Hrabina Charny (1928)/całość/iwpages
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Hrabina Charny | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna | |
Data wyd. | 1928-1929 | |
Druk | Wł. Łazarski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Przypomnijmy sobie niektóre wypadki z powieści „Anioł Pitoux“, opisane w rozdziale zatytułowanym „Noc z piątego na szósty października“, i posłuchajmy, co się dalej stało.
Przed drzwiami, prowadzącemi do karczmy mostu Sewrskiego, stał podczas tej okropnej nocy człowiek lat czterdziestu pięciu do czterdziestu ośmiu, wyglądający <na robotnika, ubrany w spodnie aksamitne, osłonięte fartuchem z kieszeniami, nakształt tych, jakie noszą kowale lub ślusarze.
Człowiek ten miał pod ręką dubeltówkę, bogato złotem wysadzaną, na lufie zaś tej dubeltówki wypisane nazwisko Leclerc, płatnerza, poczynającego nabywać wielkiej sławy pomiędzy arystokracją myśliwych paryskich.
Człowiek ten przed godziną prawie przybył z Wersalu, i snać wiedział dobrze co się tam działo; bo na zapytanie karczmarza, podającego mu butelkę wina, której nawet nie rozpoczął, odpowiedział:
Że królowa przybywa z królem i delfinem;
Że wyjechali około południa;
Że się wreszcie zdecydowali zamieszkać w pałacu Tuileryjskim.
Potem dodał, że oczekuje tu dla zobaczenia orszaku.
Po kilku chwilach, człowiek, ubrany prawie tak jak on i zdający się zajmować podobnem jemu rzemiosłem, zarysował się na wzgórku, ograniczającym poziom drogi.
Człowiek ten szedł krokiem ociężałym, jak podróżny, który długą już odbył drogę.
Oko nieznajomego zwróciło się ciekawie na zbliżającego się robotnika...
Kiedy robotnik ten był o jakieś dwadzieścia kroków od karczmy, nieznajomy wszedł do karczmy, nalał z butelki wina i znowu powrócił do drzwi.
— Hej!... kolego!.... — zawołał — pora chłodna, droga długa; nie zawadzi kropla wina na rozgrzewkę i wzmocnienie..
Robotnik, idący z Paryża spojrzał dokoła:
— Czy do mnie mówicie?... — zapytał.
— A do kogożby, skoro niema nikogo?...
— I mnie częstujecie kieliszkiem wina?...
— Czemużby nie?...
— Aha!....
— Toć, bodaj, jednegośmy rzemiosła ludzie.
Robotnik poraz drugi spojrzał na nieznajomego.
— Wszyscy — rzekł — mogą być jednego rzemiosła; chodzi o to, czy kto w tem rzemiośle czeladnikiem jest, czy majstrem.
— Zobaczymy to przy kieliszku i gawędce.
— Niechże i tak będzie — powiedział robotnik, ku drzwiom się ubliżając.
Nieznajomy ukazał mu stół i kieliszek. Wypili.
— Cóż tutaj porabiacie?... — zapytał robotnik.
— Przybywam z Wersalu, jak widzicie, i czekam na orszak królewski, który z królem, królową i delfinem powraca do Paryża.
— Więc król zdecydował się przybyć do Paryża?... Domyśliłem się tego — rzekł robotnik, tej nocy o godzinie trzeciej z rana, kiedym musiał opuścić Wersal i udać się do Paryża na robotę.
— Więc tak pilną robotę mieliście w Paryżu?...
— Pilnie i dobrze płatną — odparł robotnik.
— Zapewne trudna była robota?... Zamek tajemny, hę?!...
— Nie. Drzwi ukryte... Dom w domu; jakby kto chciał się w nim ukrywać, nieprawdaż? Drzwi żelazne, rozumiecie, wepchnięte w mur jak w pudełko. Przeciągną po tem wszystkiem warstwę starego dębu i ani podobna będzie odróżnić drzewo od żelaza.
— A gdzieżeście to u djabła robili?
— Otóż w tem rzecz, że nie wiem.
— Więc wam zawiązano oczy?
— Właśnie! Czekano na mnie z powozem przy rogatce. Wsiadłem. Zawiązano mi oczy, powóz jechał z pół godziny, potem otwarła się brama, ogromna brama! trąciłem o pierwszy stopień podjazdu, zstąpiłem po dziesięciu stopniach i wszedłem do przedsionka. Zastałem tam służącego niemca. Ten zdjął mi przepaskę i pokazał, co jest do zrobienia. Wziąłem się do pracy, jak przystało na dobrego robotnika. W godzinę rzecz była skończona. Zapłacono mi pięknemi luidorami, zawiązano znów oczy, wsadzono do powozu, wysadzono na miejscu poprzedniem, pożegnano życzeniem szczęśliwej drogi, i oto jestem!
— I nic nie widzieliście, nic a nic?...
— Prawie nic!
— Więc nie poznalibyście tego domu?
— Nie — rzekł ślusarz.
Nieznajomy wyglądał na dość zadowolonego z tego upewnienia.
— Ależ — odezwał się nagle, jakby przechodząc do innego porządku myśli — czyż to już niema ślusarzy w Paryżu, że po ludzi, którzy urządzają drzwi skryte, muszą posyłać do Wersalu?
Ślusarz podniósł kieliszek do wysokości oka i z upodobaniem przyglądał się napojowi.
Potem, kosztując go z zadowoleniem:
— I owszem — powiedział — są ślusarze w Paryżu. Są nawet mistrze. Czy wy należycie do naszego cechu?
— Prawie. Płatnerzem jestem...
— Macie tu jaką swoją robotę?
— Zobaczcie tę strzelbę.
Ślusarz wziął strzelbę z rąk nieznajomego, przyjrzał się jej bacznie, przeczytał nazwisko na lufie i na kolbie:
— Leclerc? — rzekł. — Niepodobna, kolego! Leclerc ma najwyżej lat dwadzieścia osiem, a my obaj zbliżany się do pięćdziesiątki, niech to was nie obraża.
— To prawda... odparł nieznajomy — ja też nie jestem Leclerc, ale nakształt tego... Jestem jego nauczycielem.
— A! doskonale! — zawołał śmiejąc się ślusarz, to tak jak gdybym powiedział: „nie jestem królem, ale nakształt tego“. Jestem bowiem jego nauczycielem.
— Oho! — odezwał się nieznajomy, miałżebym zaszczyt mówić z panem Gamainem?
— W jego własnej osobie.
— Do licha! odezwał się nieznajomy, nie wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem tak znacznym. Niełatwa to rzecz, zapewne, być nauczycielem królewskim? Trzeba ciągle być w rękawiczkach...
— Ależ nie!... Co do tego, była z nim prawdziwa rozkosz, bo to w gruncie, widzicie, bardzo poczciwy człowiek. Kiedy stanął w kuźni, fartuch zapasał, rękawy od koszuli zawinął, niktby nie powiedział, że to starszy syn Ludwika Świętego, jak go nazywają. Kiedy przyszedł do kuźni, nie trzeba było go wcale tytułować. Ja mu mówiłem jegomość, a on mnie nazywał Gamainem, tyle tylko, że mówiłem doń przez wy, a on do mnie przez ty.
— Tak; ale jak nadeszła pora śniadania, albo obiadu, to posyłano Gamaina do oficyny, ze służbą.
— Co nie, to nie! przepraszam, król nigdy tego nie uczynił; przeciwnie, kazał zawsze przynosić stół zastawiony do kuźni. Człowiek ten najprzyjemniej przepędzał czas w kuźni albo w swym gabinecie geograficznym, ze mną lub z bibljotekarzem; zdaje mi się nawet, ze wolał mnie.
— Jakkolwiekbądź, zawsze to niezabawne być mistrzem złego ucznia.
— Złego ucznia? — zawołał Gamain. — Bynajmniej: tego powiedzieć nie można. On nigdy nie będzie dobrym królem, on na to za poczciwy, a byłby doskonałym ślusarzem.
— Ale powiedzcie-no prawdę.... Musiało to być z wielką dla was korzyścią, mieć ucznia takiego kalibru?
— Właśnie że nie — i dlatego mam nawet urazę do tego waszego Ludwika XVI. Ludzie myślą, żem bogaty jak Krezus, a ja jestem jak Job biedny.
— Biedny jesteście? A cóż on robił z pieniędzmi?
— A no ba!... Połowę rozdawał ubogim, a drugą bogatym, tak, że nigdy nie miał grosza przy duszy. Panowie Coigny, Vaudreuil, Polignac toczyli go, biednego człowieka!
— Tak, ale kiedy pracujecie z królem razem, zawsze się coś okroi?...
— Alboż ja z nim teraz pracuję? Nasamprzod toby mnie skopromitowało! Od wzięcia Bastyli noga moja nie postała w pałacu. Raz czy dwa spotkałem się z nim. Za pierwszym razem było dosyć ludzi na ulicy, więc poprzestał na pozdrowieniu mnie; za drugim razem, było to na drodze do Sartory, byliśmy sami, kazał więc zatrzymać powóz... Przywitał się, zapytał o zdrowie żony i dzieci, a potem zaczął przetrząsać wszystkie kieszenie i zebrał dziewięć dukatów.
— Oto wszystko, co mam przy duszy, mój poczciwy Gamainie — rzekł — wstyd mi, że nie mogę zdobyć się na lepszy podarek.
— I przyznacie, że to istotnie wstyd nielada: król, który koledze, przyjacielowi, ofiaruje kiepskie dziewięć dukatów!...
— A jak pomyślę — mówił dalej — że miał w piwnicach swoich przeszło dziesięć tysięcy butelek wina, że nigdy nie powiedział lokajowi: weź kosz wina i odnieś mojemu przyjacielowi Gamainowi, to doprawdy, że mnie ostatnia pasja porywa. Wolał wszystko lać w gardło swej straży przybocznej, Szwajcarom i żołnierzom z pułku flamdryjskiego! O, na dobre mu też to wyszło!
— Co chcecie!... — rzekł nieznajomy potrosze wypróżniając kieliszek, tacy to są panowie, niewdzięcznicy! Ale cicho! już nie jesteśmy sami.
Jakoż trzy osoby weszły do karczmy: dwaj mężczyźni z ludu i jedna rybaczka. Usiedli naprzeciwko stołu, przy którym nieznajomy z majstrem Gamainem kończyli drugą butelkę.
Ślusarz rzucił na nich okiem i przypatrywał im się z uwagą.
Z dwóch mężczyzn, jeden był krzywonogi i wyglądał na karła; wzrostem dochodził zaledwie do pięciu stóp.
Drugi, wyglądał jak czapla na szczudłach. Podobieństwo jego z tym ptakiem było tem większe, że będąc garbatym, głowę utopił pomiędzy ramiona, tak, iż z niej nic prawie nie było widać, prócz dwojga oczu, wyglądających jak dwie plamy krwi, i nosa długiego a spiczastego nakształt dzioba.
Trzeci, czy trzecia, jak chcecie, było to stworzenie dwoiste, u którego można było rozeznać gatunek, ale z trudnością płeć. Był to mężczyzna, czy była to kobieta lat trzydziestu kilku, w wykwintnym stroju rybaczki z łańcuchami i kolczykami złotymi, w chustce koronkowej. Rysy jej, o ile można było rozeznać poprzez warstwę bielidła i różu, były zlekka zatarte, jak u plemion zwyrodniałych. Głos zakrawał na sopran.
— Znacie ich?... — zapytał Gamain.
— Z widzenia — odpowiedział nieznajomy. A wy?
— Zdaje mi się, że tę kobietę gdzieś widziałem. Jeżeli ich znacie, powiedzcie, kto oni są.
— Ten koślawy, to Jan Paweł Marat, a ten garbaty — to Prosper Verrieres, a ta rybaczka — to książę d‘Aiguillon.
Dosłyszawszy nazwisko, rybaczka zadrżała i obejrzała się jednocześnie z dwoma mężczyznami.
Wszyscy troje zrobili ruch, jakby chcieli powstać z krzeseł, dla okazania swego uszanowania. Ale nieznajomy położył palec na ustach i przeszedł obok nich spokojnie.
Gamain udał się za nim, sądząc, że mu się śni to wszystko.
Przy drzwiach potrącił go ktoś, zdający się uciekać, przed ludźmi, krzyczącym:
— Kędziernik królowej!... kędziernik królowej!...
Pośród tych ludzi biegnących i krzyczących, byli dwaj, którzy nieśli głowy, zasadzone na pikach.
Były to głowy dwóch nieszczęśliwych ze straży przybocznej: Vauricourt’a i Deshuttes‘a, odcięte od szyi i na ostrza pik zatknięte.
Głowy te należały do oddaiału goniącego na nieszczęśliwym: do oddziału, który potrącił Gamaina.
— A!... to pan Leonard, rzekł tenże.
— Cicho!... — zawołał kędziernik wpadając do karczmy.
— Czego oni chcą od niego?... — zapytał ślusarz nieznajomego.
— Kto ich tam wie?... odpowiedział tenże, może chcą, ażeby uczesał głowy tych biedaków.
Łatwo było nieznajomemu zamieszać się w tłumie, bo był bardzo liczny.
To przednia straż orszaku króla, królowej i delfina.
Królowa, delfin, córka królewska, hrabia Prowancji, pani Elżbieta i Andrea, siedzieli w karecie królewskiej.
Sto powozów zapełniło się członkami Zgromadzenia narodowego, którzy oświadczyli, że nie opuszczą króla.
Ta przednia straż, która wyjechała z Wersalu na dwie godziny przed królem i wyprzedzała go o kwadrans, łączyła się niejako z dwiema głowami gwardzistów.
Gdy głowy te zatrzymały się przed karczmą mostu Sewrskiego, przednia straż zatrzymała się z niemi.
Naraz w tłumie powstał zamęt wielki. Spostrzeżono bagnety gwardji narodowej i białego konia Lafayetta, poprzedzającego bezpośrednio powóz królewski.
Lafayette lubił bardzo zebrania ludowe: on to w Paryżu, którego był bożyszczem, panował prawdziwie. Ale nie cierpiał motłochu; nie cierpiał zwłaszcza tych egzekucyj, na które motłoch sobie pozwalał.
— Niech żyje Lafayette! — krzyczał tłum całemi płucami.
Generał zdejmował od czasu do czasu kapelusz lewą ręką, a prawą podnosił szpadę salutując.
Tłum krzyczał także: Niech żyje Mirabeau!.. a Mirabeau także czasami wychylał głowę przez drzwiczki karety, w której sam siedział, aby pełną piersią odetchnąć świeżem powietrzem, potrzebnem jego szerokim płucom.
Tak tedy nieszczęsny Ludwik XVI, o którym zgoła milczano, słyszał około siebie oklaski dawane temu, co on stracił, to jest popularności, oraz temu, czego nigdy nie posiadał, to jest genjuszowi.
Gilbert, tak jak przy poprzedniej, samotnej podroży, króla, szedł zmięszany w orszaku przy prawych drzwiczkach karety królewskiej, to jest po strunie królowej, Marji Antoniny.
Andrea wydawała się jak z marmuru wykutą. Widocznem było, że ta kobieta ma w głębi głowy czy serca mysi jedyną i jasną tylko dla niej, myśl do której ciągnie cała jej dusza. Niby cień między żyjącymi, jedna tylko rzecz wskazywała, że cień ten żyje: błysk mimowolny, tryskający ze źrenicy za każdym razem, ilekroć oko jej spotkało się z okiem Gilberta.
O sto kroków przed karczmą o której mówiliśmy, orszak się zatrzymał; krzyki wzmogły się na całej linji.
Królowa lekko wychyliła się przez drzwiczki i zawołała Gilberta.
— Lud życzy, ażeby żyli panowie Lafayefte i Mirabeau? — powiedziała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, bo panowie Lafayette i Mirabeau, rozdzieleni w tej chwili, rozdzieleni przepaścią nad którą jest zawieszona dynastja, jeżeli będą żyli, mogą się połączyć, a połączeni ocalić monarchję.
— To znaczy, że monarchja stoi tak nisko, iż ocaloną być może jedynie przez tych dwóch ludzi?
Gilbert zabierał się do odpowiedzi, kiedy ozwały się jakieś okrzyki, pomieszane z okropnymi wybuchami śmiechu, a w tłumie powstał wielki ruch.
Byli to dwaj pikinierzy, którzy nakazawszy nieszczęśliwemu Leonardowi wyczesać i wypudrować dwie ścięte głowy, chcieli zrobić sobie okrutną przyjemność i przedstawić je królowej.
Okrzyki więc te wydawał na widok owych głów lud.
— Na Boga! Najjaśniejsza Pani, zawołał Gilbert — nie spoglądaj na prawo!
Królowa tedy naumyślnie zwróciła oczy w stronę zakazaną przez Gilberta. I wydała okrzyk przerażający.
Ale nagle oczy jej oderwały się od okropnego widoku, tak jakby napotkały jeszcze okropniejszy, i przyparte do głowy Meduzy, nie mogły się od niej odczepić.
Tą głową Meduzy, była głowa nieznajomego, którego widzieliśmy przy poczęstunku i rozmowie z Gamainem w karczmie mostu Sewrskiego, nieznajomego, który z rękami skrzyżowanemi stał oparty o drzewo.
Ręka królowej odbiegła od aksamitnej poręczy i opierając się na ramieniu Gilberta, skurczyła się tak, że niemal paznokcie wpiły się w ciało.
Gilbert się obejrzał.
Zobaczył królową bladą; usta jej były sine i drżące, oczy nieruchome.
Gilbert poszedł za kierunkiem jej wzroku.
— Cagliostro! — wyrzekli zcicha oboje.
Człowiek oparty o drzewo, ze swej strony widział dobrze królową.
Dał znak ręką Gilbertowi, jak gdyby chciał mu rzec: „Pójdź!“
W tej chwili powozy ruszyły naprzód.
Gilbert szedł za przewodnikiem, aż do połowy wyniosłości.
Tu znaleźli się wobec dużego i pięknego domu. Przewodnik wydobył klucz z kieszeni, otworzył małą furtkę i zostawił ją uchyloną.
Gilbert wszedł za nim.
Wszedłszy, Gilbert znalazł się w korytarzu o ścianach wielce ozdobnych, nogi jego posuwały się po miękkim dywanie tureckim.
Na lewo stały drzwi otwarte.
Domyślił się Gilbert, że te drzwi otworem stoją dla niego i wszedł do salonu wybitego atłasem indyjskim, ze sprzętami okrytymi tąż samą materją. Jedyny obraz zdobił ten salon. Wyobrażał Najświętsze Dzieciątko Rafaela.
Gilbert podziwiał właśnie to arcydzieło, kiedy usłyszał, a raczej odgadł, że drzwi otwierają się za nim. Obejrzał się i poznał Cagliostra, wychodzącego z dużego pokoju.
Dosyć mu było chwili by zmyć oczernienie rąk i twarzy, włosom jeszcze dotąd ciemnym nadać układ najarystokratyczniejszy i zmienić strój zupełnie.
Nie był to już robotnik o rękach czarnych. Był to pan wytworny...
Cagliostro podszedł z obliczem otwartem i uśmiechniętem i wyciągnął ręce do Gilberta.
Gilbert rzucił się w jego objęcia.
— Drogi mistrzu! — rzekł.
— O — za pozwoleniem — śmiejąc się, powiedział Cagliostro ty, kochany Gilbercie, odkądśmy się nie widzieli, zrobiłeś takie postępy, zwłaszcza w filozofji, że teraz ty jesteś mistrzem, a ja zaledwie uczniem.
— Dziękuję za pochwałę!... — rzekł Gilbert, ale skąd wiesz o tem?... Osiem lat jakeśmy się nie widzieli.
— Prawda, żem cię nie widział od lat ośmiu, ale mógłbym ci prawie dzień za dniem powiedzieć coś robił.
— Doprawdy?
— Wciąż więc powątpiewasz o moim podwójnym wzroku? A zatem poczekaj... Przyjechałeś pierwszy raz do Francji w interesach familijnych; chodziło ci wówczas o to, ażeby pokierować edukacją syna twego, Sebastjana, umieściłeś go na pensji w małem miasteczku, o osiem mil od Paryża. Za drugim razem, powróciłeś do Francji w sprawach politycznych, które tu sprowadziły i innych wielu. Potem, napisałeś kilka broszur, które posłałeś Ludwikowi XVI. Ciekawym byłeś dowiedzieć się, co o doktorze Gilbercie myśli potomek Ludwika XIV, Henryka IV i Ludwika Świętego...
Na nieszczęście, wisiała tam mała sprawa, o której nie myślałeś, sprawa, której ja wszakże zawdzięczam, żem cię pewnego dnia zastał zakrwawionego, z piersią przeszytą kulą, w grocie jednej z wysp Azorskich, gdzie przypadkiem zatrzymał się mój okręt dla wytchnienia.
Mała ta sprawa dotyczyła panny Andrei de Taverney, obecnie hrabiny de Charny.
Owoż, ponieważ królowa nic nie może odmówić kobiecie, która poszła za hrabiego de Charny, królowa zażądała rozkazu aresztowania ciebie i otrzymała go. Zatrzymano cię na drodze z Hawru do Paryża i zaprowadzono do Bastylji, gdzie siedziałbyś dotąd, kochany doktorze, gdyby lud nie był cię oswobodził.
Jako tedy dobry rojalista, mój kochany Gilbercie, połączyłeś się z królem, którego jesteś lekarzem. Wczoraj, a raczej dziś rano, przyłożyłeś się znacznie do ocalenia rodziny królewskiej, biegnąc rozbudzić tego dobrego Lafayetta, który spał snem sprawiedliwego; a przed chwilą, kiedy zobaczyłeś mnie, sądząc, że królowa jest zagrożona, gotowałeś się uczynić dla swej władczyni szaniec z własnego ciała. Wszak tak?
— Tak jest istotnie jak mówisz — rzekł — więc ty zawsze jesteś tym samym czarnoksiężnikiem, magikiem, Cagliostro?...
Cagliostro uśmiechnął się z zadowoleniem.
Giilbert mówił dalej:
— A teraz... teraz... ponieważ ja kocham ciebie zarówno jak ty mnie, kochany mistrzu, czy nie zechcesz mi powiedzieć, w którem miejscu świata rozlewałeś swój geinjusz i wykonywałeś władzę?
Cagliostro się uśmiechnął.
— O! ja — rzekł — uczyniłem jak ty: widywałem panujących i wielu nawet, ale w innym celu. Ty zbliżasz się do nich, ażeby ich podtrzymać, ja, ażeby ich zrzucić. Ty próbujesz uczynić króla konstytucyjnym i nie dokażesz tego nigdy; ja cesarzy, królów i książąt, czynię filozofami i to mi się udaje.
— Doprawdy? — przerwał Gilbert powątpiewając.
— Nieinaczej! Mamy najpierw cesarza Józefa II, brata naszej ukochanej królowej, który znosi trzy czwarte klasztorów, zabiera dobra duchowne, rozpędza panny Karmelitanki. Mamy króla duńskiego, który rozpoczął od ścięcia swego lekarza, Struensee, a jako filozof, mawiał mając lat siedemnaście: „Pan de Voltaire zrobił mnie człowiekiem i nauczył myśleć“. Mamy króla szwedzkiego; mamy wreszcie wielu książąt Cesarstwa i całych Niemiec.
— Tak, iż pozostaje ci tylko nawrócić Papieża, kochany mistrzu — dodał, śmiejąc się Gilbert.
— No, to będzie trudniej; lubo przyjdzie kolej i na Rzym. Tak jak przyszła na Paryż, jak przyszła na Bastylję, tak przyjdzie na zamek Św. Anioła, z którego zaledwie wyszedłem przed pół rokiem, jak ty przed kwartałem z Bastylji.
— To szczęście! Bo ja sądziiłem, że z zamku Św. Anioła nikt nie wychodzi.
— Wyszedłem, skoro mnie widzisz.
— Złotem przekupiłeś dozorcę?
— Na nieszczęście trafiłem na dozorcę niesprzedajnego. Ale przypadek sprawił, że umarł nazajutrz, po trzykrotnem odmówieniu mi otwarcia drzwi więziennych. Trzeba go było zastąpić i zastąpiono.
— A nowy nie był niesprzedajnym?
— Ten, tegoż samego dnia, kiedy wszedł w obowiązki, przynosząc mi wieczerzę, rzekł: „Najedz się, nabierz sił, bo mamy przed sobą długą drogę tej nocy“. Rzeczywiście, nie kłamał. Tej samej nocy, zamordowaliśmy trzy konie i ubiegliśmy mil, ze trzydzieści.
— A co powiedział zarząd, spostrzegłszy twoją ucieczkę?
— Nie powiedział nic. Trupa tamtego dozorcy, bo naturalnie nie został zaraz pochowany ubrał w odzież, którą ja pozostawiłem, wystrzelił mu z pistoletu w sam środek twarzy, złożył pistolet tuż przy nim, oświadczył, że dostawszy pistolet niewiadomo jakim sposobem, zastrzeliłem się, kazał poświadczyć śmierć moją i dozorcę pod mojem nazwiskiem pogrzebał. Tym sposobem, umarłem według wszelkich reguł, kochany Gilbercie. Dałem nurka na drugi brzeg wieczności i wychyliłem się pod innem nazwiskiem. — Nazywam się baron Zannone, jestem bankierem genueńskim; eskontuję wartości książęce; ale, na szczęście, nie poprzestaję na procencie... Jeżeli kiedy potrzebować będziesz pieniędzy, oto w tem biurku jest moja kasa podręczna, rozumiesz? Nauczę cię ją otwierać. O, tu, trącisz tę sprężynę — o! patrzaj jak się potrąca i znajdziesz zawsze około miljona.
Cagliostro trącił sprężynę; wierzch od biurka opuścił się sam przez się, i okazał kupę złota, tudzież paczki banknotów.
— Jesteś rzeczywiście człowiekiem cudownym! — zawołał, śmiejąc się Gilbert; — ale wierz mi, że przy moich dwudziestu tysiącach franków dochodu, bogatszy jestem od króla. Ale pocóż przybyłeś do Paryża?
— Kto wie?... może po to, po co ty pojechałeś do Stanów Zjednoczonych: dla zrobienia rzeczypospolitej.
Gilbert potrząsnął głową.
— Francja nie ma bynajmniej ducha republikańskiego — rzekł.
— To go jej zaszczepimy i koniec.
— Król będzie się opierał. Szlachta porwie się do broni... Co wtedy uczynisz, mistrzu?
— Wtedy nie rzeczpospolitą, ale rewolucję zrobimy.
— Okropność! gdyby do tego przyszło, Józefie — rzekł Gilbert i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Cagliostro go zatrzymał.
— Posłuchaj, Gilbercie — rzekł — wiesz, że cię kocham. A więc, posłuchaj mej rady... Niech król wyjedzie, niech król opuści Francję... dopóki czas jeszcze!... Za trzy miesiące, za rok, za pół roku może, będzie zapóźno... Nie czekaj więc jutra — powiedz mu to dziś; nie czekaj nocy, powiedz mu za godzinę!
— Wiesz, hrabio, że należę do szkoły fatalistów. Niech się dzieje co chce! Dopóki będę miał jaką władzę nad królem, król pozostanie we Francji, a ja pozostanę przy królu. Bądź zdrów, hrabio; zobaczymy się podczas boju, a może spoczniemy na jednem polu bitwy.
— Ha! — wyrzekł zcicha Cagliostro. — Szukałem cię, ażeby ci powiedzieć to, co ci powiedziałem... Jako wróżba Kassandry, i moja stała się bezużyteczną... Bądź zdrów.
— Powiedz mi otwarcie, hrabio — rzucił Gilbert — czy i tu, jak w Ameryce, masz pretensję wmówić we mnie, że czytasz przyszłość ludzi na ich twarzy?
— Gilbercie — odparł Cagliostro — tak samo, jak ty czytasz na niebie drogi opisywane przez gwiazdy.
— Czekajże... ktoś stuka do drzwi.
— Prawda.
— Powiedz-że mi, hrabio, los tego, kto stuka do tych drzwi, ktokolwiek on jest; powiedz mi, jaką śmiercią ma umrzeć i kiedy umrze?
— Dobrze — rzekł Cagliostro — pójdźmy otworzyć saimi.
Cagliostro otworzył drzwi.
Na progu stanął człowiek wysoki, szlachetnej postaci.
— Dzień dobry, margrabio!... — zawołał Cagliostro. — Zechciej przejść do salonu i zaczekać na mnie chwilę; służę ci za pięć sekund.
Margrabia skłonił się przed nim i znikł.
— Chcesz wiedzieć jaką śmiercią umrze margrabia? — zapytał Cagliostro. — Czy widziałeś kiedy jak wieszają szlachcica?
— Nie.
— A więc, ponieważ to widok ciekawy, bądź na Placu Greve w dniu kiedy wieszać będą margrabiego de Favras.
Król, ’królowa i rodzina królewska, odbywali w tym czasie podróż dalej ku Paryżowi.
Pochód był wolny, opóźniamy przez straż przyboczną, idącą pieszo, przez rybaczki, jadące konno, przez przekupniów i przekupki siedzące na armatach, poprzystrajanych we wstążki, przez sto powozów deputowanych, przez dwieście lub trzysta fur ze zbożem lub mąką, najętych w Wersalu, a okrytych zżółkłymi liśćmi jesieni. Dopiero o godzinie szóstej kareta królewska, mieszcząca tyle boleści, tyle nienawiści, tyle żądz i niewinności, dociągnęła do rogatki.
W drodze młody książę poprosił o posiłek. Królowa spojrzała wtedy dokoła siebie: nic nie było łatwiejszego jak dostać kawałek chleba dla delfina, bo każdy człowiek z ludu niósł bochenek na bagnecie.
Szukała oczyma Gilberta.
Gilbert, jak wiemy, poszedł był za Cagliostrem.
Gdyby był Gilbert, królowa nie byłaby się zawahała prosić go o kawałek chleba.
Ale nie chciała zwrócić takiej prośby do tłumu, którego tak niecierpiała i którym tak się brzydziła.
To też przyciskając delfina do piersi, powiedziała:
— Dziecko moje, nie mamy chleba, poczekaj, może dostaniemy go gdzie wieczorem.
Delfin wyciągnął rączyny ku ludziom, niosącym ogromne bochenki na bagnetach.
— Ci ludzie chleb mają... powiedział.
— Tak, moje dziecko, ale ten chleb do nich, nie do nas należy; przyszli po niego do Wersalu, bo, jak mówią, od trzech dni nie mają go w Paryżu.
— Od trzech dni!... — zawoła! dobry chłopczyk. — Więc oni od trzech dni nie jedli, mamo?
Etykieta wymagała, ażeby delfin mówił matce pani (madame); ale biednemu chłopcu chciało się jeść, jak prostemu dziecku nędzarzy, więc przy głodzie nazwał matkę — mamą.
— Nie, mój synu — odpowiedziała królowa.
— To im... — rzekł chłopiec z westchnieniem, bardzo się jeść chcieć musi.
Przestał płakać i próbował usnąć.
Biedny syn królewski!... — nieraz on przed śmiercią, zarówno jak w tej chwili, prosił daremnie o kawałek chleba!
Przy rogatce zatrzymano się znowu; na ten raz nie dla wypoczynku, lecz dla uczczenia przybycia.
Przybycie to miało być uczczone śpiewem i tańcem.
Dziwna uroczystość! równie niemal smutna w swej radości, jak tamta w grozie swojej!...
Jakoż, rybaczki zeszły z koni swoich, a raczej z koni, należących do straży przybocznej i poprzymocowywały do strzemion pałasze i karabiny; przekupki zaś i przekupnie pozsiadali z armat, które się ukazały w strasznej nagości swojej.
I utworzono koło i objęto karetę króla, oddzielając ją od gwardji narodowej i od deputowanych, jakoby straszliwą wróżbą tego, co się miało Stać później.
Koło to, dla pokazania radości swej rodzinie królewskiej, śpiewało, krzyczało, wyło! Kobiety całowały mężczyzn, mężczyźni wprawiali w skok kobiety, jak na cynicznych kiermaszach Teniersa.
Działo się to już pod noc prawie, po dniu ciemnym i dżdżystym, koło więc oświetlone jedynie knotami armat i fajerwerkami, przybierało w odcieniach mroku i światła barwy fantastyczne, jakby piekielne.
Po półgodzinnych krzykach, śpiewach i tańcach w błocie, orszak wrzasnął ogromne hurra; kto miał strzelbę nabitą, czy mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko, wystrzelił w powietrze, nie troszcząc się o kule, które po chwili gradem opadły w kałuże wody.
Delfin i siostra jego płakali; tak byli wystraszeni, że im się jeść odechciało.
Z kolei orszak przyciągnął pod ratusz.
Stał tu oddział wojska w czworobok ustawiony i pilnował, ażeby do pałacu ratuszowego nie weszła żadna kareta prócz królewskiej, ani nikt prócz osób, należących do rodziny królewskiej lub do zgromadzenia narodowego.
Królowa spostrzegła Webera, swojego zaufanego pokojowca, swojego mlecznego brata, austrjaka. Przybył on z nią z Wiednia, a czynił w tej chwili ogromne usiłowania, aby złamać zakaz i wejść do ratusza.
— Weber!... zawołała Marja Antonina.
Weber podbiegł w tej chwili.
Widząc, że w Wersalu gwardja narodowa pełni posługę narodową, Weber, ażeby mógł być więcej użytecznym królowej, przebrał się w mundur gwardzisty, a do munduru prostego ochotnika przypiął oznaki oficera sztabowego.
Koniuszy, kawalkador królowej, pożyczył mu konia.
Ażeby nie wzbudzić podejrzeń, Weber przez cały czas podróży trzymał się na uboczu, ale był zdecydowany zbliżyć się natychmiast, gdyby królowej był w czemkolwiek potrzebny.
Poznany i zawołany, przybiegł natychmiast.
— Dlaczego chcesz złamać zakaz, Weberze? — zapytała królowa.
— Ażeby być bliżej Waszej Królewskiej Mości.
— Nie będziesz mi potrzebny w ratuszu, oświadczyła królowa, a mógłbyś mi być użyteczny gdzieindziej.
— Gdzie?
— W Tuilleries, kochany Weberze! Tam nikt na nas nie oczekuje i jeżeli mas nie wyprzedzisz, nie zastaniemy ani łóżka, ani pokoju, ani kawałka chleba.
— Doskonała myśl, Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się król.
Królowa mówiła po niemiecku, król, który rozumiał ten język, ale nim nie mówił, odpowiedział po angielsku.
Lud słyszał to także, ale nie rozumiał. Język obcy, do którego czuł wstręt instynktowny, wzniecił szmer około powozu. Szmer ten mógł łatwo w ryk się zamienić, ale wtem czworobok otworzył się przed powozem królewskim i zamknął się zaraz za nim.
Bailly, jeden z trzech ludzi popularnych w tej epoce, Bailly, którego już widzieliśmy podczas pierwszej podróży króla, czekał na parę królewską u stóp zaimprowizowanego tranu.
Mer Paryża powiedział do króla przy tem drugiem spotkaniu prawie to samo, co przy pierwszem.
Król odpowiedział:
— Zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywam do mieszkańców mojego dobrego miasta Paryża.
Cicho przemawiał król, głosem stłumionym ze znużenia i głodu. Bailly powtórzył odpowiedź głośno, ażeby każdy mógł ją słyszeć.
Tylko umyślnie czy przypadkiem, zapomniał powtórzyć wyrazów: i z zaufaniem.
Królowa to zauważyła.
— Przepraszam, panie prezydencie — odezwała się tak głośno, aby wszyscy słuchający nie stracili ani jednego z jej wyrazów — ale, albo pan źle usłyszał, albo masz krótką pamięć.
— Jakto, Najjaśniejsza Pani! — wyjąkał Bailly, zwracając na królową to oko astronoma, które tak dobrze widziało na niebie, a tak źle na ziemi.
— Król powiedział, rzekła królowa, że zawsze z przyjemnością i zaufaniem przybywa do mieszkańców swego dobrego miasta Paryża. Owoż, ponieważ można powątpiewać czy przybywa tu z przyjemnością, trzeba, aby wiedziano przynajmniej, że przybywa z zaufaniem.
Potem wstąpiła na trzy stopnie tronu i usiadła przy królu dla wysłuchania mów wyborców.
Przez ten czas Weber, przed którego koniem a raczej mundurem oficera sztabowego, tłum się rozstępował, dotarł do pałacu Tuilleries.
Siedziba ta królewska, oddawna opuszczona przez panujących, była tylko domem dodatkowym, w którym dworscy mieszkali, ale gdzie nigdy może nogą nie stąpił król ani królowa.
Weber zwiedził apartamenty, a świadomy zwyczajów króla i królowej, wybrał te, które zamieszkiwała hrabina de la Marck, oraz marszałkowie de Noailles i de Mouchy.
Zajęcie apartamentu, który natychmiast opuściła pani de la Marck, miało swoją dobrą stronę, apartament ten bowiem w zupełności gotowym był do przyjęcia królowej.
Około dziesiątej usłyszano zajeżdżającą karetę Ich królewskich mości.
Wszystko czekało na rozkazy, a Weber biegnąc naprzeciw Najjaśniejszych państwa, wołał:
— Służba Jego Królewskiej Mości! Weszli: król, królowa, córka królewska, delfin, księżna Elżbieta i Andrea.
Książę Prowancji powrócił do zamku luksemburskiego.
Król rzucił niespokojnie okiem na wszystkie strony; ale wchodząc do salonu, przez drzwi uchylone a wychodzące na galerję, spostrzegł wieczerzę, przyrządzoną w rogu tej galerji.
Jednocześnie drzwi się otworzyły i ukazał się pokojowiec.
— Wieczerza, Najjaśniejszy Panie, gotowa — powiedział.
— Nieoceniony to człowiek, ten Weber! — zawołał król z wyrazem radości. — Powiedz mu pani odemnie, żem z niego bardzo zadowolony.
— Nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie.
Oświadczywszy to, królowa westchnęła i weszła do sali jadalnej.
Nakrycia były dla wszystkich członków rodziny królewskiej, ale dla Andrei nie było.
Król przyciśnięty głodem, nie zważał na to pominięcie, które zresztą ubliżającem nie było, bo wynikło z reguł najściślejszej etykiety.
Ale królowa, której oczu nic nie uszło, spostrzegła się odrazu.
— Pozwolisz Najjaśniejszy Panie, ażeby hrabina de Chamy, wieczerzała z nami — rzekła.
— Ależ i owszem! — zawołał król — jesteśmy przy stole rodzinnym, a hrabina do rodziny należy.
— Najjaśniejsza Pani! — rzekła hrabina, czy Jego Królewska Mość rozkaz mi wydaje?
Król spojrzał na hrabinę zdziwiony.
— Nie, pani — rzekł — król was zaprasza.
— W takim razie, odpowiedziała hrabina, proszę, ażeby mi król wybaczył, bom niegłodna.
— Jakto! zawołał król, który nie rozumiał, ażeby ktoś mógł nie być głodnym o dziesiątej wieczór, po dniu tak utrudzającym, i po takiem lichem śniadaniu.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, powtórzyła Andrea.
— Ani ja też... — dodała królowa.
— Ani ja, powiedziała księżna Elżbieta.
— Źle robicie, moje panie, rzekł król; — od dobrego stanu żołądka zależy dobry stan reszty ciała, a nawet umysłu. Znam bajkę Tytusa Liwjusza, naśladowaną przez Szekspira i Lafonteaina, nad którą radzę wam się zastanowić.
— Znamy i my tę bajkę, Najjaśniejszy Panie — odparła królowa. Wypowiedział ją raz w dniu rewolucji stary Menenjusz ludowi rzymskiemu. Dnia tego lud ten tak był zbuntowany, jak dziś oto lud francuski. Masz zatem słuszność, Najjaśniejszy Panie, bajka ta wcale jest na dobie.
— A zatem — rzekł król podając talerz, ażeby mu jeszcze nalano rosołu — czy podobieństwo historyczne nie skłoni cię, hrabino?
— Nie, Najjaśniejszy Panie i doprawdy wstyd mi powiedzieć, że choćbym chciała być posłuszną Waszej Królewskiej Mości, nie mogę...
— Szkoda wielka hrabino, bo rosół jest wyśmienity. Dlaczego pierwszy raz dzisiaj dopiero tak smacznie przyrządzono?
— Bo macie nowego kucharza. Najjaśniejszy Panie; bo kucharz hrabiny de la Marck, której apartamenty zajmujemy.
— Zatrzymuję go dla siebie, chcę, żeby wszedł w skład mojego domu... Ten Weber, to istotnie cudowny człowiek.
— Tak — smutnie wyrzekła królowa, — jaka szkoda, że nie można go zrobić ministrem!
Król nie dosłyszał tego, albo udał, że nie dosłyszał; widząc tylko Andreę, stojącą i bardzo bladą, podczas gdy królowa i księżna Elżbieta, lubo także nie jadły, siedziały przy stole, zwrócił się ku hrabinie de Chamy:
— Proszę pani — powiedział — jeżeli ci się jeść nie chce, to nie powiesz przecie, ażebyś nie było znużoną; jeżeli nie chcesz jeść, to zechcesz przespać się zapewne.
Potem dodał do królowej:
— Pożegnaj Najjaśniejsza Pani, proszę cię, panią hrabinę de Charny: niech idzie snem się pokrzepić.
Zwracając się następnie do służby oświadczył:
— Spodziewam się, iż z łóżkiem pani hrabiny de Charny rzecz nie ma się tak, jak z jej nakryciem; nie zapomniano zapewne przygotować jej pokoju?...
— O!... Najjaśniejszy Panie — powiedziała Andrea — czyż można było troszczyć się o mnie w takiem zamieszaniu?... Dość mi będzie krzesła...
— Co nie, to nie — zawołał król, — pani już i przeszłej nocy niewiele spałaś, trzeba, ażebyś się dziś porządnie wyspała; królowej tak dobrze jak własne, potrzebne są siły przyjaciół.
Przez ten czas lokaj, który chodził się dowiadywać powrócił.
— Pan Weber!... — rzekł — wiedząc, jak wielkim względami zaszczyca królowa panią hrabinę, kazał przysposobić dla niej pokój, przylegający do komnaty Najjaśniejszej Pani.
Królowa drgnęła, bo skoro jeden tylko pokój przygotowany był dla hrabiny, przeto pokój ten służyć będzie zarazem i dla hrabiego.
Andrea spostrzegła dreszcz Marji Antoniny.
Żadne z wrażeń, dotykających te dwie kobiety nie uchodziło uwagi ich wzajemnej.
— Przyjmuję — rzekła — ale tylko na tę noc jedną. Apartament Jej Królewskiej Mości zbyt i tak jest ciasny, żebym ja miała jeszcze zabierać z niego jeden pokoj; na wyższych piętrach zamku znajdzie się jaki osobny dla mnie kącik.
Królowa wycedziła kilka słów niezrozumiałych.
— Masz słuszność hrabino!... — rzekł król, jutro się poszuka i pomyśli, abyś była pomieszczoną jak można najlepiej.
Hrabina, skłoniwszy się z szacunkiem królowi, królowej i księżnej Elżbiecie, wyszła, poprzedzona przez lokaja.
Kroi wiódł za mą chwilę oczyma, trzymając widelec u ust zawieszony.
— Śliczna to doprawdy istota, ta hrabina!... — zawołał. — Szczęśliwy hrabia de Charny, że znalazł takiego feniksa na dworze.
Królowa oparła się plecami na fotelu, ażeby ukryć bladość, nie przed królem któryby jej nie widział, ale przed księzną Elżbietą, ktoraby się przeraziła.
Skoro dzieci zjadły, królowa poprosiła króla, aby jej pozwolił odejść od stołu.
— Chętnie się zgadzam na to — odparł król, bo musicie być dobrze zaniżoną; ponieważ jednak niepodobna, aby wam się nie zachciało jeść do jutra, każcie sobie przygotować co na wypadek.
Królowa nie odpowiedziawszy, odeszła z dziećmi.
Król pozostał przy stole dla dokończenia wieczerzy.
Księżna Elżbieta, nawet pospolitością przy pewnych okazjach króla, niezrażona w swem doń przywiązaniu, pozostała, aby mu świadczyć te drobne usługi, co uchodzą przed domyślnością dworzan, najlepiej nawet wyćwiczonych.
Marja Antonina, dostawszy się do swego pokoju, odetchnęła nareszcie. Nie było przy niej żadnej z kobiet, albowiem królowa nie kazała im się ruszać z Wersalu, dopóki nie otrzymają wezwania.
Jęła szukać jakiej kanapy, albo dużego fotelu dla siebie, licząc, że oboje dzieci ułoży w łóżku.
Mały delfin już spał: biedny chłopiec zasnął jak tylko głód zaspokoił.
Córka nie spała, i gdyby było potrzeba, nie spałaby noc całą: było coś z siły królowej w córce.
Ułożywszy małego księcia w fotelu, matka i córka wzięły się do szukania czego im było potrzeba.
Królowa podeszła najsamprzód do jednych drzwi i już miała je otworzyć, gdy z drugiej ich strony usłyszała lekki szelest. Nadstawiła ucho i usłyszała długie westchnienie; schyliła się do poziomu zamku i przez dziurkę od klucza spostrzegła Andreę, klęczącą na podnóżku i modlącą się gorąco.
Naprzeciwko tych drzwi, były drugie. Królowa otworzyła je i znalazła się w pokoju lekko ogrzanym i oświetlonym lampką, przy świetle której, z dreszczem spostrzegła dwa łóżka świeżo zasłane i bieluchne.
Wtedy ulżyło jej na sercu, łza zwilżyła jej powiekę suchą i spiekłą.
— O!... Weberze, Weberze! — szepnęła zcicha — królowa powiedziała do króla, iż szkoda, że cię nie można zrobić ministrem; matka powiada do ciebie, żeś wart czegoś lepszego.
Potem, ponieważ mały delfin spał, chciała przedewszystkiem położyć do łóżka córkę. Ale ta, z uszanowaniem jakie zawsze miała dla matki, prosiła, ażeby pozwoliła jej dopomódz sobie, by tym sposobem matka sama prędzej spać się położyła.
Królowa uśmiechnęła się smutnie: córka jej myślała, że matka będzie mogła spać po nocy tak pełnej boleści, po dniu tak pełnym upokorzeń!... Chciała ją pozostawić w tem przyjemnem mniemaniu.
Ułożono więc najpierw małego delfina.
Potem młoda księżniczka, jak to było jej zwyczajem uklękła i zaczęła modlić się przy łóżku.
Królowa czekała.
— Zdaje mi się, że pacierz twój trwa dłużej niż zwykle, Tereso?... — odezwała się po chwili.
— Bo brat mój usnął, nie zmówiwszy pacierza — odpowiedziała księżniczka. — A ponieważ zwykł był co wieczór modlić się za was, matko i za króla, ja odmawiam jego modlitwę po mojej, iżby nic nie brakowało do tego, o co mamy prosić Boga.
Królowa wzięła księżniczkę w objęcia i przycisnęła do serca. Źródło łez, już otwarte troskliwością dobrego Webera i ożywione pobożnością księżniczki, wytrysło z jej oczu żywe i obfite; łzy głęboko smutne, lecz bez goryczy popłynęły po jej licach.
Stała przy łóżku księżniczki, nieruchoma, jak anioł macierzyństwa, aż zamknęły się oczy córki.
Wtedy okryła ręce jej kołderką, ażeby nie zziębły, gdyby pokój wychłódł podczas nocy; potem, składając na czole przyszłej męczennicy lekki pocałunek, wróciła do swego pokoju.
Pokój oświetlony był kandelabrem o czterech świecach.
Kandelabr ten stał na stole, okrytym dywanem czerwonym.
Królowa usiadła przy stole i z oczyma nieruchomemu opuściła głowę na pięście, nie widząc nic innego, tylko ten kobierzec czerwony rozpostarty przed sobą.
Kilka razy machinalnie potrząsnęła głową na ten odbłysk krwawy; zdawało się; że jej oczy nabiegają krwią, że skronie jej uderzają gorączkowo, że w uszach szumi.
Potem, jakby we mgle ruchomej, całe życie przed nią przeciągało.
Przypomniała sobie, że urodziła się dnia 2 listopada 1755 roku, podczas trzęsienia ziemi w Lizbonie, które zabiło przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób i wywróciło dwieście kościołów.
Przypomniała sobie, że w pierwszym pokoju, gdzie spała w Strassburgu, obicie przedstawiało „Rzeź Niewiniątek“, że tejże samej nocy, przy mdłem świetle lampki, zdawało jej się, że krew płynie z ran wszystkich tych biednych dzieci, że twarze morderców przybierały wyraz tak straszny, iż przerażona zawołała pomocy, że kazała skoro świt wyjeżdżać z tego miasta, które pozostawiło jej tak straszne wspomnienie pierwszej nocy, jaką przepędziła na ziemi francuskiej.
Przypomniała sobie, że jadąc dalej ku Paryżowi, zatrzymała się w domu barona de Taverney, że tam po raz pierwszy spotkała się z tym nędznikiem Cagliostro, który później w sprawie o naszyjnik, miał taki straszny wpływ na jej losy.
Przypomniało się jej też zdarzenie, które pomimo lat dwudziestu, zawsze wyraźnie malowało się w jej pamięci, a mianowicie, że ten Cagliostro na usilne naleganie pokazał jej w karafce wody coś potwornego, machinę śmiertelną, okropną i nieznaną, a u spodu tej machiny głowę, odciętą od kadłuba i toczącą się po ziemi. A była to jej głowa!....
Przypomniała sobie, że w dniu kiedy po raz pierwszy wjechała do Wersalu i zstąpiwszy z karety postawiła nogę na ten sam właśnie bruk nieszczęsny marmurowego dziedzińca, który wczoraj w oczach jej zalewał się krwią tak obficie, huknął straszny piorun po lewej stronie, że marszałek de Richelieu, którego przecież niełatwo było ustraszyć, potrząsnął głową, mówiąc: „Zła wróżba!“...
Przypomniała sobie to wszystko, widząc migającą przed oczyma tę mgłę czerwonawą, która zdawała jej się coraz gęstszą.
Ten rodzaj omroczenia był tak dotkliwy, że królowa wzniosła oczy aż pod kandelabr, i spostrzegła, że bez żadnego powodu, jedna ze świec tylko co zgasła.
Zadrżała: świeca dymiła jeszcze, a nic nie wskazywało przyczyny zgaśnięcia.
Kiedy patrzyła na kandelabr ze zdziwieniem, zdało się jej, że świeca sąsiednia blednieje zwolna, że płomień jej z białego staje się czerwonym, z czerwonego niebieskim. Potem płomień ten ściemniał i wydłużył się; potem zdał się opuszczać knot i ulatać; potem bujał przez chwilę jakby zdmuchiwany tchem niewidzialnym, aż zgasł nareszcie.
Królowa patrzyła na zgon tej świecy oczyma błędnemi, pierś jej dyszała coraz bardziej, ręce wyciągnięte zbliżały się coraz więcej ku kandelabrowi, w miarę jak świeca gasła. Nareszcie, kiedy płomień znikł, zamknęła oczy, oparła się plecami o fotel i przeciągnęła ręką po czole, które było potem zroszone.
Pozostała tak z oczyma zamkniętemi jakie dziesięć minut, a otworzywszy je spostrzegła z przerażeniem, że światło trzeciej świecy zaczynało mdleć równie jak dwóch pierwszych.
Marja Antonina myślała zrazu, że to sen, że zostaje pod wpływem jakiejś fatalnej halucynacji.
Próbowała wstać, ale zdało się jakby ją coś przykuło do fotelu.
Chciała zawołać na córkę, której, przed dziesięciu minutami nie byłaby obudziła za drugą koronę, ale głos zagasł w jej gardle, próbowała odwrócić głowę, ale głowa zesztywniała, tak, jak gdyby ta umierająca świeca przyciągnęła do-siebie jej wzrok i oddech.
Nareszcie, jak druga, tak i ta trzecia świeca zaczęła przybierać tony rozmaite, zbladła, wydłużyła się, chwiał; na różne strony i zgasła.
Wtedy przestrach tak wstrząsnął królową, że odzyskał: mowę: słowami chciała dodać sobie odwagi, którą utraciła.
— Nie lękam się wcale o to — powiedziała głośno — co stało się z temi trzema świecami, ale jeżeli czwarta zgaśnie tak jak trzy pierwsze, o!... to biada mi, biada!...
Naraz, bez przejść, jakim ulegały inne, bez zmiany, bez wydłużenia i chwiania się światła, zagasła czwarta świeca jakgdyby musnęło ją w przejściu skrzydło śmierci.
Królowa wydała krzyk straszliwy, wstała, okręciła się dwa razy na miejscu i upadła zemdlona.
W chwili, gdy dał się słyszeć stuk ciała padającego na podłogę, drzwi się otworzyły i Andrea, okryta białym szlafroczkiem, stanęła na progu, biała i milcząca jak cień.
Stała chwilę, jakby pośród tego mroku widziała przesuwającą się mgłę jakąś. Słuchała, jakby w powietrzu słyszała szeleszczące fałdy całunu.
Potem, opuściwszy wzrok ku ziemi, zobaczyła królowę, leżącą bez zmysłów.
Cofnęła się krok wstecz, jakby pierwszym jej odruchem była chęć oddalenia się; ale wnet opanowała się i, nie wymówiwszy ani słowa, nie pytając królowej(co wreszcie byłoby daremnem) co jej jest, podniosła ją i z siłą, o jaką trudnoby ją było posądzić, wiedziona tylko dwiema świecami oświatlającemi jej pokój, połysk których wpadał przez drzwi aż do pokoju królowej, zaniosła na łóżko. Potem, dobywszy z kieszeni flakonik z solami, podsunęła go pod nos Marji-Antoniny,.
Pomimo skutecznych tych soli, omdlenie królowej było tak głębokie, że dopiero po dziesięciu minutach westchnęła. Po tem westchnieniu, świadczącem o przyjściu do przytomności, Andrea chciała się oddalić: ale i tym razem, jak wprzódy, uczucie obowiązku, silnie zakorzenione w jej naturze, zatrzymało się.
Wysunęła tylko rękę z pod głowy Marji-Antoniny, którą uniosła, ażeby kropla octu rozpuszczającego sole nie padła na twarz lub pierś królowej. Dla tej samej przyczyny cofnęła rękę, trzymającą flakonik.
Ale wtedy głowa królowej opadła na poduszkę; po cofnięciu flakonika zdawało się, że zapada w głębsze jeszcze, niż poprzednio, omdlenie.
Andrea, wciąż zimna, prawie nieruchoma, znowu podniosła ją i podała po raz drugi flakonik z solami, który tym razem wywarł skutek.
Lekki dreszcz przebiegł po całem ciele królowej. Westchnęła, otworzyła oczy, zebrała myśli, przypomniała sobie okropną wróżbę i, czując przy sobie kobietę, zarzuciła jej ręce na szyję, krzycząc;
— Ratuj mnie, ratuj!
— Wasza Królewska Mość nie potrzebuje ratunku, bo jest wśród przyjaciół — odpowiedziała Andrea.
— A! to hrabina de Charny! — zawołała królowa, puszczając Andreę, którą trzymała w uścisku.
Ani ten ruch, ani uczucie, które go wywołało, nie uszły baczności Andrei.
Ale pozostała niewzruszona, prawie apatyczna.
Potem, cofając się o krok wstecz, zapytała;
— Czy królowa rozkaże, abym jej pomogła się rozebrać?
— Nie, hrabino... dziękuję... — odpowiedziała Marja-Antonina głosem zmienionym; — rozbiorę się sama... Wróć do siebie, potrzebujesz snu zapewne.
— Wrócę do siebie nie dlatego, żeby spać — odpowiedziała Andrea — ale żeby czuwać nad snem Waszej Królewskiej Mości.
Tegoż wieczoru, kiedy spełniły się te wypadki, zdarzenie niemniej ważne wzburzyło całą szkołę księdza Fortiera.
Sebastjan Gilbert znikł około godziny szóstej wieczorem, do północy, pomimo silnych poszukiwań księdza Fortier i panny Aleksandry Fortier, jego siostry, nie odnaleziono go jeszcze.
Ciotka tylko Aniela, wychodząc około ósmej wieczorem z kościoła, widziała go, jakoby, idącego uliczką ku Tarasowi.
Doniesienie to, zamiast uspokoić księdza Fortiera, bardziej go jeszcze zaniepokoiło. Wiedział on o dziwnych halucynacjach, jakie napastowały Sebastjana, kiedy mu się ukazywała kobieta, którą matką swoją nazywał. Nieraz też na przechadzce śledził ksiądz oczyma za chłopcem, gdy ten zbytecznie w las się zagłębiał, i w chwili, gdy znikał, wyprawiał po niego najlepszych biegunów ze szkoły.
Bieguni zastawali zawsze chłopca w stanie zadyszanym, omdlałym, opartym o jakie drzewo, lub na mech leśny powalonego.
Ale podobne zawroty nigdy nie prześladowały Sebastjana wieczorem; nigdy w nocy nie trzeba było obawiać się o niego.
Musiało więc zajść coś nadzwyczajnego; ksiądz Fortier daremnie sobie suszył nad tem głowę, niczego domyśleć się nie mógł.
Ażeby otrzymać lepszy niż ksiądz Fortier rezultat, pójdziemy za Sebastjanem Gilbertem, my, co wiemy dokąd się udał.
Ciotka Aniela nie myliła się bynajmniej: widziała istotnie Sebastjana Gilberta, sunącego w cieniu, w stronę parku Tarasem.
Przybywszy na Taras udał się do bażantarni; potem wyszedł z bażantami, puścił się dróżką prowadzącą do Haramont.
Za trzy kwadranse stanął w wiosce.
Skoro wiemy już, że celem pochodu Sebastjana była wieś Haramont, nietrudno się mam domyśleć, kogo w niej szukał Sebastjan.
Sebastjan udał się tam dla znalezienia Pitoux.
Pitoux, jak na złość wychodził jedną stroną wsi, kiedy Sebastjan Gilbert wchodził tam drugą.
Pitoux albowiem, po uczcie wydanej przez gwardję narodową z Haramont, ostawszy się, niby zapaśnik starożytny, sam jeden ma placu, udał się na wyszukanie Katarzyny. Przypomnijmy sobie jeszcze, że znalazł ją zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu, tyle tylko ciepłą ile ciepła udzielił jej ostatni pocałunek dany przez Izydora.
Sdbastjan nic o tem wszystkiem nie wiedział; szedł prosto do chaty Pitoux, której drzwi zastał otwarte.
W prostocie swej, Pitoux nie sądził że trzeba drzwi zamykać, czy kto jest w domu, czy go niema. Ale choćby miał nawet zwyczaj zamykać drzwi, to tego wieczoru zostawał pod ciężarem takich zajęć, że niezawodnieby zapomniał o tej ostrożności.
Sebastjan znał mieszkanie Ludwika jak swoje własne.
Poszukał hubki i krzemienia, znalazł nóż, służący Ludwikowi za krzesiwo, zapalił hubkę, hubka zapaliła świece i czekał.
Ale Sebastjan był zbyt wzruszony, aby czekać spokojnie, a zwłaszcza długo.
Chodził wciąż od kominka do drzwi, od drzwi do rogu ulicy, a nie zobaczywszy nikogo, wracał ku chacie aby zajrzeć, azali Pitoux nie wrócił.
Widząc nareszcie, że czas uchodzi, podszedł do stołu kulawego, na którym znajdowały się przybory piśmienne.
Na pierwszej stronicy arkusza papieru napisane były imiona, nazwiska i wiek trzydziestu trzech ludzi, składających oddział gwandji narodowej z Haramont, ćwiczących się pod rozkazami Pitoux.
Sebastjan zdjął ostrożnie ten pierwszy arkusz, arcydzieło kaligraficzne dowódzcy, który ażeby służba szła dobrze, nie sromał się częstokroć zstępować do stopnia pisarza pułkowego. Na drugim dopiero arkuszu napisał:
„Przyszedłem ci powiedzieć, że przed tygodniem słyszałem rozmowę między księdzem Fortier i wikarjuszem z Villers-Cotterets. Zdaje się, że ksiądz Fortier ma stosunki z arystokratami paryskiemi; mówił do wikarego, że w Wersalu gotuje się kontrrewolucja.
„I dowiedzieliśmy się też o tem później, mianowicie odnośnie królowej, która przyjęła kokardę czarną, a trójkolorową rzuciła pod nogi.
„Jak ta groźba kontrrewolucji, tak i to czegośmy się dowiedzieli potem o wypadkach, jakie po uczcie nastąpiły, bardzo minie zaniepokoiło o ojca, który, jak wiesz, jest nieprzyjacielem arystokratów; ale dziś wieczór, kochany Pitoux, było jeszcze gorzej.
„Wikary przyszedł znowu odwiedzić proboszcza, a ponieważ ja miałem obawę o ojca, nie uważałem za złe podsłuchać umyślnie dalszego ciągu tego, co przed tygodniem słyszałem przypadkiem.
„Zdaje się, kochany Pitoux, że lud uderzył na Wersal: wymordował wiele osób, a pomiędzy niemi pana Jerzego de Charny.
