uczyniło dla niéj obcemi.
Musiano więc nagle wszystko zbierać, skupować, ściągać, urządzać na nowo, a to zajęcie gwałtowne nowém życiem napełniło Horycę. Krzątali się wszyscy, począwszy od poczciwego Porciakiewicza, który się coraz serdeczniéj do Jerzego przywiązywał, aż do Lacyny, który najgłośniéj krzyczał, a najmniéj robił, do staruszka Pawła, który gryzł się i swarzył, ale dreptał skutecznie. Radwanowicz tylko ze stoicyzmem filozofa, poglądał na ten zamęt, i rzucał zdania oderwane, tyczące się Chaosu, Kafarnaum... o co znowu dziesięć razy na dzień kłócili się z Lacyną, wedle starodawnego obyczaju.
Nim powóz nowy przyszedł z fabryki około Stepania, nim sześć koni dobrano do niego, umundurowano służbę, ujeżdżono forysia świeżo z łapciów wyzutego, zaopatrzono garderobę panny Moroszówny i zebrano do gromady wszystko to, co podróż w kraju naszym czyni niezbędném mieć z sobą, to jest całe podróżne gospodarstwo przewoźne, — dobrych dni kilkanaście upłynąć musiało.
Nareszcie panna Moroszówna była gotowa, a cały dwór z Jerzym wyszedł ją wyprowadzać na ganek, żegnać, przestrzegać gdzie wypadało wysiąść na moście, do jakiego dążyć noclegu, żeby noc spokojnie przepędzić i t. d., i t. d. Paweł żałował, bo to była ruchawa natura, że mu niepodobieństwem było rozdzielić się na dwoje, i nie mógł napół pojechać z panią, pół z paniczem pozostać.
Teraz próbował on już powoli, po troszeczku kłócić się z paniczem, tak jak był zwykł ze starym panem, ale mu się to zupełnie nie udawało. Hrabia wiedział, że to Pawłowi potrzebne było, i wywoływał sprzeczki, które się zawsze kończyły czule lub pociesznie; młody ustępował mu w obawie, aby biedaka nie zmartwić, i Paweł musiał się cofać, widząc, że drzwi, które wyłamuje, stoją otworem.
Nie rzucił jednak służby przy paniczu, i ślizgał się cały dzień, chodząc niepotrzebnie po jego pokojach. A że w nim spieranie się i narzekanie długi nałóg drugą uczynił naturą, obrał sobie Wicka na uciemiężonego, na nim żółć swą wylewając. Nieustannie łapał go na jakimś zdrożnym uczynku, dawał morały, a niekiedy kręcił go nawet za uszy.
Wicek począł z rozpaczy przedwcześnie tabakę zażywać, i to nieco złagodziło starego.
Zresztą też same dzieje powtarzały się w Horycy codzień, często nawet jednemi słowy, bo do nowych brakło strawy świeżéj. Jerzy sam pozostawszy, pędził życie, które mu może najlepiéj do stanu jego duszy przypadało: jeździł po polach, polował, łamał się z końmi młodemi, chodził na długie przechadzki.
Raz z jednéj takiéj powracając wieczorem, przyszedłszy do swojéj izdebki, zdziwił się mocno, list nieznajomą ręką napisany znalazłszy u łóżka na stoliku... Ręka i charakter wyraźnie były kobiece; rozerwał pieczątkę żywo, i postrzegł zbiciem serca, że list był od Loli.
Nim jeszcze miał go czas przeczytać, zadzwonił na Pawła, dopytując kto go przyniósł? ale Paweł nie wiedział: podał go ktoś z miasteczka komuś ze dworu, i dojść było niepodobna. Zrobiono poszukiwanie jak najstaranniejsze, ale zdawało się, że oddawca umyślnie się zataił. Po dacie tylko poznać było można, że list musiał przyjść umyślnie i z wielkim pośpiechem.
— „Drogi mój, pisała Lola: obiecałam ci pisać, i choć tak smutna jestem, że nie przyniosę ci pociechy, dotrzymuję słowa. Mama nie wie o liście, muszę się z nim ukrywać: wiem, że pisaćby mi nie pozwoliła. Ja sama czuję, że może robię niedobrze, ale mi tęskno, i choć przez ten zimny papier muszę z tobą pomówić. Tak daleko jesteśmy od siebie! tak daleko! Ja tam i myślą nawet do ciebie dobiedz nie umiem.
„A! żebyś wiedział, jak mi potrzeba ciebie! jak przykre zwątpienie serce mi uciska i życie wysysa! Myślę sobie: ty zapomnisz o mnie; myślę sobie: ty mnie kochać przestaniesz; myślę nawet, że przysięga mogła być czczém słowem, które się rzuca na lekko, aby czyjeś serce ukoić... że to wszystko są sny i marzenia dziecinne dla ciebie, gdy dla mnie to treść życia! to życie samo!
„Nie wiem, chciałabym się wyleczyć z téj wątpliwości, z niewiary, którą może rodzi choroba; chciałabym, żebyś mi dodał ufności i siły, bo ja — ja ci ich nie przeszlę, ja ich już nie mam, mój Jerzy!
„O mój najdroższy! mnie już nie chodzi o to biedne szczęście moje, które pogrzebałam głęboko, ale o wiarę w ludzi, bez któréjbym żyć nie mogła. Jeżeli zwątpię o tobie, w kogożbym uwierzyła? Jeśli zwątpię o ludziach, na cóż mi życie? po co przyszłość?
„A ja wątpię! ja cierpię!
„Wyglądam, proszę cię, błagam choć o słówko od ciebie: ono mi da życie!“
List zdradzał cierpienie, i Jerzy ucałował go przelękniony, rozgorączkowany. Oprócz choroby widać w nim było stan duszy niewłaściwy temu dziecięciu, które z taką wiarą i ufnością na pierś się jego rzuciło.
Siadł natychmiast odpisać, chwytając pióro z boleścią razem i rozkoszą.
„Droga moja siostrzyczko! aniele mój! List twój był dla mnie szczęściem, póki trzymałem go w dłoniach, nie śmiejąc czytać; zranił mnie boleśnie. Któż cię napoił tą wątpliwością? Kto cię nauczył nie wierzyć? kto ci natchnął te czarne posądzenia i niepokoje? To nie mogło przyjść z ciebie; ja tak znam serce twoje i duszę, że wiem, iż z niéj ten czarny kwiat wyrosnąćby nie umiał? Nie wiem o niczém, ale domyślam się przeczuciem wielkiego mojego przywiązania do ciebie, żeś ty nie zwątpiła pierwsza. Znam ludzi niewiele, ale serce moje dobrze; za nie ci ręczę, że się nie pokalało kłamstwem, nie zaprzysięgło fałszu, choćby nim życie okupić miało.
„Kochałem cię od pierwszego wejrzenia, kocham jak jedyną istotę wybraną, boś czysta, anielska, boś sobą, a ja nad ciebie nie pojmuję nic wyższego. Kocham cię i kochać będę, a miłość moja to nie igraszka swawolna, to nie zabawka dziecinna, ale uczucie wielkie, poważne, święte, które się nie lęka z czasem walczyć i z ludźmi wojować. Szanuję siebie, bo ty mnie kochasz... pragnę życia, bo w niém spotkamy się jeszcze i dłonie nasze znów się połączą. Nie, Lolu, siostrzyczko moja, nie wątp, nie wątp nigdy. Mogłażeś kiedy na ustach moich schwycić szyderstwo, w oku fałsz, we mnie zaród jaki tego, co cię przestrasza?... To myśl nie twoja: ktoś obcy ci ją przyniósł, z innego świata.
„A jest ich dwa na ziemi, rozdzielonych całą przepaścią: myśmy z tego białego świata, który wierzy, kocha i umiera; oni z tamtego, który śmieje się, rachuje i żyje. Bóg zmieszał te dwa ludzi rodzaje, jak połączył na ziemi drapieżnego zwierza i bezbronne istoty, aby były tamtych pastwą i ofiarą... Zamiarów bożych nikt nie przeczyta z życia, choć księga ta wiecznie otwarta; lecz my jéj pisma nie znamy... Tak jest, — ale Lolu droga, ja nie należę do czarnych, i wolę być pożartym, niż karmić się łzami i bolem.
„Życie moje upływa w ciągłém marzeniu o tobie; chodzisz ze mną, lecisz nademną, jesteś we mnie, czuję ciebie dokoła. Świat mi się innym wydaje, bo wiem, że tam daleko bije to serduszko złote, dziecinne, poczciwe, do którego uderzeń ja mam prawo, które pierwszy raz zabiło dla mnie. Możeszże pomyśleć, abym szczęśliwy twoim wyborem, tak podniesiony przez ciebie, mógł ten mój klejnot najdroższy zmarnować, odrzucić, sponiewierać? Lolu, jeśli ci myśl zwątpienia przyjdzie, odepchniéj ją jak występek... jeśli ja kochać nie potrafię, nie ma miłości na ziemi.
Nazajutrz rano chodziło tylko o to, jak list ten, do którego jeszcze przybyły przypiski i dodatki, co najprędzéj wyprawić. Jerzy nie mógł się obejść bez pomocy ludzi, potrzebował kogoś roztropnego i pewnego. Paweł już był za ciężki: stawił się na zawołanie Lacyna, któremu musiał polecić wybór i nauczenie posłańca.
Trochę zarumieniony rodzajem posługi, jakiéj od niego wymagać musiał, przystąpił Jerzy do regentowicza.
— Kochany Lacyno — rzekł — trzeba, żebyś mi pomógł do wysłania tego listu. Jest to list ważny.
— Ja to już wiem! kręcąc wąsa i odchrząkując, odpowiedział regentowicz.
— Potrzeba roztropnego człowieka, któryby go mógł zawieźć co najprędzéj, nie tracąc chwili, i oddać... oddać... jakże ci to mam powiedzieć?
— Już ja się domyślę, tylko komu proszę j. pana? zapytał ochotny pomocnik.
— Siostrze mojéj... dokończył Jerzy; potrzeba go oddać tak... aby... do jéj własnych rąk... Znajdziesz mi wpan kogo?
— Najpewniéj, znajdę, a nawet już znalazłem, bo expresse ja go sam zawiozę.
— Wpan? Nadto jesteś widoczny i znajomy.
— Nikt mnie tam nie zna, a jeśli potrzeba, to się przebiorę.
— Mnieby się zdawało, że dosyć prostego, ale roztropnego ze wsi człowieka.
— Już ja to biorę na siebie. Czy ma być odpowiedź? spytał Lacyna zbyt jakoś pewien, że sobie da radę.
— Nie wiem, nalegać niepotrzeba; to zależeć może od okoliczności.
— Mówmy otwarcie, proszę jw. pana, przerwał regentowicz, który to posłannictwo brał bardzo do serca: ja się expresse podejmuję wszystkiego, ale proszę mnie dobrze objaśnić.
— Nie mam tajemnic dla starych ojca przyjaciół... Jest to list do mojéj siostry. Ona chora, potrzebuje odemnie i czeka wiadomości; ale musi się kryć przed ojcem i matką: nikt o liście wiedzieć nie powinien. Oto rzecz cała.
— To się rozumie już, przerwał Lacyna kładnąc rękę na sercu; to się spełni święcie, jak najlepiéj, jak najbezpieczniéj. Sam jadę, i choćby przyszło głową nałożyć, stanie się jak jw. pan życzysz. Lacyna w tém.
I z pewną dumą, jakby mówił Zawisza, powtórzył jeszcze:
— Lacyna w tém! proszę być spokojnym!
Jerzy, chociaż niewiele w istocie polegać mógł na regentowiczu, którego starego trzpiotowstwa nieraz już doświadczył, nie miał w téj chwili i nie mógł użyć kogo innego. Szło mu niezmiernie o to, aby list doszedł prędko i pewno. Ofiarujący mu się tak natarczywie, zdawał mu się dobréj woli, roztropny, gorliwy, i tyle dał dowodów swojego przywiązania, że choć na ten raz, zaufać mu zdawało się rzeczą możliwą. Pojął rzecz i jéj warunki. Jerzy uściskał go, podziękował serdecznie, i nagląc tylko o pośpiech, odprawił.
Lacyna ze swéj strony niezmiernie był rad temu zaufaniu pana i przedsięwziętéj podróży. Dawało mu to rolę powiernika, stroiło w nową powagę i potęgę; gorzał gorliwością niezmierną i rzucił się do drogi z nadzwyczajnym pędem.
Radwanowicz i Paweł czekali nań w jego izdebce, gdy wszedł do niéj cały przejęty ważnością tego posłannictwa, pocierając czuba, odchrząkując, prostując się i mrugając oczyma, ale tajemniczy i zamknięty jak Sybillińska księga.
Spojrzał po swych gościach i rzekł z westchnieniem:
— Wyjeżdżam.
— Co? wpan? jedziesz? spytał ex-professor; jedziesz? a dokądże?
— To mnie wiadomo.
Klasnął na Wicka.
— Pakować tłomoczek.
— Jak to? zaraz?
— Natychmiast.
— I nie wolnoby wiedzieć?
— To moja rzecz, odparł tajemniczo Lacyna; proszę się nie dopytywać, bo to sekret pański, to święte... trzymaj język za zębami...
— A no! jak tajemnica, to tajemnica, ruszając ramionami, rzekł z cicha Radwanowicz siadając. Zatém sub rosa, stul gębę i nie ma co badać, a nawet radziłbym na drogę, aby nie przyszła ochota paplania, albo chustką gębę zawiązać lub plastrem diachylum zalepić, bo z gębą nie żartować, figle płata; zkąd niedyskrecya, zkąd kłopot i bieda, i puszka Pandory, która nie była puszką od mydła.
— Już jedzie! rozśmiał się Lacyna.
— A kiedy wpan w podróż, to i ja sobie! odpowiedział bibliotekarz.
Podano tedy śniadanie. Lacyna był bardzo poważny, milczący, nieco pochmurny i całkiem zamknięty w sobie. Paweł ani się go pytał nawet. Radwanowicz wyrósł ogromnie, i zdawał się nie widzieć otaczających, tak był swą wielką missyą zaprzątnięty.
Z dwojakiego powodu, oprócz wymienionych już, Lacyna zawsze był bardzo rad wszelkiéj z domu wycieczce. Mówiliśmy już o tém, że miał zwyczaj na noc usta wódką popłókiwać, zmuszony to czynić do poduszki, aby złośliwi ludzie inaczéj tego sobie nie tłómaczyli... Od tego płókania często miewał ból głowy... W drodze zaś mógł sobie i we dnie pozwolić lekarstwa, będąc sam na sam z naturą tylko, powolną w tym względzie, lub obcymi, których użycie tego antydotu tak upowszechnionego nie miało prawa zadziwiać... Powtóre, czułe serce regentowicza, który dotąd nie trafił na miłość prawdziwą, jakiéj się życiem całém dobijał, zawsze marzyło, że gdzieś w podróży znajdzie ową piękną nieznajomą, która go miała pokochać i być nawzajem kochaną. Podróże więc wielce mu smakowały. I gdy furka, którą miał ruszać, stanęła gotowa, a Radwanowicz i Paweł żegnać go poczęli, a on wynosząc nieodstępną dubeltówkę, torbę borsuczą, węzełek z jajami twardemi, wędzoną kiełbasę, chleb i jakieś jeszcze tajemnicze zawiniątko, siadł na wózek, uczuł się tak wesołym i szczęśliwym, że począł nócić półgłosem.
Nigdy człowiek nie wie, kiedy ma zapłakać, a kiedy zaśpiewać.
— Bywajże mi zdrów! rzekł Radwanowicz; a powracaj rychło, bo cię oczekiwać będziemy z sercem bijącém. Serce, cor, zkąd kordyalny i kord, i kordyaczny i opaczny!
— A niech tam pan Paweł mojego wyżła nakarmić pamięta! zawołał Lacyna.
Skinął, i konie ruszyły. Tyleście go widzieli.
Lola wciąż jeszcze była chora. Wstała wprawdzie z łóżeczka, ale blada, smutna, kaszląca i zmieniona, a troskliwość matki, wesołość poczciwego doktora, który ją swojemi żarcikami usiłował rozbudzić, nic na to nie pomagały. Z dniem każdym ślady trawiącego ją cierpienia stawały się widoczniejsze; biedna matka płakała w kątku, aby łez jéj swych nie pokazać, niepokojąc się tym stanem.
Często dni całe siadywała Lola w oknie i poglądała nieruchomemi oczyma na drzewa i lasy, nic nie widząc, jak zwykle ci, których dusza patrzy gdzieindziéj. Napróżno starano się ją rozerwać. Częste nawet odwiedziny Anety, która jakąś nadzwyczajną czułość i przyjaźń okazywała dla Loli, nietylko nie pomagały, ale stan ten zdawały się pogorszać jeszcze. Dostrzegła tego nawet matka, starała się unikać Anety; ale natrętnéj i wylanéj przyjaźni niepodobna czasem się uchronić bez niegrzeczności, która wiele kosztuje. Trzeba było znosić, a pod pozorem książek, zabawy, kwiatów, choroby, przywiązania, Aneta przyjeżdżała coraz częściéj, przesiadywała dłużéj, i nazajutrz na oczach Loli widoczniejsze były łez ślady.
Aneta okazywała jawnie, głośno i z wielkiemi wykrzyknikami swoją najserdeczniejszą przyjaźń dla téj biednéj Loli.
Jednym z najczęstszych teraz gości w domu państwa Jędrzejowstwa, był od niejakiego czasu Maks Fermer. Czułość jego dla żony weszła w stan normalny, w jakim pozostać miała na zawsze: grzeczny był, ale nie mogąc na nieustanne jéj roztkliwianie się odpowiadać, co go zbyt wiele kosztowało, jawnie rozgłaszał swą teoryę, że małżonkowie powinni miłość swą starannie taić przed oczyma ludzkiemi, aby nie napędzać oskomy tym, którzy tego szczęścia nie kosztują. Postępował też z tą biedną Amelią zimno, nawet czasem trochę ostro, aby pokryć głębokie przywiązanie, które miał dla niéj.
Natomiast nie mógł czy nie chciał się wcale z tem taić, że panna Aneta coraz bardziéj się mu podobała. W domu państwa Jędrzejowstwa był to gość nieustanny, sługa najwierniejszy, a Jędruś po cichu nazywał go swoim adjutantem, co się kazało domyślać, że się miał za generała...
Maks, choć głównie naturalnie starał się o łaski panny, któréj był zapalonym admiratorem, potém o względy matki, dla któréj czuł gwałtowny szacunek, nie zapominał wszelako i o Jędrusiu, czułą z nim wiążąc się przyjaźnią do tego stopnia, że długie nawet prowadzić był gotów rozmowy, co wcale nie było rzeczą łatwą, bo p. Jędrzéj wielce w sobie zamknięty, jeśli miał jakie przymioty umysłu, jak najstaranniéj ukrywał się z niemi.
P. Aneta bardzo dobrze znała Maksa, umiała go doskonale ocenić, ale pięknościom tego rodzaju często i najmniejsi słudzy są potrzebni, a gdy dworu ubywa, bierze się kto nawinie. Maks nie był bez użytku: można go było posłać, posłużyć się nim, obracać jak się podobało. Codzienny prawie gość u państwa Jędrzejowstwa, smakował bardzo w rozmowie Anety, ubierał się do niéj zdobywczo, i godzinami całemi słuchał jéj deklamacyi z taką poddańczą uległością i uwielbieniem, że musiał wreszcie choć trochę sobie łaski zaskarbić. Zresztą piękne panie często nie przebierają w kadzidłach, i nie patrzą, z jakiéj one dymią kadzielnicy. Powoli Maks w ten sposób wcisnął się do domu, który go już potrzebował. Aneta mówiła z nim o wszystkiém, między innemi i o Loli, z boleścią przewidując, ile ta jéj przyjaciółka cierpieć będzie z powodu swéj nieszczęśliwéj miłości... Maks mocno też ubolewał, dzieląc we wszystkiém zdanie p. Anety...
— Napróżno pracuję nad nią — odezwała się raz wieczorem piękność, — aby jéj to wybić z głowy. Dziecię rozkołysane pieszczotami, jak już sobie raz powiedziało, że kocha, nie można mu tego wyperswadować. Prawdziwie, byłby to chrześciański uczynek, gdyby co na to poradzić można...
Zdaje mi się, że się teraz już widywać nie mogą, dodała Aneta; bo ojciec i matka są bardzo przeciwni. Ale prawie pewna jestem, że do siebie pisują: mam nawet poszlakę, że niedawno chodził posłaniec tajemnie do Horycy. Moja służąca ma siostrę cioteczną za ekonomem u hrabiny; powiadano jéj, że kogoś po cichu wyprawiono kilka dni temu. Zaczną się listy, i znów to biedne dziecko więcéj cierpieć będzie...
— E! tym listom najłatwiejby można przeciąć drogę, rzekł Maks.
— Ale jakże się w to wdawać? spytała Aneta. Pan sam to czujesz. Choć istotnie byłby to miłosierny uczynek, rozerwać te stosunki; ale jakże tego dokazać? A mnie tak serce boli nad losem tego biednego dziecięcia!...
— Podzielam w zupełności uczucia pani, odparł Maks; ale jakżeby można zadośćuczynić pragnieniu litościwego jéj serca?
— Ja sama nie wiem! Możnaby może dojść jak się z sobą kommunikują... przerwać to, zapobiedz... ja doprawdy nie wiem...
Aneta była trochę pomieszana mówiąc te słowa.
— Ja o tém muszę pomyśleć! odezwał się Maks: bo pani jak zawsze tak i teraz, masz najzupełniejszą słuszność.
Na tém skończyła się rozmowa, i Maks późno w noc potém powracał do domu, gdy o kilkanaście kroków od karczemki stojącéj na granicy między Danowem i Jędrzejówką, coś mu się około koni popsuło: poszedł więc pieszo. Byłby może i tak do téj gospody na rozdrożu wstąpił, bo w niéj umieścił niedawno na szynku bardzo ładną, młodziuchną, świeżo za mąż wydaną garderobianę swéj żony, sierotę, którą się troskliwie opiekował; ale zerwanie uprzęży było najbliższym do tego powodem. Choć noc już była późna, świeciło się jeszcze w karczemce; Maks zastukał do drzwi. Nie wiem czy się go tam pupilla spodziewała; ale to pewna, że zaraz otwarła drzwi z pośpiechem gosposia, utrzymując, że po brzęku dzwonków uprzęży poznała swojego dobrego opiekuna... Zarazem jednak mówiąc to, położyła palec na ustach, wskazując alkierz przedzielony tylko od izby karczemnéj przegrodą z tarcic... W alkierzu się właśnie świeciło...
Nie wiem czy ta, czy inna okoliczność, w dość zły humor Maksa wprawiła.
— Niech tam konie wytchną, rzekł do ludzi. Poprawić uprząż... ja trochę odpocznę...
Piękna Zuzia przyjęła pana i dobrodzieja z oznakami największego uszanowania, starła ławkę, poprawiła ogień w kominie, zaczęła się krzątać bardzo, nawet sukienkę obciągać i włosy gładzić, uśmiechać się, wdzięczyć, tak, że ktoś bardzo podejrzliwy mógłby był Maksa i ją o jakieś poufałe stosunki posądzić. Szeptali, uśmiechali się, podawali sobie ręce, jakby w najlepszém byli porozumieniu; ale między sierotą i opiekunem, cóż dziwnego, że trochę poufalsze wyrodzi się obejście? Godziż się znowu przypuszczać, aby tak świeżo ożeniony z miłości człowiek, dopuścił się tak niedarowanéj płochości? I jak to pogodzić znowu z nadzwyczajną Maksa dla Anety czułością, zakrawającą na zakazany sentyment? Jakieżby to tam było serce? albo raczéj jaki brak jego?
Zapewne sąsiedztwu jakiegoś podróżnego, który odpoczywał w alkierzu, i któremu przerywać nie chciano spoczynku, przypisać było potrzeba szepty między gosposią a panem, które zmuszały do tak często blizkiego ku sobie nachylania się, że złośliwy człowiek byłby ich gotów o całusy posądzić. Zuzia była świeżuchna i bardzo ładna! a taka zalotnica!
W alkierzu tymczasem ów podróżny, który był na noc zajechał, nie śpiąc także, nócił sobie, przechadzając się, piosnkę bardzo czułą, którą niekiedy przerywał potężném, spazmatyczném ziewaniem, to popijaniem czegoś, jakby lekarstwa, w pewnych dość regularnych czasu odstępach.
— Zuziu! kogo to tam masz? zapytał cichutko pan.
— Albo ja wiem! jakiś podróżny, z wąsami, trochę kulawy na jedną nogę; ale wesoły i trzpiot, choć niebardzo już młody...
— Zkąd? kto?
— Nie wiem: gdzieś z Polesia, od Pińska...
Uderzyło to Maksa.
— Pójdź-no mi, spytaj jego człowieka, zkąd i dokąd jadą?
Zuzia posłuszna wybiegła do sieni, zabawiła kilka minut i powróciła szepcząc:
— Z jakiéjś Horycy, od hrabiego Góry...
Maks raptem wstał na nogi i zamyślił się głęboko.
— Dokąd jadą?
— Człowiek nie wie.
Myśl mu przez głowę przeszła dziwna.
— Nastawić samowar, rzekł głośno do Zuzi: coś mi zimno. A mąż twój?
— Pojechał do miasta, proszę pana.
Zuzia zakrzątnęła się około samowaru, który zaraz wyniosła z drugiego alkierza; a podróżny czy zniecierpliwiony tą późną krzątaniną, czy rozciekawiony rozmową, uchylił drzwi i pilno zaczął się przypatrywać Maksowi, który teraz, jakeśmy powiedzieli, wyglądał już na tak poważnego obywatela, że go nawet można było z daleka wziąć za marszałka.
— Héj! gospodyni! zawołał podróżny.
Zuzia pośpieszyła ku alkierzowi.
— Kto to tam przyjechał?
— E! to nasz pan.
— Jak się zowie?
— Albo ja tam wiem! Pan, to i dosyć, który się niedawno z naszą panią półkownikową ożenił; bardzo grzeczny i dobry człowiek.
— A! a! że grzeczny i dobry dla ciebie, to nie dziw, odparł śmiejąc się rumiany podróżny, który przy téj zręczności Zuzię pod brodę pogładził. Ktoby to nie był dobry dla takiego buziaczka! ależ expresse pyszczek, niech go!...
Po tém przysłowiu już, trochę po czułości na wdzięki kobiece, powinniście byli poznać szanownego regentowicza Lacynę.
Regentowicz widząc, że głaskaniu się nie broni gosposia, już miał wąsatą swą twarz przybliżyć do jéj rumianych, śmiejących się ustek, gdy Zuzia rozśmiała się, zakręciła, furknęła, i z alkierzyka wybiegła jak ptaszek.
Podróżny zaczął nócić w alkierzu, Maks głośno z drugiéj strony po izbie... Zuzia dmuchała w samowar i przyrządzała herbatę.
— A maszże herbatę? spytał Maks.
— Nie mam: myślałam, że pan ma swoją.
— A nie mam! do kaduka! cóż to będzie?
— Ten pan ma! szepnęła Zuzia, wskazując na alkierz.
— A cóż mi z tego?
Lacyna ukazał się w progu.
— Jeżeli mogę, expresse, służyć moją herbatą, bardzoby mi było przyjemnie.
Maks spojrzawszy nań, poznał, że ma do czynienia z dobrze już podochoconym człowiekiem. Zbliżył się do niego i spostrzegł, że napół wypróżniona flaszka jakiegoś płynu, stała przy nim na stole.
— Nie zrobi to panu subjekcyi?
— Bynajmniéj: owszem będę bardzo szczęśliwy.
Ukłonili się sobie wzajemnie i Maks wkroczył do alkierza.
— Muszę tu zaprowadzić porządek, żeby w karczmie przecię była herbata.
— Ale bo była herbata, przerwała szczebiotliwie Zuzia, zbliżając się żywo; tylko że mi ją oficerowie wypili, a mąż jeszcze nie przywiózł... Nawet bardzo dobra, bośmy ją po sześć złotych funt płacili w miasteczku...
Tymczasem nie zważając na objaśnienia Zuzi tyczące się herbaty, znajomość robiła się w alkierzu, gdzie Maks zasiadł z cygarem, a Lacyna chodził z fajką.
— Pan z daleka? spytał Maks.
— Ja, od Pińska.
— Cóż tam słychać?
— Nic, panie dobrodzieju: woda duża...
— A wolno spytać dokąd? rzekł Maks.
— Ja tu w sąsiedztwo, odparł Lacyna trochę jeszcze pan siebie i zachowujący resztę przytomności. Mam interesik...
Tymczasem kipiał samowar, przygotowywała się herbata, Lacyna się rozgadywał. Nieznacznie wypaplał coś o Horycy, ztąd o starym hrabi. Maks na to odparł, że zna dobrze dom brata jego w Zarubińcach i że jest jego wielkim, serdecznym przyjacielem. Potém począł mówić o saméj hrabinie z uwielbieniem; potém o hrabiance Loli ze czcią największą.
Lacyna ucha nastawił.
— Różnie to teraz ludzie gadają, i nie wiadomo jak się to wszystko skończy, dodał Maks. Słyszę hrabianka chora, hrabina odjechała od męża, jakieś nieporozumienia, kwasy. Mówią, że poczciwy ten Jerzy kocha się w téj ślicznéj Loli.
Lacyna ukąsił się za język.
— E! bo to gadanie! rzekł.
— Jest podobieństwo, dodał Maks. Ja byłem i jestem w wielkiéj z Jerzym przyjaźni, a coś także o tém wiem, bo dla mnie on sekretów nie ma.
— Doprawdy? spytał Lacyna.
— Przecięż to ja Jerzego pierwszy w te strony przywiozłem; ze mną on tu przybył, razem dawaliśmy ów koncert sławny, na którym go ojciec poznał. To mój serdeczny druh.. O! my z nim jak dwaj bracia. Dla tego — dorzucił Maks z przyciskiem — mówię, że coś i ja wiem, bo wszystko wiem...
— A! a! odparł Lacyna, nabierając uszanowania dla Maksa — to co innego.
Ale jeszcze się ukąsił za język.
— Dla tego to, dokończył Maks patrząc mu w oczy, wiedząc, że wpan jedziesz z tamtych stron, pragnąłem się zbliżyć do niego, aby się czegoś o tym poczciwym naszym Jurasiu dowiedzieć. Ta jego nieszczęśliwa miłość nadewszystko mnie obchodzi; bo co to te biedne dzieci cierpią! Gdyby mnie słuchał lub chciał się poradzić; ale...
Lacyna wciąż milczał. Podano herbatę.
— Gdyby zamiast nieznajdującego się tu rumu, dolać kroplę przedziwnej starki? zaproponował spojrzawszy na Maksa.
— A dobra starka?
— Starka nasza? z Horycy! to sławna przecię, pięćdziesięcioletnia! Ani słychać, ani poznać, że to wódka. Nektar, panie, expresse ambrozya, albo raczéj najdoskonalsza jamajka!
— A no! to spróbujemy.
Lacyna dolał zaraz Maksowi, który jako ex-artysta obowiązany był mieć tęgą głowę, a niemniéj nie skąpił i sobie, choć już czuł, że mu się we łbie mroczy nieco. Ale dowiedzioną jest rzeczą, że człowiek najpochopniejszy do butelki, kiedy już jéj skosztował; zdaje mu się naówczas, że więcéj już zaszkodzić nie może.
Siedli tedy do herbaty, którą Zuzia im nalewała, choć obaj podobno nie bardzo radzi, że im wzajemna bytność ich, umizgi do pięknéj szynkareczki przerwała. Lacyna wszakże miał na widoku, że się Maksa pozbędzie, a Maks myślał, że spoi Lacynę.
— Powiadasz pan, że byłeś i jesteś przyjacielem hrabiego... rozpoczął regentowicz. A! panie! co to za człowiek!
— Ja go znam lepiéj niż wy wszyscy: co za człowiek! Ba! ja go widziałem na próbie, w ubóztwie! Jam go pierwszy wsparł i między ludzi wyprowadził; nie chwaląc się, mnie to on winien wszystko.
— Między nami mówiąc, expresse, co to za dziwne losy!
— Ha! przechodził koleje! rzekł Maks. A nie doleliśmy téj jamajki: wcale piękna!
— O! że doskonała, za to mogę ręczyć honorem. Powiem panu, to szczęście, iż sprzedając Horycę, ludzie ślepi i nieznający się na wartości rzeczy, sprzedali i kufy z tą wódką. To kordyał! to cacko ta starka!
— A dużo jéj macie?
Lacyna zamyślił się.
— Ja to tam nie wiem expresse, rzekł: bo rzadko tego używam, tylko w drodze, gdyż w podróży potrzebuję pokrzepienia.
— Cóż tam się dzieje z Jerzym? spytał znowu Maks. Zmiłuj się, powróciwszy, kłaniaj mu się od Fermera. Cóż? wesół? smutny? co porabia?
— Poluje, jeździ i wzdycha — oj! wzdycha!
— No! bo się taki kocha, przerwał Maks. Ja to wiem, bo mi się ze wszystkiego zwierzył.
— On się panu zwierzył? spytał Lacyna trochę zdziwiony.