„Ksiądz Fortier dodał:
— Mówmy ciszej, ażeby nie zaniepokoić Sebastjana, którego ojciec był w Wersalu i może został tak samo zabity, jak inni.
„Rozumiesz, kochany Pitoux, że nie słuchałem dalej.
„Cichutko wysunąłem się z ukrycia, tak, że nikt mnie nie słyszał, poszedłem przez ogród na plac Zamkowy i biegnąc prawie, przybyłem do ciebie, ażebyś mnie zaprowadził do Paryża, co niezawodniebyś i z całego serca uskutecznił, gdybyś był w domu.
„Ale ponieważ nie jesteś, i może nieprędko powrócisz, nie mogę wytrzymać tego niepokoju i czekać dłużej.
„Idę więc sam; bądź spokojny, znam drogę!... Z pieniędzy wreszcie, które mi zostawił ojciec, mam jeszcze dwa luidory; zabiorę się na pierwszy wóz, jaki spotkam po drodze.
„P. S. Napisałem dosyć długo, raz, aby ci wyjaśnić przyczynę mojego odejścia, a przytem spodziewam się, że może nadejdziesz, zanim napiszę.
„Teraz atoli skończyłem, nie nadszedłeś, więc odchodzę. Żegnam cię, a raczej do widzenia; jeżeli ojcu mojemu nic się nie stało i nic mu nie grozi, powrócę.
„Jeżeli jest przeciwnie, postanowiłem prosić go, ażeby mnie koniecznie zatrzymał przy sobie.
„Uspokój księdza Portiera co do mojego odejścia, ale dopiero jutro, ażeby było już zapóźno posyłać za mną pogoń.
„Ha! skoro dotąd nie wracasz, odchodzę!... Do widzenia!...“
Sebastjan Gilbert znał oszczędność swego przyjaciela Pitoux, zgasił więc świecę, zatrzasnął drzwi i odszedł.
Nie można powiedzieć, ażeby Sebastjan Gilbert nie był zafrasowanym, przedsiębiorąc nocą tak długą podróż. Ale frasunek ten nie był u niego tem, czemby był u innego dziecka, strachem. Było to poprostu należyte poczucie czynu przedsiębranego, który był nieposłuszeństwem rozkazom ojca; ale stanowił zarazem dowód wielkiej miłości synowskiej; nieposłuszeństwo takie może być darowane przez wszystkich ojców.
Sebastjan wreszcie, od czasu, jak się nim zajmujemy, urósł znacznie. Sebastjan, nieco blady, nieco wątły, nieco na swój wiek za nerwowy, miał lat niespełna piętnaście. W tym wieku przy temperamencie Sebastjana, kiedy ktoś jest synem Gilberta i Andrei, bliskim się jest zostania mężczyzną.
Młodzieniec jął więc biedź ku Largny, znalazł wielki gościniec, i na gościńcu królewskim szedł już spokojniej.
Ale żywość jego kroku zwolniała za zbliżeniem się do dosyć złego przejścia, przecinającego drogę, do przejścia, które miało nawet pod owe czasy reputację zasadzki, dziś zupełnie straconą. To złe przejście zowie się „Krynicą czystej wody“ (Fontaine-Eau-Claire), gdyż źródło przezroczyste sączy się tam o dwadzieścia kroków od dwóch kopalni, które na podobieństwo dwóch jam piekielnych, otwierają ciemne paszcze na drogę górzystą.
Czy Sebastjan bał się, czy się nie bał, przebywając tę miejscowość, powiedzieć trudno, ale przyśpieszył kroku, nie zszedł, mogąc ją obejść z drogi pustej; zwolnił wprawdzie kroku nieco dalej, ale to zapewne dlatego, że doszedł na wzgórze, do dróg rozstajnych, wiodących do Paryża i do Crespy.
Tu przystanął. Idąc z Paryża nie, uważał po której idzie drodze; wracając do Paryża — nie wiedział którą pójść należy.
Czy udać się na lewo, czy na prawo?
Obie wysadzone były jednakowemi drzewami, obie były jednako żwirowane.
Nie było nikogo, coby objaśnił Sebastjana.
Obie drogi, wychodząc z jednego punktu, oddalały się od siebie widocznie i nagle. Gdyby Sebastjan złą wybrał zamiast dobrej, znalazłby się nazajutrz zrana bardzo daleko od celu.
Co czynić?...
Usiłował odnaleźć jaką wskazówkę, ale jeżeli trudno byłoby o nią po dniu, w nocy całkiem była nieprawdopodobną.
Usiadł zafrasowany, aby wypocząć i aby się zastanowić, gdy usłyszał w dali, od strony Villers-Cotterets, jakby tętent jednego lub dwóch koni.
Podniósł się i nadstawił ucha.
Odgłos podków końskich rozbrzmiewał coraz wyraźniej na drodze.
Sebastjan otrzyma więc wiadomość, jakiej pożąda.
Postanowił zatrzymać jeźdźców na gościńcu i poprosić ich o objaśnienie.
Niebawem spostrzegł cienie, migające po księżycu i zobaczył iskry obficie z pod kopyt końskich tryskające.
Przeszedł przez rów i czekał.
Kawalkada składała się z dwóch ludzi, z których jeden cwałował na trzy lub cztery kroki przed drugim.
Sebastjan słusznie mniemał, że pierwszym musi być pan, drugim sługa.
Postąpił więc trzy kroki, aby zbliżyć się do pierwszego.
Ten dojrzał człowieka, wychodzącego z rowu, sądził że to zasadzka i sięgnął ręką do olstr.
Sebastjan ruch ten zobaczył.
— Panie, zawołał, nie jestem opryszkiem bynajmniej, jestem dzieckiem i skutkiem ostatnich wypadków zaszłych w Wersalu idę do Paryża, dla dowiedzenia się o ojca. Nie wiem, którą udać się drogą, racz mi pan więc wskazać, prowadzącą do Paryża, a wyświadczysz mi wielką przysługę.
Dystynkcja słów Sebastjana, młodzieńczy dźwięk głosu, jakby nie całkiem obcy jeźdźcowi, sprawiły, że ten, jakkolwiek spieszno mu było, zatrzymał konia.
— Moje dziecko, — rzekł dobrotliwie, kto ty jesteś i jak możesz puszczać się po nocy w tak daleką drogę?
— Ja się pana nie pytam kto jesteś, pytam o drogę, u celu której dowiem się, czy ojciec mój żyje, czy zginął.
W głosie tym prawie jeszcze dziecinnym, była moc pewna, która jeźdźca uderzyła.
— Mój kochany, do Paryża jest ta, którą jedziemy, odpowiedział, niedobrze ją znam, bom w Paryżu był tylko dwa razy, ale niemniej pewny jestem, że to ta, którą jedziemy.
Sebastjan cofnął się krokiem wstecz i podziękował.
Konie potrzebowały się wyparskać, jeździec, zdający się panem, pojechał, ale wolniej niż poprzednio.
Lokaj podążył za nim.
— Czy pan wicehrabia poznał tego chłopca? — zapytał.
— Nie; zdaje mi się jednak....
— Jakto, nie poznał pan wicehrabia młodego Sebastjana Gilberta, który jest na pensji księdza Fortiera?
— Sebastjan Gilbert?
— Przychodził on czasami do dworku panny Katarzyny z tym drągalem Pitoux.
— A prawda, masz słuszność.
Zatrzymał się więc, i zawracając konia, zapytał.
— Czy to ty, Sebastjanie?
— Tak panie Izydorze — odpowiedział chłopiec, bo także poznał jeźdźca odrazu.
— A pójdźżeż tu bliżej, kochany malcze!... — rzekł jeździec, i powiedz mi jakim sposobem znajduję cię samego na drodze, o tej porze?
— Jużem raz powiedział panu, panie Izydorze, iż idę do Paryża dowiedzieć się, czy ojciec mój zabity lub też czy żyje jeszcze?
— Biedne dziecko, odezwał się Izydor z głębokiem uczuciem smutku, ja jadę do Paryża, z tejże samej przyczyny; tylko, że ja już nie wątpię...
— Tak, wiem... brat pański?...
— Jeden z moich braci... Jerzy... zabity zastał wczoraj rano w Wersalu!
— Ach! panie de Charny!...
Sebastjan wyciągnął obie ręce do Izydora.
Izydor ujął je i uściskał.
— Tak, moje kochane dziecko — mówił dalej, skoro losy nas złączyły, nie rozłączajmy się zatem, pilno ci zapewne, tak jak i mnie do Paryża.
— O! tak, panie.
— Niebardzo możesz iść pieszo?
— Poszedłbym pieszo, tylko, że to będzie długo: to też myślę, że jutro zrana spotkam jaki wóz idący w stronę Paryża, zapłacę, przysiądę się i pojadę jak będzie można najdalej.
— A jeżeli nie spotkasz nikogo?
— Pójdę pieszo.
— Siadaj więc razem z moim służącym.
Sebastjan wycofał ręce z rąk Izydora.
— Dziękuję panu wicehrabiemu!... — rzekł.
Słowa te rzucone były takim tonem, że Izydor zrozumiał, iż uraził chłopca propozycją, aby usiadł na koniu z lokajem.
— Albo lepiej — dodał — siadaj na jego konia, a on dojdzie do nas do Paryża. Dowie się o mnie w pałacu Tuilleries.
— Dziękuję panu!... — rzekł Sebastjan głosem łagodniejszym, zrozumiał bowiem delikatność tej nowej propozycji; dziękuję, ale nie chcę pana pozbawić usługi.
Preliminarja pokoju zostały rozpoczęte, chodziło tylko o porozumienie.
— No, to siadaj za mną Sebastjanie. Dnieje już, o dziesiątej będziemy w Dammartin, czyli na pół drogi. Konie zmęczone zostawimy na opiece Baptysty, a weźmiemy bryczkę pocztową, która nas zawiezie do Paryża: tak zamierzałem uczynić, nic więc nie zmienisz w moich rozporządzeniach.
— Czy to prawda, panie Izydorze?
— Słowo honoru!...
— A więc... — odezwał się chłopiec z wahaniem, ale i z gorącą chęcią skorzystania ze sposobności.
— Zejdź z konia, Baptysto!.. rzekł Izydor i pomóż panu Sebastjanowi.
— Dziękuję, to niepotrzebne, panie Izydorze, odpowiedział Sebastjan i lekko skoczył na siodło.
Jechali w ten sposób aż do Dammartin, gdzie stanęli około dziesiątej.
Wszyscy się potrzebowali posilić, trzeba było wreszcie postarać o bryczkę i konie pocztowe czem zajął się Baptysta, podczas śniadania Izydora i Sebastjana.
W południe konie zaprzężono do kobrjotki czekały u drzwi gospody.
Izydor, jeżdżąc zawsze własnym powozem a nie końmi pocztowymi, nie wiedział o tem, że powóz trzeba zmieniać co stację.
Poczthalterzy tymczasem, którzy ściśle pilnują reguł względem drugich, ale zaniedbują ich względem siebie, niezawsze mieli bryczki w wozowni, a konie w stajni.
Tym sposobem, wyjechawszy w południe z Dammartin, podróżni nasi przybyli do rogatki o wpół do piątej, a do bramy Tuilleryjskiej o piątej godzinie wieczór dopiero.
Tu trzeba się było meldować, bo pan de Lafayette poobstawiał wszystkie wejścia, bo wziąwszy przed Zgromadzeniem Narodowem odpowiedzialność za osobę króla, pilnował go sumiennie.
Gdy Charny wymienił swe nazwisko i wspomniał o bracie, trudności znikły, wprowadzono też zaraz Izydora z Sebastjanem na dziedziniec Szwajcarów, skąd przeszli na podwórzec środkowy.
Sebastjan chciał się zaraz udać na ulicę Saint-Honore, do mieszkania ojca — ale Izydor uczynił mu uwagę, że Gilbert jako nadworny lekarz króla, może się tu gdzieś prędzej znaleźć.
Logicznego umysłu chłopiec dał się tym argumentem przekonać i poszedł za Izydorem.
Pomimo tak krótkiego pobytu, zdołano już zaprowadzić tutaj pewną etykietę. Izydora wprowadzono przez wielkie schody i służący poprosił go ażeby poczekał w salonie wybitym zielono, słabo oświetlonym dwoma kandelabrami.
Reszta pałacu pogrążona była w półmroku.
Sebastjan usiadł na kanapie; Izydor się przechadzał wszerz i wzdłuż.
Po dziesięciu minutach ukazał się pokojowiec, oświadczając, że hrabina Olivier de Charny jest u królowej; co zaś do doktora Gilberta, temu nic się nie stało, sądzono nawet, że znajduje się u króla, bo jeden z lokajów odpowiedział woźnemu, iż król zamknięty jest ze swym lekarzem.
Ponieważ jednak król miał czterech lekarzy nadzwyczajnych i lekarza zwykłego, nie wiedziano przeto, czy lekarzem zamkniętym z królem jest pan Gilbert, czy kto inny.
Jeżeli on, to przy wejściu dadzą mu znać, że go ktoś oczekuje w przedpokojach królowej.
Sebastjan odetchnął: nie miał się już czego obawiać; ojciec żyje i zdrów.
Podszedł do Izydora, aby mu za to podziękować, iż go tu przywiózł.
Izydor ucałował chłopca ze łzami w oczach.
Myśl, że Sebastjan odnalazł ojca, droższym mu jeszcze uczyniła brata, którego stracił i już nie odzyska.
W tej chwili drzwi się otworzyły, a woźny zawołał:
— Pan wicehrabia de Charny?
— Jestem — odpowiedział Izydor podchodząc.
— Wzywają pana wicehrabiego do królowej, rzekł odstępując woźny.
— Poczekasz na mnie, Sebastjanie, nieprawdaż?... — rzekł Izydor, chyba że pan doktór Gilbert przyjdzie po ciebie... Pamiętaj, że ja za ciebie ojcu odpowiadam.
— Dobrze panie wicehrabio, odparł Sebastjan, tymczasem ponawiam dzięki moje.
Izydor udał się za woźnym i drzwi się zamknęły.
Sebastjan usiadł znowu na kanapie.
Uspokoiwszy się o ojca i o siebie, bo pewien był, że mu ojciec przebaczy tę wycieczkę przez wzgląd na dobrą intencję, wspomniał na księdza Fortiera, na Pitoux, i na niepokój jaki pierwszemu sprawi jego ucieczka, drugiemu jego list.
Nie pojmował nawet, jak się to stało, że przy tylu opóźnieniach jakich w drodze doznali, Pitoux, któremu dość było rozciągnąć kompas swych długich nóg, ażeby biedź równo z pocztą, nie dogonił ich dotąd.
Myśląc o Pitoux, myślał o jego otoczeniu zwykłem, to jest o wielkich drzewach, o drogach cienistych i przestrzeniach błękitnych, zamykających widnokrąg lasów. Potem, przez stopniowe kojarzenie wyobrażeń, wspominał sobie te dziwne wizje, które mu czasami ukazywały się pod temi wielkiemi drzewami, w głębi tych sklepień niezmiernych.
Myślał o kobiecie, którą tylekroć widział w marzeniu, a raz tylko, jak przynajmniej mniemał, w rzeczywistości, w dniu, kiedy się przechadzał po lasach Sartory, kędy ta kobieta przemknęła i znikła jak mgła, uniesiona we wspaniałym powozie, zaprzężonym wre dwa śliczne cwałujące konie.
I przypomniał sobie głębokie wrażenie, jakie zawsze sprawiał mu ten widok, i przez pół zatopiony w tym śnie, wymawiał zcicha:
— Matko moja! matko!
Naraz, drzwi, które zamknęły się za Izydorem, otwarły się znowu. Ukazała się kobieta.
Przypadkiem, chłopiec miał oczy na drzwi zwrócone.
Zjawisko tak było zgodne z tem, co działo się w jego myśli, że widząc sen swój ożywiony istotnością rzeczywistą, Sebastjan drgnął.
Ale stało się z nim coś dziwnego, gdy we wchodzącej kobiecie zobaczył zarazem i cień i rzeczywistość.
Cień swoich marzeń, rzeczywistość z Satory.
Stanął, jakby jakaś sprężyna zerwała go z kanapy i postawiła na nogi.
Usta jego się rozwarły, oko powiększyło, źrenica się rozszerzyła.
Dyszące piersi daremnie się na głos siliły.
Kobieta przeszła majestatycznie, dumnie, lekceważąco, nie zwracając nań uwagi.
Jakkolwiek pozornie spokojna, ta kobieta o brwiach zmarszczonych, o cerze bladej, o oddechu świszczącym, musiała zostawać pod parciem wielkiej irytacji nerwowej.
Przeszła po przekątnej sali, otworzyła drzwi przeciwległe tym, przez które weszła i oddaliła się w korytarz.
Sebastjan zrozumiał, że mu znowu umknie, jeżeli ku niej nie pośpieszy. Patrzał wzrokiem wytężonym, jak gdyby dla przeświadczenia się o jej przejściu, na drzwi, przez które się oddaliła, i puścił się jej śladem, nim jeszcze fałd jej sukni jedwabistej znikł na załamie korytarza.
Ale ona, słysząc po za sobą kroki, poszła prędzej, jakby obawiała się ścigania.
Sebastjan pośpieszył jak mógł: korytarz był ciemny; obawiał się, aby mu i teraz drogie jego widziadło nie znikło.
Ona, słysząc chód coraz bliższy, przyśpieszyła kroku, oglądając się.
Sebastjan wydał lekki okrzyk radości; była to ona, ta sama!
Ze swej strony, kobieta, widząc chłopca biegnącego za nią z wyciągniętemi rękoma, i nie rozumiejąc tego ścigania, przybyła do schodów i spuszczała się po nich.
Ale zaledwie uszła jedną kondygnację, już Sebastjan ukazał się u brzegu korytarza, wołając:
— Pani! pani!
Głos ten wywarł dziwne wrażenie na całą istność młodej kobiety. Zdawało jej się, że czuje jakiś cios, uderzający ją w serce, cios pół bolesny, pół rozkoszny, a z serca płynący razem ze krwią po żyłach i sprowadzający dreszcz po calem ciele.
Nie rozumiejąc jednak jeszcze ani tego wezwania, ani tego wzruszenia, którego doznała, podwoiła kroku i uciekać poczęła.
Nie była już jednak tak oddaloną, iżby jej chłopiec nie dogonił.
Prawie razem znaleźli się na końcu schodów.
Kobieta puściła się na dziedziniec. Tam czekał na nią powóz, służący trzymał drzwiczki otwarte.
Weszła spiesznie i usiadła.
Ale nim drzwiczki się zamknęły, Sebastjan wślizgnął się między nie i lokaja, i uchwyciwszy kraj szaty Andrei, całował go namiętnie, wołając:
— O! pani, o! pani.
Kobieta spojrzała wtedy na tego ślicznego chłopaka, który ją zrazu przestraszył i głosem czulszym niż zwykle, lubo jeszcze nieco wylęknionym zapytała:
— Dlaczego tak biegniesz za mną, moje dziecko? dlaczego wołasz za mną, czego chcesz odemnie?
— Ja ciebie chcę widzieć... — odrzekł chłopiec zadyszany, chcę cię ucałować...
I dodał tak cicho, że go tylko ona dosłyszeć mogła:
— Chcę cię nazywać matką!...
Kobieta wydała okrzyk, chwyciła głowę chłopca w obie ręce i jakby zdjęta nagłem objawieniem, żywo przycisnęła go do siebie, a gorące usta do jego czoła przycisnęła.
Potem jakby lękając się z kolei, by kto nie nadszedł i nie zabrał jej dziecka, które odnalazła, wciągnęła go do karety, posadziła z przeciwległej strony, zatrzasnęła drzwiczki i spuszczając szybę, którą zaraz potem zasunęła, zawołała:
— Do domu! — Ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere.
I zwracając się do chłopca, zapytała:
— Imię twoje?
— Sebastjan.
— O! pójdź, Sebastjanie, pójdź tu... do mego serca!
I opadając w tył, jak gdyby zemdleć miała.
Droga była tylko jednym pocałunkiem wymienionym między matką i synem.
A więc dziecko swoje (bo serce jej nie wątpiło ani na chwilę, że to jej syn) odzyskała nareszcie! Ten syn, którego jej porwano w noc straszną, pełną boleści i niesławy, ten syn, który znikł tak, iż ten co go porwał nie zostawił po sobie żadnych śladów, prócz śladu nóg na śniegu, ten syn, którego nienawidziła, przeklinała zrazu, dopóki nie usłyszała jego pierwszego głosu, ten syn, którego wołała, szukała, którego brat jej ścigał w osobie Gilberta aż na Oceanie, ten syn, po którym bolała lat piętnaście, którego już nie spodziewała się zobaczyć, o którym myślała już tylko jak o umarłym, jakby o cieniu drogim, ten syn naraz, jakby cudem znajdujący się tu, gdzie go najmniej spotkać się spodziewała, poznaje ją, biegnie za nią, ściga, nazywa matką, a ona trzyma go na swem łonie, ciśnie do swoich piersi! Nie widział jej nigdy, a kocha miłością synowską, jak ona kocha go miłością macierzyńską. I oto usta jej czyste, żadnym pocałunkiem niedotknięte, odnajdują wszystkie radości straconego życia, w pierwszym pocałunku danym synowi!
Jest więc coś więcej ponad głowami ludzkiemi, niż ta próżnia, w której krążą światy, jest więc w życiu coś innego niż przypadek i fatalność!...
Ulica Coq-Heron, Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Platriere, powiedziała hrabina de Charny.
Dziwny zbieg, który po latach przeszło czternastu; sprowadza dziecko do domu w którym się urodziło, i z którego je porwał ojciec!
Niewielki ten dom, kupiony niegdyś przez barona Tavernay, kiedy dzięki wielkim względom jakimi królowa zaszczycała ród jego, weszło nieco dobrobytu do ich ogniska niewielki ten dom utrzymał Filip de Taverney, a doglądał go stary odźwierny, którego dawni właściciele odstąpił, wraz z inwentarzem. Służył ten dom za przystanek młodemu baronowi, gdy wracał z podróży, lub Andrei gdy nocować miała w Paryżu.
Po ostatniej scenie jaką Andrea miała z królową po nocy u niej przepędzonej, Andrea postanowiła oddalić się od rywalki, która oddawała jej każdą swą boleść, a u której nieszczęścia królowej, jakkolwiek wielkie, zawsze stały niżej od nieszczęść kobiety.
Od rana też posłała swoją służącą do domu na ulicy Coq-Heron z rozkazem urządzenia pawilonu, który składł się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i sypialni.
Dawniej jeszcze, Andrea, dla umieszczenia przy sobie Nicoliny, zrobiła z salonu drugi pokój sypialny ale odkąd potrzeba ta ustała, każda komnata powróciła do swego pierwotnego przeznaczenia. Pokojówka pozostawiając mieszkanie całkiem wolne pani, która wreszcie przebywała tu bardzo rzadko i zawsze sama jedna, poprzestała na facjatce w szczycie.
Andrea wymówiła się przed królową, że mając sama tak ciasne pomieszczenie, potrzebuje raczej pokojówki niż osoby nie przywiązanej szczególnie do jej służby.
Królowa nie nalegała na zatrzymanie Andrei, a raczej nalegała tylko dla ścisłej przyzwoitości i około godziny czwartej po południu, gdy służąca Andrei oznajmiła jej że pawilon gotowy, hrabina, rozkazała jej natychmiast wyjechać do Wersalu, zabrać rzeczy, które przy nagłym wyjeździe zostawiła w zamku, i przywieżć je nazajutrz do Coq-Heron.
O godzinie piątej tedy hrabina de Charny wyjechała z Tuilleries, uważając za dostateczne pożegnanie te kilka słów które zrana powiedziała do królowej.
Wychodząc właśnie od królowej, a raczej z pokoju sąsiadującego z jej komnatą, przechodziła przez salon w którym czekał Sebastjan.
Wszystko tedy składało się dla Andrei tak, ażeby jej ten wieczór uczynić błogim i niezakłóconym. Zamiast apartamentu w Wersalu lub pokoju w Tuilleries, gdzieby nie mogła przyjąć tego chłopca tak cudownie znalezionego, albo gdzieby przynajmniej nie mogła wywnętrzyć się z całą miłością macierzyńską, była w domu własnym, w pawilonie odosobnionym, bez służącego, bez pokojówki, bez żadnego oka śledczego.
Z widoczną też radością dała adres, któryśmy zapisali powyżej.
Wybiła godzina szósta gdy brama otwarła się na zawołanie stangreta, i gdy powóz zatrzymał się przede drzwiami pawilonu.
Andrea nie czekała nawet aż stangret zejdzie z kozła, otworzyła drzwiczki i skoczyła na pierwszy stopień powozu, pociągając Sebastjana za sobą.
I dając żywo stangretowi pieniądz, stanowiący prawie drugie tyle co mu się należało, pobiegła, wciąż chłopca trzymając za rękę, do wnętrza pawilonu, troskliwie zamknąwszy drzwi od przedpokoju.
Przybywszy do salonu, stanęła.
Salon oświetlony był tylko ogniem płonącym na kominku i dwiema świecami, stojącemi nad kominkiem.
Andrea posadziła syna na kozetce, gdzie zestrzeliwało się podwójne światło świec i ognia.
I z wybuchem radości w której drgała jeszcze reszta powątpiewania, zawołała:
— O! moje dziecko, moje dziecko, tyżeś to ty?
— Matko moja! — odparł Sebastjan z rozczuleniem, które jak łagodząca rosa rozlało się na serce i żyły Andrei.
— I tu, tu! — zawołała Andrea, patrząc naokoło siebie, na ten sam salon, gdzie na świat wydała Sebastjana, i ze zgrozą rzucając oczyma ku tej komnacie z której go porwano.
— Tu? — powtórzył Sebastjan — co to znaczy, matko?
— To znaczy, mój synu, że lat temu blisko piętnaście urodziłeś się w tym pokoju w którym jesteśmy, i że błogosławię miłosierdzie Pana Wszechmocnego, który po latach piętnastu cudownie cię tu sprowadził.
— Oh! tak, cudownie — rzekł Sebastjan — bo gdybym się nie był obawiał o życie ojca, nie byłbym wyszedł sam po nocy do Paryża. Gdybym nie był wyszedł, gdybym nie był w niepewności co do wyboru drogi, nie byłbym czekał na gościńcu, nie byłbym wypytywał w przejeździe pana Izydora de Charny. On byłby mnie nie poznał, i nie przywiózł do Tuilleries, a ja nie byłbym cię zobaczył i poznał, matko, gdyś wychodziła z sali przyległej.
Na słowa Sebastjana: „Gdybym się nie był obawiał o życie ojca“. Andrea uczuła ostre ściśnienie serca, zamknęła oczy i wtył opadła.
Na słowa: „Pan Izydor de Charny nie byłby mnie poznał i zawiózł do Tuilleries“, oczy jej się roztworzyły, serce zwolniło bicie, wzrok dziękował niebu, bo rzeczywiście cud powrócił jej Sebastjana, skoro go brat mężowski przyprowadził.
I znowu przycisnęła Sebastjana do piersi.
Przez chwilę, przez którą trwało milczenie, słychać było tylko słodkie drganie ust macierzyńskich po czole dziecka.
— A, nareszcie... — zawołała Andrea... — niepodobna ażeby wszystko pozostało tak tajemniczem we mnie i około mnie. Wytłumaczyłeś mi wprawdzie, jakim sposobem tu jesteś, ale nie wytłumaczyłeś mi, jakim sposobem mnie poznałeś, dlaczego pobiegłeś za mną i matką nazwałeś!...
— Czy ja potrafię to powiedzieć? — odrzekł Sebastjan, spoglądając na Andreę z niewysłowionym wyrazem miłości. — Ja sam tego nie wiem. Mówisz o tajemniczości matko, wszystko jest tajemniczem we mnie, jak i w tobie.
— Ale ktoś przecie w chwili, gdy przechodziłam, musiał ci powiedzieć: „Dziecko, to twoja matka“.
— Powiedziało mi to serce moje.
— Serce?
— Posłuchaj mnie, moja matko, powiem ci coś, co na cud zakrawa.
Andrea bardziej jeszcze przysunęła się do chłopca, i spojrzała w niebo, jakby na podziękowanie, że zwracając syna, takim go jej zwróciło.
— Ja ciebie, matko, znam lat dziesięć.
Hrabina drgnęła
— Nie rozumiesz mnie? — zapytał.
Andrea zrobiła głową znak przeczący.
— Otóż miewał czasami przywidzenia jakieś dziwne, które ojciec mój halucynacjami nazywa.
Na wspomnienie Gilberta, przechodzące jak ostrze stali z ust dziecka do jej serca, przeszedł dreszcz po Andrei.
— Ja cię już, matko, widziałem przynajmniej ze dwadzieścia razy...
— Jakto?
— W tych wizjach o których ci wspominałem....
Andrea, ze swej strony, przypomniała sobie sny straszliwe, dręczące jej życie, te sny, z których jednemu, dziecko jej winno było urodzenie swoje.
I tu syn opowiedział jej szczegóły tych wizyj, których, jak wiemy z poprzednich opowiadań, była przedmiotem.
Ten dwoisty wzrok Sebastjana, ten sen na jawie w jego życiu, zanadto był podobnym do tego, co się wydarzyło samej Andrei, aby nie miała siebie rozpoznać w dziecku.
— Biedny chłopczyno — rzekła, cisnąc go do serca — daremnie więc oddaliła cię odemnie nienawiść; Bóg nas zjednoczył w chwili, kiedym się najmniej tego spodziewała. Mniej szczęśliwa od ciebie, nie widziałam cię ani we śnie, ani na jawie. Jednakże, dreszcz mnie przebiegł, kiedym przechodziła przez zieloną salę. Kiedym kroki twoje usłyszała za sobą, coś, jakby wir przeszedł pomiędzy umysłem moim i sercem. Kiedyś mnie nazwał „panią“, omałom się nie zatrzymała; kiedyś mnie nazwał „matką“, omało nie zemdlałam, dotknąwszy, poznałam cię natychmiast.
— Matko moja! matko! matko! — trzykroć powtórzył Sebastjan, jakby chciał pocieszyć Ardreę, że tak długo nie słyszała tego imienia.
— Tak, tak, matką twoją jestem! — odrzekła hrabina z uniesieniem miłości niepodobnem do opisania.
— A teraz, kiedyśmy się znaleźli — rzekł Sebaistjan — kiedyś tak matko kochana uradowana i szczęśliwa z odnalezienia mojego, czy już nie rozstaniemy się ze sobą?
Andrea drgnęła... Pochwyciła teraźniejszość, zamykając oczy na przeszłość i przyszłość.
— Biedne dziecko — wyrzekła cicho z westchnieniem — jakżebym cię błogosławiła, gdybyś mógł zdziałać cud podobny!
— Pozwól mi działać — rzekł Sebastjan — ja to wszystko urządzę.
— A jak?
— Nie znam powodów, które cię z ojcem rozłączyły...
Andrea zbladła.
— Ale... — mówił dalej Sebastjan, jakkolwiek wielkie były te powody, usuną się one przed moją prośbą i łzami.
Andrea wstrząsnęła głową.
— Nigdy!.. nigdy! — rzekła.
— Posłuchaj — powiedział Sebastjan, który ze słów ojca: synu, nie mów mi nigdy o twojej matce wnosił, że ona była winną rozłączenia — posłuchaj, ojciec kocha mnie najczulej...
Ręce Andrei, trzymające ręce syna, naraz się rozplotły, ale syn nie zdawał się zważać, a może i nie zważał na to.
I mówił dalej:
Przygotuję go do zobaczenia się z tobą. Opowiem mu szczęście, jakieś mi dała. A potem kiedykolwiek wezmę cię za rękę, zaprowadzę do niego i powiem mu: „Patrzaj, ojcze, jaka ona piękna!“
Andrea odepchnęła Sebastjana i wstała.
Chłopiec spojrzał na nią zdziwiony; była tak bladą, że aż się przeląkł o nią.
— Nigdy! — powtórzyła — nigdy!
I na ten raz ton jej wyrażał coś więcej, niż przestrach, groźbę wyrażał.
Z kolei, chłopiec cofnął się na kanapie: odkrył na jej twarzy kobiecej te straszne rysy, jakie Rafael nadaje aniołom zagniewanym.
— A dlaczego?... — zapytał głosem głuchym, dlaczego nie chcesz się widzieć z moim ojcem?
Na te słowa, jakby na uderzenie dwóch chmur podczas burzy, wybuchnął piorun.
— Dlaczego?... — rzekła Andrea — pytasz mnie, dlaczego? Prawda, kochane dziecię, że ty nie wiesz nic o tem...
— Tak... — nalegał Sebastjan głosem silnym, pytam się dlaczego?
— Dlatego, odpowiedziała Andrea, niezdolna powstrzymać się dłużej, pod kąsaniem węża nienawiści który pruł jej serce — dlatego, że ojciec twój jest nędznikiem! że jest podły.
Sebastjan zeskoczył z siedzenia i stanął przed Andreą.
— Dlaczego tak o ojcu moim mówisz! — krzyknął — o ojcu moim, o doktorze Gilbercie, o tym, który mnie wychował, o tym, któremu zawdzięczam wszystko, o tym, którego ja znam jeden? Omyliłem się, widzę, proszę pani! pani nie jesteś moją matką!
Chłopiec ruch ku drzwiom uczynił.
Andrea go zatrzymała.
Słuchaj, rzekła, ty nie możesz tego wiedzieć, nie możesz tego rozumieć, nie możesz sądzić o tem....
— Ale mogę czuć i czuję, że już nie kocham pani...
Andrea wydała okrzyk boleści.
Ale w tejże samej chwili hałas z zewnątrz dochodzący spłoszył wzruszenie, jakiego doznała, lubo wzruszenie całą ją ogarnęło.
Był to hałas otwierającej się bramy wjazdowej, oraz powozu, zatrzymującego się przed peronem.
Na ten odgłos, taki dreszcz przebiegł po ciele Andrei, że aż się udzielił chłopcu.
— Zaczekaj! — rzekła doń — zaczekaj i milcz!...
Chłopiec, zniewolony usłuchał.
Otworzyły się drzwi do przedpokoju, i kroki zbliżały się ku salonowi.
Andrea Stanęła nieruchoma, niema, z oczyma ku drzwiom zwróconemi, blada, zimna, jak posąg Oczekiwania.
— Kogo mam oznajmić hrabinie? — zapytał głos starego odźwiernego.
— Oznajmij hrabiego de Charny i zapytaj panią hrabinę, czy mi pozwoli widzieć się ze sobą?...
— Dziecko — zawołała głucho Andrea, dziecko! wejdź do tamtego pokoju! On cie nie powinien widzieć! on wiedzieć nie powinien o twojem istnieniu!
I wprowadziła wylęknione dziecko do sąsiedniego pokoju.
— Pozostań tam, a potem opowiem ci wszystko i wszystko wyjaśnię... Nie! nie! ucałuję cię, a zrozumiesz że jestem istotnie twoją matką!
Sebastjan odpowiedział jękiem jakimś.
W tej chwili drzwi od przedpokoju otworzyły się i stary odźwierny, z czapką w ręku, spełnił polecenie dane mu przez przybyłego.
Za nim w otwartych drzwiach bystre oko Andrei odgadli postać ludzką.
— Prosić pana hrabiego de Charny!... powiedziała głosem donośnym.
W żałobie po bracie zabitym przed dwoma dniami, hrabia Olivier cały był ubrany czarno.
Ponieważ zaś żałoba ta, na podobieństwo Hamletowej, była nietylko w stroju ale i w sercu, przeto twarz jego pobladła, świadczyła o łzach wylanych, o boleściach przebytych.
Hrabina objęła to wszystko jednem spojrzeniem. Piękne twarze są po łzach najpiękniejszemu Nigdy Olivier nie był tak pięknym.
Przymknęła na chwilę oczy, a głowę lekko w tył zarzuciła, jakby dla ułatwienia piersiom oddechu, i przycisnęła rękę do serca, które ledwie nie pękło.
Kiedy po sekundzie otworzyła znowu te oczy, Olivier stał jeszcze na tem samem miejscu w progu.
Giest i spojrzenie Andrei zapytały go jednocześnie i tak widocznie, dlaczego nie wszedł, że na ten giest i na to spojrzenie odpowiedział:
— Czekałem.
Potem postąpił krok naprzód.
— Czy powóz jaśnie pana ma odejść? — zapytał odźwierny, pobudzony wzajem do tego zapytania przez lokaja hrabiego.
Wzrok niewymownego wyrazu wybiegł ze źrenicy hrabiego i oparł się na Andrei, która jakby olśniona, zamknęła oczy po raz drugi i stanęła nieruchomo, z oddechem zawieszonym, jak gdyby nie usłyszała zapytania, jak gdyby nie widziała spojrzenia.
I jedno i drugie jednak przeniknęły wprost do jej serca.
Olivier po całym tym żywym posągu szukał znaku wskazującego co ma odpowiedzieć. Nareszcie, ponieważ dreszcze Andrei mogły znaczyć tak samo obawę, jak życzenie, ażeby pozostał:
Drzwi się zamknęły, i po raz pierwszy może dopiero od czasu ślubu, hrabia i hrabina sami pozostali.
Hrabia pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam panią — powiedział — ale może niespodziana moja obecność, jest znowu niedyskretną?... Powóz mój jeszcze nie odjechał, mogę odejść.
— Nie, panie — rzekła Andrea nerwowo. — Wiedziałam, żeś pan żywy i zdrowy, ale niemniej szczęśliwą jestem, że cię widzę po wypadkach, jakieśmy przebyli.
— Raczyłaś więc pani pytać się o mnie?
— Pytałam i wczoraj i dziś rano, i powiedziano mi, że jesteś w Wersalu; pytałam i dziś wieczór i powiedziano mi, że jesteś u królowej...
Czy te ostanie słowa wyrzut w sobie zawierały?
Widocznie, że hrabia nie wiedział, co o tem sądzić i zastanowił się chwilę.
Ale niebawem, pozostawiwszy dalszemu ciągowi rozmowy rozjaśnienie tej kwestji — oświadczył:
— Smutny a pobożny obowiązek zatrzymał mnie przez wczoraj i dzisiaj w Wersalu; dziś znowu, obowiązek, który w położeniu królowej za święty uważam sobie, zaprowadził mnie zaraz po przybyciu do Paryża do Jej Królewskiej Mości.
Teraz Andrea usiłowała widocznie przeniknąć intencję ostatnich słów hrabiego.
Ale uważając, że należy się przedewszystkiem odpowiedź na ostatnie pytanie:
— Tak jest — odparła. — Wiem, niestety o okropnej stracie...
Chwilę się zawahała.
— O stracie jaką pan poniosłeś.
Andrea miała już powiedzieć: jaką ponieśliśmy; ale nie śmiała tak postąpić i mówiła dalej:
— Spotkało pana nieszczęście, straciłeś brata, barona Jerzego de Charny.
Olivier jakby czekał na to, co usłyszał, bo zadrżał cały.
— Tak, pani... odpowiedział — słusznie powiedziałaś, że to wielka strata dla mnie, strata tak bolesna, jakiej pani, szczęściem, ocenić nawet nie możesz, mało znając biednego Jerzego.
W tym wyrazie: szczęściem, tkwił wyrzut łagodny i melancholijny.
Zrozumiała go Andrea, ale niczem poznać nie dała, iż zwróciła nań uwagę.
— Jedna rzecz wreszcie pocieszyłaby mnie po tej stracie. gdybym mógł być pocieszonym, mówił dalej Olievier — to, że biedny Jerzy umarł, tak, jak umrze Izydor i jak ja zapewne umrę, spełniając powinność swoją.
Te wyrazy: „jak ja zapewne umrę“, głęboko dotknęły Andreę.
— Przebóg!... panie — zawołała — czyż uważasz położenie za tak rozpaczliwe, iż dla rozbrojenia gniewu niebios potrzeba będzie nowych ofiar?...
— Sądzę, że godzina królów jeżeli nie wybiła jeszcze, to niebawem wybije. Jakby zły duch jakiś popycha monarchję do przepaści. Jeżeli upadnie ona, pociągnie za sobą i tych wszystkich, co się do jej świetności przyczyniali.
— Prawda powiedziała Andrea — a kiedy dzień ten nadejdzie, wierzaj mi pan, że mnie równie, jak ciebie, zastanie do wszelkich poświęceń gotową.
— O!... pani — rzekł Olivier — zawieleś dała już dowodów tego poświęcenia, ażeby ktobądź, a tembardziei ja — mógł powątpiewać o niem na chwilę. Ja tem mniej może mam prawo wątpić o poświęceniu twojem, że po raz pierwszy cofnąłem się przed rozkazem królowej.
— Nie rozumiem... — rzekła Andrea.
— Przybywszy z Wersalu, zastałam rozkaz przedstawienia się Jej Królewskiej Mości.
— A!... — odezwała się Andrea ze smutnym uśmiechem.
A po chwili milczenia dodała:
— To rzecz bardzo prosta, królowa równie, jak pan, widzi przyszłość w tajemniczości i mroku, chce więc zgromadzić obok siebie wszystkich ludzi, na których liczyć może.
— Mylisz się pani... — odpowiedział Olivier... — nie dla zbliżenia do siebie wezwała mnie królowa, ale dla oddalenia.
— Dla oddalenia!... — zawołała żywo Andrea, postępując krok ku Olivierowi.
Po chwili zaś, spostrzegając, że hrabia od początku rozmowy stał ciągle przy drzwiach:
— Przepraszam, powiedziała, wskazując fotel, nie poprosiłam pana, abyś usiadł.
I powiedziawszy to, niezdolna dłużej utrzymać się na nogach, opadła na kanapę, na której przed chwilą z Sebastjanem siedziała.
— Oddalić pana! — powtórzyła ze wzruszeniem niepozbawionem radości na myśl, że królowa rozłączy się z hrabią. — A to w jakim celu?...
— W tym celu, ażebym w Turynie spełnił zlecenie względem hrabiego d‘Artois i księcia de Bourbon, którzy Francję opuścili.
— I przyjąłeś pan?...
Olivier spojrzał bystro na Andreę.
— Nie, pani — rzekł.
Andrea zbladła tak, że Olivier postąpił ku niej krokiem, jakby dla podania jej pomocy; ale ona na ten ruch hrabiego, przywołała siły i wróciła do przytomności.
— Nie?... — wyrzekła — sprzeciwiłeś się pan rozkazowi królowej... pan?...
Ten ostatni wyraz wymówiła tonem powątpiewania i zdziwienia, niepodobnym do oddania.
— Odpowiedziałem, że obecność swą, w tej chwili zwłaszcza, uważam za potrzebniejszą w Paryżu niż w Turynie; że byle kto może spełnić posłannictwo, którem chce mnie zaszczycić, i że mam właśnie drugiego brata, świeżo przybyłego z prowincji, który stawi się na rozkazy Jej Królewskiej Mości i pojedzie zamiast mnie.
— Królowa uszczęśliwiona zapewne była propozycją tego zastępstwa? — zawołała Andrea z goryczą niepowstrzymaną, którą odczuł Olivier.
— Przeciwnie, pani, odmowa ta uraziła ją, o ile się zdaje bardzo. Musiałbym więc był pojechać; ale na szczęście wszedł król i zdałem się na sąd jego.
— I król przyznał panu słuszność?... — podjęła Andrea z ironicznym uśmiechem — i on był tegoż zdania, ażebyś pan pozostał w Tuilleries?... O!... jakiż to dobry ten król.
Olivier ani okiem nie mrugnął.
— Król oświadczył — rzekł — iż brat mój Izydor bardzo jest stosowny do tej misji, tem stosowniejszy, że pierwszy raz przybywając na dwor, i prawie pierwszy raz do Paryża, nie zwróci niczyjej uwagi swą obecnością, król dodał zarazem, że byłoby okrucieństwem ze strony królowej wymagać, ażebym w takiej chwili oddalał się od pani.
— Odemnie?... zawołała Andrea — król powiedziała, odemnie?...
— Powtarzam własne jego słowa. I wtedy to oczyma wodząc naokoło królowej i zwracając się do mnie zapytał:
— Ale gdzież jest hrabina de Charny?... Nie widziałem jej od wczoraj wieczór...
Ponieważ zapytanie, mnie wyraźnie dotyczyło, przyjąłem zatem odpowiedź na siebie.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekłem — tak mało nam szczęścia widywać panią de Charny, że niepodobna mi odpowiedzieć w tej chwili, gdzie się hrabina znajduje, ale jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie być uwiadomionym co do tego, niech raczy zwrócić się do królowej; Najjaśniejsza Pani wie zapewne i oznajmi.
Nie nalegałem; widząc bowiem brew królewską zmarszczoną, sądziłem, że coś zaszło pomiędzy paniami.
Andrea tak chciwie słuchała tego wszystkiego, że nie myślała nawet odpowiadać.
Olivier mówił więc dalej:
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa — pani hrabina de Charny opuściła Tuilleries przed godziną.
— Jakto!... zawołał król — pani de Charny opuściła Tuilleries?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Ale wkrótce powróci?...
— Nie sądzę, Najjaśniejszy Panie.
— Nie sądzisz?... rzekł król. — Ale jakiż powód miała hrabina de Charny, najlepsza wasza przyjaciółka!...
Królowa nie odpowiedziała.
— Tak, powtarzam, najlepsza wasza przyjaciółka — jakiż miała powód, opuścić Tuilleries w takiej chwili?...
— Zdaje mi się... — rzekła królowa, że jej tu nie było wygodnie.
— Zapewnę, żeby tak było, gdybyśmy mieli zamiar trzymać ją wciąż w pokoju przylegającym do naszego; ale przecież znaleźlibyśmy mieszkanie dla niej i dla hrabiego. Nieprawdaż, hrabio, nie byłbyś jak na teraz bardzo wybredny.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem — zawsze będę zadowolony z posterunku, jaki mi naznaczysz, byle posterunek ten dawał mi możność służenia Wasze] Królewskiej Mości.
— Wiedziałem o tem doskonale — odrzekł król — więc tedy pani de Charny odjechała. A dokąd?... czy wiecie, Najjaśniejsza Pani?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie wiem.
— Jakto? wasza najlepsza przyjaciółka opuszcza was i nie wiecie dokąd się udaje?...
— Kiedy mnie przyjaciele opuszczają, nie wiem dokąd idą.
— O!— rzecze król zwracając się do mnie — fochy kobiece... Panie de Charny, chcę powiedzieć kilka słów królowej, pójdź poczekaj na mnie w moim pokoju i przedstaw mi brata. Tego wieczora jeszcze pojedzie on do Turynu, ja jestem twojego zdania, panie Charny, potrzebuję cię i zatrzymuję.
Posłałem więc po brata, który tylko co przybył, i jak powiedziano, czekał na mnie w salonie zielonym.
Na te słowa: „w salonie zielonym“, Andrea, która prawie zapomniała o Sebastjanie, tyle przywiązywała uwagi do opowiadania męża, naraz przywiodła sobie na pamięć wszystko co zaszło między nią i synem, ze sciśnieniem serca rzuciła okiem na drzwi od sypialni w której go zamknęła...
— Ale przepraszam — rzekł Olivier — rozpowiadam pani o rzeczach, które zapewne mało cię zajmują, a pani niezawodnie wiedzieć chcesz, poco tu przybyłem.
— Przeciwnie — odpowiedziała Andrea — to, co mi pan opowiadasz, zajmuje mnie niezmiernie żywo, a co się tyczy obecności pańskiej u mnie, to wiesz, że po obawach, jakich o ciebie doznałam, obecność ta, dowodząca, że nic ci się złego nie stało, jest mi nader przyjemną, mów pan więc dalej, proszę; król powiedział ci, żebyś na niego poczekał, a pan kazałeś prosić brata....
— Udaliśmy się do pokoju króla, który powrócił w dziesięć minut. Ponieważ zlecenie do książąt było pilne, król od niego rozpoczął. Chodziło o zawiadomienie Ich Wysokości o zaszłych nowych wypadkach. W kwadrans też po powrocie króla, brat mój już wyjechał. Pozostaliśmy sami. Król przechadzał się przez chwilę zamyślony, aż naraz zatrzymując się przedemną, powiedział:
— Czy nie wiesz, panie hrabio, co zaszło pomiędzy królową a hrabiną?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem.
— Coś jednak zajść musiało — dodał — bo zastałem królową w humorze zabójczym i o ile mi się zdawało, niesprawiedliwą nawet dla hrabiny. A Marja Antonina nie zwykła w ten sposób postępować względem przyjaciół, których broni, nawet wtedy, kiedy nie mają słuszności.
— Mogę tylko powtórzyć Waszej Królewskiej Mości to, co już miałem zaszczyt powiedzieć — odrzekłem. — Nic zgoła nie wiem, co zaszło między królową i hrabiną, a nawet, czy co zaszło. W każdym razie, Najjaśniejszy Panie, śmiem utrzymywać z góry, że jeżeli zachodzi wina z jednej lub z drugiej strony, przypuszczając, iż wini dotykać może królową, to wina ta nie ciąży na hrabinie.
— Dziękuję panu, rzekła Andrea, żeś tak dobrze mniemał o mnie.
Olivier skłonił się uprzejmie.
— W każdym razie — mówił król dalej, jeżeli królowa nie wie gdzie jest hrabina — to pan o tem wiedzieć powinieneś.
Nie więcej wiedziałem o tem, niż królowa, odpowiedziałem jednak:
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, że hrabina ma przystanek na Ulicy Coq-Héron i tam się zapewne udała.
— Niezawodnie — odpowiedział król. — Udaj się do niej, hrabio, daję ci urlop do jutra, ale jutro przyprowadź hrabinę.
Wzrok Oliviera przy tych słowach zatrzymał się tak bystro na Andrei, że zamknęła ona oczy.
— Powiesz jej, mówił dalej Olivier, wciąż powtarzając za królem — że choćbym ja sam miał się tem zająć, znajdziemy jej tu mieszkanie mniej obszerne zapewne, niż w Wersalu, ale dostateczne dla męża i żony. Idź, idź, kochany hrabio, pani Andrea musi niepokoić się o ciebie, tak jakby o nią.
I wracając mnie, kiedy już kilka kroków ku drzwiom postąpiłem, dorzucił wyciągając do mnie rękę, którą ucałowałem: — Widząc ciebie w żałobie od tego powinienem był zacząć... Spotkało cię nieszczęście, straciłeś brata; człowiek, choćby był królem, niezdolny jest przynieść pociechy w takiem nieszczęściu, ale jako król powiedzieć może: Czy brat twój był żonaty? Czy miał żonę i dzieci? Czy tej żonie i tym dzieciom nie mógłbym się stać użyteczny? Przyprowadź mi ich, panie hrabio, przyprowadź mi ich i przedstaw; królowa zajmie się matką, a ja dziećmi...
A kiedy Olivierowi, gdy powtarzał te słowa łzy się zakręciły, Andrea powiedziała.
— Królowa zapewne mówiła panu to samo?...
— Królowa — odpowiedział Olivier głosem drżącym — nie raczyła mnie jednem choćby słówkiem obdarzyć w tym przedmiocie, to też pamięć króla tak mnie żywo przejęła, iż się jak dziecko rozpłakałem.
— Przepraszam cię, hrabio, odezwał się wtedy monarcha, źlem zrobił może, żem wspomniał o tem; ale działam zawsze natchnieniem serca, a serce powiedziało mi, żebym tak postąpił i tak też postąpiłem. Wróćmy do naszej kochanej Andrei, hrabio; bo jeżeli ludzie których kochamy nie mogą nas pocieszyć, mogą przynajmniej zapłakać z nami, a to zawsze jest wielką ulgą.
— I tak oto... — kończył Charny, przyszedłem tu z rozkazu króla... a przeto może wybaczysz mi pani.
— O! panie — zawołała Andrea, żywo powstając i obie ręce podając hrabiemu — mógłżebyś wątpić o tem?...
Olivier żywo pochwycił te ręce i do ust przycisnął.
Andrea wydała okrzyk, jakby ręce męża były rozpalonem żelazem i opadła na kanapę.
Ale trzymała się rąk tych tak silnie, że padając na kanapę, pociągnęła za sobą hrabiego, który chcąc nie chcąc usiadł obok żony.
Olivier oparł się o poręcz kanapy z westchnieniem.
Andrea opuściła głowę na rękę.
Co działo się w tej chwili w sercu biednej kobiety, tego w żaden sposób opisać niepodobna.
Przed czterema laty wyszła za mąż za człowieka, którego uwielbiała; a człowiek ten wciąż zajęty kobietą inną, ani domyślał się ofiary, jaką ona uczyniła, zaślubiając go i widząc wszystko, znosząc wszystko, wszystko w sobie zamykając.
Od niejakiego czasu, po kilku łagodniejszych spojrzeniach męża, po kilku ostrzejszych słowach królowej, zdawało się Andrei, że jej uległość i poświęcenie nie będą bezpłodne.
Podczas dni upłynionych, dni strasznych, pełnych boleści nieustannej dla każdego, może wpośród tych dworzan i tych sług wylękłych, jedna tylko Andrea doznała wzruszeń radosnych. Było to wtedy, kiedy w chwilach ważnych, giestem, spojrzeniem, słowem, Charny zdawał się nią zajmować, szukając jej niespokojnie, odnajdując z radością. Było to lekkie ściśnięcie ręki w ukryciu, przesyłające uczucie niepostrzeżenie dla tłumu otaczającego, były to nareszcie wzruszenia rozkoszne, nieznane temu ciału ze śniegu i temu sercu z diamentu, które z miłości zaznało to tylko, co ona ma w sobie bolesnego — samotność.
Aż oto naraz, w chwili gdy biedna istota osamotniona odnalazła dziecię i macierzyństwo stracone, coś nakształt jutrzenki miłosnej wznosiło się na jej poziomie smutnym i tak ponurym dotąd.
Tylko, zbiegiem szczególnym i dowodzącym, że szczęście nie dla niej istnieje, dwa te wypadki schodziły się tak, że jeden niszczył drugi, i że powrót męża oddalał miłość dziecka, ze względu, że obecność dziecka zabijała, rodzącą się miłość męża.
Oto, czego odgadnąć nie mógł Charny po tym krzyku, jaki wyszedł z ust Andrei, po tej ręce, która go odepchnęła i po tem smutnem milczeniu jakie nastąpiło za okrzykiem, nader podobnym do okrzyku boleści, choć był okrzykiem miłości.
Olivier patrzył przez chwilę na Andreę z wyrazem, na którym byłaby się z pewnością poznała, gdyby wzniosła oczy na męża.
Westchnął Olivier i podejmując rozmowę w miejscu na którem ją przerwał:
— Cóż mam powiedzieć królowi, proszę pani? — zapytał.
Andrea drgnęła na dźwięk tego głosu, a wznosząc na Oliviera oko jasne i płynne:
— Panie — rzekła — tyle wycierpiałam od czasu jak mieszkam na dworze, iż skoro królowa raczyła mnie zwolnić, przyjmuję to z wdzięcznością. Nie urodziłam się do życia światowego, w samotności znajdowałam zawsze, jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój. Dni najszczęśliwsze życia spędziłam jako młoda panienka Taverney, a później na ustroniu w klasztorze św. Djonizego obok tej dostojnej córy Francji, którą nazywano księżniczką Ludwiką. Za przyzwoleniem też waszem, panie, zamieszkam ten pawilon, pełen dla mnie wspomnień, które jakkolwiek smutne, nie są pewnego pozbawione uroku.
Na tę prośbę o pozwolenie, Olivier skłonił się, jakby ulegał nietylko prośbie, ale jakby gotów był spełnić każdy rozkaz.
— A więc, pani — rzekł — to stanowcze?
— Tak, panie — odpowiedziała Andrea, łagodnie ale stanowczo.
Olivier znowu się skłonił.
— A teraz, pani — dodał — pozostaje mi prosić o jedną tylko rzecz, czy wolno mi będzie odwiedzać panią tutaj?...
Andrea zwróciła na Oliviera oko zazwyczaj spokojne i zimne, ale na ten raz pełne zdziwienia i słodyczy.
— Ależ bez wątpienia, panie — nie będę tu widywać się z nikim; skoro ci więc obowiązki pozwolą na to, szczerze wdzięczną będę panu za każdą, choćby najkrótszą poświęconą mi chwilę.
Nigdy Olivier nie widział tyle uroku w spojrzeniu Andrei, nigdy nie zauważył tyle czułości w jej głosie.
Coś przebiegło po jej żyłach, coś nakształt tego dreszczu aksamitnego, jaki pierwszy pocałunek obudza.
Zwrócił wzrok na miejsce, gdzie siedział obok Andrei.
Byłby dał rok życia, aby tam znowu usiąść, i nie być odepchnięty jak za pierwszym razem.
Ale nieśmiały jak dziecko, nie mógł zdobyć się na to.
Ze swej strony, Andrea dałaby nie rok i nie dziesięć lat życia, ażeby czuć obok siebie tego, który tak długo był od niej zdaleka.
Nieszczęściem, jedno nie wiedziało o życzeniu drugiego oboje też pozostali nieruchomi w oczekiwaniu niema bolesnem.
— Powiadasz pani, że cierpiałaś wiele odkąd zamieszkujesz na dworze? Czyż król nie miał dla ciebie zawsze szacunku, dochodzącego aż do czci, królowa przywiązania, dochodzącego aż do bałwochwalstwa?
— O! tak — odpowiedziała Andrea — król był zawsze dla mnie dobrym niewymownie.
— Pozwól mi pani zwrócić uwagę, że odpowiadasz tylko na połowę mego zapytania; czyż królowa mniej od króla była dobrą dla ciebie?
Szczęki Andrei ścisnęły się, jak gdyby natura jej wzdrygała się przy odpowiedzi. Nareszcie z wysileniem powiedziała:
— Nie mam nic do zarzucenia królowej i byłabym niesprawiedliwą, gdybym nie przyznała Jej królewskiej mości...
— Mówię to — ciągnął Olivier — bo od niejakiego czasu... może być, że się mylę... ale zdawało mi się, że przyjaźń jaką królowa miała dla pani, zachwiała się nieco...
— Być może — odpowiedziała Andrea, dlatego też, jak miałam zaszczyt panu oświadczyć, chciałabym dwór opuścić...
— Pozostałabyś pani bardzo wtedy osamotnioną!
— To-rzecz zwyczajna dla mnie — odpowiedziała Andrea z westchnieniem — jako dziecko, jako dziewica,.. i jako...
Andrea zamilkła widząc, że idzie za daleko.
— Dokończ pani!... rzekł Charny.
— O! domyśliłeś się pan przecie. Chciałam powiedzieć: i jako żona...
— Byłżebym tak szczęśliwy, żebyś pani wyrzut mi uczyniła?...
— Wyrzut? — żywo odrzekła Andrea, a jakimże prawem mogłabym panu czynić wyrzut? Sądzisz pan, iż zapomniałam w jakich warunkach zostaliśmy połączeni? Wbrew tym, którzy u stopni ołtarza przysięgają sobie miłość wzajemną, opiekę, my przysięgnęliśmy sobie wieczną obojętność, rozdział zupełny... Moglibyśmy czynić sobie wyrzuty wtedy tylko, gdyby które z nas o tej przysiędze zapomniało.
Stłumione westchnienie Andrei, padło na serce Oliviera.
— Widzę, że postanowienie pani jest nieodwołalne, rzekł, ale czy pozwolisz mi przynajmniej zapytać o to w jaki sposób żyć tu zamierzasz? Czy pani tu nie będzie źle za bardzo?
Andrea uśmiechnęła się smutnie.
— Dom mojego ojca tak był ubogi... rzekła, iż przy nim ten pawilon, jakkolwiek wydać się panu może skromnym, przedstawia dla mnie zbytek, do jakiego nie byłam nawykła...
— Jednakże... to rozkoszne ustronie... ten pałac Wersalski...
— O! panie, wiedziałam dobrze, iż to tylko schronienie chwilowe.
— Będziesz-że pani mieć tu przynajmniej wszystko, Czego ci potrzeba?
— Znajdę powoli to wszystko.
— Zobaczymy też... — rzekł Olivier, który chciał mieć wyobrażenie o mieszkaniu Andrei i zaczął się dokoła oglądać.
— Co pan chcesz zobaczyć? — zapytała Andrea, powstając żywo, i niespokojnie rzucając okiem na sypialnię.
— Chcę zobaczyć czy pani nie zanadto ograniczasz życzeń swoich. Pawilon ten jest naprawdę mieszkaniem... przeszedłem przez jeden przedpokój i już zaraz salon, te drzwi — i otworzył drzwi boczne — a! te drzwi wychodzą do pokoju jadalnego, a te...
Andrea stanęła między Olivierem i drzwiami, do których się zbliżał, a za któremi w myśli widziała Sebastjana.
— Panie! — rzekła — błagam, ani kroku dalej.
I ręce jej wyciągnięte zamykały przejście.
— Rozumiem, rzekł Olivier z westchnieniem, to drzwi od sypialni pani.
— Tak... odpowiedziała Andrea głosem stłumionym.
Olivier spojrzał na Andreę: była drżąca i blada; nigdy przestrach nie wyraził się wybitniej na jej twarzy.
— O! pani — wyrzekł zcicha Olivier głosem łez pełnym — wiedziałem, że mnie nie lubisz, ale nie wiedziałem, że mnie nienawidzisz!
I nie mogąc już dłużej zostać przy Andrei bez wybuchu, zatoczył się jak pijany, a potem przywołując wszystkie siły, wybiegł z mieszkania z okrzykiem boleści, który odbił się w głębi serca Andrei.
Hrabina wiodła za nim oczyma dopóki nie zniknął, stała z uchem wyciągniętem dopóki brzmiał odgłos jego oddalającego się powozu. Aż czując, że serce jej pęka i że tylko miłością macierzyńską może przynieść sobie ulgę, wbiegła do sypialni wołając:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
Żaden głos jej nie odpowiedział.
Przy świetle lampki oświetlającej pokój, spoglądała niespokojnie dokoła i przekonała się, że był pusty.
Oczom własnym wierzyć nie chciała Zawołała po raz drugi:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
I znowu głuche milczenie.
Wtedy dopiero spostrzegła, że okno było otwarte i że wiatr wnikając do pokoju, poruszał płomień lampki.
Toż samo okno, które także otwarte było przed laty piętnastu, kiedy syn jej znikł po raz pierwszy.
— A tak! — zawołała — wszak mi powiedział, że nie jestem jego matką!
I widząc, że traci syna i męża w chwili gdy ich niemal odnalazła, rzuciła się na łóżko. Ręce jej były wyciągnięte, dłonie skurczone. Postradała siły, rezygnację, moc nawet do modlitwy.
Zostały jej tylko krzyki, łzy, łkania i niezmierzone uczucie boleści.
Blisko godzinę spędziła w głębokiem uniesieniu, w zapomnieniu całego świata, w tem uczuciu powszechnego zniszczenia, jakie czepia się nieszczęśliwych w nadziei, że przechodząc w nicość, świat pociągnie ich za sobą.
Naraz, zdało się Andrei, że coś straszniejszego jeszcze, niż jej boleść wciska się między nią i jej łzy. Uczucie, jakiego doznała nie więcej nad trzy lub cztery razy, a które zawsze ogarniało wszystko, co jeszcze żyjącego w niej było.
Ruchem prawie niezależnym od swej woli, powstała: drżący głos zagasł jej w gardle; całe ciało, jakby mimowolnie obróciło się koło niej.
Oczy jej, poprzez wilgotną mgłę łez, zdawały się postrzegać, że nie jest samą. Wzrok jej, schnąc, rozjaśnił się i wzmocnił.
Człowiek jakiś, który zdaje się przeszedł przez poręcz okienną do pokoju, stanął przed nią widomie.
Chciała krzyknąć, zawołać, wyciągnąć rękę do dzwonka, ale nie mogła... uczuła nieprzezwyciężoną bezwładność która dawniej znamionowała jej — obecność Józefa Balsamo.
Nareszcie w tym człowieku, który stał przed nią, krępując ją gestem i wzrokiem, poznała Gilberta.
Jakim sposobem Gilbert, ten ojciec przeklęty przez nią, znajdował się tu, na miejscu ukochanego syna, którego szukała?
Doktór, zamknięty z królem w chwili, gdy odźwierny zapytał o niego z rozkazu Izydora, oraz na prośbę Sebastjana, był to właśnie Gilbert.
Po pół godzinie Gilbert wyszedł. Król nabierał doń coraz większego zaufania: prawe serce Ludwika XVI oceniło, to co było prawem w sercu Gilberta.
Przy wyjściu odźwierny oznajmił mu, że go ktoś oczekuje w przedpokoju królowej.
Wszedł już w prowadzący doń korytarz, gdy wtem otworzyły się drzwi boczne i zamknęły o kilka kroków za nim i za młodym człowiekiem, który, nieświadomy snać miejscowości, namyślał się czy pójść na prawo, czy na lewo.
Młodzieniec ten spostrzegł idącego Gilberta i przystanął: światło kinkietu uderzyło wprost na twarz młodzieńca.
— Pan Izydor de Charny!... — zawołał Gilbert.
— Doktór Gilbert! — zawołał Izydor.
— Czy to nie pan pytałeś się o mnie?
— Ja, doktorze, ja... ale przytem ktoś jeszcze...
— Któż taki?
— Ktoś... — odrzekł Izydor... — kogo zobaczyć będzie panu bardzo przyjemnie.
— Czy nie wolno mi zapytać o kim mowa?
— I owszem, nie chcę pana zatrzymywać dłużej.. Pójdź... a raczej zaprowadź mnie do tej części przedpokoju królowej, która się zowie salonem zielonym.
— Ba! nie jestem ja bieglejszym od pana w topografii pałaców... — odezwał się z uśmiechem Gilbert... — a zwłaszcza w topografji pałacu Tuilleries, spróbuję jednak być przewodnikiem.
Gilbert poszedł pierwszy i po kilku macaniach popchnął drzwi jedne. Drzwi te wychodziły do salonu zielonego.
Ale salon zielony był pusty.
Izydor szukał oczyma i zawołał odźwiernego. Takie jeszcze zamieszanie panowało w pałacu, że wbrew wszelkim prawidłom etykiety, nie było odźwiernego w przedpokoju.
— Poczekajmy chwilę, rzekł Gilbert, ten człowiek nie może być daleko, a tymczasem, jeżeli nic ważnego nie stoi na przeszkodzie temu zwierzeniu, chciej mi pan powiedzieć kto czekał na mnie?
Izydor niespokojnie patrzył dokoła.
— Czyż pan nie zgadniesz? — zapytał.
— Nie.
— Ktoś, kogo spotkałem na drodze, niespokojny o to, czy się panu co złego nie stało, szedł pieszo do Paryża... Wziąłem go na siodło i przywiozłem.
— Nie mówisz pan przecie o Pitoux?
— Nie doktorze. Mówię o synu pańskim, Sebastianie.
— O Sebastjanie?... — zawołał Gilbert. — A gdzież on?
I oko jego przebiegło wszystkie kąty obszernego salonu.
— Był tu, odrzekł Izydor. Przyrzekł czekać na mnie. Zapewne odźwierny, któremu poleciłem, nie chcąc zostawić samego, zabrał go z sobą.
W tej chwili wszedł odźwierny, ale sam.
— Gdzie się podział młodzieniec, którego tu zostawiłem.... — zapytał Izydor.
— Jaki młodzieniec? — zapytał ze swej strony odźwierny.
Gilbert miał bardzo wiele mocy nad sobą. Czuł dreszcze ale się powstrzymał.
Podszedł z kolei:
— O! mój Boże! — zcicha wyszeptał baron de Charny poczynający się niepokoić.
— Przypomnij-no sobie dobrze... — rzekł Gilbert. Ten chłopiec, to mój syn... on nie zna zgoła Paryża, a jeżeli, nieszczęściem, wyszedł z zamku, to może się gdzie zabłąkał.
— Chłopiec? — rzekł, wchodząc drugi odźwierny.
— Tak, chłopiec, dosyć już spory.
— Piętnastoletni?
— To, to!
— Widziałem go, idącego za jedną z dam, która wyszła od Najjaśniejszej Pani.
— A któż to była ta pani?
— Nie wiem, miała kapturek nasunięty na oczy.
— Cóż ona czyniła?
— Zdawała się uciekać, a chłopiec biegł za nią, wołając: „Pani!“
— Zejdźmy na dół — rzekł Gilbert — stróż nam powie, czy wyszedł?
Izydor i Gilbert zapuścili się w ten sam korytarz, przez który przed godziną przechodziła Andrea, ścigana przez Sebastjana.
Przybyli przed drzwi dziedzińca książąt.
Zapytano odźwiernego.
— Istotnie — rzekł tenże — widziałem damę idącą tak prędko, jakby uciekała; chłopiec jakiś był przy niej... Wsiadła do powozu najętego, chłopiec za nią.
— I cóż potem? — zapytał Gilbert.
— Dama pociągnęła chłopca do powozu, całowała go gorąco, powiedziała adres stangretowi, zamknęła drzwiczki i powóz pojechał.
— Czy zapamiętałeś ten adres? — zapytał niespokojnie Gilbert.
— Doskonale: ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Plastrière.
Gilbert drgnął.
— Ależ to adres żony mojego brata, hrabiny Olivierowej de Charny.
— Fatalność! — mruknął Gilbert.
W owej epoce ludzie byli zanadto filozofami, ażeby powiedzieć: „Opatrzność!...“ I dodał w myśli:
— Poznał ją zapewne.
— Chodźmy więc do hrabiny de Charny, rzekł Izydor.
Gilbert rozumiał w jakiem położeniu postawi Andreę, jeżeli przyjdzie do niej ze szwagrem.
— O! panie — rzekł — skoro syn mój znajduje się u hrabiny de Charny, jestem o niego spokojny, ponieważ zaś mam zaszczyt ją znać, to zamiast towarzyszyć mi. lepiej może będzie, ażebyś udał się w, podróż, bo według tego co słyszałem u króla, sądzę, że jedziesz pan do Turynu...
— Ja, panie?...
— Przyjmij więc moje podziękowanie za to, co raczyłeś uczynić dla Sebastjana i jedź nie tracąc chwili.
— Jednakże, doktorze...
— Skoro ojciec rodzony chłopca zapewnia pana, że jest spokojny, możesz pan sam dojechać.
— Ha! skoro tak, doktorze...
— Proszę.
Izydor podał rękę Gilbertowi, który uścisnął ją z serdecznością. Za chwilę Izydor wracał do zamku, a Gilbert udał się przez plac Karuzeli, zapuścił w labirynt przesmyków i nareszcie stanął na rogu dwóch ulic: Plastrière i Coq-Heron.
Brama domu Andrei, oznaczona numerem dziewiątym była mu dobrze znaną, nie dlatego więc zatrzymał się tam, by się zastanawiać, czy trafił. Nie, widocznem było, że szuka pretekstu do wejścia do domu.
Próbował, czy przypadkiem brama nie jest otwartą, ale zamknięta była.
Poszedł wzdłuż muru, na dziesięć stóp wysokiego.
Wysokość tę znał on dobrze, ale szukał oczyma, czy nie stoi gdzie jaki wóz opuszczony chwilowo przez woźnicę, po którym łatwiej by mógł dostać się do szczytu.
Stanąwszy na szczycie, jako silny i lekki, łatwo skoczyłby na dół.
Ale nie było wozu przypartego do muru.
Niema więc sposobu.
Podszedł znowu do bramy, wyciągnął rękę do młotka, podniósł go, ale potrząsając głową opuścił napowrót tak lekko, że żadnego nie wzbudził szelestu.
Widocznem było, że myśl jakaś nowa, zwracając prawie utraconą nadzieję, rzuciła mu światło do głowy.
— Ha! to być jednak może — powiedział sobie w duchu.
I zawrócił na ulicę Plastrière.
Przechodząc, rzucił wzrok i westchnienie na fontannę, gdzie przed szesnastu laty, nieraz przychodził maczać chleb czarny i twardy, jaki otrzymywał z łaski Teresy i z gościnności Rousseau‘a.
Rousseau już umarł, Teresa umarła, on urósł i doszedł do poważania i wziętości, do majątku. Niestety!... Czy jest przeto szczęśliwszym, spokojniejszym, weselszym, niż w owym czasie, gdy pożerany żądzą szaloną, maczał chleb u tej fontanny?...
Szedł drogą dalej.
Zatrzymał się nareszcie bez namysłu przed drzwiami, których część wyższa była okratowana.
Zdawało się, że przybył do celu.
Oparł się o mur na chwilę, czy tu, że rój wspomnień jakie mu nasuwały te drzwi, przygniatał go, czy też, że przybywszy do tych drzwi z nadzieją, lękał się zawodu.
Pociągnął wreszcie ręką i z niewymownym wyrazem radości poczuł przy maleńkim otworze okrągłym wystający sznurek, zapomocą którego we dnie drzwi otwierano.
Gilbert przypomniał sobie, że czasami zapominano ściągnąć tego sznurka na noc, i że pewnego wieczoru, gdy zapóźniwszy się, wracał do ciupki ofiarowanej mu przez Rousseau, mieszkającego w tym samym domu, skorzystał z tego zapomnienia, aby dostać się do mieszkania i do łóżka.
Jak wtedy, tak i teraz dom zdawał się być zajętym przez ludzi tak ubogich, że się nie obawiali złodziei — taż sama też obojętność zrządziła toż samo zapomnienie.
Gilbert pociągnął za sznurek. Drzwi się otworzyły i znalazł się w sieni czarnej i wilgotnej, w końcu której, jak wąż siedzący na ogonie, wystawały schody śliskie i kręte.
Zamknął za sobą drzwi starannie i poomacku, dostał się na pierwsze stopnie.
Lekkie światełko, przenikające przez szybę brudną, wskazywało, że mur jest w tem miejscu przebity, i że noc, jakkolwiek ciemna, mniej ciemną jest zewnątrz niż wewnątrz.
Poprzez tę szybę, jakkolwiek zaćmioną, widać było gwiazdy na stropie niebieskim błyszczące.
Gilbert poszukał zasuwki zamykającej okno, otworzył je, i tą drogą, którą już przebywał dwa razy, zeszedł do ogrodu.
Pomimo upływu lat piętnastu, ogród tak tkwił w pamięci Gilberta, że poznał drzewa i klomby, aż do zakątka otoczonego winnicą, gdzie ogrodnik stawiał zwykle drabinę.
Nie wiedział, czy o tej godzinie nocnej drzwi są pozamykane, nie wiedział, czy pan de Charny jest u żony, albo, czy jest tam jaki służący lub pokojówka.
Gotów na wszystko dla odnalezienia Sebastjana, nie mniej jednak nie chciał skompromitować Andrei, chyba w ostateczności. Uczyni wszystko co będzie można, ażeby sam na sam z nią się zobaczyć.
Próbował drzwi od ganku, nacisnął na guzik i drzwi ustąpiły.
Ponieważ drzwi nie są zamknięte, Andrea nie musi być sama. Ba, chybaby w nadzwyczajnem roztargnieniu!... Ale nie, kobieta sama jedna, mieszkająca w pawilonie, drzwi zamknąć nie zaniedba.
Otworzył więc te drzwi lekko i cichutko, rad, że ma choćby to jedno wnijście w najgorszym razie.
Zeszedł no stopniach peronu i przyłożył oko do żaluzji, która przed piętnastu laty otworzywszy się nagle pod ręką Andrei, uderzyło go w czoło, tej nocy, kiedy ze stu tysiącami talarów w ręku, otrzymanemi od Balsama, przybył oświadczyć wyniosłej dziewicy, że ją chce zaślubić.
Była to żaluzja od okna salonu.
Salon był oświetlony.
Firanki nic wewnątrz zobaczyć nie pozwalały.
Dalej więc odbywał obchód.
Naraz, ujrzał drgające na ziemi i na drzewach słabe światełko, pochodzące z otwartego okna.
Okno to należało do pokoju sypialnego. Poznał on także i to okno, bo tamtędy porwał dziecko, po które przyszedł znów dzisiaj.
Stanąwszy na linji, skąd mógł zapuścić wzrok we wnętrze pokoju, spostrzegł najpierw drzwi od salonu otwarte. następnie w promieniu wzroku oko jego napotkało łóżko.
Na łóżku leżała kobieta zesztywniała, z włosami rozczochranymi, umierająca, dźwięki chrapliwe i gardlane, jak rzężenie śmiertelne, dobywały się z jej ust, a przerywały je niekiedy okrzyki i łkania.
Gilbert podsunął się zwolna po granicy tej linji świetlanej, w której zakres wahał się wstąpić, ale go nie spostrzeżono.
Nareszcie oparł głowę w rogu okiennym.
Nie było już wątpliwości dla Gilberta, że tą kobietą samotną w pokoju jest Andrea.
Dlaczego sama?... dlaczego płacze?...
O tem nie mógł dowiedzieć się Gilbert, nie zapytawszy.
Wtedy po cichu przeszedł przez okno i stanął za nią, w chwili, gdy ciąg magnetyczny, któremu uległa Andrea, zmusił ją do obejrzenia się.
Pierwszem uczuciem Andrei na widok Gilberta, był nietylko głęboki przestrach, ale nadto wstręt nieprzezwyciężony.
Dla niej, ten Gilbert amerykański, Gilbert Washingtona i Lafayetta, uszlachcony przez naukę, przez pracę i talent, był zawsze nędznym, małym Gilbertem, gnomem ziemnym, błąkającym się po gąszczach Trianonu.
Przeciwnie Gilbert, miał zawsze dla Andrei, pomimo jej pogardy, pomimo zniewag, pomimo nawet prześladowań, już nie tę miłość płomienną, która go doprowadziła do zbrodni, gdy był młodym chłopcem, ale to zajęcie czułe i głębokie, któreby go dziś, jako dojrzałego mężczyznę, skłoniło życie dla niej ponieść w ofierze, gdyby tego było potrzeba.
W sumieniu bowiem, jakiem natura uposażyła Gilberta, w bezwzględnem poczuciu sprawiedliwości jakie wyniósł z ukształcenia, sądził on sam siebie: rozumiał dobrze, iż wszystkie nieszczęścia Andrei pochodzą od niego, i że nie skwituje się z nią, dopóki jej nie zwróci sumy szczęśliwości, równej sumie niedoli, jaką spowodował.
W jakiż sposób wpłynąć mógł dobroczynnie na przyszłość Andrei?...
Oto, czego zrozumieć nie mógł.
Zobaczywszy tę kobietę, którą widział już przedtem zdjętą tylu rozpaczami i teraz rozpaczającą na nowo, cały zasób jego miłosierdzia poruszył się w jego sercu.
Zamiast też użyć natychmiast tej mocy magnetycznej, której raz już na niej próbował, jął przemawiać do niej łagodnie. Srodek tamten, środek skuteczności niezawodnej, pozostawił na wypadek, gdyby Arndrea, jak zawsze uporną się okazała.
Wynikło stąd, że Andrea, objęta zrazu fluidem magnetycznym, uczuwała, że zwolna, za wolą, i powiemy niemal za pozwoleniem Gilberta, fluid ten się rozpraszał, nakształt mgły parującej, która pozwala oczom zapuszczać się w dalekie widnokręgi.
Przemówiła pierwsza.
— Czego pan chcesz odemnie?... skąd się tu wziąłeś?... jak się dostałeś?...
— Dostałem się tędy, którędy dostawałem się zawsze, pani — odpowiedział Gilbert. — Bądź więc pani spokojną, nikt się tu obecności mojej nie domyśla... Poco przybyłem?... Domagać się od pani skarbu, obojętnego dla ciebie, drogiego dla mnie, to jest mojego syna... Czego chcę?...
Ażebyś mi pani powiedziała, gdzie jest mój syn, którego uprowadziłaś z sobą w powozie i tu przywiozłaś.
— Ja nie wiem, co się z nim stało — rzekła Andrea. — Uciekł ode mnie... tak pan go przyzwyczaiłeś nienawidzieć matkę!...
— Matkę? pani!... Jestżeś rzeczywiście jego matką?...
— A!... — zawołała Andrea — widzi mą boleść, słyszał moje okrzyki, patrzył na mą rozpacz i pyta się mnie azali jestem jego matą!...
— Więc pani nie wiesz, gdzie on jest?...
— Powiadam, że umknął, ze był w tym pokoju, ale gdy powróciłam, zostałam okno otwarte i pokój pusty.
— O!... Boże!... — zawołał Gilbert — gdzie on poszedł?... Nie zna wcale Paryża, a to już po północy!...
— Boże!... — zawołała z kolei Andrea, postępując krok ku Gilbertowi — czy myślisz pan, że go spotkało jakie nieszczęście?...
— Zaraz się o tem dowiemy — rzekł Gilbert, pani mi sama powiesz.
I wyciągnął rękę ku Andrei.
— Panie!... panie!... — zawołała., odstępując, dla uniknienia wpływu magnetycznego
— Nie lękaj się pani niczego — rzekł Gilbert, — ja wypytywać będę matkę o to, co się stało z jej synem... jesteś mi pani świętą!...
Andrea westchnęła i upadła na fotel, wymawiając imię Sebastjana.
— Uśnij!... — rzekł Gilbert — ale śpiąca patrz sercem.
— Śpię!... powiedziała Andrea.
— Czy mam użyć całej siły woli, zapytał Gilbert, czy usposobioną jesteś odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy będziesz jeszcze mówił dziecku mojemu, że nie jestem jego matką?...
— Zobaczę... czy kochasz go?...
— O!... on pyta, czy go kocham, to dziecię wnętrzności moich!... O!... tak, kocham go, kocham gorąco.
— Więc jesteś jego matką, jak ja jego ojcem, sikoro go kochasz, jak ja?...
— A!... — odezwała się Andrea z westchnieniem ulgi.
— Będziesz więc odpowiadać dobrowolnie?...
— Czy pozwolisz mi zobaczyć się z nim, jak go wynajdziesz?...
— Powiedziałem, że jesteś jego matką tak jak ja ojcem... Ponieważ kochasz swoje dziecko, więc je zobaczysz.
— Dziękuję, rzekła Andrea z niewymownym wyrazem radości, klaskając w ręce. — Teraz pytaj, widzę... Tylko...
— Co?...
— Idź za nim od samego wyjścia stąd, ażebym pewniejszą była, że śladu jego nie stracę.
— Dobrze. Gdzie cię widział?..
— W salonie zielonym.
— Którędy szedł za tobą?...
— Przez korytarze.
— Gdzie cię dogonił?...
— Przy wsiadaniu do powozu.
— Dokąd go zaprowadziłaś?...
— Do salonu... obok.
— Gdzie siedział?..
— Przy mnie, na kanapie.
— Czy długo?...
— Z pół godziny.
— Dlaczego odszedł od ciebie?...
— Ponieważ dał się słyszeć turkot powozu.
— Kto był w tym powozie?...
Andrea się zawahała.
— Kto był w tym powozie?... — powtórzył Gilbert tonem mocniejszym i z większą siłą woli.
— Hrabia de Charny.
— Gdzie ukryłaś syna?...
— Zamknęłam go w tym pokoju.
— Co mówił do ciebie wychodząc?...
— Że nie jestem jego matką.
Andrea umilkła.
— Dlaczego ci to powiedziała... Mów, ja chcę!...
— Bo mu oświadczyłam...
— Coś mu oświadczyła?...
— Oświadczyłam mu... — rzekła Andrea z pewnem wysileniem, że jesteś nędznikiem i podłym.
— Spojrzyj w serce biednego dziecka i zdaj sobie sprawę ze zła, jakieś mu wyrządziła.
— O!... mój Boże, mój Boże!... — zcicha wyrzekła Andrea. — Przepraszam cię, dziecko moje, przepraszam!...
— Czy pan de Charny domyślał się, że tu jest ten chłopiec?
— Nie.
— Jesteś tego pewna?
— Tak.
— Dlaczego nie pozostał dłużej?
— Bo pan de Charny nie mieszka u mnie.
— Pocóż więc przybył?
Andrea przez chwilę się namyślała, oczyma nieruchomemi, jak gdyby usiłowała widzieć w ciemności.
— Oh! — rzekła — drogi mój, drogi Olivier!...
Gilbert patrzył na nią zdziwiony.
— Nieszczęsnaż ja! — wyrzekła zcicha Andrea. — On powracał do mnie... ażeby pozostać ze mną, odmówił podróży... On kocha mnie! kochał Gilbert zaczynał dorozumiewać się niewyraźnie tego strasznego dramatu, który oko jego przeniknęło najpierwsze.
— A ty czy go kochasz? — zapytał.
Andrea westchnęła.
— Czy kochasz go? — powtórzył Gilbert.
— Dlaczego mi zadajesz to pytanie? — zagadnęła Andrea.
— Czytaj w mojej myśli.
— A! tak, widzę, zamiar twój jest dobry: chciałbyś sprawić mi tyle szczęścia, żebym zapomniała o złem, któreś mi wyrządził, ale odrzuciłabym szczęście, gdyby mi ono przyszło od ciebie. Ja ciebie nienawidzę i chcę nienawidzieć dalej.
— Biedna ludzkości! — wyrzekł do siebie Gilbert — tyleż ci wymierzono szczęścia, że aż możesz wybierać tych, od których masz je odbierać?... Więc kochasz go? — dodał.
— Tak.
— Odkąd?
— Od chwili, gdym go ujrzała, od dnia, gdy powrócił z Paryża do Wersalu w tej samej karecie co królowa i ja.
— Więc wiesz, co jest miłość, Andreo?... — smutno zapytał Gilbert.
— Wiem, że miłość dana jest człowiekowi dlatego, odpowiedziała młoda kobieta, ażeby miał miarę tego, co wycierpieć zdolny.
— To dobrze, otóż jesteś kobietą, jesteś matką. Będąc zrazu diamentem szorstkim, wygładziłaś się w ręku tego strasznego kamieniarza, który się królem zowie... Wróćmy do Sebastjana.
— Tak, tak, wróćmy do niego! Zabroń mi myśleć o panu de Charny; to mi przeszkadza: i zamiast iść za synem, poszłabym może za hrabią.
— Dobrze! Małżonko, zapomnij o mężu; matko, myśl tylko o swem dziecku.
Wyraz miękkiej łagodności, który przez chwilę nacechował nietylko oblicze, ale całą osobę Andrei, znikł i ustąpił miejsca wyrazowi zwyczajnemu.
— Gdzie był Sebastjan podczas, gdyś rozmawiała z panem de Chamy?
— Był tu, i słuchał pod drzwiami.
— Co słyszał z waszej rozmowy?
— Całą część jej pierwszą.
— Kiedy zamyślił opuścić ten pokój?
— W chwili, gdy pan de Charny...
Andrea zatrzymała się.
— W chwili gdy pan de Charny?... — powtórzył niemiłosiernie Gilbert.
— W chwili, gdy ja krzyknęłam, kiedy pan de Charny pocałował mnie w rękę.
— Widzisz go tedy, i cóż?
— Tak, widzę go z czołem zmarszczonem, z ustami zaciętemi, z pięścią zaciśniętą na piersi.
— Prowadź więc za nim oczyma, i od tej chwili nie trać go z oczu.
— Widzę go, widzę! — rzekła Andrea.
— Co robi?
— Patrzy koło siebie, czy niema drzwi, wychodzących na ogród, idzie do okna, otwiera je, rzuca ostatni raz oczyma w stronę salonu, przechodzi przez poręcz okienną i znika...
— Idź za nim w mroku.
— Nie mogę.
Gilbert podszedł bliżej ku Andrei i przeciągnął ręką przed jej oczyma.
— Wiesz dobrze, iż niema nocy dla ciebie, rzekł.
— Patrz i zobacz.
— A! biegnie aleją wzdłuż muru, dochodzi do bramy, otwiera ją niewidziany przez nikogo i zmierza ku ulicy Plastrière. Ah! zatrzymuje się, przemawia do przechodzącej kobiety...
— Słuchaj dobrze, rzekł Gilbert, a usłyszysz o co pyta.
— Słucham.
— O cóż pyta?
— Pyta o ulicę Saint-Honoré.
— To ja tam mieszkam; poszedł zapewne do mnie. I czeka na mnie, biedny chłopiec?
Andrea potrząsnęła głową.
— Nie! — rzekła z widocznym wyrazem niepokoju, nie... nie poszedł tam, nie czeka.
— Gdzież więc jest?
— Pozwól mi iść za nim, bo inaczej go zgubię.
— Oh! idź za nim! idź! — zawołał Gilbert, domyślając się, że Andrea widzi jakieś nieszczęście.
— Ah! — powiedziała, widzę go! widzę!
— Dobrze.
— Wchodzi na ulicę Grenelle, a teraz na Saint-Honoré. Pędem przebiega przez plac Palais-Royal. Znowu pyta o drogę, znowu się rzuca. Jest na ulicy Richelieu... a teraz na Frondeurs... i otóż na Neuve-Saint-Roche. Zatrzymaj się, dziecko! zatrzymaj się, nieszczęśliwy!... Sebastjanie!... Sebastjanie!... czy nie widzisz tego powozu jadącego przez ulicę Sourdriere? Ja widzę go, widzę!... konie... Ah!
Andrea wydała okrzyk straszliwy, zerwała się na nogi z udęczeniem matki rozlanem na twarzy, po której spływały razem szerokiemi kroplami łzy i pot.
— Oh! — zawołał Gilbert, — jeżeli go spotka jakie nieszczęście, pamiętaj, że spadnie ono na twoją głowę.
— Ah! — odezwała się Andrea z westchnieniem, nie słuchając co mówi Gilbert — ah! bądź błogosławiony Boże w niebiesiech! Koń uderzył go piersiami i odrzucił poza koła... Leży tam bez zmysłów, ale nie umarł... Oh! nie, nie, nie umarł... Zemdlał tylko, zemdlał! Ratunku! ratunku! moje dziecko!
I z krzykiem rozdzierającym Andrea zemdlona prawie opadła na fotel.
Jakkolwiek mocno pragnął Gilbert dowiedzieć się więcej, udzielił zmęczonej Andrei chwilę wypoczynku, którego tak potrzebowała. Obawiał się, ażeby przez zbyteczne wytężenie, nie pękło co w jej sercu lub mózgu.
Po chwili widząc, że może ją badać bez narażenia, zapytał:
— I cóż dalej?
— Zaczekaj! zaczekaj!... — odpowiedziała Andrea tworzy się przy nim wielkie koło. O! przez litość, puśćcie mnie! puśćcie! to mój syn! to Sebastjan! Boże mój! czyż niema pomiędzy wami chirurga albo lekarza?
— Pobiegnę tam — rzekł Gilbert.
— Zaczekaj jeszcze — odezwała się Andrea, wstrzymując go za rękę — tłum się rozchodzi. Chirurga wołają... Pójdź pan, pójdź, widzisz przecie, że nie umarł, że można go ocalić...
I wydając okrzyk podobny do jęku przerażenia:
— Ah! — zawołała.
— Cóż to takiego, wielki Boże? — zapytał Gilbert.
— Nie chcę, ażeby ten człowiek dotykał mojego syna — krzyczała Andrea — to nie człowiek, to karzeł, to gnom, to wampir... Ohydny! ohydny!
— Pani, pani!... mówił Gilbert cały drżący, — nie trać, na Boga z oczu Sebastjana!
— O! — odparła Andrea z okiem nieruchomem, wargą drgającą, palcem wyciągniętym, bądź spokojny, idę za nim, idę...
— Co z nim czyni ten człowiek?
— Unosi go. Wchodzi na ulicę Sourdriere, wstępuje na lewo w zaułek Saint-Hyacinthe, zbliża się do niskich drzwi uchylonych, popycha je, schodzi ze schodów. Kładzie go na stole, na którym leży pióro, stoi kałamarz, papiery rękopiśmienne i drukowane, zdejmuje mu odzież, zawija sobie rękaw, ściska mu ramię opaskami, które przyniosła kobieta brudna i szpetna, jak on, otwiera puzderko, dobywa zeń lancet, ma mu krew puścić... O! ja nie chcę na to patrzeć! nie chcę widzieć krwi mojego syna!
— To cofnij się!... rzekł Gilbert — i porachuj stopnie schodów.
— Jedenaście.
— Rozpatrz dobrze drzwi od domu i powiedz mi, czy widzisz w nich co odznaczającego się?
— Widzę... mały otwór kwadratowy, opatrzony kratą na krzyż...
— To dobrze, nic mi więcej nie potrzeba.
— Biegnij, biegnij, a zastaniesz go tam, gdziem powiedziała.
— Czy chcesz obudzić się zaraz i pamiętać, czy też wolisz obudzić się dopiero jutro rano i zapomnieć o wszystkiem?
— Obudź mnie zaraz i niechaj pamiętam.
Gilbert potarł palcami po brwiach Andrei, dmuchnął jej na czoło i wymówił:
— Obudź się.
Natychmiast ożywiły się oczy kobiety, członki nabrały giętkości i spojrzała na Gilberta prawie bez wstrętu, a ponawiając na jawie zalecenia uczynione we śnie:
Gilbert nie potrzebował tej zachęty. Wybiegł z pokoju, a ponieważ za długo byłoby wracać drogą, którą przyszedł, udał się wprost do drzwi od ulicy Coq-Héron, otworzył je bez pomocy odźwiernego, zatrzasnął za sobą i znalazł się na bruku.
Doskonale zapamiętał tor nakreślony przez Andreę i puścił się śladem Sebastjana.
Tym sposobem znalazł się w zaułku Saint-Hyacinthe.
Tam począł pilnie badać miejscowość.
Na trzecich drzwiach, po prawej stronie, dostrzegł otwór opatrzony kratą krzyżową, według opisu Andrei.
Opis Andrei był tak dokładny, że nie można się było omylić. Zastukał.
Nikt nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi.
Wtedy posłyszał na schodach krok nieśmiały i podejrzliwy.
Zastukał po raz trzeci.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— Otwórzcie!... — odparł Gilbert — i nie obawiajcie się niczego, jestem ojcem tego ranionego chłopca, któregoście unieśli.
— Otwórz, Albertyno — odezwał się głos drugi, to doktor Gilbert.
— Ojcze mój, ojcze! — zawołał głos trzeci, w którym Gilbert poznał Sebasitjana.
Odetchnął.
Drzwi się otworzyły. Gil/bert wymawiając podziękowanie, zbiegł ze schodów.
Stanąwszy na dole, znalazł się w jakiejś piwnicy oświetlonej lampą, stojącą na stole założonym papierami, które widziała Andrea.
W cieniu zobaczył Gilbert syna, leżącego na tapczanie, wzywał go rękoma wyciągniętemi. Jakkolwiek wielką miał nad sobą władzę Gilbert, miłość ojcowska wzięła górę nad decorum filozoficznem. Rzucił się ku dziecku i przycisnął je do serca, z uwagą wszakże, aby nie zgnieść ramienia krwawiącego i piersi zbolałej.
Dopiero gdy w długim pocałunku ojcowskim, gdy w tym szepcie słodkich dwóch szukających się ust, wypowiedzieli sobie wszystko, nie wyrzekłszy słowa, Gilbert zwrócił się do gospodarza, którego dotąd widział zaledwie.
Stał on z nogami rozkraczonemi, z jedną ręką opartą na stole, z drugą na biodrze, oświetlony światłem lampy, której spuścił przyciemkę, aby lepiej widzieć scenę odbywającą się przed swemi oczyma.
— Patrz, Albertyno — rzekł — i dziękuj razem ze mną przypadkowi, który pozwolił mi wyświadczyć przysługę jednemu z braci moich.
W chwili gdy chirurg wymawiał te słowa nieco napuszone, Gilbert obejrzał się, jak powiedzieliśmy, i rzucił pierwsze spojrzenie na twór niekształtny, stojący przed jego oczami.
Było to coś żółtego i zielonego, z oczyma szaremi, które występowały z głowy, coś nakształt tych wieśniaków, ściganych gniewem Latony, którzy w trakcie odbywania swej metamorfozy, przestali już być ludźmi, a nie są jeszcze ropuchami.
Dreszcz mimowolny zdjął Gilberta; zdawało mu się, że jak we śnie obrzydłym, jakby przez mgłę krwawą, widział już gdzieś tego człowieka.
Podszedł do Sebastjana i czulej jeszcze przycisnął go serca.
Zapanował jednak nad tem pierwszem wrażeniem i podchodząc do osobliwego człowieka, którego Andrea widziała we śnie magnetycznym i którego tak się przelękła, powiedział:
— Panie, przyjmijcie podziękę ojca, któremu uratowaliście syna; szczerą jest ona i z głębi serca pochodzi.
— Panie — odparł chirurg — spełniłem tylko obowiązek, jaki mi natchnęło serce, a nauka zaleciła. Jestem człowiekiem i jak powiada Terencjusz, nic ludzkiego nie jest mi obcem; czułe mam wreszcie serce, nie mogę patrzeć na cierpienie robaka, a tembardziej bliźniego swego.
— Mogę dowiedzieć się z którym szanownym filantropem mam zaszczyt mówić?
— Czyż mnie nie znacie, kolego? — rzekł chirurg, śmiejąc się śmiechem, który chciał uczynić dobrodusznym, a który był wstrętnym tylko. — Ja was znam jednakże: jesteście doktór Gilbert, przyjaciel Washingtona i Lafayetta. — I uczynił osobliwy nacisk na to ostatnie nazwisko. — Wy jesteście mężem Ameryki i Francji, zacnym utopistą, który o monarchji konstytucyjnej pisał sławne memorjały, nadsyłane z Ameryki Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVl, a ten wynagrodził was zesłaniem do Bastylji, w chwili, gdybyście zstąpili na ziemię francuską. Myśleliście, że go ocalicie, oczyszczając mu drogę przyszłości, on zaś wam wrota więzienne otworzył!... Zwyczajnie, wdzięczność królewska!...
I tu chirurg znowu jął się śmiać, ale śmiechem strasznym i groźnym.
— Jeżeli mnie znacie, panie doktorze — ponowił Gilbert — to tembardziej obstawać muszę przy mojem żądaniu, abym miał zaszczyt poznać was nawzajem.
— O! myśmy się dawno już poznali, szanowny panie, rzekł chirurg. — Lat temu dwadzieścia, i to w noc straszną, 30 maja 1770 roku. Byliście w wieku waszego syna. Przyniesiono mi was w takim samym stanie w jakim on był przed chwilą; byliście ranionym, umierającym. Przyniósł mi was mistrz mój Rousseau, a ja wam puściłem krew na stole pokrytym członkami trupów. O! w tę noc straszną, a mile mi jej wspomnienie, ja, dzięki żelazu, które wie dokąd sięgnąć, ażeby zabliźnić, uratowałem siła istnień.
— Ah! — zawołał Gilbert, więc pan jesteś Jan Paweł Marat? i cofnął się mimowolnie.
— Widzisz, Albertyno, rzekł Marat, nazwisko me sprawia wrażenie.
I wybuchnął śmiechem złowrogim.
— Ależ, mówił dalej Gilbert, dlaczego w tej piwnicy, dlaczego przy tej dymiącej lampie?... Sądziłem, że jestescie wciąż lekarzem pana hrabiego d‘Artois.
— Weterynarzem jego stajen, chcecie powiedzieć, odpowiedział Marat. — Ależ książę emigrował; bez księcia niema stajen, bez stajen niema weterynarza. Sam wreszcie zażądałem uwolnienia, bo nie chcę służyć tyranom.
I karzeł wyprostował się całą wysokością swego małego wzrostu.
— Nakoniec rzekł Gilbert — dlaczego siedzicie w tej dziurze, w tej piwnicy?
— Dlaczego, panie filozofie? Dlatego, że jestem parjotą, dlatego, ze piszę, ażeby demaskować ambitnych, dlatego, ze Bailly mnie się obawia, Necker mnie nienawidzi, Lafayette tropi przez swą gwardję narodową i, pyszałek, nałożył cenę na moją głowę. A ja drwię sobie z niego! Z głębi tej piwnicy, ścigam go, prześladuję pana dyktatora! Czy wiecie co on teraz uczynił?
— Nie!... — odrzekł naiwnie Gilbert.
— Kazał na przedmieściu św. Antoniego sporządzić piętnaście tabakierek ze swoim portretem, wszak to nie napróżno, hę?... Ja tez Proszę dobrych obywateli, ażeby je roztłukli, jeżeli dostaną. Znajdą tam zagadkę wielkiego spisku monarchicznego, boć to wam nie obce, że kiedy biedny Ludwik XVI gorącemi łzami opłakuje głupstwa, jakie mu każe wyprawiać Austrjaczka, Lafayette spiskuje z królową.
— Z królową? — powtórzył Gilbert z zamyśleniem.
— Tak z królową.. Nie opowiecie przecież że ta nie spiskuje; ostatnimi dniami rozdała tyle kokard białych ze wstążka biała poskoczyła w cenie o trzy sous na łokciu. Rzecz jest niezawodną; dowiedziałem się o niej od jednej z dziewcząt pani Bertin, modniarki królowej, faworyty jej pierwszego ministra, od tej, która mawia: „Pracowałam dziś rano z Jej królewską mością“.
— I gdzież to wszystko? — zapytał Gilbert.
— W mojem dzienniku, który założyłem niedawno, i którego wyszło już dwadzieścia numerów. Jest to „Przyjaciel ludu, czyli publicysta paryski“, dziennik polityczny i bezstronny. Dla zapłacenia papieru i druku pierwszych numerów, patrzcie oto za siebie, sprzedałem nawet prześcieradła i kołdry z łóżka, na którem syn wasz spToczywa.
Gilbert się obejrzał i spostrzegł rzeczywiście, iż Sebastjan leżał na sienniku zupełnie nagim, na którym usnął zmożony bólem i utrudzeniem.
Doktor podszedł do syna, by się przekonać, czy ten sen nie jest omdleniem, ale uspokojony jego oddechem równym i lekkim, wrócił do tego człowieka, który budził w nim mimowolnie taką ciekawość, jak dziki zwierz, tygrys lub hijena.
— A kto są wasi współpracownicy w tem dziele olbrzymiem? — zapytał.
— Moi współpracownicy? — rzekł Marat. — Ha! ha! ha! indyki tylko chodzą gromadą; orzeł sam buja. Moi współpracownicy, oto są..
I pokazał na głowę i ręce.
— Czy widzicie ten stół? — mówił dalej. — Oto pracownia gdzie Wulkan, porównanie niezgorsze, nieprawdaż?... gdzie Wulkan kuje pioruny. Co noc piszę osiem stronic in octavo, które sprzedają się nazajutrz rano: często osiem stronic nie wystarcza i podwajam zeszyt — czasami i szesnaście stronic zamało!... To co rozpocząłem bujnym charakterem, kończę prawie zawsze drobnym. Inni dziennikarze pracują z przerwami, używają pomocy, ja nigdy. „Przyjacielu Ludu”, możecie zobaczyć rękopis, cały jest jednego pióra. To też nietylko dziennik!... To człowiek, osobistość, to ja!
— A jak podołacie tej ogromnej pracy? zapytał Gilbert..
— Otóż to tajemnica natury: Taśmowa pomiędzy mną i śmiercią... ja jej oddaję dziesięć lat mego życia, a ona daje mi dni nie potrzebujące spoczynku, noce nie potrzebujące snu. Życie moje jest jednostajne i proste: piszę, piszę w nocy i we dnie. Policja pana Lafayette, rzucając mnie z duszą i ciałem na pastwę pracy, podwaja mą czynność. Życie to ciążyło mi dawniej, teraz jużem się doń przyzwyczaił. Podoba mi się patrzeć na to nędzne społeczeństwo przez wąski i skośny otwór mej piwnicy, przez lufcik wilgotny i ciemny. Z głębi nocy panuję nad światem żyjących, sadzę bez apelacji naukę i politykę. Jedną ręką rozbijam Newtona, Franklina, Laplace‘a, Mongea, Lavoisiera, drogą wstrząsam Neckerem, Baillym, Lafayettem. Powywracam to wszystko, tak jak Samson wywrócił świątynię, a pod zwaliskami, które mnie zgniotą może, pogrzebię monarchję.
Gillbert mimowolnie zadrżał, człowiek ten w piwnicy i w łachmanach nędzy, powtarzał mu prawie toż samo co mu powiedział w pałacu Cagliostro, strojny w ubiór haftowany koronkami.
— Dlaczegóż, rzekł, będąc tak popularnym, nie postaraliście się o wybór do Zgromadzenia Narodowego?
— Bo jeszcze czas nie nadszedł, odparł Marat.
Potem, wyrażając żal:
— O! gdybym ja był trybunem ludu! — dodał — gdyby mnie podtrzymywało kilka tysięcy ludzi dzielnych, ręczę, że za sześć tygodni konstytucja byłaby doskonałą, machina polityczna szłaby jak najlepiej, żaden szachraj nie śmiałby jej nadwyrężać, naród byłby wolny i szczęśliwy, a w niespełna rok stałby się znowu kwitnącym i groźnym i nie przestałby być takim pókibym ja żył.
I próżne to stworzenie przeobrażało się pod wzrokiem Gilberta; oko jego nabiegło krwią, żółta skóra lśniła potem, potwór stał się wielkim brzydotą, tak jak inny staje się wielkim pięknością.
— Tak... — mówił dalej kończąc myśl, którą przerwał — ale ja nie jestem trybunem, nie mam tych kilku tysięcy ludzi, którychbym potrzebował. A więc jestem dziennikarzem, mam kałamarz, papier i pióro, mam prenumeratorów i czytelników, dla których jestem wyrocznią, prorokiem. Mam swój lud, którego jestem przyjacielem i któremu odkrywam wszystkie tajemnice, wszystkie zdrady, jakich on staje się ofiarą. W pierwszym numerze „Przyjaciela Ludu“, powstałem przeciw arystokratom, mówiłem, że jest we Francji sześciuset występnych i że sześćset powrozów wystarczy... O! myliłem się nieco przed miesiącem! Dnie 5-ty i 6-ty października wzrok mi rozjaśniły. Nie sześciuset to sądzić trzeba, ale dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy trzeba powielić!...
Gilbert uśmiechnął się. Zaciekłość, doprowadzona do tego punktu, wydała mu się pomięszaniem zmysłów.
— Zważcie — rzekł — że we Francji nie stanie konopi na to, co zamierzacie i powrozy pójdą bardzo w górę.
— To też spodziewam się, rzekł Marat, znajdziemy środki nowe i mniej subjekcjonalne. Czy wiesz pan, kogo oczekuję dziś wieczór i kto za dziesięć minut zastuka do tych drzwi?
— Nie, panie.
— Jeden z moich kolegów, członek Zgromadzenia Narodowego, znany wam z nazwiska, obywatel Guillotin.
— Tak, rzekł Gilbert, ten który zaproponował deputowanym ażeby się zebrali w Jeu-de-Paume, kiedy ich wypędzono z izby posiedzeń; człowiek bardzo światły.
— A czy wiecie co wynalazł obywatel Guillotin? Wynalazł machinę cudowną, machinę, która zabija bez bólu, bo trzeba, ażeby śmierć była karą, nie zaś pastwieniem się, on wynalazł taką machinę i lada dzień ją wyprobujemy.
Dreszcz przeszedł Gilberta. Już po raz drugi człowiek ten w swej piwnicy przypomniał mu Caglioatra. To pewnie taż sama machina o której mówił mu Cagliostro.
— Słyszycie, że oto właśnie ktoś stuka, rzekł Marat, — to on. idź otworzyć Albertyno.
Żona, a raczej samica Marata, porwała się ze stołka, na którym siedziała drzemiąc i machinalnie ku drzwiom poszła.
Gilbert odurzony, przejęty zgrozą, z jakimś zawrotem w głowie, instynktownie zwrócił się do Sebastjana, by go wziąć na ręce i przenieść do domu.
— Czy widzicie, mówił dalej Marat z zapałem, machinę, która załatwia się sama, która potrzebuje jednego tylko człowieka do wprawienia jej w ruch, która, trzy razy zmieniwszy ostrze, może przez jeden dzień uciąć głów trzysta!...
— I dodajcie, ozwał się cienki głosik za Maratem, — która może uciąć te trzysta głów bez innego wrażenia, prócz chwili lekkiego chłodu na szyi.
— A! to wy, doktorze, zawołał Marat, odwracając się do człowieka niskiego wzrostu, lat czterdziestu kilku, którego ubiór staranny i mina łagodna, dziwnie odbijały od Marata, a który trzymał pudełko wielkości i kształtu takiego, jak skrzyneczki od zabawek dziecinnych. — Cóżeście tam przynieśli?
— Model mej sławnej machiny, kochany Maracie!... — Ale czy mi się zdaje, dodał mały człowieczek, usiłując rozpoznać w ciemności, wszak to doktor Gilbert?
— On sam, panie, odrzekł Gilbert, kłaniając się przybyłemu.
— Miło mi spotkać was, panie; i rad będę usłyszeć zdanie człowieka tak światłego, o wynalazku, który ujawnić zamyślam. Bo trzeba ci wiedzieć, kochany Maracie, że znalazłem bardzo zdolnego cieślę, nazwiskiem Guidon, który mi tę machinę buduje w naturalnej wielkości. Droga to rzecz! Chce odemnie pięć tysięcy pięćset franków, ale nie cofnę się przed żadną ofiarą dla dobra ludzkości... We dwa miesiące będzie skończona i możemy ją wypróbować; potem przedstawię ją Zgromadzeniu Narodowemu. Spodziewam się, że ty Maracie, poprzesz to przedstawienie w swym dzielnym dzienniku, lubo istotnie machina moja zaleca się sama przez się. Ale kilka wierszy w „Przyjacielu Ludu“ nie zawadzi.
— O! bądź spokojny, nie kilka wierszy jej poświęcę, ale numer cały.
— Dziękuję ci za twą uczynność, kochany Maracie, tylko jak to powiadają, nie chcę, abyś targował kota w worku.
I dobył z kieszeni drugą skrzyneczkę o ćwierć-mniejszą od pierwszej. Szelest wewnętrzny świadczył o zamieszkaniu jej przez jakieś zwierzę, albo przez kilka zwierząt niecierpliwiących się w tem więzieniu.
Szelest ten nie uszedł subtelnego ucha Marata.
— A co tam się zawiera? — zapytał.
— Zobaczysz!... rzekł doktor.
Marat podniósł rękę do skrzynki.
— Ostrożnie! — żywo zawołał doktór — żeby nie uciekły, bobyśmy ich złapać nie mogli: to myszy, którym utniemy głowy. A co wy robicie, doktorze Gilbercie, opuszczacie nas?
— Z żalem, odpowiedział Gilbert, ale oto syn mój, zraniony przez konie. Doktor Marat podniósł go i dał mu opatrunek, tak, jak to już raz był uczynił względem mnie samego, za co jeszcze raz składam mu najszczersze dzięki. Chłopiec potrzebuje świeżego łóżka, spoczynku, starań: nie mogę więc uczestniczyć w waszych interesujących doświadczeniach.
— Ale uczestniczyć będziecie w tych, które za dwa miesiące uczynimy na wielką skalę, nieprawdaż, przyrzekacie mi to, doktorze?
— I owszem.
— Trzymam was za słowo.
— Dałem je.
— Doktorze Gilbercie, rzekł Marat, nie potrzebuję wam zalecać tajemnicy co do mojego schronienia.
— O! panie...
— Bo to ten wasz Lafayette, gdyby mnie odkrył, kazałby mnie rozstrzelać jak psa, albo powiesić jak złodzieja.
— Rozstrzelać! powiesić! zawołał Guillotin. — Skończymy raz przecie z temi barbarzyńskiemi śmierciami. Przyjdzie śmierć łatwa, gładka, natychmiastowa! Śmierć, którą starcy zmęczeni życiem przeniosą nad śmierć naturalną! Pójdź zobacz to, kochany Maracie, pójdź.
I bez względu już na doktora Gilberta, Guillotin otworzył skrzynkę większą i począł ustawiać machinę na stole. — Marat przypatrywał się z ciekawością równą zapałowi wynalazcy.
Gilbert, korzystając z tego zajęcia, podniósł śpiącego Sebastjana i uniósł w objęciach.
Albertyna odprowadziła go do samych drzwi i zamknęła je za nim starannie.
Stanąwszy na ulicy, Gilbert po zimnie na twarzy uczuł, że jest zlany potem i że wiatr nocny mrozi ten pot na jego czole.
Od ulicy Sourdriere do domu w którym mieszki! Gilbert na ulicy St.-Honore, było kilkanaście kroków.
Ruch i chłód zbudziły Sebastiana. Chciał iść sam ale ojciec się uparł i wciąż niósł go w objęciach.
Przybywszy pod drzwi, Gilbert zastukał tak mocno, ażeby odźwierny nie dał mu długo czekać na ulicv; Sebastjana postawił tymczasem na nogach.
Takoż niebawem krok ciężki, ale prędki rozległ się w bramie.
— Czy to pan Gilbert? — zapytał głos.
— O! rzekł Sebastjan, to głos Ludwika Pitoux.
— A! chwałaż Panu Bogu! — zawołał Pitoux drzwi otwierając. — Sebastjan się znalazł!
Potem zwracając się ku schodom, w głębi których znać rwo blask świecy:
— Panie Billot! panie Billot! — krzyczał Pitoux. — Sebastjan się znalazł i bez wypadku, spodziewam się, nieprawdaż, panie doktorze?...
— Przynajmniej bez ważnego.... odparł Gilbert; pójdź Sebastianie, pójdź!
I kiedy Pitoux zamykał drzwi, Gil/bert w oczach zdumionego odźwiernego, który ukazał się na progu swej izdebki w koszuli i szlafmycy, wziął znowu Sebastiana na ręce i niósł po schodach.
Billot szedł pierwszy świecąc Gilbertowi; Pitoux posuwał się za nimi.
Gilbert mieszkał na drugiem piętrze: drzwi pootwierane świadczyły, że nań oczekiwano Złożył Sebastjana na łóżko.
Pitoux szedł nieśmiało i niespokojnie. Po błocie, okrywającem jego obuwie, pończochy i spodnie, po całej reszcie ubioru obryzganej, łatwo było się domyśleć, że tylko co odbył daleką podróż.
Takoż, odprowadziwszy załzawioną Katarzynę do domu, dowiedziawszy się z jej ust o boleści z powodu odjazdu pana Izydora de Charny do Paryża, Pitoux, któremu wyjawienie to podwójnie rozdzierało serce, jako zakochanemu i jako przyjacielowi, pożegnał Katarzynę, leżącą w łóżku matkę Billot, płaczącą przy niej, i skierował się do Haramont krokiem wolnym.
Powolność tego kroku, wielokrotność zawracań smutnemi oczyma na folwark, od którego oddalał się z sercem wezbranem boleścią Katarzyny i swoją własną, sprawiły, że do Haramont przybył nadedniem dopiero.
Przybywszy do domu, usiadł na łóżku z oczyma utkwionemi w ziemię, z rękoma na krzyż założonemi.
Zerwał się nareszcie, zbudzony nie jak ze snu, ale z myśli, spojrzał dokoła i spostrzegł arkusz papieru zapisany obcem pismem.
Podszedł do stołu i przeczytał list Sebastjana.
Trzeba wyznać na jego pochwałę, że natychmiast zapomniał o swych kłopotach osobistych i myślał tylko o niebezpieczeństwach, na jakie mógł być narażony jego przyjaciel w drodze do Paryża.
I nie zważając, jak dalece wyprzedzić go mógł chłopiec, wyszedłszy wczoraj, Pitoux ufny w swe długie nogi, udał się za nim w nadziei, że go doścignie, jeżeli Sebastjan, nie znalazłszy powozu, zmuszony będzie iść pieszo.
Nie zabrał z sobą nic. Opasał się pasem rzemiennym, jako miał zwyczaj wybierając się w podróż daleką, wziął czterofuntowy bochenek chleba, w który wcisnął kiełbasę i z kijem podróżnym w ręku puścił się w drogę.
Pitoux krokiem zwykłym szedł blisko milę na godzinę: krokiem przyśpieszonym mógł ujść półtory.
Ale, ponieważ musiał się zatrzymywać, ażeby się napić, zawiązać tasiemki u ciżemek, wypytać kogoś na drodze o Sebastjana, zeszło mu przeto dziesięć godzin nim stanął u rogatek, a potem z godzinę nim się dostał do mieszkania Gilberta: to znaczy godzin jedenaście. Wyszedł o dziewiątej zrana, przybył o ósmej wieczorem.
Było to właśnie w chwili, gdy Andrea zabierała Sebastjana z Tuilleries, a Gilbert rozmawiał z królem. Nie zastał więc ani Gilberta, ani Sebastjana tylko Billota, który nic nie wiedział ani o jednym, ani o drugim.
Nieszczęsny Pitoux był tak niespokojny, że nie wspominał nic Billotowi o Katarzynie. Cała jego rozmowa była tylko jednem narzekaniem na to, że go Sebastjan nie zastał w domu.
A ponieważ zabrał z sobą list Sebastjana, ażeby się nim w razie potrzeby usprawiedliwić przed Gilbertem, odczytywał go, wcale bezużytecznie, bo czytał go już tyle razy, że prawie umiał na pamięć.
Smutno więc obydwum upływał czas aż do drugiej z rana. Sześć godzin!... O drugiej młotek zakołatał po raz dziesiąty od przybycia Pitoux.
Za każdym razem zawodziła go nadzieja i Pitoux smutny, wolnym już krokiem wracał do Billota.
Nareszcie, ostatni raz, zbiegłszy prędzej jeszcze niż przedtem, uradował się, bo spostrzegł wracających ojca i syna.
Gilbert podziękował dobremu chłopcu jak na to zasługiwał, to jest uściśnieniem ręki, a domyślając się, że po dziesięciu milach drogi i sześciogodzinnem oczekiwaniu musi potrzebować spoczynku, życzył mu dobrej nocy i spać odesłał.
Uspokojony co do Sebastjana, Pitoux miał teraz interes do Billota. Dał mu więc znak, aby udał się z nim i Billot poszedł.
Gilbert raz jeszcze dobrze opatrzywszy syna już śpiącego, ułożył się na fotelu przy jego łóżku, tembardziej, że chłopiec miał gorączkę.
Niebawem, wspomniawszy w jakim niepokoju zostawać musiała Andrea. zawołał służącego, i kazał mu rzucić do najbliższej skrzynki pocztowej list, zawierający te tylko słowa:
„Bądź^pani spokojna, chłopiec odnaleziony i nic mu się złego nie stało“.
Nazajutrz, Billot z samego rana prosił o pozwolenia zobaczenia się z Gilbertem i uzyskał takowe.
Poczciwa twarz Ludwika Pitoux ukazała się uśmiechnięta przy drzwiach za Billotem, na którego znowu twarzy spostrzegł Gilbert powagę i smutek.
— Co się stało, ojcze Billot?.. — zapytał, co ci jest?....
— Dobrzeście uczynili, panie doktorze, zatrzymując mnie tu, skoro mogłem być użyteczny wam i krajowi; ale kiedy siedzę w Paryżu, tam wszystko źle idzie tymczasem...
Nie sądźmy jednak ażeby Pitoux wygadał przed Billotem miłostki Katarzyny z Izydorem. Nie; dusza dzielnego dowódcy gwardji narodowej w Haramont, wzdrygała się przed denuncjacją. Nastraszył go tylko upadkiem gospodarstwa i powiedział, że napotkał Katarzynę zemdloną na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu.
Billotowi mało chodziło o większy lub mniejszy zbiór zboża; ale sam omało nie zemdlał dowiedziawszy się o zemdleniu Katarzyny.
Wiedział, że takiej siły i temperamentu dziewczyna, jak jego córka, nie mdleje z byle czego na gościńcu publicznym.
Bardzo wreszcie szczegółowo wypytywał Ludwika, a jakkolwiek ten niezmiernie był powściągliwy w języku, nieraz Billot pokiwał głową mówiąc:
— Czas, widzę, czas, ażebym powrócił do domu.
Gilbert, łatwiej teraz niż kiedy zrozumiał co działo się w sercu Billota, gdy ten opowiedział mu wieści przyniesione przez Ludwika.
— Idźcie więc, kochany Billocie... — odpowiedział skoro was wzywa córka i gospodarka; ale nie zapominajcie, że w razie potrzeby wezwę w imię ojczyzny.
— Słowo tylko, panie Gilbercie, odrzekł zacny zagrodnik, a we dwanaście godzin będę w Paryżu.
Uściskawszy, tedy Sebastjana, który po nocy szczęśliwie przebytej, wolny był od wszelkiego niebezpieczeństwa, uścisnąwszy rękę Gilberta, Billot udał się drogą do swej zagrody z której wyjechał na tydzień, a której nie widział od trzech miesięcy.
Pitoux szedł za nim unosząc, jako ofiarę od doktora Gilberta, dwadzieścia pięć dukatów na pomoc w ubraniu i ekwipowaniu gwardji narodowej w Haramont.
Tydzień upłynął od opowiedzianych wypadków do dnia w którym poprowadzimy czytelnika do Tuilleries, głównego odtąd teatru mających się spełnić katastrof.
O Tuilleries!... fatalne dziedzictwo przekazane przez królową nocy św. Bartłomieja, przez królową — cudzoziemkę, Katarzynę de Medicis, następcom i potomkom; o, pałacu który przyciągasz, aby pochłonąć, jakiż urok mieści się w twym przedsionku roztwartym, zamykającym się za szaleńcami w koronie, wyrzucanymi z kolei przez ciebie jako trupy bez głowy, lub wygnańcy bez korony!...
W tych kamieniach rzeźbionych, jak klejnoty Benvenuta Cellini, jest urok nieszczęsny bezwątpienia; jest jakiś śmiertelny talizman ukryty w twoim progu. Policz ostatnich królów, których przyjąłeś i powiedz coś uczyniło z nimi. Z pięciu jeden tylko wrócił do grobów, gdzie nań przodkowie czekali, z czterech innych — jeden skończył na szafocie a trzej na wygnaniu.
Dnia pewnego, jedno zgromadzenie chciało pokonać niebezpieczeństwo i zająć miejsce królów.