— Przecię lepszego nie ma przyjaciela nademnie. A! kocha ją!...
— Hm! rzekł Lacyna namyślając się pod wrażeniem starki, która mu głowę mąciła: gdyby... nie... ale nie!
— Cożeście to powiedzieć chcieli?
— Nic, tak...
— Przysięgam, że zgadnę! Bądźcie bo ze mną szczersi.
Lacyna dolał wódki. Kłopotał go niepomału list, który wiózł, bo nie wiedział sam jak go odda; radby się był poradzić, coś z Maksa wyciągnąć, ale wahał się jeszcze.
— Zacny pan! rzekł.
— Zacny chłopak i dobra jego starka! dodał Fermer.
— Gdybyśmy jeszcze doleli?
— Z miłą chęcią! to nektar nie wódka: mnie to orzeźwia.
— A istotnie i mnie to jakoś orzeźwia! odezwał się Lacyna, który już nietylko na nogach własnych, ale nawet w krzesełku miał trudność się utrzymać, i pochylał się to w prawo, to w lewo.
Zapili tedy znowu.
— Biedny chłopiec! rzekł Lacyna.
— Nieszczęśliwy! każdyby mu rad z serca pomógł.
— Schnie, proszę pana z téj miłości, rzecz widoczna... schnie... ot tak w oczach usycha.
— Czemuż nie szuka sposobów, czy pannę wykraść, czy co? Wszyscybyśmy mu pomogli.
— Nie, kraść! to on nie do tego, ani panny, ani żadnéj rzeczy: zawsze to taki złodziejstwo, rzekł Lacyna. Choć niby to nie jest kraść! bo, uważa pan (język mu się plątał), kraść! co jest? jest to zabierać cudze. Tak? nie prawdaż? a człowiek nie może expresse do człowieka należeć, chyba żona do męża, a tu nie ten jest wypadek.
— Osoba wolna.
— Zatém kraść nie jest kraść, rzekł Lacyna; ale on znowu tegoby nie chciał... E! gdyby się mnie tylko udało!
— Co się to panu ma udać? mów! ja ci z chęcią pomogę.
— E! czyżbyś chciał istotnie?
— Z serca i duszy; zobaczysz...
— Hm! ale przysiążże mi pan, że nie powiesz nikomu.
— Z największą chęcią, przysięgnę...
— Nie! nie! to już ja i tak wierzę: nie przysięgaj wpan, rzekł Lacyna. Wszystko już ci powiem.
— No, jak stoją rzeczy?
— A! odparł Lacyna, przysuwając się z krzesełkiem, którego o mało nie wywrócił, i oglądając się dokoła — wie pan, po co ja jadę?
— Nie wiem, odparł Maks naiwnie.
— Otoż ja, jako przyjacielowi pana mego, którego mam, zaszczyt w nim oglądać... mogę wyznać pod największym sekretem, że wysłany jestem expresse... z listem do hrabianki.
— A! rzekł Maks, któremu w tejże chwili przyszły na myśl słowa Anety, i zaraz gwałtowna owładnęła nim chęć podchwycenia pisma, które niosło życie, wiarę, siłę biednemu oczekującemu go dziewczęciu. A jakże się tam wpan myślisz dostać?
— Już ja to tam na miejscu starać się będę uskutecznić jak naj.., jak naj... (Wódka nie dała wynaleźć przymiotnika). Bo wpan nie wiesz... dodał Lacyna, wyrzekając się wyrazu, który przyjść nie chciał; może być, że jestem niepozorny (tu uśmiechnął się pijano), ale regentowicz Lacyna nie dla proporcyi nosi głowę na karku! Źle mówię, nosi proporcyę na głowie; źle mówię, nosi głowę na proporcyi, czyli kark na proporcyi. Wpan dobrodziéj rozumiesz zresztą! tfu! co u licha!
Maks postrzegł dopiero teraz, że Lacyna okrutnie już jest pijany, i coraz niebezpieczniéj kołysze się z krzesełkiem.
— Niech pan nie zważa — mówił daléj — na niepozorną expresse postać regentowicza; swojego czasu był to koń, ale się trochę zjeździł. Nie! tak! nie! nie zjeździł! W potrzebie jeszcze rachuj na niego jak na Lacynę. Wszystko jedno co Zawisza... to u nas w Pińsku rzecz wiadoma!
— Jestem tego pewien.
— Pan może i nie jesteś pewien, mówił nie mogąc ust zamknąć Lacyna; ale ja, pewnissimus, jak powiada Radwanowicz. Pan nie zna Radwanowicza, ex-professora, który ma zajączki w głowie? Nie? Szkoda! Myślałem, że go pan zna. Mój wielki przyjaciel. Jeszcze tedy nektaru tego!
I znowu dolawszy sobie z flaszki, napił się, chciał wstać, pochylił się jakoś w tył niebezpiecznie i padł na siano, które mu posłano w kącie; a że chmury już oblegały mózg, wnet kilka słów ledwie wybełkotawszy, począł usypiać.
— Lacyna górą! Lacyna i Zawisza! Panno Petronello, mam serce gorące! Daj Pawle tabaki! Do pana dobrodzieja, expresse, jamajka!...
Daléj nastąpiło niewyraźne mruczenie, bełkotanie, uśmiechy, i regentowicz oddał ducha, a Maks poglądając na niego i widząc w jak niewygodném położeniu się znajduje, gdyż nogi miał na poduszce a głowę na podłodze, zawołał Zuzi, aby mu pomogła lepiéj go ułożyć w pościeli.
Z niezmierną troskliwością chodził około niego, rozebrał go nawet, porozpinał, aby się nie dusił, dopilnował położenia, okrył, schował mu sakiewkę i papiery pod poduszkę, a potém wyniósł się cicho z izdebki, gasząc światło, aby nic poczciwemu Lacynie nie przerwało tak potrzebnego spoczynku.
W godzinę jakoś potém, Maks rzeźwy i wesół był już na drodze do domu, gdzie zastał półkownikową jeszcze na niego oczekującą, za co ją czule zgromił, że nie szanuje swojego drogiego zdrowia, ucałował jéj rączki, i uściskiem serdecznym długie chwile oddalenia i niepokoju sowicie opłacił. Biedna Amelia nie śmiała mu robić wymówek, taki tym razem był serdeczny, a choć czuć było jakoś od niego niebardzo estetyczny zapach gorzałki, nic mu za to nie powiedziała, acz nieprzyjemnie na nerwy jéj podziałał. Małżeństwo było w doskonałéj zgodzie, a półkownikowa kilkakroć tylko spytała go cicho: „Ja myślałam, że ty mnie już nie kochasz?“
Maks na to buchnął śmiechem ogromnym, zaczął całować, ściskać, i zmusił, aby swe drogie dla niego szanując zdrowie, niepokojem się i bezsennością nie zabija, gdy on i t. d. Plótł pod koniec jak Lacyna.
Nazajutrz zdziwiła się mocno pani Maksowa, gdy mąż jéj oznajmił wstając, że musi znów jechać do Jędrzejowstwa.
— Znowu do Jędrzejowstwa! zawołała; ale cóż to jest?
— Ale bo to ten Jędruś winien, odparł Maks; tak mnie on już nudzi, a nie mogę mu odmówić... Bo wiesz, szepnął jéj na ucho, znając jéj słabość: obiecuje, że mnie wybiorą na sędziego; słowo ci daję! Użyje wszelkich swych wpływów; tylko dziś tam ktoś u nich ma być ze szlachty, co to najgłośniéj na wyborach krzyczy...
Półkownikowa, która mocno pragnęła, ażeby mąż jéj miał jakiś tytuł, coby dawny zastąpił, zgodziła się już na wszystko; prosiła tylko, aby powracał wcześnie i nie zatrzymywał się nigdzie, co Maks najuroczyściéj jéj przyrzekał, będąc w duszy pewien, że go to do niczego nie obowiązuje.
Pojechał tedy, i w porze obiadowéj stanął u Jędrzejowstwa, z podziwieniem nawet samego gospodarza.
— A! to ty i dziś tu? spytał go pokręcając lewego wąsa, który widocznie podrastał, (dwa włosy w nim od roku przybyły).
Maks nie zważając na niegrzeczne pytanie, odparł:
— I dziś, i zawsze, i na wieki wieków, amen, kochany przyjacielu.
— Aleś ty nie do mnie przyjechał... idźże sobie do tych pań, rzekł Jędruś.
I wyprawił go do salonu, po którym krokiem majestatycznym chodziła właśnie Aneta z książką w ręku. Maks stanął we drzwiach z miną zwycięzką, wesołą, rozpłomienioną, i uśmiechnął się, ukazując jéj z daleka w palcach biały zapieczętowany papierek.
— Dzień dobry pani! Wie pani co to jest?
— Cóż to być może? surowo spytała Aneta.
— Niech pani zgaduje...
— Kobiety zadają zagadki, ale zgadywać ich nie są obowiązane.
— No! to ja pani powiem...
I zbliżył się, pewien skutku jaki uczyni objawienie tajemnicy.
— Przypomina sobie pani, cośmy tu wczoraj mówili o Loli i Jerzym... Wyjechałem ztąd późno, i traf chciał, że właśnie...
Tu począł po swojemu opisywać, jak zajechał do karczemki, jak w niéj napiłego znalazł Lacynę, jak się ten przed nim z poselstwem wydał, i jak mu potém z kieszeni wypadł sam list do hrabianki. Naturalnie, obawiając się, aby nie została skompromitowana, musiał go Maks podnieść i schować...
Fizyognomia Anety w czasie tego opowiadania zdradzała żywy niepokój, owszém nieukontentowanie, niecierpliwość, oburzenie prawie. Maks nie zważając, ciągnął daléj:
— Pamiętny tedy tego, coś mi pani mówiła, bojąc się, by ten list kompromitujący nie walał się po świecie, musiałem go wziąć; a wiedząc, jak troskliwie czuwasz pani nad tą nieszczęśliwą, aby większym w przyszłości cierpieniom zapobiedz, składam zdobycz w ręce przyjaciołki...
Ale panna Aneta cofnęła się o kilka kroków, napozór przelękła i oburzona.
— Co pan mówisz? zawołała; ja sobie życzyłam? jam radziła? jam mogła panu poddać myśl, aby cudze listy przejmować? ja? ja? ja?...
— Ale, pani...
— Wpan mnie obrażasz! Popełniłeś niedelikatność... gorzéj, bo prawie występek! To niegodnie! to szkaradnie! Schowaj pan sobie to pismo! zrób z niém co chcesz: ja wiedzieć o tém nie chcę, nie mogę... mnie to oburza!
Maks osłupiał.
— Ależ proszę pani, jeśli się miało walać?
— Niechby się z niém stało co chciało. Miałże kto prawo go dotknąć? P. Maksie, sam się zastanów.
Maks zarumienił się i zmieszał.
— Cóżem miał robić?
— Nie pytać, nie patrzeć! nie brać! Dziwuję się panu! Pan, co tyle okazujesz zawsze uczucia, mógłżeś popełnić taką... taką niedelikatność?... Czyż to podobna!
Zmieszany do reszty ex-artysta, zabełkotał i umilkł, pomiarkował, że zaszedł za daleko. Aneta oddaliła się od niego, okazując ma prawie wzgardę.
— Przyznaję się, rzekł: w najlepszéj chęci popełniłem niedorzeczność; ale cóż z tém zrobić?
— Spal pan! wyrzuć! zniszcz! dogoń i oddaj Lacynie temu!
— Ja! ja mu oddać nie mogę, bobym się przyznał, że wziąłem.
— Więc zniszczyć.
— Zniszczyć! powtórzył, i chciał zacząć drzeć; ale Aneta szybko z rąk jego list pochwyciła.
— W drugim pokoju jest ogień na kominie — dawaj pan!
I porwawszy pismo wybiegła, a za chwilę wróciła zarumieniona, ale spokojniejsza i ułagodzona nieco. Maks stał przed nią jak winowajca.
— Prawdziwie w tém pana nie poznaję, odezwała się powolniéj: to rzecz dla mnie niepojęta. Jak pan mogłeś dopuścić się czegoś podobnego? A jeśli się ludzie dowiedzą? co o panu pomyślą? Spojony posłaniec, wydarty list! to szkaradnie! Milczże pan przynajmniéj!
— E! o to się nie frasuję, odpowiedział Fermer. Ten pijak dziś już nie pamięta co się z nim wczoraj działo; szynkarka mu też nie powie z kim się spotkał, a poszukiwać nie może, boby się przyznał do winy: to przepadło! Ale nie samaż pani mówiłaś wczoraj...?
— Ja! zakrzyknęła Aneta, tupiąc nóżką; ale cóż to jest znowu? Co pan mi przypisujesz, to szkarada! Obwiniać mnie! kobietę! żebym ja mogła coś podobnego powiedzieć! Pan mnie chyba nie zrozumiałeś!
Maks zahukany zamilkł, a Aneta choć późniéj udawała spokojną, daleka była od zupełnego uspokojenia. Szczęściem, nadejście matki przerwało rozmowę, wprowadziło ją na tór inny, i Maks zagryzając usta, że wpadł w taką łapkę, za którą jeszcze burę oberwał, odjechał wkrótce z dość kwaśną miną.
Trzeba wiedzieć, że w drugim pokoju nie paliło się na kominie; a list?... nie wiem co się z nim stało.
Tymczasem p. Izabella Moroszówna ciągnęła powoli ku Zarubińcom, nie bez niepokoju w duszy, rozmyślając nad środkami, jakich jéj użyć wypadnie, aby uprzątnąć zawady na drodze do szczęścia kochanemu Jurasiowi. W takich zrozpaczonych razach, często osoby jak p. Moroszówna mniéj oswojone ze światem i mniéj uległe jego żelaznym wymaganiom, kiedy niemi owładnie uczucie, lepiéj sobie mogą i umieją dać radę od ostygłych i zbyt przywykłych stosować się do przyjętych prawideł, potrzebujących aż wybuchu namiętności, żeby się zdobyć na siłę rozbratu z przyzwoitością.
We dworze hrabiny smutno było, pusto i cicho. Nie otaczała jéj ta zgraja ludzi, których zwykle bogatsi przywykli używać nie dla istotnéj potrzeby usługi, ale dla pokazu i popisu zamożności; skromnie było w koło, a ten pozór cichy i ubogi, ośmielił nieco przybyłą. Wszedłszy do saloniku, ujęta była jego prostotą, gdyż sprzęty jego stare i niewykwintne, ledwie zamożnemu szlacheckiemu dworkowi byłyby przystały. Hrabiny nie było; po chwili dopiero weszła z twarzą bladą i smutną jak zawsze, ale pełną rezygnacyi i łagodności.
— Przebaczysz pani mojemu natręctwu. Zdawało mi się, że obowiązkiem jest moim podziękować jéj za łaski, jakich od niéj doświadczył mój syn przybrany Jerzy. Jestem Izabella Moroszówna...
— Bardzo miło mi poznać panią, odpowiedziała rumieniąc się hrabina.
Po tych kilku słowach rozmowa pękła od razu; zwróciła się potém na kraj, drogę, porę i nie mogła wejść na tór, którymby się swobodnie toczyła. Między dwiema paniami stała tajemnica, która je oddalała od siebie, o któréj obie wspomnieć nie śmiały, choć nie schodziła im z myśli.
Ale to długo trwać nie mogło. Hrabina męczyła się widocznie, Izabella czerwieniła, nie mogąc się zebrać na odwagę pierwszego słowa; i choć kobiety czuły ku sobie sympatyę, żadna z nich począć od wyznań nie śmiała.
— Gdzież córka pani? spytała panna Moroszówna, słyszałam, że była chora?
— Jest już lepiéj, choć jeszcze niedobrze... westchnęła hrabina. Już wstała, jednak... Doktor właśnie przybył dzisiaj, każą nam jechać dowód, choć spóźniona pora, może do Włoch lub Nizzy na zimę.
— Droga pani, przerwała panna Moroszówna: miarkujesz, że mnie tu nie sama grzeczność przywiodła; jest powód ważniejszy, święty dla mnie. Ja mam syna, pani córkę; ratujmy dzieci nasze, mówmy jak dwie strapione matki.
Hrabina rozpłakawszy się podała jéj rękę.
— A! możemyż je ratować?
— Dla czegoż nie? czyż Bóg ich dzieli? czy prawo to tak nieprzełamane? Na wielkie i czyste przywiązania jest pobłażanie, są wyjątki, są przykłady wyrozumiałości. Czyż ich poświęcimy, nie próbując uratować?
— Ale jestże to możliwe?
— Mnie się zdaje: myślmy tylko, poradźmy się, chciejmy...
— A mąż mój?
— On może z koniecznością zgodzić się późniéj... Te wyjątkowe okoliczności zmuszają do wyłamania się, do wymodlenia się z pod prawa, które tysiąc razy naruszane było dla daleko mniejszych powodów. Sama pani powiadasz, że córce jéj każą jechać do Nizzy; niech Jerzy jedzie do Rzymu, niech prosi Ojca Św., wyjedna pozwolenie, a gdy się pobiorą...
— Ale to być nie może! przerwała hrabina. A! nie! prawo jest niewzruszone. Choćbyśmy uchylenie jego wyjednali, zawsze nad nimi ciężyć będzie niebłogosławieństwo...
— Pani! ludzie szafują tą groźbą, Bóg nie rzuca przeklęctwa na niewinnych... Cóż oni winni?
— Tak, oni niewinni; los, wypadki, może niepatrzność moja, ślepota, pobłażanie; zresztą ja już nie wiem sama... to jak piorun spadło na mnie...
— Jerzy nie przeżyje rozdziału! zawołała panna Moroszówna. Gdybyś go pani widziała! to biedne dziecko kocha całą siłą duszy!
— A! pani! gdybyś ją zobaczyła! Piękny mój świeży kwiatek, jak wiądł, jak się pochylił, jak we łzach się roztopił! Mnie, patrząc na nią, trwoga i rozpacz ogarnia: ona codzień niknie w oczach. Szczebiotliwa pieszczotka moja stała się milczącą, płaczliwą, tęskną, ponurą; widzę, jak życie z niéj ucieka... a ja ją mam jedną! na święcie ona tylko i w niéj wszystko moje!
— I ja mam jego jednego, odparła Moroszówna.
— Radźmy...
— Radźmy, pani, i miejmy dość męztwa, by ich ratować...
— Ale nadewszystko, przerwała hrabina, cicho! nie mówmy nic, nie dawajmy nadziei, którąby potém ciężko odbierać przyszło... Ja znam mojego męża, on człowiek niezłomny, on nie zgodzi się nigdy!
— Nie możeż się to stać bez niego?
Wejście Loli wnet przerwało naradę. Hrabina dała potajemnie znak pannie Izabelli, która go doskonale zrozumiała, i poczęły zimną, ceremonialną znowu rozmowę.
Lola, na którą pierwszy raz wejrzała nowo przybyła zabierając z nią znajomość, była w istocie nie do poznania zmieniona. Biała jak marmur, blada, spokojna a smutna jak grobowy posąg, szła cicho, poglądała obojętnie, nie uśmiechnęła się nawet matce. Poznając się z panną Izabellą, zarumieniła się tak leciuchno, jakby na nią padł odblask z różowego promyka zachodzącego słońca, i siadłszy zbielała znowu.
Śliczna to była postać, coś nakształt wymarzonéj przez poetów rusałki, jak mgliste Ondyny i powietrzne Latawice, co wiekuistą rozpacz noszą na umarłém czole, w nocy się budząc, by cierpieć, w dzień usypiając, by czekać cierpienia. Z dawnej jéj wesołości nic już nie pozostało: starł się uśmiech, znikły wesołe dołki twarzy, a wargi składały się tylko w jakiś wyraz cierpienia zamykającego się w sobie, bo nic już niespodziewającego się od świata.
Popatrzała na pannę Izabellę długo, i łezki jakieś, co się w oczach zbierały, zwilżyły jéj źrenice. Miała ochotę rzucić się ku niéj: nie śmiała; serce jéj biło. Chciała spytać o niego: nie mogła, zamilkła.
Nie będziemy opisywali tego dnia przebytego u hrabiny, który zresztą mało dozwolił dwom matkom sam na sam widzieć się i mówić z sobą; bo i doktor Szemere, i po południu hrabia, który teraz czasem żonę odwiedzał, aby jéj przytomnością swoją wiele złego przebytego przypomnieć, w ostatku Aneta ze Stasią zjechali się jakby umyślnie, aby im przeszkodzić.
Ostatnie odwiedziny tém się zdawały dziwniejsze, że obie panie były bardzo niedawno, i nic nie zdawało się usprawiedliwiać tak prędkiego ich przybycia. Aneta rozdzieliła się na dwoje: napół przy Loli, któréj nieustannie coś szeptała, ciągle ściskając ją i żałując; napół przy Moroszównie, dla któréj osobliwsze miała względy...
Żądała być jéj przedstawioną, i odegrała przed nią przecudnie rolę dzieweczki naiwnéj, prostéj, szczeréj, pełnéj serca, a tak umiała ująć ją sobie, że panna Izabella nie mogła się późniéj odchwalić jéj i nauwielbiać tego poczciwego i miłego dziewczęcia. Własna matka Anety ztrudnością sobie sprawę zdać mogła ze stanu, w jakim ją widziała przy pannie Moroszównie...
Czy to było właściwym charakteru panny Izabelli wypływem, czy spowodowane czémś niezrozumiałém dla ludzi — to pewna, że Aneta inną całkiem była przy tym gościu, a inną dla powszedniego tłumu. Odmłodniała, spokorniała, stała się miłą, potulną; nawet względem własnéj matki, zazwyczaj panująca a niekiedy szyderska, przybrała ton i pieszczotliwość rozserdecznionego dziecięcia.
Skutkiem téj pożyczonéj fizyognomii, która dla obcéj i nieznającéj jéj osoby, mogła się wydać naturalną i zwyczajną, ujęła sobie wielce przybraną matkę Jerzego. Była-li to prosta zalotność kobieca, czy rachuba, wpływ chwili przeważny, czy dziwactwo jakieś, trudno odgadnąć.
Aneta z matką zabawiły bardzo długo, a choć Stasia kilka razy do pożegnania wstawała, zawsze nieznaczne mrugnienie córki jéj odjazd wstrzymywało, tak, że późno dopiero w noc opuściły dom hrabiny.
Skutek tych odwiedzin na Loli był zawsze jeden: czułość Anety sprawiała jéj niewytłómaczoną odrazę, obawę jakąś, nabawiała ją niepokoju i gorączki; a matka coraz się mocniéj przekonywała, że każda bytność téj przyjaciołki pogorszała stan biednego dziewczęcia. Ale możnaż było obwiniać Anetę, która otaczała ją najczulszém staraniem, usiłowała rozbawić, rozerwać, rozśmieszyć, i z tego zamurowanego smutku wywieść znowu do życia, powrócić dziewiczemu weselu i swobodzie?
Im się jéj to więcéj udawało, tem Aneta goręcéj podwajała usiłowania.
Hrabia odjechał nieco wcześniéj. Popatrzał na córkę, na żonę, przemówił zaledwie słów kilka, zimno bardzo i z góry przyjął pannę Izabellę, a wreszcie zawinąwszy się, powrócił do domu.
Lola po odjeździe gości wróciła do swojego pokoiku ze wzrosłą gorączką, i doktor musiał użyć silnych środków, aby ją do normalniejszego stanu uspokojenia przyprowadzić.
Oczekiwanie odpowiedzi, która nie nadchodziła, przyczyniało się wielce do tego rozdrażnienia. Dzień za dniem uchodził próżno, listu widać nie było. Lola nie wiedziała kogo obwiniać: czy obojętność Jerzego, czy jakieś nieodgadnione przeszkody, które na drodze pismo gdzieś wstrzymać mogły. Słowa Anety rzucone jakoś niebacznie, podwójnie teraz na nią działały: coraz więcéj dawała im wiary, widząc jak się iściło wszystko, co jéj przepowiadała.
Dla lekarza, dla matki nie było już wątpliwości, że Lola jest zagrożona chorobą niebezpieczną, która z razu objawiała się tylko jako daleka groźba, a teraz codzień przybierała wydatniejszy, silniejszy charakter. Matka jednak nie śmiała pierwsza mówić o tém lekarzowi, a lekarz nie chciał przestraszać matki. Myślano, że symptomata te przejść mogą, że zdrowie sama natura przywróci.
Ale gorączka rozwijała się coraz uparciéj, trwając dni i noce, coraz silniéj paląc usta i twarz... Środki materyalne, użyte do powściągnienia jéj, okazywały się zupełnie bezskutecznemi.
Matka modlić się tylko mogła; doktor zrobiwszy co był obowiązany jako lekarz, sądził, że jako człowiek coś jeszcze uczynić powinien. Wiedział on że upór hrabiego w znacznéj części mógł być powodem choroby, i pojechał do niego. Biednemu Szemeremu ciężko przychodziło całe życie przywykłemu do żartów z siebie i ludzi, wejść na drogę poważniejszéj rozprawy; ale sumienie kazało — musiał. Siadł więc na wózek, i w parę dni potém pobiegł do Zarubiniec.
Zarubińce były wielce podobne do owych zaczarowanych zamków w bajce, w których wszystko co żyło skamieniało. Zmian tu nigdy nie spostrzegłeś żadnych: wiecznie też same twarze, ruchy, obyczaj, godziny. Teraz tylko, zbogacony spadkiem, hrabia uznał za rzecz przyzwoitą nieco wyświeżyć stare swe gniazdo, zapobiedz gdzie niegdzie rozpoczętemu zniszczeniu, podnieść skalę życia do rozmiarów majątku. Ale Malczak został w swoim watowanym kaftaniku i przydeptanych butach obciętych, a machiny i inwencye szły swoją drogą. Szemere zastał hrabiego przy pompie, która dotąd ssać nie chciała, ale miała być wielkich nadziei wynalazkiem, byle tylko dojść do tego, żeby już w nią woda poszła, która tylko przez upór współdziałania odmawiała. Hrabia obwiniał o to i domorosłych robotników, i zły gatunek materyału, i po cichu nawet rodzaj wody brzydki i mętny. Silił się na wynalezienie wady jakiéjś w wykonaniu, nie przypuszczając jéj w pomyśle.
Gdy doktor wszedł, egzaminował właśnie klapę, któréj część użył Malczak na podeszwy do butów świątecznych. Rozmyślał już nad tém, czémby można skórę zastąpić?
— Do nóg upadam hrabiego! rzekł doktor witając go.
— A, to wpan, doktorze! Dzień dobry! Co tam słychać? czy u nas kto chory?
— Tu, nie panie hrabio; ale...
— No, ale na wsi, chcesz mówić? Któż? co? może ci kazać dać koni?
— Nie, panie hrabio.
Hrabia podniósł głowę i spojrzał nań z wielkim znakiem zapytania: jakąby mógł mieć jeszcze sprawę tak ważną, aby się czuć w prawie jego medytacye nad klapą przerywać?
Doktor stał milczący.
— Pozwolisz mi pan hrabia — rzekł wreszcie — kilka słów z sobą pomówić otwarcie?
— Otwarcie, kochany Szemere, o czém?
— Mam ważne powody.
— No, to mów; bo widzisz jak jestem strasznie zajęty.
I wciąż oglądał klapę skórzaną.
— Muszę spełnić obowiązek, dodał lekarz: chodzi tu już nie o zdrowie, ale o życie jedynego pańskiego dziecięcia.
Hrabia odrzucił klapę i ruszył ramionami.
— No! no! rozumiem! Nasadzony jesteś, abyś mnie strachem przymusił do postąpienia przeciwko moim zasadom. Mów, mów: ale to nic nie pomoże.
— Jak to? nasadzony? a któż doktora, uczciwego człowieka nasadzić może? zapytał Szemere.
— Kto? a no, matka nierozważna, przyjaciele głupi lub t. p. Doktor dobry człowiek w gruncie, podejmuje się zastraszyć, napędzić i doprowadzić ojca do tego, aby niedobranemu i świętokradzkiemu związkowi nie stawał na przeszkodzie.
— Panie hrabio! zawołał perząc się Szemere: co wpan dobrodziéj mówisz? zastanów się.
— A! a! wpan myślisz, że ja ludzi nie znam? że dla tego, iż się przy moim warsztacie zasiedziałem, nie znam sprężyn serca ludzkiego? Mocno się mylisz! mocno!
— Pan hrabia gorzéj się mylisz, przypuszczając, że lekarz szanujący w sobie charakter człowieka i powołania, mógłby się do podobnéj mieszać intrygi.
— No! no! doktor! to się daje babom uwodzić i im służy! Daléj co?
— Ale, panie hrabio! słowo uczciwego człowieka!
— Tak! Wpanu się może zdawać, żeś to sam skomponował i doszedł do tego o swéj sile, a niemniéj narzucono ci! narzucono, nieboraku!
— Nie mogli mi przecię narzucić symptomatów choroby, jéj rozpoznania i przekonania o niebezpieczeństwie, w jakiém się córka jego znajduje.
— Imaginacya! odparł hrabia, ruszając ramionami; imaginacya!
— Nie wiem, chybabyś hrabia i na tém, jak na mechanice, lepiéj się znał odemnie, rzekł z trochą przekąsu doktor.
— A jużciż ją znam lepiéj od wpana, to pewna. Od lat niemowlęcych wrażliwe to, nerwowe, delikatne. Ledwie co, lada podmuch wiatru, zgina tg łodygę, lada co ją orzeźwia i podnosi; dziś zdaje się umierać, jutro będzie w pełni życia i siły. Wy mierzycie miarą ogólną, a to jest natura wybrana, dziwna i nie taka jak u pospolitych ludzi. Co wpan powiadasz!
— Powtarzam jeszcze raz, że córka pańska jest w niebezpieczeństwie. Jeśli co ją dźwignąć i uleczyć potrafi, to pociecha moralna, ulga i nadzieja, któréj pragnie.
— Tak! tak! wiemy i znamy! odparł hrabia zimno. Myśl wpan o innych środkach: tych ja jéj nie dostarczę, nie ustąpię tak łatwo; wolę, żeby odchorowała. Młodość ma w sobie siły potężne: niech przeboleje raczéj, niżbym ja dla niéj miał z zasad moich ustąpić. Wina matki! wina matki nieroztropnéj! Mówiłem, powtarzam: nie ustąpię! darmo się nie trudź... dość tego!
— I wolisz pan, żeby córka umarła! zawołał gwałtownie Szemere.
— Strachy, mospanie, któremi mnie nie weźmiesz!
— Hrabio, ja nie żartuję!
— Doktorze, ja także.
— Spełniłem com był powinien, dokończył kłaniając się Szemere i smutnie zabierając do wyjścia. Teraz umywam ręce i za skutki nie ręczę...
Hrabia ruszył ramionami i popatrzał zupełnie obojętnie.
— Otoź to ludzie! rzekł Rajmund: zdaje im się, że lada lichą intrygą podejdą człowieka! Doktorze, nie spodziewałem się tego po tobie.
— Ani ja tego po was, panie hrabio!
Ukłonili się sobie z wyrazem ironii, i Szemere wyszedł, ale gniewny i zaperzony, spluwając na progu. Od lat kilkunastu już nie pamiętał podobnego wzruszenia, przywykły był bowiem znosić wszystko obojętnie i zbywać żartami.
Hrabia dosyć spokojnie powrócił do oglądania klapy i zawołał w pomoc Malczaka.
Nazajutrz rano po owym noclegu w karczmie, w któréj mu pięćdziesięcioletnia starka tak bolesnego wyrządziła figla, Lacyna obudził się, zupełnie sobie nie mogąc zdać sprawy z tego, co się z nim stało. Przetarł oczy, uczuł lekki ból głowy, ziewnął szeroko, i po chwili zaczął mozolnie rozproszone zbierać myśli. Okienniczka była przymknięta i przez szeroką tylko w niéj szparę promień wesołego letniego słońca zakradłszy się do alkierza, rozciął go na dwoje jasnym pasem, w którym miliony drobnych ruchawych pyłków igrały.
Regentowicz otworzył oczy szeroko. Coś mu się ze dnia wczorajszego przypominało jak sen: jakiś człowiek, kobieta, samowar, rozmowa; ale dobrze tego w całość związać nie mógł. Spojrzał na zegarek.
— O! późno do licha! a to sprawa tak pilna! Héj! jest tam kto? zawołał.
Kaszlnięto, i przez maluczko roztwarte drzwi zjawiła się figlarna Zuzi twarzyczka, która kryjąc usta szydersko uśmiechnięte, ciekawie przypatrywała się zaspanemu Lacynie.
— Héj! samowar! rzekł regentowicz: a żywo! bo jechać trzeba. Kto to był wczoraj? dodał: ten, ten, co tu gadał ze mną? dobrze sobie nazwiska jego nie przypominam.
— Nie wiem, jakiś pan... wybąknęła Zuzia, zamykając drzwi, ktoś podróżny.
Lacyna już całkiem wytrzeźwiony, coraz bardziéj się przerażał przechodzącemi wspomnieniami.
— Co to było? mówił sam do siebie. Piliśmy? Karafinka próżna! O! to bestya lał strasznie, wysuszył ją do dna! Szczęściem mam jeszcze drugą butelkę w sianie, w wózku, opieczętowaną; woźnica jéj naruszyć nie mógł. Ależ pił! ależ ciągnął! No! i ty musiałeś się popisać regentowiczu. Hę? byłeś pijany, przyznaj mi się? Nie? Ba! Ale ze zbytniego gorąca i zaduchu dostałeś zawrotu głowy, nic więcéj. Dyabli cię skusili! Głupia rzecz! musiałeś paplać? Ale gdzież pieniądze? spytał się opatrując rzeczy. Ha! są chwała Bogu!
I wtém uderzył się po piersiach, gdzie miał schowany list w pochewce, zaczął go szukać i struchlał! Listu nie było!
— E! głupstwo! gdzieś wypadł w siano!
Zajrzał pod poduszkę... nie było; przetrząsł naprędce posłanie z gorączkowym pośpiechem... ani śladu.
Usta mu się trząść zaczęły.
— Ależ on zginąć nie mógł! nie! nie! Szukajmy-no jeszcze.
I pobiegł do okna, odrywając je, a okiennicę odpychając konwulsyjnie, aż ściany karczemki od uderzenia jéj zadrżały.
Światło wlało się ogromne do izdebki i oświeciło okropny nieład, który w niéj panował: ślady wczorajszéj orgii i snów niespokojnych. Roztrzęsione siano, rozrzucone posłanie, porozsypywane pakunki podróżne.
Lacyna nie mając czasu do postrzeżeń, jak stał, począł znowu krzątać się około wyszukania listu. Pot kroplisty lał mu się z czoła, wargi drżały, ręce dygotały. Przerzucił pościel, przebrał siano po ździebełku, opatrzył kąty izdebki i śmiecia w nich nagromadzone, szukał po kieszeniach, w odzieniu, na stole, pod stołem i ławą, a gdy raz i drugi przetrząsł wszystko, padł na ziemię jak trup blady i znękany.
— Nie ma! rzekł głosem przerywanym; nie ma! A no, tak być musiało! Pijak! pijak, łajdak regentowicz Lacyna! zapił się, zalał, to i ufność zdradził.... Zgubił, sprzedał, przepił, kto wie, może po wódeczce fajkę zapalił tym świstkiem! A co teraz panie Lacyno? a co teraz?
Czoło mu się zmarszczyło, łzy pociekły z oczu.
— Za chleb, który jadłeś, za gościnę, za łaskę, za wiarę i zaufanie, ot jakeś to się odwdzięczył dziecięciu twojego pana! Zdradą! podłością! Ślicznie! O! o! Lacyna i Zawisza to jedno! prawda! Jakże to nazwiesz? Otoż tobie wódka! otoż starka! Mówiłem zawsze, że się to tak skończy; czułem, że ona cię zgubi! Teraz nie ma co myśleć. Wstyd, hańba i sromota! Tam już oczu nie pokażesz, ani im w oczy spojrzysz. Pijanica! Ale nie! to nie może być, to sen straszny! ten list musi się tu znaleźć! zawołał rzucając się żywo. On tu być musi, jam go nie zgubił, kładąc się czułem go na piersi...
I rozdarł koszulę na sobie, przerzucił suknie raz jeszcze, przebrał siano po listku, ale papieru owego nie znalazł...
I znowu usiadł na ziemi, a wchodząca Zuzia przelękła się zmienionéj nagle, obłąkanéj jego twarzy.
— Co to panu? spytała.
— Nic, chory jestem... nic...
— Może wody?
Lacyna się uśmiechnął i machnął ręką, by jéj się pozbyć co prędzéj.
— Nic mi nie trzeba, rzekł ponuro.
— A no, dodał gdy wyszła: kto źle żył, niechaj choć skończyć umie po męzku. Tu nie ma wyboru. Sromota albo śmierć. Sromoty Lacyna nie zniesie, więc śmierć!
Dobył z torby borsuczéj kawałek zmiętego papieru, przyparł się do stolika i pisać zaczął z gorączkowym pośpiechem, a łzy jak groch ciekły mu na stół, na papier, na ręce, po twarzy.
Nareszcie wstał, rzuciwszy pióro.
— Wszystko trzeba pożegnać! krzyknął rozpaczliwie. Jużby Lacyna oczu nie śmiał podnieść na ludzi; nie ma co tam powracać nazad... Bywajże zdrowa Horyco, Piotrusiu moja serdeczna i stary wyżle! Trzeba umieć umrzeć, kiedy się żyć nie umiało! Otoż taki tobie koniec Lacyno. W karczmie dyabli wezmą pijanicę — i dobrze!
Podparł się łokciem na stole i zapłakał; a ktoby go był zobaczył z tą skruchą, w téj nędzy i upokorzeniu, byłby sam z nim łzę uronił.
— Godziny upływają, rzekł nareszcie. Nie ma co dłużéj robić na nieswoim świecie; nie ma co się z życiem cackać: na tamten świat...
Uderzył się w piersi.
— Panie Boże bądź miłościw grzesznéj duszy mojéj... Ty widzisz, że żal czuję, ale sromoty przeżyć trudno, a uciec niepodobna. Trzeba kończyć.
Poszedł tedy do kąta po dubeltówkę, która stała nabita, obejrzał ją bacznie, gdy myśl jakaś wytrąciła mu ją z ręki.
— Ej! to głupia śmierć! A nuż palec zadrży: chybię i pokaleczę się tylko, wstyd gorszy i cierpienie. Wszak to się tysiąc razy trafia, że kto do kuropatwy w lot nie chybia, do własnego mózgu wycelować nie umie. Nie! nie!
Wyjrzał przez okno. Naprzeciw stała studnia.
— Hm! kto ją wie? a nuż płytka? rzekł w duchu.
Wtém gdy się odwracał, oko padło na strop i wbity weń hak żelazny, który zwrócił mimowolnie jego uwagę. Wisiał tam niegdyś szabaśnik, ale zdjęty został i resztka tylko opylonego sznurka pozostała, opleciona pajęczynami.
Lacyna żywo wdrapał się na stół, sięgnął i wypróbował, że haka dostanie. Sznur od tłomoka leżał na podłodze; chwycił go i zarzucił na kruk, próbując siły. Zrobił pętlę, ale w chwili gdy te przedśmiertne przygotowania były gotowe, serce mu się ścisnęło żalem świata!
— A! rzekł: jeszczeby się żyło i używało... nie takiż to wiek straszny: czterdzieści kilka, siła sama... Piotrusia poszłaby za mnie, w Hołubowie jeszczeby się chata szlachecka znalazła dla regentowicza, a w chacie spokój i szczęście... Ale już z tego nic być nie może: ze sromotą wyżyć się nie godzi, a hańba nad głową... Jest grzech, niechże będzie i kara. Ot tak!
I stojąc na stole, zarzucił pętlę na obnażoną szyję, skoczył, zawisł, rękami strzepnął, sznur wyciągnął się, hak u stropu się zachwiał, a biedny Lacyna padł uduszony, ze straszliwie wykrzywioną twarzą, na któréj czerwoność chwilową już sina barwa i białe po niéj rozrzucone plamy zastępowały.
Szynkarka krzątała się po pierwszéj izbie, nie śmiejąc przeszkadzać podróżnemu. Dopiero w dobre pół godziny zajrzała przez szparę. Zdało jéj się, że podróżny stoi w pośrodku alkierza; myślała, że się ubiera, i odeszła. Upłynęła godzina, zajrzała znowu. Stał na tém samem miejscu, tylko dziwnie pochylony i zgięty. Otworzyła nieco drzwi, i z krzykiem straszliwym odbiegła, załamując ręce.
Ale z obawy jakiéjś urojonéj odpowiedzialności, jak to u nas prawie zawsze bywa, nikt ani śmiał wnijść, ani odciąć wisielca. Rozbiegli się tylko ludzie przestraszeni, jedni do dworu, drudzy do wsi, nie wiedząc sami co począć. Lacyna dawno już nie żył.
W Horycy, dokąd z niewielką nadzieją powróciła zaraz p. Izabella po dwudniowym pobycie u hrabiny, Jerzy równie niecierpliwie oczekiwał matki i swojego posła. Matka nareszcie przybyła, usiłując go natchnąć otuchą, któréj nie zdobyła sama; ale smutna, zamyślona, utaić nie mogła, że hrabia przełamać się nie daje, że trzeba cierpieć i czekać. Długie godziny spędzali razem na opowiadaniach, rozpytywaniu, jak p. Izabella zastała usposobioną hrabinę, jak znalazła biedną Lolę. O niebezpieczeństwie jéj nie chciała mówić Jerzemu, ale go też nie uwodziła kłamstwem o jéj zdrowiu: przyznała, że jest chora. Jerzy czekał tylko na swój list odpowiedzi, aby uspokojony nieco, rozpoczął życie lub pobiegł choć ukradkiem ją zobaczyć.
Tymczasem dni rachował napróżno; mijały jedne za drugiemi, o Lacynie słychać nie było. Jerzy dziwił się, niepokoił, kłamał przed sobą i czynił przypuszczenia różne; ale w końcu nic już tak długiego oddalenia posłańca usprawiedliwić nie mogło. Jednego ranka pod pozorem odległego polowania, pożegnawszy matkę i prosząc, by o niego była spokojna, siadł ze strzelbą na konia i ruszył sam jeden. Przywykły był do przejażdżek dalekich i czuł się w swoim żywiole, gdy dosiadłszy wierzchowca wybiegł w pole jak ptak swobodny, niosąc tylko w sercu tęsknicę i na duszy brzemię, ale pan siebie i wśród ciszy rozmawiając tylko z lasem, niebem i wiatrami.
Nikomu nie powiedziawszy słowa dokąd jedzie, zapowiedziawszy, żeby się go rychło nie spodziewano, Juraś na swoim szpaku, którego sił i wytrwałości wypróbował, wolno z razu wyjechał za miasteczko; ale skoro z oczu stracił Horycę i ujrzał się w polu, gdzie go już niczyj wzrok śledzić nie mógł, ścisnął konia i poleciał.
Młody wierzchowiec wyciągnął się tęgim kłusem, i ruszyli tak szparko, że po parogodzinnym tylko wśród dnia spoczynku, stanęli na noc o parę mil od Robowa.
W karczemce było dużo ludzi powracających z jarmarku, a Jerzy przy koniu nocować musiał na słomie. Tryb ten życia nie był dla niego nowy: wspomniał na krymskie włóczęgi i ukraińskie wycieczki stepowe, i całą tę młodość swoją, która mu upłynęła w walkach i niewygodach a swobodzie; westchnął może do tych lat niepowrotnych...
Jak świt nakarmił sam i napoił siwka, który wyleżawszy się, gotów był do drogi; rzucił nań siodło i pośpieszył daléj. Gościniec wiódł go właśnie pod tę karczemkę nieszczęsną, w któréj się obwiesił Lacyna; stała ona jeszcze dotąd opieczętowana i sąd miał właśnie zjechać dnia tego. Maks blady i pomieszany czekał na urzędników ze śniadaniem przywiezioném z domu i koszem butelek; cicho coś szeptał na ucho Zuzi, która jak liść drżała, gdy Jerzy zatrzymał się, zobaczywszy go niespodzianie. Maks począł nań krzyczeć z całych sił, aby stanął, machać rękami i czapką tak, że podróżny, który nie rad był wcale spotkaniu, wreszcie zastanowić się musiał.
— A! to ty przyjacielu! Dokądże to?
— Do Robowa. Chcę się widzieć z Ottonem.
— Jak to? konno aż z domu?
— Cóż dziwnego? ja lubię to i przywykłem.
— No! tyle mil. Ale wiesz o mojéj biedzie? szepnął Maks bojaźliwie.
— O jakiéj?
— Jakiś czy ekonom, czy pisarz, szlachciura, bodaj czy nie z waszych stron, od Pińska, w karczmie się mojéj obwiesił...
Domawiał tych słów właśnie, gdy z sieni karczemnych wybiegł człowiek, który jechał z Lacyną, poznawszy swojego panicza.
— A! paneńku! ratuj! nieszczęście!
— Co tu robisz? spytał Jerzy, poznając dworskiego parobczaka.
— Mnie tu, proszę pana, wstrzymali. Wielkie nieszczęście. Jeszcze z wieczoru był zdrów i przytomny, a z rana sobie stryczek na szyję założył i powiesił się...
— Kto? co?
— A Lacyna, proszę pana.
Jerzy zbladł i zachwiał się na siodle.
— Lacyna? To być nie może!
— To twój officyalista taką rzeczą? rzekł Maks niespokojnie.
— Tak, wysłany był przezemnie. Lecz cóż mu się stać mogło? uczciwy, spokojny człowiek... Mój Boże! Cóż to jest! to nie bez przyczyny...
— Nikt nie wie, bełkotał żywo Maks, spuszczając oczy. Sprawa niepojęta. W karczmie była jedna tylko szynkarka. Z wieczoru słyszę, wesoły, śpiewał, wychylił butelkę starki, położył się spać napiły, a nazajutrz rano stryczek na hak założył i najniespodziewaniéj się powiesił...
Jerzy drżał ze wzruszenia.
— Jechał? czy wracał? spytał niespokojny.
— Dopierośmy jechali, paneńku, rzekł parobczak płacząc.
— Zlituj się! jeśli to twój człowiek, przerwał Maks błagająco: poświadczże przed policyą, że miał czy pomieszanie, czy co podobnego, a to mi się śledztwo ciągnąć będzie i karczma zamknięta.
— Jakże mogę świadczyć? oburzył się Jerzy. Człek wyjechał zdrów, przytomny... nic nie wiem... przecięż tam gdzieś ślady jakieś być muszą tego co się stało.
— Jest jakiś papier, który nieboszczyk trzyma zmięty w garści, ale mu go chyba doktor wydrze z palców, gdy do obdukcyi przyjdzie.
Jerzy poruszony, przelękły, coraz bardziéj niespokojny o Lolę, nie chciał się zatrzymywać dłużéj. Widok tego miejsca napiętnowanego zbrodnią, do któréj mógł dać jakiś powód, dolegał go, jakby był jéj winien.
— Jedziesz? spytał Maks, widząc poruszenie.
— Muszę, odparł Jerzy spuszczając głowę jak winowajca: śpieszę do Robowa, mam pilną sprawę. Dajcie mi tam znać co odkryje śledztwo. Biedny Lacyna!
— A niech go tamci porwą, do których mu tak było pilno! zawołał Maks gniewnie...
Ale już Jerzego nie było. Biegł co żywo, czując, jak Lola niespokojną być musi, dotychczas nie otrzymawszy odpowiedzi. Ten wypadek z nieszczęśliwym posłem, nagła śmierć jego, tajemniczy jéj powód, napełniały go strachem, przeczuciem, niepojętą jakąś obawą. Zimnym potem oblany stanął w Robowie, a koń rozparł się pod nim gdy zsiąść przyszło i tak bokami robił, że zdawał się ostatki ducha wyziewać.
Ottona nie było; Martynek sam siedział smutny na ławce.
— Co słychać? zapytał Jerzy, gorąco rzucając się ku niemu.
— A! to ty! ściskając go i z zamyślenia długiego wychodząc, krzyknął Martynek; to ty, kochany Jerzy! Co słychać?? Cóż u nas można posłyszeć prócz muzyki? prócz tęsknoty i smutku?
Ale jakoś tak rzewnie to wyrzekł, że Jerzy, który sam jeszcze był niezmiernie wzruszony świeżym wypadkiem z Lacyną, ściskając go, ledwie się od łez mógł wstrzymać.
— Gdzież Otto?
Martynek chciał coś odpowiedzieć z razu, ale nagle się powstrzymał.
— Nie wiem — odparł pomieszany — doprawdy nie wiem; zapewne przy swoich grobach, a może powlókł się gdzie daléj.
— Jakżebyś ty o nim nie wiedział?
— Doprawdy... doprawdy, nie wiem.
— Więc poczekam na niego — rzekł Jerzy ocierając pot z czoła — choć kipi we mnie i pilno mi. A nie wiesz co się dzieje u hrabiny? w Zarubińcach?
— Ja? nic nie wiem. Cóż mnie obchodzi sąsiedztwo, którego nie znam?
Martynek jednak odpowiadał zakłopotany, jakby mu ciężko było zebrać się na słowo, jakby chciał co rychléj przerwać rozmowę, spuszczał oczy pomieszany.
Jerzy też nie pytał go więcéj. Obaj usiedli na ławce w ganka i dumali, a chłopak z ukosa bojaźliwie tylko niekiedy spoglądał na towarzysza, który przygnębiony i pogrążony w zadumie, opadł na siłach całkowicie.
W téj chwili ciężkie wyrzuty sumienia pierś mu szarpały.
To biedne dziecię chore, niespokojne, może zagrożone śmiercią; ten nieszczęśliwy Lacyna, obwieszający się na rozdrożu, gdy do niéj z listem pośpieszał; to splątanie wypadków tak niespodziewanych, tak dziwacznych; otoczenie ludźmi nowymi, wprawiało Jerzego w stan nieopisanego rozdrażnienia i niezgody z samym sobą.
— Jest-li fatalizm jakiś przywiązany do mnie? mówił sobie. Rodzę się i śmierć prawie z sobą przynoszę matce; ojciec nęka mnie i zmusza do ucieczki; zrywam jedyny węzeł, jaki mnie łączył ze światem; wracam do niego, by znowu ojca radością życia pozbawić; by biedne to dziecię wyrwać z jego spokoju i szczęścia; by wreszcie tego poczciwego, starego sługę wysłać na śmierć. Któż wie? może są takie istoty wyznaczone od urodzenia, aby z sobą niosły wszędzie smutek, żałobę, niepokój? Możem ja winien, choć nie rozumiem méj winy? może coś jest we mnie grzesznego, co karę na mnie sprowadza?
Martynek spoglądał na zamyślonego i wzdychał, jakby się nad nim litował. Otto nie powracał. Jerzemu kilka razy łzy zakręciły się w oczach, młodzieńczy żar wewnątrz go palił.
— A! rzekł w ostatku: dajcie mi tam jakiego konia. Muszę jechać, kiedy Otto nie powraca. Siwy mój ledwie żywy, dobrze jeśli nie zdechnie! Martynku, konia! ja jechać muszę!
— Dokąd? spytał chłopak.
— Do stryjenki, rzekł Jerzy.
— E! poczekalibyście tu... Ottona tylko co nie widać.
— Nie mogę! konia mi dajcie! powtórzył Juraś, błagając.
Martynek stał zafrasowany.
— Tam bo i hrabia dziś pojechał! rzekł nareszcie po cichu.
— Ja, ja z daleka tylko się dowiem co tam się dzieje; nie mogę wytrwać — być muszę.
Jeszcze się spierali, a Jerzy gwałtem mu się już wydzierał, gdy Otto nadjechał, ale tak smutny, złamany i zbiedzony, jak nigdy. Spostrzegł Jerzego, wyciągnął ku niemu ręce chciwie, z większą niż kiedy czułością.
— Zkąd ty jedziesz? zapytał Jerzy.
— Od hrabiny.
— Ty?
— Byłem wzywany: przyjaciel nigdy nie jest nadto...
— Cóż się tam dzieje?
— Gorzéj nie jest.
— A więc jest źle? podchwycił Jerzy: źle! mów, co złego?
— Lola chora, i bardzo chora! rzekł Otto powoli.
— Konia mi dajcie! konia! ja tam być powinienem, ja tam być muszę! Na Boga! nie wstrzymujcie mnie, bo popełnię zbrodnię...
Otto ani myślał mu się sprzeciwiać; skinęli zaraz, by podano wierzchowca. Jerzy nikogo nie widząc, nie słysząc co do niego mówiono, rzucił się nań, i w galop puścił się przez pola.
Co się tam w téj młodéj duszy działo wśród téj szalonéj pogoni przez pola, łąki, rowy i lasy, na oślep w stronę, w któréj czuł, że ona była? któż zgadnie i kto powiedzieć potrafi!
Burza na lądzie i burza na morzu, które z otchłani wydobywają fale, zaciemniają widnokrąg, mroczą niebo, osłaniają ziemię, jednym całunem czarnym wszystko spowijając na chwilę, nie dają wyobrażenia tego zamętu duszy człowieczéj, gdy wicher niepokoju, gdy piorun nieszczęścia w nią uderzy... Myśl wówczas i uczucie plączą się w jakieś pasma różnobarwne, bezładne, w których nie ma ciągu i związku. I dobywają się z ich głębi idee dawno uśpione, dawno zabliźnione rany, a wśród nich przytomna jedna, główna myśl ciosu, który nas dotknął, tkwi rozświecona błyskawicami, to czarnym pasem na chmurach. W takich razach człowiek nie jest panem myśli i uczucia, nie kieruje niemi, nie włada: one nad nim jak chmury ciągną się, przeganiają, łamią, błyskają, piorunują lub osiadają mgły gęstemi. Jeśli na chwilę odzyszcze władzę, znowu mu ją wytrąca siła téj burzy, która w łonie powstała, aby dowieść jego niemocy.
Taki był stan duszy Jerzego, który już nie mogąc walczyć, poddał się uczuciom trwogi i namiętnego niepokoju, myślom rozpaczliwym, targającym nim na wszystkie strony.
Ani wiedział jak przebiegł przestrzeń dzielącą go od wioski hrabiny, jak konia zziajanego i rozbitego rzucił pod gankiem, jak wpadł do sieni i do pokoju bezprzytomny.
Hrabina klęczała, i zachodząc się od płaczu, modliła się. Obok niéj druga kobieta łkała także. W kątku doktor siedział ponury ze spuszczoną głową.
Milczenie śmierci, straszne, ciężkie panowało w całym domu... Jerzy spojrzał i pytać już nie potrzebował.
Matka na odgłos kroków jego odwróciła się, spostrzegła przybyłego i żywo pobiegła ku niemu.
— Jerzy mój, pan Bóg cię może sprowadza! Ona już nic nie mówi, ale ciebie wygląda; ona bardzo, a! bardzo chora! Usnęła na chwilę... Gdy się obudzi, a! Bóg mi przebaczy, ja muszę cię do niéj wprowadzić... Jerzy! ona tak kocha cię biedna!...
— A! matko moja! prowadź mnie zaraz! ona już nie śpi, chodźmy... Może tętent konia usłyszała.
Powoli, w milczeniu, poszli ku pokojowi Loli; a matka zostawując Jerzego za sobą, na palcach najprzód wcisnęła się do przyciemnionéj izdebki.
Na łóżeczku cień biednego dziewczęcia, ze złożonemi na piersiach rączkami, spoczywał w bieli. Główkę miała zwisłą jak kwiatek uwiędły, oczy zamknięte, czoło, po którém wiły się włoski rozsypane, blade było jak marmur i wypogodzone kamiennym snu spokojem...
Matka przystąpiła powoli, cichutko zbliżyła się i usiadła przy niéj. Wzięła jéj rękę: ręka opadła bezwładna, zimna, lodowata.
Z krzykiem rzuciła się na jej piersi... i Jerzy przypadł za nią do łóżeczka.
Z ust uśmiechniętych oddech i dusza uleciały: Lola nie żyła.
Zimne jéj zwłoki z usty, na których zdawały się wypiętnowane wyrazy przebaczenia ludziom i światu, spoczywały jakby letargiem ujęte.
— O mój Boże! rzucając się na ziemię, krzyknął Jerzy: — za późno! Ani nawet pożegnania, ani z ust jéj słowa, ani przebaczenia! A! to okropnie! to straszliwie! Wówczas gdy ja, ja ją zabiłem!
Hrabinę wyniesiono omdlałą. Rozruch w mgnieniu oka całym dworem poruszył; ludzie tłumnie zalegli pokój cichy przed chwilą, z którego dusza czysta dziewczęcia, na białych skrzydłach tęsknoty, powędrowała ku niebiosom.
W godzinę potém dwie świece paliły się u łoża; krzyżyk czarny stał w głowach; z kwiatkami i obrazkiem w rączkach Lola leżała na białéj jak twarz jéj pościeli, wybierając się w podróż na ten ocean bezbrzeżny, z którego nikt nie powraca.
Ksiądz szeptał u wezgłowia modlitwy za jéj duszę.
Ranek zastał Jerzego leżącego jeszcze u nóg tych drogich zwłok, które z nim razem łzami oblewała matka, przy których z dala stał ojciec z okiem osłupiałém i wargą obwisłą, jakby i teraz jeszcze chciał niedowierzać śmierci. Milczenie przerywane tylko szeptem modlitwy zalegało dwór, który nawiedziła śmierć, zabierając z niego najświeższy kwiatek, najjaśniejszy promyk wesela.
Na biednego sierotę, któremu pękało serce, niktby nie zwrócił uwagi, gdyby przybiegłszy na wieść o śmierci Otto, nie oderwał go gwałtem od skostniałych zwłok, nieumiejącego się bronić, niemogącego już płakać nawet.
Nikt go tu nie przywitał, nikt nie pożegnał, gdy dłoń przyjaźni wywlekła siłą z pośrodka żalem usamolubionych ludzi. Przy trupie córki tylko ojciec i matka spłakani oboje uścisnęli się i zapomnieli urazy, zbliżając się do siebie znowu, ażeby cierpieć wspólnie.
Tak to biedne, zaledwie rozpoczęte życic, rozwiało się we łzach i boleści, uleciało jak sen z przed oczu ludzi.
Za trumienką dziecięcia, posypaną zielonością i kwiatami, poszła matka aż do grobu, i ojciec, i wierni słudzy. Jerzego nie puszczono, bo na chwilę był jakby zmysłów pozbawiony: szalał miotany gorączką. Dopiero po kilku dniach Otto sam idąc na ten cmentarz, do pokrytego już drzewy i kwiatami grobu swojéj ukoehanéj, do mogiły ojca, wziął go z sobą, i sam zaprowadził na świeżą jeszcze darń, pod którą spoczywały całego życia nadzieje.
— Płacz tu — rzekł mu — jak ja od wielu lat płaczę; płacz modlitwą i rozmyślaniem, abyś się więcéj nie przywiązywał do życia i umiał je znikome poświęcić zawsze obowiązkom, cnocie, przekonaniu, powinności. Obcowanie z umarłymi cię nie popsuje: z nich tylko pozostaje to, co w nich dobrego było; śmierć oczyszcza i ubłogosławia. Masz swojego anioła w niebie; bądźże godnym jego na ziemi. A nie zapominaj, żeś mężczyzna.
— Patrz, dodał nie puszczając jego ręki i wiodąc go po cmentarzysku: oto groby ukochanych niegdyś, na których w pierwszéj chwili boleści poskładano marmury, pozasadzano ogrody, pozakładano obeliski nieskończone. Dziś chwast i ruina. Niech boleść twoja nie będzie tak gwałtowna, niech będzie chrześciańska, męzka, spokojna a trwała! Lada dzieciak rozpaczać potrafi: wielkie tylko serca umieją pamiętać. Téj próby czasu nie wytrzyma niejeden żal, niejedna rozpacz, niejedna miłość... Módl się, płacz, ale bądź mężczyzną. Dla niéj lepiéj jest, że umarła: nie bądź samolubem. Rozwiałyby się sny wasze przy rzeczywistości, która nielitościwie brudną dłonią kruszy alabastrowe marzeń gmachy; dziś, na wieki anioł twój stoi przed tobą jak usnął, w szatach białych swojego dziewictwa i miłości. Nie czujeszże ducha jego w sobie?
Jerzy zapłakał i pokląkł. Otto pomodlił się i usiadł potém na ławce, którą tam sobie na cmentarzu postawił przed grobem ojca i narzeczonéj. Siedział tak długo milczący i patrzał na Jerzego, którego w końcu ujął za rękę.
— Wstań, rzekł mu. My żyjemy, życie ma obowiązki i ciężary; nie godzi się umierać duchem, gdy żyjemy ciałem. Co myślisz? co poczniesz z sobą? mów mi.
— A! nie nalegaj! nie pytaj! Miałżem czas zebrać myśli? wiemże co boleść zrobi ze mną?
— Mówmy lepiéj co ty zrobisz z boleścią, odpowiedział Otto. Płacz sam nie jest dla życia dostatecznym pokarmem; trzeba żałobę nosić na sercu, a pracę na rękach. Masz matkę, masz braci, masz siebie, masz całe życie przed sobą. Ona cię pokochała nie za piękność twoją, ale za duszę i serce; byłeś dla niéj ideałem, stań się nim w życiu.
Jerzy milczał.
— Może zawcześnie — odezwał się Otto surowo — narzucam ci obowiązki; lecz potrzeba, byś je pojął i myślał o nich. Jesteś sam na świecie, a poczciwa kobieta, która ci służy za matkę, nie dźwignie cię, bo sama upada pod ciężarem. Synem być powinieneś! Pamiętaj! A teraz w stań i chodźmy. Będziemy mówili o niéj jeśli zechcesz. Milczenie gryzie, słowo jak łza unosi z sobą życia gorycze. Anioł twój słucha ciebie.
— Ten anioł może i tam mi nie przebaczy! zawołał Jerzy ze łzami.
— O mój drogi! odparł Otto: jeden tylko świat i ludzie nie umieją przebaczać; Bóg i anioły są miłością samą!
W Robowie za powrotem zastali wcale niespodzianych gości. Był to nieznośny Maks, który szczęśliwie pozbył się śledztwa o śmierci Lacyny, i pan Jędrzéj ojciec Anety. Obaj przybyli z serdecznemi kondolencyami do Jerzego, który ich przyjął ponurém milczeniem, oznajmującém jak nie rad był téj niewczesnéj ich czułości. Ale tego rodzaju ludzie wcale nie zważają na obojętność i wstręty, jakie się im okazuje: p. Jędrzéj nie domyślił się tego przez głupotę, Maks przez zarozumiałość.
To zajęcie p. Jędrzeja Jerzym, chociaż szanowny obywatel wcale czułym nie był, uderzyło Ottona. Pomiarkował, czego się zresztą od dawna domyślał, że Jędrzejowstwo i Aneta nie wyparli się swoich widoków na Jerzego, i w chwili nawet tak bolesnéj nie zapomnieli o nich.
Biedny pan Jędrzéj zmuszony do smutku, którego nie doznawał, w wielkim był kłopocie, a nie mogąc inaczéj wyrazić zmartwienia, kiwał boleśnie głową na lewo i prawo, trzymając ręce założone w tył i wzdychając niekiedy dość niewprawnie na różne tony.
Maks nie śmiał być jeszcze wesół, a trudno mu było długo wytrwać z powagą. Okoliczności te szczęściem skróciły wizytę, która wszakże nie była bez znaczenia. Kilka dni potém Jerzy pozostał jeszcze w Robowie, nie mogąc się od tych miejsc oddalić; ale niespokojne i błagalne listy p. Izabelli zmusiły Ottona odwieść go i namówić do powrotu do Horycy.
Tu czekało nań serce, co w milczeniu podzielić umiało jego boleść, i nie słowy, ale czynem dowiodło mu macierzyństwa. Jerzy znalazł, jeśli nie pociechę w nieszczęściu, to kogoś, co je umiał pojąć i poszanować.
W Zarubińcach, do których oboje hrabiowstwo powrócili, smutno było i pusto; brak jednego dziecięcia wszystkim się dotkliwie czuć dawał — pustkowiem i trumną. Dla biednéj matki wspomnienie dziecka żyło wszędzie, obraz jego cieniem za nią chodził, zbierała pamiątki i płakała nad niemi. Wkrótce ten pokoik, w którym lat tyle spędziły razem, stał się jakby grobowém muzeum, pełném wspomnień zewsząd nagromadzonych. Krosienka Loli, jéj książki, kwiatki, seksterna, dziecinne wzory, robotki, sprzęty zebrały się tu i otoczyły matkę, która marzyła chwilami, że Lola jej kochana nagle otworzy drzwi i wnijdzie z uśmiechem na ustach, przyskoczy ją objąć uściskiem, rozweselić szczebiotaniem i piosenką. Ale głuche milczenie śmierci niczém nieprzerwane otaczało ją ciągle; a gdy wieczorem wśród modlitwy przez otwarte okno spojrzała w świat hrabina, gdy pomyślała jak z niego ku niéj nikt rąk nie wyciąga, nikt się głosem serca nie odzywa, nieraz upokorzona westchnęła ku śmierci.
Hrabia odbolał także; ale w téj duszy, która kochać umiała tylko nałogiem, inne przywyknienia zastąpić łatwo mogły te, których jéj brakło. Mechanika powoli odzyskała prawa swoje. Malczak powrócił do dawnych obowiązków. Nieustanne wszakże niepowodzenia, zawody codzienne powoli zrażać i odstręczać zaczynały. Przychodził wprawdzie wedle zwyczaju oglądać nieforemne swe pomysły, nieszczęśliwie wykonane, ale już jakoś nie miał siły brać się do nowych. Czuł potrzebę w sercu, któréj zaspokoić nie umiał.
Przypadek rozwinął w nim wkrótce nową chorobę, która pierwszą miała zastąpić. Hrabia dochodził właśnie wieku, w którym zwykle gasną inne namiętności, a obudzą się chęć znaczenia, przodkowania i głośności. Dotąd siedział tak cicho, że mało go znano; majątek szczupły nie dozwalał mu dobijać się o dość zawsze kosztowną popularność. Teraz bogatszy o wiele, za podszeptem kilku przyjaciół, zwłaszcza pokornego sędziego, pomyślał, że i on mógłby mieć wpływ u współobywateli i jakieś między swoimi znaczenie, którego daleko od niego niżéj postawieni ludzie używali.