Odtąd zawrót głowy je opanował; odtąd niszczyło się samo między sobą; jedni zginęli na szafocie inni na wygnaniu, a szczególna dola połączyła Ludwika XVI i Robespierre’a, Collota d’Herbois i Napoleona, Billaud-Varennes‘a i Karola X, Vadiera i Ludwika Filipa.
O Tuilleries!... Tuilleries!... szalony ten, coby próg twój chciał przestąpić i wejść drzwiami, któremi weszli Ludwik XVI, Napoleon, Karol X i Ludwik Filip, bo prędzej czy później wyszedłby tą samą co i oni drogą.
A jednak ponury pałacu!... każdy z nich do wnętrza wstępował wśród okrzyków radości ludu, a każdy uśmiechnięty wierzył życzeniom tłumu; dzięki czemu, zawiele myśleli oni o własnych, a zamaiło o sprawach ludowych; lud spostrzegł to i dnia pewnego wyrzucił ich za drzwi, jak rządców niewiernych i niewdzięcznych.
Tak więc, po strasznej podróży szóstego października odbytej wśród błota, krwi i krzyków, blade słońce wschodzące nazajutrz, zastało dziedziniec Tuilleries pełen ludu wzruszonego powrotem króla i spragnionego jego widoku.
Cały dzień Ludwik XVI przyjmował ciała konstytucyjne. Lud tymczasem czekał, szukał pana poprzez szyby a ten, kto ujrzał, wołał do sąsiada:
— Widzisz?... widzisz?... to on!...
O dwunastej w południe musiał się król pokazać na balkonie, a jednomyślne oklaski i okrzyki wzbiły się w gorę.
Wieczorem trzeba było zejść do ogrodu; przywitały go łzy i wzruszenia.
Księżniczka Elżbieta, serce młode, pobożne a naiwne pokazywała lud ten mówiąc do brata:
— Zdaje mi się, że nietrudno nad takimi panować.
Mieszkanie jej było na dole. Wieczorem kazała otworzyć okna — i wieczerzę spożywała wobec wszystkich.
Mężczyźni i kobiety patrząc przez okna kłaniali się, szczególniej kobiety dzieciom swym, stawianym na krawędzi okna, kazały ją pozdrawiać i mówiły, że jest bardzo piękna.
A dzieci powtarzały: „Jesteś pani bardzo piękna!" i przesyłały drobnemi rączkami pocałunki bez końca i miary.
Każdy mówił: „Rewolucja skończona; król oswobodzony z Wersalu od dworzan i doradców. Urok który władzę królewską więził wśród świata automatów i posągów, nazwanego Wersalem, przerwany, zniszczony. Dzięki Bogu, król powrócił do życia i prawdy, to jest Najjaśniejszy Panie!... dotąd mogłeś tylko źle czynić; do rzeczywistej natury człowieka. Chodź tu, między nas, dziś wśród ludu twego, wolno ci spełnić wszelkie dobro!“....
Często masy a nawet jednostki — mylą się w sądzie czem są i czem jeszcze będą. Przerażenie w dniach piątym i szóstym października, zjednało królowi wiele serc i wiele umysłów.
Te krzyki w ciemności, przebudzenie wśród nocy, pochodnie ponuro oświetlające wielkie mury Wersalu, wpłynęły silnie na zacne wyobraźnie. Zgromadzenie Narodowe więcej się obawiało o króla, gdy był zagrożony, niżeli o siebie, kiedy samo zagrożonem zostało. Wtedy zdawało mu się, że jeszcze zależy od króla, a jednak sześć miesięcy nie minie i przekona się, że to król zależy od niego. Stu pięćdziesięciu członków wyrobiło sobie paszporty; Mounier i Lally (syn zmarłego na placu Greve), uciekli.
Dwaj najpopularniejsi ludzie we Francji: Lafayette i Mirabeau, wracali rojalistami do Paryża.
Mirabeau powiedział do Lafayette‘a: „Złączmy się i ocalmy króla!“...
Niestety Lafayette, zacny człowiek, ale ograniczonego umysłu pogardzał charakterem Mirabeau i nie pojmował jego genjuszu.
Poprzestał na udaniu się do księcia Orleańskiego.
Mówiono wiele rzeczy o Jego książęcej wysokości, mówiono, że w nocy widziano jak książę z naciśniętym na czoło kapeluszem i laską w ręku podburzał tłumy w marmurowym dziedzińcu do rabunku zamku, sądząc, że z rabunkiem połączy się morderstwo.
Mirabeau, cały oddany był księciu Orleańskiemu.
Lafayette zamiast porozumieć się z Mirabeau, poszedł do księcia i zaproponował mu opuszczenie Paryża. Książę Orleański sprzeciwiał się, walczył; ale Lafayette był rzeczywistym królem, trzeba go słuchać było.
— Kiedyż powrócę?... — spytał Lafayette‘a.
— Wtedy jak wam powiem, miłościwy książę, iż czas powrócić — odpowiedział Lafayette.
— A jeżeli się znudzę i powrócę bez waszego pozwolenia?... — spytał wyniośle książę.
— W takim razie — rzekł Lafayette, — nazajutrz po powrocie będę miał zaszczyt bić się z Waszą książęcą mością.
Książę Orleański pojechał, a wrócił dopiero przywołany.
Lafayette był trochę rojalistą przed szóstym października; po szóstym października stał się nim rzeczywiście, szczerze; ocalił królową i osłonił króla.
Człowiek więcej ma dumy niż wdzięczności; więcej go przywiązują usługi oddane, niźli przyjęte.
Król i księżniczka Elżbieta, którzy czuli w tym ludzie jakiś żywioł straszny, mściwy, jak gniew tygrysa, co ryczy pieszcząc, do głębi byli wzruszeni.
Ale inaczej działo się z królową. Złe usposobienie w jakiem znajdowało się serce kobiety, szkodziło i umysłowi królowej. Łzy które wylewała szły w połowie za Charnym, uchodącym z jej objęć, w połowie za berłem, wymykającem się jej z rąk.
Dlatego patrzyła na lud i słuchała krzyków jego z sercom suchem i umysłem rozdrażnionym. Młodszą była a przynajmniej w tym samym wieku, co księżniczka Elżbieta, ale dziewiczość duszy i ciała oblekła tę ostatnią w szatę niewinną i świeżą, kiedy tymczasem wskutek gorących namiętności królowej, pożółkły jak kość słoniowa jej ręce, zacisnęły się na zębach zbladłe usta, a siność pod oczyma — oznaczała ból głęboki, nieustanny, niewyleczony!...
Królowa bardzo była chora, cierpiała bez nadziei wyleczenia, bo czuła, że jedyny zbawienny środek — pokój i szczęście, już nie będą jej udziałem.
Dlatego wśród tych wszystkich krzyków, wiwatów, kiedy król wyciągał ręce do mężczyzn a księżniczka Elżbieta płacząc uśmiechała się do kobiet i dzieci, królowa czuła, że jej oko łzami własnego bólu rosi się wobec ogólnej radości.
Zdobywcy Bastylji przedstawili się jej, — nie chciała ich przyjąć.
Kobiety z targowiska przyszły z kolei — przyjęła je, ale w pewnej odległości: damy dworskie wreszcie, jakby chcąc ją od wszelkiego zetknięcia z motłochem obronić, rzuciły się naprzeciw niej i stanęły pomiędzy nią a przekupkami.
Wielki to był błąd Marji Antoniny. Przekupki były rojalistkami, wiele z nich wyparło się szóstego października.
Kobiety te przemówiły do niej. W podobnych grupach mówcy zawsze się znajdują.
Jedna z kobiet śmielsza od innych wystąpiła z radą.
— Najjaśniejsza królowo, rzekła, pozwólcie dać sobie ostrzeżenie z serca pochodzące.
Królowa skłoniła głową tak nieznacznie, że kobieta nie spostrzegła tego.
— Nie odpowiadacie?... — rzekła. — Nic nie szkodzi; mimo to powiem. Jesteście między nami, wśród waszego ludu, waszej prawdziwej rodziny. Trzeba wam teraz oddalić wszystkich dworzan co gubią królów, a kochać trochę biednych Paryżan, którzy od dwudziestu lat waszego we Francji pobytu — widzeli was cztery razy.
— Pani, odparła sucho królowa, mówisz tak, nie znając mego serca. Kochałam was w Wersalu, kochać was będę tak samo w Paryżu.
Niewielka to była obietnica.
Dlatego inna z mówczyń podjęła;
— Kochaliście nas w Wersalu? Z miłości więc dnia 14 lipca chcieliście oblegać i bombardować miasto? Z miłości w nocy szóstego października powzięliście zamiar ucieczki zagranicę, pod pozorem spaceru do Trianon.
— Tak wam doniesiono i uwierzyliście, odrzekła królowa; — oto co stanowi nieszczęście ludu i króla.
Jednak, biedna kobieta, a raczej biedna królowa wśród oporu dumy i serca rozdartego miała szczęśliwą chwilę.
Jedna z kobiet, Alzatka rodem, przemówiła do niej po niemiecku.
— Pani, odparła królowa, tak dalece stałam się francuską, żem rodzinnej mowy zapomniała! Było to wdzięcznem do powiedzenia; nieszczęściem źle zostało powiedziane.
Przekupki mogły odejść wołając pełnym głosem: „Niech żyje królowa“.
Odeszły tymczasem, mrucząc między zębami.
Wieczorem, zeszedłszy się razem król i księżniczka Elżbieta, zapewne, ażeby sobie dodawać ducha i pocieszać się, przypomnieli sobie, co znaleźli dobrego i pocieszającego w ludzie. Królowa nic nie umiała dodać da tego co mówili, prócz jednego szczegółu, to jest odezwania się delfina. Powtarzała je kilkakrotnie tego dnia i następnych.
Przerażony hałasem, jaki wchodząc uczyniły przekupki, biedny chłopczyna przybiegł do matki i zapytał:
— Mój Boże! mamo, czy, to dzisiaj jest jeszcze wczoraj?...
Delfin usłyszał, że matka o nim mówiła, i dumny, jak wszystkie dzieci, kiedy się niemi zajmują, podszedł do króla patrząc nań z zamyśleniem.
— Czego chcesz, Ludwiku? — spytał król.
— Chciałbym — odparł delfin — spytać cię, ojcze, o coś bardzo poważnego.
— A więc, rzekł król, przyciągając go do siebie, o cóż chcesz się spytać? Mów!...
— Chcę wiedzieć, mówił chłopiec, dlaczego lud, który cię tak kocha, rozgniewał się na ciebie, i coś ty uczynił, aby go rozgniewać?
— Ludwiku! — szepnęła z wymówką królowa.
— Pozwólcie, niech ja mu odpowiem, rzekł król.
Księżniczka Elżbieta uśmiechała się do dziecka.
Ludwik XVI wziął je na kolana i usiłując zastosować politykę do dziecinnego pojęcia, rzekł:
— Chciałem, mój synu, lud szczęśliwszym niż był uczynić. Potrzebowałem pieniędzy na wydatki przez wojnę spowodowane; zażądałem ich od ludu, jak to moi czynili poprzednicy. Urzędnicy, składający mój parlament, sprzeciwili się temu mówiąc, że lud sam ma prawo przyznać mi te pieniądze. Zebrałem w Wersalu, z każdego miasta pierwszych urodzeniem, majątkiem i zdolnością, to się nazywa Stanami Generalnemi. Zebrani żądali odemnie rzeczy, których nie mogłem uczynić, ani dla siebie, ani dla ciebie, mojego następcy. Znaleźli się źli ludzie, którzy podburzyli lud do wybryków ostatniemi czasy Dopełnionych: ich to dzieło!... Mój synu, nie miej tego za złe ludowi!
Na ostatnie zalecanie, Marja Antonina zacisnęła usta; niezawodnem było, że gdyby miała powierzone wychowanie delfina, nie zachęcałaby go do zapominania obelg.
Nazajutrz, miasto Paryż i gwardja narodowa posłały prosić królową, aby obecnością swą w teatrze stwierdziła, ze z przyjemnością przebywa w stolicy.
Królowa odpowiedziała, że chętnieby to uczyniła, ale potrzebuje czasu, aby zapomnieć o wypadkach dni ostatnich. Lud już o tem zapomniał: dziwił się, że ona pamięta.
Dowiedziawszy się o wyjeździe księcia Orleańskiego swego nieprzyjaciela, miała Marja Antonina jedną chwilę radosną; ale nie czuła się obowiązaną Lafayettowi za to oddalenie; sądziła, że to sprawa osobista między księciem a generałem.
Sądziła, a przynajmniej udawała, że tak sądzi, aby nic nie zawdzięczać panu de Lafayette.
Pod względem mściwości i wyniosłości, prawdziwa księżniczka z domu Lotaryńskiego, chciała zwyciężać i mścić się.
„Królowe nie mogą się topić“ — powiedziała księżniczka Henrjetta Angielska podczas burzy, a ona była zdania księżniczki.
Marja Teresa nie była bliższą od niej śmierci, kiedy z dzieckiem na ręku ukazała się swym wiernym Węgrom.
Bohaterskie wspomnienie matki wpłynęło na córkę; był to błąd okropny tych, co porównywują okoliczności, nie sądząc ich! Marja Teresa miała lud za sobą; Marja Antonina miała go przeciw sobie.
A przedewszystkiem była kobietą; mniejby może lud nienawidziła, gdyby Charny był ją więcej kochał.
Oto co się działo w Tuilleries przez tych dni kilka, kiedy rewolucja odpoczywała, a rozgrzane namiętności oziębiały się, i kiedy, jak podczas zawieszenia broni — nieprzyjaciele poznawali się z nieprzyjaciółmi, aby rozpocząć potem walkę bardziej zabójczą.
Podczas tych kilku dni upłynionych, Gilbert nie przywołany przez króla, nie uznał za stosowne udawać się do Tuilleries; ale nakoniec gdy nadszedł dzień jego, sądził, że obowiązek będzie mu wymówką, której nie chciał składać ma uczucie wyższe. Służba w przedpokojach była taż sama co i w Wersalu; Gilbert więc znanym był w pałacu Tuilleries jak i w Wersalu.
Król zresztą, choć nie przyzywał doktora, nie zapomniał o nim; umiał odróżnić przyjaciół od nieprzyjaciół.
Ludwik XVI nadto, mimo wszelkich uprzedzeń królowej, czuł dobrze, że może Gilbert nie był przyjacielem króla, ale co wychodzi na jedno, był przyjacielem władzy królewskiej.
Przypomniawszy sobie więc dzień służby kazał, skoro się tylko ukaże, wprowadzić do siebie Gilberta.
Tak więc, zaledwie Gilbert stanął w progu przedpokoju, kamerdyner podniósł się i do sypialni króla go zaprowadził.
Król przechadzał się wszerz i wzdłuż pokoju, zatopiony w myślach. Nie słyszał ani oznajmienia, ani wejścia doktora Gilberta.
Zatrzymał się on w progu czekając, aż król zauważy jego obecność i aż się odezwie.
Łatwo było odgadnąć, co zajmowało króla, bo od czasu do czasu zatrzymywał się w wielkiej zadumie; zajmował go wielki portret Karola I, malowany przez Van-Dycka; portret ten jest obecnie w Luwrze. Jakiś Anglik proponował pokryć go całego złotą monetą, gdyby się na sprzedaż zgodzono.
Portret przedstawia Karola I-go pod jednym z tych drzew smutnych a rzadkich, które rosną na brzegu morza. Paź trzyma konia okulbaczonego, tło stanowi morze.
W twarzy królewskiej rozlany smutek. O czem myśli ten Stuart, którego poprzedniczką była piękna a nieszczęśliwa Marja, zaś następcą będzie Jakób II-gi?
A raczej o czem myślał malarz pełen genjuszu, który twarzy króla tyle nadał wyrazu?
O czem myślał malując go przed czasem, takim jak w ostatnich dniach jego ucieczki, jako prostego jeźdźca, tuż podle wzburzonego morza, przy koniu, w gotowości do uderzenia ale i do ucieczki?
Czy, odwracając obraz Van-Dycka, nie znaleźlibyśmy jakiego zarysu rusztowania z White-Hall?
Głos tego płótna snać bardzo wyraźnie przemawiał, skoro go usłyszał człowiek natury tak materjalnej jak Ludwik XVI, i skoro zasępiło mu się czoło.
Trzy razy król zatrzymywał się przed tym obrazem i trzy razy z westchnieniem rozpoczynał przerwaną przechadzkę.
W końcu, Gilbert zrozumiał, że w niektórych okolicznościach, widz mniej bywa niedyskretnym, gdy objawia swoją obecność, niż gdy czeka i milczy.
Poruszył się.
Ludwik XVI zadrżał i odwrócił głowę.
— Ah! to ty, doktorze, rzekł. — Chodź; szczęśliwy jestem, że cię widzę.
Gilbert zbliżył się z ukłonem.
— Dawno tu jesteś, doktorze?
— Od kilku minut, Najjaśniejszy Panie.
— Aha! — wtrącił król zamyślając się znowu.
Po chwili poprowadził doktora przed arcydzieło Van-Dycka:
— Znasz ten portret? — zapytał.
— Znam, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzieś go widział?
— Dzieckiem, u pani Dubarry, a jakkolwiek dzieckiem byłem wtedy, silne zrobił na mnie wrażenie.
— Tak... u pani Dubarrry... — szepnął Ludwik XVI.
Po chwili dodał, pytająco:
— Znasz historję tego portretu, doktorze?
— Jego królewska mość mówi o historji króla, którego portret przedstawia, czy o samym portrecie?
— Mówię o historji portretu.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, wiem tylko, że malowany w Londynie około 1645 czy 1646 roku, ale nie wiem jak się dostał do Francji i jakim sposobem znajduje się obecnie w pokoju Waszej królewskiej mości.
— Jak się dostał do Francji, opowiem ci; dlaczego jest teraz w moim pokoju, sam nie wiem.
Gilbert patrzył na króla zdziwiony.
— Skąd się wziął we Francji, powtórzył Ludwik XVI, o tem nie powiem nic nowego, ale dodam wiele szczegółów; zrozumiesz pan wtedy, dlaczegom się nad portretem zastanawiał.
Gilbert skłonił się dając znak, że słucha uważnie.
— Lat temu trzydzieści blisko... — mówił Ludwik XVI, istniało ministerstwo złowrogie dla Francji, a dla mnie szczególnie, dodał z westchnieniem, myśląc o swoim ojcu, otrutym, jak sądził przez Austrję: było to ministerstwo pana de Choiseul.
Ministerstwo to chciano zastąpić innem, z panami Aiguillon i Maupeau na czele, rozrywając jednocześnie parlament. Ale to ostatnie przerażało bardzo mego dziadka Ludwika XV. Ażeby rozerwać parlament trzeba było woli, którą utracił. Z resztek starego człowieka miał powstać nowy, a na to jeden tylko był sposób: trzeba było zamknąć ten bezwstydny harem, który tyle pieniędzy kosztował Francję, a tyle popularności monarchję; trzeba było zamiast całego świata kobiet, między któremi tracił ostatki swej męskości, dać Ludwikowi XV jedną kochankę, zastępującą mu wszystkie kochanki, któraby nie miała tyle wpływu, aby nim kierować w polityce, ale któraby powtarzała mu codzień lekcję dobrze wyuczoną. Stary marszałek de Richelieu wiedział, gdzie szukać podobnej kobiety; szukał jej tam, gdzie się one zwykle znajdują i znalazł.
Znałeś ją doktorze, bo mówiłeś, żeś u niej widział ten portret.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Nie lubiliśmy tej kobiety — ani królowa ani ja! Królowa mniej może odemnie, bo Austrjaczka wyuczona przez Marję Teresę wielkiej polityki europejskiej, widziała w nominacji pana d‘Aiguillon, upadek swego przyjaciela pana de Choiseul; nie lubiliśmy jej więc, a jednak muszę jej oddać tę sprawiedliwość, że niszcząc to co było, spełniała moje osobiste życzenia i sumiennie mówiąc, postępowała z dobrem ogółu. Zręczna to była Komedjantka! rolę swą grała cudownie: podeszła Ludwika XV poufałą śmiałością, królom dotąd nieznaną: bawiła, wyśmiewając go; zrobiła go człowiekiem, każąc mu wierzyć, że nim jest...
Król zatrzymał się nagle, wyrzucając sobie nieostrożność z jaką mówił o dziadku swoim obcemu; ale spojrzawszy na otwartą i szczerą twarz Gilberta, przekonał się, że z człowiekiem, który tak wszystko, rozumie, może mówić o wszystkiem.
Gilbert, pojmując co się działo w umyśle króla, otworzył szerzej oczy przed badawczym wzrokiem Ludwika XVI i czekał.
— To co wam mówię, doktorze — podjął Ludwik XVI z niezwyczajnie szlachetnym gestem i tonem, jest moją myślą wewnętrzną, król zaś nie powinien odkrywać głębi serca przed tymi, których przeniknąć nie może. Odpłacisz mi kiedyś podobnem zaufaniem, panie Gilbercie’ Czy powiesz królowi Francji wszystko, co myślisz, jeżeli ci on wszystko mówi?
— „ Najjaśniejszy Panie, odparł Gilbert, przysięgam, że jeżeli Wasza królewska mość czyni mi taki zaszczyt! oddam wam tę przysługę; lekarz opiekuje się ciałem, jak kapłan duszą; ale milczący i nieprzenikniony dla innych, poczytywałby sobie za zbrodnię nie powiedzieć prawdy królowi, który raczy pytać o nią.
— A więc, panie Gilbercie, żadnej niedyskrecji!...
— Najjaśniejszy Panie, gdybyście mi powiedzieli, że za kwadrans z waszego rozkazu będę stracony, nie uciekłbym, gdybyście nie dodali: „Uciekaj“.
— Dobrze, że mi to mówisz, panie Gilbercie. Z najlepszymi moimi przyjaciółmi, z królową nawet myślę pocichu; z tobą myśleć będę głośno.
I mówił dalej:
— A ta kobieta, wiedząc, że tylko na królewskie zachcianki Ludwika XV liczyć było można, nie opuszczała go wcale, aby z tych zachcianek korzystać. W radzie towarzyszyła mu, pochylając się nad jego fotelem; przy kanclerzu i innych poważnych osobach, kładła się u nóg jego, mizdrząc się jak małpa, gadając jak papuga, szepcąc mu dniem i nocą o władzy królewskiej. Ale to nie dość, szczególna ta Egerja traciłaby może czas na różnych słowach, gdyby pan de Richelieu nie przyoblekał w ciało tej nauki, którą ona powtarzała. Pod pozorem, że paź przedstawiany na tym obrazie, zowie się Barry, kupiono obraz dla niej, jako rzecz familijną. Ta smutna twarz, odgadująca dzień 30 stycznia 1649 roku, słuchała w buduarze tej kobiety jej śmiechów i patrzyła na jej gorszące zabawy. Bo oto do czego obraz ten jej służył: smiejąc się, odwracała doń głowę Ludwika XV i pokazując mu Karola I-go: „Widzisz, mówiła, króla, któremu odcięto głowę, bo słabym był względem parlamentu; oszczędzaj-że ty swoją“! Ludwik rozwiązał parlament i umarł spokojnie na tronie. Wtedy wygnaliśmy tę kobietę, dla której może trzeba było mieć więcej pobłażliwości. Obraz został w składach wersalskich i nigdy mi na myśl nie przyszło zapytać, co się z nim stało!... A teraz jakim sposobem znajduje się tutaj? Kto go tu przynieść kazał? Dlaczego ściga mnie i prześladuje?...
A schyliwszy smutnie głowę:
— Doktorze... — spytał Ludwik XVI, czy nie widzisz w tom fatalizmu?
— Fatalizm to, jeżeli portret nic wam nie mówi, Najjaśniejszy Panie; ale Opatrzność jeżeli przemawia...
— Jakże chcesz, doktorze, aby portret podobny nie mówił nic królowi w mojem położeniu?
— Pozwoliwszy mi mówić prawdę, Wasza królewska mość, pozwoli mi się zapytać?
Ludwik XVI zawahał się na chwilę.
— Pytaj, doktorze, rzekł.
— Co mówi ten portret Waszej Królewskiej Mości?
— Mówi mi, że Karol I postradał głowę, bo wydał wojnę swemu narodowi, a Jakób II postradał tron, bo naród swój opuścił.
— W takim razie, Najjaśniejszy Panie, portret ten, tak jak i ja, mówi ci prawdę.
— A więc?... — spytał król Gilberta.
— A więc korzystając z pozwolenia, zapytam, co król odpowiada temu portretowi, który doń tak otwarcie przemawia?....
— Panie Gilbercie, rzekł król, daję ci słowo, że jeszcze nic nie postanowiłem, poradzę się okoliczności.
— Lud boi się, aby król nie zechciał wydać mu wojny.
Ludwik XVI skłonił głowę.
— Nie, panie, nie, rzekł, wojnę ludowi mógłbym tylko wydać z obcą pomocą, a nadto dobrze znam stan Europy, abym się miał zdawać na nią. Król pruski obiecuje wejść do Francji ze stu tysiącami ludzi, ale wiem, jakie intryganckie i pełne ambicji jest usposobienie tej małej monarchji, która wszędzie podburza, chcąc znów Śląsk jaki sobie przywłaszczyć. Austrja daje drugie sto tysięcy do rozporządzenia, lecz nie lubię mego szwagra Leopolda, Janusa o dwóch obliczach, którego matka, Marja Teresa, kazała otruć mego ojca. Mój brat d‘Aritois proponuje mi pomoc Sardynji i Hiszpanji, ale nie ufam tym dwom potęgom, kierowanym przez mego brata, ma on przy sobie pana de Calonne, najokrutniejszego nieprzyjaciela królowej. Wiem o wszystkiem, co się tam dzieje. Na przedostatniej radzie była mowa o złożeniu mnie z tronu i mianowaniu regenta, którym byłby bezwątpienia mój drogi, kochany brat, hrabia Prowancji; na ostatniej radzie, pan de Condé, mój kuzyn, proponował iść na Ljon, cokolwiek bądźby się z królem stało! Katarzyna zaś Wielka powiada tak: Królowie powinni iść swoją drogą, bez uwagi na krzyki motłochu, tak, jak księżyc odbywa swój bieg, nie dbając o szczekanie psów.
— Lud boi się, czy król nie opuści Francji?...
Król zawahał się z odpowiedzią.
— Najjaśniejszy Panie, mówił Gilbert, źle jest brać literalnie pozwolenie królewskie. Wiem, że jestem niedyskretnym, a przecież w zapytaniu swem wyrażam jedynie obawę.
Król położył rękę na ramieniu Gilberta.
— Przyrzekłem powiedzieć ci prawdę i powiem. Tak, była o tem mowa, proponowano mi ucieczkę, to zdanie moich sług najwierniejszych. Ale kiedy w nocy szóstego października, płacząc w onych objęciach, królowa razem ze mną oczekiwała śmierci, kazała mi przysiądz, że o ucieczce bez niej nie pomyślę, że razem umrzemy lub ocalejemy razem. Przysięgi dotrzymam, a ponieważ nie sądzę, abyśmy do granicy dotarli, nie będąc dziesięć razy zatrzymani, nie uciekniemy przeto.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Gilbert, podziwiani trafność umysłu Waszej królewskiej mości. Oh! czemuż cała Francja nie może Was słyszeć, tak jak ja w tej chwili słyszałem! O ile złagodziłaby się nienawiść Waszą królewską mość ścigająca! O ile osłabłyby niebezpieczeństwa, które Was otaczają!
— Nienawiść? — powiedział król, sądzisz pan, że lud mnie nienawidzi? Niebezpieczeństwa największe już przeszły...
Gilbert patrzył smutnie na króla.
— Innego jesteś zdania, panie Gilbercie? spytał Ludwik XVI.
— Mojem zdaniem, Wasza królewska mość dopiero rozpocząłeś walkę, a dnie 14 lipca i 6 października, są pierwszemi aktami strasznego dramatu, który Francja odegra.
Ludwik XVI pobladł lekko.
— Mam nadzieję, że się pan mylisz, rzekł.
— Nie mylę się, Najjaśniejszy Panie.
— Nie możesz pan pod tym względem widzieć więcej odemnie, który mam policję i kontrpolicję.
— Najjaśniejszy Panie, prawda, że nie mam ani policji ani kontrpolicji, ale w mojem położeniu jestem pośrednikiem, między tem co dotyka nieba, a tem co się kryje we wnętrznościach ziemi. Najjaśniejszy Panie, dotąd było tylko trzęsienie ziemi, pozostaje nam zwalczyć ogień i lawę wulkanu.
— Powiedziałeś pan, zwalczyć, czy nie słuszniej powiedzieć uniknąć.
— Powiedziałem, zwalczyć, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz moje zdanie względem zagranicy. Nie przywołam jej nigdy do Francji, chyba, żeby moje życie, ale niniejsza o nie! i tak już zeń ofiarę uczyniłem!... chybaby życie mej małżonki i dzieci moich było w niebezpieczeństwie.
— Chciałbym ugiąć się do nóg Waszych, Najjaśniejszy Panie, aby Wam za podobne uczucia podziękować. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie potrzeba obcej pomocy, póki mamy własne źródła! Obawiacie się, że rewolucja was prześcignie, nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?
— Wyznaję.
— A więc, dwa są środki ocalenia króla i Francji.
— Mów Pan jakie?
— Pierwszy, Najjaśniejszy Panie, stanąć na czele rewolucji i nadawać jej kierunek.
— Pociągną mnie za sobą, panie Gilbercie, a ja nie chcę iść, gdzie oni pójdą.
— Drugim jest — nałożyć jej wędzidło, któreby miało siłę jarzmić.
— Jakże się ono nazywać będzie?
— Popularność i genjusz.
— A kto będzie jeźdźcem?
— Mirabeau!
Gilbert widział, że musi stoczyć walkę, ale był przygotowany.
— Mirabeau!... powtórzył — tak, Najjaśniejszy Panie, Mirabeau.
Król zwrócił się do portretu Karola I.
— Cobyś odpowiedział Karolu Stuarcie, spytał poetycznego płótna Van-Dycka, gdyby ci podczas trzęsienia ziemi pod twemi nogami, proponowano oprzeć się na Cromwellu?
— Karol Stuart nie przyjąłby propozycji, rzekł Gilbert i dobrzeby zrobił, niema jednak podobieństwa między Cromwellem a Mirabeau.
— Nie wiem z jakiej strony patrzysz na te rzeczy, doktorze, rzekł król. — Dla mnie niema stopnia zdrady; zdrajca mniejszy, czy większy, zawsze jest i będzie zdrajcą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z szacunkiem ale i z niezwyciężoną stanowczością, ani Cromwell, ani Mirabeau nie są zdrajcami!
— A czemże? — zawoła król.
— Cromwell jest buntowniczym poddanym, Mirabeau szlachcicem niezadowolonym?
— Niezadowolonym z czego?
— Z wszystkiego, ze swojego ojca, który go zamknął w zamku d‘Iff i wieży Vincennes, z trybunału, który go skazał na śmierć, z króla, który nie poznał jego genjuszu i dotąd go nie poznaje.
— Genjuszem męża politycznego, odparł żywo król — jest uczciwość.
— Odpowiedź piękna, Najjaśniejszy Panie, godna Tytusa, Trajana lub Marka-Aureljusza, niestety doświadczenie zaprzecza jej słuszności.
— Jakto?
— Czy uczciwym człowiekiem był Oktawjusz, który dzieląc rządy z Antonjuszem i Lepidem, wypędził Lepida, a zabił Antonjusza, aby sam dla siebie świat posiąść? Czy uczciwym był Karol Wielki, który posłał brata na całe życie do klasztoru i który chcąc zakończyć walkę z Wittykindem, tak może jak i on sam wielkim, kazał ucinać wszystkie głowy Saksonów, wysokość jego miecza przechodzące? Czy uczciwym człowiekiem był Ludwik XI, który zbuntował się przeciw własnemu ojcu, a choć upadły, taką obawą napawał Karola VII że ten, aby nie być otrutym na śmierć się zagłodził? Czy uczciwym był Richelieu, kiedy na schodach i korytarzach Luwru tworzył spiski, które na placu Greve rozwiązywał? Czy uczciwym był Colbert, który oskarżał i niszczył swego protektora Fouqueta, a gdy ten wchodził do więzienia, skąd miał wyjść trupem, bezwstydnie i wspaniale zasiadł w tylko co opuszczonym fotelu Jawnego opiekuna? A jednak, ani jedni, ani drudzy dzięki Bogu nie zrobili nic złego ani królowi, ani władzy królewskiej.
— Ależ, panie Gilbert, wiesz dobrze, iż pan de Mirabeau nie może być moim, skoro jest oddany księciu Orleańskiemu.
— E! Najjaśniejszy Panie, ponieważ książę Orleański wygnany, pan de Mirabeu przeto do nikogo nie należy.
— Jakże mogę zaufać człowiekowi, który jest na sprzedaż?
— Kupując go!... Możesz mu wszak Wasza królewska mość dać więcej, niż ktokolwiekbądź na świecie?
— Nienasycony, zażąda miljona!
— Jeżeli Mirabeau sprzedaje się za miljon, to się sprzeda. Czy sądzicie, Najjaśniejszy Panie, że wart o dwa miljony mniej, niż jeden albo jedna z Polignac‘ów.
— Panie Gilbercie!...
— Jeżeli król cofa słowo, zamilknę.
— Nie, przeciwnie, mów pan!
— Powiedziałem, Najjaśniejszy Panie!...
— A więc, rozstrząsajmy.
— Z największą chęcią! Znam wszystkich Mirabeau doskonale, Najjaśniejszy Panie.
— Jesteś jego przyjacielem?
— Na nieszczęście nie mam tego zaszczytu, zresztą pan de Mirabeau, ma tylko jednego przyjaciela, który jest zarazem przyjacielem królowej.
— Tak, hrabiego de la Marcka, wiemy o tem, i wymawiamy to codzień hrabiemu.
— Wasza królewska mość powinna przeciwnie, pod karą śmierci, zabronić mu wszelkiego poróżnienia z panem de Mirabeau.
— A jakież znaczenie w sprawach publicznych może mieć jakiś szlachetka, pan Riquetti de Mirabeau?
— Najprzód, Najjaśniejszy Panie, pozwólcie powiedzieć sobie, że pan de Mirabeau nie jest szlachetką, ale szlachcicem. Mało jest we Francji szlachty sięgającej XI wieku, bo królowie nasi od tych, których w karety swe sadzają, przez pobłażliwość, wymagają jedynie dowodu z 1399 roku. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie jest szlachetką, kto pochodzi od Arighettich z Florencji, którzy wskutek porażki Gibellinów osiedlili się w Prowarncji. Nie jest szlachetką, choć dziadek jego trudnił się handlem w Marsylji, bo wiecie, Najjaśniejszy Panie, że szlachta Marsylska jak i Wenecka, nie poniża się przez handel.
— Rozpustnik!... — przerwał król, postrach opinji, otchłań pieniężna!
— Ah! Najjaśniejszy Panie, trzeba brać ludzi jakimi są, rodzina Mirabeau zawsze była burzliwa i w młodości niepowściągniona. Jako ludzie młodzi, są oni na nieszczęście takimi, jak mówi Wasza królewska mość, jako głowy rodzin, bywają wyniośli i surowi. Król, któryby ich zapoznał, byłby niewdzięcznym, bo w armji nieustraszonych mają żołnierzy, a na morzu śmiałych marynarzy. Wiem, że z wysokości swych wież stawiali nieraz czoło władzy ministrów, a często i królom. Wiem, że nieraz zrzucali do Durange agentów skarbu publicznego, którzy na ich ziemiach chcieli wybierać podatki, wiem, że jednakowo lekceważyli dworzan, dzierżawców generalnych i literatów, że szanowali dwie tylko rzeczy na świcie: żelazo miecza i żelazo pługa, wiem, że jeden z nich napisał, iż: „służba lokajska tak właściwą jest dworzanom o twarzy i sercu gipsowem, jak niechlujstwo kaczkom“. Ale to wszystko, nie trąci wcale, Najjaśniejszy Panie, szlachetką, nie jest może najwyższą moralnością, ale jest z pewnością najwyższą szlachetczyzną.
— No, no, panie Gilbert — rzekł król z rodzajem przykrości, sądził bowiem, że zna lepiej znaczniejsze osoby swego królestwa niż kto inny, widzę, że znasz dobrze rodzinę Mirabeau. Opowiadaj dalej. Nim się kogoś przypuści do siebie, trzeba go wprzód zbadać koniecznie.
— Tak, Najjaśniejszy Panie!... — odparł Gilbert ukłuty rodzajem ironji króla, opowiem to Waszej królewskiej mości. Toż to Mirabeau, ów Bruno de Riquetti, który w dniu inauguracji statui zwycięstwa przez pana de la Feuillade, przechodząc z pułkiem gwardyjskim, na Nowym-Moście — zatrzymał się przed posągiem Henryka IV i rzekł zdejmując kapelusz: „Przyjaciele, pokłońmy się temu, bo wart on więcej, niż kto inny!“ Toż Mirabeau był, ów Franciszek de Riquetti, który mając lat siedemnaście, wraca z Malty i znajduje swą matkę Annę de Ponseres w żałobie, pyta jej więc o przyczynę, ponieważ ojciec od dziesięciu lat już umarł! „Zostałam znieważoną“ odpowiedziała matka. — „Przez kog»?“ „Przez kawalera de Grasque“. „I nie zemściłaś się na nim“? — pyta znowu Franciszek, który znał swoją matkę. — Miałam wielką ochotę! Pewnego dnia znalazłam go samego, przyłożyłam mu więc nabity pistolet do piersi i powiedziałam: Gdybym była samą rozstrzaskałabym ci mózg, a jak widzisz, mogę to zrobić, ale mam syna, który mnie pomści zaszczvtniej!“ „Dobrze zrobiłaś matko“ — odpowiedział młody człowiek. I nie rozbierając się pobiegł do kawalera de Grasque, wyzwał go w ogrodzie i zamknąwszy się z nim, zabił zawadjakę, rębacza. Toż to Mirabeau, ów markiz Jan Antoni, który miał sześć stóp wysokości, piękność Antinousa, siłę Milona i który w ośmnastu latach był muszkieterem, dowodził legjonem ludzi straszliwych, jak on sam niezwyciężonych, o których inni żołnierze mówili: „Widzisz te ponsowe ozdoby, to Mirainbaux, to znaczy legja djabelska przez szatana dowodzona“. Ale mylili się nazywając szatanem dowódcę, bo był to człowiek pobożny, tak pobożny, że gdy dnia pewnego las się zapalił, nie kazał go zwyczajnemi środkami ratować, ale przynieść Najświętszy Sakrament, i ogień ugasi. Prawda, że to była pobożność pana feodalnego, prawda, że kiedy raz dezerterzy, mający być rozstrzelanymi, schronili się do kościoła jakiegoś klasztoru włoskiego, rozkazał drzwi świątyni wyważyć. Słudzy byliby posłuchali, ale wtem, drzwi świątyni same się otworzyły i w progu ukazał się ksiądz in pontificalibus z Najświętszym Sakramentem w ręku...
— I cóż? — zapytał Ludwik XVI, widocznie zajęty opowiadaniem pełnem werwy i życia.
— Oto pomyślał chwilę, bo położenie było kłopotliwe — potem nagłą myślą oświecony, rzekł do swego chorążego: „Proszę cię, niech zawołają kapelana pułku, aby wyjął Pana Boga z rąk tego głupca“. Rozkaz został pobożnie przez kapelana wykonany, a poparli go muszkietami ci djabli o czerwonych ozdobach....
— W rzeczy samej — rzekł Ludwik XVI, przypominam sobie tego markiza Antoniego. Czy nie on to powiedział pułkownikowi Chamillard, gdy obiecał przemówić za nim do swego brata ministra: „Brat pański szczęśliwy jest posiadając pana, bo inaczej byłby największym głupcem z całego królestwa?“
— Tak, Najjaśniejszy Panie; dlatego minister Chamillard nie zamieścił go na liście generałów brygady.
— A jakże skończył ten bohater, Kondeusz z rodu Riquettich? — spytał król, śmiejąc się przyjaźnie.
— Najjaśniejszy Panie, kto pięknie żyje, pięknie umiera, odparł poważnie Gilbert. — W bitwie pod Cassano polecono mu obronę mostu przeciw cesarskim; zwyczajem swoim kazał żołnierzom pokłaść się na ziemię, a sam, olbrzym, stanął na cel kulom nieprzyjacielskim. Kule świszczały i jak grad padały koło niego, a on stał nieruchomy, jak słup wskazujący drogę. Jedna z tych kul złamała mu prawe ramię; ale to jeszcze niczem było, Najjaśniejszy Panie. Chustką obwiązał sobie rękę, a w lewą uchwycił topór; broń której zwykle używał; zaledwie atoli ruch ten uczynił, druga kula dosięgła jego gardła, przerwała żyłę gardłową i nerwy szyi. Pomimo tej straszliwej rany — kolos stał ciągle; dopiero gdy krew go dusić zaczęła, padł na moście jak z korzenia wyrwane drzewo. Na ten widok pułk jego pierzcha; z wodzem swym stracił otuchę i duszę. Stary sierżant sądząc, że wódz nie umarł jeszcze, rzuca mu w twarz kociołek, a następnie za całym pułkiem, armja księcia Lugenjusza: kawalerja i piechota po jego ciele przechodzi. Po skończonej bitwie, zaczęto grzebać trupy. Po wspaniałym stroju margrabiego, poznał go jeden z jeńców. Książę Eugenjusz widząc, że jeszcze oddycha, a raczej chrapie, kazał go przenieść do obozu księcia de Vendome. Rozkaz wykonano. Złożono ciało margrabiego pod namiotem księcia, gdzie przypadkiem znajdował się sławny chirurg Dumoulin. Był to człowiek pełen fantazji; jedną z nich była chęć przywrócenia do życia tego trupa, a im bardziej niemożliwą wydawała się kuracja, tem bardziej go kusiła. Głowa margrabiego jedynie na stosie pacierzowym i kilku kawałkach mięśni ramion była przyczepioną, a całe ciało, przez które przeszło trzy tysiące koni i sześć tysięcy ludzi — przedstawiało jedną ranę. Przez trzy dni wątpiono, czy odzyska przytomność. Po upływie tego czasu, otworzył jedno oko, za dwa dni ruszył ręką; wkońcu zaciętość Dumoulina odnosi zwycięstwo i po upływie trzech miesięcy, ukazuje się margrabia Jan Antoni ze strzaskaną ręką, obwiniętą czarną chustką, z dwudziestoma siedmioma ranami, rozrzuconemi po całem ciele, i z głową srebrnym naszyjnikiem podtrzymywaną. Pierwsze jego odwiedzimy były w Wersalu, gdzie go książę de Vendome zaprowadził i przedstawił królowi. Ten go zapytał jakim sposobem dając tyle dowodów odwagi, nie był jeszcze generałem brygady: „Najjaśniejszy panie, odpowiedział margrabia Antoni, gdybym zamiast bronić mostu Cassano, przybył do stolicy utrzymywać jaką ladacznicę, miałbym niezawodnie jeden stopień więcej, a daleko mniej ran“. Nie lubił Ludwik XIV takiej mowy i odwrócił się na piętach od margrabiego: „Janie Antoni, mój przyjacielu, rzekł mu, wychodząc książę de Vendome, odtąd stawiać cię będę wobec nieprzyjaciela, ale nigdy wobec króla“. W kilka miesięcy potem margrabia z dwudziestoma siedmioma ranami zaślubił pannę de Castellane-Norante, z którą miał dzieci siedmioro. Niekiedy, ale rzadko, jak prawdziwie odważni i waleczni, wspominał o sławnej bitwie Cassano, a miał zwyczaj dodawać: „To była bitwa w której zostałem zabity“.
— Nie mówisz pan nic — podjął Ludwik XVI, bawiąc się tem wymienianiem przodków pana Mirabeau, nie mówisz nic, kochany doktorze, jak margrabia umarł, mówisz tylko jak zostat zabity.
— Umarł w wieży Mirabeau, w przykrem i twardem schronieniu, na stromej skale wiatrem Północy owianej; umarł z tą powłoką imponującą i twardą, którą na starość Riquettowie przybierają wychowując dzieci w poddaniu i szacunku, a w takiej odległości, że najstarszy z synów mawiał: „Nie miałem nigdy zaszczytu dotknąć ręki lub ust tego szanownego człowieka“. Ten najstarszy z synów, Najjaśniejszy Panie, był ojcem teraźniejszego Miraibeau, ptak dziki, którego gniazdo było między czterema wieżyczkami, który nigdy nie chciał osiąść w Wersalu, co sprawiło, że Wasza królewska mość, nie znając go, nie może mu oddać sprawiedliwości.
— Owszem, panie, rzekł król, znam go, to naczelnik szkoły ekonomicznej, brał udział w dokonanej rewolucji, dał hasło do reformy społecznej, spopularyzował wiele błędów i trochę prawd, a tem winniejszy, że przewidział położenie. On to powiedział: „Niema dziś kobiety, któraby nie była matką jakiego Artewelda lub Masaniella“. Nie mylił się, jego własna żona gorszy jeszcze ciężar nosiła.
— Najjaśniejszy Panie, jeśli jest Mirabeau czemś, co wzbudza wstręt lub obawę Waszej królewskiej mości, to pozwólcie powiedzieć, że sprawił to despotyzm królewski.
— Despotyzm królewski! — zawołał Ludwik XVI.
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy Panie! bo wreszcie jakąż zbrodnię popełnił potomek tego wielkiego rodu, żeby go w czternastym już roku życia ojciec odsyłał do szkoły poprawy i to nie pod własnem, dla większego upokorzenia nazwiskiem Riquetti de Mirabeau, lecz pod nazwiskiem Buffieres? Co uczynił, że w osiemnastu latach ojciec za listem królewskim zamykał go na wyspie Ré? Za co go w dwudziestu latach wysłano w szeregach bataljonu poprawczego na wojnę na Korsyce?... Co zrobił, że po roku małżeństwa został wygnany przez ojca do Manosąue? Za co go w sześć miesięcy przeniesiono do twierdzy Joux? Za co go po ucieczce zatrzymano w Amsterdamie i osadzono w wieży Vincennes, gdzie za całą przestrzeń, jemu, któremu świat był za ciasny, wyznaczono dziesięć stóp kwadratowych więzienia? W więzieniu tem przez lat pięć kipiała jego młodość i namiętność, ale jednocześnie wzmagał się umysł jego i krzepiło serce! Oto powiem Waszej królewskiej mości, co on zrobił. Oszołomił swego profesora Poisson — łatwością i pojętnością nauki, poznał dokładnie wiedzę ekonomiczną, nauczył się służyć wojskowo i miał ochotę walczyć dalej; zastosował się z żoną i dzieckiem do sześciu tysięcy franków dochodu, uciekł z wygnania w Manosque, aby pomścić się na szlachcicu, który siostrę jego znieważył; a w końcu — i to jego największa zbrodnia, — Najjaśniejszy Panie, ulegając wdziękom młodej i ładnej kobiety, odebrał ją staremu i zazdrosnemu mężowi.
— Aby ją zaraz potem porzucić, wtrącił król. — Nieszczęśliwa pani de Monnier, opuszczona ze swym występkiem, śmierć sobie zadała.
Gilbert wzniósł oczy do nieba i westchnął.
— Mów pan. Co odpowiesz na to, czem obronisz swego Mirabeau?
— Prawdą, Najjaśniejszy Panie, prawdą, która trudno do królów dociera, lubo jej chętnie szukają.
Pani de Monnier nie umarła z powodu opuszczenia jej przez Mirabeau, bo on wychodząc z Vincennes najpierw ją odwiedził. Przebrany za kramarza wszedł do klasztoru Gien, gdzie Zofja znalazła schronienie i zastał ją zimną, obojętną. Nastąpiły tłumaczenia, Mirabeau spostrzegł, że pani de Monnier nietylko go nie kocha, ale kocha innego, kocha kawalera de Raucourt. Tamtego też po śmierci męża poślubiła. Mirabeau zawcześnie wyszedł z więzienia; trzeba go więc było zabić na honorze. Mirabeau ustąpił szczęśliwemu rywalowi, Mirabeau usunął się, pani de Monnier została żoną pana de Raucourt: pan de Raucourt zmarł nagle!.. Biedaczkę ta ostatnia miłość pochłonęła. Miesiąc temu, 9-go września, zamknęła się w swym gabinecie i udusiła się, a nieprzyjaciele Mirabeau wrzeszczą, że umarła z jego winy, kiedy dla drugiego umarła... O! historjo! historjo! a jednak tak ją piszą!
— A! — rzekł król — więc on dlatego tę nowinę przyjął z taką obojętnością?
— Mogę i to powiedzieć Waiszej królewskiej mości, bo znam tego, co mu ją doniósł; jest to jeden z członków Zgromadzenia. Zapytajcie go sami, Najjaśniejszy Panie, a odpowie, nie skłamie bo to ksiądz proboszcz z Gien, ksiądz Vallet, zasiadający na ławie przeciwległej panu de Mirabeau. Przeszedł salę i z wielkiem zdziwieniem hrabiego przy nim się usadowił. „Czego u djabła chcesz tutaj?“ — spytał Mirabeau. Ksiądz w odpowiedzi podał mu list opisujący szczegółowo nieszczęsną wiadomość.
Mirabeau, otworzył papier i czytał długo, bo zrazu nie mógł w to co czytał uwierzyć. Potem drugi raz list odczytał, a wtedy twarz jego bladła, mieniąc się ciągle; dłonią tarł czoło, obcierał oczy, kaszlał, pluł, starał się zapanować nad sobą. Wkońcu poddać się musiał. Wstał, wyszedł nagle i trzy dni nie ukazał się w Zgromadzeniu... O! Najjaśniejszy Panie, wybacz te wszystkie szczegóły, ale dość jest być człowiekiem zwyczajnego genjuszu, aby uledz we wszystkiem i na wszystkie strony szkalowaniu; tembardziej, kiedy genjusz jest olbrzymem!
— Jaki mogą mieć interes ci, co przedemną, doktorze, pana Mirabeau szkalują?
— Jaki interes w tem mają... Najjaśniejszy Panie? Interes to wszelkiej mierności, usiłującej przy tronie się utrzymać. Mirabeau jest z tych ludzi, co nie wchodzą do świątyni, nie wypędziwszy zeń wszystkich kupczących. Mirabeau z wami, Najjaśniejszy Panie, to klęska dla wszystkich intryżek; Mirabeau z wami, to wygnanie intrygantów, Mirabeau — to duch, torujący drogę prawości. A cóż cię obchodzi to, Najjaśniejszy panie, że Mirabeau źle żył ze swą żoną? Cóż ci szkodzi, że porwał panią de Monnier? Cóż ci szkodzi, że ma pół miljona długów? Zapłać te pół miljona, Najjaśniejszy Panie, i dodaj mu jeszcze miljon, dwa miljony, dziesięć miljonow, jezeli potrzeba! Mirabeau wolny, nie pozwólże mu się więc wymknąć; uczyń zeń radcę, uczyń ministra, słuchaj, co ci powie głos jego potężny, a potem obwieść to ludowi swemu, Europie i światu.
— Pan de Mirabeau, który, aby lud sobie zjednać, zrobił się kupcem sukiennym w Aix, nie chce stanąć po stronie dworu, nie zechce opuścić sprawy ludu.
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie!... powtarzam ci, że nie znasz Mirabeau: Mirabeau to arystokrata, szlachcic, rojalista przedewszystkiem. Pozwolił się wybrać przez lud, bo szlachta nim pogardzała, bo w jego naturze tkwiła potrzeba, właściwa ludziom genjalnym, dojścia do celu jakiemi bądź drogami. Nie opuści sprawy ludu dla króla? A! Najjaśniejszy Panie, dlaczego te stronnictwa nie są stronnictwem jednem? Mirabeau to uczyni, Najjaśniejszy Panie! Ale Mirabeau odtrącony Waszą pogardą, odwróci się od was jutro, a wtedy, Najjaśniejszy Panie, wtedy i ja to mówię i portret Karola I to powie, wtedy wszystko będzie stracone!
— Mirabeau stanie przeciwko mnie?... a czyż już nie stoi?...
— Pozornie może; ale w głębi duszy Mirabeau waszym jest, Najjaśniejszy Panie. Spytajcie hrabiego de la Marck, co powiedział po sławnem posiedzeniu 21 czerwca, ten Mirabeau, który sam jeden czyta w przyszłości z przerażającą przenikliwością.
— Załamując ręce z boleści, zawołał: „Tak to na rusztowanie prowadzą królów“! A w trzy dni potem dodał: „Ci ludzie nie widzą przepaści, którą kopią pod nogami monarchji! Król i królowa zginą w niej, a lud klaskać będzie w dłonie nad ich trupami“!
Król zadrżał, zbladł, spojrzał na portret Karola I, na chwilę zdawał się zdecydowany, ale zaraz rzekł nagle:
— Pomówię o tem z królową, może zechce rozmówić się z panem de Mirabeau; ja z nim gadać nie będę. Lubię uścisnąć za rękę ludzi z którymi rozmawiam, a nie chciałbym, panie Gilbercie, za cenę mego tronu, wolności i życia, uścisnąć ręki pana de Mirabeau.
Gilbert miał odpowiedzieć, może nalegać, ale w tej chwili wszedł odźwierny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — osoba, którą Wasza królewska mość ma przyjąć dzisiaj, przybyła i oczekuje w przedpokoju.
Ludwik XVI poruszył się niespokojnie, patrząc na Gilberta.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział tenże, jeżeli nie mam widzieć osoby, na którą czekacie, wyjdę innem: drzwiami.
— Nie — odparł Ludwik XVI, wyjdź pan tędy, wiesz, że przed tobą nie mam żadnej tajemnicy, jesteś moim przyjacielem; a zresztą osoba ta, to zwyczajny sobie szlachcic, którego mi brat mój poleca. Wierny to sługa i muszę się dowiedzieć, czy nie będę co mógł zrobić, jeżeli nie dla niego, to dla jego żony i dzieci. Idź, panie Gilbercie, wiesz, że jesteś mi zawsze pożądanym, nawet kiedy przychodzisz mówić o panu Riquetti de Mirabeau.
— Najjaśniejszy Panie... — spytał Gilbert... — czy mam się uważać za zwyciężonego?
— Powiedziałem ci, że pomówię o tem z królową, rozmyślę się... zobaczymy.
— Najjaśniejszy Panie! aby tylko zapóźno nie było.
— O! o! sądzisz, że niebezpieczeństwo tak jest już bliskie?...
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Gilbert, nie każcie nigdy z waszego pokoju wynosić portretu Karola I-go; to dobry doradca.
Podczas, gdy Gilbert oddalał się pod wpływem obawy jaką w nim niewidzialna, a tajemnicza strona wypadków wzbudzała, margrabia de Favras, jak powiedziano w poprzednim rozdziale, wprowadzony został do Ludwika XVI.
Tak, jak i doktor Gilbert, zatrzymał się on w progu, tylko, że król dostrzegł go zaraz i dał znak, aby się przybliżył, skłonił się i czekał pełen uszanowania, aż król do niego przemówi.
Ludwik XVI utkwił w przybyłym wzrok badawczy.
Tomasz Mahi, margrabia de Favras, był szlachcicem czterdziestopięcioletnim, o eleganckiem i poważnem obejściu, o twarzy szczerej i otwartej.
Oględziny wypadły dlań korzystnie; coś jakby uśmiech przebiegł po ustach króla.
— Pan jesteś margrabią de Favras?... — zapytał.
— Tak Najjaśniejszy Panie — odpowiedział margrabia.
— Chciałeś pan być mi przedstawiony?...
— Wyraziłem Jego wysokości hrabiemu Prowancji moje gorące życzenie złożenia hołdu monarsze...
— Brat mój ma wielkie zaufanie w panu?...
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie i wyznaję, jako gorąco pragnę, żeby to zaufanie i Wasza Królewska Mość dzieliła.
— Brat mój zna cię oddawna, panie de Favras...
— Wasza Królewska Mość nie zna mnie... rozumiem to dobrze, ale niech tylko raczy pytać, a w dziesięć minut znać mnie będzie, tak dobrze, jak dostojny hrabia Prowancji.
— Mów, margrabio — rzekł Ludwik XVI. rzucając wzrokiem na portret Karola I-go, który nie mógł mu zejść z myśli i oczu, — mów, słucham...
— Co Wasza Królewska Mość wiedzieć pragnie?...
— Kto jesteś i co robiłeś?...
— Kto jestem, Najjaśniejszy Panie?... nazwisko moje już to powiedziało: jestem Tomasz Mahi, margrabia de Favras, urodziłem się w Blois 1745 roku, wstąpiłem do muszkieterów mając lat piętnaście i odbyłem kampanję 1761 roku. Zostałem kapitanem, następnie majorem w pułku Belzunce, a następnie pułkownikiem w straży szwajcarskiej hrabiego Prowancji.
— I w tym to stopniu zastałeś mego brata?... — zapytał król.
— Miałem zaszczyt być mu na rok przedtem przedstawionym, Najjaśniejszy Panie.
— Dlaczego opuściłeś pan jego służbę?...
— Opuściłem ją w roku 1775. Najjaśniejszy Panie, bo musiałem udać się do Wiednia, gdzie żonę mą uznano za prawą i jedyną córkę księcia Anhalt-Schanenburg...
— Żona pańska nigdy nie była mi przedstawiona?..
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ale w tej chwili ma zaszczyt znajdować się wraz z najstarszym moim synem u królowej.
Ludwik XVI poruszył się niespokojnie, jakby chciał powiedzieć:
— A!... więc i tu znowu królowa?...
Następnie po chwili milczenia, przechadzając się wzdłuż i wszerz pokoju, a ukradkiem na portret Karola I-go spojrzawszy, zapytał:
— A cóż potem?...
— Potem, Najjaśniejszy Panie, to jest trzy lata temu dowodziłem oddziałem w czasie powstania przeciw Statuderom, ale widząc, że zły duch zapanowywa nad Francją, wróciłem do Paryża, aby oddać szpadę i życie na usługi króla.
— I w rzeczy samej, smutne widziałeś pan wypadki, nieprawdaż?...
— Widziałem dzień piąty i szósty października, Najjaśniejszy Panie.
Król miał ochotę zmienić rozmowę.
— I mówisz, panie margrabio, że brat mój, mając zaufanie do ciebie wielkie, polecił ci zaciągnąć w swem imieniu znaczną pożyczkę pieniężną?...
Na to pytanie niespodziane, pan de Favras zadrżał, jak człowiek, któremu wprost przeciwne zadają pytanie, gdy on ma na co innego przygotowaną odpowiedź.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, Jego wysokość, okazał mi ten dowód zaufania...
Król czekał końca, jak gdyby ten kierunek rozmowy ciekawszym był od poprzedniego.
Margrabia ciągnął dalej zmieszany:
— Jego wysokość, pozbawiony przez Zgromadzenie dochodów swoich, sądził, że książęta dla własnego bezpieczeństwa, pieniądze mieć powinni i powierzył mi kontrakty.
— Na które potrafiłeś znaleźć pożyczkę?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Pożyczyłeś sumę.znaczną, jak mi brat mówił?...
— Dwa miljony, Najjaśniejszy Panie.
— U kogo?...
Favras zawahał się z odpowiedzią. Ta rozmowa, przechodząca od spraw wielkich, powszechnych, do drobnych i prywatnych, od polityki do policji, zbijała go zupełnie z drogi.
— Pytam, u kogoś pan pożyczał?... — powtórzył król.
— Najjaśniejszy Panie, udawałem się najprzód do bankierów Schaumel i Sartorius: ale ponieważ upadli, jakiś bankier cudzoziemiec sam mi się ofiarował z usługą.
— Jakże się ten bankier nazywa?...
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał Favras z wahaniem.
— Rozumiesz pan dobrze, oświadczył król, że podobny człowiek jest zawsze pożądanym, życzę więc sobie wiedzieć, kto to taki, choćby dlatego, aby przy sposobności podziękować mu za poświęcenie.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Favras — nazywa się baron Zannone.
— A!... — rzekł Ludwik XVI — włoch?...
— Genueńczyk, Najjaśniejszy Panie.
— A mieszka?...
— W Sevres, Najjaśniejszy Panie, właśnie naprzeciwko miejsca, w którem szóstego października zatrzymano pojazd Waszych królewskich mości, gdy mordercy, prowadzeni przez Marata, Verriera i księcia d’Aiguillon, kazali fryzjerowi królowej, czesać ucięte głowy Vauricourta i Deshuttes‘a...
Kroi zbladł, a gdyby był w tej chwili zwrócił uwagę ku alkowie, ujrzałby silniej drgającą firankę, która okrywała w połowie alkowę królewską.
Widocznem było, że mu rozmowa ciążyła, że wolałby był jej nie rozpoczynać.
Dlatego czemprędzej postanowił z tem skończyć.
— To dobrze, panie Favras, rzekł, widzę, żeś jest wiernym sługą królewskim; przy sposobności nie zapomnę ci tego.