— Jw. hrabio, przemówił do niego Majszagolski, który sam coś liczył na rozbudzenie w nim uczucia godności: czyżby to jw. panu nie godziło się zająć w obywatelstwie przyzwoitego urodzeniu, fortunie i imieniu stanowiska? U nas nie ma głowy, coby prowadzić mogła; szlachta na to utyskuje. Byleby jw. pan sięgnął, pochwycisz co zechcesz: marszałkowstwo, prezesowstwo, urząd gubernialny. No! toć przecię człowieka stawi przyzwoicie, a robi go użytecznym ziomkom.
Hrabia popatrzał nań z góry.
— Ja się o nic dobijać nie lubię.
— Po cóż się tu bardzo dobijać? Raz, dwa dać obiad, wejść w obywatelstwo, trochę popularniéj obchodzić się ze szlachtą, a zrobisz jw. pan z nią co zechcesz.
— To może być prawda — rzekł hrabia, — nie wątpię, że od razu mogę pozyskać wziętość; ale bylebym raz inaczéj nosa utarł niż wszyscy, to ją tak samo stracę, i pójdzie nie wiedzieć dla czego, jak przyszła nie wiedzieć za co.
W tém hrabia wcale się nie mylił.
— Ale ba! przerwał sędzia: umieć się tylko potrzeba trzymać, to się zrobi co zechce. Wierz mi jw. pan, obywatelstwo całe oczy ma na niego zwrócone.
Chociaż świeża strata dziecięcia tak zaraz rzucić się w świat nie dozwalała, a opuszczać domu dla hrabiny, pogrążonéj w smutku, nie wypadało, — hrabia wszakże dał się namówić w kilka tygodni, i pojechał do miasteczka na rugi, gdzie nadzwyczaj sympatycznego doznał przyjęcia, jak to zawsze bywa z początku. Szeptano wprawdzie po cichu różne rzeczy, ale kłaniano się i ściskano serdecznie, a większość twierdziła, że to są bajki tylko, rozsiane złośliwie.
— Znasz hrabiego? mówił jeden.
I długo potém szeptano historyę na ucho.
— To nieznośna figura! mówił inny: i skąpy, i chciwy, i dumny! a zaprzedany duszą i ciałem...
— Ale co pan też mówisz! to fałsz! ja go znam!
— A? wpan go znasz?... jednakże słyszałem...
— Na cóż takie słuchy na wiatr rzucane powtarzać?
— Tak, zapewne! dowodów nie ma! jednakże! Mogą to być i bajki, ale ostrożność nie zawadzi.
— Zawsze bardzo podejrzany.
— Na miłość Boga! wołał sędzia: powiedzcież przęcię co zrobił, jeśli potępiać chcecie?
— Zrobić, on nic nie zrobił, to pewna, ale bardzo podejrzany, powtarzał szlachcic. Ja się go boję: zawsze to hrabia!
Téj siły argumentów używano przeciwko niemu, ale się jakoś nie wzięły, i hrabia wkrótce, po naradach i obiadach kilku, jednomyślnie na marszałka obrany został; a choć inni współzawodnicy zadawali mu różne zbrodnie, gdy się zgodzono nań, pierwsi go ściskać i rozczulać się zaczęli nad trafnością wyboru. Dla hrabiego urząd stał się zaraz namiętnością jak przedtém mechanika, nie lepiéj opartą, nie jaśniéj zrozumianą, ale również zaprzątającą. Był to bowiem umysł, który jak młyn raz puszczony, choć nic nie było na kamieniu, mleć musiał, i równo tarł mąkę czy piasek.
W Zarubińcach więc w jednym kątku łzy i modlitwa, w drugim rozpostarło się życie publiczne, obowiązki mozolne naczelnika szlachty, reprezentanta powiatu, a nowe zajęcia o krótkim smutku po stracie dziecięcia zapomnieć kazały.
Maks Fermer prowadził daléj życie, którego ofiarą padła półkownikowa, zmieniona do niepoznania, opuszczona, smutna, całemi dniami osamotniona i tęskniąca, gdy szanowny jéj genialny małżonek latał po sąsiedztwie i kawalersko się zabawiał. Serce jéj zbierało się kilkakroć na wymówki najukochańszemu, ale tak się go już obawiała, że nigdy jakoś do nich nie przyszło; a gdy żal wezbrał i miał wybuchnąć, ostrożny Maks pocałunkiem i pochlebstwem w porze zaadministrowaném, doskonale umiał zapobiedz smutnym następstwom, jakie zbyt otwarte wywnętrzenia sprowadzić mogły za sobą.
Pomimo małego nieporozumienia z Anetą, zawsze ona była jego najulubieńszą sąsiadką, a dom państwa Jędrzejowstwa najpoufalszym dla niego przytułkiem.
Aneta od niejakiego czasu, jak wszyscy uważali, wielce była zmieniona. Ta fizyognomia smutna, prostoty i naiwności pełna, którą była pierwszy raz przywdziała dla p. Izabelli, częściéj coraz służyła jéj za sukienkę powszednią. Szeptali wszyscy z ubolewaniem nad tém, że p. Aneta do zbytku spoważniała i za długo nosiła po przyjaciołce żałobę.
Sam Maks często ją tak zmienioną znajdował, że jéj się lękać poczynał.
Kilku starających się o rękę jéj, mimo wiedzy matki odstręczyła i usunęła; parę razy głośno objawiła zdanie paradoksalne, że za mąż wcale iść nie myśli; lecz w głębi serca, któż wie? może zachowała jakąś nadzieję powrotu Jerzego, któremu teraz nic nie przeszkadzało zakochać się w pięknéj Anecie.
Z matką razem była na pogrzebie Loli, płakała na jéj grobie, tydzień cały nosiła suknię i rękawiczki czarne, potém pilno rozpytywała Maksa o Jerzego, i nie wiedzieć jakim cudem, tak dobrze była o każdym jego kroku uwiadomiona, że on nawet zdumiewał się nad tą wszechwiedzą.
Kilka już miesięcy upłynęło od opisanych wypadków, gdy dnia jednego Aneta przez ojca najprzód podrzuciła matce myśl pojechania do Horycy. P. Jędrzéj służył czasem córce za organ pośredni; ale tak się zwykle niezgrabnie wywiązywał z posłannictwa, że go tylko od biedy używano. I tym razem nie lepiéj mu się udało.
— A żebyś ty, kochaneczko, Stasiu — rzekł prosto z mostu — pojechała sobie odwiedzić w Horycy tę tam matkę Jerzego? co?
— Tobież zkąd ta myśl?
— A! myśl! prawda, że to jest myśl, powtórzył p. Jgdrzéj. Mnie ona znikąd, ot tak sobie. Alboby to co szkodziło? To po drodze do Pińska, toby i śledzi można kupić.
P. Jędrzejowa pokiwała głową: niełatwo ją było oszukać.
— Przyznaj mi się, żeś to nie ty skomponował?
— E! ja bo nic nie komponuję; ty to wiesz... odparł skromnie p. Jędrzéj. Już ty się domyślisz czyja myśl.
Kiwnęli sobie głowami, nic nie mówiąc.
— Dość, że téj Anecie młokosa tego z głowy wybić niepodobna.
— Niepodobna wybić! niepodobna! rzekł smutnie p. Jędrzéj.
— A no, to rada trudna, kiedy on do niéj serca nie ma.
— No, toby jeszcze mogło się znaleźć, ja myślę nie szkodzi próbować. Młody.., tego... i zawsze... dodał Jędruś, nie zbyt jasno wyrażając myśl zresztą zrozumiałą. Ale jak już sobie chcecie. No, a w ostatku gdyby i nie kochał, czyżby się dla tego ożenić nie mógł?
— Co ty pleciesz? groźnie spytała pani.
— Nic! nic! ja tak sobie! zawracając się odparł mąż pomieszany, czując, że na niebezpieczną wszedł drogę.
Skończyło się na tém pierwszym razem; jednakże gdy projekt poddano powtórnie, gdy Aneta coraz smutniejsza wznowiła go jeszcze, p. Jędrzejowa choć wzdychając, musiała się wybrać do Pińska sama, niby przypadkiem mając zajechać do Horycy, z krótką tylko i ceremonialną wizytą od miasteczka do dworu. Projekt był starannie osnuty, a matka wyuczona dokładnie co mówić miała.
Stało się jak pragnęła Aneta, dla któréj te pierwsze wstępne odwiedziny tylko do drugich, w których ona udział mieć mogła, za przygotowanie służyły. Jerzy nie pokazywał się w téj okolicy, trzeba więc było gnać za nim; a Aneta coraz silniéj zdawała się być przekonaną, że byleby ją teraz zobaczył, byle dni kilka swobodnie z nim przebyć mogła, owładnie nim i pochwyci za serce zbolałe.
W Horycy wcale się takich gości nie spodziewano. Oddawna nikt tam nie zaglądał; życie płynęło jednostajnie i dość smutnie.
P. Izabella zajmowała się sierotkami, których całą szkółkę zgromadziła przy sobie. Jerzy urządzał majątek, zbliżał się do tego ludu, ku któremu największą czuł sympatyę, i gospodarskie niekiedy podzielał z nim prace.
Część dnia poświęcano czytaniu, rozmowie, naradom; resztę miłosiernemu krzątaniu się około dzieci i ubóztwa. W krzątaninie i stary ks. Mizerya brał udział chętny, choć niebardzo skuteczny, bo sił mu już brakło. Jerzy oprócz tego końmi i polowaniem, gwałtowném znużeniem ciała leczył się ze smutku, ratował w tęsknocie i skracał długie życia godziny.
Przywiązanie jego do panny Moroszówny, która w chwilach pierwszéj boleści okazała się dla niego najtkliwszą matką, wzmogło się i rozbudziło, a synowskie obowiązki dla niéj choć część serca zajęły. Jerzy starał się pilnie osłodzić jéj życie smętne i puste, to muzyką, to czytaniem, to przechadzką i rozmową, to wreszcie zajęciem około szkółki dzieci, w któréj podejmował się dozoru i nauczycielstwa.
Nowe te zajęcia, nowy też pozór i fizyognomię nadały Horycy, w któréj Pawłowi staremu i Radwanowiczowi bardzo biednego Lacyny brakowało. Długo się po nim utulić nie mogli, długo odtęsknić, ani wytłómaczyć sobie katastrofy. Wyżlisko jego stare wychudło, oślepło, znędzniało, i zaglądając do próżnéj izdebki, wyjąc pod jéj progiem, zdechło w końcu jednéj nocy.
Mieszkanie zostało niezajęte długo, ale potém Paweł namyśliwszy się, wniósł się tam, oszczędzając nogom schodów, a Radwanowicz po staremu przychodził do niego na gawędę, z tą różnicą, że Siermięzki mu na jego dywagacye nie odpowiadał wcale, i rozmowa ograniczała się monologiem, przerywanym tylko kiwaniem głowy i zażywaniem tabaki. Niekiedy zjawiał się tu i Porciakiewicz, ale ten był zbyt żywy. Radwanowicz z nim także nie umiał prowadzić rozmowy, bo się zaraz skłócili i przychodzili do słów ostrych.
Paweł w ostatnich czasach tak nagle postarzał, że już nawet służby się wyrzekł i fabrykacyi tabaki. Najczęściéj siadywał w kątku z rozłożoną na kolanach książką i różańcem, ale więcéj drzemiąc niż modląc się podobno.
Tak płynęło życie w Horycy, gdy niespodzianie jednego poobiedzia, kareta na saniach podjechała pod wielki ganek, i wysiadła z niéj pani Jędrzejowa. Panna Moroszówna była w swéj szkółce, Jerzy na polowaniu, a gość musiał chwilę poczekać w sali na górze, nim gospodyni w bardzo prostéj sukni i ubiorze powszednim nadeszła na jego przyjęcie.
Niemało zdziwiła się nawet odwiedzinom, które ledwie krótkie poznanie się u hrabiny usprawiedliwiało.
— Jadąc tędy do Pińska — odezwała się pani Jędrzejowa — nie mogłam się oprzeć chęci odwiedzenia choć na chwilkę pani dobrodziejki, któréj miła acz krótka znajomość zawsze mi jest pamiętna i głęboko w sercu mojém utkwiła.
Naturalnie potrzeba było za to utkwienie w sercu podziękować czule, posadzić na kanapie przyjaciołkę, i począć ciężką rozmowę, która wlokła się jak po grudzie z niezmierną trudnością, póki nie dobiła do brzegów, ku którym zmierzała. Dosyć nawet zręcznie doprowadziła ją pani Jędrzejowa do Jerzego, do tego zamknięcia się jego w domu, które smutek uwiecznić i pomnażać może, do koniecznéj potrzeby jakiéjś rozrywki dla młodego człowieka i t. p.
— Od rozrywki jeszcze potrzebniejsza jest praca, przerwała panna Izabella; a na téj nam nie zbywa. Jerzy gospodaruje, urządza się.
Myśl jednak rzucona utkwiła w sercu matki, że możeby świat i rozrywka jakaś nie były bez skutku na czarny humor Jerzego.
— Ja sama — odezwała się po chwili p. Jędrzejowa — doznałam tego co może dystrakcya z moją córką; bo chociaż się ona jéj opierała, wszakże zawsze sam przymus, goście, rozmowy, trochę mi ją rozerwały. Bo to, widzisz wp. dobrodziejka, trudno doprawdy uwierzyć jak ona odbolała po śmierci swojéj przyjaciółki hrabianki... One się tak rozumiały, kochały! żyły z sobą, można powiedzieć, jak dwie siostry! Moja poczciwa Aneta długo, długo spać, jeść, utulić się nie mogła... A! co ja z nią doznałam trudności! Dziś jeszcze tego ciosu, który ją dotknął, nie może całkiem zapomnieć!
Pani Jędrzejowa miała to sobie zapewne dysponowane powiedzieć w przytomności Jerzego, ale nie mogąc się go doczekać, choć matce saméj wynurzyła głęboki żal całego domu nad śmiercią Loli, pewna, że p. Izabella powtórzy to synowi.
Wieczór zimowy, szybko nadchodzący, zmusił w końcu Stasię do odwrotu i dalszéj nazajutrz ku Pińskowi podróży, zkąd w myśl małżonka nawet beczułkę śledzi przywieziono. Był to najczystszy zysk téj przejażdżki.
Gdy późno w noc Jerzy powrócił i wedle zwyczaju przyszedł do panny Moroszówny, aby się o jéj zdrowie dowiedzieć, znalazł ją trochę ożywioną temi odwiedzinami p. Jędrzejowéj.
Z razu opowiadanie o nich jakieś przykre na nim zrobiło wrażenie; ale p. Izabella tak czule i wymownie odmalowała mu współczucie tych poczciwych Żeligów nad stratą Loli, że Jerzy musiał im być wdzięczen.
— Jakież to było dobre i kochane dziecię! rzekła w końcu matka: jak wszyscy co się do niéj zbliżyli, co ją tylko poznali, musieli się do niéj przywiązać. Wystaw sobie, że ta Anusia długo po jéj śmierci jak obłąkana chodziła, nie mogąc przemódz żalu po przyjaciołce, ani się we łzach utulić.
— Aneta? spytał Juraś: ależ to dwa charaktery, które wątpię, by kiedy z sobą zgodzić się i sympatyzować mogły! Lola była tak prosta, tak szczera i naiwna! ta tak jest wyuczona i wyegzaltowana na chłodno!
— Musisz się mylić, Jerzy; taką ci się może pod chwilowém wydała wrażeniem, gdyż wiele kobiet przez nieśmiałość przybiera ten ton fałszywy. Ja ją widziałam u hrabiny i podobała mi się bardzo... Znalazłam ją także prostą, otwartą, naturalną, rzewną, a taką śliczną i poważną!
— Nie wiem, mogłem się bardzo omylić, odpowiedział Jerzy. Prawda, że ją widziałem niewiele, i za każdym prawie razem inaczéj.
— To dowód, żeś jéj nie poznał, że z obawy i nieśmiałości nie wiedziała jak być...
Na tém skończyła się rozmowa na ten raz, wznawiana potém przez p. Izabellę, lecz zawsze jedną przyjmowana obojętnością przez Jerzego.
A czas powoli płynął i z nim życie. Dni gromadziły się jedne na drugie, zlatując jak liście jesienne... i nic już na pozór nie zmieniało się w Horycy...
Miało się już ku wiośnie, gdy znowu Maks jadący do Pińska zawrócił z drogi do Horycy i odwiedził starego przyjaciela Jurasia. Nigdy tu nie był jeszcze, i znalazł ten zapadły kąt kraju dosyć nudnym; ale że teraz starając się zostać obywatelem, aby zatrzeć swe pochodzenie artystyczne, musiał przejąć wszystkie upodobania nowego stanu, do których i myśliwstwo należało, więc unosił się nad lasami ogromnemi i doskonałém polowaniem. Zrobiono dla niego nazajutrz małe łowy, które się bardzo powiodły, i Maks wymógł wzajemnie słowo na Jerzym, że do niego na polowanie przybędzie. Jakkolwiek boleśnie dla niego było odwiedzić znowu tamte strony, wyrobił to na sobie, żeby pojechać do Maksa i zarazem być u Ottona. Pomyślał w duszy, że na grobie Loli się pomodli. Pragnął też bardzo zobaczyć hrabinę, dla któréj prawie synowskie uczucie zachował; ale się wahał, wiedząc, że odwiedziny te mogą jéj przypomnieć bolesną stratę, i że hrabia, który zawsze wstręt ku niemu okazywał i teraz zapewne czulszym nie będzie. Zwlekło się jakoś to polowanie u Maksa, bo wilcy byli wyszli, bo mu żona potém chorowała, aż nareszcie w miesięcy kilka przybiegł umówiony posłaniec z zaproszeniem na następujący tydzień, i Jerzy rad nierad wybrać się musiał.
Łatwo się każdy domyśli, że wieczorem po łowach, gdy się wszyscy znaleźli w saloniku półkownikowéj, dziś nie tak świeżym i wytwornie urządzonym jak dawniéj, trafem przybyli państwo Jędrzejowstwo oboje, z Anetą, ubraną czarno, smutną, zamyśloną, a tak wyidealizowaną przybraném czy naturalném cierpieniem, że istotnie zdawała się należeć do sławnéj gruppy Nioby... Śladów dawnéj zalotności i trzpiotowstwa ani znaku nie było na pięknéj jéj twarzyczce; oczy zdawały się we łzach pływać; czoło jakby wieńcem chmur miała opasane; poruszała się z wolna, ciężko, — rzekłbyś, że jéj ciężyło życie.
Gdy ujrzała Jerzego, lekki rumieniec przebiegł po twarzy jéj, i w milczeniu trochę drżąca podała mu rękę.
— Oboje straciliśmy — rzekła głosem, w którym łkanie słychać było — drogą sercu przyjaciołkę... Widzisz pan, jeszcze po niéj noszę żałobę, a z duszy pewnie nigdy jéj nie zrzucę... A! uleciał anioł nasz w niebiosa!
Początek rozmowy był bardzo zręczny, odpychał bowiem wszelką myśl samolubną, wiązał ich wspomnieniem czułém, przemawiał do serca, i Jerzy w imię zmarłéj podaną sobie rękę ścisnął z głębokiém uczuciem. Łza zakręciła mu się w oku. Nie postrzegł, że łza ta wywołała iskrę ognia z oczu Anety, która szybko spuściła powieki, i odezwała się dość znowu głosem smętnym i łagodnym:
— Jakże ja dawno nie widziałam pana! choć sercem zbliżaliśmy się często, o! często byłam przy nim, współczując z jego boleścią. Mój Boże! ileż to pan wycierpieć musiałeś! Ja to tylko pojmuję, i to życia sieroctwo, i tę pustynię przeszłości...
Jerzy westchnął milczący.
— Nieszczęściem — rzekł — gdy człowiek pragnie śmierci, albo mu jéj żądać nie wolno, albo życzenie wywołać jéj nie potrafi. Trzeba żyć i walczyć do końca.
— Boć życie zawsze jest walką, odpowiedziała Aneta. Ale dla czegoż tak się pan zamknąłeś w domu? tak wszystkim swym wydarłeś się przyjaciołom?
— Pracuję, a świata nie lubię wcale, rzekł Jerzy. Jedno czyjeś serce, czyż to nie dosyć dla człowieka? Tłumy mu nic nie dają, a odbierają wiele.
— Ja nie wiem — odezwała się Anna — ale jednak człowiek póki żyje, musi potrzebować społeczeństwa i winien mu jest siebie. Zresztą wybierać można i potrzeba.
— Ja też wybrałem sobie — rzekł Jerzy — ubogich i biednych... tych, którzy nikogo nie mają.
— Dla duszy jednak czegoś więcéj potrzeba, przerwała Aneta: nie dość jéj oddawać siebie, ona i karmić się czémś musi.
— Książka w takim razie jest najposilniejszym pokarmem, w książce jest treść człowieka, któréj on nigdy prawie się nie powstydzi, — ta żywi.
— A jednak żywe słowo więcéj jeszcze warte od najlepszéj książki. Wyznasz pan, że ono czarodziejską posiada siłę. Książkę każdą człowiek jeszcze musi ogrzać myślą własną, musi ją zbudzić do życia, musi dopełnić sobą: to go wyczerpuje.
— I dobrze jest, bo pracować musi...
— Ale się za mało nakarmi, bo i ta praca życie zabiera.
— Prawda — rzekł Jerzy — choć są siły, których używając, wzmagamy je. Samo żywe słowo czyni umysł przywykły do niego wyłącznie, lekkim i powierzchownym; książka, zmuszając do pracy, spoważnia, stęża.
— Nie czyniż go znowu sztywnym i surowym do zbytku? Mnie się zdaje — dodała Aneta — że i tu różne żywioły w pewnym stosunku na życie pełne składać się muszą: książki, myśl, słowo, uczucie, czyn... Zawsze prawie brak jednego z nich okalecza człowieka. Same książki go wysuszają, sama myśl wycieńcza, samo słowo lekkim czyni, uczucie samo ogłupia, sam czyn odbiera władzę sądu; wszystko razem stanowi dopiero człowieka.
— Tak, to jest prześliczna teorya, odparł uśmiechając się Jerzy; ale gdzie ten człowiek pełny? Każdemu z nas braknie czegoś, a ideał nie jest rodem z naszéj ziemi.
— Ja nie wiem, przerwała Aneta: są chwile, w których on się żywym objawia, ale całe życie, równo od brzegu do brzegu, nikomu ideałem być nie wolno. Rozumiem wszakże chwile apoteozy, które każdy w życiu przebywa; nawet zbrodniarz, nawet ubogi i najuboższy pod dachem, podnoszą się w tych chwilach, ów do cnoty, tamten do rozumu. Chwila ta trwa błyskawicę dla jednych, dla drugich godzinę, dla innych lata, a im dłużéj w niéj wytrwa człowiek, tém więcéj jest ideałem.
I spojrzała na Jerzego owym łzawym wzrokiem, który tak pociąga, tak rozbudza na dnie serca leżące, martwe już nawet uczucia szczątki.
— O mój Boże! odezwała się nagle: pan mi tak przypominasz szczęśliwe chwile! — I zasłoniła oczy. — Ja ją tak kochałam.
Maks, żona jego, pani Jędrzejowa, wszyscy jakby sobie słowo dali, odstąpili Jerzego i Anety, zostawując ich na samotnéj rozmowie; a Jędruś, który niezgrabnie o mało się nie wdał między młodą parę, dostał na migi tak groźne napomnienie od żony, że się już potém zbliżyć nie śmiał do Jerzego i jak najdaléj od niego uciekał.
Aneta rzuciwszy raz wędkę, nie puściła z niéj zdobyczy. Ciągle w tym obłoku smutku, melancholiczna, rzewna, karmiła Jerzego wspomnieniami, a wzrok jéj sięgał głęboko do duszy.
Co się z Jerzym działo, trudno zaprawdę tłómaczyć. Aneta wcale na nim przykrego nie zrobiła wrażenia; rozum jéj, smutek, wymowa, zręczność, może potężny urok piękności, sprawiły to, że po godzinnéj rozmowie prawie się uczuł z nią swobodnym i spokojniejszym. Ona tak umiała trafić w myśl jego i sercu pochlebiać!
A tak była prosta, naiwna, szczera, tak niewymuszona i niezalotna, iż prawie posuwała się do zupełnego zaniedbania. Wiedziała zapewne, że to jéj nie ujmie wdzięku.
Zabawa przeciągnęła się późno w noc, Maks ożywiał jak mógł towarzystwo, i choć żona jego chora była na głowę, państwo Jędrzejowstwo czekając na księżyc, dosiadywali do drugiéj.
A złożyło się tak jakoś dziwnie, że cały prawie wieczór Aneta była przy Jerzym. Z początku mówili o Loli, potém o kobietach, potém Aneta wpadła na niespodziane wyznania.
— Pan nie uwierzysz — rzekła — jak jestem stara, jak mnie już nic na świecie nie bawi, nie obchodzi, nie zajmuje. Patrzę obojętnie na ludzi: śmieszą mnie, napełniają litością, nie pociągają ku sobie. Tak to łatwo stracić tę epidermę młodości, która już nigdy nie odrasta, ten pyłek owocu, który lada podmuch zwieje, lada dotknięcie unosi... A to tak dobrze być młodym!
— Ale tak trudno! rzekł Jerzy.
— Jednak są ludzie na wieczną młodość stworzeni! odparła Aneta.
— Chyba na wiekuiste złudzenia i omyłki, dodał z westchnieniem młody człowiek.
— Nie, nie! na świeżość uczucia, która się nie wyczerpuje. Znam takich, których nawet gwałtowna miłość nie potrafiła oziębić, którzy z równą siłą kochali kilka razy w życiu.
— Tego nie pojmuję, zawołał Jerzy, — chyba uczuciem różném, przywiązaniem chłodniejszém, szacunkiem, przyjaźnią, którym niewłaściwie dano nazwisko miłości.
— Nie! nie! Są rośliny, co raz kwitną tylko, i co się rok cały okrywają kwiatami: czemużby i człowiek nie miał być różnie uorganizowanym?
— Może... nie wiem... ale sądzę, że takie uczucie jak wielka i prawdziwa miłość, wyczerpuje się całe do razu.
— O! nie! nie! doprawdy! serce sercem jest zawsze, człowiek zawsze kochać zdolny.
— Czy pani kochała? zapytał naiwnie Jerzy.
— Ja? odparła zarumieniona Aneta — nie! Choć to pytanie dziwne, ale na nie szczerze odpowiem. Dzieckiem marzyłam, kobietą pragnęłam kochać, i nie znalazłam nikogo, kogo ukochaćbym mogła. Ja może za wiele pragnę, wolę jednak nic niż to, coby mi nie wypełniło serca... Zdaje mi się, że gdybym pokochała, miłość moja byłaby ogniem, coby dał życie lub jak piorun je odebrał.
Słowa te wymówiła ciszéj, niewyraźnie. Jerzy spojrzał na nią, i w oku jéj czarném spotkał przerażający jakiś wyraz, jakby straszliwego pragnienia zemsty i nienawiści, który obwiał go chłodem i odepchnął.
Nazajutrz nie wiem jak Jerzy dał się Maksowi zawieźć do sąsiadów. Kiedy im to przyrzekł, nie przypominał sobie, ale weń wmówiono, że przyobiecał, że dotrzymać musi... Pojechał więc niechętnie, z uczuciem prawie zgryzoty jakiéjś i obawy. Tym razem Aneta była znacznie weselsza.
Poufale i po bratersku ścisnęła jego rękę; słowa już nie mówiła o Loli, tylko niekiedy naśladowanym jakby uśmiechem, ruchem, wyrazem, starała się ją przypominać, a wyuczona ta rola czasem się wcale dobrze udawała. Jerzy uczuł bicie serca; nie posądzał jéj, aby się stroiła umyślnie w ten z trupa odarty wdzięk cudzy, ale mu to sprawiło rozkosz niewypowiedzianą; nawet głos jéj srebrny dźwięczał jakby biednéj Loli.
U państwa Jędrzejowstwa znowu się wszystko dziwnie składało; ustępowano im z drogi, nikt nie przeszkadzał rozmowie, wszyscy jakby należeli do spisku, pragnąć się zdawali, aby Aneta miała czas usidlić przybyłego, związać go i pochwycić.
Nie brakło jéj środków ku temu. Serce może było zimne, ale głowa pałała. Któż zresztą wie co serce? Gdzie granice uczucia prawdziwego od kłamanego uczucia? Często zaczyna się od fałszu, a kończy prawdziwą namiętnością, i jak wielu niedowiarków, co wchodzą do kościoła zimni, a wychodzą skruszeni i przejęci, jeśli się to porównywać godzi, wielu też zaczyna od udawanéj miłości, by na najszczerszéj zakończyć.
Tak może było z Anetą. Nie wiem, miłość, fantazya czy rachuba przeważyły, to pewna tylko, że idei swéj poświęcić była gotowa wszystko, i nie dała się żadną zrazić trudnością i walką. Owszem, przeszkody, jak tamy wodę rzeki, więcéj jeszcze nagromadzały zaciętości, a czas, co zwykle niszczy w zarodzie próżną namiętność bez celu, podnosił ją tylko i wzmagał.
Na Jerzego cała ta strategia kobieca, któréj sztuką było, żeby niedostrzeżona została, niewiele podobno działała; jednak chwilami ten głos, ta kobieta przypominały mu głos niewieści z innego świata, chociaż przy najgorętszéj chęci przebrania się za Lolę, umysł Anety, jéj doświadczenie, chłód i sceptycyzm, przebijające się mimowoli, nie dopuszczały jéj téj roli dobrze odegrać. Burzyła jedném słowem co zbudowała wejrzeniem i głosem... Przez najczulsze wyrazy jéj przebijała się niewiara, szyderstwo, zwątpienie.
Jerzy znajdował ją zajmującą, zabawną, ale w sercu nie czuł nic prócz jakiegoś rozdrażnienia. Stopniami, powoli jednak ten niepokój przeradzał się w uczucie, z którego nie mógł, nie umiał sobie zdać sprawy.
O siło i potęgo młodości! która oświecasz, jak promień słońca i słomianą strzechę, czyniąc z niéj złocone dachy, i najpospolitsze lica zmieniasz w twarze aniołów, i słowo ciche w hymn poetyczny przeradzać umiesz! może też i Anetę dla Jerzego, zimną i marmurową postać, czyniłaś już żywą i uroczą istotą!
Wdzięk, który w niéj widział, w nim był samym więcéj niż w téj kobiecie.
Bo w sercu młodzieńca zachowała się cała siła młodości. Nie wyczerpała jéj pierwsza miłość, ani pierwsza wielka boleść, ani grób i tęsknoty grobowe; odzywała się w głębi piersi, promieniała z niego, okrywała swojemi blaski wszystko, na co wejrzał, co napotkał. Tak w bajkach ludowych spotykamy bohaterów, którzy jedném dotknięciem przeistaczają wszystko, starców w młodzieńce. ruinę i śmierć w życie; a tą różczką cudowną, cóż jest jeśli nie czarodziejka młodość?
Czyż w jéj oczach nie takie dzieją się dziwy, nie większe przemiany, w jéj uścisku, w jéj zachwytach? Mój Boże! ileż to cudów późniéj, gdy siła odejdzie, gdy ten wzrok zagaśnie, gdy pierś się ta skurczy i wychłodnie, niedojrzanych wtedy, zaprzeczonych, lekceważonych, niknie lub w prosty tryb powszednich zdarzeń wraca! Młodość tylko posiada ten dar opromieniania, widzenia piękna, poczucia go, wyprowadzenia na zewnątrz tak silnie, że zaciera rysy, któreby szpecić mogły i rozczarowywać. Dopóki człowiek czuje piękno i zdolny jest do uniesienia, póty tylko jest młody, póty dobry; późniéj bywa mądry i silny, ale inne już widzi strony żywota: tamta na wieki dla niego zgasła.
Jerzy posiadał jeszcze w sercu tę siłę, którą utracić tak łatwo, a odzyskać niepodobna; dla niego świat jeszcze chodził w szatach świątecznych, i Aneta też piękniéj mu się wydawała niż innym: bo znał ją taką, jaką chciał mieć, nie jaką była w istocie; nie zaglądał do głębi duszy i wierzył, że Bóg na to stworzył usta, oczy i czoło, aby mówiąc prawdę, świadczyły o duszy.
Na straży jego serca stał jeszcze biały cień umarłéj; pokochać nie mógł. Ale go przyciągnęła już ku sobie; już czuł się tajemniczo pochwycony — ludzka słabości! — tém, że pierwsza zbliżyła się do niego, że mu okazała współczucie, że go potrzebowała.
Większą część miłości silnych rodzi początkowo to uczucie wdzięczności: podana ręka, rzucony wzrok temu, co sam dłoni wyciągnąć nie śmie, ani wejrzenia obrócić. Z dwojga zawsze kobieta pierwsza okazać musi trochę uczucia, bo mężczyzna każdy więcéj ma jeszcze może dumy niż serca; boi się walki, z któréj nie wie czy wyjdzie zwycięzcą.