I ręką uczynił gest, który u książąt znaczy: „Dość długo już czyniłem ci zaszczyt, żem mówił z tobą i że cię słuchałem; możesz mnie pożegnać“.
Favras zrozumiał doskonale.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie — powiedział — sądziłem jednak, że Wasza Królewska Mość ma mnie o coś więcej zapytać.
— Nie — rzekł król, wstrząsając głową, jakby rzeczywiście nowych pytań szukał w pamięci, to wszystko, co wiedzieć chciałem.
— Mylisz się, Najjaśniejszy Panie — powiedział głos, na dźwięk którego i król, i margrabia odwrócili się ku alkowie. Wasza Królewska Mość chciałeś wiedzieć, jakiego sposobu użył dziad margrabiego de Favras, aby ocalić króla Stanisława w Gdańsku i aby całego do granicy pruskiej doprowadzić.
Obydwaj krzyknęli zdziwieni; tą trzecią osobą, która się do dyskursu wmieszała, była królowa. Marja Antonina nie zadowolniła się kilku objaśnieniami margrabiego de Favras, a domyślając się, że król nigdy nie doszedłby z nim do końca, przeszła skrytym korytarzem, aby w sam czas podtrzymać upadającą rozmowę.
Ta interwencja królowej i ten sposób podjęcia rozmowy o ucieczce króla Stanisława Leszczyńskiego, pozwalały Ludwikowi XVI słuchać pod przezroczystą osłoną alegorji, propozycje, jakieby mu uczynił Favras co do ucieczki jego własnej.
Favras zrozumiał, że powinien przedstawić swoje plany, a jakkolwiek żaden z jego przodków nie przyczynił się do ucieczki króla polskiego, odpowiedział spiesznie:
— Wasza Królewska Mość chce mówić zapewne o mym kuzynie generale Steinflicht, który winien sławę swego imienia usłudze, jaką oddał swojemu krajowi. Usługa to tem ważniejsza, że wyrwała Stanisława z rąk nieprzyjaciół, a następnie za sprawą Opatrzności uczyniła zeń pradziadka Waszej Królewskiej Mości.
— Tak jest!... tak jest!... — powiedziała żywo królowa, gdy Ludwik XVI patrzył z westchnieniem na portret Karola I-go.
— A więc — rzekł Favras — Wasza Królewska Mość wie... wybaczcie, Najjaśniejszy Panie, Wasze Królewskie Mości wiedzą, że król Stanisław wolny w Gdańsku, lecz otoczony nieprzyjaciółmi, byłby zgubiony, gdyby się na prędką nie zdecydował ucieczkę.
— O!... tak, byłby zupełnie zgubiony — przerwała królowa — zupełnie, zupełnie zgubiony, panie Favras!...
— Najjaśniejsza Pani... — odezwał się Ludwik XVI z pewną surowością: — Opatrzność czuwa nad królami i nigdy ich nie gubi zupełnie.
— Ej!... — odpowiedziała królowa — jestem równie, jak wy pobożna i w Opatrzność wierzę, ale zdaniem majem, trzeba jej dopomódz koniecznie.
— Tego samego zdania był i król polski, Najjaśniejszy Panie — wtrącił Favras — oświadczył bowiem wyraźnie swym przyjaciołom; że uważając swe życie za zagrożone, żąda, aby mu przedstawiono kilka sposobów ucieczki. Mimo trudności, podano mu trzy projekty; mówię mimo trudności, bo Wasza Królewska Mość raczy przyznać, że trudniej było królowi Stanisławowi wyjść z Gdańska, niż gdyby przyszedł kaprys Waszej Królewskiej Mości wyjechać z Paryża... Gdyby Wasza Królewska Mość wyjechać chciała bez hałasu, dotarłaby w jeden dzień i jedną noc do granicy powozem pocztowym; gdybyś zaś Najjaśniejszy Panie chciał opuścić Paryż po królewsku, wydałbyś zaufanemu szlachcicowi rozkaz zgromadzenia trzydziestu tysięcy ludzi, którzy bezpiecznie z samych Tuilleries przeprowadziliby Waszą Królewską Mość... I w jednym i w drugim razie zamiar udałby się z pewnością...
— Najjaśniejszy Panie!... — podjęła królowa, pan de Favras mówi szczerą prawdę Waszej Królewskiej Mości.
— Tak — rzekł król; — ale położenie moje, Najjaśniejsza Pani, nie jest tak zatrważającem, jak króla Stanisława. Gdańsk, jak mówi margrabia, otoczony był przez nieprzyjaciół, a ostatnia jego podpora, twierdza Weichselmünde, kapitulowała.
— Tymczasem ty, królu — przerwała niecierpliwie królowa — jesteś pośród paryżan, którzy zburzyli Bastylję czternastego lipca, piątego października chcieli cię zamordować, a szóstego zmusili jechać do Paryża, znieważając przez całą drogę ciebie i rodzinę twoją... O!... prawda, że położenie piękne, że lepsze, niż króla Stanisława!...
— Jednakże, Najjaśniejsza Pani...
— Król Stanisław ryzykował na więzienie, na śmierć może, kiedy my...
Wzrok króla powstrzymał królową.
— Zresztą, ty decydujesz, Najjaśniejszy Panie, rzekła i siadła niecierpliwie naprzeciw portretu Karola I-go.
— Panie de Favras — powiedziała — mówiłam niedawno z margrabiną i jej synem; są pełni odwagi i postanowienia, jak przystoi żonie i synowi zacnego szlachcica; cokolwiekbądź się stanie, mogą liczyć na królową Francji; królowa Francji nie opuści ich, królowa Francji jest córką Marji Teresy, umie cenić i nagradzać odwagę.
Król podjął, jakby podniecony dąsami królowej.
— Mówiłeś pan, że trzy projekty podano Stanisławowi?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A jakie one były?...
— Pierwszym środkiem było przebranie się za wieśniaka; hrabina Czapska, wojewodzina pomorska, mówiąca dobrze po niemiecku, ofiarowała się pod przebraniem chłopskiem udać go za swego męża. Sposób ten łatwo udałby się królowi Francji, gdyby trzeba było uciec incognito nocną porą.
— Drugi?... — spytał Ludwik XVI, jakby chciał stosować położenie swoje do którejkolwiek pozycji króla Stanisława.
— Drugim było przerżnąć się z tysiącem ludzi przez wojska nieprzyjacielskie; mówiłem o tem także Waszej królewskiej mości, z tą różnicą, że Najjaśniejszy Pan posiada nie tysiąc, ale trzydzieści tysięcy ludzi.
— Widziałeś wszak, naco mi one czternastego lipca się przydały; przejdźmy do trzeciego środka.
— Trzeci projekt, przez króla Stanisława przyjęty, proponował przebranie się za wieśniaka i wyjście z Gdańska nie z kobietą, któraby w drodze przyczyniała kłopotu, nie z tysiącem ludzi, którzy zabitymi być mogli, ale z trzema pewnemi osobami, które zawsze i wszędzie przechodzą. Ten to był ostatni wniosek, przez pana Conti, posła francuskiego podany, a poparty przez mego kuzyna, generała Steinflichta...
— Ten był przyjęty?
— Tak, Najjaśniejszy Panie; a gdy jaki król w takiem znajdujący się położeniu, raczył mi tak zaufać, jak Wasz najjaśniejszy pradziad zaufał Steinflichtowi, odpowiedziałbym głową za jego bezpieczeństwo na drogach tak wolnych, jak francuskie i z jeźdźcem tak dobrym, jak Wasza Królewska Mość.
— Zapewne! rzekła królowa. — Ale w nocy z 5 na 6 października, król przysiągł mi, że nigdy nie pojedzie bezemnie, i z pewnością słowa dotrzyma.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Favras — to czyni podróż trudniejszą; ale nie niemożliwą; to też, gdybym miał zaszczyt dowodzić podobną wyprawą, dowiódłbym króla, królową i rodzinę królewską w całości i zdrowiu do Montmedy lub do Brukseli, jak dowiódł generał Steinflicht króla Stanisława do Marienwerder.
— Słyszysz, Najjaśniejszy Panie! — zawołała Marja Antonina — zdaje mi się, że niema się czego obawiać z takim, jak pan de Favras, człowiekiem.
— Jestem tego samego zdania Najjaśniejsza Pani, ale nie nadeszła jeszcze dla mnie godzina.
— Dobrze, odpowiedziała królowa, czekaj Wasza Królewska Mość, jak ten, którego portret lepszą ci powinien dać radę... czekaj, aż cię zmuszą do bitwy, czekaj przegranej; czekaj więzienia; czekaj niech wzniosą rusztowanie przed naszemi oknami, a jak dziś mówisz: „zawcześnie“, wtedy powiesz: „zapóżno“.
— W każdym razie, Najjaśniejszy Panie — wtrącił Favras z ukłonem — król zawsze gotowym mnie znajdzie. Życie moje należy do króla, on ma prawo niem rozporządzać.
— Dobrze, panie, odparł król i dodał — a w razie upadku sprawy, ponawiam dla margrabiny i jej dzieci, obietnicę królowej.
Tym razem odprawa była stanowczą i margrabia, jakkolwiek miał ochotę nalegać, zachęcony jedynie spojrzeniem królowej, nie śmiał pozostać.
Marja Antonina śledziła go gdy wychodził, a gdy kotara za nim zapadła, wyciągnęła rękę ku płótnu Van-Dycka i zawołała:
— O! sądziłam, rozkazując zawiesić ten portret w waszym pokoju, że lepiej natchnie was, Najjaśniejszy Panie.
I wyniosła, pogardliwa, posunęła się ku alkowie; lecz nagle, zatrzymując się, rzekła:
— Najjaśniejszy Panie, wyznaj, że margrabia nie był pierwszą osobą, którąś dzisiaj przyjmował.
— Nie, Najjaśniejsza Pani, masz słuszność, przed margrabią był u mnie doktor Gilbert.
Królowa zadrżała.
— A! — rzekła — domyślałam się tego! — I doktor Gilbert widocznie...
— Jest mego zdania, Najjaśniejsza Pani, utrzymuje, że nie możemy opuszczać Francji.
— Ale mówiąc o niemożności oddalenia się, podaje zapewne jaki środek, któryby nasz pobyt możliwym uczynił?
— Tak, ale podaje środek, jeżeli nie zły, to niepodobny.
— Jakiż?..
— Chce abyśmy kupili sobie pana Mirabeau na rok czasu.
— Jak drogo? — spytała królowa.
— Za sześć miljonów i... w dodatku za wasz uśmiech, Najjaśniejsza Pani.
Królowa zamyśliła się głęboko.
— W rzeczy samej, może byłby to środek...
— Tak, środek, którybyście ze swej strony odrzucili, Najjaśniejsza Pani?
— Nie mówię ani tak, ani nie, Najjaśniejszy Panie — odrzekła z wyrazem złego anioła, który pewny jest triumfu, — rzecz do namysłu...
A ciszej, odchodząc, dodała:
Król stał zamyślony i nieruchomy: potem w obawie, aby odejście królowej nie było udane, poszedł do drzwi przekonać się o jej nieobecności i zagłębił wzrok w korytarzu.
Postrzegłszy jedynie służbę, zawołał półgłosem:
— Franciszku!
Na te słowa kamerdyner, który od paru minut czekał rozkazu króla, wszedł do pokoju.
— Franciszku — rzekł Ludwik XVI — znasz apartament hrabiego de Charny?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział kamerdyner, pan de Charny nie zajmuje apartamentu, tylko facjatkę w pawilonie Flory.
— A to dlaczego facjatka, dla tak znacznego oficera?
— Chciano panu hrabiemu dać coś lepszego, ale odmówił, oświadczając, że to mu wystarcza.
— Dobrze — rzekł król — wiesz, gdzie jest ta facjatka?
— Wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Idź, poszukaj hrabiego de Charny, chcę z nim pomówić.
Kamerdyner wyszedł, udał się do pana de Charny, którego zastał w oknie, patrzącego w zamyśleniu na ocean dachów.
Dwa razy pukał kamerdyner, nareszcie wszedł sam, tembardziej, że był wysłany przez króla.
Na odgłos kroków, hrabia odwrócił się pośpiesznie.
— Ah! to ty, panie Hue... rzekł, przychodzisz po mnie z polecenia królowej?
— Nie, panie hrabio, odparł kamerdyner, przychodzę od króla.
— Od króla?... — powtórzył Charny zdziwiony.
— Od króla... — powtórzył przybyły.
— Dobrze, panie Hue; powiedz Jego Królewskiej Mości, że jestem na rozkazy.
Zostawszy sam, pan de Charny chwycił się za głowę rękami, jakby chcąc zmusić rozproszone i pomięszane myśli do powrócenia na właściwe miejsce; następnie przypasał szpadę rzuconą na fotel, wziął kapelusz w rękę i wyszedł.
Zastał Ludwika XVI w jego sypialnej komnacie, jak tyłem do obrazu Van-Dycka odwrócony, jadł śniadanie.
Król zobaczywszy Charny’ego podniósł głowę.
— No, hrabio — rzekł; czy chcesz zjeść ze mną śniadanie?
— Najjaśniejszy Panie, zmuszony jestem odmówić sobie tego zaszczytu, jestem po śniadaniu, odparł hrabia z ukłonem.
— W takim razie, rzekł Ludwik XVI, ponieważ wezwałem pana dla pomówienia o rzeczach bardzo ważnych, poczekaj chwilę; nie lubię rozmawiać przy jedzeniu.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości — powiedział Charny.
— Zamiast o interesach, mówmy teraz o czem innem; o panu naprzykład...
— O mnie, Najjaśniejszy Panie! czemże zasłużyłem na to, aby się król mną zajmował?...
— Kiedy niedawno pytałem się o twój apartament w Tuilleries, kochany hrabio, wiesz co mi odpowiedział Franciszek?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie.
— Powiedział mi, że odmówiłeś ofiarowanego ci apartamentu, a osiedliłeś się w facjatce.
— Prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Dlaczegóż!to, hrabio?
— Bo sam jeden będąc, Najjaśniejszy Panie... bo nie mając większego znaczenia nad to, które łaska Ich królewskich mości mi udziela, nie chciałem pozbawiać zawiadowcy pałacu apartamentu, kiedy mi wystarcza facjatka.
— Wybacz, kochany hrabio, mówisz według twego sposobu widzenia, mówisz, jakbyś był zwyczajnym oficerem i nieżonatym; ale nie zapominaj, że w dniu niebezpieczeństwa masz ważne przy nas zadanie, i że masz żonę. Co zrobisz z hrabiną w twojej facjatce?
— Najjaśniejszy Partie — odpowiedział Charny z odcieniem smutku, który król, mało podobnym uczuciom przystępny, zauważył — nie sądzę, aby pani de Charny czyniła mi zaszczyt dzielenia mej siedziby: wielkiej czy małej.
— Ależ wkońcu, panie hrabio, pani de Charny jest przyjaciółką królowej; królowa bez niej obejść się nie może — gdy więc pani de Charny przybędzie do pałacu, gdzie mieszkać będzie?
— Najjaśniejszy Panie, bez wyraźnego rozkazu Waszej Królewskiej Mości, pani de Charny nie wróci tutaj.
— Niepodobna!
Charny skłonił się z uszanowaniem.
— Niech Wasza Królewska Mość wybaczy, rzekł, ale jestem pewny tego, co mówię.
— Dziwi mnie to mniej, niżbyś mógł przypuszczać, kochany hrabio; bo spostrzegłem istotnie pewne oziębienie pomiędzy królową, a jej przyjaciółką.
— W rzeczy samej, Wasza Królewska Mość raczyła dobrze zauważyć.
— Kobiece dąsy!... spróbujemy naprawić to wszystko. Tymczasem jednak, mimo wiedzy, tyranizują cię, kochany hrabio!
— Jakto, Najjaśniejszy Panie?
— Zmuszają cię mieszkać w Tuillerier, kiedy hrabina... gdzie mieszka... hrabio?
— Przy ulicy Coq-Héron, Najjaśniejszy Panie.
— Pytam się, dla zwyczaju, jaki mają królowie, a powtóre, dla dowiedzenia się adresu hrabiny; bo nieznając Paryża, nie wiem nawet, czy ulica Coq-Héron bardzo stąd jest oddalona?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej; teraz rozumiem, Tuilleries jest twem tymczasowem tylko mieszkaniem.
— Pokój mój w Tuilleries, rzekł Charny z tą samą melancholją w głosie, nie jest tymczasowem, ale stałem mojem mieszkaniem, i tu każdej godziny w dzień lub w nocy, jestem na usługi Waszej Królewskiej Mości.
— O! o! — rzekł król, opierając się w fotelu po skończonem śniadaniu — cóż to znaczy, panie hrabio?
— Król mi wybaczy, ale nie rozumiem dobrze pytania, które mi zadać raczył.
— Cóż to... nie wiesz pan, że jestem sobie poczciwy człeczyna?... Ojciec, mąż przedewszystkiem; że zarówno zajmuje mnie wnętrze mego pałacu, jak moje królestwo?... Cóż to znaczy, kochany hrabio?... Po trzech latach małżeństwa, pan hrabia de Charny ma stałe mieszkanie w Tuilleries, a pani hrabina de Charny ma stałe mieszkanie przy ulicy Coq-Héron?...
— Najjaśniejszy Panie, na to mogę tylko odpowiedzieć, że pani de Charny pragnie mieszkać sama.
— Ale ją codzień odwiedzasz? Nie?... a więc dwa razy na tydzień?
— Najjaśniejszy Panie, nie miałem przyjemności widzenia pani de Charny od dnia, w którym król mi się o nią dowiedzieć kazał.
— Ależ!... to już więcej niż tydzień?
— Dziesięć dni, Najjaśniejszy Panie — odparł Charny z lekkiem wzruszeniem w głosie.
Król zrozumiał lepiej boleść, niż smutek.
— Hrabio!... — rzekł z serdecznością domowego człowieka — jak się sam nazywał, hrabio, w tem jest twoja wina!
— Moja wina? — powtórzył Charny żywo, mimowoli się czerwieniąc.
— Tak, tak, twoja wina — rzekł król; w oddaleniu się kobiety tak doskonałej jak hrabina, jest zawsze wina mężczyzny.
— Najjaśniejszy Panie!
— Powiesz hrabio, że mnie to nie obchodzi. Ja odpowiem: „Przeciwnie, obchodzi; król może wiele swojem słowem“. Dalej, bądź otwartym, byłeś niewdzięcznym dla tej biednej panny de Taverney, która cię tak kocha!
— Która mnie tak kocha?... Wasza Królewska Mość mówi — powtórzył Charny z goryczą — że panna de Taverney bardzo mnie... kochała?...
— Panna de Tavemey i hrabina de Charny, to zdaje mi się jedno i to samo...
— Tak i nie, Najjaśniejszy Panie.
— A więc powiedziałem i nie cofam, pani de Charny kocha cię i to bardzo.
— Najjaśniejszy Panie, nie wolno przeczyć królowi.
— Przecz wiele tylko chcesz, znam się ja na tem dobrze, jednakie...
— Wasza Królewska Mość przekonał się po oznakach dla niego samego tylko dostrzegalnych, że pani de Charny kocha mnie... bardzo?
— Nie wiem, czy znaki te dla mnie są tylko widzialne, kochany hrabio; ale wiem, że podczas strasznej nocy 6 października, ani na sekundę nie spuściła cię z oka, że jej wzrok wyrażał wszystkie męczarnie serca, a gdy drzwi wywalono od Oeil-deBoeuf, biedna kobieta uczyniła ruch, jakby się między ciebie a niebezpieczeństwo rzucić zamierzała.
Serce się ścisnęło Charny’emu, zdawało mu się, że widział coś podobnego w hrabinie, ale zanadto żywo pamiętał każdy szczegół ostatniego z nią widzenia, aby się zbyt cieszyć tem, co usłyszał w tej chwili od króla.
— A tem lepiej to uważałem — dodał Ludwik XVI — że w czasie mej podróży do Paryża, kiedyś był przez królową do ratusza wysłany, Marja Ludwika wyraźnie mi oświadczyła, że hrabina mało nie umarła z obawy podczas twej nieobecności i z radości przy twym powrocie.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Charny, smutnie się uśmiechając, Bóg obdarzył tych, co są nad nami wzrokiem, który ukryte dla nas tajemnice serca odgaduje Król i królowa widzieli, czego ja słabym wzrokiem nie dostrzegłem; dlatego proszę króla, jeżeli ma dla mnie jakie niebezpieczne posłannictwo, niech go miłość pani de Charny nie krępuje; oddalenie i niebezpieczeństwo, pożądanemi są zawsze przezemnie.
— A jednakże przed tygodniem, gdy królowa chciała cię posłać do Turynu, zdawało się, żeś miał ochotę zostać w Paryżu?
— Sądziłam, że brat mój w tym razie wystarczy, siebie na coś trudniejszego zachowałem.
— Właśnie, kochany hrabio, ponieważ nadeszła chwila do powierzenia ci misji trudnej, a może i niebezpiecznej, zagadałam o osamotnieniu hrabiny, i wolałbym, aby miała tu przyjaciółkę, kiedy jej męża odbieram.
— Napiszę do hrabiny, Najjaśniejszy Panie, i oznajmię jej łaskawe usposobienie Waszej Królewskiej Mości.
— Jakto! napiszesz do niej?... nie zamierzasz więc widzieć się z inią przed wyjazdem?
— Byłem raz tylko u pani de Charny bez jej pozwolenia Najjaśniejszy Panie, a po przyjęciu, jakiego doznałem, nie prosiłbym drugi raz o to pozwolenie inaczej, jak za wyraźnym Waszej Królewskiej Mości rozkazem.
— No, nie mówimy więc już o tem; porozmawiam z królową w czasie nieobecności waszej — rzekł król, wstając od stołu.
Potem, odchrząknąwszy parę razy z zadowoleniem człowieka, który dobrze zjadł i pewny jest dobrego trawienia, dodał:
— Doktorzy słusznie utrzymują, że każda rzecz z dwóch stron się przedstawia: smutno pustemu, a rozkosznie pełnemu żołądkowi... Przejdź do mego gabinetu, kochany hrabio, chcę pomówić z tobą otwarcie.
Jakkolwiek król był zaledwie dwa tygodnie w Tuilleries, dwa pokoje jego apartamentu, kuźnia i gabinet najzupełniej były umeblowane.
Wejdziemy do gabinetu za Charnym. Stoi on obok biurka, przy którem król usiadł.
Charny czekał pełen uszanowania, aż król do niego przemówi.
Ale król, jakkolwiek obiecywał wynurzenia, czuł snąć jakieś zakłopotanie. Wreszcie rzekł:
— Panie de Charny, zauważyłem, że w nocy 5-go października, umieściłeś swego brata na straży przy królowej, a sam przy mnie pozostałeś... To mi podało myśl, że jeżeli będę kiedy miał do powierzenia misję tajemniczą, trudną i niebezpieczną, powierzę ją jako francuz, twej prawości, jako przyjaciel, twemu sercu.
— Oh! Najjaśniejszy Panie!... — zawołał Charny, — jakkolwiek wysoko król mnie podnosi, nie może ze mnie zrobić więcej, nad wiernego i wdzięcznego poddanego.
— Panie de Charny, jesteś poważnym człowiekiem, chociaż masz trzydzieści sześć lat dopiero; wypadki ubiegłe nie przeszły bez wrażenia po twym umyśle... Chcę więc wiedzieć, panie de Charny, cobyś uczynił w chwili niespokojnej, pomiędzy dwiema zawieruchami, aby zatrzeć ślady przeszłej a zażegnać przyszłą burzę?
— Najjaśniejszy Panie, gdybym miał zaszczyt i nieszczęście być królem, przypomniałbym sobie krzyki ludu w czasie mej podróży do Wersalu i prawą rękę podałbym panu de Lafayette, a lewą panu de Mirabeau. Po tych dwóch ludziach wielebym się spodziewał.
— Dobrze hrabio. Ale, gdybym nawet odezwał się do nich, a upadłaby mimo mojej i ich chęci ta kombinacja ministerjalna, coby mi wtedy uczynić wypadało?
— Proponowałbym Waszej Królewskiej Mości usunąć się z najwierniejszymi swymi, do której z fortec, do Metz Nancy, lub Strassburga.
Twarz króla rozpromieniła się.
— Oto list, który oddasz — rzekł król. — Panie de Charny, gdybyś miał powierzyć swego króla odwadze, prawości i rozumowi człowieka, kogobyś wybrał?
— Najjaśniejszy Panie!... — rzekł Charny pomyślawszy chwilę — jest w armji człowiek znany z wielkiego dla króla poświęcenia. Tym człowiekiem, Najjaśniejszy Panie, jest margrabia de Bouillé, generał — gubernator miasta Metz. Jako ojciec powierzyłbym mu syna, jako syn ojca, a jako poddany króla.
Usłyszawszy imię tej osoby, król nie mógł powstrzymać okrzyku radości.
— Patrz, patrz, hrabio, — rzekł — przeczytaj adres tego listu i powiedz, czy nie Opatrzność do ciebie udać mi się kazała?
Charny wziął list z rąk króla i następujący napis przeczytał:
Panu Franciszkowi — Klaudjuszowi, margrabiemu de Bouille, generalnemu gubernatorowi miasta Metz.
Łzy radości i dumy zwilżyły powieki hrabiego.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołał — to jedno mogę wam teraz powiedzieć, że gotów jestem umrzeć za Waszą Królewską Mość.
— A ja, powiem ci, hrabio, że odtąd nie wolno mi mieć tajemnic przed tobą.
Potem podając hrabiemu list otwarty, rzekł:
— Czytaj!...
Charny czytał:
- „Pałac Tuilleries, 29 października r. b.
„Sądzę, żeś pan zawsze z gubernatorstwa miasta Metz zadowolony. Pan hrabia de Charny, porucznik mej straży przejeżdżający tamtędy, spyta pana, czy mogę co jeszcze zrobić dla ciebie; skorzystam wtedy z okazji, by stać się panu przyjemnym, a na teraz ponawiam zapewnienie mego dla pana szacunku.
— Teraz — rzekł król, — idź, panie de Charny, możesz robić wszelkie obietnice panu de Bouillé, jeżeli tego uznasz potrzebę, tylko obiecuj to jedynie, co dotrzymać mogę.
I wyciągnął rękę do Oliviera.
Charny wyszedł od króla z sercem pełnem uczuć jak najsprzeczniejszych. Ale górowało nad niemi uczucie głębokiej wdzięczności, za zaufanie bez granic, jakie w nim król położył.
Od kilku dni był w stosunkach oziębłych z królową. Wchodził teraz do siebie z myślą napisania do niej listu; w domu zastał oczekującego nań Webera.
Królowa życzyła sobie mówić z nim i to natychmiast.
Nie można było odmówić wezwaniu królowej. Charny wydał kamerdynerowi polecenie przygotowania wszystkiego do podróży.
Po pewnym czasie hrabia Charny stał już przed królową. Skłonił się i zatrzymał w progu.
— Zbliż się pan, panie Charny, jesteśmy sami — rzekła królowa.
Charny zbliżył się, potem głosem miłym, ale tak stanowczym, że żadnego wzruszenia czuć w nim nie było powiedział:
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Hrabio, podjęła królowa, jaknajsłodziej, czy nie słyszałeś, że jesteśmy sami?...
— Owszem, Najjaśniejsza Pani, ale nie wiem w czem ta samotność wpłynąć ma na sposób zachowania się poddanego względem swej monarchini.
— Kiedym posyłała po ciebie Webera, sądziłam, że przyjaciel przyjdzie do przyjaciółki.
Gorzki uśmiech zarysował się na ustach hrabiego.
— Tak, hrabio... — rzekła królowa, — rozumiem ten uśmiech i wiem, co myślisz. Przypuszczasz, że byłam niesprawiedliwą w Wersalu, a jestem w Paryżu kapryśną.
— Niesprawiedliwość czy kaprys, — odparł Charny — dozwolone są kobiecie, tembardziej królowej.
— E!... mój przyjacielu, — powiedziała Marja Antonina z wdziękiem, jaki tylko oczom i głosowi nadać mogła, — wiesz dobrze, iż ta królowa nie może się obejść bez twej rady, ta kobieta bez twej przyjaźni.
I wyciągnęła doń rękę białą, trochę wychudłą, zawsze jednak godną służyć za model rzeźbiarzowi.
Charny ujął tę rękę królewską, pocałował z uszanowaniem i puścił ją, kiedy uczuł, że Marja Antonina dłoń jego zatrzymuje.
— A więc, tak... — rzekła biedna kobieta, jakby słowami na wzruszenie sobie odpowiadając — tak, byłam niesprawiedliwą, więcej jeszcze, byłam okrutną. Straciłeś w służbie mojej, kochany hrabio, brata, któregoś jak ojciec kochał. Powinnam go była płakać z tobą, ale strach gniew i zazdrość, cóż chcesz Olivierze, kobietą jestem!..
zatrzymały mi łzy w oczach... Sama jedna zato, nie widząc cię przez dni dziesięć, spłaciłam dług, płacząc po twym bracie; a na dowód patrz, mój przyjacielu, że jeszcze płaczę.
I Marja Antonina lekko w tył głowę przechyliła, aby Charny widział dwie łzy, co czyste jak diamenty spłynęły po twarzy, którą boleść oraz już rozpoczęła.
— Wierzcie mi, Najjaśniejsza Pani... — rzekł, — że wdzięczny jestem za to wspomnienie o mnie, za tę boleść po moim bracie, ale niestety, zaledwie mam czas wdzięczność tę moją wyrazić...
— Jakto, co pan chcesz powiedzieć?...
— Ze za godzinę, Najjaśniejsza Pani, opuszczę Paryż.
— O!... mój Boże!... opuszczasz nas jak inni, — zawołała królowa. — Emigrujesz, panie de Charny?...
— Niestety!... — odrzekł Olivier.
— Wybacz, mój przyjacielu, mówisz że jedziesz... dokąd jedziesz?....
— W misji, jaką mi Król raczył powierzyć.
— I opuszczasz Paryż?... — spytała królowa z obawą. — Na długo?
— Nie wiem tego, Najjaśniejsza Pani.
— Jedziesz pan... sam?... — zapytała.
— Sam, Najjaśniejsza Pani.
Marja Antonina odetchnęła.
— Dokąd pan jedziesz?... — spytała jeszcze.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział pełen uszanowania Charny, — król nie ma tajemnic przed Waszą Królewską Mością, niech więc królowa zapyta dostojnego małżonka, o cel i miejsce mej podróży, a powie jej bezwątpienia.
Marja Antonina otworzyła oczy i utkwiła w Oliviera wzrok zadziwiony.
— Czemuż mam pytać króla, kiedy mogę pytać pana?... — rzekła.
— Bo to jest tajemnica króla, nie moja, Najjaśniejsza Pani.
— Zdaje mi się... — rzekła królowa wyniośle.... — że tajemnica króla, jest także tajemnicą królowej.
— Nie wątpię o tem, Najjaśniejsza Pani, i dlatego śmiem twierdzić, że król żadnej Waszej Królewskiej Mości trudności w tem nie uczyni.
— Czy to misja wewnątrz Francji, czy zagranicę?...
— Król jeden da Waszej Królewskiej Mości objaśnienia w tym względzie.
— Tak więc, — powiedziała królowa z głęboką boleścią, która chwilowo zapanowała nad gniewem spowodowanym milczeniem Olivera — tak więc oddalasz się pan odemnie, narażasz się na niebezpieczeństwo, a ja nawet gdzie jesteś, wiedzieć nie będę!...
— Najjaśniejsza Pani, zawsze i wszędzie masz we mnie, przysięgam na to, wierne i oddane serce; a wszelkie niebezpieczeństwa miłe mi będą, bo ponoszone dla dwóch głów, które czczę najbardziej na tym świecie.
I skłoniwszy się, hrabia jakby czekał jedynie na pożegnanie królowej.
Marja Antonina stłumiła łkanie i połykając łzy, powiedziała:
— Dobrze. Możesz pan odejść.
Charny skłonił się i krokiem pewnym ku drzwiom się posunął.
Ale gdy kładł rękę na klamce, królowa wyciągnęła doń ręce i zawołała:
— Olivierze!...
Hrabia zadrżał i odwrócił się pobladły.
— Olivierze!... — powtórzyła Marja Antonina — pójdź tutaj!...
Charny zbliżył się, chwiejąc.
— Chodź tu... bliżej., dodała królowa, spojrzyj mi w oczy... Nie kochasz mnie już, nieprawdaż?...
Dreszcz przeszedł Oliviera; przez chwilę sądził, że zemdleje.
Po raz pierwszy dumna kobieta i królowa przed nim się uginała.
W każdej innej okoliczności, padłby był na kolana przed Marją Antoniną, byłby ją przepraszał, ale po tem co zaszło między nim a królem, nie mógł tego uczynić.
— Najjaśniejsza pani, rzekł — zaszczycony, ufnością i dobrocią króla, byłbym nędznikiem, gdybym nie zapewnił Waszej królewskiej mości o moim szacunku i poświęceniu.
— Dobrze... hrabio... rzekła królowa, jesteś wolny, idź.
Charny wybiegł z pokoju, z jedną ręką na czole, drugą na piersi, szepcąc wyrazy, bez związku.
Królowa ścigała wzrokiem odchodzącego, myśląc, że wróci do niej, lecz nie wrócił.
Królowa zadzwoniła. Wszedł Weber.
— Pójdziesz, Weberze, na ulicę Coq-Héron, do pani hrabiny de Charny, i powiesz jej, że dziś wieczór chcę się z nią widzieć koniecznie. Panu Gilbertowi naznaczysz posłuchanie na jutro rano.
Charny pojechał na pocztę królewską i kazał zmienić i konie u powozu.
Tylko kiedy zaprzęgano, wszedł do pocztmistrza, poprosił o pióro, papier i atrament, napisał do hrabiny list i oddał go służącemu, odprowadzającemu konie.
Hrabina pół leżąc na kanapie w rogu salonu, przy okrągłym stoliczku, czytała ten list, kiedy służąca bez uprzedzenia, wpuściła Webera, jako królewskiego wysłańca, oznajmiając:
— Pan Weber.
Hrabina żywo list złożyła i przycisnęła go do piersi, jakby kamerdyner królowej wydrzeć jej skarb ten przyszedł.
Weber wypełnił polecenie królowej.
Andrea odpowiedziała, że stawi się na rozkazy Jej królewskiej mości.
Po wyjściu Webera, zamknęła oczy, jak osoba, która chce wszelką myśl obcą odpędzić, i wtedy dopiero na nowo czytać list poczęła.
Skończywszy, ucałowała czule papier i na sercu schowała.
Jakkolwiek niepodobna jej było odgadnąć powodu wezwania (królowej, czekała chwili wieczornej, bez niecierpliwości i bez obawy.
Nie tak było z królową. Prawie więziona w pałacu tułała się dla zabicia czasu z pawilonu Flory do pawilonu Marsa.
Najstarszy brat króla pomagał jej przebyć godzinę. Przybył do Tuilleries, aby się dowiedzieć, jak Favras został przyjęty przez króla.
Inna godzina przeszła królowej u pani Lamballe. Biedna księżna, oddana monarchini aż do śmierci, zaniedbywaną była przez Marję Antoninę dla Andrei i dla pani de Polignac.
Obiad trwał także godzinę. Przy stole dostojni małżonkowie byli oboje zamyśleni.
Wbrew zwyczajowi, królowa dnia tego mało była z dziećmi.
Królowa wcześnie została sama, a pod pozorem, że ma wiele do pisania, postawiła u drzwi na straży Webera. Król zresztą nie zauważył tego, zajęty był wypadkami które mu porucznik policji opowiadał.
Wypadki to takie były:
Zgromadzenie uznawszy się za nierozdzielne z królem, przybyło za nim do Paryża.
Ponieważ sala właściwa nie była gotowa, zajęło tymczasowo na swe posiedzenia salę arcybiskupstwa.
Zmieniło tytuł króla Francji i Nawarry, na tytuł Króla francuzów.
Wyrzuciło formuły królewskie: „Mocą naszej wiedzy nieomylnej i naszej mocy niepodzielnej“, a przyjęło formułę: My Ludwik, z Bożej laski i prawa konstytucyjnego państwa.
Dowodziło to, że Zgromadzenie Narodowe, jako dziecię wszystkich zgromadzeń parlamentarnych, zajmowało się fraszkami, zamiast spraw ważniejszych pilnować.
Mogło zająć się naprzykład wyżywieniem Paryża, który literalnie umierał z głodu.
Powrót z Wersalu i zamieszkanie w Tuilleries Piekarza Piekarki i małego Piekarczyka, nie sprowadziło spodziewanego polepszenia.
Brakowało ciągle i mąki i chleba.
Codzień zbierano się tłumnie u drzwi piekarzy, co sprawiało wielkie nieporządki. Ale jak tym zbiegowiskom zaradzić?
Prawo zbierania się uświęcone było: Deklaracją praw człowieka.
O tem wszystkiem nie wiedziało Zgromadzenie. Członkowie jego nie byli zmuszeni czekać u drzwi piekarzy, a jeśli przypadkiem który z członków zapragnął jeść podczas sesji, pewnym był, że o sto kroków znajdzie świeże bułeczki u piekarza Franciszka; mieszkał on przy ulicy Marché-Palu, a miał zawsze rezerwę dla panów Zgromadzenia.
Król słuchał więc porucznika policji, dowodzącego, że te nieporządki pewnego poranku, zamienią się w zaburzenia, gdy Weber, otwierając drzwi małego gabinetu królowej, oznajmił półgłosem:
Jakkolwiek królowa sama hrabinę przyzwala, jakkolwiek czekała na nią, jednakże posłyszawszy oznajmienie Webera, zadrżała na całem ciele.
Oparta o stół, wyciągnęła Marja-Antonina rękę ku dawnej przyjaciółce.
— Witaj, rzekła, Andreo, dziś jak zawsze pożądana!..
Silna i na wszystko przygotowana, Andrea, zadrżała z kolei.
— Czy potrzebuję mówić Waszej królewskiej mości, że gdybyś zawsze tak się do mnie odzywała, nie potrzebowałabyś posyłać za mną tak daleko?...
Królowa skorzystała z tego początku:
— Niestety!... — odpowiedziała, powinnabyś wiedzieć znowu, ty piękna, czysta, niewinna Andreo, że ja prosiłam o ratunek, i że ty tak mi go wspaniałomyślnie ofiarowałaś...
— Królowa, rzekła Andrea... — mówi o tem, o czem ja zapomniałam, i sądziłam, że ona nie pamięta także.
— Odpowiedź to surowa, Andreo — powiedziała królowa, a jednakże zasługuję na nią; prawda, że będąc szczęśliwą zapomniałam o twem poświęceniu. Posądziłaś mnie o niewdzięczność Andreo, a była to niemoc jedynie.
— Miałabym prawo oskarżać was, Najjaśniejsza Pani, rzekła Andrea, gdyby kiedy królowa odmówiła memu życzeniu lub prośbie, ale jakże Wasza królewska mość chce, żebym się skarżyła, kiedym nie prosiła o nic nigdy?
— Andreo! Andreo! zapominasz, w jak strasznej pocieszałaś mnie okoliczności!
— Najjaśniejsza Pani, rzekła, gdyby Wasza królewska mość miała litość nad swą wierną sługą, oszczędziła by jej wspomnień, które ona od siebie oddaliła; od nikogo, nawet od Boga, nie żądam pociechy, bo i Bóg nawet nie leczy pewnych boleści.
Królowa utkwiła w Andrei wzrok czysty i głęboki.
— Pewnych boleści! rzekła, masz więc inne, oprócz tych, któreś mi powierzyła?
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Nadszedł czas wyjaśnienia i dlatego cię wezwałam rzekła królowa. Kochasz pana de Charny?
Andrea zbladła jak trup.
— Tak!... — rzekła.
Królowa krzyknęła jak lwica raniona.
— A odkąd go kochasz?
— Od pierwszego widzenia.
Królowa cofnęła się z przestrachem przed marmurowym posągiem, który przyznawał, że ma duszę.
— O! rzekła — i milczałaś?
— Wiecie o tem lepiej, niż kto inny, Najjaśniejsza Pani.
— Tak... a teraz widzę, bo mnie już nie kocha. To chciałaś powiedzieć, nieprawdaż?
— Miłość lub obojętność pana hrabiego de Charny, są jego tajemnicą; nie do mnie, odkrywać ją należy, odparła Andrea.
— O! nietylko jego tajemnicą, bo sądzę, że ci ją dziś rano zwierzył, rzekła z goryczą królowa.
— Nie widziałam pana de Charny dziś rano.
Królowa zagłębiła w Andrei wzrok przenikliwy.
— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz o odjeździe hrabiego?
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, napisał do mnie list.
— A tego listu hrabiego zapewne nie masz przy sobie? — spytała królowa.
— Mylisz się, Najjaśniejsza Pani, oto jest.
Królowa czytała:
„Odmówiłem posłannictwa, które przedtem mi ofiarowano; myślałem bowiem, biedny szaleniec, że jakieś współczucie zatrzymuje mnie w Paryżu; ale odtąd, gdy przekonałem się niestety, że jest przeciwnie, z radością oddalam się od serc, którym jestem obojętny.
„Gdyby mnie podczas tej podróży, spotkać miał los biednego Jerzego, wszelkie środki przedsięwziąłem, abyś pani pierwsza uwiadomiona była o nieszczęściu mojem i o zwróconej ci wolności. Wtedy dopiero, dowiesz się jak głęboki zachwyt zrodziło we mnie twoje wielkie poświęcenie, tak źle nagrodzone przez tę, dla której, młoda, piękna i do szczęścia stworzona, poświęciłaś, młodość piękność i szczęście!...
„Proszę Boga i ciebie pani, abyś choć raz wspomniała o nieszczęśliwym, który tak późno przekonał się o wartości posiadanego skarbu.
Królowa oddała list Andrei, a ta wzięła go i opuściła z westchnieniem bezwładną rękę.
— Przebacz mi, Andreo!... — rzekła królowa. — Oh! ja tak cierpiałam!...
— Cierpiałaś! Śmieszże mówić przy mnie Najjaśniejsza Pani, żeś cierpiała! Cóż ja powiem w takim razie? Ty cierpiałaś, nie widziałaś jednak, żeby człowiek, któregoś kochała, obojętny na tę miłość, na klęczkach i z sercem w ręku odwrócił się ku innej kobiecie, nie widziałaś żeby brat twój, zazdrosny o tę inną kobietę; którą czcił w milczeniu jako poganin bóstwo swoje, bił się z człowiekiem przez ciebie kochanym, nie słyszałaś jak człowiek przez ciebie ukochany, raniony przez brata ciosem prawie śmiertelnym, przyzywał bez przytomności tę tylko inną kobietę, której ty byłaś powiernicą, nie widziałaś jak ta inna kobieta wciskała się w cień korytarzy gdzie i ty sama błądziłaś, by podsłuchiwać tych tonów szału, dowodzących, że jeżeli miłość szalona nie przeciąga się poza życie, towarzyszy przynajmniej aż na próg grobu, nie widziałaś jak ten człowiek, wracając do życia, cudem natury i nauki, zerwał się z łoża dlatego tylko aby upaść do nóg twojej rywalki, twojej rywalki... nie odeszłaś wtedy zrozpaczona, w dwudziestu pięciu latach życia, do klasztoru, by u zimnych stóp krucyfiksu zgasić tę pożerającą miłość. Ty, Najjaśniejsza Pani, w imię obowiązku, nie podjęłaś bezmiernego poświęcenia, ty nie kłamałaś przy ołtarzu, ty, po skończonej uroczystości małżeńskiej, nie pozostawiłaś małżonka swego kochankiem rywalki! Ah! — Najjaśniejsza Pani! trzy te ostatnie lata, to lata moje okrutne!
Królowa podniosła omdlałą rękę, szukając ręki Andrei.
Andrea usunęła swoją.
— Ja, która nic nie obiecywałam, rzekła, tyłem jednak dotrzymała! Ty, zaś, Najjaśniejsza Pani, przyrzekłaś mi dwie rzeczy... — Przyrzekłaś mi, że nie będziesz się już więcej widzieć z panem de Charny. Przyrzekłaś mi i to na piśmie, że mnie będziesz uważała za siostrę.
— Przebacz, przebacz mi, Andreo... myślałam, że on cię kocha!
— Sądziłaś więc, Najjaśniejsza Pani, że to prawo serca, że powinien kochać inną, mniej ciebie kochając.
— Andrea wycierpiała tyle, że już mnie tak nie kocha?... — rzekła z boleścią królowa.
Andrea nic nie odpowiedziała. Patrzyła na zrozpaczoną Marję Antoninę i coś jakby uśmiech zarysował się na jej wargach.
— Cóż więc uczynić, co uczynić mój Boże! aby tę uciekającą miłość, to jest życie moje utrzymać? — Jeżeli wiesz Andreo, przyjaciółko, siostro moja, powiedz mi, błagam cię, zaklinam...
Królowa wyciągnęła obie ręce do Andrei.
Andrea się cofnęła.
— Mogęż, odpowiedziała, wiedzieć o tem, ja, której nigdy nie kochał?
— Tak, ale może cię kochać... Kiedyś może błagać będzie u stóp twoich przebaczenia, za przeszłość, za wszystkie cierpienia twoje, których był powodem, a cierpienia tak się prędko zapominają w objęciach ukochanego.
— Zapominasz Najjaśniejsza Pani, że w razie takiego nieszczęścia, bo byłoby to nieszczęściem dla nas obydwóch, musiałabyś odkryć panu de Charny pewną tajemnicę, wielką tajemnicę, któraby w jednej chwili miłość jego zabiła; zapominasz, że musiałabym opowiedzieć mu to com tobie opowiedziała.
— Powiedziałabyś mu o twym strasznym wypadku?.. powiedziałabyś mu, że masz dziecko z Gilbertem?...
— Doprawdy, Najjaśniejsza Pani — powiedziała Andrea, za kogoż mnie masz, okazując podobną wątpliwość?
Królowa odetchnęła.
— Tak więc, rzekła, nie uczynisz nic, aby do siebie pana de Charny przyciągnąć?
— Nie, Najjaśniejsza Pani. a przynajmniej nic więcej niż dotąd.
— Nie powiesz mu, nie dasz uczuć, że go kochasz?
— Chyba, gdyby mi sam powiedział, że mnie kocha, Najjaśniejsza Pani.
— A jeżeli ci powie, że cię kocha, powiesz mu o swej miłości, przysięgasz mi...
— Najjaśniejsza Pani, przerwała królowej Andrea — czy mnie jeszcze o co zapytasz, czy masz mi wydać jakie rozkazy?
— Nie, nie, dziękuję. Chciałam wrócić ci moją przyjaźń, ale mi odmawiasz. Bądź zdrowa, Andreo, przyjmij chociaż wdzięczność moją.
Andrea ruchem ręki odepchnąwszy to uczucie, a oddawszy zimny, lecz głęboki ukłon, wyszła powoli i w milczeniu, jak zjawisko.
Królowa przyzwała Webera.
Nie próbujemy opowiedzieć, jak ta noc przeszła obu kobietom.
O dziewiątej rano, królowa przechadzała się po pokoju z oczyma czerwonemi od płaczu, z licem od bezsenności wybladłem.
Od kilku chwil, chociaż wskutek rozkazu nikt nie śmiał wejść do jej pokoju, słyszała wokoło swego apartamentu te chodzenia i krzątania, które coś niezwykłego nazewnątrz zwiastują.
Przyzwała wiernego sługę.
— Co to jest, Weberze? zapytała królowa, co się dzieje w zamku, co znaczą te odgłosy?
— Nie wiem, Najjaśniejsza Pani, podobno w Cité powstało zaburzenie z powodu braku chleba.
No to, pobiegnij do Cité, Weberze, zobacz co się tam dzieje i przyjdź mi powiedzieć.
Weber wyszedł z zamku, dotarł do furtki Luwru, po biegł na most i kierując się wrzawą, idąc za prądem ku arcybiskupstwu, znalazł się na placu przed kościołem Notre-Dame.
W miarę jak się zbliżał ku staremu Paryżowi tłum się zwiększał a wrzawa się głośniejszą stawała.
Pośród krzyku a raczej wycia, słyszał głosy, jakie można słyszeć na niebie podczas burzy, a na ziemi w dniach rewolucji; głosy te krzyczały:
— To głodziciel! Śmierć mu! śmierć! Na latarnię! na latarnię!
I głosy niewiedząc nawet o co idzie, głosy między któremi słuchać było głosy także kobiet, powtarzały w nadziei radującego serca tłumów widoku:
— To głodziciel! Śmierć mu! Na latarnię.
Nagle Weber uczuł gwałtowne wstrząśnienie i ujrzał fale ludzką, nadciągającą z ulicy Kanonicznej, ujrzał żujący wodospad, pośród którego szarpał się jakiś nieszczęśliwy blady i w rozdartem odzieniu.
Przeciw niemu to cały lud ten powstawał, przeciw memu podnosiły się te wrzaski, wycia i groźby.
Jeden człowiek, który bronił nieszczęśliwego przed tym tłumem; sam jeden stawiał opór potokowi ludzi.
Tym człowiekiem, był Gilbert.
Niektórzy z pośród tłumu, poznając go krzyczeli:
— To doktór Gilbert, patrjota, przyjaciel pana de Lafayette i pana Bailly. Słuchajmy doktora Gilberta!...
Na taki krzyk, chwilowa cisza zapanowała na falach, a Weber korzystał z niej, aby się dostać do Gilberta.
Udało mu się to z wielką trudnością.
— Panie doktorze!... — zawołał kamerdyner.
Gilbert obejrzał się w stronę skąd głos pochodził.
— Ach! — rzekł, to ty, Weberze.
I dając mu znak, aby się przybliżył i szepnął:
— Idź, powiedz królowej, że przyjdę później może niż sie spodziewa. Muszę ocalić człowieka.
— Tak, tak!... — zawołał nieszczęśliwy dosłyszawszy ostatnie słowa, ocalisz mnie, nieprawdaż doktorze? Powiedz im, żem niewinny! Powiedz, że młoda żona moja jest w ciąży!... Przysięgam, że nie chowałem chleba, doktorze!...
— Przyjaciele! — zawołał Gilbert, walcząc z nadludzką siłą przeciw szaleńcom, ten człowiek jest, jak wy francuzem, jak wy obywatelem; nie można, nie trzeba go mordować nie wysłuchawszy, prowadźcie go do okręgu a potem, zobaczymy...
— Tak! — zawołało kilka głosów, które poznały doktora.
— Panie Gilbercie! — rzekł kamerdyner królowej, pójdę uprzedzić oficerów okręgowych, to dwa kroki stąd, za pięć minut przybędę.
I zginął w tłumie, nie czekając nawet przyzwolenia Gilberta.
Tymczasem kilka osób pomagało doktorowi i z ciał swoich uczyniło nieszczęśliwemu, zagrożonemu gniewem tłumu, rodzaj żywego wału.
Wał ten jakkolwiek słaby, zatrzymał na chwilę morderców, głuszących swoją wrzawą głos Gilberta i zacnych obywateli innych.
Szczęściem po pięciu minutach zrobił się ruch w tłumie.
— Oficerowie okręgu! oficerowie okręgu! — wołać zaczęto.
Wobec oficerów okręgu groźby znikają, tłum się usuwa. Mordercy nie mają zapewne jeszcze wydanego hasła.
Prowadzą nieszczęśliwego do ratusza.
Trzyma on za rękę doktora i puścić go nie chce.
Któż jest ten człowiek nieszczęśliwy?...
Zaraz objaśnimy.
To biedny piekarz, Djonizy François, ten sam, który dostarczał bułeczek panom Zgromadzenia.
Rano jakaś stara kobieta weszła do jego sklepu przy ulicy Marché-Palu, w chwili kiedy rozdawszy szósty wypiek, rozpoczynał siódmy.
Kobieta żądała chleba.
— Niema go już, mówi François, ale poczekajcie na siódmy wypiek, to dam wam pierwszej.
— Ja chcę zaraz, odpowiada kobieta, oto pieniądze.
— Ale, mówi piekarz, kiedy niema z pewnością...
— Pozwól mi zobaczyć.
— Owszem!... — rzekł piekarz — idźcie, patrzcie, szukajcie, niczego nie pragnę.
Stara kobieta wchodzi, szuka, wietrzy, plądruje, otwiera jakąś szafę i znajduje w niej trzy bochenki chleba czerstwego, które parobcy schowali dla siebie.
Bierze jeden, wychodzi nie zapłaciwszy, a na uwagę piekarza podburza lud wołając, że François chce go zagłodzić, że chowa połowę każdego wypieku.
Pomówienie o chęć zagłodzenia skazywało na śmierć prawie pewną, każdego, kogo dotyczyło.
Jakiś stary dragon nazwiskiem Fleur-d’Epine, pijący w pobliskiej karczmie, wychodzi i powtarza głosem pijanym krzyk starej kobiety.
Na to podwójne wołanie, lud wyjąć przybiega, pyta się, dowiaduje, o co idzie, powtarza okrzyki, wpada do sklepu piekarza, pomimo straży, którą policja u drzwi jego i wszystkich piekarni postawiła, rozprasza się po magazynie, i oprócz dwóch czerstwych bochenków, wskazanych przez starą kobietę, znajduje sto dwadzieścia świeżych bułeczek zostawionych dla deputowanych, odbywających posiedzenia w arcybiskupstwie, to jest o sto kroków za ledwie...
Odtąd godzina nieszczęśliwego wybiła. Nie jeden już ale sto, dwieście, tysiąc głosów wrzeszczy: „To głodziciel!“...
Cały tłum wykrzykuje: „Na latarnię!“...
W tej chwili doktór Gilbert, powracający od syna z kolegjum Ludwika Wielkiego, rzuca się na ratunek zagrożonego człowieka.
Z kilku słów François, dowiaduje się, o co idzie, uznaje niewinność piekarza i próbuje go obronić.
Lud pociągnął wtedy ze sobą i nieszczęśliwego i jego obrońcę, na obu jedną rzucając klątwę, gotowy dotknąć obu jednem uderzeniem.
Na szczęście Weber, wysłany przez królową, przybył na plac Notre-Dame i poznał doktora.
Widzieliśmy, że po odejściu Webera nadeszli oficerowie okręgu, że nieszczęśliwy piekarz pod ich eskortą odprowadzony został do ratusza.
Oskarżony, straż okręgowa, rozdrażnione pospólstwo, wszystko to wtargnęło do ratusza, zapełniło w jednej chwili plac najemnikami bez roboty i tymi nieborakami z głodu, którzy zawsze gotowi wmięszać się do wszelkich zaburzeń i na tego kto o powód nędzy publicznej zostaje posądzony, rzucić część swojej niedoli. Zaledwie też nieszczęśliwy François zniknął w przedsionku ratusza, krzyki się wznowiły. Zdawało się wszystkim tym ludziom, że wydarto im zdobycz, która do nich należała. Istoty o ponurych twarzach podburzały tłum, mówiąc półgłosem:
— To głodzidel przez dwór zapłacony i dlatego chcą go ocalić!...
Wyrazy: zbrodniarz!... zbrodniarz!... obiegły pośród zgłodzonego pospólstwa i jak płomyki rozpalały nienawiści i gniewy.
Niestety, było to jeszcze bardzo wcześnie, a żadnego z ludzi mających moc nad ludem, ani pana Bailly, ani Lafayette’a, nie było.
Wiedzieli o tem dobrze ci, co powtarzali w tłumie: „Zbrodniarz!... głodziciel!“
Wkońcu, ponieważ oskarżony nie przybywał, groźby i krzyki zamieniły się w wycie ogólne.
Ludzie, o których mówiliśmy wślizgnęli się do przedsionka, na schody i dotarli aż do sali, gdzie biednego piekarza Gilbert bronił jak mógł.
Ze swej strony sąsiedzi François przybiegli, oświadczając, że od początku rewolucji, dawał on dowody największej gorliwości; że wypiekał dziesięć pieców dziennie, ze gdy im brakowało mąki, dawał im swojej, ażeby prędzej obsługiwać publiczność, wynajął piec cukiernika i suszył w nim drzewo.
Pokazało się wkońcu, że zamiast kary, człowiek ten wart nagrody.
Ale na placu, na schodach i w sali, krzyczą ciągle: „to zbrodniarz!“ i żądają śmierci François.
Nagle niepodziewana napaść oddziela biedaka od otaczającej go gwardji narodowej i jego protektorów. Gilbert odepchnięty w stronę zaimprowizowanego trybunału, widzi dwadzieścia rąk wyciągniętych... Napróżno Gilbert robi wysiłek by się doń dostać; otwór, w którym znika nieszczęśliwy, zamyka się powoli!... Walczył przez chwilę z rozpaczliwym wzrokiem, zaciśniętą pięścią i zadławionym głosem, jak pływak z bałwanami; potem fala go zakryła, przepaść pochłonęła!... Odtąd był już zgubiony.
Stoczony ze schodów, odbiera ciągłe razy; w przedsionku ciało jego jest już tylko jedną wielką raną.
Teraz nie o życie, ale o śmierć już prosi!...
Gdzież ukrywała się śmierć w owym czasie, kiedy tak prędko biegła na zawołanie?...
W sekundzie głowa nieszczęśliwego piekarza oddzielona od ciała, znalazła się na pice.
Na krzyk z ulicy, zbiegają burzyciele będący na sali i schodach. Trzeba widzieć wszystko do końca.
Ciekawa to rzecz, głowa na pice, niewidziano nic podobnego od szóstego października, a dziś już dwudziesty pierwszy.
— O!... Billot!... Billot!... — szepcze Gilbert wybiegając z sali, jakiś ty szczęśliwy, żeś opuścił Paryż.
Przechodził plac Greve i szedł brzegiem Sekwany, oddalając się od krwawej głowy i wyjącego motłochu, kiedy w połowie ulicy Pelletier uczuł dotknięcie w ramię.
Podniósł głowę krzyknął i chciał mówić, ale człowiek którego poznał, wsunął mu rękę bilecik, położył palec na ustach i oddalił się w stronę arcybiskupstwa.
Chciał widocznie zachować incognito; ale jakaś przekupka, poznała go i krzyknęła:
— E!.. to poczciwy Mirabeau!...
— Niech żyje Mirabeau!... — zawołało naraz pięćset głosów; — niech żyje obrońca ludu!... niech żyje patrjota!...
Ogon orszaku, towarzyszącego głowie biednego François, posłyszawszy okrzyk, cofnął się aby towarzyszyć panu Mirabeau do drzwi arcybiskupstwa.
Gilbert przeczytał szybko bilet wręczony sobie przez Mirabeau, odczytał go wolniej po raz drugi, schował do kieszeni i zawoławszy fiakra, kazał się wieźć do Tuilleries.
Zastał tu wszystkie kraty i podwoje zamknięte, straże rozstawione z rozkazu pana de Lafayette. Ten dowiedziawszy się o zaburzeniu w Paryżu, pomyślał o bezpieczeństwie króla i królowej, a potem udał się na miejsce wypadku.
Gilbert dał się poznać odźwiernemu od ulicy, de l’Echelle i wszedł do wnętrza.
Spostrzegła go pani Campan, a mając rozkaz od królowej, wyszła naprzeciw niego i wprowadziła natychmiast. Weber z rozkazu Marji Antoniny wrócił na plac, by zbierać wiadomości.
Na widok Gilberta, królowa krzyknęła.
Ubranie i żabot doktora podarte zostały w walce podjętej dla ocalenia nieszczęśliwego François, a kilka kropel krwi zwilżało jego koszulę.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł, przepraszam Waszą królewską mość, że tak się jej przedstawić ośmielam; ale mimo mej woli i tak już długo czekać na siebie pozwoliłem...
— A ten nieszczęśliwy, panie Gilbercie?...
— Nie żyje, Najjaśniejsza Pani!... zamordowano go, poszarpano w kawałki...
— Byłże winny przynajmniej?...
— Był niewinny, Najjaśniejsza Pani.
— O!... panie, oto owoce waszej rewolucji. Pomordowali wielkich panów, urzędników, straż, a teraz mordują się między sobą; czyż niema sposobu wymierzenia sprawiedliwości zabójcom?...
— Postaramy się o to, Najjaśniejsza Pani; lepiej jednak byłoby uprzedzić zbrodnie, niż karać zbrodniarzy.
— Ale jak dojść do tego, wielki Boże!... Król i ja tego tylko wszak pragniemy.
— Najjaśniejsza Pani, wszystkie te nieszczęścia pochodzą z wielkiej nieufności ludu do pełnomocników władzy: postawcie na czele ludzi posiadających zaufanie narodu, a nic podobnego nie będzie.
— A!... tak, pana de Mirabeau, pana de Lafayette... nieprawdaż?...
— Miałem nadzieję, że królowa chce się ze mną widzieć, aby mi oświadczyć, jako wymogła na królu, iż zgodzi się na proponowaną przezemnie kombinację.
— Najprzód, doktorze, powiedziała królowa, popełniasz wielki błąd, który i inni popełniają; sądzisz, że mam wpływ na króla, sądzisz, że król, postępuje za mojem natchnieniem?... Mylisz się pan!... Jeżeli kto, to chyba księżniczka Elżbieta, ale nie ja, ma wpływ na Ludwika; dowód, że wczoraj wysłał jednego ze sług moich, pana de Charny, a ja nie wiem, gdzie pojechał i w jakim celu?
— Jednakże, gdyby królowa wstręt swój do pana de Mirabeau przemogła, wziąłbym na siebie skłonienie króla do spełnienia życzeń moich.
— Czy, panie Gilbercie, podjęła żywo królowa, czy powiesz może, iż wstręt to nieuzasadniony?...
— W polityce, Najjaśniejsza Pani, niema sympatyj ani antypatyj; są tylko względy zasad i kombinacje interesów. Muszę zaś wyznać Waszej królewskiej mości, że ku wstydowi ludzkiemu, kombinacje interesów są daleko pewniejsze, niż względy zasad.
— Dobrze. Czy radziłbyś mi na serjo, ażeby zaufać człowiekowi, który uczynił piąty i szósty października, czy kazałbyś mi zawrzeć pokój z mówcą, który mnie publicznie znieważył na trybunie?
— Najjaśniejsza Pani, wierzcie mi, że to nie pan Mirabeau spowodował piąty i szósty października; głód to nędza, rozpoczęły dzieło dnia, a jakaś ręka potężna, tajemnicza, straszliwa, stworzyła dzieło nocy; może kiedy ja sam bronić was będę, może sam walczyć będę przeciw tej ciemnej mocy, która prześladuje nietylko was, ale wszystkie głowy koronowane, nietylko tron francuski, ale wszystkie trony ziemskie!... Pan de Mirabeau, Najjaśniejsza Pani, przysięgam na cześć, którą wam jestem winien, nie był niczem w tych dniach straszliwych. Dowiedział się on tylko wcześniej na Zgromadzeniu, że lud ciągnie na Wersal...
— Czy zaprzeczysz pan także temu, co wszystkim wiadomo, czy zaprzeczysz znieważeniu mnie na trybunie?..
— Najjaśniejsza Pani, pan de Mirabeau jest jednym z tych ludzi, którzy, widząc na co się zdadzą, oburzają się gdy królowie nie chcą ich zużytkować, pan de Mirabeau dlatego tylko uciekł się do zniewagi, aby sławna córka Marji Teresy, królowa i kobieta, zwróciła na niego wzrok swój zagniewany, bo woli to, niż gdyby wcale nań patrzeć nie miała.
— Więc sądzisz, panie Gilbercie, że ten człowiek zgodziłby się być naszym?...
— Jest nim, Najjaśniejsza Pani; Mirabeau oddala się od króla, jedynie, jak koń rozbrykany: gdyby poczuł cugle i ostrogi jeźdźca, wróciłby znowu na prostą drogę.
— Skoro oddany jest księciu Orleańskiemu nie może być nam oddany?
— Błąd to, Najjaśniejsza Pani!
— Więc pary de Mirabeau nie jest oddany księciu Orleańskiemu?... powtórzyła królowa.
— I to tak dalece, Najjaśniejsza Pani, że gdy dowiedział się o wyjeździe księcia do Anglji, przed pogróżkami pana de Lafayette, powiedział: „Mówią, że jestem stronnikiem tego człowieka, a ja nie chciałbym go mieć za lokaja!“
— No, to mnie z nim trochę godzi, powiedziała królowa, próbując się uśmiechnąć i gdybym wiedziała, że doprawdy liczyć na niego mogę?...
— A więc?
— Może prędzej niż król zwróciłabym się do niego.
— Najjaśniejsza Pani, nazajutrz po dniu, w którym lud przyprowadzi Waszą królewską mość, króla i rodzinę królewską z Wersalu, spotkałem pana de Mirabeau...
— Upojonego triumfem?
— Przerażonego niebezpieczeństwami, któreście przeszli i które wam grozić jeszcze mogą.
— Doprawdy, czy jesteś pan tego pewny? spytała wątpiąco królowa...
— Chcesz, Najjaśniejsza Pani, abym ci wyrazy jego powtórzył?...
— Sprawi mi to wielką przyjemność.
— A więc, oto są, co do słowa; wyryłem je sobie w pamięci, mając nadzieję, że kiedyś przy sposobności powtórzę je Waszej królewskiej mości:
— Jeśli masz pan jaki sposób dać się wysłuchać krolowi i i królowej, wytłumacz im, że Francja i oni są zgubieni jeżeli rodzina królewska nie opuści Paryża. Zajmuję się planem tego wyjścia. Czy mógłbyś ich zapewnić, że mogą liczyć na mnie?
Królowa się zamyśliła.
Tak... więc... — rzekła, zdaniem pana de Mirabeau, powinniśmy opuścić Paryż?
— Było to w owym czasie jego zdanie.
— Czy zmieniło się dotąd?...
— Tak, jeśli mam wierzyć biletowi, który przed półgodziną odebrałem.
— Od kogo?
— Od samego Mirabeau właśnie.
— Można widzieć ten bilet?
— Przeznaczony jest dla Waszej królewskiej mości.
Powiedziawszy to, Gilbert wydobył papier z kieszeńi.
— Wasza królewska mość wybaczy, rzekł, ale pisany był u kupca win na bufecie.
— Bądź pan o to spokojny, papier i biurko zgadzają się z polityką w obecnej chwili.
Królowa wziąwszy bilet, czytała:
„Dzisiejsze zdarzenia zmieniają postać rzeczy.
„Wielką można mieć korzyść z tej uciętej głowy.
„Zgromadzenie bać się będzie i zażąda stanu wojennego.
De Mirabeau może utrzymywać, że ocalenie polega jedynie na przywróceniu siły władzy wykonawczej.
De Mirabeau może atakować pana Neckera w kwestji ustaw o wyżywieniu i może go zwalić.
„Niech zamiast Neckera. powołani będą na ministrów Mirabeau i Lafayette, a de Mirabeau odpowiada za wszystko“..\
— I cóż?... — rzekła królowa... — list to bez podpisu.
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej Mości, że go sam pan de Mirabeau doręczył.
— Co pan myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę, Najjaśniejsza Pani, że pan de Mirabeau ma słuszność najzupełniejszą, że jedynie związek, który proponuje, może ocalić Francję.
— Niech tak będzie; niech de Mirabeau przedstawi mi przez pańskie pośrednictwo, notę o położeniu rzeczy, i projekt ministerjum, a oboje przedstawię królowi.
— I będzie Wasza królewska mość popierać ten projekt?
— Energicznie.
— A tymczasem, czy pan de Mirabeau, tytułem pierwszego zakładu, może popierać stan wojenny i żądać przywrócenia siły dla władzy wykonawczej?
— Może to uczynić.
— Czy, gdyby upadek Neckera był nagłym, ministerjum Lafayette i Mirabeau — nie będzie źle przyjętem?
— Nie. Chcę dowieść, żem gotowa poświęcić wszystkie moje osobiste uczucia dla dobra państwa. Tylko, jak pan wiesz, nie ręczę za króla.
— Czy hrabia Prowancji wspierałby nas w tej sprawie?
— Zdaje mi się, że hrabia Prowancji ma swoje zamiary, i że nie zechce popierać żadnych innych.
— Czy zamiarów tych wcale nie zna królowa?
— Zdaje mi się, że jest on zdania, jakie wyznawał przedtem pan de Mirabeau. Pragnie aby król opuścił Paryż.
— Czy Wasza królewska mość upoważnia mnie do powiedzenia panu de Mirabeau, że ten projekt ministerjuni jest przez nią pożądanym?
— Zdaję się na pana w tym, jak masz postąpić z człowiekiem, który był naszym przyjacielem wczoraj i może nim być jutro...
— W tym względzie polegaj na mnie, Najjaśniejsza Pani, ale, ponieważ okoliczności są właśnie, ponieważ niema czasu do stracenia; pozwólcie mi udać się na Zgromadzenie, a może dziś jeszcze zobaczę się z panem de Mirabeau. Jeżeli go zobaczę, Wasza królewska mość, za dwie godziny będzie miała odpowiedź.
Królowa uczyniła ręką znak przyzwolenia i pożegnała.
Gilbert wyszedł.
W kwadrans potem był na Zgromadzeniu.
Zgromadzenie całe wzruszone, oburzało się na zbrodnię u jego drzwi popełnioną, na człowieku, który był w części jego sługą.
Członkowie przechodzili z trybuny na ławki, z ławek na korytarze.
Jeden Mirabeau, nieruchomy, patrzył stale na trybunę.
Gdy spostrzegł Gilberta, lwia jego fizjognomja rozjaśniła się nagle.
Gilbert dal mu znak, na który skinieniem głowy odpowiedział.
Gilbert wyrwał kartkę z pugilaresu i napisał:
„Propozycje wasze przyjęte, jeżeli nie przez obie strony, to przez tę, którą pan i ja mamy za najbardziej wpływową.
„Żądają noty na jutro, a projektu ministerjum ma dziś.
„Przywróć pan siłę władzy wykonawczej, a rachować się będzie z panem“.
Złożył papier w kształcie listu i napisał na adresie:
„Panu de Mirabeau“ — zawołał woźnego i kazał odnieść adresatowi.
Z trybuny widział Gilbert woźnego wchodzącego do sali; widział, jak oddawał bilet.
Mirabeau przeczytał papier z tak głęboką obojętnością że najbliższy sąsiad nie odgadłby, iż zadawalniał on najgorętsze jego życzenia; z tą samą obojętnością skreślił kilka wierszy i oddał je woźnemu, mówiąc:
— Osobie, która ci bilet do mnie dała.
Gilbert żywo papier otworzył.
Zawierał kilka słów, które możeby były inną przyszłość Francji przyniosły, gdyby plan w nich zawarty został wykonany:
„Będę mówił.
— „Jutro, prześlę notę.
„Oto lista, można będzie zmienić kilka nazwisk:
„Pan Necker, pierwszy minister...“
Nazwisko nasunęło Gilbertowi wątpliwość, czy bilet był rzeczywiście ręką Mirabeau pisany.
Ponieważ jednak za tem, jak i za innemi nazwiskami następowały uwagi, Gilbert czytał dalej:
„Pan Necker, pierwszy minister. (Trzeba go uczynić tak bezsilnym, jak jest niezdolnym, a jednak zachować jego popularność gwoli króla).
„Arcybiskup Bordeaux, kanclerz. (Zaleci mu się, aby starannie dobierał sobie referentów).
„Książę de Liancourt, wydział wrojny. (Posiada honor i stałość i przyjaźń osobistą dla króla, więc to króla zabezpieczy).
„Książę de la Rochefoucault, pałac królewski, miasto Paryż. (Thouvert z nim razem).
„Hrabia de la Marck, marynarka. (Nie może zawiadywać ministerjum wojny, które trzeba oddać panu de Liancourt. Pan de la Marck jest wiernym i ma charakter).
„Biskup d’Autun, minister finansów. (Projekt o duchowieństwie, godnym go czyni tego miejsca. Laborde z nim razem).
„Hrabia de Mirabeau, w radzie króla. Bez wydziału (Drobne skrupuły szacunku ludzkiego nie są na czasie: rząd ma objawić głośno, że odtąd głównemi jego podporami będą dobre zasady, charakter i zdolności).
„Target, mer Paryża (parlament kierować nim będzie zawsze).
„Lafayette, do rady; marszałek Francji, naczelny wódz niedożywotni, dla przekształcenia armii.
„Pan de Montmorin, gubernator, książę i par Francji (Długi jego spłacone).
„Pan de Segur (z Rosji), do spraw zagranicznych.
„Pan Mounier, do bibljoteki króla.
„Pan Chapelier, do budynków“.
Pod tą pierwszą, następowała druga nota.
„Minister sprawiedliwości, książę de la Rochefacanit.
„Minister spraw zagranicznych, biskup d’Autun.
„Minister finansów, Lambert, Haller albo Clavieres.
„Minister marynarki...
„Minister wojny lub marynarki, la Marck.
„Naczelnik rady wychowania publicznego, ksiądz Sieyes.
Straż prywatnej pieczęci króla...“
Ta druga nota wskazywała widocznie zmiany i modyfikacje jakieby w propozycji Mirabeau zaprowadzić można bez szkody dla jego widoków, bez naruszenia jego projektów[1].
Gilbert przebiegł prędko pismo, wyrwał nową kartki; z pugilaresu, napisał kilka słów, które oddal woźnemu poprosiwszy go przedtem, aby się nie oddalał:
„Wracam do gospodyni domu, w którym chcemy nająć mieszkanie i przedstawię jej warunki na jakich przystajesz pan wziąć ten dom i oporządzić.
„Po skończonem posiedzeniu prześlij mi pan jego rezultat, na ulicę Św. Honorjusza, naprzeciwko sklepu stolarza Duplay“.
Królowa ciągle chciwa ruchu i wzruszeń, w nadziei, że intrygami politycznemi zwalczy namiętności serca, czekała niecierpliwie na powrót Gilberta i słuchała opowiadań Webera.
To opowiadanie było strasznem rozwiązaniem okropnej sceny, której Weber widział początek i koniec.
Posłany przez królową, aby zasięgnąć wiadomości, przybył z jednej strony mostu Notre-Dame, kiedy na drugiej ukazywał się krwawy orszak, niosący jako sztandar zbrodni, głowę nieszczęśliwego François, przystrojoną w białą czapkę, jednemu z piekarzy zerwaną.
W trzeciej części mostu, jakaś młoda kobieta blada, wystraszona, mimo, iż widocznie była brzemienną, biegła jak mogła najprędzej ku ratuszowi i zatrzymała się nagle.
Ta głowa, której rysów z daleka rozróżnić nie mogła, wywarła na niej wrażenie starożytnego puklerza Meduzy. W miarę jak się głowa zbliżała, można było widzieć, że biedna kobieta w głaz się zamieniała.
Kiedy straszne trofeum znalazło się o dwadzieścia kroków od niej, krzyknęła, wyciągnęła ręce z ruchem rozpaczliwym, i jakby nogi jej odczepiły się od ziemi, padła zemdlona na moście.
Była to żona piekarza François, w ciąży od pięciu miesięcy.
Uniesiono ja bez przytomności.
— O! mój Boże!... — szepnęła królowa, straszna to dla twej sługi wiadomość, że są jeszcze od niej nieszczęśliwsi!
W tej chwili wszedł Gilbert, wprowadzony przez panią Campan.
Zastał, już nie królową, ale kobietę, żonę i matkę, przybitą opowiadaniem okrutnem.
Gilbert, według jego zapewnień przynajmniej, przychodził podać sposób, któryby morderstwom koniec położył.
To też królowa, ocierając oczy zaszłe łzami, i czoło potem zlane, wzięła z rąk Gilberta listę, przezeń przyniesioną.
— Weber... — rzekła, zanim się do czytania zabrała, jeżeli rzeczywiście jest w ciąży, będę chrzestną matką jej dziecka.
— Ah! Najjaśniejsza Pani, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert, czemu wszyscy francuzi nie mogą tak jak ja, widzieć łez i słyszeć świętych słów waszych?
Królowa zadrżała. Były to słowa, które w niemniej krytycznej okoliczności, wyrzekł był do niej Charny.
Rzuciła okiem na listę Mirabeau: ale nadto wzburzona aby dać stosowna odpowiedź, powiedziała:
— Dobrze, doktorze, zostaw mi tę listę. Namyślę się odpowiem jutro.
Potem, nie wiedząc może co czyni, wyciągnęła rękę do Gilberta, którą on, zadziwiony, dotknął końcami ust palców.
Było to strasznem nawróceniem się ze strony dumnej Marii Antoniny, rozprawiać o ministerstwie Mirabeau i Lafayetta, a podawać rękę do pocałowania doktorowi.
O siódmej wieczór lokaj bez liberji oddał Gilbertowi bilet następujący:
„Posiedzenie gorące.
„Stan wojenny uchwalony.
„Buzet i Robespierre żądali utworzenia sądu najwyższej instancji.
„Utrzymałem uchwałę, że wszystkie zbrodnie obrazy-narodu, sądzone będą przez trybunał królewski w Chatelet.
„Umieściłem bez korowodów, zbawienie Francji w sile władzy królewskiej, a trzy czwarte Zgromadzenia mi przyklasnęło.
„Mamy dziś 21 października. Sądzę, że monarchja od 6-go października zaszła daleko.
Ażeby zrozumieć całą doniosłość triumfu jaki odniósł Mirabeau i władza królewska, której się n pełnomocnikiem uczynił, musimy czytelnikom objaśnić, czem był Chatelet.
Jeden z jego pierwszych sądów da zresztą powód do najstarszej sceny na placu Greve w 1790 roku; do sceny, która nie będąc obcą naszemu przedmiotowi, znajdzie miejsce w ciągu opowiadania niniejszego.
Chatelet, który od XII stulecia miał wielkie znaczenie w historji jako trybunał i więzienie, otrzymał wszechmoc swą pięciowiekową z ręki dobrego króla Ludwika IX.
Król Filip-August, budowniczym był, jakich mało.
Wybudował on mniej więcej Notre-Dame.
Wzniósł szpitale Św. Trójcy, Św. Katarzyny i Św. Mikołaja.
Wybrukował ulice Paryża, bo pokryte błotem i mułem, cuchnęły tak, że nie pozwalały mu, jak mówi kronika, oknem wyglądać.
Filip-August miał coprawda na te wszystkie wydatki i źródło niewyczerpane, ale na nieszczęście, następcy jego wysuszyli je zupełnie. Źródłem tem byli żydzi.
W 1189 roku, Filip-August uległ szałowi epoki.
Zapragnął odebrać Jerozolimę sułtanom Azji.
Połączył się z Ryszardem-Lwie-Serce i udał się do miejsc świętych.
Nim jednak wyjechał, aby dobrzy Paryżanie nie tracili czasu i nie mając co robić, nie myśleli o buncie, tak jak za jego podmową buntowali się poddani, a nawet synowie Henryka II-go, króla angielskiego, zostawił im plan, który natychmiast po jego wyjeździe wykonać mieli.
Miało to być nowe obwarowanie miasta Paryża; otoczenie, którego plan sam król podawał, miał to być prawdziwy mur XII wieku, ozdobiony wieżycami i bramami.
Trzeci mur opasujący Paryż.
Rozumie się, że inżynierowie, którym wykonanie tego planu powierzone zostało, nie brali miary z chwili bieżącej, bo stolica szybko rosnąc od Hugona Kapeta, przerwała już dwa pasy dawniejsze i obiecywała wybiec poza trzeci.
Zrobiono więc pas szerszy, a w tej przestrzeni zamknięto wielką ilość małych wiosek, przeznaczonych na utworzenie wielkiej całości.
Te wsie i wioski, jakkolwiek ubogie, miały każda swój sąd osobny, sąd dominjalny.
Wszystkie sądy te dominjalne, rzadko się z sobą zgadzały, a po otoczeniu ich jednym murem, jeszcze silniej uwydatniały sprzeczności, przez co wielkie zamieszanie sprawiały w tej dziwnej stolicy.
Ówczesny posiadacz dóbr Vincennes, któremu widocznie więcej niż innym starcia te dokuczyły, postanowił raz im położyć kres.
Posiadaczem owym był Ludwik IX.
Dobrze bo jest przypomnieć dzieciom, a nawet i dorosłym, że kiedy Ludwik IX wymierzał sprawiedliwość pod owym dębem przysłowiowym, wymierzał ją jako pan, nie jako król.
Wskutek tego, jako król, rozkazał, aby wszystkie sprawy przez mniejsze sądy rozstrzygane, odwoływały się do Chatelet w Paryżu.
Sąd więc w Chatelet stał się wszechmocnym i był nim aż do chwili, w której parlament, wdzierający się coraz bardziej w zakres władzy królewskiej, oświadczył, że on z kolei drogą apelacji rozstrzygać będzie sprawy w Chatelet osadzone.
Zgromadzenie narodowe zawiesiło wszystkie parlamenty.
— Zakopaliśmy je żywcem!... powiedział był raz Lameth wychodząc z posiedzenia.
Ale na naleganie Mirabeau, przywrócono dawną moc Chateletowi, a nawet nowe mu atrybucje dodano.
Był to wielki triumf dla władzy królewskiej, bo wykroczenia przeciw narodowi podlegające prawu wojennemu, poddawane znowu być miały pod rozpoznanie trybunału do króla należącego.
Pierwszą zbrodnią rozpatrywaną w Chatelet była ta, którąśmy opowiedzieli.
Zaraz w dniu ogłoszenia nowego prawa, dwaj z morderców nieszczęśliwego François, bez żadnego procesu na publiczne tylko oskarżenia i jawność zbrodni, zostali na placu Greve powieszeni.
Trzeci, werbownik Fleur-D‘Epine, o którym jużeśmy wspominali, został zdegradowany i skazany przez Chatelet na połączenie się w wieczności z dwoma swymi towarzyszami.
Pozostały dwie jeszcze sprawy do osądzenia.
Sprawa głównego dzierżawcy Augeard i sprawa głównego inspektora Szwajcarów, Piotra-Wiktora de Bezenval.
Obaj ci ludzie oddani byli dworowi; sprawy ich więc szybko do Chatelet przeniesiono.
Augeard był oskarżony o to, że dostarczał funduszów, którymi królowa płaciła wojsko zgromadzone w lipcu na polu Marsowem; ponieważ jednak Augeard mało był znany, aresztowanie przeto jego nie zrobiło hałasu, pospólstwo mu nie złorzeczyło.
Chatelet uniewinnił go bez wielkiego skandalu.
Został Bezenval.
Bezenval to co innego, imię jego dobrze było znane ze złej strony.
On dowodził Szwajcarami u Reveillona, w Bastylii, i na polu Marsowem. Lud pamiętał, że w tych trzech okolicznościach kazał strzelać do tłumu, rad więc był odwetowi.
Rozkaz najwyraźniejszy przyszedł od dworu; ani król, ani królowa nie chcieli, aby pan de Bezenval został skazany. Nie nadto było tej podwójnej protekcji, aby go ocalić.
On sam uznał się winnym, ponieważ uciekł po wzięciu Bastylji i zatrzymany w pół drogi do granicy, odprowadzony został do Paryża. Dlatego, gdy wszedł na salę, wzniósł się krzyk jednogłośny:
Bezenval na latarnię! Bezenyal na szubienicę! — wołano ze wszystkich stron.
— Cicho! — krzyczeli woźni.
Z trudnością zaprowadzono spokój.
Jeden z obecnych zawołał strasznym głosem basowym:
— Żądam aby go pocięto na kawałki i posłano po jednym do każdego kantonu!
Mimo oskarżeń, mimo ogólnej nienawiści, Bezenvala uwolniono jednakże.
Oburzony tem podwójnem przebaczeniem jeden ze słuchaczy, napisał cztery wiersze na kawałku papieru, zwinął w gałkę i posłał prezesowi.
Prezes podniósł papier, rozwinął go i przeczytał czterowiersz następujący:
Magistrats qui lavez Augeard,
Qui lavez Bezeaval, qui laveriez la peste,
Vous etes du papier brouillard:
Vous enlevez la tache, et la tache vous reste[2].
Czterowiersz był podpisany. To nie wszystko jeszcze, prezes odwrócił się szukając autora.
Autor stał na ławce i wyzywał wzrokiem prezesa.
Ale prezes spuścił oczy.
Nie śmiano aresztować autora.
Był nim Kamil Desmoulins, agitator z Palais-Royal.
Jeden też z tych, którzy prędzej z tłumu, wychodzili, człowiek w ubiorze prostego mieszczanina, położył rękę na ramieniu swego sąsiada, który zdawał się należeć do wyższej klasy społeczeństwa i powiedział:
— Cóż, panie doktorze Gilbercie, co myślisz o tych dwóch uwolnionych?
Ten, do którego to się stosowało zadrżał, popatrzał na mówiącego, a poznawszy głos i twarz, odrzekł:
— Nie, mnie, ale ciebie mistrzu, trzebaby się o to spytać; ty znasz teraźniejszość, przeszłość i przyszłości...
— No, to ja myślę, że po uwolnieniu tych dwóch winowajców prawdziwych, wypada powiedzieć: „Biada niewinnemu który będzie trzecim“.
— A dlaczego sądzisz, że niewinny będzie trzecim — spytał Gilbert — dlaczego przypuszczasz, że niewinny będzie ukarany?
— Dla tej prostej przyczyny, odparł zapytany z właściwą sobie ironją, że zwykle dobrzy za złych pokutują.
— Do widzenia mistrzu!... — rzekł Gilbert, wyciągając rękę do Cagliostra, bo z tych kilku słów poznaliśmy zapewne wszyscy strasznego sceptyka.
— Dlaczego, do widzenia?
— Bo mam zajęcie... odparł Gilbert z uśmiechem.
— Schadzkę jakąś?...
— Tak.
— Z kim?... Z Mirabeau, z Lafayettem, czy z królową?
Gilbert zatrzymał się, patrząc niespokojnie na Cagliostra.
— Przerażasz mnie pan czasem!.., — powiedział.
— Radbym cię uspakajać tymczasem — odparł Cagliostro.
— Jakto?
— Jestem przecież twym przyjacielem...
— Tak myślę.
— Bądź pewny, a jeżeli chcesz dowodu...
— A więc?
— Chodź ze mną, a dam ci co do tego tajemniczego układu, tak tajemnicze komentarze, że ty nawet, który to wszystko prowadzić zamyślasz, nic o nich nie wiesz.
— Słuchaj mistrzu! — rzekł Gilbert, może szydzisz ze mnie za pomocą właściwych sobie uroków; ale mniejsza o to, okoliczności są tak ważne, że gdyby szatan sam chciał mi dać objaśnienie, przyjąłbym je chętnie. Idę więc z tobą, gdziekolwiek mnie chcesz poprowadzić.
— O! bądź spokojny, niedaleko i w znajome ci miejsce, tylko zawołam fiakra; ubranie w którem wyszedłem z domu, nie pozwoliło mi odjechać własnym powozem.
Jakoż, przywołał fiakra jadącego z drugiej ulicy.
Fiakr odjechał i wsiedli obaj.
— Gdzie jechać? — spytał Cagliostra woźnica, jak gdyby zrozumiał, że choć skromniej ubrany, prowadzi on drugiego, gdzie mu się podoba.
— Tam, gdzie wiesz... — rzekł Balsamo, czyniąc jakiś znak masoński.
Woźnica spojrzał zdziwiony.
— Wybaczcie mistrzu!... — odpowiedział innym znakiem, nie poznałem was.
— Ja przeciwnie, oświadczył Cagliostro głosem stanowczym i wyniosłym, jakkolwiek liczni są, znam najostatniejszego z moich poddanych.
Woźnica zamknął drzwiczki, wsiadł na kozioł i galopem pojechał przez labirynt ulic, prowadzących z Chatelet na bulwar Filles-du-Calvaire; potem jadąc kolo Bastylji, zatrzymał się na rogu ulicy św. Klaudjusza.
W tej chwili woźnica z gorliwością pełną szacunku otworzył drzwiczki.
Na znak towarzysza, Gilbert wysiadł pierwszy, a Cagliostro za nim, pytając woźnicy:
— Nie masz mi nic do powiedzenia?
— Owszem, mistrzu!... — odpowiedział tenże, byłbym wam właśnie zdał raport dziś wieczorem, gdybym spotkać was nie miał szczęścia.
— Mów więc.
— To co mam wam powiedzieć, mistrzu, nie może być przez profanów słyszane.
— O! — rzekł Cagliostro, uśmiechając się przyjaźnie, — ten, co nas słucha nie jest profanem.
Gilbret oddalił się dyskretnie.
Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby nie słuchać jednem uchem.
Widział, że opowiadanie woźnicy zarysowało uśmiech na twarzy Cagliostra.
Słyszał dwa nazwiska, hrabiego Prowancji i Favrasa, poczem Cagliostro wyjął podwójnego luidora ofiarując woźnicy.
Ale woźnica nie przyjął.
— Mistrzu, wiecie dobrze, — rzekł, — iż nie wolno nam z rozkazu loży najwyższej brać pieniędzy za raporty.
— To też płacę ci tylko za kurs, — powiedział Cagliostro.
— W takim razie przyjmuję, — odpowiedział dorożkarz i biorąc luidora dodał:
— Dziękuję, mistrzu, oto mój dzień skończony.
Poczem wskoczył lekko na kozioł i pojechał kłusem, zostawiając Gilberta oczarowanego tem co widział i słyszał.
— A zatem... — rzekł Cagliostro, trzymając od kilku minut drzwi otwarte, — czy wejdziesz, kochany doktorze?
— Oto jestem — rzekł Gilbert — wybacz mi pan z łaski swojej.
Wiadomo jak Gilbert umiał panować nad sobą, to też zanim jeszcze minął wielki dziedziniec pusty, przyszedł już do siebie i krokiem tak pewnym wszedł na ganek, jak chwiejnym przestępował próg bramy.
Dom ten zresztą, znany mu w pewnej epoce jego życia, wiele mu w sercu głębokich wspomnień zostawił.
W przedpokoju spotkał tego samego służącego, co przed szesnastu laty; stał on na tem samem miejscu i w tej samej liberji; tylko, tak jak ów przedpokój, i on także postarzał się o lat szesnaście.
Fritz, przypomniawszy sobie jego imię, Fritz odgadł, gdzie pan jego chciał zaprowadzić Gilberta; otworzył więc szybko dwoje drzwi i w progu trzecich zatrzymał się, czekając rozkazu Cagliostra.
Trzecie te drzwi prowadziły do salonu.
Cagliostro dał ręką znak Gilbertowi, żeby wszedł, a Fritzowi, żeby się oddalił.
I dodał po niemiecku do Fritza:
— Niema mnie w domu, aż do nowego rozporządzenia a potem zwracając się do Gilberta powiedział:
Nie dlatego, abyś nie rozumiał, mówię po niemiecku, wiem, że znasz ten język, lecz, Fritz, tyrolczyk, słabo umie po francusku.
Teraz siadaj, kochany doktorze, jestem na twoje rozkazy.
Gilbert rzucił mimowoli koło siebie wzrokiem ciekawym i przez chwilę patrząc na rozmaite meble i obrazy, przypominał sobie coraz więcej.
Salon był ten sam co i dawniej: osiem obrazów wisiało na ścianach; fotele wybite wiśniową materją złotem przetykaną, świeciły swymi kwiatami w półcieniu, jaki ciężkie firanki rozlewały, wielki stół stał na swojem miejscu, pod oknami okrągłe stoliczki z sewrską porcelaną.
Gilbert westchnął i opuścił głowę na rękę. Po ciekawości nastąpiły wspomnienia przeszłości.
Cagliostro patrzył na Gilberta, tak j»k musiał patrzeć w snach niemieckiego filozofa Mefistofeles na Fausta.
A potem rzekł swym cierpkim głosem:
— Zdaje się, że poznajesz ten salon, doktorze?
— Tak, — rzekł Gilbert, — przypomina mi, com ci winien.
— Ah! ba! chimery!
— Doprawdy, — mówił Gilbert więcej do siebie, niż do Cagliostra, — jesteś pan dziwnym człowiekiem i gdyby rozum pozwalał mi wierzyć w cuda średniowieczne, myślałbym, ze jesteś czarownikiem, jak Merlin, lub fabrykantem złota jak Mikołaj Flemil.
— Dla wszystkich, jestem czarownikiem, Gilbercie, ale nie dla ciebie. Nie chciałem cię nigdy olśniewać cudami. Zawsze pokazywałem ci dno wszystkiego. Jeżeli zaś na moje wezwanie, prawda pokazywała ci się gorzej ubrana, niż zwykle, to dlatego, że jako Sycylijczyk, lubię łachmany.
— Tutaj to pamiętasz, hrabio, z taką łatwością dałeś sto tysięcy franków biednemu dziecku, jakbym ja dał grosz ubogiemu...
— Zapominasz o czemś bardziej ważnem Gilbercie, — rzekł poważnie Cagliostro, — zapominasz, że to dziecko obdarte, odniosło mi sto tysięcy franków prócz dwóch luidorów użytych na oporządzenie się...
— Dziecko to było tylko uczciwem, ty zaś byłeś wspaniałymi.
— A któż mówi, Gilbercie, że nie łatwiej jest być wspaniałym niż uczciwym; że nie łatwiej jest dać sto tysięcy franków, kiedy się posiada miljony, niż oddać sto tysięcy franków, kiedy się nie ma ani grosza?
— Może to i prawda, rzekł Gilbert.
— Zresztą wszystko od usposobienia zależy. Spotkało mnie wówczas największe w życiu nieszczęście, kochany Gilbercie i gdybyś był wtedy życia mego zażądał, zdaje mi się, niech mi Bóg wybaczy! że oddałbym ci je, jak te sto tysięcy franków.
— Podlegasz więc pan nieszczęściom tak jak i inni ludzie?... — zapyta! Gilbert patrząc na Cagliostra z pewnem zdziwieniem.
Cagliostro westchnął.
— Mówisz o wspomnieniach, które ci ten salon nasuwa. Gdybym ci powiedział, co on mnie przypomina... ale nie; przed końcem opowiadania zbielałaby reszta mych włosów! Mówmy o czem innem; zostawmy wypadki w spoczynku, pod zasłoną zapomnienia, w przeszłości, w ich grobie... Mówmy o teraźniejszości, o przyszłości, jeżeli chcesz.
— Hrabio, przed chwilą sam zwróciłeś mnie do rzeczywistości; przed chwilą mówiłeś mi, że zerwałeś dla mnie z szarlatanizmem, a teraz wymawiasz znowu donośne słowo: przyszłość! jakby przyszłość ta w ręku twem spoczywała, jakby twe oczy czytać mogły niezrozumiałe hieroglify.
— Znowu zapominasz o tem, że mając do rozporządzenia więcej środków, niż inni ludzie, dalej widzę, niż oni...
— Zawsze to tylko wyrazy, hrabio!
— Zapominasz o faktach, doktorze.
— Cóż chcesz! kiedy mój rozum wierzyć im nie chce!
— Czy pamiętasz owego filozofa, co ruchowi zaprzeczał?
— Pamiętam.
— Cóż uczynił jego przeciwnik?
— Szedł przed nim... Idź!... ja na ciebie patrzeć będę, albo raczej mów!... ja słucham.
— W rzeczy samej, potośmy tu przyszli, a czas tracimy na czem innem. Dalej, doktorze, jakże tam idzie z naszem ministerjum mieszanem?
— Jakto mieszanem?
— Tak, z naszem ministerjum Mirabeau — Lafayette?...
— Słyszałeś pan, tak jak i inni, puste pogłoski, a prawdy chcesz się dowiedzieć odemnie.
— Jesteś wcielonem zwątpieniem, doktorze, a co gorsza, wątpisz nie dlatego, abyś nie wierzył, ale że nie chcesz wierzyć. Trzebaż ci powiedzieć naprzód to, co wiesz tak dobrze jak i ja, a potem to, co ja wiem lepiej od ciebie?
— Słucham, hrabio.
— Dwa tygodnie temu, mówiłeś królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który ocalić może monarchję. Dnia tego wychodząc od króla spotkałeś się we drzwiach z panem de Favras...
— Co dowodzi, że jeszcze nie był powieszonym, rzekł śmiejąc się Gilbert.
— Oh! jak ty się spieszysz, doktorze! — Nie wiedziałem, żeś tak okrutny; zostawże jeszcze dni kilka nieborakowi; przepowiednię uczyniłem szóstego października, mamy dziś szósty listopada, czyli miesiąc dopiero. Daj że duszy jego tyle przynajmniej czasu na wyjście z ciała, ile go potrzebuje lokator na wyniesienie się z mieszkania, to jest kwartał jeden. Ale muszę ci powiedzieć, doktorze, że zwracasz mnie z prostej drogi.
— Wróć na nią, hrabio, o nic mi więcej nie chodzi.
— Mówiłeś więc królowi o panu de Mirabeau, jako o jedynym człowieku, który może ocalić monarchję.
— To moje przekonanie, hrabio; dlatego przedstawiłem mój projekt królowi.
— Jest ono i mojem także, doktorze i dlatego projekt upadnie.
— Upadnie?
— Bezwątpienia... Wiesz dobrze, że ja nie chcę, aby monarchja ocalała, ja!...
— Mów pan dalej!
— Król, ujęty tem, coś mu powiedział... przepraszam, ale mówię od początku, aby ci dowieść, że znam każdą fazę układu; król, więc, ujęty tem, coś mu powiedział, mówił o tym związku królowej — kiedyś historja ku wielkiemu zdziwieniu rozumów powierzchownych, wypowie głośno to, co my mówimy pocichu — królowa mniej, niż król twemu projektowi była przeciwna; posłała po ciebie, dyskutowała z tobą za i przeciw, i wkońcu upoważniła cię do pomówienia z panem de Mirabeau. Prawda doktorze?... — spytał Cagliostro, patrząc w oczy Gilbertowi.
— Muszę wyznać, hrabio, że dotąd, ani razu nie zboczyłeś z właściwej drogi.
— Otóż, pyszny panie, odszedłeś oczarowany i głęboko przekonany, że to nawrócenie królewskie spowodowała twoja niezbita logika i twoje argumenty nieprzezwyciężone?...
Gilbert lekko przygryzł wargi.
— Cóż więc spowodowało to nawrócenie, jeżeli nie moja logika i argumenty? Powiedz mi hrabio; nauka o sercu tak samo jest mi drogą, jak nauka o ciele; wynalazłeś narzędzie, zapomocą którego czyta się w sercu królów: dajże mi ten cudowny teleskop; nieprzyjaciel tylko ludzkości może go w tajemnicy utrzymywać.
— Mówiłem ci, że nie mam przed tobą, doktorze, żadnych tajemnic. Oddam ci w ręce ów teleskop; możesz patrzeć nim przez szkło zwiększające lub zmniejszające. A więc, królowa uległa dla dwóch przyczyn: po pierwsze, że w przeddzień doznała wielkiej boleści serca, i że zawiązana intryga była dla niej rozrywką; po drugie, że królowa jest kobietą, że mówiono jej o panu de Mirabeau jako o kocie, o tygrysie, o niedźwiedziu, i że kobieta nie może się oprzeć chęci oswojenia niedźwiedzia, tygrysa lub lwa. Powiedziała sobie: „Ciekawem byłoby, gdybym tego człowieka, który mnie nienawidzi, do nóg mych ugięła; gdybym zmusiła do uroczystego przeproszenia tego trybuna, co mnie znieważył. Zobaczę go u nóg swoich, to będzie zemsta; jeżeli zaś z tego zgięcia kolan wyniknie jakie dobro dla Francji, tem lepiej!“ Wierz mi jednak, że to drugie uczucie bardzo było podrzędnem.
— Budujesz na hipotezach, hrabio; a obiecałeś przekonywać mnie faktami.
— Nie chcesz mego teleskopu, nie mówmy o nim więcej i wróćmy do rzeczy materjalnych; do rzeczy, które gołem okiem widzieć można, do długów pana de Mirabeau naprzykład. Do tego nie trzeba teleskopu!
— A więc, hrabio, masz sposobność do okazania swej wspaniałomyślności.
— Płacąc długi pana de Mirabeau?
— Dlaczego nie? Spłaciłeś pan przecie kiedyś długi kardynała de Rohan!
— No, no! nie wymawiaj mi tej spekulacji, to jedna z tych, które mi się najlepiej powiodły.
— I cóż panu przyniosła?
— Sprawę naszyjnika... ta warta była zachodów, jak mi się zdaje. Za podobną cenę spłacę długi pana de Mirabeau. Ale teraz, wiesz dobrze, że nie na mnie on liczy; liczy on na przyszłego wodza naczelnego Lafayetta, który każe mu skakać po te pięćdziesiąt tysięcy franków, jak psu do kiełbasy, a w końcu nic mu nie da.
— O! hrabio! — Biedny Mirabeau! toż ci wszyscy głupcy i durnie każą płacić twemu genjuszowi za szały młodości! Prawda, że to wszystko robi Opatrzność, że Bóg działa ludzkimi środkami...
— Ten niemoralny Mirabeau! — powiada hrabia Prowancji, który nic nie może.
— Mirabeau marnotrawca! — powiada hrabia l‘Artois, którego długi brat płacił trzy razy.
— Biedny genjuszu! możebyś i ocalił monarchję; ale ponieważ monarchja nie ma być ocaloną przeto: „Mirabeau jest okropnym gadułą!“ — powiada Rivarol; — „Mirabeau to oszust!“ — prawi Mably; — „Mirebeau dziwak!“ — dowodzi la Poule; — „Mirabeau zbrodniarz!“ — utrzymuje Guillermy; — „Mirabeau morderca!“ — gada ksiądz Maury; — „Mirabeau to człowiek umarły!“ — rzecze Target; — „Mirabeau to człowiek pochowany!“ — oświadcza Duport; — „Mirabeau to mówca, częściej wyświstywany, niż oklaskiwany!“ — rzecze Pelletier; — „Mirabeau ma ospę na duszy!“ — wtrąca Champcenetz; — „Mirabeau wysłać na galery!“ — odzywa się Lambesą; — „Powiesić Mirabeau!“ — wykrzykuje Marat.
Niech Mirabeau umrze jutro, a lud go uczci, te zaś karty, których przewyższa i którym cięży póki żyje, iść będą w orszaku śpiewając i krzycząc: „Biada Francji!... bo straciła swego trybuna! biada monarchji!... bo straciła swoją podporę!
— Chcesz więc i mnie przepowiedzieć śmierć pana de Mirabeau? — zawołał Gilbert prawie przestraszony.
— Powiedz otwarcie, doktorze, czy przyrzekasz długie życie człowiekowi, którego krew się pali, którego serce dusi i genjusz pożera? Czy sądzisz, że największe siły nie zużywają się w wiecznej walce z miernością? Dzieło przezeń rozpoczęte jest skałą Syzyfa. — Czy od dwóch lat nie przygniatają go słowem: „niemoralność?“ Każdym razem, kiedy po różnych wysiłkach, wzniesie się na sam szczyt góry, słowo to, tem ciężej nań spada. Co powiedziano królowi, który zgodził się na zdanie królowej co do Mirabeau jako pierwszego ministra? „Najjaśniejszy Panie, Paryż będzie krzyczał na niemoralność; Francja, Europa krzyczeć będą na niemoralność!“ Jak gdyby Bóg stwarzał wielkich ludzi z tej samej gliny, co zwyczajnych śmiertelników, jak gdyby koło wielkich cnót nie zamykało także i wielkich występków! Gilbercie, ty i kilku innych rozumnych ludzi zużyjecie się na zrobienie Mirabeau ministrem, — to jest tem, czem był pan Turgot, niedołęga; pan Necker pedant, pan de Calonne, zarozumialec, pan de Brienne biskup — ateusz; a Mirabeau nie będzie ministrem, dlatego, że ma długów sto tysięcy franków, któreby zapłacone były, gdyby był synem prostego zagrodnika, dlatego, że skazany został na śmierć za porwanie żony staremu głupcowi, która w końcu odebrała sobie życie, dla jakiegoś gładkiego kapitana! O jakaż to jest komedja, ta tragedja ludzka, i jakżebym płakał nad nią, gdybym się śmiać nie postanowili.
— Jakaż więc stąd przepowiednia? — spytał Gilbert, który aprobując umysłową wycieczkę Cagliostra w krainę wyobraźni, niepokoił się tylko zakończeniem.
— Powiadam ci, — rzekł Cagliostro tonem proroka jemu tylko właściwym, — powiadam ci, że Mirabeau, człowiek genjalny, mąż stanu, wielki mówca, zużyje całe swe życie i dojdzie do grobu nie będąc tem, czem każdy być może, ministrem. O! piękna to protekcja, mierność, kochany Gilbercie!.
— Ależ wkońcu, powiedział doktór, czy król temu przeciwny?
— Gdzie tam! trzebaby porozmawiać z królową, której dał prawie słowo swoje. Wiesz, że polityka króla zasadza się na wyrazie prawie: jest on prawie konstytucyjnym, prawie filozofem, prawie popularnym, a nawet prawie przebiegłym, kiedy mu coś najstarszy brat doradza. Idź jutro na Zgromadzenie, kochany doktorze, a zobaczysz, co się tam dziać będzie.
— Nie mógłbyś mi tego naprzód powiedzieć?
— Nie doznałbyś miłej niespodzianki.
— Czekać do jutra to bardzo długo!
— Zrób zatem coś lepszego. Teraz piąta; za godzinę otwierają klub Jakobinów... Nocne to ptaki, panowie Jakobini. — Czy jesteś stowarzyszonym?
— Nie. Kamil Desmoulins i Danton, zapisali mnie do Kordelierów.
— A więc, jak mówiłem, klub Jakobinów za godzinę otwierają. Bardzo to piękne stowarzyszenie i nie będziesz w niem obcy; bądź spokojny. Zjemy razem obiad; po obiedzie wziąwszy fiakra pojedziemy na ulicę św. Honorjusza, i wychodząc ze starego klasztoru będziesz zbudowany. Zresztą uprzedzony na dwanaście godzin, przedtem może będziesz miał czas do odwrócenia ciosu.
— Jakto! — spytał Gilbert, pan jadasz obiad o piątej?
— Punkt o piątej. Wyprzedzam współobywateli moich we wszystkiem; za dziesięć lat we Francji jeść będą tylko dwa razy na dzień: śniadanie rano o dziesiątej, i o szóstej wieczorem obiad.
— Cóż spowoduje tę zmianę?
— Głód, mój drogi.
— Jesteś pan w rzeczy samej prorokiem nieszczęścia!
— Nie, bo przepowiadam ci dobry obiad.
— Masz więc pan gości?
— Jestem sam, ale znasz wyrażenie starożytnego gastronoma: „Lukullus obiaduje u Lukullusa“.
— Jaśnie panie, obiad na stole, zaanonsował służący, otwierając podwoje sali jadalnej wspaniale oświetlonej i kosztownie zastawionej.
— Dalejże, chodźmy, panie pitagorejczyku, — rzekł Cagliostro, biorąc pod rękę Gilberta. — Bal raz jeden nie stanowi zwyczaju.
W dwie godziny po rozmowie wyżej opisanej, pojazd bez liberji, bez herbów, zatrzymał się przed gankiem kościoła św. Rocha.
Wysiadło z niego dwóch ludzi czarno ubranych, jak chodzili wtedy członkowie stanu trzeciego i przy żółtawem świetle latarni doszli ulicą św. Honorjusza do małej furtki klasztoru Jakobinów.
Zresztą, jeżeli nasi czytelnicy odgadli, że tymi dwoma ludźmi byli doktor Gilbert i hrabia Cagliostro, czyli bankier Zannone, jak siebie wówczas nazywać kazał, nie potrzebujemy mówić czemu się u tej furtki zatrzymali, kiedy ona była celem ich wycieczki. Mogli tylko wreszcie iść za tłumem, bo tłum był wielki.
— Czy chcesz wejść do nawy, czy zadowolnisz się miejscem w trybunach? — spytał Cagliostro Gilberta.
— Myślałem, że nawa zachowaną bywa dla samych członków stowarzyszenia.
— Bezwątpienia; ale ja należę przecie do wszystkich stowarzyszeń! — rzekł, śmiejąc się Cagliostro; — a jeżeli ja, to i moi przyjaciele!... Oto bilet wejścia dla ciebie; ja zaś potrzebuję tylko szepnąć słówko.
— Poznają w nas obcych i każą się nam wynieść... — zauważył Gilbert.
— Naprzód muszę ci powiedzieć to, o czem widać nie wiesz, kochany doktorze, iż stowarzyszenie Jakobinów od trzech miesięcy założone, liczy sześćdziesiąt tysięcy członków we Francji, a nim rok upłynie, będzie ich miało czterysta tysięcy; oprócz tego, mój drogi, — mówił Cagliostro z uśmiechem, — jest tu prawdziwy Wielki Wschód, centrum wszystkich towarzystw tajnych, nie tego głupca Fauchet, jak wszyscy myślą.
— Mniejsza o to... — rzekł Gilbert, — wolę pójść do trybuny. Z jej wysokości górować będziemy nad całem zgromadzeniem, a jeżeli znajdzie się tam jakaś świetność współczesna lub przyszła, której nie znam, to mi ją pan wskażesz.
— Na trybuny więc! — rzekł Cagliostro.
I wszedł drewnianymi schodami na improwizowane galerje.
Galerje były zapełnione, ale zaraz w pierwszej Cagliostro dał znak i słów parę wymówił, a dwaj ludzie siedzący z przodu, jak gdyby jego i doktora miejsce tymczasowe zatrzymując, wstali i usunęli się natychmiast.
Dwaj nowoprzybyli usiedli.
Posiedzenie nie było jeszcze otwarte; członkowie zgromadzenia rozproszyli się w ciemnej nawie; jedni rozmawiali w grupach, drudzy przechadzali się w ciasnej przestrzeni; inni wreszcie dumali samotnie, to siedząc w cieniu, to stojąc o słupy oparci. Rzadko rozrzucone lampy rzucały blask na ten tłum, którego osobistości uwydatniały się wtedy dopiero, gdy, która z nich podeszła przypadkiem w krąg światła.
Tylko, nawet w półcieniu, łatwo było widzieć, że zebranie to arystokratyczne; stroje haftowane i mundury oficerów połyskiwały złotem i srebrem.
I rzeczywiście, w owym czasie żaden człowiek z ludu, żaden nawet mieszczanin — nie demokratyzował sławnego Zgromadzenia.
Dla ludzi mniejszego świata była inna sala i otwierała się o innej godzinie, aby lud nie potrącał arystokratów. Dla oświecenia tego ludu utworzono stowarzyszenie braterskie.
Członkowie stowarzyszenia braterskiego mieli polecone tłumaczyć ludowi konstytucję i wykładać prawa człowieka.
Jakobini zaś, było to, jakieśmy powiedzieli, stowarzyszenie wojskowe, arystokratyczne, umysłowe, a nadewszystko uczone i artystyczne.
Większość stanowili artyści i uczeni.
Był tam: La Harpe, autor Melanji; Chenier, autor Karola IX; Andrieux, autor Roztargnionych, który już w trzydziestym roku obiecywał to, co dość zrobić w siedemdziesiątym, i który umarł ciągle obiecując a nic nie dotrzymawszy; był tam Sedaine, dawny kamieniarz, protegowany królowej, rojalista sercem, jak po części wszyscy, co się tam znajdowali; Chamfort, poeta uwieńczony, były sekretarz księcia le Condé, lektor księżniczki Elżbiety, autor Niebezpiecznych związków, który w nieobecności swego protektora, miał misję przypominać go jego przyjaciołom lub dać go zapomnieć wrogom...
Z artystów był Talma, Rzymianin, który w roli Tytusa miał przewrotu dokonać; dzięki jemu, obetną sobie ludzie włosy, kiedy dzięki jego koledze Collot d‘Herbois, będą obcinać ludziom głowy; David, który marzy o Leonidasie i Sabinach; David, który szkicuje swój wielki obraz „Przysięga gry w piłkę“, i który tylko co kupił pędzel do swego najohydniejszego obrazu: Marat zamordowany w kąpieli; Vernet przyjęty przed dwoma laty do Akademji za swój obraz: Triumf Pawia Emiljusza, który bawi się malowaniem koni i psów, nie domyślając się, że o cztery kroki od niego stoi wsparty na ramieniu Talmy młody podporucznik, korsykanin, o gładkich i niepudrowanych włosach, przygotowujący mu pięć najpiękniejszych obrazów: Przejście góry św. Bernarda, Bitwy: Rivoli, Marengo, Austerlitz i Wagram; Lavire, spadkobierca szkoły deklamacyjnej, która nie raczy jeszcze widzieć w młodym Talmie współzawodnika, który przenosi Woltera nad Corneille’a, i de Belloy’a nad Racine‘a; Lais, śpiewak zachwycający w roli kupca w Karawanie, konsula w Trojanie i w roli Cynny w Westalce; wreszcie Lafayette, Lameth, Duport, Sieyes, Thouret, Chapellier, Rabaut-Saint-Etienne, Lajuinas, Montlosier; a wśród nich wszystkich, z nosem do góry, miną wyzywającą i zarozumiałą, deputowany z Grenobli, Barnave, którego ludzie mierni czynią współzawodnikiem Mirabeau, a którego Mirabeau gniecie tyle razy, ile razy nastąpić nań raczy.
Gilbert rzucił okiem na to świetne zgromadzenie, poznał każdego, oceniając w umyśle wszystkie te różnorodne zdolności.
Ten zbiór rojalistów uspokoił go atoli nieco.
— Razem wziąwszy — spytał nagle Cagliostra — który z tych ludzi jest prawdziwie nieprzyjaznym monarchji?...
— Czy mam patrzeć oczyma ogółu, twojemi, pana Neckera. księdza Maury, czy mojemi własnemi?...
— Twojemi, — rzekł Gilbert, — czyż nie wiadomo, że to są oczy czarownika?...
— A więc jest ich dwóch.
— To niewielu wśród czterechset ludzi.
— To dosyć, jeżeli jeden z nich ma być mordercą Ludwika XVI, a drugi jego następcą!...
Gilbert zadrżał.
— O!... o!... — szepnął — mamy więc przyszłego Brutusa i przyszłego Cezara?...
— Ni mniej, ni więcej, kochany doktorze.
— Pokażesz mi ich, hrabio?... — spytał Gilbert z powątpiewającym uśmiechem.
— O, apostole z łuską na oczach!... — szepnął Cagliostro — zrobię więcej; ty sam dotkniesz ich palcem. Od którego chcesz zacząć?...
— Zdaje mi się, że od tego, który obali; szanuję porządek chronologiczny. Zobaczmy naprzód Brutusa.
— Wiesz o tem, — rzekł Cagliostro, — ożywiając się natchnieniem, wiesz, że ludzie zmieniają się, że zatem nasz Brutus w niczem do dawnego Brutusa podobnym nie będzie.
— Tem więcej poznać go pragnę.
— A więc — rzekł Cagliostro, — patrz, oto on!...
I wyciągnął rękę w kierunku człowieka opartego o mównicę, którego głowa tylko oświetlona była, reszta ciała ginęła w cieniu.
Ta głowa wybladła i śniada, wydawała się, jak przy starożytnych proskrypcjach, głową uciętą i do mównicy przybitą.
Oczy tylko z wyrazem pogardliwej nienawiści, z wyrazem żmii, która wie, że jej ząb pełen jest śmiertelnego jadu, żyć się zdawały; oczy te ścigały, w jego licznych ruchach hałaśliwego i wymownego Barnave‘a.
Gilbert uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele.
— W rzeczy samej, — rzekł, — uprzedziłeś mnie pan naprzód, to nie głowa Brutusa, ani nawet Cromwella.
— Nie!... — rzekł Cagliostro, — ale może jest to głowa Kasjusza. Wiesz, mój drogi, co powiedział Cezar: „Nie boję się ludzi tłustych, którzy dnie przepędzają u stołu, a noce na orgjach; boję się marzycieli o chudem ciele i bladej twarzy“...
— Ten, którego mi pokazujesz odpowiada właśnie warunkom określonym przez Cezara w tym drugim ustępie.
— Nie znasz go?... — spyta! Cagliostro.
— Owszem!... — rzekł Gilbert, patrząc uważnie, — znam go, a raczej poznaję, jako członka Zgromadzenia Narodowego.
— Właśnie!...
— Jeden z najbardziej rozwlekłych mówców lewicy.
— Ten sam!...
— Którego nikt nie słucha kiedy mówi.
— To on!...
— Adwokat z Arras, nieprawdaż?... Nazywają go Maksymilianem Robespierre.
— Doskonale!... Przypatrzno się uważnie jego głowie.
— Patrzę na nią.
— I cóż widzisz?..
— Nie jestem Lavaterem, mój hrabio.
— Ale jesteś jego uczniem.
— Widzę wyraz nienawistny mierności przeciw geniuszowi.
— To znaczy, że i ty także sądzisz go, jak wszyscy... Tak, to prawda, jego głos słaby, trochę przykry; jego chuda, posępna twarz; skóra na czole przylepiona, jak żółty nieruchomy pergamin, jego oko szkliste, które tylko chwilami zielonawy płomień wydaje; to ciągłe naciąganie muskułów i głosu; ta pracowita fizjognomja nużąca swą jednostajnością; to ciągłe oliwkowe ubranie starannie wyczyszczone; tak, to wszystko, rozumiem, mało sprawiać musi wrażenia na Zgromadzeniu, obfitującem w mówców, które ma prawo być wymagającem, wobec lwiej postaci Mirabeau, wobec śmiałości Barnave‘a, wobec ostrych odpowiedzi księdza Maury, wobec zapału Cazalesa, i logiki Sieyesa; ale temu nie zarzucą, tak jak panu de Mirabeau niemoralności; to człowiek uczciwy: nie idzie wbrew zasadom, jeżeli zaś czasem wykracza przeciw legalności, to dlatego, aby stary tekst zabić nowem prawem.
— Ale wkońcu... — spytał Gilbert, — cóż to jest ten Robespierre?...
— Ba!... to arystokrata XVIII wieku!.....Cóż to za Cromwell?... — pytał Strafford, któremu lord — protektor miał uciąć głowę — Piwowar, zdaje się.
— Czy chcesz pan powiedzieć, że grozi mi to samo niebezpieczeństwo, co sir Tomaszowi Wentworth?... — rzekł Gilbert, próbując uśmiechu, który mu zlodowaciał na ustach.
— Kto to wie?... — rzekł Cagliostro.
— A więc tembardziej, chcę o nim wiedzieć, — powiedział doktór.
— Czem jest Robespierre?... A więc, we Francji nikt może nie wie jeszcze o tem, tylko ja!... Lubię wiedzieć skąd idą wybrani losu; bo to pomaga mi odgadnąć, dokąd zajdą. Robespierrowie są irlandczykami. Przodkowie ich stanowili może część kolonji irladzkich, które w XVI wieku zaludniały klasztory i seminarja naszych brzegów północnych; tam od czcigodnych ojców jezuitów otrzymali oni wychowanie pedantyczne i byli notarjuszami z ojca na syna. Jedna gałąź tej rodziny osiedliła się w Arras, środowisku szlachty i duchowieństwa. W mieście tem dwóch było panów, a raczej dwóch królów: jeden ksiądz de Saint-Waast; drugi, biskup d‘Arras, którego pałac rzucł cień na połowę miasta. W tem mieście, ten, którego widzisz, urodził się w roku 1758. To, co robił, będąc dzieckiem, młodzieńcem, i co robi teraz, powiem ci w dwóch słowach; co zrobi potem, określiłem ci jednym wyrazem. W domu czworo było dzieci. Ojciec rodziny stracił żonę; był adwokatem w radzie prowincji Artois; popadł w głęboki smutek, przestał pracować, dla rozrywki wyjechał w podróż i nie wrócił więcej. W jedenastu latach, najstarszy, Maksymiljan, został z kolei głową rodziny, opiekunem brata i dwóch sióstr; w tym wieku, rzecz dziwna, dziecko zrozumiało swoje zadanie i natychmiast stało się człowiekiem.
We dwadzieścia cztery godzin był tem, czem został: twarzą, która się czasem uśmiecha, sercem, które nigdy się nie śmieje. W całem kolegjum był najlepszym uczniem. Otrzymano dla niego od prałata Saint-Waast stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego. Przybył sam do Paryża, polecony pewnemu kanonikowi z Notre-Dame; w przeciągu roku kanonik umarł, a prawie w tym samym czasie umierała w Arras jego najukochańsza, najmłodsza siostra.
Jezuici wygnani z Francji, rzucali jeszcze cień swój na mur kolegjum Ludwika Wielkiego. Znasz ten budynek, gdzie w tej chwili wzrasta twój Sebastjan; Jego głębokie i ciemne dziedzińce do Bastylslsich podobne, zmieniają cerę najświeższych twarzy; lice Robespierra było blade, robiło się nędznem. Inne dzieci wychodziły niekiedy; dla nich rok miewał niedziele i święta; dla sieroty, stypendysty, bez opieki, wszystkie dni były jednakowe. Kiedy inni oddychali powietrzem rodzinnem, on oddychał samotnością, smutkiem i nudą; trzy to złe tchnienia, zapalające w sercu zawiść i nienawiść, duszy kwiat jej odejmujące. Oddech ten owionął dziecko i uczynił zeń ckliwego młodzieńca. Kiedyś nikt nie uwierzy, że Robespierre w dwudziestym czwartym roku kazał się malować z różą w jednym ręku, a z drugą na sercu z dewizą: Wszystko dla mej kochanki!...
Gilbert smutnie się uśmiechnął i patrzył na Robespierra.