Aneta jednak była dosyć ostrożna, chciała się podobać, lecz o tę wolę posądzoną być nie chciała; wiedziała, że w oczach Jerzego odjęłoby to jéj część uroku. Dla tego przy drugiém spotkaniu, gdy wyszli na ganek, rozmawiając głośno, odezwała się do niego, wiodąc daléj rozpoczętą rozprawę:
— Wiele jest do poprawienia na świecie, i w naszym nawet bycie kobiecym. Nie przeczę, że obowiązkiem kobiety jest kochać, być żoną i towarzyszką człowieka; lecz społeczność robi jéj z tego więcéj niż powinność, niewolę, wkładając na nią kajdany — i wyrzuca jéj jeśli została wolną, nie dozwalając wybierać. Jest to coś nakształt tego, jakby kto niewolnikowi przykutemu do ściany wiezienia, miał za złe, że nikt go rozkuć nie przyszedł. Jeśli śmieszność i jakaś wzgarda ściga tę, co została panną, dla czegoż jéj nie dano swobody wyboru? więcéj powiem, woli i inicyatywy w przywiązaniu? Musimy czekać, aż nam ktoś raczy rzucić chustkę sułtańską, a jeśli nie rzucił, wina nasza! To śmieszne! to nielogiczne! Każą nam, bądź co bądź, iść za mąż, a potém krzyczą, że nie spełniamy obowiązków, których nie przyjęło serce. Ja to inaczéj pojmuję: nie poszłabym za mąż, chyba wybrawszy tego, który ma być moim mężem; inaczéj śmiało zostanę starą panną — to wolę. Trzeba koniecznie — dodała ośmielając się — aby każda łodyga kwiat wydała; nie wolnoż okryć się zielonością, wystrzelić ku słońcu i zostać palmą samotną? Dla mnie ten stan swobodny mojego panieństwa ma urok, któregobym się nie umiała wyrzec, chyba dla wielkiego przywiązania, dla czegoś, czego nie mam pojęcia, bom nigdy nic podobnego nie doznała.
— W ogólności — rzekł Jerzy — w pojęciach o tém jest wiele konwencyonalnego, przekręconego przez społeczeństwo zepsute, jest tyleż fałszu co prawdy. Kobieta za mało ma swobody i wszystkie wady niewolnictwa... W innych razach granice, które kładą jéj czynnościom, są opiekuńcze i troskliwe.
— Więc wiecznie mamy potrzebować téj opieki? spytała Aneta, — i na zawsze pozostać dziećmi?
— Szukając siły, usiłując ją dobyć z siebie, możecie trafić na utratę wdzięku, który wam daje niemoc właśnie, słabość i dziecięctwo wasze... Nie jestże potęgą to, że siły nie macie? że nikt szlachetny użyć jéj przeciwko wam nie może? Jutro wziąwszy siłę, poślubicie walkę...
— A dla czegoż i my nie miałybyśmy walczyć? spytała Aneta.
— Dla czego? powtórzył Jerzy; dla tego, że i bez walki przy was zawsze zwycięztwo... Wam więcéj o pozór może niż o rzecz chodzi. Panujecie, ale kto inny dźwiga koronę i berło: chciałyżbyście wziąć te oznaki, a pozbyć się władzy?
— Władzy! ale jakiéj? nie jestże to zawsze przewaga faworyty zamkniętéj w ciasnych murach i okutéj w złote kajdany? Dusza moja oburza się na to.
— Boś pani nie kochała nigdy, jak sama przyznajesz...
— To być może... Lecz sądziszże pan, iż wszystkie miłości są jednakowe? że dąb, olsza i sosna jednakim się palą płomieniem? Musiałeś się nieraz przypatrywać ogniowi kominka: jak różowo i sino płonie po cichu rozżarzona olszyna; jak dąb pali się żółto-zieionemi płomyki; jak sosna gorejąc, trzaska i rzuca rozpalonemi iskrami, cała w chwili oblewając się ogniem i stając popiołem. Mnie się zdaje, że tak i z sercami być musi.
— Nie wiem! znam tylko moje, w którém pozostały także węgle i popioły, rzekł Jerzy smutnie, — i jeszcze jedno serce, które spłonęło cicho jak zapalona bryła bursztynu. Któż zbadał tajemnice serc ludzkich!
Aneta zamilkła. To wspomnienie dobyte tak nie w porę, oblało ją lodowatym grobu powiewem: zadrżała i ostygła.
— Zawsze ona! zawsze ona! rzekła w duchu, nawet po śmierci.
Złagodniała i posmutniała; na czole jéj zawisła chmurka zadumy.
Na ten raz zabita już była rozmowa. Aneta czuła, że wspomnienie Loli ścigać ją będzie; cierpliwie zacięła usta, zamknęła piersi i uśmiechnęła się swojéj boleści. Jedna matka poznała, że w niéj utkwił cios jakiś, któremu potrzeba było czasu, ażeby z rany został wydarty.
Gdy tak młodzi zostawieni sobie rozprawiali, Maks, który znał wpływ Ottona na Jerzego i serdeczną ich przyjaźń, nie bez celu także wywiódł go do ogrodu. Stosunki, jakie ich łączyły, łatwo już z rysów poprzednich odgadnąć się dają. Maks obawiał się Ottona i wcale go nie lubił, ale mu wielką okazywał grzeczność. Otto obchodził się z nim obojętnie, nie szacował go wcale, często dając mu to uczuć z otwartością sobie właściwą.
Jak wszyscy ludzie miałkiéj głowy, Maks wszakże pochlebiał sobie, że potrafi podejść Ottona lub myśl jakąś tak mu poddać niepostrzeżenie, że on nie opatrzywszy się połknie ją. Nie domyślał się wcale, że Marzycki wchodząc z cygarem w ustach do ogrodu, wcześnie wiedział po co był prowadzony, i co mu wpajać miano.
— Dom bardzo przyjemny! rzekł Maks.
— Hm! hm! odparł Otto: powiedz chyba panna, bo pani jest jéj podszewką, a pan, poczciwe stworzenie, sługą i niewolnikiem obojga. Ani Stasia, ani Jędruś wcale przyjemni nie są.
— A no! to prawda, zawołał Maks; ale przyznasz, co to za swoboda!
— Zapewne, wielka... Jest jéj może trochę nadto.
— Ale przyzwoicie...
— Nie przeczę...
— A panna Aneta?
— Panna Aneta... śliczna panna i niegłupia!
— Prawda! a już to znacie i umiecie sądzić ludzi. Ja to wciąż powtarzam: śliczna, rozumna i bogata...
— Śliczna, bogata, rozumna, powtórzył Otto, puszczając kłąb dymu: ani słowa!
— I co to będzie za żona!
— A no! to jeszcze pytanie! rzekł śmiejąc się Otto.
— Jak to? przyznam się, że nie pojmuję.
— Powiem ci, jeśli chcesz. Całe życie służył jéj ojciec, służyła matka; jużciż nawykła do tego trybu rzeczy, nie może innego chcieć męża, tylko pokornego sługi: więc...
— Nie idzie za tém! a jeśli pokocha?
— Jeśli pokocha! to znowu pytanie!
Maks uczuł się zbitym z tropu i wpędzonym w zaułek podobny do Niecałéj ulicy, nie wiedząc kędy wyskoczyć.
— A! rzekł: to serce, które kochać musi...
— Nie widzę jasno przyczyny.
— Pełna uczucia.
— Czy serce, czy głowa? spytał Otto.
— Jak to, głowa?
— Czy ona sercem będzie kochała, czy głową? powtórzył Marzycki.
— Pełna uczucia! powtórzył Maks.
— A no! niech będzie pełna uczucia.
Milczeli chwilę.
— Już to z Jerzego i z niéj byłaby para co się zowie.
— Z Jerzego? zapytał stając Otto; jak to, z Jerzego?
— Dziwisz się?
— Dziwię! Wszak wiesz, że Jerzy jest zaręczony.
— On! z kimże? on!
— Z tą, która umarła, rzekł poważnie Otto.
— A! a! zlitujże się!
I Maks serdecznie śmiać się począł.
— Ostrożnie, przerwał Otto surowiéj: szydzisz w oczy człowiekowi, który jak on zaręczony z umarłą, dotrzymał grobowi wiary, posiwiał zachowując słowo dane mogile!...
Maks zmieszał się.
— No! tak! ale przyznasz, że on, tak młodym będąc...
— Byłem równie młody, gdym ją stracił.
— Zresztą nie każdy potrafi tak kochać jak wy, panie Ottonie... odparł Fermer.
— To komplement, rzekł Otto zimno. Każdy kto kochał, kocha; tylko ci, co nie kochali, ale się bawili, znudzić się mogli i zapomnieć. Jerzy kochał!
— Więc sądzicie, że tuby z tego nic być nie mogło? spytał niespokojnie Maks.
— Ja! ja nic nie sądzę!
— Ale jak się wam zdaje?
— Szacuję Jerzego, serca jego nie znam, ale wierzę, że gdy co mówi, nie kłamie... Wczoraj z nim razem byliśmy na jéj grobie.
Maks spuścił głowę.
— To istotnie miłość godna uwielbienia.
Otto zaczął w milczeniu palić cygaro, Maks powkładał ręce w kieszenie, i krocząc powoli, poszli ku gankowi.
— Powiedz mi, mój szanowny panie Maksie, odezwał się po chwili Otto: zkąd to ci te swaty przyszły do głowy?
— Mnie! swaty! Zmiłujże się, to było rzucone na wiatr... a że kocham Jurasia jak brata, szczerze dla niego pragnąłbym szczęścia, które tylko poczciwa żona dać może.
— Czemuż nie sądzisz, że poczciwe, choćby zagrobowe uczucie nie daje także szczęścia?
— Ja jestem pospolity człowiek, rzekł Maks: z gliny prostéj — chcę mówić z mięsa i kości... sądzę o drugich z siebie... Tak mi się zdawało!
— I źle ci się zdawało, rzekł Otto. Dla ludzi jak Jerzy, ta kąpiel prozy życia, brudów i rzeczywistości, które nieustannie prać potrzeba, aby je nosić można, nie jest wcale łaźnią, coby uleczyła. Jego młodość boleścią się unieśmiertelnia, czystém uczuciem spotęgowuje: pierś jego tym ogniem oczyszcza się i złoci... Do téj piersi przycisnąłby na chwilę anioła, któryby mógł zmienić się kto wie w jakie zwierzę drapieżne w uścisku, i rozdarłby mu może poczciwe serce, wyssałby z niego resztkę wiary i miłości. Do czego się to zdało?
— Ale bo my się nigdy nie zrozumiemy.
— Tak, masz słuszność, odparł Otto; na to zgoda, i dajmy sobie pokój.
Obie rozmowy, jak widzimy, wcale się nie powiodły; a Jerzy i Otto wkrótce porozumiawszy się wzrokiem, wyjechali od p. Jędrzejowstwa. Maks sam pozostał.
Aneta siedziała w ganku na ławeczce, odprawiwszy matkę, odesławszy ojca, a łza niepostrzeżona spływała powoli po pięknéj jéj twarzy. Ale to była łza jakaś dziwna, samotna, sierota, wyciśnięta chwilowém uczuciem, które ścisnęło za serce; nie zmrużyło się od niéj oko, nie zarysowała twarz, nie zmarszczyło czoło; była jakby łzą pożyczoną, przeleciała wstydząc się siebie po spalonym policzku, i znikła nieotarta, może nawet niepoczuta.
Maks po cichu stanął we drzwiach, i stał patrząc na nią, nie śmiejąc się odezwać.
Potém spojrzeli na siebie. Aneta zerwała się żywo, wahała chwilę, coś jakby wstyd ją owionął, ale Maks nabrał odwagi za dwoje.
— Mówiłem z Ottonem, rzekł.
— A! na Boga! któż pana o to prosił?
— Naturalnie, mówiłem od siebie.
— Któż panu pozwolił?
— Nic się przecię złego nie stało: sam mnie zaczepiał, rzekł wymawiając się kłamstwem Maks.
— Jakto? on? sam? I cóż mówił?
— No! to marzyciel i dziwak: gadał mi o grobach, o miłości wiernéj, licho wie co! i że wczoraj jeszcze chodzili odwiedzać mogiłę.
— A jutro nie pójdą? spytała Aneta jakby przypadkiem.
— Nie wiem: ci czuli kochankowie chodzą tam podobno codzień. Zgadało się i o pani... dodał Maks.
— A! to wcale niepotrzebnie. Otto mnie nie cierpi, ja to czuję.
— Broń Boże! ale on ma swój ideał.
— A ja do jego ideału nie mogę być podobna, odpowiedziała Aneta. Dobranoc panu!
Maks pożegnany nagle, wyjechał zaraz smutny; Aneta pozostała w ganku rozdraźniona, poruszona, przejęta.
— Nie! zawołała w duszy: tak być nie może... Uczucie wywołać musi uczucie! Ja go mieć muszę: będę czekała, będę cierpiała, upokorzę się, odmienię! On musi, on musi mnie w końcu pokochać! Sto razy, mi mówiono, i sama to czuję, że jestem piękna! młodość jeszcze się nie starła z téj twarzy: miałżeby on jeden być niepokonanym? Czyż cień téj kobiety prześladować mnie będzie wiecznie?
Serce Anety ścisnęło się od bolu.
— Nie! nie! zawołała: ja nie jestem winna jéj śmierci, to myśl dzika i chorobliwa. Truciznę tę szatan mi rzucił w serce!.. To dziecię spaliło się własną miłością, było przeznaczone na śmierć... Cóżem ja winna? Cierpliwości! wytrwania! On będzie, on musi być moim! Walczyć będę z jéj cieniem, z jego sercem. Wezmę go nie napastniczém zwycięztwem, ale pracą powolną; zdobędę po cząsteczce; poznam, wcielę się, opanuję. Ale jedenże on na świecie? spytała po chwili. A! jeden! jeden, który mi się oparł, odpowiedziała. A ja się czuję niezwyciężoną: on musi być moim!
— Kochanie, przerwała jéj matka wchodząc ostrożnie: ty się zaziębisz, moje dziecko. Rosa pada, wieczór tak chłodny, chodź już spać! proszę ciebie!
— A! jakże mnie mama przestraszyła!
— Ale bo też nie wiedzieć po co siedzisz nocą w ganku. Ty wiesz, jak jesteś skłonna do kataru.
— Idę już, mamo, idę, idę.
Nazajutrz rano mglisto jakoś było na świecie i mglisto na czole Anety.
— Moja mamo, odezwała się przy herbacie: gdyby mi konie zaprzęgli, pojechałabym z Franusią lub sama do kościoła.
— Do kościoła? spytała zdziwiona matka, wiedząc, że usposobienia do modlitwy nie miała wcale córka. Ty? w dzień powszedni, do kościoła?
— Tak...
— Chcesz tego?
Aneta kiwnęła głową trochę pomieszana. Stasia pośpieszyła zadzwonić na Jędrusia, który wpadł natychmiast z brodą do połowy ogoloną.
— A co? spytał; a co?
— Koni potrzeba dla Anetki.
— Koni? dokąd?
— Chce jechać do kościoła. Co ci do tego, Jędrusiu? dosyć, że natychmiast potrzeba koni.
— A no! to będą! Ale któż wiedział, że pojedzie!
— Jędrusiu, bez rezonowania!
— Ależ ja ani myślę rezonować! Konie zaprzęgną natychmiast.
I ojciec wybiegł przestraszony natarczywością Stasi, a w kwadrans późniéj Aneta w lekkim koczyku, osłoniona czarnym woalem, jechała ku kościołowi, przy znajomym już nam położonemu cmentarzu. W ręku trzymała prześliczną wiązkę kwiatków.
Wiejski w Muszyńcach kościołek, na pochyłości wzgórza, które się na południe zwraca ku łąkom i płynącéj przez nie rzeczułce, otoczony był cmentarzem, na którym parafianie od bardzo dawnych grzebali się czasów. Świadczyły o tém stare już drzewa, ocieniające tę „rolę bożą“ — zapomniane mogiły, na których kupka gruzów zastępowała pomnik, co miał przetrwać wieki, — kamienie omszone, krzyże z niewyraźnemi na nich wyrytemi głoskami, dziś już niezrozumiałemi. Najpiękniejszemi tu jeszcze pomnikami były jodły, kasztany i topole, które wzrosłszy na grobowcach i rozpuściwszy na nich konary, połączyły splecionemi gałęźmi mogiły może za żywota nieprzyjaznych ludzi. Kościołek był drewniany i bardzo stary, ale utrzymywano go tak, by dożył nowego, na który powoli jakoś zbierali się parafianie. Tuż przy nim rozciągał się po staremu z pogańskich może jeszcze czasów ów cmentarz i przysadzista w rogu kostnica, przypierająca do plebanii.
Mimo smutnych czarnych krzyżów na mogiłach, cmentarz w części tylko obmurowany, zresztą opasany drewnianym płotem, ze swą bramką drewnianą także, na któréj sterczał krzyżyk pochylony, wyglądał dosyć wesoło. Bujna zieloność pokrywała go wszędzie, prócz kilku miejsc żółtą gliną napiętnowanych świeżo i jakby ze skóry odartych, pod któremi niedawno spoczęli ostatni powołani na sąd boży.
Ksiądz staruszek używał swego cmentarza jak ogródka do przechadzki; zbierał nawet na nim owoce z kilku krzaków i drzew wiśniowych, które się przy parkanie rozrosły. Otto, mając tu ojca i narzeczoną, jeden też kątek utrzymywał ze starannością zakonnika, pielęgnującego grządkę swojéj celi. Miejsce to niedaleko ogrodzenia, objęte żelazną kratą, zasadzone drzewy i najpiękniejszemi krzewami, obejmowało dwie proste mogiły, na których dwie wielkie szare leżały płyty kamienne, z dwoma imionami i datami żałobnemi. Ścieżka wysypana piaskiem wiła się dokoła tych grobów, a do parkanu przyparta ława dębowa, czysta i wysiedziana, świadczyła, że tutaj Otto często przychodził. Świeże kwiaty wiosenne, starannie opełte i podlewane, jaśniały jakby w najweselszym dziewiczym ogródku pod kilku jałowcami, jodełkami, krzakami róż i bzów.
Wiosna właśnie wszystko to umaiła i przystroiła w pączki i różnobarwne kwiaty. Nieopodal od grobu Ottona wznosił się kamienny sarkofag Loli, na którym matka napisała imię jéj pieszczone i jedno do Boga westchnienie.
Obok niego także zieleniały już zasadzone świeżo rośliny, ale tu jeszcze nieposłuszna ziemia razem z niemi wyrzucała z łona dzikie swe dzieci: chwast i łopuchy, które walczyły o lepszą z wychowańcami ogrodu.
Ranek powoli z mglistego przechodził w pogodny; opary siadały w dolinach i uściełały się jak zrzucone zasłony, a wyświeżony krajobraz pięknego Wołynia, obmyty rosą, ozłocony słońcem, zarysowywał się już w oddali. Ptaszki gospodarzące na cmentarzu w gałęziach drzew starych i świeżo zasadzonych krzewach, szczebiotały już wielkiemi gromadami, przenosząc się z krzykiem z miejsca na miejsce za najmniejszym szelestem. Cisza zresztą panowała na cmentarzu, przerywana tylko ich wrzawą wesołą i stękaniem człowieka, który grób kopiąc w rogu, to pilno a żywo ziemię odrzucał, to pot z czoła ocierając i wzdychając, spoczywał.
Furtka skrzypnęła: Otto i Jerzy powoli weszli na milczący mogilnik, oczyma szukając swoich grobów. Otto dojrzał zaraz, że mu się jeden krzak róży odwiązał od podpórki i pochylił jak chory na stojące obok kwiatki; poszedł więc tam i zaczął gospodarzyć. Jerzy skierował się też do swojego grobu, przy którym nic nie miał prawa poprawiać i zmieniać; płakać i modlić się mógł tylko.
Obaj potém usiedli na ławce, i spoglądali, dumając, na ten maleńki światek, z Hamletowskiemi myślami o człowieku, tylekroć powtarzanemi, tylekroć powtarzającemi się jeszcze!
Grabarz wciąż kopał i stękał, i pot ocierał z czoła, spoglądając ciekawie na przybyszów. Do pół już stał w mogile, opierał się rękami o jéj brzegi i mierzył, czy jeszcze głęboko dobywać mu się będzie potrzeba, by wygodnie usłać łoże. Ptaszki świergotały mu nad głową, w dali słychać było ryk bydła i wesołe głosy pól i dolin.
— Czyby się nam uczyć potrzeba od natury, czy naturze od nas? rzekł Otto po długiém milczeniu. Patrz-no, co to za spokój i cisza i wiosenne rozkwity na grobach? Nigdzie żałoby: wszędzie przy śmierci, po zgonie życie w innych kształtach, i kolebka tuż przy mogile. Nie ma więc związku między nami a tym światem, który litości dla człowieka nie czuje, czy litość jego i miłość inaczéj się wyraża, że my ich nie rozumiemy? Ja nie wiem.
— Jeżeli przechodniowi wolno pogwizdując minąć cmentarz, dla czegożby wróblom nie miało być wolno śpiewać na nim, kwiatom kochać się i kwitnąć? odparł Jerzy.
— To prawda: smutek, tęsknota nie są w naturze; to płody duszy człowieka. Natura burzy się, gniewa, niszczy, wywraca i wnet odbudowuje i pieści, by znowu łamać i burzyć, — ale nie tęskni długo i nie płacze nigdy swych dzieci.
— Mylisz się, rzekł Jerzy: nie słyszałeś nigdy nocnych jęków stepowego wichru jesieni, ani tęsknego pacierza morskiego za umarłych, kiedy w czarną noc bije falami o brzegi, jak grzesznik dłonią w piersi i płacze. Są kraje wiecznéj tęsknoty, mgły, łez i żalu; są cmentarze ziemi. A zresztą, my jesteśmy maluczką chwilą, nam wolno tęsknić i płakać; tam życie jest wiekuiste i prawa nieznane. Dla nas są przypadki; tam konieczność.
— Człowiek! człowiek! rzekł Otto; ochota bierze umrzeć, aby go zrozumieć.
— Masz słuszność, nie można razem być widzem i aktorem. Ale czy widzami będziemy, gdy to co dla nas dziś ciekawe, późniéj się może stanie obojętném? gdy pękną te węzły, co nas łączyły z maluczkim tutejszym światem?
Spojrzeli na spoconego grabarza i milczeli znowu. Wtém zatętniało na drodze: powóz się jakiś zatrzymał, otwarła się powoli furtka cmentarza, i postać czarno ubrana, osłoniona cała, powoli weszła, rozpatrując się wkoło, nieśmiała, strwożona, smętna. Nikt jéj nie poznał, a zdziwiony z razu Otto wstał, popatrzał i usiadł, zacinając usta i marszcząc czoło.
— Ha! rzekł z cicha: nie sama natura na cmentarzach gotowa słać łoże weselne — umieją to i ludzie. O mój Boże! to profanacya grobów!
Ale Jerzy tego nie słyszał: śledził oczyma nieznajomą postać, która doszła wprost, powoli ku grobowi Loli, przy nim poklękła i bukiet kwiatów rzuciła u stop sarkofagu, a nie widząc nikogo, modliła się długo.
Potém wstała, podeszła kilka kroków, podniosła głowę, jakby nie spodziewając się ujrzeć nikogo; zrzuciła duszącą ją zasłonę, i krzyknęła spostrzegłszy Jerzego, który się naprzód wychylił.
Była to Aneta.
— Spotkanie romantyczne, rzekł Otto w duchu: zaczyna mnie to niecierpliwić. O komedye żywota! o aktorowie życia! Aż tu! mój Boże! gdzież się już skryjemy przed wami?
Jerzy nadto tyle zmiękczony widokiem grobu, że nie posądził Anety o wyrachowanie, że nie mógł jéj wyrzucać, iż tu przybyła. Przez myśl mu nie przeszła nieszczerość.
— Co za dziwne spotkanie! zawołał w duszy.
Aneta stanęła, stała jakby nie wiedząc co począć; otarła łzę niewylaną jeszcze, może ową zapiekłą wczorajszą, i czekać się zdawała powitania.
Czy ludzie i przy grobach muszą być grzeczni? Nie wiem. Otto nie przywitał, Jerzy nie śmiał. Aneta postąpiła kilka kroków.
— A! to pan!
— To pani!
— Wczorajsza nasza rozmowa, sama nie wiem jakie uczucie, wspomnienie biednéj Loli, tak mnie przejęły, żem tu przybiegła odwiedzić choć grób przyjaciołki niezapomnianéj, rzucić nań kilka kwiatków i łzę cichą.
Kłamała — bo łzy w ogrodzie zerwać nie było można, a wypłakać jéj nie umiała.
— A! pani ją kochałaś? pani jéj nie zapomnisz? Przyjm odemnie z serca dzięki.
Jerzy zszedł już na pospolitego bardzo grzecznego człowieka, który kłaniał się i dziękował, i przypominał owych ichmościów niosących trumnę, co się przepraszali, następując sobie na pięty.
W twarzy jego więcéj znać było zmieszania się niż czułości.
Aneta przybrała razem z suknią czarną twarz stosowną, żałobną, a była tak piękna, że gdybyś ją wtedy na jednym z tych grobowców postawił, cudnie majestatyczną malowałaby boleść. Lica nawet wypogodzone były ciszą, oko świeciło głębiną bezdenną, rezygnacya niebiańska zdawała się ją opromieniać. A! gdyby taka była w istocie, jaką się być zdawała!
Spojrzawszy na nią Jerzy, który okiem młodości widział tylko piękno, olśniony został tém zjawiskiem, jakby z grobów wyrosłém, wspaniałém, wielkiém, dojrzałém do życia, a dziewiczy wieniec noszącém jeszcze u czoła. Powoli na widok jéj przejmowało go uczucie coraz dziwniejsze: nie kochał, ale przejęty był i oczarowany.
Otto patrzał na niego nie na nią, z twarzy mu czytał jak z księgi, i smutniał.
— Natura! ludzie! wszystko jedno! życie oplatać musi groby! rzekł w sobie. To początek nowéj miłości. Ten bluszcz uparty uczepi się ruiny i ozieleni ją sobą.
Jerzy w uwielbieniu dla Anety, sądził się być wiernym pamięci siostry, ale serce jego od grobu już poczynało zwracać się do życia.
— Jakże tu cicho! spokojnie! miło! rzekła Aneta, zbliżając się powoli, i kładąc rączkę, odzianą obcisłą rękawiczką czarną, na żelaznéj kracie, która ich dzieliła: co tu kwiatów! to ogród umarłych! Nie dziwię się panu Ottonowi, że tu, jak słyszałam, spędza długie godziny. Pierwszy raz jestem tu sama i czuję, że trudno mi się ztąd wyrwać. Zdaje mi się, że zdrowo być musi czasem wnijść na cmentarz spytać śmierci o życie?
Otto milczał, schylony patrzał na grób swój drogi; Jerzy wdzięcznością popchnięty, wyszedł powoli z za żelaznéj otoki i zbliżył się do Anety. Razem, milcząc, poszli do grobu Loli.
— Biedne dziecię! rzekła postać w czerni.
— Biedny anioł! dodał Jerzy. Lecz byłoż to serce tak gorące przeznaczone na długie lata? mogłoż ono wytrzymać z tém, co je otaczało? nie byłaż lepszą od tego, z czém ją los związał? od nas i od wszystkich?
— Nie od was, przerwała Aneta, nawet w obec grobu odważając się na pochlebstwo: wy jesteście także taką jak ona wyjątkową istotą! Dwie wasze dusze szczęśliwie na krótko się spotkały, ale tym pocałunkiem żyć może ona w niebie... ty na ziemi... dodała cicho.
— A jednak, tęskno mi, duszno i ciasno tu, zwłaszcza gdy na ten grób patrzę, odparł Jerzy ze łzą w oku. Nie umiem nosić godnie płaszcza żałoby: cięży mi na ramionach.
Anecie oczy błysły, zamilkła.
Przeszli powoli około grobowca, a Jerzy spostrzegł świeżą kwiatków wiązankę rzuconą na stopnie, i pochylił się ku niéj. Połowa bukietu była oblana rosą, połowa zwalana pyłem, który na kamieniach osiadł; kwiatki napół przyciśnięte i zgniecione zdawały się skarżyć, choć razem ze świeższemi jeszcze zwiędnąć i uschnąć miały... Z wiązki téj Jerzy zerwał czarnego bratka i zatrzymał go w ręku.
Otto wciąż patrzał z daleka, a warga jego zwieszała się coraz smutniéj i czoło fałdowało groźnie. Jerzy powoli przeprowadził Anetę do fórtki, pożegnał ją u powozu, i stojąc popatrzał jeszcze za odjeżdżającą, bo i ona parę razy piękną główkę ku niemu zwróciła.
Tuman pyłu żółtego uniósł się na gościńcu, rozbił w chmurę, wirował, uleciał i zakrył powóz i cmentarnego gościa.
Powoli z bratkiem w ręku Jerzy powrócił do Ottona, który siedział nie wstając z ławy, a gdy przyjaciel podszedł ku niemu, ruszył się o kiju wychodzić.
— Pokój umarłym! odezwał się Otto: bo dzisiejsze odwiedziny, mój Jerzy, już zarywają na świętokradztwo i szyderstwo... Te wzroki żywych palące, co się krzyżują nad próchniejącą trumną, to coś okropnego, to urągowisko Niebu, wieczności, pokojowi, śmierci!
— Gdzieżeś je zobaczył? spytał Jerzy.
— A! w oczach waszych!
— Moich?
— Jéj tylko! ale z jéj źrenic przeleje się prędko ogień w piersi twoje... Jerzy...
— Przyjacielu! uśmiechnął się boleśnie młody chłopiec, wskazując mu grób: patrz, a ona?
— Ona usypia w białym całunie i uśmiecha się może zwodnicy, która przyszła umyślnie, by jéj wydrzeć ostatek.
— Jak to? umyślnie! oburzył się Jerzy, cofając.
— A! a! naiwny człowiecze! rzekł Otto: myślisz, że przypadkiem tak ślicznie czarno ubrana przyjeżdża wesoła i zręczna dziewczyna na grób przyjaciołki, aby powietrzem wiosny, zaprawném zgnilizną trupią odetchnąć? Myślisz, że po to tu przyjechała, aby rzucić te kwiaty?... O prostoto godna złotego wieku!
— Ottonie, więcéj wierz sercu ludzkiemu.
— A! wierzę w nie i szanuję, Jerzy mój! ale życie uczy wiele! Tyś młody i piękny, nie ma wątpliwości dla mnie, że ona kocha ciebie, że ma odwagę nawet o grób się uderzyć i w pyle poklęknąć, byleby ciebie zobaczyć, zbliżyć się do ciebie i śliczną ci błysnąć twarzą.
— Mylisz się! mylisz na Boga!
— O! nie mylę się, niestety! to jaśniejsze od południowego słońca! Ty jeden możesz tego nie widzieć.
Jerzy się zarumienił.
— A! zawołał: toby było grzechem strasznym!
— To jest tylko namiętnością, a namiętność to burza, mój Jerzy; niszczy ona, nie zasiewa, i przelatuje szybko.
— Więc przeleci?
— Zniszczywszy może.
— Mój Ottonie, odparł młody chłopak: czyś ty już zwątpił o mnie? czy masz mnie za niegodnego jéj pamięci?
— Ja cię kocham! ja cię braterskim uściskiem do mojéj piersi przykułem! ale któż wie? Mnie samego gdyby taka czarodziejka dziewczyna, zimna a rozpłomieniona, rozkochana a chłodna, poczęła dawniéj uściskiem od grobu odciągać, — nie wiem, nie wiem czybym wytrwał! Któż z nas tak silny, by się oparł łzom i westchnieniom?
— To ci się wszystko śni w gorącéj wyobraźni.
— Nie! nie! mówię chłodno, mówię smutno, mówię prawdę. Patrzałem i patrzę na nią: ona cię kocha lub pragnie... nie wiem... ale jedno z dwojga! Ty wiesz francuzkie przysłowie, że „Bóg chce czego chce kobieta“... A! często ona chce tego, czego chcą szatany raczéj, i rajskiego jabłka z pod węża głowy dostanie. Ale dość! nie mówmy o tém.
— Ja dziś, zaraz jadę do Horycy! odparł Jerzy.
— To najlepiéj, rzekł Otto: przed falą przybywającego morza najlepiéj uciekać; z tém się nie walczy... Aneta jest falą morza; fale ścigają daleko!
Zamilkli; ale Jerzy sam o siebie począł być niespokojny. Coś dziwnego się w nim działo. Rzucił kwiatek na ziemię, podniósł go, wspomniawszy, że dotknął grobu Loli, i poszli powoli do Robowa.
I tego poranku więcéj mowy między nimi nie było.
W Horycy oczekiwała na Jerzego niespokojnie panna Izabella i cały stary ich dwór, któremu jak zęba trzonowego, wedle wyrażenia Radwanowicza, brak było heroicznego Lacyny. Nieraz go tam sobie wieczorną porą, przy kominie, przypominali starzy przyjaciele; Jerzy jak winę nosił go na sumieniu.