— Prawda... ciągnął Cagliostro, że kiedy obierał tę dewizę i kazał się tak malować, panna przysięgała, że nic na świecie ich losu nie rozłączy; on przysięgał także, i gotowym był przysięgi dotrzymać. Wyjechał na trzy miesiące, a wróciwszy znalazł ją mężatką!... Zresztą, ksiądz de Saint-Waast został jego protektorem; bratu Maksymiliana przysądził stypendjum w kolegjum Ludwika Wielkiego, a jego zrobił sędzią w trybunale kryminalnym. Kiedy przyszło sprawę osądzić i mordercę ukarać, Robiespierre oburzony na siebie, że śmiał rozrządzać życiem człowieka, jakkolwiek ten człowiek był winnym, podał się do dymisji. Został adwokatem bo musiał żyć i utrzymać młodą siostrę; brat jakkolwiek źle żywiony w kolegjum, miał jednak utrzymanie. Zaledwie Maksymiljan zapisał się na liście, włościanie prosili go o obronę przeciw biskupowi d‘Arras. Chłopi byli w dobrem prawie: Robespierre przekonał się o tem, bronił ich, wygrał im sprawę, i rozgrzany swem powodzeniem, otrzymał mandat do zgromadzenia Narodowego. Tam jest celem potężnej nienawiści i głębokiej pogardy: nienawiści duchowieństwa dla adwokata, który śmiał mówić przeciwko biskupowi d’Arras; i pogardy szlachty z Artois dla sądownika wychowanego z litości.
— Ale — przerwał Gilbert — cóż on zrobił do dziś dnia?...
— O!... mój Boże, prawie nic dla innych; ale wiele dla mnie. Gdyby nie to, iż w widokach moich leżało, aby ten człowiek był ubogim, dziś jeszcze dałbym mu miljon.
— Jeszcze raz pytam, co on zrobił?...
— Czy pamiętasz ten dzień, kiedy duchowieństwo przyszło do Zgromadzenia prosić podstępnie stan trzeci, zawieszony przez królewskie veto, aby rozpoczął swe prace?...
— Pamiętam.
— A więc, przeczytaj mowę, którą dnia tego miał młody adwokat z Arras, a zobaczysz, czy nie ma przyszłości w tej gwałtownej goryczy, co go wymownym uczyniła.
— Ale odtąd?...
— Odtąd?.... A!... to prawda. Musimy skoczyć od maja do października. Kiedy piątego, Maillard, delegowany przez kobiety z Paryża, przyszedł w imię swych klijentek przemawiać do Zgromadzenia, wszyscy członkowie siedzieli nieruchomie i milczący, jeden tylko ten młody adwokat pokazał się najbardziej cierpkim i najśmielszym ze wszystkich. Wszyscy mniemani obrońcy ludu zamikli; on powstał dwa razy: raz wśród zgiełku: drugi raz wśród ciszy. Poparł Maillarda, który mówił w imię głodu i o chleb prosił.
— Prawda — rzekł Gilbert zamyślony, to coraz groźniejsze; ale może się zmieni.
— O!... kochany doktorze, nie znasz tego nieskażonego, jak go później nazywać będą, zresztą, któżby chciał kupić młodego adwokata, którego każdy wyśmiewa?... Człowiek ten, który później — słuchaj Gilbercie, co ci mówię — postrachem będzie Zgromadzenia, dziś jest celem szyderstw i pośmiewiska. Uznała to szlachta jakobińska, że pan de Robespierre jest śmiesznym w Zgromadzeniu; jest tym, który wszystkich bawi i bawić powinien; tym, z którego każdy śmiać się może i powinien. Wielkie zgromadzenia często się nudzą, potrzeba jakiego błazna dla ich rozweselenia... W oczach Lamethów, Casalesa, Manry, Barnave’a, Duporta, pan de Robespierre jest niedołęgą. Przyjaciele zdradzają go, uśmiechając się zcicha, nieprzyjaciele głośno go wyszydzają; kiedy on mówi, wszyscy mówią; kiedy on głos podnosi, wszyscy krzyczą; potem kiedy zawsze po stronie prawa, zawsze w obronie jakiej zasady, wypowiadał mowę, której nikt nie słuchał, jakiś członek nieznany, w którego mówca wlepił wzrok skośny, pyta ironicznie o wrażenie rozprawy. Jeden tylko z jego kolegów rozumie go, jeden tylko!... Zgadnij który?... Mirabeau. — Ten człowiek daleko zajdzie, powiedział mnie onegdaj, bo wierzy w to, co mówi. Rzecz to, jak wiesz, osobliwa jak na pana Mirabeau.
— Ale... — rzekł Gilbert, czytałem mowy tego człowieka i wydały mi się mierne i płaskie.
— Nie mówię, że jest Demostenesem lub Cyceronem, Mirabeau albo Barnav‘em; nie, to tylko pan de Robespierre, jak go nazywają. Zresztą z jego mowami tak samo bez ceremonji obchodzą się w drukarni jak na trybunie: na trybunie przerywają je, w drukarni obcinają. Dziennikarze nie nazywają go nawet panem de Robespierre; nie, dziennikarze nie znają jego nazwiska: nazywają go panem B..., panem N..., albo panem ***. O!... Bóg jeden i ja może, wiem, wiele w tej szczupłej piersi żółci, a w tym mózgu nawałnic się nagromadzi; bo aby zapomnieć wszystkich przekleństw, zniewag i zdrad wszystkich, ten mówca wyszydzony, który jednak czuje swą siłę, nie używa przecież żadnej rozrywki światowej, ani ulgi nie doznaje na łonie rodziny. W jego smutnem mieszkaniu, na smutnem Marais, w zimnych, źle umeblowanych pokojach przy ulicy Saintonge, gdzie żyje skromnie ze swej pensyjki deputowanego, siedzi samotny, jak na wilgotnych dziedzińcach kolegjum Ludwika Wielkiego.
Do ostatniego roku, twarz jego była jeszcze młodą i słodką; patrz, teraz zaschła, jak głowy wodzów karaibskich, które z Oceanji przywieźli Cook i La Perouse; nie wychodzi od jakobinów, a z powodu wzruszeń, których tu doznaje, miewa krwotoki, tak silne, że kilka razy tracił przytomność. Jesteś matematykiem, Gilbercie, a więc polu, z najbardziej przesadzonem mnożeniem, ile krwi kosztować będzie szlachtę, która go znieważała, księży, którzy go prześladują, króla, który go ignoruje, krew Robespierra.
— Dlaczegóż przychodzi do jakobinów?...
— Bo, gdy w Zgromadzeniu go wyszydzają, u Jakobinów słuchają go przynajmniej. Jakobini, kochany doktorze, to minotaur-dziecię, teraz ssie krowę, później pożre lud cały. Typem jakobina jest Robespierre. Społeczeństwo w nim się reasumuje, a on jest wyrazem społeczeństwa, ani mniej, ani więcej; idzie z niem razem nie po:stając w tyle i nie wyprzedając. Obiecałem, nieprawdaż, pokazać ci małą machinę, którą się teraz zajmują, a której celem jest ucinać jedną, dwie głowy na minutę; a więc, ze wszystkich tu obecnych osobistości, młody adwokat z Arras, pan de Robespierre, najwięcej zajęcia dostarczy temu narzędziu.
— Doprawdy, hrabio... rzekł Gilbert, jesteś przerażający; i jeżeli twój Cezar nie pocieszy mnie po Brutusie, gotów jestem zapomnieć, poco tu przyszedłem. Przepraszam, ale co się stało z Cezarem?...
— Patrz, stoi oto tam. Rozmawia z człowiekiem, którego jeszcze nie zna, a który później na los jego wielki wpływ wywrze. Człowiek ten nazywa się Barras; zapamiętaj dobrze to nazwisko.
— Nie wiem, czy się nie mylisz, hrabio — rzekł Gilbert, ale w każdym razie dobrze wybierasz typy. Twój cezar ma rzeczywiście czoło do korony, a te oczy, których wyrazu uchwycić nie mogę...
— Tak, bo patrząc wewnątrz, są to ludzie, którzy przyszłość odgadują, doktorze.
— I cóż on mówi do Bairasa?
— Że gdyby bronił był Bastylji, nie zdobytoby jej nigdy.
— Więc on nie jest patrjotą?
— Ludzie tacy jak on, nie chcą nic, póki nie zostaną wszystkiem.
— Gilbercie... rzekł Cagliostro, wyciągając rękę ku Robespierrowi, — jak ten wzniesie rusztowanie Karola I-go, tak tamten, — i wskazał na Korsykanina z gładkimi włosami, — odbuduje tron Karola Wielkiego.
— Tak więc, zawołał Gilbert zniechęcony, nasza walka za wolność jest bezużyteczną?
— Więc to będzie jakiś Tytus, Marek Aureljusz, bożek pokoju, który przyjdzie pocieszyć świat po wieku spiżowym?
— To będzie razem Aleksander i Hannibal. Zrodzony podczas wojny, przez wojnę wzrośnie i przez wojnę upadnie. Wyzwałem cię, abyś policzył, ile krwi kosztować będzie szlachtę i duchowieństwo, krew Robespierra; weź krew, którą stracą szlachta i księża, mnóż a mnóż ciągle, a jeszcze nie doliczysz się tej rzeki, tego morza krwi, którą przeleje ten człowiek z pięćkroćstotysięczną armią, w trzydniowych bitwach, przy stupięćdziesięciu tysiącach strzałów armatnich.
— I cóż wyniknie z tego zgiełku, dymu chaosu?
— To, co wynika z każdej Genezy, Gilbercie; polecono zagrzebać świat stary; dzieci nasze zobaczą narodziiny nowego; ten człowiek jest olbrzymem, który drzwi niestrzeże; jak Ludwik XIV, jak Leon X, jak August, nie swoje nada on wiekowi, który otworzy.
— Jakże się nazywa ten człowiek? — spytał Gilbert, pojmnany pewnością Cagliostra.
— Teraz nazywa się tylko Bonaparte; ale kiedyś nazywać się będzie Napoleonem!
Gilbert skłonił głowę na ręku i zadumał się tak głęboko, że nie spostrzegł nawet, iż posiedzenie zostało otwarte że jeden z mówców wchodził na trybunę...
Godzina upłynęła, gdy uczuł silną rękę na swem ramieniu zaciśniętą.
Odwrócił się. Cagliostro zniknął, na jego miejscu stal Mirabeau.
Mirabeau z twarzą od gniewu zmienioną.
Gilbert patrzył nań pytająco.
— I cóż?... — rzekł Mirabeau.
— Co się stało? spytał Gilbert.
— Stało się, że jesteśmy wyszydzeni, zdradzeni; stało się, że dwór mnie nie chce, że pana oszukali, a mnie wzięli za głupca.
— Nią rozumiem cię, hrabio.
— Nie słyszałeś pan zatem?...
— Czego?
— Powziętego postanowienia!
— Gdzie?
— Tutaj!
— Jakiego postanowienia?
— Spałeś pan?
— Nie... — rzekł Gilbert... — marzyłem.
— A więc, w odpowiedzi na mój wniosek dzisiejszy, czy proponuje wzywać ministrów, do zasiadania na naradach narodowych, trzej przyjaciele króla zażądają, aby jeden członek Zgromadzenia nie mógł być ministrem przez cały ciąg posiedzenia. A więc ten gmach z taką trudnością wzniesiony, runie za kapryśnym podmuchem Jego królewskiej mości Ludwika XVI; ale... — mówił Mirabeau, wyciągając, jak Ajax pięść zaciśniętą ku niebu; — ale przysięgam na moje nazwisko Mirabeau, oddam im to, i jeżeli podmuch ich może zrzucić ministra, moje tchnienem tron może obalić!
— Ale... — rzekł Gilbert, mimo to, pójdziesz pan do zgromadzenie i, mimo to, będziesz walczył?
— Pójdę na zgromadzenie i będę walczył do końca!... Należę do tych, których tylko w ruinach zagrzebać można.
I Mirabeau wpół piorunem rażony, wyszedł piękniejszy i straszniejszy brózdą, którą grom boski wyrył na jego czole.
Nazajutrz na propozycje Lanjuinas’a, mimo wysiłków nadludzkiego genjusza Mirabeau, większość zgromadzeni przyjęła wniosek, że: „Żaden z członków zgromadzenia nie może być ministrem przez ciąg trwania kadencji“.
— A ja!... zawołał Mirabeau, kiedy uchwałę ogłoszono, — proponuję poprawkę, która w niczem waszego prawa nie zmieni! „Wszyscy członkowie zgromadzenia, mogą być ministrami, oprócz hrabiego de Mirabeau“.
Każdy spojrzał po sobie, ogłuszony tą śmiałością, potem wśród ogólnego milczenia, Mirabeau zeszedł z estrady tym samym krokiem, jakim szedł do pana de Dreux-Breze powiedziawszy mu: „Jesteśmy tu z woli ludu; nie wyjdziemy inaczej jak z bagnetem w piersi!“
I wyszedł z sali.
Porażka Mirabeau wyglądała na triumf.
Gilbert nawet nie przyszedł na zgromadzenie.
Został u siebie, dumając, bez wiary, o przepowiedniach Cagliostra; jednak nie mógł on ich zapomnieć.
Teraźniejszość wobec przyszłości wydawała ma się maluczką.
Może spyta kto, jakim sposobem ja, prosty opowiada z ubiegłych czasów, wytłumaczę się z przepowiedni Cagliostra, dotyczących Robespierra i Napoleona?
Spytam tego, kto mi to powie, jak wytłumaczyć przepowiednię panny Lenormand, uczynioną Józefinie?
Jak przepowiedział Cagliostro i jak odgadł Mirabeau, król był rzeczywiście przyczyną upadku wszystkich projektów Gilberta.
Królowa; która więcej przez złość kochanki i ciekawość kobiety, niż przez politykę królowej, czyniła nadzieję hrabiemu Mirabeau, bez żalu patrzyła, jak upadał cały gmach konstytucyjny, który tak żywo ranił jej dumę.
Co zaś do króla, stałą jego polityką było czekać, zyskiwać na czasie i korzystać z okoliczności; zresztą dwie zaczęte negocjacje, dawały mu szanse ucieczki z Paryża i schronienia się w jakiej twierdzy, co było jego planem ulubionym.
Te dwie negocjacje rozpoczęte były, jak wiemy, jedna przez Favrasa, powiernika hrabiego Prowancji, druga przez hrabiego de Charny, osobistego posła Ludwika XVI.
Charny stanął we dwa dni w Metz. Zastał pana de Bouillé i oddał mu list króla.
List ten, jak przypominamy sobie, był tylko środkiem do zawiązania stosunków z panem de Bouillé, który zaznaczając niezadowolenie swe ze wszystkiego co zaszło, trzymał się bardzo ostrożnie.
W rzeczy samej, propozycja mu zrobiona, zmieniała wszystkie jego plany.
Cesarzowa Katarzyna ofiarowała mu służbę u siebie i właśnie miał pisać do króla z prośbą o pozwolenie przyjęcia stanowiska w Rosji, kiedy nadszedł list Ludwika XVI.
De Bouillé zawahał się; ale wobec Oliviera de Chamrny, wobec wspomnień pokrewieństwa z panem de Suffren, wobec pogłosek o stosunkach hrabiego z królową, uczuł się, wiernym rojalistą, przejętym życzeniem wyrwania króla z tej wolności, którą wielu za niewolę uważało.
Nic jednak nie postanowiwszy z Charnym, sądząc, że pełnomocnictwa tegoż nie są tak rozległe, umyślił de Bouillé posłać do Paryża, dla rozmówienia się z królem o tym ważnym projekcie, syna swego, hrabiego Ludwika de Bouillé.
Charny pozostał w Metz podczas tych układów, bo do Paryża nic go nie wzywało, a honor, może cokolwiek przesadzony nakazywał, zostać w Metz w charakterze zakładnika.
Hrabia Ludwik przybył do Paryża w połowie listopada.
Króla strzegł wówczas pan de Lafayette, kuzyn hrabiego Ludwika.
Ten ostatni zatrzymał się u jednego ze swych przyjaciół, znanego z patriotyzmu i podróżującego wtedy po Anglji.
Wejść do zamku bez wiedzy Lafayetta, było rzeczą niemożliwą i niebezpieczną.
Z drugiej strony, ponieważ pan de Lafayette nie miał wiedzieć o układach króla z Charnym i panem de Bouillé, nic prostszego dla hrabiego Ludwika, jak być przedstawionym królowi przez samego Lafayetta.
Okoliczności odpowiadały życzeniom młodego człowieka.
Był już od trzech dni w Paryżu, ale nic jeszcze nie postanowił i myślał on o tem, czy dla dostania się do króla, nie najlepiej byłoby udać się do pana Lafayette, gdy oddano mu bilecik od tego ostatniego, oznajmujący mu, że Lafayette wie o jego obecności w Paryżu i prosi, aby go odwiedził w sztabie Gwardji Narodowej albo w pałacu de Noailles. Była to Opatrzność, czyniąca zadość głośno cichym życzeniom pana de Bouillé, wróżka, która za rękę do celu prowadziła.
Hrabia niebawem pośpieszył do sztabu. Generał wyjechał był do ratusza, dla rozmówienia się z panem Bailly.
Tymczasem pan de Bouillé, spotkał jego adjutanta pana Romeuf.
Romeuf służył w tym samym pułku, co i młody hrabia, a jakkolwiek jeden demokrata, drugi arystokrata, mieli z sobą pewne stosunki. Teraz Romeuf, który przeszedł do jednego z pułków rozpuszczonych po 14 lipca, służył w gwardji narodowej i był ulubionym adjutantem generała Lafayette.
Dwaj młodzi ludzie, pod rozmaitymi względami rozniąć się zdaniem, zgadzali się w jednem: obaj kochali i szanowali króla.
Tylko jeden na sposób patrjotów, zaprzysięgając konstytucję, drugi na sposób arystokratów, to jest, że odmówił przysięgi na konstytucję, a w potrzebie powołałby cudzoziemców, aby nauczyć rozumu buntowników.
Buntownikami pan de Bouillé nazywał trzy czwarte Zgromadzenia, gwardję narodową, wyborców i t d., to jest pięć szóstych Francji.
Romeuf miał lat dwadzieścia dwa, niedługo też mówił o polityce.
Zresztą młody hrabia nie chciał, aby go o jakąś ważną myśl posądzono.
Zwierzył się w tajemnicy przyjacielowi Romeuf, że przyjechał do Paryża za prostem pozwoleniem, dla zobaczenia się z kobietą, którą uwielbiał.
Podczas tego zwierzenia, generał Lafayette stanął w progu drzwi otwartych; mimo że go widział w lustrze, mimo znaków adjutanta, których nie chciał rozumieć, pan de Bouillé, nietylko mówił dalej, ale jeszcze podniósł głos tak, aby generał ani słowa z tego opowiadania nie stracił.
Generał słyszał wszystko, tego też chciał hrabia Ludwik.
Lafayette posunął się ku niemu, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Ach! rozpustniku, czemuż to chowasz się przed swymi krewnymi? Nie był wcale surowym sędzią, ten młody trzydziestodwuletni generał, bardzo modny u kobiet tej epoki, dlatego hrabia Ludwik niebardzo się przestraszył oczekującej go nagany.
— Przeciwnie, kochany kuzynie, dzisiaj właśnie byłbym miał zaszczyt przedstawić się najsławniejszemu z nich, gdyby mnie ten oto nie uprzedził...
I pokazał generałowi list odebrany.
— I cóż, panowie z prowincji, powiecie może, iż zła jest policja w Paryżu? — rzekł generał z zadowoleniom, które dowodziło trochę miłości własne].
— Wiemy, że nic nie można ukryć przed tym, który czuwa nad wolnością narodu i ocaleniem króla.
Lafayette spojrzał na kuzyna z ukosa, z miną dobrotliwą a szydzącą.
Wiedział, że tej rodzinie wiele szło o ratunek króla, ale bardzo mało o wolność narodu.
Dlatego tylko na jedną część zdania odpowiedział.
— A kuzyn mój, margrabia de Bouillé — rzekł, kładąc nacisk na tytule, który sam od nocy 4 sierpnia odrzucił, — czy nie dał czasem synowi polecenia dla króla, nad którego wolnością czuwam?
— Polecił mi złożyć u stóp królewskich hołd jego uczuć, pełnych uszanowania — odpowiedział młody człowiek — gdyby generał Lafayette sądził mnie godnym przedstawienia mojemu panu.
— Przedstawienia cię... kiedy?
— Jak najprędzej, generale; bo zdaje się mówiłem tobie, czy panu Romeufowi, że będąc tu bez urlopu...
— Powiedziałeś Roumefowi, ale to na jedno wychodzi, ponieważ ja słyszałem. A więc, nie odkładajmy dobrych rzeczy; teraz jest jedenasta; codzień w południe mam zaszczyt widzieć króla i królową; zjedz ze mną śniadanie, a potem zaprowadzę cię do Tuilleries.
— Ale, rzekł młody człowiek, rzucając okiem na swój mundur i buty, — czy stosownie jestem ubrany, kochany kuzynie?
— Najprzód, odparł Lafayette, powiem ci, biedne dziecko, że owa wielka etykieta, która cię wykarmiła, jeżeli nie umarła, to bardzo jest chora; potem, ubranie twe jest bez zarzutu; jakiż strój uchodzi lepiej młodemu szlachcicowi, gotowemu umrzeć za króla, nad mundur wojenny?
Dalej, Romeuf, zobacz czy podano śniadanie; zjadłszy, zawiozę pana de Bouillé do Tuilleries.
Zamiar ten nadto zgadzał się z życzeniami młodego człowieka, aby się miał mu długo opierać; skłonił więc głową, na znak przyzwolenia i podziękowania.
Lafayette i hrabia Ludwik de Bouillé weszli po schodach pawilonu Marsan i dostali się do apartamentów pierwszego piętra, gdzie król zamieszkiwał z królową.
Wszystkie drzwi otwierały się przed Lafayettem, szyldwachy u bram prezentowali broń, lokaje się pochylali; łatwo poznać były można króla nad królem, majordoma, jak mówił Marat.
Lafayetta wprowadzono nasamprzód do królowej. Król był w kuźni; podążono go uprzedzić.
Od trzech już lat Ludwik de Bouillé nie widział Marj Antoniny.
Przez te lat trzy zwołano Stany Generalne, zdobyto Bastylję, odbyły się dni 5-ty i 6-ty października.
Królowa doszła do lat trzydziestu czterech wieku.
Przez te lat trzy królowa mocna cierpiała sercem i umysłem, przez miłość i pychę. Więc ten wiek trzydziestoletni objawiał się na jej twarzy wypisany około oczu odcieniem lekkim, matowym a niebieskawym, który oznacza oczy pełne łez, noce bezsenne.
Był to wiek Marji Stuart w więzieniu, wiek jej namiętności najgłębszych, wiek, w którym Duglas, Mortimer, Norfolk i Babington pokochali się w niej, poświęcili i umarli dla niej.
Widok tej królowej uwięzionej, znienawidzonej, wystawionej na zniewagi i groźby, — a dzień 5-go października dowiódł, że groźby te płonnemi nie były, — sprawiał głębokie wrażenie na rycerskiem sercu młodego Ludwika de Bouillé.
Kobiety nie mylą się co do wrażenia, jakie sprawiają, a ponieważ królowe i królowie mają nadto zdolność pamiętania twarzy, co niejako wchodzi w skład ich edukacji, przeto Marja Antonina, zaledwie spostrzegła Ludwika de Bouillé, poznała go natychmiast; zaledwie rzuciła nań okiem, była pewna, że to przyjaciel.
Poszło zatem, że nim go przedstawił generał, nim przy stąpił do sofy, na której wspierała się królowa, wstała ona i jak do dawnego znajomego, którego się z przyjemnością ogląda, a zarazem do sługi, na którego wierności polegać można, zawołał:
— A! pan de Bouillé!
I nie zważając na Lafayetta, wyciągnęła rękę do młodzieńca.
Hrabia Ludwik zawahał się chwilę, nie mógł izrazu uwierzyć w taki fawor.
Tymczasem ręka królowej zawisła w powietrzu, hrabia przyklęknął i dotknął jej drżącemi usty.
Popełniła błąd biedna królowa... popełniła wiele temu podobnych. Gdyby nie ten fawor, byłaby zdobyła sobie Bouillégo, a tymczasem przez ten fawor, uczyniony Bouillému w obecności Lafayetta, który nigdy jeszcze nic podobnego nie otrzymał, zakreśliła linję demarkacyjną i zraniła człowieka, którego nadewszystko dziś potrzebowała mieć przyjacielem.
Z grzecznością też, z którą nigdy nie mógł się rozstać, ale z pewną odmianą w głosie, rzekł Lafayette:
— Dalipan, kochany kuzynie, wszak to ja podjąłem się przedstawić Jej królewskiej mości; a widzę, że ciebie powinienem prosić, abyś mnie przedstawił.
Królowa tak była uradowana z tego, że znajdowała się wobec jednego z tych przyjaciół, na których wiedziała, że liczyć może, kobieta była tak dumna z wrażenia, jakie uczyniła na młodzieńcu, iż czując w sercu jeden z tych promieni młodości, które uważała za zgasłe, czując obok siebie jakby atmosferę wiosny i miłości, które miała za umarłe, zwróciła się do generała Lafayetta, i z uśmiechem czarującym, przypominającym czasy Trianonu i Wersalu:
— Panie generale... — powiedziała, pan Ludwik nie jest takim surowym republikaninem, jak ty; wraca z Metz, nie z Ameryki; nie przybywa do Paryża, by pracować nad konstytucją; przybył, aby mi hołd złożyć. Nie dziw się więc, że ja biedna królowa, napoły zdetronizowana, użyczam mu ferworu, który dla niego biednego parafjanina, jeszcze zasługuje na to miano, gdy tymczasem ty...
I królowa zrobiła prześliczną minkę, prawie dziewiczą, która wyrażała: „Gdy ty, panie Scypionie, gdy ty, panie Cyncynnacie, bardzo tam dbasz o takie banialuki.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Lafayette, przechodzę z szacunkiem i poświęceniem koło królowej, a królowa nigdy nie spostrzegła mojego szacunku, nie ceni mojego poświecenia; może to być wielkiem nieszczęściem dla mnie, a większem jeszcze dla niej...
I skłonił się uniżenie.
Królowa spojrzała nań swem okiem głębokiem i jasnem.
Nieraz już Lafayette przemawiał do niej podobnemi słowami, nieraz rozmyślała nad słowami, jakie do niej wypowiadał; ale na nieszczęście, zgodnie z tem co on powiedział, miała do niego jakiś wstręt instynktowny.
— Bądź wspaniałomyślnym, generale... — rzekła, i przebacz mi.
— Ja mam wybaczać Waszej królewskie] mości? Ale co?.
— Wybuch mój dla tej zacnej rodziny Bouillé, która mnie kocha z całego serca, a której młodzieniec ten stał się drutem przewodniczym, ogniwem elektrycznem. Za jego wejściem ukazał mi się jego ojciec, stryjowie, cała rodzina, i ucałowała mi rękę jego ustami.
Lafayette skłonił się znowu.
— A teraz, rzekła królowa, po przebaczeniu, pokój; podaj mi poczciwie rękę, generale, po angielsku, czy po amerykańsku.
Ręką powolną i zimną dotknął Lafayette ręki królowej, mówiąc:
— Żałuję, że Wasza królewska mość nigdy nie chce pamiętać, iż jestem francuzem. Nie tak to daleko jednak od 6-go października do 16-go listopada...
— Masz słuszność, generale — odrzekła kroólowa z wysileniem i ściskając mu rękę; — jestem niewdzięczna.
I padając na sofę jakby zmęczona wzruszeniem.
— Nie powinienbyś się pan wreszcie dziwić temu dodała — wiesz, że ten właśnie zarzut mi czynią.
Potem potrząsnąwszy głową:
— I cóż tam nowego w Paryżu, generale? — zapytała.
Lafayette chciał wywrzeć maleńką zemstę, i pochwycił sposobność.
— Żałuję bardzo, Najjaśniejsza Pani — rzekł, iż Wasza królewska mość nie była obecna wczoraj na Zgromadzeniu! Była tam scena wzruszająca, któraby z pewnością serce wasze rozrzewniła: starzec, który przyszedł podziękować za szczęście Zgromadzeniu i królowi, bo Zgromadzenie nic nie może bez sankcji królewskiej...
— Starzec? — zapytała królowa roztargniona.
— Tak jest, ale co za starzec! dziekan ludności, wieśniak z Jura, mający lat sto dwadzieścia, przyprowadzony przez pięć pokoleń potomków, stanął przed kratkami Zgromadzenia, by mu podziękować za uchwały z 4-go września. Czy rozumie Wasza królewska mość? Człowiek, który był poddanym pół wieku pod Ludwikiem XIV, a siedemdziesiąt lat po nim!
— Cóż na rzecz tego człowieka uczyniło Zgromadzenie?
— Powstało w całym komplecie, a jego zmusiło, ażeby usiadł i nakrył głowę.
— A! — powiedziała królowa tonem, sobie tylko właściwym — musiało to być istotnie bardzo czułe, i żałuję, żem tam nie była. Wiesz, generale, lepiej niż ktobądź, dodała z uśmiechem, że niezawsze tam jestem, gdzie chcę.
Generał uczynił ruch taki, jakby miał coś do powiedzenia, ale królowa mówiła dalej, nie dając mu odpowiedzieć:
— Byłam tu, przyjmowałam wdowę François, po tym nieszczęśliwym piekarzu Zgromadzenia, którego Zgromadzenie pozwoliło zabić przed swemi drzwiami. Cóż tego dnia czyniło Zgromadzenie, panie generale?
— Najjaśniejsza Pani... — odpowiedział generał, mówicie o nieszczęściu, które najmocniej zasmuciło przedstawicieli Francji. Zgromadzenie nie mogło uprzedzić morderstwa, ukarało przynajmniej morderców.
— Tak, ale kara ta, przysięgam ci, generale, nie pocieszyła nieszczęśliwej kobiety; o mało nie straciła zmysłów, i powiadają, że urodzi dziecię nieżywe. Jeżeli dziecko żyć będzie, przyrzekłam być jego chrzestną matką, a iżby lud wiedział, że nie jestem tak, jak powiadają, nieczułą na nieszczęścia wydarzające się ludowi, proszę cię, generale, jeżeli w tem niema nic przeciwnego, ażeby chrzest odbył się w kościele w Notre-Dame.
Lafayette podniósł rękę, jak ktoś co chce mówić, i rad jest, że mu głos dają.
— Już to po raz wtóry, rzekł, czyni Wasza królewska mość aluzję do tego jakoby więzienia, w jakiem ja mam trzymać was, jak przynajmniej niektórzy chcą wmówić wiernym sługom Waszej królewskiej mości. Najjaśniejsza Pani, oświadczam niniejszem wobec mojego kuzyna, a powtórzę, jeśli potrzeba, przed całym Paryżem, przed Europą, przed całym światem, że Wasza królewska mość jest wolna, a mam tylko jedno życzenie, jedną nawet prośbę zanoszę, to jest o złożenie dowodu wolności tej w ten sposób, iżby król powrócił do swych polowań i wycieczek, w towarzystwie Waszej królewskiej mości.
Królowa uśmiechnęła się jak osoba słabo przekonana.
— Co się tyczy, mówił dalej generał, trzymania do chrztu tego dziecięcia co ma się narodzić w żałobie, królowa, czyniąc obietnicę wdowie, poszła za natchnieniem tego dobrego serca, które zjednywa jej cześć i miłość wszystkich otaczających. Gdy dzień obrzędu nadejdzie, królowa obierze kościół, w którym chrzest ma się odbyć; wyda rozkazy, a według tych rozkazów wszystko się spełni. A teraz, dodał generał kłaniając się, czekam na te, jakie Wasza królewska mość raczy mi wydać na dzisiaj.
— Na dzisiaj, kochany generale, rzekła królowa, nie mam do was innej prośby nad tę, ażebyście jeżeli kuzyn wasz dłużej zabawi w Paryżu, zabrali go na jeden z wieczorów do pani de Lamballe. Wszak wiecie, że przyjmuje za siebie i za mnie?
— A ja — odpowiedział generał — skorzystam z zaproszenia na jego i na swój rachunek; jeżeli zaś nie byłem dotąd, niech Wasza królewska mość raczy być przekonaną, że to dlatego tylko, iż zapomniała objawić mi swego pod tym względem życzenia.
Królowa odpowiedziała skinieniem głowy i uśmiechem.
Był to znak pożegnania.
Każdy wziął co mu się należało: Lafayette skinienie, hrabia Ludwik uśmiech.
U drzwi apartamentu królowej, dwaj nawiedzający zastali oczekującego na nich służebnego króla, Franciszka Hue.
Król kazał powiedzieć panu de Lafayette, że rozpocząwszy dla rozrywki bardzo ważną robotę ślusarską, prosi go, ażeby udał się do kuźni.
Kuźnia była pierwszą rzeczą, o którą zapytał Ludwik XVI przybywając do Tuilleries, a dowiedziawszy się, że przedmiot ten dlań nieodzowny pominięty został w planach Katarzyny Medycejskiej i Filiberta de Lorme, wybrał sobie na drugiem piętrze, tuż nad swą sypialnią, wielką izbę poddaszną mającą schody na zewnątrz i tam założył pracownię.
Pośród ważnych wypadków, jakie go spotkały podczas pięciotygodniowego pobytu w Tuilleries, Ludwik XVI ani na chwilę nie zaniedbał kuźni. Kuźnia stanowiła jego zajęcie stałe: sam kierował jej urządzeniem, sam wskazywał miejsce na miech, trzon, kowadło i wszystkie narzędzia ręczne. Nareszcie od wczoraj kuźnia stanęła gotowa. Ludwik XVI nie mógł jej wytrzymać dłużej i od rana żwawo się jął tej roboty, która dlań taką stanowiła rozrywkę i w której byłby celował, gdyby nie to, że jak widzieliśmy, na umartwieniu mistrza Gamaina, tacy próżniacy jak pan Turgot, pan de Calonne i pan Necker przeszkadzali mu w tem uczonem zajęciu, rozmawiając z nim nietylko o sprawach Francji, na co w ostateczności przyzwalał mistrz Gamain, ale nadto, co mu się zdało zgoła niepotrzebnem, o sprawach Brabantu, Austrji, Anglji, Ameryki i Hiszpanji.
To nam wyjaśnia, dlaczego król Ludwik XVI, w pierwszym zapale pracy, zamiast zajść do pana Lafayetta, prosił, ażeby pan de Lafayette zaszedł do niego.
Może też, okazawszy się dowódcy gwardji narodowej słabym jako król, pragnął był okazać mu się w swym majestacie jako ślusarz?
Nim dostali się na górę, obchodząc szereg korytarzy, młody hrabia Ludwik miał się czas namyślić.
I namyślał się.
Jakkolwiek serce jego przepełnione było dobrem przyjęciem królowej, nie mógł nie dostrzec że nie był przez nią oczekiwanym. Żadne słowo dwuznaczne, żaden giest tajemniczy nie dał mu poznać, że dostojna uwięziona, za jaką uchodzić chciała, wie o jego posłannictwie i liczy na jego pomoc do wyjścia z więzienia. Zgadzało się to z tem, co mówił Charny o tajemnicy, którą król co do misji, jaką mu nadał, zalecił wobec wszystkich, nawet królowej.
Pomimo więc radości widzenia się z królową, jasnem było, że nie do niej zwrócić się winien, ażeby znaleźć rozwiązanie zlecenia.
Musiał tedy zbadać, czy w przyjęciu króla w jego słowach lub giestach, nie będzie jakiego znaku zrozumiałego tylko jemu, znaku, który mu wskaże, iż Ludwik XVI więcej wie niż generał Lafayette o przyczynie jego podróży do Paryża.
U drzwi kuźni, pokojowy obejrzał się, a nie znając nazwiska młodego hrabiego zapytał.
— Kogo mam oznajmić Najjaśniejszemu Panu?
— Oznajmij naczelnego wodza gwardji narodowej, rzekł generał Lafayette. — Ja sam będę miał zaszczyt przedstawić hrabiego Jego królewskiej mości.
— Jaśnie wielmożny naczelny wódz gwardji narodowej, powiedział, oznajmiając, pokojowy.
Król się obejrzał.
— A! to ty! panie Lafayette — rzekł. Przepraszam, żem cię wodził aż tu, ale ślusarz uprzejmie wita cię w swej kuźni. Jeden węglarz powiedział do przodka meg Henryka IV: „Węglarz jest panem u siebie“. A ja ci powiadam, generale: „Panem jesteś u ślusarza, jak u króla“.
Jak widzimy, Ludwik XVI poczynał rozmowę prawie w ten sam sens co i Marja Antonina.
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział generał, w jakichkolwiek okolicznościach mam zaszczyt stanąć przed królem, na któremkolwiek piętrze i w jakiemkolwiek ubraniu raczy on mnie przyjmować, król zawsze będzie królem, a ten, który w tej chwili składa mu swój hołd najpokorniejszy, będzie zawsze jego wiernym i oddanym sługą.
— Nie wątpię, margrabio, ale nie jesteś sam? Czy zmieniłeś adjutanta? Ten młody oficer...
— Ten młody oficer, którego pozwolę sobie przedstawić Waszej królewskiej mości, jest moim kuzynem: hrabia Ludwik de Bouillé, kapitan dragonów Jego wysokości.
— Aha! — odezwał się król z lekkiem drżeniem w głosie, które nie uszło baczności młodego szlachcica — tak, pan hrabia Ludwik de Bouillé, syn margrabiego de Bouillé, dowódcy twierdzy Metz.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — żywo odrzekł hrabia.
— Ah! panie hrabio Ludwiku de Bouillé, wybacz mi, żem cię nie poznał; mam krótki wzrok... A dawno wyjechałeś z Metz?
— Pięć dni temu, Najjaśniejszy Panie, a że jestem w Paryżu bez urzędowego urlopu, ale za szczególnem pozwoleniem ojca, prosiłem krewnego mego, pana generała de Lafayette, aby mnie raczył przedstawić Waszej królewskiej mości.
— Pana generała de Lafayette!... dobrze uczyniłeś hrabio; nikt nie jest właściwszym do przedstawienia cię w każdej porze i z niczyjej poręki przedstawienie nie mogłoby mi być milszem.
To wyrażenie w każdej porze, wskazywało że generał de Laffayette był tu panem wszystkich wielkich i małych wnijść jak w Wersalu.
Te kilka wreszcie tylko słów jakie wymówił król wystarczyły do wskazania młodemu kapitanowi, że musi być bacznym. Zapytanie to zwłaszcza: „Czy dawno wyjechałeś z Metz?“ znaczyło: „Czy wyjechałeś z Metz po przybyciu hrabiego de Chamy?“
Odpowiedź posła powinna była dostatecznie objaśnić króla. „Wyjechałem z Metz pięć dni temu i jestem w Paryżu bez urzędowego urlopu, ale ze szczególnem pozwoleniem ojca“, znaczyło: „Tak Najjaśniejszy Panie, widziałem się z hrabią de Charny, a ojciec posłał mnie do Paryża bym się porozumiał z Waszą królewską mością i upewnił że hrabia rzeczywiście przybył z ramienia Pan de Lafayette obejrzał się ciekawie dokoła. Wielu wchodziło do gabinetu króla, do sali radnej, do bibljoteki jego, a nawet do modlitewni; mało kto dostąpił tej łaski, aby go wpuszczono do kuźni, gdzie kroi stawał się terminatorem i gdzie prawdziwym mistrzem był jegomość pan Gamain.
Generał zauważył wyborny porządek, w jakim ułożone były wszystkie narzędzia, co wreszcie nie dziwiło, skoro król od niedawna zostawał przy robocie.
Sam nawet Hue posługiwał za terminatora i dął w miech.
— Więc Wasza królewska mość, odezwał się generał Lafayette dość zakłopotany tem, co mówić z królem, przyjmującym go z rękawami zawiniętymi i w fartuchu skórzanym więc Wasza królewska mość przedsięwziął robotę ważną?
— Tak, generale; przedsięwziąłem największe dzieło ślusarstwa: zamek! Powiadam ci, co robię, ażebyś ty nawzajem Maratowi, jeżeli zdołasz go ująć, powiedziały gdy utrzymywać będzie, że kuję kajdany dla Francji, iż to nieprawda. A ty, panie Bouillé, czy nie jesteś majstrem albo czeladnikiem?
— Terminatorem tylko, Najjaśniejszy Panie i gdybym mógł na co przydać się Waszej królewskiej mości...
— Prawda kochany kuzynie — rzekł generał, wszak to mąż twojej mamki był ślusarzem. I podobno ojciec twój, lubo niewielki zwolennik autora Emila, mówił, że gdyby miał iść względem ciebie za radami Jana Jakóba, toby cię zrobił ślusarzem.
— Tak jest, generale i dlatego to miałem zaszczyt oświadczyć Jego królewskiej mości, że jeżeli potrzebuje terminatora...
— Nie bez pożytku byłby mi i terminator — rzekł król, ale nadewszystko przydałby mi się majster.
— Takiż to zamek robi Wasza królewska mość? zapytał młody hrabia, z tą półpoufałością, do której upoważniał go ubiór króla i miejsce, w którem się znajdował.
Ludwik XVI słuchał z widoczną przyjemnością całej nomenklatury zamków, jaką młodzieniec po tem zapytaniu wygłosił i po namyśle powiedział:
— Nie, to poprostu zamek sekretny, otwierający się z dwóch stron; ale zdaje mi się, że przeceniłem swe siły. Ha! gdybym to miał jeszcze mojego Gamaina, który uważa się za mistrza nad mistrzami!
— Czyż on umarł Najjaśniejszy Panie? — zapytał hrabia de Bouillé.
— Nie — odpowiedział król, rzucając na młodzieńca wzrokiem zdającym się mówić: „Rozumiej półsłówka“; — nie, mieszka w Wersalu, na ulicy Wodozbiorów. Poczciwy człowiek nie śmie odwiedzić mnie w Tuilleries.
— Dlaczegóż to, Najjaśniejszy Panie? — zapytał Lafayette.
— Z obawy zapewne, ażeby się nie skompromitował. Król Francji jest bardzo kompromitującym dzisiaj, mój generale, dowodem, że wszyscy moi przyjaciele siedzą w Londynie, w Koblencji albo w Turynie. Jednakże, mój generale, mówił dalej król, jeżeli nie uważasz w tem nic niestosownego ażeby przyszedł z czeladnikiem mi tu pomagać, to poślę po niego kiedy...
— Najjaśniejszy Panie, odparł żywo Lafayette, Wasza królewska mość wie o tem, że wolno mu posłać po kogo zechce i widzieć z kim się podoba.
— Tak, ale pod warunkiem, że twoja warta obmaca go jak celnicy. A mój biedny Gamain miałby się za zgubionego gdyby mu szkatułkę z narzędziami wzięto za tornister a piłki za sztylety.
— Najjaśniejszy Panie, nie wiem doprawdy jak mam się wytłumaczyć Waszej królewskiej mości, ale ja przed Paryżem, przed Francją, przed Europą, odpowiadam za życie króla, i nie mogę przedsiębrać dosyć ostrożności, aby drogie życie ocalało. Co się tyczy tego poczciwego człowieka, król może sam wydać rozkazy, jakie mu się podoba.
— To dobrze. Dziękuję ci, panie Lafayette. Ale niema nic pilnego: będę potrzebował za jakie osiem albo dziesięć dni dopiero; dodał rzucając wzrok w stronę pana de Bouillé, ażeby przyszedł z czeladnikiem. Uprzedzę go przez mojego pokojowego Dureya, który jest jego przyjacielem.
— I dość mu się będzie przedstawić, Najjaśniejszy Panie, ażeby dostać się do króla; nazwisko jego za glejt posłuży. Niech mnie Bóg uchowa, Najjaśniejszy Panie, od reputacji dozorcy, odźwiernego, klucznika, jaką mi robią! Nigdy król nie był wolniejszym, jak w tej chwili: chciałem nawet prosić Waszą królewską mość, aby rozpoczął swoje polowania, wycieczki.
— O! polowania, nie, dziękuję! W tej chwili wreszcie, jak widzisz generale, mam co innego na głowie. Co się tyczy wycieczek, ostatnia, jaką odbyłem w Wersalu do Paryża, odstręczyła mnie od podróży, przynajmniej w tak licznem towarzystwie.
I król nowe spojrzenie rzucił hrabiemu de Bouillé, który mrugnięciem powieki dał znak, że zrozumiał.
— A teraz, panie, rzekł Ludwik XVI, zwracając się do młodzieńca, czy prędko wyjeżdżasz z Paryża do ojca?
— Wyjeżdżam z Paryża — odpowiedział hrabia — za dwa lub trzy dni, ale nie do Metz. Mam babkę, która mieszka w Wersalu, na ulicy Wodozbiorów i którą powinienem odwiedzić. Następnie, zlecił mi ojciec załatwienie sprawy familijnej dość ważnej, i za dni dopiero osiem albo dziesięć mogę widzieć się z osobą, od której w tym względzie mam powziąć rozkazy. Będę więc u ojca dopiero w pierwszych dniach grudnia, chyba, że król z jakiegoś powodu szczególnego, życzyłby sobie, abym przyśpieszył powrót do Metz.
— Nie, panie rzekł król, urządź sobie czas jak chcesz, załatwiaj sprawy według tego, jak ci kazał margrabia de Bouillé, a załatwiwszy jedź mu powiedzieć, że o nim nie zapominam i mam go za jednego z najwierniejszych, oraz, że go kiedyś polecę panu de Lafayette, ażeby pan de Lafayette polecił go panu de Portail.
Lafayette uśmiechnął się końcem ust, słysząc tę nową aluzję do swego wszechwładztwa.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, ja byłbym sam oddawna był polecił Waszej królewskiej mości panów de Bouillé, gdybym nie miał zaszczytu być ich krewnym. Obawa, aby mnie nie posądzano o nepotyzm, jedynie mnie powstrzymała od tego kroku.
— A więc zeszliśmy się bardzo dobrze, panie generale, pomówimy jeszcze o tem, nieprawdaż?
— Czy Najjaśniejszy Pan, pozwoli mi powiedzieć, że ojciec mój uważałby za niełaskę wszelki awans, któryby mu w całości lub w części odjął środki służenia Waszej królewskiej mości?
— O! to się rozumie, hrabio, rzekł król, i nie pozwolę tknąć stanowiska margrabiego de Bouillé inaczej, jak tylko według jego życzeń i moich. Pozwól nam tę rzecz poprowadzić, panu Lafayettowi i mnie, i używaj przyjemności, nie zapominając wszelako o interesach. Idźcie panowie, idźcie.
I pożegnał obu szlachciców z miną majestatyczną, dziwnie odbijającą się od pospolitego ubioru, który go okrywał.
A kiedy drzwi się zamknęły:
Wieczorem tegoż samego dnia, kiedy hrabia Ludwik de Bouillé miał zaszczyt otrzymać posłuchanie u królowej, a następnie u króla, pomiędzy godziną 5-tą a 6-tą, na trzeciem piętrze starego, małego, brudnego domu w ulicy Juiviere odbywała się scena, której zechcą się przyjrzeć czytelnicy.
Zatrzymajmy się na chwilę w sieni trzeciego i ostatniego piętra tego domu, naprzeciwko drzwi, na których niewinna ręka rysownika ponakreślała kredą figury, które na pierwszy rzut oko, możnaby wziąć za jakieś znaki kabalistyczne, a które są tylko nieszczęśliwemi próbami we wzniosłej sztuce Appellesa i Rafaela.
Przybywszy tam, zajrzymy przez dziurkę od klucza, ażebyście mili czytelnicy, poznali, jeżeli macie dobrą pamięć, spostrzeżone osoby. Jeżeli ich wreszcie nie poznacie wzrokiem, przyłóżcie ucho do drzwi i posłuchajcie.
Żleby było, gdyby słuch nie przyszedł w pomoc wzrokowi, jeżeliście czytali książkę naszą pod tytułem „Naszyjnik królowej“.
Powiedzmy najprzód, co widać przez dziurkę od klucza.
Wnętrze izby, zdradzające nędzę, zamieszkują trzy osoby: mężczyzna, kobieta i dziecko.
Mężczyzna ma lat przeszło czterdzieści, a wygląda na przeszło pięćdziesiąt; kobieta ma trzydzieści cztery, a wygląda na czterdzieści; dziecko ma lat pięć i tak też wygląda; nie miało czasu się zestarzeć.
Mężczyzna ubrany jest w stary mundur sierżanta gwardji francuzkiej, mundur szanowany od 16-go lipca, kiedy gwardje francuskie połączyły się z ludem, by zamienić strzały z Niemcami pana Lambesque i Szwajcarami pana Bezenval.
Trzyma on w ręku całą talję kart i przerzuca takowe.
Obok leży karton podziurawiony mnóstwem zakłóć, do którego, przewracając karty, zagląda ustawicznie.
Kobieta ubrana jest w starą suknię jedwabną; nędza jej jest tem straszniejszą, że ukazuje się ze szczątkami zbytku. Włosy ma podniesione w górę i splecione w warkocz, spięty grzebieniem miedzianym, niegdyś złoconym; ręce czyste, i przez czystość zachowały, a raczej zyskały pewien wygląd arystokratyczny; paznogcie, które baron de Taverney w swym grubym realizmie nazywał rogiem, zręcznie są zaokrąglone w kończynach; nareszcie pantofle wyblakłe, w niektórych miejscach przetarte, niegdyś haftowane jedwabiem i złotem, igrają na jej nogach, okrytych szczątkami pończoch ażurowych.
Co do twarzy, powiedzieliśmy, że była to twarz kobiety 34-ro letniej, która, gdyby ją utrzymywano artystycznie, według mody ówczesnej, pozwoliłaby właścicielce nadać sobie wiek, jakiego kobiety trzymają się z wszelkim wysileniem, stosownie do umiejętności, to jest wiek lat dwudziestu dziewięciu. Ale twarz ta, pozbawiona bielidła i czerwieni, a przez to ogołocona ze wszelkich środków, osłaniających boleści i nędze, okazuje pięć lub sześć lat wyżej wieku.
Twarz ta, jakkolwiek wyblakła, wprowadza cię w zadumę; nie możesz zdać sobie sprawy, w jakim pałacu złocistym, w jakiej sześciokonnej karecie, w jakim pałacu złoskim pyle, widziałeś tę twarz ongi promienną?
Dziecko ma lat pięć. Włosy jego spływają w kiędziorkach jak u cheruba, lica okrągłe jak jabłuszko, oczy djabelskie matki, usta łakome ojca, lenistwo i kaprysy obojga.
Chłopczyk ubrany w resztkę stroju aksamitnego, zajada kawałek chleba, nasmarowany konfiturami i wyskubuje szczątki pasa trójkolorowego, z frendzlą miedzianą, w dno starego kapelusza z pilśni szaro-perłowej.
Wszystko to oświetlone jest świecą o knocie olbrzymim, osadzoną w butelce pustej, tak, iż człowiek z kartami mieści się w świetle, reszta zaś izby pozostaje w półmroku.
Ponieważ według naszego przewidywania, oględziny golem okiem nic nas nie nauczyły, posłuchajmy zatem.
Chłopiec pierwszy przerywa milczenie, rzucając po przez głowę kromkę chleba, która upada przy łóżku zredukowanem do materaca.
— Mamo!.. — rzecze, nie chcę już chleba z konfiturami...
— A czegóż chcesz, Tosiu?
— Chcę laskę cukru owsianego.
— Słyszysz, Beausire? — rzekła kobieta.
A widząc, że Beausire zatopiony w swej rachubie kabalistycznej, nie odpowiada: Czy słyszysz, co mówi biedny chłopiec? — powtarza głośniej.
Znowu milczenie.
Wtedy kobieta podnosi nogę do wysokości ręki, zdejmuje pantofel i rzuca w nos rachującemu.
— Hej! Beausire! — zawołała.
— Cóż tam takiego? — odmruknął tenże, zły widocznie Tosio chce cukru owsianego, bo mu już nie smakują konfitury... biedny chłopiec!
— Dostanie jutro.
— Ja chcę dziś, zaraz — krzykną! chłopiec tonem płaczliwym, wróżącym burzę.
— Mój Tosiu, mówi ojciec, radzę ci być cicho, jeżeli nie chcesz ze mną mieć do czynienia.
Chłopiec wydał okrzyk raczej kaprysu niż bojaźni.
— Trąć go tylko pijaku, a ja tobie dam! — rzekła matka, wyciągając ku Beausirowi tę rękę białą, która dzięki staranności, z jaką właścicielka gładziła paznogcie, uchodzić mogła w razie potrzeby za szpony.
— Kto u djabła chce go trącać? Wiesz, że się tak mówi, pani Oliwjo. A choć czasami oberwie się coś po sukni matczynej, to przecie szanuje się zawsze kurtkę synowską... Pójdź lepiej, ucałuj twego biednego Beausira, który za tydzień będzie bogaty, jak król; pójdź moja dobra Nicolino.
— Kiedy zostaniesz bogatym, jak król, wtedy dosyć będzie czasu na pieszczoty; ale przedtem obejdź się smakiem.
— Powiadam ci, że już tak, jakbym miał miljon; daj mi zadatek, to nam przyniesie szczęście: piekarz nam pokredytuje.
— Obraca miljonami, a prosi piekarza o bochenek chleba na kredyt!
— Cukru owsianego! — zawołał chłopiec głosem groźniejszym.
Beausire podniósł rękę do kieszeni, ale ręka stanęła w pół drogi.
— No, miljonowy panie, daj kawałek owsianego cukru synowi.
— Wiesz przecie, rzekł, że ci dałem wczoraj ostatnie dwadzieścia cztery sous.
— Skoro mamo masz pieniądze, zawołał chłopiec, zwracając się ku tej, którą pan Beausire nazywał to Olivią, to Nicoliną — to daj mi parę sous na cukier owsiany.
— Masz dwa, niegodziwy chłopcze, a nie spadnij ze schodów.
— Dziękuję mamuni! — powiedział chłopiec, skacząc z radości i wyciągając rękę.
— Chodźno, poprawię pasek i włożę kapelusz, łotrzyku! ażeby nie powiedziano: oto pan de Beausire wypuszcza dziecko na ulicę, jak oberwańca. Panu Beausire wszystko to jedno, bo nie ma wstydu w oczach; ale jabym umarła...
Chłopiec, cokolwiekby mogli powiedzieć sąsiedzi o domniemanym dziedzicu domu Beausire, miał wielką ochotę pozbyć się kapelusza i pasa, na których wartości znał się tyle, o ile wzbudzały podziw innych dzieci, póki były świeże i błyszczące. Ponieważ jednak pasek i kapelusz stanowiły warunek dwóch sous, musiał się przeto poddać, jakkolwiek niechętnie.
Pocieszył się, podsadzając przy wyjściu sztukę miedzianą pod nos ojcu, który zatopiony w rachubach, uśmiechnął się na ten miły figielek.
Potem tylko słychać było jego krok ostrożny, lubo przyśpieszany łakomstwem, ginący na schodach.
Kobieta milczała chwilę, a potem, zwracając się do męża powiedziała:
— Mój panie Beausire, trzebaż przecie, ażeby twoja inteligencja wyprowadziła nas z tego nędznego położenia, w jakiem się znajdujemy; inaczej będę musiała sama się zająć sobą...
Ostatnie te słowa wypowiedziała z taką miną, jakby jej zrana zwierciadło oświadczyło: „Bądź spokojna, kobieta z taką twarzą nie umrze z głodu!“
— Widzisz przecie, moja dobra Nicolino, że nad tem pracuję.
— Pracujesz?... Przewracasz karty, i przekłuwasz kartony.
— Mówię ci, że znalazłem!
— Co znalazłeś?...
— Wygraną.
— Zaczynasz znowu! Panie de Beausire, uprzedzam cię, że przeszukam w pamięci pomiędzy moimi dawnymi znajomymi, azali niema kogo, coby miał władzę zasadzić cię do Charenton, jako warjata.
— Ależ powiadam ci, że ja się nie mylę...
— O! gdyby to żył książę Richelieu! — rzekła półgłosem młoda kobieta.
— Co mówisz?
— Gdyby kardynał de Rohan nie był zrujnowany?
— Hę?
— Gdyby pani de la Motte nie uciekła!
— Co? co?...
— Znalazłyby się zasoby i nie potrzebaby dzielić nędzy ze starym jak ty trutniem.
I z gestem królowej panna Nicolina Legay, zwana panią Oliwją, wskazała pogardliwie na Beausira.
— Jeszcze ci raz powiadam, powtórzył tenże tonem stanowczym, że jutro będziemy bogaci!
— Miljonerami?
— Miljonerami!
— Panie de Beausire, pokaż mi pierwsze dziesięć luidorów z tych miljonów, a uwierzę w resztę.
— Zobaczysz dziś wieczór te pierwsze dziesięć luidorów: taką mi właśnie sumę przyrzeczono.
— Daj mi ją, mój poczciwy Beausire! — rzekła żywo Nicolina.
— Dam ci pięć, żebyś sobie kupiła suknię jedwabną, i małemu spencerek aksamitny; a za drugie pięć...
— Cóż za drugie pięć?
— Przyniosę ci obiecany miljon.
— Pójdziesz znowu grać, nieszczęśliwy?
— Kiedyż ci powiadam, żem znalazł układ kart nieomylny!
— Tak, podobny do tego, przy którym przepuściłeś sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pozostawały z twego interesu portugalskiego.
— Małe parta do czarta, rzekł sentencjonalnie Beausire, — zawsze mi tkwiło w głowie, że pieniądze, jakieśmy w ten sposób nabyli, szczęścia nam nie przyniosą.
— Więc teraźniejsze otrzymasz widocznie w spadku. Czy nie miałeś przypadkiem jakiego wujaszka w Ameryce albo w Indjach, i czy po nim odziedziczyłeś owe dziesięć luidorów?...
— Te dziesięć luidorów, panno Nicolino Legay, odparł Beausire dostojnym tonem, te dziesięć luidorów, zarobione będą nietylko uczciwie, ale honorowo, i to za sprawę, w której ja jestem tak jak cała szlachta francuska zainteresowany...
— Więc jesteś szlachcicem, panie Beausire?... rzekła uśmiechając się Nicolina....
— Mów de Beausire, panno Legay, de Beausire powtórzył z naciskiem, bo tak opiewa metryka urodzenia, twojego syna spisana w zakrystji kościoła św. Pawła, a podpisana przez twego uniżonego sługę Jana Chrzciciela de Beausire, w dniu kiedy dał mu imię...
— Piękny podarunek!... — mruknęła Nicolina.
— I majątek!... — dodał wyniośle Beausire.
— Jeżeli Bóg się nie zaopiekuje, rzekła Nicolina potrząsając głową, to biedny chłopiec może żyć z jałmużny i umrzeć w szpitalu.
— Czy naprawdę panno Nicolino?... — mruknął Beausire z urazą. — Tego już wytrzymać nie można; ty nigdy nie jesteś zadowolona.
— Nie zważaj na to!... — krzyknęła Nicolina, puszczając wodze długo powstrzymanemu gniewowi. — Kto cię prosi ażebyś zważał na to?... Dzięki Bogu!... nie mam kłopotu o siebie i dziecko, i od dzisiejszego zaraz wieczoru mogę sobie szukać szczęścia gdzieindziej.
I Nicolina powstawszy, postąpiła trzy kroki ku drzwiom.
Beausire zastąpił jej drogę i otworzył oba ramiona.
— Ależ kiedy ci powiadam, niedobra, że to szczęście...
— Jakie?... zapytała Nicofina.
— Przyjdzie zaraz dziś wieczór. Choćby nawet układ zawiódł, co jest stanowczo niepodobnem według mego obrachunku, to cała strata ograniczy się na pięciu luidorach i koniec.
— Są chwilę w których pięć luidorów jest fortuną, słyszysz, panie marnotrawco!... Ty tego nie rozumiesz, ty co połknąłeś kupę złota, wyższą od tego domu.
— To dowód mojej siły, Nicolino: jeżelim je połknął, to znaczy, żem je zarobił, a jeżelim zarobił, to mogę zarobić jeszcze; Opatrzność czuwa nad... nad zręcznymi.
— O!... rachuj tylko na to.
— Panno Nicolino, czy ty czasem nie należysz do ateuszów?...
Nicolina wzruszyła ramionami.
— Czy nie należysz do szkoły pana Voltaire’a, który zaprzecza Opatrzności?...
— Jesteś jak but głupi, panie Beausire, — powiedziała Nicolina.
— Wyszłaś z ludu, nie dziwota zatem, że możesz mieć podobne pojęcia. Ale uprzedzam cię, nie popłacają w sferach, do których należę i nie wchodzą w skład moich opinij politycznych.
— Jesteś zuchwalcem, panie de Beausire — oświadczyła Nicolina.
— Ja wierzę, słyszysz, ja mam wiarę; i gdyby mi kto powiedział: „Twój syn Tosio de Beausire, który poszedł kupić sobie cukru owsianego za dwa sous, powróci z kieską pełną złata w ręku“, odpowiedziałbym: „Czemu nie, jeżeli taka wola Boża“.
I Beausire wzniósł seraficznie oczy do nieba.
— Beausire, jesteś osłem!... zawołała Nicolina.
Jeszcze nie dokończyła tych słów, gdy na schodach usłyszano głos Tosia.
— Tato!... mamo!... — wrzeszczał chłopiec.
Beausire i Nicolina słuchali drogiego głosu.