Przybycie panicza ożywiło dwór, trochę posępny i pusty bez niego; nawet Paweł się ruszył i posunął ku niemu, aby mu w oczy zajrzeć i zobaczyć czy bardzo w nich smutno. Panna Moroszówna śledziła, wypatrywała, szukała w nim jakiéjś spodziewanéj zmiany. Wydał się jéj teraz jakimś podrażnionym i nie sobą. Zwykle Jerzy był bardzo spokojny; życie może jednostajne takim go czyniło. Podróż go rozkołysała; w podróży myśli miał wiele, widział ludzi, wpatrzył się w nowe postaci, z nich ku niemu trysnęło życie nowe. Postać Anety, uparta jak ona sama, snuła mu się nieustannie przed oczyma; ciągle ją tak widział jak raz ostatni zobaczył, u tego grobu klęczącą, pochyloną, osłonioną.
Panna Moroszówna miała już ten zwyczaj matek, że gdy ich ukochany jedynak powróci do domu, to go muszą wybadać do dna, rozpytać o każdy krok, spowiadać z każdéj myśli, uprzytomnić sobie wszystkie czynności. Zaraz więc przy wieczornéj herbacie kazała mu opowiadać o całéj téj wyprawie... Jerzy był posłuszny, choć zbywał lakonicznie ciekawość.
Nie obeszło się jednak bez wzmianki o Anecie, o widzeniu z nią pierwszém i drugiém i ostatniém. To ostatnie Jerzy odmalował jéj jak artysta; utworzył z niego rodzajowy obrazek, smutny, prześliczny. Pannie Izabelli aż łzy zakręciły się w oczach.
— To dobre jakieś dziewczę, rzekła. Mnie się zdaje, że świat i ludzie wcale się na niéj nie poznali. Prawda, że matka śmieszna, ojciec nic nieznaczący ale ta Aneta niepospolitą jest istotą.
— Mówią, że zbyt chłodna i rozumna.
— Mylą się może, odpowiedziała panna Moroszówna: najczęściéj serce drażliwe maskuje się dowcipem i chłodem. Rozum niekoniecznie jest przeciwnikiem uczucia, boć to są dwa koła jednego wozu, téj duszy, która siedzi na rydwanie o tylu złocistych kołach... Lepiéj może niż wy sądzę Anetę, bo jestem kobietą; widywałam ją w różnych chwilach, zawsze serdeczną i uczucia pełną, zawsze łagodną i miłą. To co mi opowiadasz, jeszcze mię więcéj przywiązuje do niéj. Mówże mi, proszę, o niéj.
Jerzy mówił i dosyć wiele powiedział.
— Ale ty to tak opowiadasz zimno, a ja — uśmiechnęła się panna Moroszówna — mam ochotę posądzić ją o miłość to ku tobie.
— A! i Otto mi tę myśl narzuca, ale to być nie może!
— Czemuż? Mnie się to zdaje rzeczą naturalną, prawie konieczną.
— Wie przecię, że jéj kochać nie mogę.
— Ona wie tylko, że kocha ciebie, to dosyć, westchnęła panna Izabella. Pozwól Jerzy, bym ci całą myśl moją wypowiedziała szczerze. Tobie potrzeba nie kochanki, ale żony; dla ciebie trochę, dla mnie bardzo! Czyżby ci Anna nie przystała?
— Matko! ja się nie mogę ożenić: toby było splamieniem jéj grobu i mojéj przeszłości!
— Nie myśl o miłości, dziecko moje; myśl o poczciwém przymierzu z drugą istotą, któréjbyś mógł troskę powierzyć i podzielić z nią życie. Jam nie wieczna! — dodała — a dom bez kobiety, wiekuiste sieroctwo zwłaszcza ku starości... a! to rzecz straszna mój Jerzy! Jam zeschła w tém życiu wdowiém i znam je. Naówczas wyciąga człowiek ręce i pragnie choćby złego, byle wiekuistego towarzysza, byle nie obojętnych obcych twarzy. Dziś, jutro, będziesz się musiał chłodno ożenić dla siebie, dla mnie, dla tego, że ja cię o to na klęczkach błagać będę.
— A ja leżąc twarzą na ziemi będę się wypraszał, odparł Jerzy. Bóg sam chciał, bym nawet tych lekkich, serdecznych nie nosił więzów; nie czuję potrzeby serca, nie potrafiłbym stanąć u ołtarza bez zapału, bez uniesienia, bez rozpromienienia...
— Ha! więc postarzéj jeszcze trochę! Przeżyłeś już dzień miłości, ale ci wieczór pozostał. Późniéj dopiero poczujesz to, co ja ci dziś przepowiadam: zechcesz towarzysza, ale może takiego, jakimby Aneta była dla ciebie, nie znajdziesz. Ja czuję choć przybranéj matki sercem, że ona cię kocha; a miłość choćby niewzajemna, jest wielką dźwignią w życiu.
— Matko, rzekł Jerzy spuszczając oczy: nie! proszę cię, nie namawiaj mnie na nowe życie, które może być lżejszém, ale może też stać się twardszém i cięższém od dzisiejszego. Czegoż mi braknie? Mam serce matki, pracę, spokój, siły, swobodę; a że nie mam pieszczot życia — czyż serce żałobne nie wzdrygnęłoby się na nie? czyż dotknięcie ust jéj nie starłoby mi z nich niebiańskiego pocałunku tego dziecięcia? czyżby nie było męczarnią, przypomnieniem, zgryzotą? Jeśli się podobało Bogu odjąć mi nadzieję, czyż nie powinienem przyjąć wyroku, posłuszny?
Matka nie nalegała już więcéj.
— Wierz mi, rzekła tylko: chciałabym widzieć cię szczęśliwym; chciałabym, aby prócz nas dwojga, nowego coś odżywiło te stare mury tak posępne, na których nadzieja żadna nie rośnie. Może szczebiot płochy dziecięcia, może uśmiech młodéj kobiety, związałby nas z ludźmi i społecznością, od któréj losy oboje nas odcięły.
— Żyjmy pustelnikami, kiedyśmy na pustelnię skazani, odparł syn, całując ją w rękę. Mamy dzieci tych, którzy ojca i matki nie mają: tych nam będzie dosyć.
Marszałkowstwo hrabiego Rajmunda rozpoczęło się pod bardzo szczęśliwą wróżbą. Przez kilka tygodni po wielkim inauguracyjnym obiedzie, był to w święcie i powiecie najpopularniejszy człowiek. Starzy ludzie dziwili się niezmiernie, że mu tak łatwo przyszło pozyskać sobie serca obywatelskie, gdy cały wiek pracując, z żelazem i drzewem tak źle sobie dawał rady.
Ale nie ma nic na świecie trwałego, i hrabia smutnie tego musiał doświadczyć.
Trafiło się, że szlachcicowi bratu odmówił na prośbę bardzo dziwną i niesłuszną; już tedy krzyknęli, acz z cicha, że arystokrata.
Przyszły potém drażliwe sprawy opiek i administracyi. Było tam kilka sierocych majątków w rozporządzeniu opieki i kilku kandydatów urodzonych do administrowania sierocemi i odłużonemi majątkami. Ci zaraz upomnieli się o swoje. Święcie im się należały administracye: jednym dla tego, że przywykli byli żyć z tego chleba. drugim że innego nie mieli. Nieszczęściem hrabia, i co gorsza, sekretarz jego, obaj byli ludzie uczciwi a nieobyci z formą, jaką się korzystanie z cudzego grosza najspokojniéj w świecie odbywa; chcieli więc majątkami rozporządzić w sposób jak najkorzystniejszy dla sierot i biedaków. Ale zwyczaj odwieczny temu się sprzeciwiał. Snadź z czasów pogańskiego jeszcze kommunizmu, dobra tego rodzaju uważają się jakby własność ogólna, jakby jakiś rodzaj starostw, z których ktoś chleb jeść i kieszenie ładować musi; oburzono się tedy niezmiernie, że hrabia chciał wydrzeć zarobek tym, którzy do niego tak słuszne mieli prawo.
Hrabiemu zdawało się w prostocie ducha, że jeśli kto, to bogaci i niezależni ludzie winni się podejmować administracyi; bo ci i więcéj mają wolnego czasu, i mniéj są na pokusy wystawieni, i mogą coś stracie, a nic nie potrzebują zyskiwać. Spotkał się tu z ugruntowaném przekonaniem, że sierocy majątek i dobra odłużone podpadające pod tak zwaną administracyę, są rzeczą do ciągnięcia zysków dla ludzi, co inaczéj mieć ich nie mogą.
Czteréj tedy groźni kandydaci stanęli przed marszałkiem, a że na niego wotowali affirmative, sądzili, że mają zupełne prawo domagać się nawet najniesłuszniejszéj rzeczy. Dawszy mu ten dowód zaufania, zażądali, aby im oddał co od dawna dzierżyli, i z czego takie podawali rachunki, jak się im podobało.
Hrabia osłupiał, nie pojmował rzeczy; ale spotkawszy tak głębokie i silne przekonanie o swych prawach u tych panów, zachwiał się na chwilę, myśląc naiwnie, że jakoś niedobrze rzecz zrozumiał.
— Jakże, proszę marszałka, zawołał najstarszy: my ten sierocy majątek trzymamy już od lat sześciu!
— Ależ to mienie sieroce! Panowie nie podajecie opiece rachunków, lub przysyłacie takie, jakich ona przyjąć nie może; są summy popodnoszone...
— Co pan hrabia w to wchodzisz? My mamy odpowiedzialność, a sieroty podpiszą nam zakwitowanie.
Nie było już co rozumować.
Inni z równie ścisłą logiką dopominali się administracyi majątków, na których ciążył dług niewielki; lat dziesiątek, a mimo ich starań nietylko nie ubywał, ale go jeszcze przyrastało; rachunki misterne pochłaniały wszystko. Hrabia nie mogąc pojąć téj manipulacyi cudzego grosza, choć sam nie tak bardzo był delikatny, gdy o niego chodziło, opierał się.
Upór ten dopełnił miary jego występków.
— A, to taki ptaszek! zawołali ci panowie chórem. My wotujemy na ciebie, abyś ty nas z domów wypędzał! Zobaczysz!
Administracye bowiem prawie za własne się uważają.
— Toś taki! wołał inny: a no! doczekamy wyborów, polecisz negatywami na łeb, a co ci nałajałem, tego ci nikt nie odejmie. Chce mu się być uczciwszym od nas wszystkich. Sumienie! piękne sumienie: ja mam sześcioro dzieci!
Ten, który chwalił się sześciorgiem dzieci, sądził naiwnie, że mu dla nich jak dla ptasząt w gniazdku, wszędzie pokarm zbierać było wolno, choćby w cudzéj kieszeni.
Ostatni wprawdzie dzieci nie miał, ale był potomkiem zasłużonéj w powiecie rodziny, a mienie znaczne przejadł, przepolował i przetraktował ze współobywatelstwem; należało mu tedy coś dać, choćby odjąć sierocie i wdowie. Tego marszałek zrozumieć nie chciał, i dorznął się swoim uporem.
Groźny zastęp uformował się zaraz i powiększył tymi, którzy na pewny obiad w miasteczku nie byli proszeni przez omyłkę, i tymi, którym hrabia wizyt nie pooddawał, i innymi jeszcze, którzy go nie znali, ale kogoś nienawidzieć i na coś krzyczeć musieli; bo są ludzie co hałasy lubią, a wszelkie zgorszenie mają sobie za przysmak. Zaraz tedy dały się słyszeć głosy, że marszałek nowy jest człowiekiem strasznym, że służy tylko dla nagrody, że obywateli chce gubić i z torbami wyprawiać, że zdradliwie chłopom sprzyja, że z Żydami akcyznikami ma złowrogie konszachty, dążące do zaprzedania całego powiatu w niewolę babilońską, i t. d., i t. d.
— To już rzecz dowiedziona, mówili ex-administratorowie: nie ma najmniejszéj wątpliwości. Widziano go wieczorem około domu Goldmana; jeździł cztery razy, pilno, nie wiedzieć po co, do gubernialnego miasta.
Gdy raz podobne puszczono wieści, nic już ich powstrzymać nie było w stanie. Hrabia stał się podejrzanym najprzód o małe grzeszki powszednie miłości własnéj, pychy, ambicyi; potém o zdradę, podstępy, nienawiść współbraci, przedajność i wszelkie zbrodnie, jakie tylko niechęć i głupota wymyślić mogą. Są u nas kamienie i błoto szczególnego rodzaju, któremi obrzucać zwykliśmy nienawistne nam postaci; jednych i tych samych używają na wszystkich. Gdyby z opinii publicznéj, która dziś wieńczy bez zasługi, a jutro strąca w otchłanie bez winy, przyszło wnosić o ogóle, — zwątpiłby każdy o jego przyszłości, tak straszliwym jest mistrzem w wynajdowaniu wszelkiego zła, często nie opierając swych sądów na niczém inném, prócz jakiéjś zazdrosnéj chętki obalenia tego, co głową czy ręką wyżéj tłumu sięgało. Szczęściem ta płochość wyroków sam a się obala, bo nic w świecie niestalszego nad nią.
Opinia jednak daleko częściéj wywraca niż buduje, a na ruiny trudny ratunek.
Brak może u nas ludzi, ale nie taki, jakby się z tego zdawało. Wina ich, że ulegają hałasom i uciekają od walki.
Hrabia, który był pewien, że od razu zyskawszy sobie taką przewagę, potrafi się, mimo trutniów, w sercach większości i opinii utrzymać, zdziwić się musiał niepomału, widząc jak krucha była podstawa w sercach obywatelskich, na któréj się opierał, jak uściski i całusy nieprzeliczone, któremi pieczętowano wiekuiste z nim przymierze po kielichu, wcale do niczego nazajutrz nie obowiązywały.
Mamy to do siebie, niestety! że popularność u nas pozyskać może nawet gracz z professyi, który daje dobre obiady i ściska się ze wszystkimi, a czasem dla oka sypnie sowitą jałmużną; ale przytém tacy też ludzie jak Czacki nie wywiną się od potwarzy i prześladowania. Najczystsze poświęcenie nie pomoże, zawsze ktoś czuwa na straży, żeby nogę podstawić i wywrócić.
Hrabia więc jak z razu miał wielką pociechę ze swojego urzędowania i marszałkowskiéj godności, tak wkrótce potém napił się żółci i goryczy do sytu, opuszczony i odepchnięty od wszystkich. Nawet sędzia Mejszagolski fidus Achates po kryjomu, przyjaciel tylnemi drzwiami, publicznie trzymał się na uboczu i dobrze udawał, że się do niczego nie miesza. To rzecz także ciekawa, że gdy kogo u nas przypadkiem ostracyzm ten wygna i potępi, strach taki ogarnia rodzinę, przyjaciół, blizkich, że wszyscy zaraz pierzchają przed nim jak przed zapowietrzonym, bojąc się, by ich nie spotkał ten sam los. Cofają się, umywają ręce i powiadają sobie: „Winien czy nie winien, po co się mamy w to mieszać?“
— Nawet z przekonaniem o prawdzie, nikt przy niéj obstać i za nią walczyć nie ma odwagi.
Dopóki tryumfował hrabia, ograniczał się tylko opisywaniem przed żoną odniesionych zwycięztw: jak na obiedzie danym dla niego dwanaście razy pito jego zdrowie, jak go noszono na rękach, jak „kochany hrabia“ musiał z kolei dwanaście mów do siebie wystosowanych wysłuchać pocąc się, a dwunastu mówców z obu stron twarzy całować i t. p. Żona biedna cierpliwie słuchała tego z uśmiechem obojętnym, często z cicho wyrażającém się podziwieniem, i choć nie zdawała się wielce tém uszczęśliwiać, mąż przed nią przechwalał się wszakże, bo takiemi rzeczami potrzeba się koniecznie chlubić. Długo w głębi człowieka nie mogą one pozostać, i nie karmią go, jeśli ich drugim nie podaje.
Gdy teraz nagle zmieniły się losy, z razu mając to za coś przypadkowego i przechodzącego, hrabia jeszcze zwierzał się jéj z przeciwności swoich; ona słuchała smutniejsza trochę i milczała. Przyszły otwarte boje, i żona jedna została, z którą można było szeroko nad niemi się rozwieść i z serca użalić.
— Mój mężu kochany, odezwała się wysłuchawszy gniewów i narzekań na ludzką niewdzięczność: do czego ci to wszystko? Nie chcą cię zrozumieć, nie żądają posługi twojéj? dla czego im się narzucać, swobodę swą poświęcać, a potém jeszcze cierpieć? Usuń się, powróć do ciszy domowéj; na co ci to potrzebne!
— Są obowiązki obywatelskie, które raz w życiu spełnić potrzeba, odpowiedział hrabia.
— Ale jeśli ci, dla których się to czyni, odpychają i nie życzą sobie posługi?
— A jeśli my mamy przekonanie, że służyć możemy skutecznie?
— Zdaje mi się — odpowiedziała żona — że Bogu tylko tak służyć można, gwałtem i przemocą biorąc Królestwo Niebieskie; ale ludziom?
— Człowiek publiczny! przerwał hrabia, któremu się ustąpić nie chciało: człowiek publiczny! Pani słyszałaś, w Anglii co to się dzieje, jak łają, a jednak nikt nie ustępuje! Potrzeba mieć ducha publicznego!
I bałamucił się tak biedny, ale gryzł wewnętrznie.
Przyjaciele dawniejsi, którzy w obec wszystkich bardzo z nim byli zimno, pokątnie dawali mu dowody wierności tém tylko, że mu jak najsumienniéj znosili wszystkie krążące o nim plotki, trując spokój często najniepotrzebniejszemi wymysłami.
W takim ucisku potrzeba choć jednego powiernika, przed którymby się można użalić, poskarżyć, wylać z tą żółcią, co się wewnętrznie gromadzi. Hrabia często wywnętrzał się przed Malczakiem nawet, który jak chińska lalka kiwał tylko głową i niewiele umiał odpowiedzieć ani poradzić; żonę jednak poczytywał za najdogodniejszą do zwierzeń. Czuł w niéj serce, doznawał pociechy, gdy się oburzyła; trafiało się nawet, że uwagi jéj znajdował słusznemi, gdy się z jego zdaniem zgadzały.
Tak nieszczęście coraz ich bardziéj do siebie zbliżało; a choć hrabina tak była przygnębiona, pogrążona w smutku i zobojętniała, że trudno się jéj było choć myślą zwrócić znowu do świata, czuła jednak, że obowiązkiem jéj było choć myślą wrócić znowu do świata; czuła, że obowiązkiem jéj było wyciągnąć rękę mężowi, który obecnie pierwszy raz cierpiał, a znieść męczarni nie umiał. Nigdy go jeszcze nic tak boleśnie nie dotknęło, inne razy nie drażniły jego miłości własnéj, znosił je mężniéj, pogardliwie, dumnie: te rozdarły mu serce upokorzeniem, jakiego się nie spodziewał, i bolał na nie srodze. W tym stanie człowiek skłonny jest zbliżyć się nawet do ludzi najobojętniejszych, byle mu okazano czułość i politowanie. Hrabina stała się potrzebną, była dla niego jedyną, umiała osłodzić bole, których doznawał; a ciesząc go, rozrywała się sama.
Tak to dziwactwo hrabiego jeden miało dobry skutek, że zjednoczyło ściśléj znowu rozerwane stadło; a co dziwniejsza, przekonało nareszcie hrabiego, że żona jego nie jest tak pospolitą, jak dotąd mniemał, kobietą. Wiele teraz rzeczy powiedzieli sobie wzajemnie, z których przez ciąg długiego czasu nie mogli się przed sobą wyspowiadać. Malczak też spotrzegłszy ten zwrot, począł panię bardzo szanować, a spadłszy nieco ze stanowiska absolutnego faworyta, spokorniał. Hrabia bowiem codzień mniéj zajmował się mechaniką, mówił o niéj jeszcze wiele przy nadarzonéj zręczności, dawał się sadzać na tego konika, jeździł na nim z upodobaniem, ale już nic nowego nie robił, powtarzając, że dla niewdzięcznego kraju nie warto sobie łamać głowy.
W powiecie tymczasem agitacya przeciwko marszałkowi coraz goręcéj się wzmagała. Byli tacy, którzy głośno utrzymywali, że potrzeba go zmusić, aby się podał do dymissyi, gdy obowiązku swego spełniać nie umie, a wywłaszczeni administratorowie mocno to popierali, dodając, że siłą go zmuszą, aby miejsce opuścił, i odgrażając się w sposób dowodzący, że swą krzywdę kieszeniową sercem poczuli.
Hrabia byłby już może porzucił wszystko, ale na nieszczęście nie tak łatwo pozbyć się urzędu, jak go nabyć. Zniechęconego już trzymały formalności, musiał cierpieć, znosić wprost do niego wymierzane impertynencye, i spełniać to, do czego się zobowiązał. Honorowy urząd, na który miał szczęście być wybranym, wkładał na niego obowiązek dotrwania na stanowisku mimo upokorzenia i kłaniania się wszystkim, nawet tym, którzy mu w oczy łajali.
Nareszcie tak mu obrzydło to życie, że gdyby nie żona, gotów już był z kraju się wynosić, aby na to grono współziomków, co wiwaty tak gorąco na cześć jego przy wyborze spijali, nie patrzeć. W jednéj z tych chwil ciężkich, w których zbolała dusza najwięcéj potrzebowała pociechy, hrabina potrafiła nakoniec przemówić do niego słowem, które od dawna na sercu jéj leżało.
— Mój Rajmundzie, rzekła do niego: życie nasze smutne, dom pusty... nie czujeszże ty potrzeby nigdy zastąpienia tego drogiego dziecięcia, któreśmy stracili, choć przybraném?
— Przybraném? rzekł hrabia. Nie! mamy krewnych, ktoś po nas majątek zabierze... a z tych, których znam, serca nie mam do nikogo.
— Co to za szkoda, żeś się tak przeciw Jurasiowi uprzedził!
— A! o tym mi nie wspominaj.
— Przepraszam cię: o nim to właśnie mówić chciałam. Wszak on nam najbliższy, syn brata, i doprawdy dobre dziecko, serdeczne, kochane; czemużbyśmy nie zbliżyli się do niego?
— Czemużby on nie zbliżył się do nas? poprawił hrabia.
— On... nie śmie.
— No, a ja nie mogę! odparł Rajmund.
— Alebyś go nie odepchnął?
— Nie lubię go, rzekł hrabia.
— Bo go nie znasz.
— Trudno, bym gonił za nim dla poznania.
Na tém się skończyło, a hrabina potajemnie napisała list do p. Moroszówny, wzywając ją, aby ostrożnie namówiła Jurasia, żeby kiedy do nich przyjechał. Opisała jéj swą rozmowę z hrabią i jego usposobienie; dodała, że bardzoby jéj było miło, gdyby się mógł zbliżyć do stryja. P. Izabella pokazała list Jerzemu, który się nad nim zadumał.
— Pojadę — rzekł — zobaczę tamtą matkę, i miejsce gdzie Lolę poznałem; przypomnę krótkie chwile szczęścia, a będzie co Bóg da...
— A gdybyś się jeszcze dał namówić i zbliżył tak samo do téj poczciwéj Anety? dodała po cichu panna Izabella.
Jerzy nic na to nie odpowiedział. W sercu jego było bardzo tęskno, a obraz czarno ubranéj, klęczącej u grobowca Anety, często go prześladował, ale się przyznać nie chciał do tego.
Nie bez bicia serca przyjęła hrabina przybywającego do Zarubiniec Jerzego. Spłakała się, głowę na jego ramieniu złożywszy; ucałowała go w czoło, i milcząca usiadła przy nim, trzymając rękę jego w dłoniach drżących. Dla niéj Jerzy przynosił z sobą żywe wspomnienie córki; kochała w nim miłość jego dla swego dziecięcia.
— Jurasiu mój, rzekła: dobrześ zrobił żeś tu przybył. Bądźże łagodnym dla starego brata twojego ojca; pamiętaj, że on był ojcem Loli, która kochała cię i dla ciebie umarła. Ja pragnę, byś był naszym synem i starości osłodą. Może jest w tém trochę egoizmu, bo chciałabym mieć cię przy sobie, i choć mówić o niéj z tobą. Daruj mi... uczyń coś dla mnie biednéj.
Dziwnym trafem, który podobny był do obmyślanego kroku, hrabia po przybyciu Jerzego wszedł zaraz do żony — i on, co zwykle był bardzo śmiały ze wszystkimi, zdawał się być niepewien siebie i zmieszany. Przywitali się zimno, ale grzecznie. Hrabia pierwszy rękę do niego wyciągnął.
Rozmowę począć było trudno. Rajmund zawiązał ją w sposób wcale niespodziewany.
— No, cóż ty tam panie Jerzy (nigdy go wprzód po imieniu nie nazywał), zasiedziałeś się tam na Polesiu? To kąt zapadły.
— Ale spokojny, panie hrabio.
— Mówże mu: stryju! podszepnęła hrabina.
— Dla młodego to już nadto ciche. Zardzewiejesz tam do reszty, a i tak brakło ci ochoty do ludzi.
— To prawda, mój stryju...
Hrabia się jakoś nasrożył na to nazwanie, ale zaraz ochłonął.
— Czemuż też tu czasem do nas nie przyjedziesz? My tu także jak pustelnicy żyjemy.
— Bardzom wdzięczen stryjowi, ale mam obowiązki względem panny Moroszówny.
— Ale i jéj bylibyśmy radzi, bardzo radzi...
— Pamiętajże, Jurasiu, zawieźć jéj to zaproszenie, dodała hrabina.
— Źleś wpan zrobił, ja ci to zawsze powiem — przerwał Rajmund — żeś ojca opuścił. Dziś masz tylko nas... o tém niepotrzeba zapominać.
Cała ta rozmowa niewypowiedzianie rozradowała hrabinę. Wstała ożywiona i w rękę pocałowała męża, który widocznie wymógłszy na sobie to ustępstwo, szczęśliwy był i kontent z siebie, jakby chciał powiedzieć twarzą: „A widzicie, nie taki to ja jestem zły, jakeście sobie wyobrażali!“
— Spodziewam się — dodał — że u nas dni kilka zabawisz. Powiem, żeby ci Żółtowski polowanie przygotował.
Jerzy zbliżył się poruszony, i ująwszy rękę stryja żywo, ucałował ją ze łzami na oczach. Nie wiem co się tam stało staremu, który na chwilę wychodząc ze swéj sztywnéj oziębłości, pochwycił go za głowę, pocałował i co najprędzéj uciekł za drzwi.
Hrabina płakała, tak była szczęśliwa.
— Stryjenko, rzekł Jerzy do niéj: tę dobrą życia chwilę tobie winienem. Jakże ci za nią mam dziękować? Każdy moment zgody i miłości, to promyk z niebios zstępujący na ziemię; a choćby trwać to nie miało, dobrze z pomiędzy chmur choć błysk słońca zobaczyć.
— O! ono nam jeszcze może zaświecić nad zachodem, serce moje! rzekła hrabina. Ale cierpliwości i trochę pokory!
Jak się to stało, że tegoż samego dnia p. Jędrzejowa z córką, rzadko bardzo bywając w Zarubińcach, wybrała się właśnie je odwiedzić, nie wiemy wcale. Czy to mamy przypisać losowi, jednemu z tysiąca wypadków fatalnie jakoś często przychodzących, czy karczemce na trakcie, z któréj wiadomości o przejezdnych płynęły do dworu, — trudno wyrokować; dosyć że p. Jędrzejowa z Anetą po obiedzie przyjechały.
— A! otoż mamy i gości! odezwała się hrabina. Doprawdy, niezawsze ich lubię, ale dziś całkiem mi nie na rękę. Jerzy, zastąp mnie tam chwilę; wyjdź do salonu; ja się trochę ogarnę i idę za tobą.
Jerzy zbiegł żywo ze wschodów od pokojów hrabiny, u któréj był naówczas, i wszedł do paradnego salonu na dole, gdzie damy przechadzając się, gospodyni oczekiwały.
Aneta wykrzyknęła na widok jego.
— A! pan tutaj! byćże to może! co za traf szczęśliwy, kiedyśmy się go wcale widzieć nie spodziewały!
Kto inny z tego wykrzyknika właśnie byłby się może domyślił, że rzecz była ukartowana; ale poczciwy Jerzy uwierzył święcie zadziwieniu. Serce jego już się było przywiązało do Anety, a nawet do saméj mamy, która ściskała go za ręce powtarzając:
— Proszę! co to za zdziwienie dla nas! pan tutaj!
— Przyjechałem na dni kilka do stryjowstwa.
— A! jakżeś to pan dobrze zrobił! odezwała się Aneta; co za myśl śliczna!.. Przecięż i my pochwycić musimy pana choć na chwilkę! Nie odmówisz? I ja skorzystam.
Jerzy się ukłonił w milczeniu.
— Aleś pan zmizerniał i opalił się! dodała Stasia; doprawdy zmizerniałeś! To Polesie, to smutny kraj! Oczerety, łozy, sosny, piaski... jak tam żyć można?
— Pani, jam już ten kraj pokochał.
— Niech mama nic nie mówi przeciwko niemu; ja znajduję, że okolica ta nawet ładna, trochę może smutna, ale doprawdy wiele ma wdzięku!
— A no! to się nie sprzeczam: dwoje was przeciwko mnie jednéj. Jakże się ma matka?
— Dziękuję pani, zdrowa.
— Co pan porabiałeś?
— Najmniejszéj w mojém życiu nie było zmiany. A państwo?
— Mąż mój od niejakiego czasu bardzo podupadł!
— Cóż to panu Jędrzejowi? spytał Jerzy.
— Posmutniał, schudł, niezdrowie jakieś... Szemere ma mu jakieś wody przepisać.
— Ale to samo przejdzie, moja mamo! odezwała się Aneta, bojąc się szczegółów zbytecznych o zdrowiu i medycynie.
Hrabina weszła na te słowa, a Jerzy naturalnie po pierwszych powitaniach został z Anetą.
Nie wiem jakie tam losy kierowały ich łodziami, ale to pewna, że Aneta zawsze miała jakieś ważne powody usunięcia się od matki i pozostania z Jerzym trochę na uboczu. I teraz tak się znowu złożyło, że ciągle byli razem i ciągle z dala od starszych.
— A nie zatęskniłeś pan nawet do nas! Niewdzięczny! odezwała się do niego.
— Za ostatnie podziękować muszę: to znaczy, jeśli się nie mylę, że miałbym za co pani być wdzięcznym?
— Może! odparła cicho Aneta, rumieniąc się i poglądając ku hrabinie. A ja? spytała ciszéj jeszcze.
— Wierz mi pani, jestem z natury i bez żadnéj zasługi szczerym, odpowiedział Jerzy. Często bardzo przychodziła mi pani na myśl, tak jakem ją widział ostatnim razem, z tym bukietem w ręku, w téj czarnéj zasłonie i sukni; wiesz pani gdzie?
Aneta drgnęła cała, znowu cień umarłéj stanął pomiędzy nimi, ale go odepchnęła udając, że nie widzi.
— Dziękuję panu, jednakże nie zatęskniłeś tak bardzo, ażeby do nas przybyć umyślnie.
— Nie godzi się tak pieścić; ja znajduję, że sercu jak ciału wygódek robić nie można, bo i serce do nich przywyka, i pragnie potém, i rozpieszcza się, a życie... życie jest twarde!
— Czyż całe?
— Są chwile promieniste, ale to chwile tylko, rzekł Jerzy. Hart potrzebny na lata, uczucia tyle tylko, by w chwilkach przelotnych umieć je ocenić.
— A! zawsze te smutki! zawsze groźby!
— Jam dużo doświadczył!
— I dużo przemarzył na czarno.
— Nie mówmy o tém.
— Nie mówmy...
— Pozwolisz pani, bym spytał o Maksa?
— Dawno go już nie widziałam! odezwała się obojętnie Aneta: nudzi mnie.
— Ale uwielbia panię.
— Uwielbienie często bywa nudne; nienawiść tylko nigdy.
— Jużciż pani jéj nie wolisz?
— Jak od kogo.
— Przecięż Maks nie liczy się do tych, od których lepsza nienawiść.
— O! nie, wcale nie! uśmiechnęła się Aneta.
— Jest wyżéj, niżéj, czy osobno?
— A! i pan mnie tym Maksem nudzić zaczynasz, przerwała dziewczyna; a znudzona zacznę obmawiać.
— Gdybyśmy spróbowali?
— Chcesz pan, to powiem, że półkownikowéj żałuję. Dostał się jéj największy bałamut w świecie, zakochany na tydzień we trzech razem, a ona zawsze samotna, bo wietrznik ten lata. Możeby był artystą dobrym, ale niestworzony na męża.
— Zupełnie jak na artystę, rzekł śmiejąc się Jerzy. Otto, który się na tém zna doskonale, rusza ramionami na jego artystyczny talent.
— Może to być, bo teraz wiolonczellę porzucił. Kto kochać nie umie, możeż być artystą?
— O! masz pani słuszność.
— Miłość wszędzie potrzebna, nawet do wiolonczelli, niestety! westchnęła Aneta; a tak mało jéj na świecie!
— Pani mogłabyś się na to uskarżać?
— Ja! nie! owszem, cieszę się, że jéj jest niewiele, bom ją znała tylko nudną i śmieszną; ale tu chodzi o sztukę!
— Mnie się zdaje — rzekł zamyślony Jerzy — że miłości niemało jest na świecie, tylko się ukrywa.
Gwałtem w tych wyrazach szukając jakiegoś ukrytego znaczenia, Aneta spojrzała mu w oczy, ale z nich patrzyła tylko myśl jasna i szczera.
— Dla czegożby się ukrywać miała? spytała.
— Bo ze skarbem każdy się tai; a ten tylko wywozi ją na targ, komu jéj braknie.
— Może pan masz słuszność, odpowiedziała Anna; ale cóż my biedne na to poradzimy! Jak to poznać, gdzie co jest, to fałsz, a czego nie ma, to prawda.
— A! panie macie przeczucie.
— Nie, niezawsze, i ono zdradza.
— Ogromne przeczucie, jeśli to prawda, że miłość wasze życie stanowi!
— Nasze życie? smętnie spytała Aneta; składa się ono nie z samych miłostek i miłości, ale z żalów i nienawiści także.
— A żal czyż to nie miłość? a nienawiść nie jestże nią także, tylko przebraną i wzburzoną?
Aneta widząc go tak ożywionym, stała się śmielszą.
— Teraz ja powiem panu, mówmy o czém inném.
— Na rozkazy! O czémże? naprzykład? o pogodzie?
— Nigdym pana jeszcze tak wesołym nie widziała.
— A, pani! westchnął młody człowiek: to niedługie ciepło jesienne; nie zazieleni ono drzewa.
— Przepraszam, ja się w duszy zielenię, widząc go tak wesołym. To mnie cieszy.
Wtém Jerzy nagle posmutniał, spuścił oczy, poczuł zgryzotę jakby grzech popełnił. A! tu, w Zarubińcach, nie godziło mu się może być tak wesołym, przy innéj kobiecie!
Łza zakręciła mu się w oku.
Drugi raz już widmo stanęło między nimi a chłodny powiew jego całuna dał się przykro uczuć na sercu Anety.
I rozmowa jak zerwany sznur pereł, roztoczyła się po ziarenku.
Aneta wyrzucała to sobie; nie udawało się jéj widocznie. Serce biło, oczy pałały, usta drżały; pragnęła być kochaną; ale że trochę uczucia w ten chłodny marmur się zakradło, nie umiała niém rządzić: ono nią owładywać zaczynało!
— A! zawołała w duchu: nie upadnę! muszę zwyciężyć! mieć go będę, musi mnie kochać, jest już iskierka w téj piersi! Jak ją rozdmuchać?
Gdy po parogodzinnych odwiedzinach siadali do powozu, a Aneta rzuciła się w głąb jego, prosząc matki, by do niéj nie mówiła, bo czuje ból głowy; gdy z myślami i wspomnieniami przyszło do spowiedzi i walki: błysło jéj nagle rozpaczliwe postanowienie. Zerwała się.
— Tak! rzekła: to droga fałszywa, to obudzą wspomnienia tylko! Trzeba być sobą, szyderską, otwartą, szaloną, rzucić mu się na szyję, opasać serce. Cóż mam do stracenia? wszak i tak mnie nie chce? Zwyciężę lub...
Tu zamilkła.
— No! to i ja przecię umrzeć potrafię! dodała. Lub... A! i szał musi mieć swoje rozkosze: będę szalała... Jeśli nie potrafię być szczęśliwą, kochaną, będę okrutną i straszną; zagłuszę w sobie żal, upoję serce. Więc śmierć lub zwycięztwo, teraz lub nigdy.
Zlękła się biedna matka rozognionéj jéj twarzy, błyszczących oczu i zmarszczonego czoła.
— Co to ci Aneto, życie moje?
— Ale nic, głowa mnie trochę boli, moja mamo! Co się to mamie wydaje?... Jerzego trzeba na obiad prosić!
— Bądźże tylko spokojna, moja Anetko... zrobimy co zechcesz; odpowiedziała p. Jędrzejowa, a w duchu dodała: „Co to za nieszczęście! zawsze i zawsze ten Jerzy!“
Jak się z obojętności przechodzi do zajęcia, do tęsknoty i niepokoju, a wreszcie do tego sztucznego uczucia, które często uparte a zręczne niewiasty tak doskonale wyrobić umieją, że go ani odróżnić od prawdziwego — trudno zbadać i określić. Prawdziwa miłość rodzi się sobie jak kwiatek polny w trawie, jednego wiosennego poranku wystrzelając niespodzianie, a nikt nie wie kto go posiał lub wypielęgnował, jak on tam wyrósł tak ślicznie bez ojca i matki. Ale obok są często miłości oranżeryjne i treibhauzowe, które powoli przesadzają się do wazonika, na które chuchają, podlewają, pieszczą je, osłaniają; i jak to potém bujno wyrasta, jakby wazonik był ojczyzną, a ogrodnik rodzonym ojcem tego kwiatka! Niech mi nikt nie mówi, że nie ma sztucznych miłości: są co się tak zasadzają jak cybulki, umyślnie, tylko żeby z niemi było pięknie w salonie, a potém się je wyjmuje lub wyrzuca za okno, gdy przekwitną.
Robi się je niebieskie podlewaniem jak hortensye, dostaje białych i różowych wedle upodobania. Cała to sztuka zaprawdę!
Piękna kobieta, gdy sobie postanowi rozkochać kogoś, co wcale dla niéj nie był przeznaczony, na krótko, na dłużéj, jak zacznie go wzrokiem osnuwać, uśmiechem rozgrzewać, łzami podlewać, musi jéj zakwitnąć choćby na godzinę. Prawda, że w ogóle te sztuczne roślinki nie trwają, ale z czegożby się robiły bukiety balowe?
Otoż nie wiem wcale, nie umiem wam powiedzieć, jak ta biedna Lola drugi raz pogrzebiona została, jak jéj drugi raz serce kochanka odśpiewało „wieczne odpocznienie,“ i jak do tego przyszło nieznacznie i powoli, że w ganku u państwa Jędrzejowstwa, Jerzy ujął rękę Anety i przyłożył ją do ust gorących, a czoło dziewczyny przechyliło się, skłoniło, aż oparło się o głowę chłopca, i...
Biały duch Loli odleciał, tuląc dłonią oczy, na lepszy świat. Nie chciał już patrzeć co się na naszym dzieje.
W chwili, gdy szeptem cichym, zawstydzonym, Jerzy wyznawał jéj miłość swoją, Aneta milczała, a w sercu jéj brzmiało tysiącem ech odbite i powtórzone nie jego: „kocham“ tylko chłodne: „zwyciężyłam!“
Była-li to miłość?
Ja nie wiem. A jednak dłonie drżały, usta się paliły, wzrok omdlewał oczekiwaniem szczęścia, a ponad niemi zasłony złote rozpinała nadzieja, oboje tuląc razem.
— Chodźmy do matki, odezwała się w końcu Aneta; powiedz jéj, a potém! jam twoją!
— Aneto! wstrzymał się chwilę Jerzy: gdy mam postawić krok stanowczy, pozwól mi powiedzieć ci jeszcze słowo... Nie pogardzaj mną, żem się stał niewiernym tamtéj, kochając ciebie. Tam to była miłość braterska; ta...
I znowu ów trup chłodny stał między nimi. „Ale to już raz ostatni,“ pomyślała Aneta, któréj zaiskrzyły się gniewem oczy, i rękę podała w milczeniu Jerzemu.
— Ja nie sądzę, nie wyrzucam, nie pamiętam, bo cię kocham! odpowiedziała, i dodała żywo: Idź do matki!
Nie wiem czy pani Jędrzejowa oczekiwała dnia te go oświadczyn uroczystych przyszłego zięcia; ale to pewna, że miała na sobie od rana szal ponsowy i dobraną do niego postawę wspaniałą... Siedziała poważna, zamyślona, straszna prawie w swym majestacie macierzyńskim, gdy Jerzy poprosił jéj o posłuchanie, które mu natychmiast dać raczyła.
— Pani — rzekł — kocham pannę Annę...
— A! na miłość Boga! co mówisz!
— Najszczerszą prawdę, odpowiedział Jerzy, nieprzyjemnie dotknięty tym wykrzykiem.
— Ależ Anusia?...
Tu szczęściem zbliżyła się Aneta i podała mu rękę.
— Mamo kochana, daliśmy sobie słowo...
P. Jędrzejowa ruszyła trochę ramionami, jakoś to nie było według prawideł; ale nie pozostało jéj nic, tylko wstać, rozpłakać się i pobłogosławić. Tak też uczyniła.
Moja Anetko! droga moja Anetko! wyjąknęła zakrywając się chustką: o mój Boże!
— Teraz pójdziemy wszyscy do ojca, przerwała co żywiéj Anusia; niech rodzice razem nas pobłogosławią.
P. Jędrzéj był doprawdy chory, i od kilku miesięcy brał pigułki, siedział w pokoju, nawet o wąsach myśleć przestając, bo dumał teraz o niechybnéj śmierci. Znaleźli go więc wcale nieprzygotowanym do tego aktu, który się tu miał odbyć — w szlafmycy, w szlafroku, skwaszonego, choć na uroczysty ten pochód spojrzawszy, zaraz przybrał godną postawę i otulił się malowniczo w swój chałat jedwabny, który kładł, gdy goście byli w domu, na wypadek, gdyby go kto, mimo pigułek, chciał odwiedzić.
P. Jędrzejowa płakała, za nią szedł Jerzy z Anetą pomieszany i zarumieniony.
— Mężu kochany, odezwała się matka: oto pan hrabia Jerzy oświadcza się nam...
— Oświadcza się! wykrzyknął zrywając szlafmycę poczciwy Jędruś, który o chorobie i przyzwoitości zapomniawszy razem, dodał: Chwałaż Bogu! a! przecię!
Tu p. Jędrzejowa kaszlnęła głośno, aby ten niefortunny wykrzyknik nie doszedł uszu narzeczonego.
— Serce! więc się oświadczył! powtórzył Jędruś; o! chwałaż Bogu! Niechże was Bóg błogosławi, moje dzieci. A pozwólże się ucałować... (obrócił się do Jerzego, potém do Anny). Widzisz Andziu, ja ci zawsze mówiłem od początku, że on się taki oświadczy.
Tu już srogiego bąka obawiając się jejmość, która znając męża wszystko przypuszczać mogła, spojrzała nań marsowo i palec kładąc na ustach, musiała z cicha szepnąć choremu:
— P. Jędrzeju!
P. Jędrzéj zamilkł posłuszny, ale się rozpłakał ogromnie, i począł, czując, że to bezpieczniejsze, ściskać i całować na wszystkie strony: żonę, córkę i przyszłego zięcia.
Dla patrzących z boku mogło to być śmieszném; na Jerzym, który był wzruszony i przejęty, scena ta zrobiła tylko wrażenie łez poczciwych.
— No, cóż teraz będziemy robili? zapytał p. Jędrzéj, wciąż ocierając oczy i za każdém przypomnieniem szczęścia zachodząc się znowu od płaczu, co sama pani z pigułek pochodzącemu osłabieniu przypisywała. Co teraz będziemy robili?
— Potrzeba się naradzić! rzekła p. Jędrzejowa.
— Więc, radźmy! jak najprędzéj radźmy!
Aneta widząc, że rada może jeszcze bardziéj uwydatnić słabą stronę ojca i zbyt mocną stronę matki, skinęła na Jerzego, by razem wyszli, i upojeni, cicho wysunęli się z pokoju. Teraz już nic im nie stało na przeszkodzie: wrota przyszłości dla zwycięzcy stały otworem; Anna jaśniała, promieniała, spotężniała swém szczęściem.
Jednak chwilami przychodziły jéj jakby wątpliwości jakieś, jakby obawy o szczęście przyrzeczone tylko; pilno jéj było uroczystą przysięgą potwierdzić obietnice dzisiejsze.
Szepnęła więc matce, aby ślubu nie odwlekano; chciała, by się odbył cicho i bez żadnéj wystawy. Jerzy w tém zupełnie się z nią zgadzał.
Wieść o oświadczeniu się tegoż dnia przebiegła piorunem okolicę. Dowiedzieli się o niéj razem hrabia i hrabina, już przeczuwający, że na tém skończyć się musi, nie będąc wcale postanowieniu przeciwni, i Otto, który od dawna takiego końca się lękał.
Maks śmiał się, zacierał ręce i jedném okiem pomrugiwał; uczucia jego trudno było odgadnąć. Nazajutrz rano Jerzy poleciał do Horycy, bo choć znał myśl i życzenie matki, chciał, by z ust jego dowiedziała się pierwsza o zmianie losu i nadziejach.
Po twarzy jego odzwierciedlającéj zawsze każde wzruszenie, poznała zaraz w ganku panna Moroszówna, że coś zaszło niezwyczajnego. Jerzy powitał ją z niespokojném ożywieniem, a gdy weszli do pokoju, padł jéj do nóg.
— Matko — rzekł — chciałaś tego: błogosław!
P. Izabella z radosnym porwała się wykrzykiem.
— O, mój Boże! spełniły się życzenia moje! Aneta?
— Aneta będzie córką twoją!
Milcząc, zdawała się chwilę namyślać panna Izabella; niedopłakana łza jakaś zbiegła jéj z oczu, i zawołała po chwili:
— Błogosławię! błogosławię! Ty ożyjesz, dom ożyje! rozpoczniecie życie nowe po bożemu, nie ze starą biedną matką, która z wyschłego serca szczęścia ci dać nie mogła... Jerzy przywiąże się do domu: stworzy rodzinę...
— Mogłażeś wątpić o mojém przywiązaniu?
— Nie! o sercu nigdy; ale — szepnęła nieśmiało — przyznaję ci się: patrząc, jak nieraz ciężyło ci to życie na uwięzi, przywykłemu do swobody, lękałam się, byś mi gdzie nie uciekł znowu na stepy; myślałam, że ci się tu uprzykrzy, że dostaniesz tęsknoty, że cię doleci głos jakiś z równin dzikich i pociągnie za sobą... że za nim wyrwie się twoja dusza i ciało uniesie...
— Nie! nieraz wśród nocy i ciszy, prawda, coś mnie tam ciągnęło; alebym był płakał a nigdy od was nie poszedł, bom winien wam wiele.
— A dziś przywiąże cię Aneta silniéj i trwaléj nademnie! A mówmyż o weselu, mówmy o przyszłém szczęściu twojém. Rozkazuj, przygotowujmy się, krzątajmy, aby nie czekać długo!
Jerzy wszakże dość jakoś obojętnie chodził około tego szczęścia. Dopóki był z Anetą, ożywiał się, uśmiechał, rozpromieniał; odjechawszy, nie umiał zatęsknić; znikała mu z oczu, wyślizgała się z serca.
Teraz w Horycy przeleciała mu jak błysk wątpliwość: czy nowe życie co tutaj przyniesie lub odejmie? czy z téj marzonéj swobody niepotrzeba będzie znowu coś poświęcić kobiecie, która każdą jego godzinę niecierpliwie liczyć się już zdawała, jak własność swoją?
Wieczorem poszli z p. Izabellą do ks. Mizeryi, który już nie mógł wychodzić z plebanii, bo podupadł na nogi. Siedział w swoim pokoiku na starym jak sam fotelu, z brewiarzem na kolanach, który już umiał na pamięć, a trzymał go tylko dla zwyczaju w rękach, bo na kartkach jego od ciemnych plam używania, litery nawet pogasły.
— A to goście! zawołał, widząc wchodzącą p. Izabellę i Jerzego; a to mi goście! Ho! ho! domyśliliście się starego odwiedzić! Siadajcież moje dzieci.
— Przyszłam się z ojcem podzielić dobrą nowiną! odezwała się p. Izabella.
— No! no! aż dobrą! Cóż tam dobrego w życiu ludzkiém? same mizerye, moja dobrodziejko. Ale cóż to takiego?
— Jerzy mój się żeni.
Ksiądz oczy spuścił.
— Mizerye ludzkie! Aby dobrze, niechaj Pan Bóg błogosławi. A panna młoda? co? poczciwe? a rodzice? godni?
P. Moroszówna zaczęła opowiadać, ale stary pleban spluwał i milczał.
— Mizerye ludzkie! rzekł potém. A no! chwała Bogu! Pan Bóg sam postanowił małżeństwo: to i dobrze. A kochają się? spytał.
Jerzy się uśmiechnął.
— E! nie śmiejcie się, odparł ksiądz Magnacki, grożąc palcem; bo to teraz są i tacy księża, nawet i tacy mądrale, co mówią, że kochać się nic potém i wcale niepotrzeba... Ale ba! mizerya ludzka! chcieliby, żeby człowiek tak brał kogo mu dadzą, z zawiązanemi oczyma, i ciągnął daléj pług z kim się nadarzy... Ale to głupstwo, mój dobrodzieju!.. Miłość uczciwa jest jak smarowidło w wozie: juściż i bez niego jechać można, ale lżéj z niém i nie skrzypi. Tak! tak! mizerye ludzkie, mruczał stary księżyna, poczynając mimowoli mrużyć oczy. No! no! błogosławię! Idźcie do domu, ja tu się już za was pomodlę; niech Bóg da jak najlepiéj.
We dworze i Paweł, i Radwanowicz, i Porciakiewicz cieszyli się tém niewymownie.
P. Eufrazy pierwszy wpadł z tą wieścią do ex-professora.
— Słuchaj waćpan, zawołał: wiwat! nasz panicz żeni się!
— Co mówisz? podchwycił, zrywając się Radwanowicz: jakto? z nieboszczką? i dodał zaraz: Tfu! jakiż ja głupi! Erazm Rotterdamus chwalił wprawdzie głupstwo, ale nie takiego rodzaju. Rotterdam, czerwona grobla: zkąd Hollendry, dukaty, złoto, Kalifornia...
— Rzućże te brednie!
— Ale z kimże?
— Z panną... waćpan jéj nie znasz... z Anną Żeliżanką.
— Ta! ta! nie znam? Ojciec z pozwoleniem taki kiep, że go w około na czterdzieści mil znają! Toż to ten, co chodzi w czepku, a co sobota rózgą bierze od żony albo klęczy w kątku... Żeliga—Szeliga, ale panna...
— Ładna i bardzo rozumna...
Niechby tylko przez pół, to dosyć, przerwał Radwanowicz. Otoż i dytyramb im przyjdzie smażyć, bo bez tego się nie obejdą... „Niech Venus z Kupidem...“ Począł deklamować...
— A wiesz wpan co? przerwał — że teraz Kupidyn wymawia się kopcidym, bo młodzież woli kucharza niż miłość! Ale dobrzeż to jest, że się panicz żeni? hę? Gotów mi książki w bibliotece poprzewracać.
— A! samolubie przeklęty! krzyknął Porciakiewicz: nie plótłbyś!
— Tak! dobrze ci to mówić: kto całe życie plótł, każesz mu raptem ustać... To nawet byłoby niezdrowo. Sam zważ!
Porciakiewicz się rozśmiał.
— Cieszysz się jednak, dodał.
— Nie! niech-no wprzód zobaczę, jak to szczęście będzie wyglądało, rzekł ex-professor. Szczęście bowiem, sors, fortuna, gaudium; ale widłami się pisze. Gaudeamus! gaudeamus! i tak daléj.
— Z tobą gadać nie można!
— Czemu? spytał Radwanowicz; jestem logiczny jak sama osobiście logika.
— Ale pleciesz...
— No! to czemuż gadać nie można?
— A no, widzisz!
— Nie widzę, odparł Radwanowicz: trzeba było dodać, że ze mną z sensem gadać nie można: tak, to co innego!
— Dziękuję za sprostowanie; ale cóż mówisz o ożenieniu.
— Mówię: zobaczymy! Jeśli ona w bibliotece nic nie ruszy, dobrze; jeśli ruszy, źle! Foemina — Fe, jaka mina! A im ładniejsza mina, tém gorsze fe... Mina, minogi, Minos i t. p.
Porciakiewicz począł ruszać ramionami.
— A pan Paweł co na to?
Siermięzki milczał.
— A! a! żeby to tamta! rzekł po zastanowieniu; żeby to tamta! Widziałem i tę. Tamta była czystym aniołkiem.
— Cóż kiedy mu nie sądzono, przerwał Radwanowicz, który nierad milczał; a jak Bóg nie sądzi, darmo roić: zkąd rój pszczół i ul, symbol republikański, i Stany Zjednoczone, i Washington, i Lafayette, i Ludwik Filip, aż do naszych czasów.
— Ten zawsze swoje!
— Zawsze cudze! odparł Radwanowicz; owszem, zawsze cudze. Trzeba się iść nacieszyć biblioteką tymczasem, dodał: bo nuż ją każą układać! Kłaniam! i wyszedł.
Nie bez pewnéj przyczyny zaląkł się o swoją bibliotekę Radwanowicz; gdyż cały dom zaraz zaczęto przystrajać, ubierać, przerabiać dla wielkiego owego gościa. Obstał wszakże ex-professor przy bibliotece, piersią ją swoją zasłaniając od nowych reform i mniemanego porządku, a nawet od ścierania pyłu, który częstokroć był mu użyteczną wskazówką, kędy ręce jego chodzić przywykły i myśl biegała jak myszka.
Paweł przeciwnie, ogromnie się krzątać zaczął, zapominając starości i braku sił; ale zadyszany i zakaszlany, musiał wkrótce ustąpić i wyrzec się czynnego w przyborach udziału. Nie mówimy już o p. Izabelli, która ochoczo i wesoło słała to gniazdko, sama nad niém mając czuwać, i wymyślała jak je uczynić większém i wygodniejszém dla ptasząt swoich, jak je ocienić i najmocniejszą pod nie wybrać drzewa gałązkę.
Jerzy może się tém najmniéj zajmował. To, co się stało, dziwiło go samego: był jak człowiek, co po pijanemu przyrzekł, czemu sam prawie na trzeźwo nie wierzy. Wspomnienie Loli gryzło go; bał się zobaczyć z Ottonem; przeczuwał, że Marzycki choć mu nic może nie powie, spojrzy nań z gorzkim wyrzutem. Nie mylił się w tém. Otto, gdy go wieść o ożenieniu doszła, rzekł tylko:
— Ha! nie spodziewałem się tego! Biedny chłopak! Więc ja już za niego sam chodzić będę na cmentarz. Wiedziałem, że Aneta opętać go musi.
Martynko spojrzał mu w oczy ciekawie.
— Łapany mąż, nie dobra rzecz, dodał kiwając głową. I jemu niewesoło i jéj niedobrze z tém być może; ale na to rady już nie ma.
Inni bardzo dobrze rokowali: boć, mówili, trzeba się raz przecię ożenić; lepszéj partyi trudno było znaleźć nad Anetę, któréj wiek tylko może niestosowny, choć go na twarzy nie widać, bo rokiem lub dwoma od niego być musi starsza. Zresztą czegoż już żądać?
Zajechawszy do Horycy, Jerzy w coraz głębszy wpadał smutek. O małżeństwie ani mówił; gryzł się niém, latał po lasach, i często p. Izabella znajdowała go tak w myślach zatopionego, niespokojnego, wybladłego, jak nigdy wprzódy nie bywał. Pojmowała ona dobrze co go trapić mogło; ale nie śmiała zaczepiać kwestyi draźliwéj, któréj czarną stronę lada słowo obnażyć groziło. Jerzy tak się był dobrze tu na pustyni zapomniał, że do Anety długo bardzo nie pisał. Obiecawszy rychły powrot, zwlókł go na dni parę, bo mu to wszystko dziwnie ciężyło na sercu, i w jakiś niesmak przykry obracała się ta miłość szalona.
Obawiał się Anety, siebie, uczucia tego; chwilami czuł jego poczwarność i występek: rozumiał, że to była namiętność nie uczucie, kiedy upojeniem tylko obudzić się i trwać mogło.
Wśród tego wahania nadszedł list Anety do p. Izabelli, smutny, niespokojny, pokorny, i Jerzy musiał pojechać do swojéj bogdanki.
Już w drodze napadły go znowu te jakieś sercowe strachy i trwogi, a im bardziéj zbliżał się do celu, tém silniéj go coś od Anety odpychało. Znana karczemka na drodze, pamiętna śmiercią Lacyny, wstrzymała go na chwilę: chciał w niéj odpocząć, zebrać myśli, rozchmurzyć się, nimby stanął przed narzeczoną z widomą żałobą i chłodem.
W karczemce jeszcze gospodarzyła piękna Zuzia, która przyjęła gościa z należytemi honorami. Sama własnym fartuszkiem zmiotła mu ławę, pobiegła po wodę i stanęła na rozkazy, do pytań, które przeczuwała.
Ale Jerzy wsparty na stole, milczał.
— Biedny Lacyna! zawołał po chwili: jedna z tych ofiar daremnych, które namiętności po drodze druzgoczą, jak żubry gałęzie w lesie...
— To pan mówi o nieboszczyku, proszę pana? spytała szynkareczka — co to tu umarł? A! mój Boże! to prawda, co ten człowiek nam kłopotu narobił!
Jerzy podniósł nieco głowę. Zuzia chciała koniecznie zawiązać gawędkę.
— Ale to taka niepojęta rzecz! Żeby pan był słyszał jak z wieczoru śpiewał, jaki był wesoły, co naszemu panu wygadywał...
Jerzego uderzyło wyrażenie: naszemu panu. Nigdy wprzódy nie słyszał, że Maks przepędził wieczór z Lacyną; zerwał się z miejsca zdziwiony, ale zmiarkował zaraz, że mu nic po sobie okazywać nie należało.
— A! a! rzekł: jakże to było?
— A! to, proszę pana, było tak dziwnie, że nigdy w życiu, żebym sto lat żyła, tego nie zapomnę... zaczęła Zuzia, zbliżając się i wdzięcząc. Przyjechał sobie wyśpiewując, kazał podać samowar zaraz... baraszkował, śmiał się nawet... Choć ja tego nie lubię, zaczął obcesowo brać się do mnie, ażem mu klapsa dać musiała. Już się był trochę uspokoił, myślałam, że spać pójdzie, aż nadjeżdża nasz pan... Czy oni się gdzie dawniéj znali czy nie znali, tego ja nie wiem. Otoż znowu z sobą zaczęli pić herbatę i gawędzili długo, a nieboszczyk ciągle z flaszki dolewał, bo potem padł jak długi, cośmy go z panem oboje ledwie mogli na sen umieścić.
Nie chciał Jerzy rozpytywać więcéj, ale w głębi duszy pomyślał: „Cóż tam Maks robił? dla czego się z tém tak bardzo przedemną taił? byłożby co w tém? miałżeby wiedzieć co się ze zgubionym listem stało?“
Zimny jakiś dreszcz przeszedł po nim.
Myśl, że Lola umarła nie doczekawszy się tego listu, że ją może obojętność i niewiara zabiły, często zaglądała do jego serca; ale związku tych wypadków, które biedne dziecię dobiły, Jerzy pochwycić nie mógł... Coś jak czarny pas domysłów przesunęło mu się przez głowę i znikło.
— Co on tu robił? pytał siebie.
I mimo woli przyszło mu na myśl jeszcze, że Maks zawsze bardzo gorliwie popierał jego staranie o Anetę, że go ku niéj popychał, że ostatniemi czasy najtroskliwszym był opiekunem ich miłości, co przykro było Jerzemu. Powiedział nawet Anecie, iż się dziwi, że Maksa tak przyjacielsko przyjmuje i zdaje się tak potrzebować.
— To natręt, odpowiedziała Aneta zimno; a wiesz pan, że tych ludzi inaczéj się pozbyć nie można, tylko trochą pozornéj przyjaźni.
Nie wiedzieć czemu tysiące słów, myśli, rzeczy znanych i zapomnianych, razem z tą śmiercią Lacyny zsunęły się w głąb serca Jerzemu. Zamiast wprost jechać do Jędrzejowstwa i narzeczonéj, wytłómaczył sobie, że trochę było późno, i ruszył do Robowa do Ottona.
Z Marzyckim od dawna się już nie widzieli; czuł może potrzebę wytłómaczenia się przed nim, przewidując, jeśli nie wyrzuty, to przynajmniéj politowanie nad słabością.
Ale Otto przyjął go po staremu, otwartemi rękami, i wprowadził do swojéj chaty, ściskając w milczeniu... Milczenie to wymowniejsze było nad wszystko.
Jerzy objął go ramiony młodemi, siłą gorączkową, ale na licu łzę uronioną zostawił.
— Ottonie — rzekł — nie wyrzucaj mi nic: daruj, przebacz, zapomnij...
— Wszak ci nie rzekłem słowa, odpowiedział Marzycki. Co jest, powiadam z Heglem: ist vernünftig. Tyś temu nie winien. Mówmy o czém inném.
Ale o czémś inném mówić było niepodobna.
— Wiesz — dodał Jerzy, po krótkich rozerwanych kilku wstępnych frazach, szukając tłómaczenia swéj niewierności, — wszyscy moi naglili mnie, matka, hrabina, stryj nawet; chcieli, bym się żenił koniecznie... Wolałem już wybrać tę, która mi trochę serca okazała.
— A ty! no! szczerze! kochaszże ją?
— Ja? nie wiem: przywiązuję się...
— Szacujesz?
Jerzy spuścił głowę.
— Do szacunku lat potrzeba długich.
— Co ci mówi serce?
— A! przyjacielu, serce się tylko niepokoi!
Otto przeszedł się parę razy po izdebce zadumany, i nic już nie powiedział.
— Maszże dosyć siły — odezwał się po długim przestanku, aby opanować przyszłość? Często ona od kilku chwil pierwszych zależy! Jak wystrzał, który im daléj idzie, tém chybiony daléj od celu odchodzi; tak życie, jeśli w pierwszéj chwili na włos wynijdzie z drogi, daléj już Bóg wie gdzie się zatoczy. Energii ci nie brak, uczucie tobą nie miota; któż wie? proza życia może być znośną! Ha, a Bóg da resztę!
Jak dziwnie jakoś Jerzy nie śpieszył się do téj, ku któréj powinien był lecieć na skrzydłach, widać było i z tego, że wstąpił do Zarubiniec, że tam pół dnia przesiedział, a po drodze jeszcze wysiadł nawet u Maksa.
Maks jakimś dziwnym przypadkiem był w domu, gdyż teraźniejsze jego życie ciągle go za próg wypychało. Tym razem prządł u nóg swojéj Omfalii nudę, którą szerokiém zdradzał ziewaniem. Rad też był niezmiernie staremu znajomemu.
— A! bardzo mi miło, że cię zastałem, zawołał Jerzy; myślałem, żeś i dziś u Jędrzejowstwa.
— Nie, odparł Maks jakoś kwaśno: nie! kilka dni już u nich nie byłem... Nudzą mnie, prawdę powiedziawszy; ta twoja pani tak tylko o tobie mówi i myśli, że mnie już niecierpliwi... Ot i to za grzech mi pewnie poczytają, że cię tu chwilkę zatrzymałem...
— Nie pojedzieszże ze mną? spytał Jerzy.
— Ot, nie: żona chora, jakoś nie jestem usposobiony do towarzystwa... zostanę w domu.
Maks widocznie był w złym humorze. Coś tam między sąsiadami zajść musiało; lecz kto mieszka o granicę, często i woły w szkodzie zabrane, i ekonomowie, którzy się z sobą o lisią skórkę pokłócą, panów poróżnić mogą; nic więc nie było dziwnego.
Nie wiem czy przez odbicie, czy z innych powodów, Maks i dla Jerzego bardzo się okazał chłodnym.
Jerzy więcéj tym razem zwracał nań uwagi niż kiedy; nie uszło jego baczności, że w pokoju znalazł parę bilecików Anety, i parę pamiątek, które wprzód widział w jéj rękach, dziś przeszłych do Maksa.
To wszystko dziwnie mu się w głowie plątało z Lacyną, ze śmiercią posłańca, ze zgubą listu, i napawało go jakąś dziwną goryczą i gniewem razem.
— Wszak ty ostatniego wieczoru widziałeś, słyszę, tego biednego Lacynę? spytał Jerzy Maksa w końcu rozmowy. Powiedzże mi, jak ci się wydał? Ten człowiek, to wieczna moja zgryzota.
Na te słowa wyrzeczone bardzo spokojnie, Maks otworzył oczy, usta, zbladł straszliwie, zmieszał się widocznie i żywo mówić zaczął:
— Ja? w wieczór? kogo? Lacynę? tego, co się obwiesił? Ale ja go nie widziałem! Prawdziwie nic nie wiem; nie rozumiem co chcesz mówić.
Jerzy zamilkł.
— Taką rzeczą to musi być bajka, ale mi tak mówiono.
— Ale któż taką baśń mógł upleść?
— Zwyczajnie plotki! Ktoś, nie wiem już gdzie mi to powiadał, odparł obojętnie Jerzy, biorąc za czapkę do odjazdu. Nie pamiętam od kogo słyszałem.
Nie chciał kobiety narazić, ale przelotne spojrzenie na twarz Maksa przekonało go, że to nie była plotka, a w sercu obudził się żywszy jeszcze niepokój.
Od wczoraj wiedziano już u państwa Jędrzejowstwa, że Jerzy jest w okolicy, i Aneta darować mu nie mogła, iż wprost do nich nie pośpieszył. Gniewała się, zżymała, a ojciec i matka musieli ją uspakajać i pocieszać, obiecując dać mu zaraz uczuć nieprzyzwoitość takiego postępowania.
— O! bardzo tylko proszę! ani słowa! zawołała Aneta żywo. Mnie to potrzeba zostawić: ani słowa! ani znaku! To jeden z tych ludzi, z którymi nic się nie robi siłą, a więc papa będzie łaskaw wcale mu nie dać poznawać.
— Rozumie się, że kiedy chcesz, to mu się nie da nic poznać! Anetka ma rozum i wie co robić! ho! ho! rzekł Jędruś, który już palec trzymał na ustach.
Matka ruszyła ramionami.
Biedny ojciec od oświadczyn Jerzego tyle miał do czynienia, że mu żona chorować nie pozwoliła. Pigułki zaczęte odłożono na późniéj i zapowiedziano, ażeby starał się być zdrów. A choć się skarżył i mizernie wyglądał, musiał nieboraczysko ubrać się, służyć, i nocami tylko mógł trochę postękać swobodniéj, jeśli konieczną uczuł potrzebę.
— Kochanie moje, skarżył się po cichutku przed jejmością: ty bo nie wiesz, że ja taki doprawdy jestem chory.
— E! to imaginacya! mówiła Stasia.
— Ale kochanie, ja czuję; boli mnie... jak ciebie kocham.
— Cicho! cicho, p. Jędrzeju! mówię ci, że nie ma czasu chorować.
— No! jak tak, to co innego, jeśli czasu nie ma, odparł powolny Jędruś; ale doprawdy mnie boli.
— No! jak boli, to cóż z tego? spytała despotyczna Stasia. Mnie także boli głowa, bok, serce, a nic nie mówię.
— A! to bardzo źle robisz!
— Widzisz sam, że nie mamy czasu! A wyprawa Anety, a to wszystko, któż się tém zajmie?
— Tak! to prawda! kto się tem zajmie? Ale pigułki! któż pigułkami się zajmie, które Szemere przepisał?
— Poczekają.
— A no! niech czekają... a jak mnie się co zrobi? dodał Jędruś.
— Cóż ci się zrobić może?
— To prawda, że znowu cóż mi się gorszego zrobić może?
— I będziesz zdrów! rzekła gładząc go pod brodę Stasia, i dając mu rączkę, którą gorąco ucałować pośpieszył.
— No! to jak sobie chce, wykrzyknął z zapałem; aby wam było dobrze, już ja o nic nie dbam.
I machnął ręką desperacko.
Przyjazd Jerzego rozpędził narady, skargi i ubolewania. Aneta sama wybiegła na ganek, zadysponowawszy rodzicom, aby nie wychodzili.
— A! niedobry, niegrzeczny Jerzy! odezwała się, wyciągając ku niemu śliczne swe białe rączki. Ja oczy wypatrzyłam po tobie!
Jerzy cały był zaczerwieniony i jakby wylękły.
— A! daruj mi.
— Ale wszystko już darowane i zapomniane — zawołała Aneta — jak skoro ty tu jesteś. Nie mamy o czém mówić. Dobrze, żeś przybył; już cię nie puszczę od siebie!
Choć przybył w usposobieniu chłodu i niewiary, ale czarodziejka jedném spojrzeniem, głosem, ruchem, znowu rozbudziła w nim to dziwne uczucie, które uchodziło za miłość, które może prostą tylko było żądzą.
Powoli zimno serca, obawy, trwogi topnieć, rozpraszać się i niknąć zaczęły. Jerzy poczuł na nowo spadające nań więzy, i zrozumiał, że jest niewolnikiem. Jakąś magnetyczną władzą ciągnęła go ku sobie; choćby się chciał był oprzeć, nie umiał, i gniewało go to, upokarzało w duszy, że tak się czuł słabym.
Aneta wiedziała o swéj sile i potrzebie trzymania na uwięzi Jerzego; nieustannie też chciała go mieć przy sobie. Rodzice wcale jéj postępowaniem nie kierowali; robiła co chciała, nic jéj nie krępowało.
— Chodź, rzekła mu, ująwszy go w ganku za rękę: chodź. Nie lubię oczu ludzkich, gdyśmy z sobą; to mnie odrywa i odrywa ciebie: bądźmy sami. Tyś smutny?
Jerzy zdobył się na uśmiech i rzekł:
— Tak długo sam byłem.
— A któż ci winien? a jaż? Ja, przyznaję się, nie byłam smutna, dodała Aneta: byłam gniewna. Godziny życia policzone, ani sekundy więcéj nie przedłuży go szczęście, nie skróci cierpienie; każdéj chwileczki szkoda i żal, a my je zdala od siebie marnujemy! O! niewdzięczny!
I śmiała mu się ze łzami w oczach, i zwieszała na ramię białém czołem, a włosy jéj długie, jedwabne, paliły znów twarz młodzieńca, i żar w nim rozdmuchany pałał jak wówczas, gdy się jéj przyznał, że ją kocha.
Pokoik Anety był prawdziwém caceczkiem jak ona. Możeby po nim poznał wielki badacz serc ludzkich, że ta, co tak miała czas wymuskać swe gniazdko, kochała tylko to, co w niém mieszka; ale jakże to tam było wdzięcznie! Najprzód u okna od ogrodu kliematysy i wino dzikie festonami malowniczemi oplatały dwa nizkie okienka, a żelazne nożyce tym biednym włóczęgom co się tak piąć lubią swawolnie, kazały się pilnować, by na szyby nie weszły, by nadto słońca nie kradły. Z téj strony jeszcze cały gaj kwiatów opasywał oba okna, a takich rozkwitłych, świeżych, przecudnych, a tak poukładanych wdzięcznie!
Był to rodzaj saloniku, w którym mieściło się i pianino Erarda misternie rzeźbione, i stolik do pisania pełny cacek dowodzących, że na to tam leżało tyle rzeczy pisarskich, aby ich nie używano, bo wszystko świeciło świeże i nietknięte! W pośrodku biura stał zegar marmurowy z bronzową postacią, która jedną ręką wskazywała godzinę, a drugą trzymała na ustach, jakby mówiła: „Cicho! bo czas uchodzi!“
Daléj kozetki, kanapki, foteliki, stoliczki, półeczki, cacka zabierały wszystkie kątki, i ledwie dość było miejsca do przejścia wśród tych bawidełek błyszczących. Ściany całe przykrywały śliczne sztychy angielskie i kilka pejzażów nowszéj szkoły niemieckiéj. W kątku, zdobycz z włoskiéj podróży: na kolumnie z marmuru śmiał się młody Faun, tym uśmiechem wesołości wpół dziecinnéj, pół zwierzęcéj, którą znacie wszyscy, bo tych Faunów i Satyrów tylu po świecie się rozbiegło z ruin Rzymu i Pompei.
Dla czego w pokoiku Anety, w którym nie było nic prawie dziewiczego i świętego, który wyglądał raczéj na pokój eleganta niż panienki, zamiast oblicza Matki Bozkiéj łzawego, coby przypominało boleści życia, postawiono owego Fauna przepasanego bluszczem i uśmiechnionego do życia? Któż wie!
Faunik ładny był jak Aneta, poganin jak ona, śliczny jak ona... jak ona marmurowy.
W tym zacisznym kątku, przez którego osłonione okno oko biegło na ogród i padało na dalekie stawu zwierciadło, z po za firanek i draperyj, maluczko przyciemnione, wkradało się światło. Panował w nim mrok szary, pełny tajemnic i marzeń, rozlewając dumanie jakieś rozkoszne i straszne razem.
Na Jerzym nawet salonik Anety czynił wrażenie rozkoszne aż do zawstydzenia; zdawał mu się zbyt umiejętnie, zbyt artystycznie przystrojonym, jak na trwałego spokojnego uczucia mieszkanie. Było w nim coś zimnego jak śmierć, po za nim żadnéj nadziei — to wszystko już. Przypominał mu się mimowolnie dziewiczy pokoik Loli, kilka książek, wianuszek, gromnica, dwa wazoniki, i biało, cicho, zakonnie zasłane łóżeczko.
Tu wszystko aż do rzuconéj po posadzce maty hiszpańskiéj, która ścieżkę chodzącym wyznaczała, było straszliwie wyrachowane, chłodne, ustawione i obliczone dla oka raczéj niż serca.
Zapach nawet, zawsze jeden jakichś niby nieziemskich kwiatów, sztuczny, ostry, upajający, powiększał wrażenie, jakie ten kątek czynić musiał.
Aneta otworzyła drzwi całe z mahoniów, z kryształową rączką, weszła i wciągnęła za sobą Jerzego, a zamknąwszy na klucz, rzuciła mu się na szyję.
— A! tyś mój! mam cię ptaku mój złoty! Chodź tu i usiądź przy mnie.
I obejmując go znowu, z ramion białych spuściła czarną zasłonę, kibicią giętką pochyliła się na piersi Jerzemu, i padła na kanapkę, zmuszając go, by usiadł przy niéj.
Milczeli... białą ręką odgarnęła mu włosy po czole rozpierzchłe, przytuliła się do niego, złożyła mu głowę na ramieniu, zamknęła oczy.
— Cicho! — zawołała — cicho! milczmy! odpoczywajmy! Jerzy, słowa zdradzają uczucie, bo go nie wypowiedzą. Możnaż co powiedzieć, gdy się tyle czuje? Daj mi rękę, mów mi drżeniem dłoni... O! już cię od siebie nie puszczę!
Ale po chwilce tego spoczynku, który dla niéj był może pokojem, a jego żarem i płomieniami oblewał, zerwała się, odsunęła, usiadła daléj i patrzała na niego długo.
— Spójrz mi w oczy! zawołała: niech ci wyczytam coś myślał, gdy mnie tam nie było. Myślałżeś o mnie? nie stałeś mi się niewiernym? tęskniłeś ty do mnie? Śniłeś o mnie? Oczy, mówcie mi prawdę.
— Cóż ci oczy powiedziały?
— O! wiele rzeczy, tajemnic pełnych, które tylko moim wiedzieć wolno, ale im przez usta nie przechodzić, bo są jak promyk, którego schwycić nie można... Jakże zagasłe twe oczy! jakże smutne! kiedy być powinny jasne i zwycięzkie! Jerzy! Jerzy! powiedz mi, powiedz raz jeszcze: kochasz ty mnie?
— Aneto! ja nigdy nie kłamałem.
— Ale jak ty mnie kochasz?
— Jak?
— Powiedz! jak? Ale nie! nie mów lepiéj; któż wie, jabym może nie tak być chciała kochaną!
— Owszem — przerwał Jerzy — mogę ci to powiedzieć. Kocham cię właśnie tak, że sam nie powiem gdzie ta miłość mieszka: w mojéj piersi czy w méj głowie? czy w całym mnie, aż do ostatniéj krwi kropelki? Dotknięcie jednego włoska twego warkocza, porusza we mnie całą krew, wszystkie fibry, burzy mi mózg i myśli. Ja cię kocham nawałnicą i piorunem, kocham cię ogniem i płomieniem, i zdaje mi się, że w uścisku...
Anecie oczy jaśniały.
— Mów — rzekła — mów.
— Nie mogę.
— Ja chcę! ja każę! krzyknęła jak zepsute dziecię, słyszysz! ja chcę...
— Więc słuchaj: w téj miłości jest coś drapieżnych zwierzęcia instynktów, jest namiętność, co zabić może uściskiem...
— Ja taką tylko pojmuję miłość! wstając i obejmując go zawołała Aneta: tak! śmiertelną, szaloną, pijaną, zabójczą! Miłość czarnego Otella, nie mlekiem i miodem wykarmionego Gessnera. Fe! tak niech dzieci kochają.
— Ale długoż potrwa ta burza?
— Musi! rzekła Aneta. Patrz mi w oczy: ja ci z siebie leję strumieniem wzroku tę namiętność, ten szał; ja jestem ta Circe, co się zmienia w zwierzę drapieżne. Patrz mi w oczy jeszcze! Gdy zechcę, wieję płomień w ciebie; kiedy zapragnę, ostudzę; lecz w twoich oczach czerpię siłę moich czarów! Tyś iskra, co mnie zapala; ja ogień, z którego płomień się żarzy. A! oszaleję! oszaleję!... zawołała, zaczynając śmiać się nagle, i jak bezsilna padając na kanapkę, a głowę przechyliła na poręcz, i piękne jéj ramiona białe poruszały się zmordowanym oddechem, który o nie bił jak morze falą o brzegi.
Jerzy także zapomniał się, oszalał. Jéj uściski, jéj słowa, ta atmosfera miękkiéj rozkoszy otaczająca go upojeniem, złamały do reszty człowieka, który przed chwilą smutny był i chłodny. Pierwszy raz usta jego zbliżyły się do ust jéj różowych, szukając ochłody, i spotkały się nie w owym pocałunku czystym, któremu niegdyś śmieli się aniołowie, ale palącym i ognistym, strasznym jak śmierć, bezmyślnym, nieprzytomnym.
Aneta odepchnęła go powoli, jakby z obłędu przychodząc do siebie, już inną jakąś się stała... ostyglejszą. Oczy jéj błądziły jakby wrócone z innego świata na dawny. W milczeniu podniosła głowę i opuściła ją z westchnieniem.
— Moim jest! — rzekła w duszy — teraz go żadna siła nie oderwie odemnie. Pił z téj czary, piliśmy oboje, i powróci do niéj choćby nas dzieliło piekło.
Spojrzała na niego. Jerzy stał rozmarzony i drżący, dziki prawie, a oczy mu błyskały jakimś wyrazem srogim i niepohamowanym.
— Anno! Anno! twoim jestem — rzekł, ściskając ją za rękę tak silnie, że aż krzyknąć musiała — odepchniéj mię, bo oszaleję!
Niby przelękniona, Aneta z lekka go odtrąciła od siebie, ale dłoń jego przycisnęła do serca, które biło żywo, drugą powiodła po czole, jakby resztę snu ścierając z niego.
— Idź — rzekła — idź!... Wieczorem, późniéj przyjdziesz do mnie. Siądziemy dumać razem. Szkoda i chwili. Ja mam wiele, ja ci chcę duszę moją wypowiedzieć.
I wstała żywo, wiodąc go z sobą do pokojów.
Jerzy poszedł jak skrępowany jeniec, rozbolały, nieprzytomny, tak, że gdy weszli do salonu, w którym na nich matka i ojciec czekali, poznano po twarzy młodego człowieka, co się w nim dziać musiało. Aneta już tak była spokojna, tak wesoła, tak pani siebie, jakby tylko co wstała od modlitwy.
I znowu byli sami, bo ojciec i matka usunęli się do kątka i szeptali z sobą, a Jędruś chory czekał cierpliwie, żeby noc nadeszła i stękać mu było wolno, bo teraz uśmiechał się z urzędu, choć cierpiał tajemnie.
W ślad za Jerzym prawie, robiąc mu niespodziankę, nadjechała panna Izabella Moroszówna. Zdało jéj się, że powinna była odwiedzić rodziców narzeczonéj syna, i nic mu nie mówiąc o tém, przygotowała kosztowny ubiór brylantowy, który sama chciała włożyć na białą szyję Anety, drobne rączki i marmurowe skronie. Przybycie jéj poruszyło wszystkich, Jędrusia chorego, Stasię i Anetę, która natychmiast przybrała fizyognomię, w jakiéj się była zwykła przedstawiać p. Izabelli, — cichéj i łagodnéj dziewicy.
Wieczorem Otto powiększył towarzystwo, ale chmurną i zasępioną swą twarzą niewiele mu przyniósł wesela. Aneta nie lubiła go, przeczuwając w nim nieprzyjaciela; ale przyjęła najwdzięczniejszym z uśmiechów, starając się go rozbroić. Jerzy tylko może niezupełnie rad mu był teraz, bo go odrywał od téj, ku któréj czuł się przyciągnionym tak, że ani oczu od niéj oderwać, ani odejść na chwilę od niéj nie umiał. Myśl jego nawet obezwładniona, kręciła się w jakiémś ciasném kółku obrazów, ręką wzburzonéj namiętności kreślonych.
Mieli się już rozchodzić po wyjeździe Ottona, który rękę Jerzego ścisnąwszy z milczącym jakimś żalem, smutny powrócił do Robowa, gdy Aneta szepnęła narzeczonemu:
— Przyjdziesz do mnie? Czekam.
Jerzy teraz przez ogień i wodę byłby pobiegł za czarodziejką. Wyszedł tylko na chwilkę do ogrodu, aby się nieco orzeźwić wieczorném powietrzem, lecz gdy światło błysnęło z za firanek pokoiku Anety, zastukał do drzwiczek od balkonu.
Ręka gorączkowym miotana niepokojem, odsunęła mu rygiel.
— To ty! — zawołała — chodź! chodź! Czekałam na ciebie.
Aneta była sama, zrzuciwszy suknię dzienną, przywdziała białe i lekkie ubranie, rozpuszczone włosy zgarnęła w węzeł czarny, i przystrojona do Jerzego w to tylko, co ją piękną uczynić mogło, nie czyniąc przybraną, czekała na niego z dziwnym uśmiechem pokusy. Śmiech krył niepokój, namiętność razem i rachubę, a oczy jéj się paliły.
— Siadaj — rzekła — tu, blizko mnie, i siedźmy tak, i marzmy, mój najdroższy... Nieznośni ludzie, skradli nam kilka godzin szczęścia; chciałam posunąć zegary, aby ich prędzéj rozpędzić... A! ten wasz Otto tak straszny, jak jakaś groźba grobowa!
— Anetko! to najlepszy z ludzi.
— Ale dla mnie, nie wiem czemu, spojrzenie nań jak na alpejską górę lodową, ścina krew w żyłach i ziębi... Nie mówmy lepiéj o nim: chłód mnie przejmuje, gdy to imię wymawiam.
Jerzy się uśmiechnął. Wzięli się za ręce i usiedli przy sobie na kanapce.
Pokoik był takim jak rano; lampa tylko paliła się na biurku, którego wszystkie szufladki powysuwane były, i papiery w nieładzie chwilowym rozsypały się, pokrywając piękne fraszki.
— Cóż to moja pani robiła, że taki nieład u niéj?
— A! szukałam miejsca na dar twojéj matki, i musiałam powyrzucać listy moje dziecinne... Bóg wie co!... Przeszłość mnie nic nie obchodzi; jutro je wszystkie popalę: cała jestem w tobie i tobą.
— Potrafięż ci dać to szczęście, którego się spodziewasz? westchnął Jerzy.
— Bądź spokojny! Oto już je mam: rękę twoją trzymam w dłoni, oczy w twoich źrenicach, serce bije przy twéj piersi... nic już, tylko żyć, żyć długo i długo...
Jerzy ciągniony tak ręką i słowem, coraz namiętniéj zbliżał się do niéj, szalejąc.
Przesiedzieli tak długą chwilę w milczeniu przedburzowém.
— Ach! zatrzymaj się, zrywając się nagle zawołała Aneta: zapomniałam coś ważnego powiedzieć matce; czuję, że może przyjść po to aż pode drzwi moje; a gdyby tu ciebie o téj godzinie zastała, gderaćby trochę musiała na mnie, żem cię wpuściła do siebie... Muszę pójść i w mgnieniu oka powracam.
Uśmiechnęła się całując go w czoło.
— Nie ruszaj się z miejsca! powtórzyła: za chwilę jestem nazad.
Drzwiczki zamknęły się za białą sukienką...
— Szatan czy anioł? zapytał się oprzytomniając Jerzy: nie wiem, ale bez niéj jużbym wyżyć nie potrafił.
I zapomniawszy zakazu Anety, ruszył się z kanapki, aby się przejść po pokoju. Czuł na głowie jakby żelazną opasującą ją obręcz: płonęła mu cała, w oczach się ćmiło... Zrobił kilka kroków machinalnie ku biurku.
Przed nim leżał zwinięty kawałek papieru.
— A! trzpiot dziewczyna! zawołał, i schylił się, by go podnieść. Ale biorąc w rękę, rzucił okiem, zadrżał, zbladł, zbliżył gwałtownie ów papier, wlepił weń źrenice i zmartwiał jak posąg.
Nieruchomy, skamieniały, powoli z fali krwi i namiętności stygł i obracał się w lodowatą bryłę; tylko ręka, w któréj trzymał papier, drżała mu i latała wściekle.
Oczy stanęły słupem, zęby się ścięły, włos najeżył i urywany krzyk dobył z piersi.
Patrzał na ten papier, jadł go oczyma, ściskał w dłoni...
Wiek, mgnienie czy godzinę przestał tak odrętwiały, nie wiedział sam. Otworzyły się po cichu drzwiczki, na paluszkach wśliznęła się Aneta, śmiejąc się i przechylając główkę upojoną; ale wtém spojrzała na niego, drgnęła, podniosła ręce, i padła jak piorunem rażona.
Stuk upadającego na posadzkę ciała obudził dopiero Jerzego. Popatrzał na nią z pogardą; nie zbliżył się, nie przystąpił, tylko papier, który trzymał w ręku, cisnął jéj na pierś ostygłą, jakby na nią rzucał kamieniem.
Schwycił się za włosy, i wyszedł trzaskając drzwiami, których szyby rozbite zabrzękły i posypały się na ziemię...
Maks był jeszcze niezdrów, gdy nazajutrz rano, posłaniec na koniu, bez czapki, wpadł z kartką od pana Jędrzeja do sąsiada, prosząc, żeby co prędzéj sam przybył i doktora z sobą przywiózł.
— Cóż to się tam stało? zapytał Maks człowieka.
— Albo ja wiem! W nocy gdzieś narzeczony naszéj panny uciekł, panna chora, słyszę leży w gorączce i majaczy... Ta pani, co wczoraj była, dziś rano do dnia pojechała płacząc; pan płacze i lamentuje, pani desperuje i mdleje... Już ja tam proszę pana nie wiem co to takiego.
Maks pochwycił pierwszą parę koni z wozem, jakie w dziedzińcu napadł, i pojechał.
W ganku zastał Jędrusia do niepoznania zmienionego.
— Co się u was stało? zapytał Maks.
— Ja... ja... ja nie wiem... może ci powie Stasia, rzekł stary zachodząc się od płaczu. Ja nic powiedzieć nie mogę...
Fermer rzuciwszy go załamującego ręce, pobiegł do salonu. Naprzeciw niemu leciała już zadyszana matka z rozpuszczonemi włosami, ledwie przyodziana.
— Na miłość Boga! doktora! Aneta umiera! doktora!
— Co się stało? spytał Maks: cóż to jest?
— A! okropności! okropności! Jerzy uciekł w nocy. Zastaliśmy Anetę dziś rano obłąkaną, nieprzytomną, drzwi pootwierane, szyby potłuczone, nieład w pokoju... Ten człowiek waryat być musi! Niewiadomo gdzie się podział; matka poleciała za nim.
Maks straszliwie się przeląkł.
— Ale panna Aneta?
— Powiadam ci, że leży nieprzytomna... Bóg wie co wygaduje: przeklina Lolę nieboszczkę... ciebie nawet, panie Maksie, bez żadnego sensu i związku... Jerzego, nas... Jakiś list: ja tego nie rozumiem... A! zlituj się nademną, nad jedyném dzieckiem mojém: doktora! doktora!
I łamała ręce, padając przed nim.
— Nie posłaliżeście po doktora dotąd?
— Ja nie wiem, nie wiem! róbcie co chcecie: doktora! Aneta umiera!
Wtém bryczka rozpędzona cwałem, którą Jędruś wysłał nad rankiem, zatoczyła się przed ganek, wioząc Szemerego, który wpadł krzycząc:
— Co się stało?
— Aneta! Aneta! zabita!
— Co takiego!
— Chodźmy do niéj! chodźmy!
Szemere potoczył się zdyszany.
Po cichu weszli do pokoiku.
W podartéj sukni białéj, z rozpuszczonemi włosami, z oczyma w słup, Aneta siedziała na kanapie, dysząc płomieniami gorączki; ręce jéj szarpały na sobie ubranie, rwały włosy.
Piękność jéj zmieniła się teraz na twarz głowy Meduzy, rzeźbioną przez wielkiego mistrza greckiego, wyrazistą, przerażającą jak rozpacz sama rozwścieczoną.
Szemere powoli zbliżył się do niéj.
— P. Anno, co to pani?
Chciała coś odpowiedzieć, spojrzała na niego, nie mogła; potrzęsła głową, powiodła oczyma.
— Trup! — rzekła nareszcie — trup! on, Lola!
— No nic, to tylko bardzo silna gorączka, rzekł Szemere. Posłańca do apteki! Może wypadnie krew puścić.
— Precz! precz! krzyknęła nagle się zrywając. Wszyscy zbójcy, wszędzie krew niewinna: na ołtarzu, na sukni... Precz! To on! on mnie zabije, zadusi w uścisku! Nie dotykajcie mnie.
I znów osłabiona upadła.
Matka płakała i mdlała.
— Tu się coś stać musiało, czego ja nie rozumiem, zawołał Szemere.
— I nikt nie wie, i nikt nie rozumie, łkając dodała pani Jędrzejowa. A! ratuj nam Anetkę! zlituj się doktorze! ratuj ją!
Doktor ruszył ramionami, sam nie wiedząc co począć.
— Zrobimy co można... bądź pani spokojna...
Anna wciąż była nieprzytomna...
Taką sceną zakończył się ten dramat, który może jeden tam tylko człowiek zrozumiał i struchlał nań w sercu, jeżeli kiedy miał serce.
Spytacie mnie zapewne co się z Jerzym stało?
W nocy do okna Ottona zastukano gwałtownie, okiennica trząść się poczęła od rwania, wszyscy zerwali się i wybiegli. Na podwórzu stał Jerzy, bez czapki, napół ubrany, zbłocony cały... Otto, który go tak wesołego i szczęśliwego widział z wieczoru, zaledwie oczom swym wierzył.
— Jerzy tu? co to jest? zkąd idziesz?
— Przyszedłem... pożegnać cię, odparł głosem przerywanym przybyły. Chodź! słowo! tylko słowo... Każ mi dać konia. Muszę uciekać.
W drugim pokoju stanęli przeciw siebie. Jerzy długo mówić nie mógł, pot zimny lał mu się z czoła, łza z oczu.
— Ty wiesz co jest Aneta?
— Aneta? Jerzy! mój drogi! ale najprzód, cóż ci jest?
— Patrzaj na mnie, to ci odpowie! Jest mi, żem zabity na duszy, na sercu, na wieki; żem skalany, że pokuta stu lat we włosiennicy i popiele nie obmyje mojéj winy. Aneta! to szatan wcielony.
— Ale cóż się stało? co się stało? zapytał Otto. Uspokój się... mów mi...
— Co się stało? zawołał Jerzy. Ja sam nie wiem. Stała się zbrodnia i okropność, którą mnie Bóg ukarał. Słuchaj. Lola żyła jeszcze, chore było biedne dziecię, i napisało do mnie; mój list, mówiła, miał ją uzdrowić, uspokoić, bo do duszy jéj wkradła się trucizna niewiary i niepokoju. Przyniesiono mi list jéj; szukałem do niéj posłańca, nastręczył się Lacyna. Wiesz jak skończył, ale nikt nie wie czemu... Lacynie upojonemu przez Maksa, list mój, by nie doszedł, wydarto... Maks z nim był, Maks pił z nim w nocy: list zniknął... A wiesz gdzie go znalazłem? Wiesz? W posiadaniu téj kobiety, w rękach tego szatana. A wczoraj jeszcze ona mnie obejmowała, jam całował jéj usta. O zgrozo! o zbrodnio! obrzydliwości i upodlenie! Ottonie, na Boga, konia! tylko konia! i braterskie pożegnanie!... Polecę gdzie zginąć; życie mi cięży jak zbrodnia; a wszakże dając je, na coś się przydać można... Czysty wróciłem ze stepu, a tu! a tu!...
— Drogi mój Jerzy, uspokój się, na Boga! Jerzy, tyś może nie widział; posądzasz, domyślasz się.
— Jak to? Ja list mój trzymałem w ręku, jam go téj potworze zemdlonéj rzucił w oczy. To są zwierzęta nie ludzie! Ottonie, konia, w step! w step! w step! na koniec świata! Ja tu żyć nie mogę!
— A matka?
— Ja nie mam matki!
— A przyjaciele twoi?
— Zawsze się umiera: jam umarł, Ottonie... Pożegnajcie mnie jak do trumny, dodał po chwili: w życiu się już nie zobaczymy. To życie wasze nie było stworzone dla mnie; ci ludzie na to mnie wciągnęli, by splamić, odebrać wiarę i nadzieję... Znam gdzieindziéj prostaczych ludzi i pójdę do nich nazad, na pusty step, do wieśniaczych chat... I tam są namiętności, ale nie ma takiego fałszu, ale nie ma zbójczyń jak ona.
— Na Boga! cożeś z nią zrobił? zapytał Otto przelękły: nie zabiłeś jéj?
— Nie; popchnąłem nogą jak żmiję, ukamienowałem owym listem, a sobie włosy drę z głowy myśląc, że mi serce bić mogło do téj istoty skalanéj, fałszywéj, spodlonéj.
— Jerzy — przerwał Otto — nigdym ci jéj nie chwalił, wyznaj; ale nie zapominaj, że to kobieta, i milcz. Może w tém jest coś i twojéj winy: dla czegoś się jéj uśmiechnął? czemu nie odepchnąłeś? dla czegoś szedł naprzeciw pokusie i sam szukałeś upadku?
— Nie mów mi nic, nie czyń wyrzutów: czuję, że winienem; ale pokuta będzie okrutna.
To mówiąc Jerzy zerwał się i biegł do drzwi, ale Otto go pochwycił w silne barki i wstrzymał.
— Dokąd? spytał.
— Najprzód na grób ofiary, potém w świat. Niech to wszystko zostanie za mną jak sen i zmora, jak fałsz; niech zapomnę... Na Boga! choćby umrzeć, byle zapomnieć!
Widząc tę rozpacz gwałtownie znów wybuchającą, Otto go wstrzymać nie umiał.
— Idę z tobą, rzekł.
— Ty? dokąd?
— W świat jak ty! odparł Otto. Samego cię nie puszczę; powlokę się z tobą dokądkolwiek pójdziesz. I ja tu nie rzucam nic prócz grobu.
Podał mu rękę.
— Idziemy razem.
Gdy o świcie przybyła instynktem wiedziona do Robowa panna Moroszówna, ani Jerzego już ani Ottona tu nie zastała: znikli obaj bez wieści. Rozesłano po okolicy, ale śladu żadnego dopytać nie było można, i co się z nimi stało, trudno się było domyślać.
Utrzymywano rozmaicie, rozpowiadano różnie; my tymczasem wstrzymamy się od powtarzania dziwnych pogłosek, bo może kiedy reszta historyi Jerzego na wierzch wypłynie i przybije do brzegu, a my z rozbitych jéj szczątków coś jeszcze skleić wam potrafimy.
P. Izabella, powróciwszy do Horycy, pozostała tam znowu wdową i sierotą, z jakąś nadzieją w sercu, że kiedyś przybrane dziecię zobaczy. Hrabiowstwo w Zarubińcach pozostali przy dawném życiu, z nową tylko boleścią w sercu po stracie Jerzego, którego hrabia już powoli przyswajać sobie zaczynał.
Aneta po długiéj chorobie przyszła nareszcie do zdrowia, a potrzeba było na długo z kraju wyjechać, aby zatrzeć wspomnienie wypadków, których tłómaczenie wszystkich od domu ich odstręczyło i otoczyło ich pustynią. Nim się to stało, biedny Jędruś zmarł sobie po cichu w swojéj izdebce, a matka z córką znikły bez słychu.
Co się tycze Maksa, los, który mu artystyczny zawód narzucił, dając skosztować jakby na żart obywatelskiego chleba, nie wyrzekł się widać zwrócenia go pierwszemu powołaniu. Żona Fermera, po dość nieszczęśliwém pożyciu, zmarła prawie nagle; zjawił się syn, który po niéj cały zagarnął majątek, a Maks opyliwszy wiolonczellę, musiał z nią znowu w świat wędrować. Poprzypominał sobie dawne swe fantazye i kaprysy, a szczególniéj owo wielkie studyum z tematu „Wlazł kotek,“ które, jak wiemy, rozmaicie na afiszach jego figurowało. Czasami zwało się ono fantazyą z tematów ludowych, narodowych lub krajowych, czasem melodyą słowiańską, ale pod jakąkolwiek zjawiało się postacią, wszędzie od światłéj publiczności przyjmowane było z nadzwyczajnym zapałem. Imię Fermera stało się głośném i unieśmiertelniło tym jednym utworem. Korrespondencye gazet z prowincyi, jeszcze dziś z Mławy i Łosic często wzmiankują: „Cichy nasz zakątek miał nareszcie szczęście napoić się nieporównanemi dźwiękami i grą mistrzowską znakomitego ziomka naszego i t. d. i t. d.“
Jak sen tylko pozostało Fermerowi wspomnienie tych chwil, gdy włosy ostrzygł a wąsy nosił i zabierał się już być urzędnikiem od wyborów; mówiono nam bowiem, że znowu zapuścił lwią grzywę, a wargę oczyścił z zarostu.
O innych postaciach, nie wiem czy mam wam jeszcze co powiedzieć. Przeszły jak cień, zeschły jak trawa, znikły jak my wszyscy znikniemy z tych desek, na których przez chwilę robimy wiele wrzawy, jak mówi Szekspir — o jedno nic.