— Tato!... mamo!... — powtarzał malec coraz bardziej się zbliżając.
— Cóż się tam stało?... — zawołała Nicolina otwierając drzwi z troskliwością iście macierzyńską. — Pójdź, moje dziecko, pójdź!...
— Tato!... mamo!... — powtarzał głos wciąż się zbliżający.
— Nie dziwiłbym się — rzekł Beausire, uważając, ze ten głos miał w sobie coś radosnego, — nie dziwiłbym się, gdyby cud się ziścił, i gdyby Tosio znalazł kieskę o której dopiero mówiłem.
W tej chwili chłopiec ukazał się na ostatnim stopniu schodów i wpadł do izby z kawałkiem cukru owsianego w ustach, z workiem cukrów przyciśniętym do piersi, z ręką prawą otwartą i wyciągniętą pokazując luidora, który przy blasku świecy zajaśniał jak gwiazda.
— Boże, mój Boże!... — zawołała Nicolina zamykając drzwi. — Cóż się to stało, kochane dziecko?...
I okrywała zamorusaną twarz Tosia tymi pocałunkami macierzyńskiemi, których nic nie odstręcza, bo zdają się wszystko oczyszczać.
— Stało się!.... — rzekł Beausire ściągając zręcznie luidora i przypatrując mu się przy świecy!... — prawdziwy luidor, wartujący dwadzieścia cztery franki.
A zwracając się do chłopca zapytał:
— Gdzieżeś ty go znalazł, bębnie; muszę tam iść poszukać więcej...
— Ja nie znalazłem — odpowiedział chłopiec, dostałem.
— Dostałeś od kogo?... — zapytała matka.
— Od jednego pana.
Jak Beausire o luidora, tak Nicolina miała się zapytać o tego pana. Ale nauczona doświadczeniem, wiedząc że Beausire jest zazdrosny, powtórzyła tylko:
— Od pana?...
— Tak, mamo, odpowiedział chłopiec chrupiąc cukier zębami, — od pana.
— Od pana?... — powtórzył zkolei Beausire.
— Tak, tato, od pana, który przyszedł do kupca, gdy ja tam byłem, i powiedział: „Panie kupcze, wszak to młody szlachcic nazwiskiem Beausire, którego masz pan zaszczyt obsługiwać w tej chwili?...
Beausire się nastroszył, Nicolina wzruszyła ramionami.
— A cóż na to odpowiedział korzennik?... zapytał Beausire.
— Odpowiedział: „Nie wiem czy szlachcic, ale się istotnie Beausire nazywa“.
— „Czy an mieszka tu gdzie w pobliżu“...zapytał pan.
— „W tym domu na lewo, na trzeciem piętrze“.
— ”Proszę co najlepszego temu chłopczykowi: ja płacę“ — powiedział pan. A potem rzekł do mnie: — „Masz tu, malutki, luidora na cukierki, jak te wyjdą“. Włożył mi luidora w rękę; kupiec mi wetknął tę paczkę pod pachę i wyszedłem uradowany. A gdzież mój luidor?...
I chłopiec który nie zauważył, jak ojciec ściągnął mu pieniądz, jął go szukać na wszystkie strony.
— Niezgrabiaszu!... zawołał Beausire, zgubiłeś go.
— Nie!... nie!... nie!... — krzyczał chłopiec.
Dyskusja byłaby może przybrała poważne rozmiary, gdyby nie położył jej końca wypadek następujący:
Podczas gdy chłopiec wątpiąc jeszcze sam o sobie, szukał po ziemi luidora, spoczywającego w kieszeni kamizelki Beausira, drzwi otworzyły się zwolna i głos pełen słodyczy wyrzekł:
— Dobry wieczór, panno Nicolino; dobry wieczór, panie de Beausire; dobry wieczór, Tosiu.
Wszyscy odwrócili się w stronę tego głosu.
Na progu ukazał się z twarzą uśmiechniętą człowiek, ubrany bardzo wykwintnie.
— A!... to ten pan!... — zawołał chłopiec.
— Hrabia Cagliostro!... — zawołali razem Nicolina i Beausire.
Po tych uprzejmych sławach hrabiego nastała chwila milczenia. Cagliostro stanął na środku izby i rzucił okiem badawczem wokoło, zapewne ażeby ocenić położenie moralne, a zwłaszcza pieniężne dawnych znajomych, do których nagle sprowadziły go te straszne i podziemne roboty, których był ogniskiem środkowem.
Rezultat tych oględzin, dla człowieka tak przenikliwego jak hrabia nie mógł ulegać wątpliwości.
Nawet zwyczajny spostrzegacz byłby odgadł że małżeństwo pędziło ostatkami.
Z pomiędzy trzech osób zdziwionych ukazaniem się hrabiego pierwszym co przerwał milczenie był ten któremu sumienie nic nie wyrzucało.
— A!... panie, co za nieszczęście!... — zawołał Tosio, — zgubiłem małego luidora.
Nicolina już otworzyła usta, ażeby fakt przedstawić w świeltle prawdziwem, ale namyśliła się, że jej milczenie nastręczy może chłopcu nowego jeszcze luidora.
I nie omyliła się wcale.
— Zgubiłeś luidora, biedny chłopcze?... — powiedział Cagliostro. — Masz zatem dwa nowe, ale staraj się ich nie zgubić.
I dobywając dwa luidory z woreczka, którego okrągłość obudziła pożądliwość w Beausirze, wetknął je w rękę dziecka.
— Mamo!... — zawołał chłopiec, biegnąc do Nicoliny, — mam dwa luidory: jeden będzie dla ciebie drugi dla mnie.
I chłopiec podzielił się skarbem z matką.
Cagliostro dostrzegł, z jakim zaiskrzonym wzrokiem rzekomy sierżant śledził kieskę od wydobycia jej z kieszeni, aż do schowania napowrót.
Kiedy znikła, kochanek Nicoliny westchnął głęboko.
— Cóż to, panie de Beausire, zawsześ tak melancholijny? — rzekł Cagliostro.
— A wy, panie hrabio, zawsze miljonerem?
— No, pan, który jesteś jednym z największych filozofów, jakich znałem, czy w ostatnich czasach, czy w starożytności, pan musisz znać dobrze ten pewnik, że pieniądze szczęśliwym nie czynią. Znałem pana względnie bogatym.
— Tak, — odpowiedział Beausire, — to prawda; miałem do stu tysięcy franków.
— Kiedym powtórnie spotkał się z panem, przepuściłeś już z nich około czterdziestu tysięcy, tak, iż posiadałeś tylko sześćdziesiąt, co jak na ex-policjanta, stanowiło sumkę wcale niemałą.
Beausire westchnął boleśnie.
— Co to znaczy sześćdziesiąt tysięcy franków wobec sum, jakie pan hrabia masz do rozporządzenia!
— Jako depozyt, panie de Beausire. Przypomnijno sobie okoliczności, w których cię spotkałem? Miałeś wówczas, jak powiadam, sześćdziesiąt tysięcy franków w kieszeni, a czy byłeś szczęśliwszym?
Beausire wydał westchnienie, mogące za jęk uchodzić.
— Odpowiedz pan, nalegał Cagliostro; czy zmieniłbyś położenie swe obecne, lubo posiadasz tylko luidora, który zabrałeś Tostowi?...
— Panie! — przerwał ex-policjant.
— Nie gniewajmy się, panie de Beausire; pogniewaliśmy się już raz i musiałeś wówczas aż na ulicy szukać szpady, co wyleciała przez okno, czy pamiętasz?... No! pamiętasz pan, nieprawdaż? — ciągnął dalej hrabia, gdy Beausire nie odpowiadał. — Dobra pamięć, zawsze coś znaczy. Pytam pana więc raz jeszcze, czy chciałbyś zamienić swe położenie obecne, lubo posiadasz tylko jeden nieszczęśliwy luidor zabrany Tosiowi — na położenie krytyczne, z jakiego szczęśliwie pana wydobyłem?
— Nie, panie hrabio, — odparł Beausire, — masz pan słuszność. Wtenczas, niestety! rozłączony byłem z mą drogą Nicoliną.
— A przytem ścigany trochę przez policję, z powodu tej sprawy portugalskiej... Cóż się u licha stało z tą sprawą, panie de Beausire?... Szkaradna sprawa, o ile mogę ją sobie przypomnieć!
— Wpadła do wody, panie hrabio, — odpowiedział Beausire.
— Tem lepiej, bo mogła pana bardzo niepokoić: nie rachuj jednak zbytecznie, na jej utopienie. Policja ma tęgich nurków i, żeby woda niewiedzieć jak była głęboka i mętna, brzydką sprawę snadniej zawsze, niż piękną perłę ułowić.
— Nareszcie, panie hrabio, prócz nędzy, w której pozostajemy...
— Jesteście szczęśliwi!... — rzekł Cagliostro, — o tyle, że brakuje wam tylko jakiego tysiąca luidorów, ażeby szczęście było zupełnem.
Oczy Nicoliny błysły; oczy Beausira buchnęły płomieniem.
— To jest, — zawołał ten ostatni, — że gdybyśmy mieli tysiąc luidorów, czyli dwadzieścia cztery tysiące franków, kupilibyśmy za połowę folwarczek, a resztę umieścilibyśmy na procent, i zostałbym rolnikiem.
— Jak Cyncynnat...
— A Nicolina poświęciłaby się cała wychowaniu dziecka.
— Jak Kornelja... Byłoby to nietylko przykładnie, panie Beausire, ale nawet rozczulająco. Czy nie spodziewasz się pan zyskać tego tysiąca w sprawie, którą prowadzisz w chwili obecnej?...
Beausire drgnął.
— W jakiej sprawie? — zapytał.
— No w tej, w której pan występujesz jako sierżant gwardji; w tej, dla której masz się stawić dziś wieczór pod arkadami Palais-Royal?
Beausire zbladł jak trup.
— Oh! panie hrabio, — rzekł, składając ręce błagalnie.
— No co?
— Nie gub mnie pan!
— Cóż znowu panu do głowy przychodzi! Czyżem ja porucznik policji, ażebym miał cię gubić?
— No! czym ci nie mówiła, — odezwała się Nicolina, — że wplączesz się w zły interes?...
— Więc znacie ten interes, panno Legay? — zapytał Cagliostro.
— Nie, panie hrabio, ale... jak się on tylko ukrywa przede mną z jakim interesem, musi to być zły interes, mogę ręczyć za to.
— Mylicie się, kochana parnio Legay; przeciwnie ten interes może być doskonałym.
— Nieprawdaż? — zawołał Beausire. — Pan hrabia jest szlachcicem i pan hrabia rozumie, że całej szlachcie zależy na tem...
— Ażeby ci się udało. Prawda, że całemu ludowi znowu zależy na tem, ażeby się nie udało. Wierzaj mi kochany panie Beausire, że daję ci radę prawdziwie przyjacielską — wierzaj mi, nie przyjmuj strony ani szlachty, ani ludu.
— Czyjąż zatem?
— Swoją własną.
— Moją?
— Oczywiście, twoją — poparła Nicolina. — Dosyć już myślałeś o innych, czas, byś pomyślał o sobie!
— Słyszysz pan, panna Legay mówi jak Demostenes. Pamiętaj, panie de Beausire, że każdy interes ma dobrą i złą stronę: dobrą dla jednych, złą dla drugich. Interes, jakikolwiek on jest, nie może być złym dla wszystkich, ani dla wszystkich dobrym: chodzi więc o to, ażeby się znaleźć po stronie dobrej.
— Czyż ja nie znajduję się po stronie dobrej, co?
— Niezupełnie, panie Beausire, a nawet wiele do tego brakuje. Dodam nawet, że gdybyś się pan zaciął, a wiesz, żem ja prorok potrochu, to na ten raz nie chodziłoby już o honor, nie chodziłoby o majątek; chodziłoby wprost o życie... I prawdopodobnie poszedłbyś na szubienicę.
— Panie! — rzekł Beausire, obcierając pot spływający mu po czole, — szlachcica nie wieszają.
— To prawda; lecz ażeby zyskać ucięcie głowy, kochany panie Beausire, musiałbyś szlachectwo udowodnić, coby może potrwało długo; trybunał znudziłby się czekając i kazałby cię powiesić tymczasowo. Możesz mi pan na to odpowiedzieć, że mniejsza o mękę, kiedy sprawa piękna. Ale...
— Jednakże... — wybełkotał Beasire coraz bardziej strwożony.
— Tak: jednakże pan nie jesteś tak bardzo przywiązany do swych przekonań, ażeby za nie poświęcać życie; rozumiem. Wszak życie mamy jedno.
— Panie hrabio! zdobył się nareszcie Beausire, — podczas krótkich z wami stosunków zauważyłem, że macie sposób mówienia o rzeczach, na które włosyby na głowie powstać mogły, gdybyście trafili na człowieka bojaźliwego.
— O! nie mam tego na myśli, — odezwał się Cagliostro, — wreszcie pan nie jesteś bojaźliwy.
— Nie! — odpowiedział Beausire, — ani słowa; są jednak pewne okoliczności...
— Rozumiem; naprzykład te, kiedy ktoś ma za sobą galery za kradzież, a przed sobą szubienicę za zbrodnię obrazy narodu, jak dziś nazwanoby zbrodnię mającą, przypuszczam, na celu uwiezienia króla.
— Panie! panie! — zawołał Beausire przerażony.
— Niegodziwy! toś ty na tem uwiezieniu budował złote marzenia! — rzekła Olivia.
— I niezupełnie się mylił, kochana pani; tylko, powiedziałem, każda rzecz ma dwie strony: dobrą i jasną i ciemną. Pan de Beausire zbłądził w tem, że się czepił strony ciemnej, złej: niech się odwróci i koniec.
— Czy jeszcze czas? — zapytała Nicolina.
— Zapewne.
— Cóż mam uczynić, panie hrabio? — powiedział Beausire.
— Zrób jedno przypuszczenie, kochany panie — rzekł Cagliostro, zmieniając ton.
— Jakie?
— Przypuść, że twój spisek upada; przypuść, że wspólnicy człowieka zamaskowanego i człowieka w ciemnym płaszczu są ujęci; przypuść, bo wszystko przypuszczać można w naszych czasach, że skazani są na śmierć... nie, niecierpliw się; przypuść, że jesteś jednym z tych wspólników, że masz powróz na szyi i że w odpowiedzi na twe ubolewania, boć w podobnem położeniu, człowiek, żeby nie wiedzieć jak odważny, zawsze trochę ubolewa...
— Dokończ, panie hrabio, błagam cię, już mi się zdaje, że się duszę.
— O! to nic dziwnego, przeczuwasz powróz na szyi.... Otóż, przypuść, że w odpowiedzi na twe ubolewanie, mówią ci: „Ah! biedny panie Beausire, kochany panie Beausire, twoja to właśnie wina“.
— Jakto? — zawołał Beausire.
— Otóż widzisz pan, że od przypuszczeń dochodzimy do rzeczywistości, skoro mi tak odpowiadasz, jakbyś z szafotu odpowiadał.
— Przyznaję.
— „Jakto?... — odpowiedziałby ci głos. — Bo nietylko mogłeś był uniknąć tej haniebnej śmierci, która teraz trzyma cię w szponach, ale mogłeś nadto zarobić tysiąc luidorów, za które kupiłbyś folwarczek z domkiem otoczonym bluszczami i żył w nim z panną Olivią i małym Tosiem, z pomocą pięciuset franków procentu od sumy niezużytej na kupno domu... żyłbyś jak powiedziałeś, w stanie rolniczym, obuty latem w pantofle, zimą w drewniaki.
Zamiast tego jednakże rozkosznego widoku, mamy tu, zczególniej ty, przed oczyma plac Greve, osadzony dwiema lub trzema szkaradnemi szubienicami, z których najwyższa wyciąga do ciebie ramiona. Ba! mój biedny panie Beausire, paskudny widok!
— Ależ nareszcie, jakim sposobem mógłbym uniknąć tej haniebnej śmierci? jakim sposobem mógłbym zarobić te tysiąc luidorów, zapewniające spokój mnie, Nicolinie i Tosiowi?
— Takbyś się pan pytał, naturalnie, a głos by ci odpowiedział: „Nic łatwiejszego: miałeś wszak o dwa kroki od siebie hrabiego Cagliostro“.
— „Znam go — odpowiedziałbyś; — cudzoziemiec to, mieszkający w Paryżu dla przyjemności, i nudzący się piekielnie, kiedy niema żadnych nowin“.
— „Ten sam właśnie. Otóż, dość ci było pójść do niego powiedzieć mu: Panie hrabio...“
— Ależ ja nie wiedziałem, gdzie mieszka — zawołał Beausire; — nie wiedziałem, że jest w Paryżu, nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje!
— „To też, mój drogi panie Beausire, odpowiedziałby ci głos, dlatego on sam przyszedł do ciebie, a skoro przyszedł sam, to przyznaj, że już nie masz wymówki. Dosyć mu powiedzieć: „Panie hrabio, wiem jak chciwym jesteś nowin; mam najświeższe. Brat królewski, Monsieur, spiskuje...
— „Czy podobna?...
— „Z panem margrabią de Favras.
— „Nie może być!
— „Tak jest; mówię napewno, bo sam jestem jednym z agentów pana de Favras.
— „Doprawdy? a jaki cel spisku?
— „Uprowadzić króla i uwieźć go do Peronne. Owóż panie hrabio, ażeby cię rozerwać, będę cię uwiadamiał, jeżeli chcesz co godzina, jeżeli potrzeba, co minuta o stanie sprawy.
— Wtedy, kochany przyjacielu, hrabia, który jest panem wspaniałomyślnym, odpowiedziałby ci:
— „Czy istotnie uczynisz to, panie de Beausire.
— „Uczynię.
— „Więc ponieważ każdy trud wymaga wynagrodzeni, to jeżeli dotrzymasz słowa, mam ja tu w kąciku dwadzieścia cztery tysiące franków przeznaczone na dobry uczynek; poświęcę je gwoli tej zachcianki, a w dniu, kiedy król zostanie uprowadzony, albo pan de Favras ujęty, przyjdziesz pan do mnie, i, słowo szlacheckie, te dwadzieścia cztery tysiące franków zostaną ci doręczone, tak jak doręczają ci te dziesięć luidorów, nie jako zadatek ani pożyczka, ale jako podarunek!“
Przy tych słowach, niby aktor odbywający próbę roli z akcesorjami, hrabia Cagliostro dobył z kieszeni ciężką kieskę, wsunął w nią dwa palce, i ze zręcznością, dowodzącą wielkiej wprawy, chwycił akurat dziesięć luidorów, ni mniej ni więcej, po które również zręcznie, trzeba oddać tę sprawiedliwość, wyciągnął rękę Beausire.
Cagliostro lekko cofnął rękę.
— Przepraszam, panie de Beausire, — rzekł, czyniliśmy podobno tylko przypuszczenia.
— Tak, — odparł Beausire, a oczy mu pałały niby węgle gorejące, — ale czyż nie powiedziałeś, panie hrabio, że od przypuszczenia przeszlibyśmy do rzeczywistości?
— A czyśmy przeszli?
Beausire namyślił się chwilę.
Pośpieszmy powiedzieć, że nie uczciwość, nie wiara danemu słowu, nie sumienie dotknięte, obudziło tę chwiejność. Choćbyśmy chcieli tak utrzymywać, czytelnik by nam nie uwierzył, znając przeszłość Beausira.
Nie — była to tylko niepewność, czy hrabia dotrzyma przyrzeczenia.
— Kochany panie de Beausire, — rzekł Cagliostro, — wiem, co się w tobie odbywa.
— Tak, macie słuszność, panie hrabio, — odpowiedział Beausire; — waham się zdradzić zaufanie, jakie położył we mnie zacny szlachcic.
I wzniósł oczy do nieba i potrząsnął głową, jakby mówił do siebie: „O! to bardzo ciężko!“
— Nie! to nie to, — odparł Cagliostro, — jesteś pan dla mnie nowym dowodem prawdy zawartej w zdaniu mędrca: „Człowiek nie zna samego siebie!“
— A cóżby było? — zapytał Beausire, urażony nieco tą łatwością, jaką hrabia czytał w głębi serc.
— Oto obawiasz się pan, że przyrzekłem tysiąc luidorów, ale mogę nie dotrzymać.
— O! panie hrabio!...
— Rzecz to bardzo naturalna, chętnie przyznaję i ofiaruję rękojmię.
— Rękojmię! jużciż pan hrabia jej nie potrzebuje.
— Rękojmię, która zawieść nie może.
— Jakaż to rękojmia? — zapytał nieśmiało Beausire.
— Panna Nicolina, Olivia Legay.
— O! — zawołała Olivia, — cokolwiek nam pan hrabia przyrzeka, to jakbyśmy mieli w ręku.
— Widzisz pan więc, co to znaczy skrupulatnie dotrzymywać przyrzeczeń. Kiedy panna Legay była raz w położeniu podobnem panu, i kiedy była mocno z tego powodu poszukiwana przez policję, zrobiłem jej propozycję: ażeby schroniła się u mnie. Wahała się; obawiała się o swój honor. Dałem jej słowo, i pomimo wszelkich pokus, jakie miałem do zwalczenia, pomimo pokus, które pan lepiej zrozumiesz, niż ktobądź, dotrzymałem słowa. Czy prawda, panno Nicolino?...
— O! — zawołała Nicolina, — przysięgam na głowę Tosia.
— Wierzysz więc, panno Nicolino, że dotrzymam słowa, jakiem obecnie zobowiązuję się względem pana Beausire, że mu dam dwadzieścia cztery tysiące franków — w dniu, gdy król uciecze, albo gdy pan de Favras będzie ujęty? Nie liczę, rozumie się tego, że rozwiązuję stryczek, który dusił już przed chwilą pana de Beausira, i że nigdy już, pomiędzy nami nie będzie mowy o sznurku i szubienicy, przynajmniej w tej sprawie. Pozatem nie ręczę; porozumiejmy się: bo są powołania tak wybitne...
— Co do mnie, panie hrabio, powiedziała Nicolina, to jakbym widziała podpis u notarjusza.
— A więc, kochana pani, — rzekł Cagliostro, kładąc na stole dziesięć luidorów, trzymane w ręku, — przenieś swe przekonanie w serce pana Beausire i interes skończony.
Dał znak Beausirowi, aby się porozumiał z Nicoliną.
Rozmowa nie trwała dłużej nad pięć minut, ale potrzeba zaznaczyć, bardzo była ożywioną.
Cagliostro wpatrywał się tymczasem przy świecy w karton ponakłuwany, i czynił ruchy głową tak, jakby witał dawną znajomość.
— Ha! ha! — rzekł, — straciłem ja na tym układzie miljon.
I upuścił karton na stół niedbale.
Ta uwaga Cagliostra zdała się na nowo zapalać rozmowę Nicoliny z Beausirem.
Nareszcie Beausire zdawał się przekonanym.
Podszedł do Cagliostra z ręką wyciągniętą, jak handlarz pragnący dobić targu.
Ale hrabia cofnął się i brwi zmarszczył.
— Panie, — rzekł — pomiędzy szlachtą słowo stoi za grę; masz pan moje, daj mi swoje.
— Jakiem Beausire, panie hrabio, stanęło.
— To dosyć, — rzekł Cagliostro.
Potem, dobywszy z kieszeni zegarek z portretem króla pruskiego Fryderyka, zdobnym brylantami, powiedział:
— Jest trzy kwadranse na dziewiątą, panie Beausire, punkt o dziesiątej czekają cię pod arkadami na placu królewskim, od strony pałacu Sully; weź te dziesięć luidorów, włóż w kieszeń od kamizelki, przywdziej mundur, przypasz pałasz, przejdź przez most Notre-Dame i idź ulicą Św. Antoniego; nie daj na siebie czekać!
Beausire nie dał sobie dwa razy tego powtórzyć. Wziął dziesięć luidorów, schował je w kieszeń, wdział mundur i przypasał pałasz.
— Gdzie zastanę pana hrabiego? — zapytał.
— Na cmentarzu Św. Jana, jeśli łaska. Kto chce rozmawiać o takich rzeczach, nie będąc słyszanym, lepiej niech pójdzie pomiędzy umarłych, niż pomiędzy żywych.
— O której godzinie?
— O której się pan załatwisz; kto przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego.
— Pan hrabia ma jakie zajęcie? — zapytał Beausire niespokojnie, widząc, że Cagliostro nie zabiera się wyjść z nim razem.
— Tak, — odparł Cagliostro, — mam do pomówienia z panną Nicoliną.
Beausire zrobił ruch znaczący.
— O! bądź pan spokojny, kochany panie Beausire; szanowałem jej honor, kiedy była młodą dziewicą, tembardziej go uszanuję, kiedy jest matką. Idź, panie Beausire, idź.
Beausire rzucił Nicolinie spojrzenie, którem zdawał się mowie: „Pani de Beausire, okaż się godną zaufania, jakie pokładam w tobie“.
Brakowało pięć minut do północy, kiedy człowiek jakiś wychodząc z ulicy Białego-Krzyża, zatrzymał się nieśmiało przed kratą cmentarza świętego Jana.
Tam, jakby oczy jego obawiały się zobaczyć upiora, występującego z pod ziemi, czekał, rękawem od munduru sierżanckiego pot z czoła ocierając.
Jakoż, prawie w chwili, gdy biła godzina dwunasta, ukazało się coś, jakby cień, przesuwający się pomiędzy jodłami i cyprysami. Cień ten pomknął ku kracie, i niebawem, po skrzypnięciu klucza w zamku, można się było domyśleć, że upiór miał nietylko moc wychodzenia z grobu, ale i z cmentarza.
Na skrzypnięcie cofnął się wojskowy.
— Cóż to, panie Beausire — ozwał się szyderczy głos Cagliostra, — czy mnie nie poznajesz, czy też zapomniałeś o naszej schadzce.
— A! to pan! — rzekł Beausire, oddychając jak człowiek, któremu wielki ciężar spadł z serca, to pan, tem lepiej! Te przeklęte ulice tak są ciemne i puste, że niewiadomo, czy lepiej spotkać na nich kogo, czy iść samemu.
— Cóż znowu! bałżebyś się pan kogo o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy? Nie uwierzę, taki odważny człowiek, jak pan, noszący pałasz przy boku! Wreszcie, proszę przejść na tę stronę kraty, kochany panie Beausire, a będziesz spokojny; nie spotkasz tu nikogo prócz mnie.
Beausire usłuchał wezwania, a klucz w zamku obrócił się znowu, by drzwi zamknąć za przepuszczonym.
— A teraz — rzekł Cagliostro, — idź pan po tej ścieżce, a o dwadzieścia kroków znajdziemy rodzaj zrujnowanego ołtarza, na którego stopniach będziemy mogli wybornie poprowadzić gawędę.
Beausire szedł wciąż za Cagliostrem; ale po chwili zapytał:
— Gdzie u licha widzisz pan drogę? Ja widzę tylko ciernie, kaleczące mi kostki, i zielska dochodzące mi do kolan.
— Rzeczywiście cmentarz to najgorzej utrzymywany ze wszystkich, jakie znam; ale to nic dziwnego: pan wiesz, że na nim chowają tylko skazanych, na których wykonano wyrok śmierci na placu Greve; a z takimi nie robią wielkich zachodów. Jednakże, kochany panie de Beausire, mamy tu istne świetności...
Gdyby był dzień, pokazałbym ci miejsce, gdzie pogrzebany został Bouteville de Montmorency, ścięty za pojedynek; kawaler de Rohan, ścięty za spisek przeciw rządowi; hrabia Horn, łamany kołem za zabicie żyda; Damiens wbity na pal za usiłowanie zabicia Ludwika XV-go. O! niesłusznie złorzeczysz cmentarzowi Świętego Jana, panie de Beausire; to cmentarz źle utrzymywany, ale dobrze zamieszkały.
Beausire szedł za Cagliostrem krok w krok, jak żołnierz z drugiego szeregu za pierwszym szeregiem.
— Aha! — odezwał się Cagliostro, zatrzymując się znienacka, tak, że brzuch Beausira nieoczekującego na ten nagły przystanek, starł się z grzbietem przewodnika, oto masz pan coś świeżego. To grób twego kolegi, Fleur-d‘Epine, to jeden z morderców piekarza François, powieszony przed tygodniem; to cię powinno interesować, panie de Beausire, był on, jak ty, policjantem, a teraz udawał sierżanta.
Zębv Beausira literalnie szczękały. Zdawało mu się, że te krzaki, pośród których stąpa, to ręce skurczone, wychodzące z ziemi, by go ciągnąć za nogi, i dać mu do zrozumienia, iż los przeznaczył mu tu miejsce wiecznego spoczynku.
— Doszliśmy nareszcie!... — rzekł Cagliostro, zatrzymując się przed rodzajem ruiny.
Usiadł na słomie i wskazał palcem towarzyszowi kamień sąsiedni, by go oddzielić od swej osoby.
Czas też było usiąść; nogi expolicjanta tak się chwiały, że upadł raczej, niż usiadł.
— A teraz — rzekł Cagliositro — kiedyśmy zasiedli wygodnie, opowiedzno pan, co tam działo się pod arkadami na placu królewskim? Posiedzenie musiało być interesujące?
— Coprawda, — powiedział Beausire, — muszę wyznać, panie hrabio, że w tej chwili głowę mam nieco pomieszaną, i sądzę, że zyskalibyśmy na tem obaj, gdybyś mnie pan pytał.
— Dobrze, — rzekł Cagliostro. — Abym doszedł do tego, co chcę wiedzieć, mniejsza mi o formę. Ilu was było pod arkadami?
— Sześciu ze mną razem.
— Sześciu, to dobrze. Ciekawym, czy to ci, o których myślę. Najsamprzód pan, i co do tego niema wątpliwości.
Beausire westchnął, dając do zrozumienia, że wolałby aby była wątpliwość.
— Czyni mi pan hrabia zaszczyt, — rzekł — wymieniając mnie pierwszego, kiedy tyle wielkich osobistości znajduje się około mnie.
— To nic, ostatni mogą być pierwszymi, w danym razie. Dalej, był tam przyjaciel twój, pan Tourcaty, były oficer oddziału rekruckiego, obowiązujący się postawić legjon brabancki?
— Tak, — odpowiedział Beausire, — był Tourcaty.
— Potem, dobry rojalista, nazwiskiem Marquié, były sierżant gwardji francuskiej, dziś podporucznik.
— Tak, panie hrabio, był Marquié.
— Potem pan de Favras?
— Istotnie.
— Dalej człowiek zamaskowany.
— Rzeczywiście.
— Czy możesz mi dać jakie objaśnienia, co do tęgi człowieka zamaskowanego, panie de Beausire?
Beausire spojrzał tak bystro na Cagliostra, że mu oczy zapałały w ciemności.
— Ależ, rzekł, czy to nie jest?...
I zamilkł, jakby obawiał się popełnić bluźnierstwa, zapędzając się dalej.
— Czy to kto nie jest?... — zapytał Cagliostro?
— Czy to czasem nie jest?...
— Ależ! czy masz pypcia na języku, kochany panie Beausire; zobacz-no dobrze. Bo, widzisz, pypcie z języka mogą się dostać do gardła i rozkładając się, zacisnąć je niby stryczkiem, co byłoby niebezpieczniejsze.
— Ależ, — podjął Beausire, przyparty do muru, — może to jest sam hrabia Prowancji?
— A! kochany panie Beausire, jeżeli margrabia de Favras, który ma w tem interes, ażeby myślano, że on w całej tej sprawie dotyka ręki książęcia krwi, mówił, iż człowiekiem zamaskowanym jest hrabia Prowancji, to rozumiem, bo kto nie umie kłamać, ten nie umie spiskować; ale żebyś pan razem ze swym przyjacielem Tourcatym, wy dwaj biegli, nawykli brać miarę bliźniego swego na stopy, cale i linje, dali się tak zwieść, to nieprawdopodobne.
— Ani słowa, — rzekł Beausire.
— Hrabia Prowancji ma pięć stóp, trzy cale i siedem linij, a człowiek zamaskowany pięć stóp i sześć cali.
— Prawda, — rzekł Beausire, — i ja sam myślałem już o tem; ale jeżeli to nie hrabia Prowancji, to któż to być może?
— Ba! byłbym szczęśliwy i dumny, kochany panie Beausire, — rzekł Cagliostro, — gdybym cię mógł w tem oświecić, ja co spodziewałem się być oświeconym przez ciebie.
— Więc, — odezwał się expolicjant, wracając zwolna do swego stanu naturalnego w miarę, jak wracał do rzeczywistości, więc pan hrabia wiesz kto jest ten człowiek?
— Zdaje mi się.
— A czy wolno zapytać o?...
— O jego nazwisko?
Beausir dał znak głową, że tego właśnie sobie życzy.
— Nazwisko, zawsze to rzecz ważna, panie de Beausire, i wolałbym, doprawdy, byś pan sam się domyślił.
— Ja domyślam się już dwa tygodnie.
— O! bo nikt panu nie dopomaga.
— Dopomóżcie mi, panie hrabio.
— I owszem. Czy znasz pan historję Edypa.
— Nie tęgo, panie hrabio. Byłem na tej sztuce raz, ale ku końcowi czwartego aktu jakoś nieszczęśliwie zasnąłem.
— Życzę panu zawsze podobnych nieszczęść.
— A jednak, panie hrabio, dziś mi to na złe wychodzi.
— Więc ja panu w krótkości opowiem kto to był Edyp. Niegdyś w Tebach rządził król Lajos, ojciec tegoż Edypa, który skutkiem wyroczni porzucił syna niemowlęciem. Przypadek zrządził, że Edyp w podróży napotkał Lajosa, zgoła sobie nieznanego i zaczepiony, mimowolnie go zabił. Przybywszy do Teb, podobał się wdowie królowej Jokaście, i zaślubił ją, nie wiedząc kogo bierze za żonę. Z małżeństwa tego powstało rodzeństwo nowe, bardzo nieszczęśliwe, gdyż synowie Edypa byli mu zarazem braćmi przyrodnimi.
— Jakąż analogję upatrujesz pan hrabia między historją Edypa, a człowiekiem zamaskowanym?
— Wielką... poczekaj pan. Chciałeś najsamprzód wiedzieć jego nazwisko.
— Tak jest.
— A ja panu stawiam zagadkę. Któryż to z panów dworskich jest wnukiem swego ojca, bratem matki, a stryjem swych sióstr?
— Aj! — zawołał Beausire, zamyślając się, jak niegdyś Edyp nad zagadką Sfinksa.
— Pomyśl-no pan, pomyśl, — rzekł Cagliostro.
— Pomóż mi, panie hrabio.
— I owszem. Opowiadałem panu historję Edypa. A teraz, czy znasz zdarzenie Lota?
— Z córkami?
— Właśnie.
— Jużciż znam! Ale... zaraz... Tak, tak; coś to opowiadano o starym Ludwiku XV i o jego córce, pani Adelajdzie!
— Trafiasz pan.
— Więc tym człowiekiem zamaskowanym byłby...
— Pięć stóp sześć cali...
— Hrabia Ludwik Nay...
— Ciszej, bo i trawy mają uszy.
Beausire przerwał nazwisko.
— A teraz, kiedy nie mamy już wątpliwości co do spiskowców zamaskowanych, albo niezamaskowanych, — rzekł Cagliostro, — przejdźmy do celu spisku.
Beausire dał znak głową, że gotów odpowiadać.
— Celem spisku jest porwanie króla, nieprawdaż, panie Beausire.
— Tak jest.
— I uprowadzenie go do Peronne.
— Do Peronne.
— Jakie są na to środki pieniężne?
— Dwa miljony.
— Pożyczone u bankiera genueńskiego. Innych niema?
— Nie wiem.
— Tyle co do pieniędzy; ale potrzeba i ludzi.
— Pan de Lafayette wydał upoważnienie do utworzenia legjonu na pomoc Brabantowi, który buntuje się przeciwko cesarstwu.
— Oh! ten poczciwy Lafayette — wyrzekł do siebie Cagliostro, — poznaję go po tem.
A głośno dodał:
— Dobrze! będzie legjon. Ależ do wykonania takiego projektu potrzeba nie legjonu, lecz armji.
— Jest i armja.
— Ciekawym.
— Dwanaście tysięcy koni stoi w Wersalu; wyruszą w dniu wskazanym o godzinie jedenastej w nocy, o drugiej rano przybędą do Paryża trzema kolumnami.
— Dobrze!
— Pierwsza wejdzie przez bramę Chaillot, druga przez rogatkę Roule, trzecia przez ulicę Grenelle. Pierwsza zamorduje pana Neckera, druga gana Bailly, trzecia Lafayetta.
— Nieźle! — wyrzekł Cagliostro.
— Potem zagwożdżą działa, zbiorą się na polach Elizejskich i pójdą na Tuilleries, które wezmą.
— Tam właśnie działać ma kolumna Brabancka. Połączona z częścią gwardji zaciężnej, z czterystu Szwajcarami i trzystu sprzysiężonymi z prowincji, dzięki porozumieniu, jakie istnieje na miejscu, opanuje ona wejścia zewnętrzne i wewnętrzne. Wszedłszy do króla, zawołają: „Najjaśniejszy Panie, przedmieście Św. Antoniego zostaje w otwartym buncie... powóz stoi zaprzężony... trzeba uciekać!“ Jeżeli król zgodzi się na ucieczkę, rzecz uda się sama przez się; jeżeli się nie zgodzi, porwą go gwałtem i zawiozą do Saint-Denis.
— Ślicznie.
— Tam stoi dwadzieścia tysięcy jazdy, legjon brabancki, czterystu Szwajcarów, trzystu sprzysiężonych, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy rojalistów zrekrutowanych na drodze, i zaprowadzą króla do Peronne.
— Coraz lepiej! A w Peronne co będą robić, kochany panie Beausire?
— W Peronne zastaną dwadzieścia tysięcy ludzi, przybywających jednocześnie z różnych prowincyj. Targujemy się o dwadzieścia tysięcy Szwajcarów, dwanaście tysięcy Niemców, i dwanaście tysięcy Sardyńczyków, którzy połączeni z pierwszą eskortą królewską, utworzą silę stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
— Piękna cyfra! — rzekł Cagliostro.
— Z tą siłą pójdziemy na Paryż; przetniemy górę i dół rzeki, by niedopuścić żywności. Paryż ogłodzony będzie kapitulował. Rozwiążemy Zgromadzenie Narodowe i powrócimy królowi, prawdziwemu królowi tron jego ojców.
— Amen! — rzekł Cagliostro.
I powstawszy dodał:
— Kochany panie Beausire, rozmowa z tobą jest jedną z najprzyjemniejszych; ale z tobą, rzecz się ma tak, jak i z najsławniejszymi mówcami: kiedy wypowiedziałeś wszystko, to nie masz więcej nic do powiedzenia. A pan, zdaje się, wypowiedziałeś wszystko?
— Przynajmniej na teraz, panie hrabio.
— Więc dobranoc, kochany panie Beausire. Jak będziesz potrzebował drugich dziesięciu luidorów, zawsze, rozumie się, tytułem podarku, to przyjdź do mnie do Bellevue.
— I mam pytać się o hrabiego Cagliostro?
— O! nie, nie wiedzianoby co to znaczy; pytaj o barona Zannone.
— Baron Zannone! — wykrzyknął Beausire, — ależ to nazwisko tego bankiera genueńskiego, który odliczył hrabiemu Prowancji dwa miljony.
— Być może, — odpowiedział Cagliostro.
— Jakto być może?
— A no tak; tylko, że ja tyle załatwiam spraw, iż ta pomieszała mi się z innemi i zrazu nie pamiętałem o niej. Zdaje mi się atoli, że sobie teraz przypominam.
Beausire stał zdumiony przed człowiekiem, który zapominały o sprawach dwumiljonowych i zaczynał przypuszczać, że choćby z punktu pieniężnego, lepiej zostawać w usługach tego, który wypożycza, niż tego, który pożycza.
Ponieważ jednak zdumienie to nie dochodziło aż do zapomnienia o miejscu, gdzie się znajduje, więc za pierwszym krokiem Cagliostra ku bramie, Beausire odzyskał ruch i szedł za nim w postawie tak kornie niewolniczej, iż myślałbyś, że to idą dwa automaty poruszane jedną sprężyną.
Przy bramie i po zamknięciu kraty, dwa ciała rozłączyły się z sobą.
— A teraz — zapytał Cagliostro, — w którą stronę idziesz, panie de Beausire?
— A pan?
— Ja idę w stronę, w którą ty nie chodzisz.
— Ja zmierzam ku Palais-Royal, panie hrabio.
— A ja ku Bastylji, panie de Beausire.
W kilka dni po rozmowie Ludwika XVI z Lafayettem, w obecności młodego pana de Bouillé, którą opisaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, mistrz Gamain w towarzystwie terminatora warsztatowego, w ubraniu rzemieślniczem, ukazał się u bramy pałacu Tuilleries.
Po wpuszczeniu ich bez żadnej trudności, przeszli przez rozmaite korytarze, doszli do drzwi kuźni i wygłosili swe nazwisko i stan pokojowcowi będącemu na służbie.
Nazwiska brzmiały: Mikołaj-Klaudjusz Gamain i Ludwik Lecomte.
Pierwszy majster ślusarski, drugi terminator.
Nie imponowało w tem wszystkiem nic tak dalece arystokratycznego, atoli Ludwik XVI zaledwie usłyszał te nazwiska i stan, zerwał się sam ku drzwiom, wołając:
— Proszę!...
— Jestem!... jestem... — odrzekł Gamain, przedstawiając się z poufałością nietylko współpracującego, ale starszego.
Czy to mniej nawykły do stosunków królewskich, czy, że natura wlała w niego większy szacunek dla głów koronowanych, terminator, nie odpowiadając na wezwanie, i pozostawiając znaczną przestrzeń czasu między ukazaniem się Gamaina a swojem, stał, z kaftanem na ręku i czapką w ręku, przy drzwiach, które pokojowiec za nim zamykał.
Może wreszcie lepiej, niż stojąc w linji równej z Gamainem, mógł on z miejsca swego dostrzec błysk radości, tryskający w zagasłem oku Ludwika XVI.
— A!... to ty, mój kochany Gamainie!... — zawołał król, — miło mi cię bardzo widzieć. Doprawdy, nie rachowałem już na ciebie, myślałem, żeś o mnie zapomniał!...
— I dlatego wzięliście, Najjaśniejszy Panie, terminatora?... — rzekł Gemain. — Dobrzeście uczynili, mieliście prawo, skoro mnie tu nie było. Ale na nieszczęście dodał z gestem szyderczym, — terminator nie jest majstrem, hę!...
Terminator dał znak królowi.
— Cóż było robić!... mój biedny Gamainie!... — rzekł król. — Zapewniano mnie, że ty już się nie chcesz widzieć ze mną ani z bliska ani z daleka, mówiono mi, że obawiasz się skompromitować...
— Dalipan, Najjaśniejszy Panie, mogliście się przekonać w Wersalu, że niedobrze jest niekiedy należeć do grona waszych przyjaciół. A ja na własne oczy widziałem, fryzowane przez samego pana Leonarda, dwie głowy oficerów z Waszej straży przybocznej, bardzo krzywiące się na to, że były w przedpokojach Waszych wówczas, gdy Wasi dobrzy przyjaciele paryżanie, przyszli Wam złożyć wizytę.
Chmura przeszła po czole króla, terminator spuścił głowę.
— Ale powiadają... — prawił dalej Gamain, iż rzeczy idą lepiej od czasu, jakeście wrócili do Paryża i że teraz z paryżanami robicie, co chcecie. O!... nic dziwnego: ci Wasi paryżanie to tacy głupcy, a królowa taka miła, kiedy jej się podoba.
Co do młodego terminatora, ten zdawał się ogromnie cierpieć z powodu poufałości, jakich sobie pozwalał Gamain...
Obtarłszy pot z czoła chustką, nieco za cienką jak na ślusarczyka, podszedł bliżej.
— Najjaśniejszy Panie, — rzekł, — czy Wasza Królewska Mość, pozwali mi powiedzieć, jakim sposobem mistrz Gamain ma zaszczyt znajdować się w obecności Waszej i jakim sposobem ja się przy nim znajduję?...
— I owszem, mój kochany Ludwiku, powiedz.
— A!... to tak!... mój kochany Ludwiku, mruknął Gamain... — do prostego robotnika, do terminatora, którego się przed dwoma tygodniami poznało!... Jakżeż tedy ma się mówić do mnie, który was znam od lat dwudziestu pięciu, który Wam pierwszą piłkę w rękę włożyłem?.. do mnie, który jestem mistrzem?... Oto co znaczy mieć język złocisty, a ręce białe!...
— Do ciebie powiem: Mój dobry Gamainie!... Nazywam tego młodzieńca mój kochany Ludwiku, nie dlatego ze się wytworniej, niż ty wyraża, nie dla tego, że myje ręce częściej zapewne od ciebie, ale, że znalazł sposób sprowadzenia tutaj ciebie, mojego przyjaciela, kiedy mówiono, że nie chcesz więcej widzieć się ze mną.
— O!... — to nie ja nie chciałem widzieć się z Wami — bo ja mimo wszystkich Waszych wad, koniec końców kocham Was; ale to żona moja, pani Gamaine, ona ciągle mi gadała: „Złe masz znajomości, Gamainie, znajomości za wysokie dla ciebie; niedobrze jest widywać się z arystokratami w tych czasach; mamy trochę grosza, pilnujmy go; mamy dzieci, wychowujmy je; jeżeli delfin zechce z kolei uczyć się ślusarstwa, niech się uda do kogo innego: niebrak we Francji ślusarzy“.
Ludwik XVI spojrzał na terminatora i tłumiąc westchnienie półszydercze, półmelancholijne, rzekł:
— Zapewne, nie brak ślusarzy we Francji, tylko takich jak ty, to niema...
— Powiedziałem to majstrowi, przybywszy doń od króla, — przerwał terminator. — Powiedziałem mu: „Oto co jest, panie majster, król zabrał się do zrobienia zamka sekretnego i potrzebował pomocnika. Powiedziano mu o mnie i wziął mnie do siebie; wielki to zaszczyt, dobrze; ale to bardzo delikatna robota, którą rozpoczął“...
— Rozumie się, rzekł Gamain, — wszystko mniejsza, ale zatrzask, to grunt, to dusza zamka.
— I arcydzieło ślusarstwa.
— Rzecz pewna, że nie każdemu dano wywiązać się z takiego zadania, — rzekł Gamain.
— Właśnie... Dlatego też, mówiłem dalej, przychodzę do was, mistrzu Gamain; bo ilekroć król nie mógł dać sobie rady, odzywał się z westchnieniem:
— A!... gdyby tu był Gamain!...
— Ja tedy powiedziałem królowi: To sprowadźcież, Najjaśniejszy Panie, tego sławnego Gamaina; zobaczymy jak on się weźmie do roboty.
Ale król odpowiedział:
— Daremnie, mój Ludwiku, Gamain zapomniał o mnie.
— Zapomniał o Waszej Królewskiej Mości!... człowiek, który miał zaszczyt pracować z królem!... to niepodobna!...
Więc oświadczyłem królowi:
— Pójdę ja po tego mistrza nad mistrzami!...
Król odrzekł mi:
— Idź, ale go nie sprowadzisz.
Ja na to:
— Sprowadzę!...
I poszedłem. — A!... Najjaśniejszy Panie; nie wiedziałem, czegom się podjął i z kim miałem mieć do czynienia. Najsamprzód, jakom się przedstawił, jako terminator, musiałem zdać egzamin trudniejszy, niż do szkoły kadetów. Ale nareszcie jestem u niego.
Nazajutrz, ośmielam się napomknąć, że przybyłem z waszej poręki. Teraz, to już myślałem, że mnie wyrzuci za drzwi: nazwał mnie szpiegiem, wąchaczem. Daremnie przekładałem, że jestem istotnie przysłany przez Waszą Królewską Mość, nic nie pomogło. I wtedy zaledwie odkorkował uszy, kiedy mu powiedziałem, iż zaczęliśmy we dwóch dzieło, którego nie możemy skończyć. Ostatecznie i to go nie wzruszyło.
Dopiero wczoraj, kiedym mu doręczył te dwadzieścia pięć luidorów, które na rzecz jego otrzymałem od Waszej Królewskiej Mości, powiedział:
— Ha!.. może to być istotnie z ręki króla!... A więc zgoda; dodał, pójdziemy jutro; kto nic nie ryzykuje, nic nie ma.
Cały wieczór utrzymywałem pana majstra w tem usposobieniu, a dzisiaj rzekłem;
— Cóż, niema co robić, trzeba iść!...
Jeszcze się trochę powzdragał, alem go nareszcie przekonał. Zawiązałem fartuch pod pachami, podałem laskę do ręki, wyprowadziłem na ulicę, ruszyliśmy drogą do Paryża i jesteśmy.
— Witam was z przyjemnością!... — rzekł król, dziękując spojrzeniem młodzieńcowi za tyle trudności w ułożeniu treści, a zwłaszcza formy tego opowiadania, ileby miał Gamain w wypowiedzeniu mowy Bossueta, albo kazania Flechiera. — A teraz, mój przyjacielu Gamainie, ponieważ zapewne spieszysz się, przystąpmy więc do dzieła.
— I owszem, — rzekł Gamain. — tembardziej, iż przyrzekłem żonie powrócić dziś wieczorem. Gdzież to jest ten sławny zamek?...
Król podał Gamainowi zaimek w trzech czwartych skończony.
— A!... a!... nie chce chodzić, nieprawdaż?... Ale z mistrzem Gamainem musi, rzekł obejrzawszy całą robotę i wytłumaczywszy wszystkie uchybienia i powody, dla których zatrzask chwytać nie chciał.
— Nakierowanie może zająć cały dzień — odezwał się król po dokładnem rozpatrzeniu stanu rzeczy.
— O!... innemu niezawodnie, ale dla Gamaina dosyć dwóch godzin; tylko trzeba mnie zostawić samego i nie brzęczeć mi nad głową uwagami. Kuźnia zdaje się dostatecznie jest zaopatrzona; więc za dwie godziny, jeżeli robota będzie należycie skrapianą, — dodał z uśmiechem, — można powrócić: zamek będzie skończony.
Czego żądał Gamain, tego żądał i król: samotność Gamaina dawała mu sposobność pomówienia sam na sam z terminatorem. Udawał jednak, że robi trudności.
— Ale może ci czego potrzeba będzie, dobry Gamainie?...
— Jak mi czego będzie potrzeba, to zawołam pokojowego, i aby on tylko miał rozkaz podać mi co potrzebne, to dosyć.
Król podszedł do drzwi.
— Franciszku, — rzekł, — proszę cię, nie odchodź stąd. Oto pan Gamain, mój dawny nauczyciel ślusarstwa, który mi poprawia robotę chybioną. Podasz mu wszystko czego potrzebować będzie, a zwłaszcza jedną lub dwie butelki doskonałego bordeaux.
— Gdyby Najjaśniejszy Pan był łaskaw przypomnieć sobie, że ja wolę burgundzkie; bo to djabelskie bardzo, to jakby człowiek pił letnią wodę!...
— A!... to prawda, zapomniałem, — rzekł Ludwik XVI, śmiejąc się. — A przecież nieraz pociągaliśmy razem, mój dobry Gamain... A więc burgudzkiego, Franciszku, rozumiesz?... Volneya!...
— Doskonale!... — rzekł Gamain mlaszcząc językiem po ustach, przypominam sobie tę nazwę.
— Sprowadzi ci ono wodę na usta, hę?...
— Ej!... nie mówcie Najjaśniejszy Panie o wodzie. Ja nie wiem do czego służyć może woda, chyba do maczania żelaza. Ci co ją obracają na inny użytek, zdaje mi się, że ją odwracają od właściwego celu... woda... ph!...
— Bądź spokojny; dopóki tu będziesz, nie usłyszysz o wodzie, i ażeby wyraz ten nie wymknął się któremu z nas, zostawiamy cię samego. Jak skończysz, daj nam znać.
— A czem Najjaśniejszy Panie zajmować się będziesz przez ten czas?
— Szafą, do której zamek ten przeznaczony.
— To właśnie robota dla nas odpowiednia. Życzę przyjemności.
— Nawzajem!... odrzekł król.
Ludwik XVI nie wyszedł tym razem z kuźni schodami zewnętrznemi i wspólnemi dla całej służby; ale schodami tajemnemi, których sam wyłącznie używał.
Schody te prowadziły do jego gabinetu, gdzie miał swą pracownię.
Jeden ze stołów tego gabinetu, okryty był wielką mapą Francji, dowodzącą, że król często już badał drogę najkrótszą, lub najłatwiejszą dla wyjścia z królestwa.
Ale dopiero na samym dole i po zamknięciu drzwi za sobą i robotnikiem slusarskim, Ludwik XVI, rzuciwszy badawczym wzrokiem po gabinecie, zdał się poznawać swego towarzysza, idącego z kaftanem na ramieniu i czapką w ręku.
— Jesteśmy nareszcie sami, kochany hrabio, rzekł. — Niech ci najsamprzód powinszuję twej zręczności i podziękuję za twe poświęcenie.
— A mnie niech wolno będzie przeprosić Najjaśniejszego Pana, że, nawet w jego służbie śmiem przedstawiać się w podobnym stroju i przemawiać do Waszej królewskiej mości tak, jak to przed chwilą czyniłem.
— Mówiłeś, jak przystało na dzielnego szlachcica, mój kochany Ludwiku; a jakikolwiek jest ubiór, zawsze pod nim bije serce prawe. Nie mamy niestety czasu do stracenia; nikt, nawet królowa, nie wie o twej obecności tutaj, nikt nas nie podsłuchuje, powiedz mi prędzej, co cię sprowadza.
— Wszak Najjaśniejszy Pan posyłał do mego ojca oficera służbowego?...
— Tak, pana de Charny.
— Miał on list z sobą...
— Nic nieznaczący, przerwał król, był to tylko wstęp do ustnego polecenia.
— To ustne polecenie spełnił on, i dlatego, ażeby wykonanie było pewniejszem, oraz w nadziei, że będę mógł się osobiście rozmówić z Najjaśniejszym Panem, z rozkazu ojca wybrałem się do Paryża.
— Jesteś więc uwiadomiony o wszystkiem?...
— Wiem, że król w danej chwili chce być pewnym możności opuszczenia Francji.
— I że liczy pod tym względem na margrabiego de Bouillé, jako na człowieka, który mu najlepiej dopomóc może w tym zamiarze.
— Ojciec mój jest dumny i wdzięczny za uczyniony mu zaszczyt, Najjaśniejszy Panie.
— Mówmy o rzeczy głównej. Jak mu wydaje się mój zamiar?...
— Hazardowym, wymagającym wielkich ostrożności, ale nie niepodobnym.
— Najsamprzód... — zauważył król, ażeby współdziałanie pana de Bouillé mogło mieć tę skuteczność, jaką obiecuje prawość i poświęcenie, czy nie należałoby, oprócz dowództwa w twierdzy Metz, oddać pod jego zawiadywanie kilku prowincyj, a nadewszystko Franche-Comté?...
— Takie jest zdanie ojca, Najjaśniejszy Panie, i szczęśliwy jestem, iż król pierwszy wyraził w tym względzie, margrabia obawiał się ażeby król nie przypisał ambicji osobistej...
— Alboż to ja nie znam bezinteresowności twojego ojca?... Czy umawiał się z tobą o drogę?...
— Przedewszystkiem, Najjaśniejszy Panie, ojciec mój obawia się jednej rzeczy...
— Jakiej?...
— Ażeby nie przedstawiano Waszej królewskiej mości kilku projektów ucieczki, ze strony Hiszpanji, Cesarstwa, lub Turynu, i ażeby te projekty nie krzyżowały jego projektu; który chybić tym sposobem może przez jakąś z okoliczności przypadkowych, idących skutkiem zazdrości lub nieroztropności stronnictw.
— Mój kochany Ludwiku, przyrzekam ci, że pozwolę wszystkim intrygować około siebie; jest to najsamprzód potrzebą stronnictw, a następnie koniecznością mego położenia. Kiedy umysł Lafayetta i wzrok Zgromadzenia pójdą w kierunku nici, nie mających innego celu nad obłąkanie ich, my tymczasem, bez innych powierników krom osób ściśle potrzebnych do wykonania naszego projektu, a godnych zaufania, pójdziemy swoją drogą tem pewniej, im ona będzie bardziej tajemną.
— Po załatwieniu tego punktu, oto co ojciec mój ma zaszczyt przełożyć Waszej królewskiej mości.
— Słucham cię, — rzekł król, nachylając się nad mapą Francji, ażeby oczyma śledzić za różnymi projektami, jakie młody hrabia miał mu wykładać ustnie.
— Jest kilka punktów, do których król udać się może.
— Zapewne.
— Czy Najjaśniejszy Pan wybrał?...
— Jeszcze nie; czekałem na zdanie margrabiego de Bouillé i spodziewam się, że mi je przysyła.
Młodzieniec z uszanowaniem potwierdził to skinieniem głowy.
— Jest najsamprzód Besançon, którego cytadela przedstawia punkt bardzo silny i korzystny dla zebrania armji, oraz dla podania znaku i ręki Szwajcarom. Szwajcarowie, połączeni z armją, będą mogli przejść przez Burgundję, gdzie rojaliści są liczni, a stamtąd ruszyć na Paryż.
Król uczynił ruch głową znaczący: „Wolałbym co innego“.
Młody hrabia mówił dalej:
— Jest następnie Valenciennes, lub inne miejsce we Francji, takie któreby posiadało załogę wojskową. Margrabia de Bouillé mógłby tam udać się sam z wojskiem zostającem pod jego dowództwem, wprzód, albo po przybyciu króla.
Ludwik XVI powtórzył ruch wyrażający: „Co innego, panie“.
— Król, — mówił dalej młodzieniec, — może także wyjść przez Ardenny i Flandrję austrjacką, i wrócić następnie przez tęż samą granicę, kierując się na punkt, któryby w zawiadywaniu swem otworzył margrabia de Bouillé, i gdzie możnaby wcześnie zgromadzić wojsko.
— Zresztą powiem ci, dlaczego chcę się zapytać, czy nie mamy co lepszego na myśli nad to wszystko.
— Nakoniec, król może udać się wprost na Sedan, lub na Mantmedy; tam generał, znajdując się w samym środku swego dowództwa, może postąpić według życzenia króla i osłaniać go, czyby mu się podobało wyjść z Francji, czy ruszać na Paryż.
— Kochany hrabio, rzekł król, wytłumaczę ci w dwóch stawach, dlaczego nie przyjmuję trzech pierwszych propozycji, i dlaczego prawdopodobnie zatrzymam się na czwartej.
Najsamprzód, Besançon jest za daleko, a tem samem mógłbym być łatwo zatrzymany na drodze, nimbym dojechał.
Valenciennes jest w sam raz, co do odległości, i chętniebym tam się udał, bo duch dobry ożywia to miasto; ale pan de Rochambeau, dowodzący w Hainaut, czyli prawie u jego bram, oddany jest całkiem duchowi demokratycznemu.
Co się tyczy wyjścia przez Ardenny i Flandrję, by się odwołać do Austrji, która mięsza się do naszych spraw dla tego tylko, ażeby je gmatwać, ale ma dosyć teraz z chorobą mego szwagra, z wojną Turecką, z powstaniem w Brabancie, poco jej jeszcze narzucać ciężar zerwania z Francją. Wreszcie ja nie chcę uchodzić z Francji; król, gdy raz stąpi krok poza swoje królestwo, nie wie nigdy, czy doń powróci. Pamiętaj Karola II, Jakóba II; jeden wraca dopiero po latach trzynastu, drugi nie wraca nigdy.
Nie, wolę Montmedy; Montmedy znajduje się w odległości przyzwoitej, w środku zawiadowstwa twego ojca... Powiedz margrabiemu, że jużem wybrał, i że się udam do Montmedy.
— Czy król postanowił już ten wyjazd, czy jest on tylko w projekcie?... — ośmielił się zapytać młodzieniec.
— Nie, kochany Ludwiku, jeszcze nic nie postanowiłem i wszystko zależeć będzie od okoliczności. Gdybym widział, że królowa i dzieci moje narażone są na nowe niebezpieczeństwa, jak to było w nocy z piątego na szósty października, postanowię i, powiedz to ojcu, jak raz postanowienie powezmę, będzie ono nieodwołalnem.
— A teraz, Najjaśniejszy Panie — mówił dalej młody hrabia, — gdyby mi wolno było względnie do sposobu, w jaki podróż ma się odbyć, poddać mądrości króla zdanie mego ojca...
— Proszę cię, proszę!..
— Ojciec mój mniema, że możnaby zmniejszyć niebezpieczeństwo podróży, rozdzielając je...
— Wytłumacz się jaśniej.
— Wasza królewska mość wyjechałby jedną stroną z księżną Elżbiettą, kiedy królowa wyjechałaby drugą stroną, z jego królewiczowską mością delfinom... tak że...
Król nie dał dokończyć hrabiemu.
— Próżno roztrząsać ten punkt, mój kochany Ludwiku. — rzekł. W chwili uroczystej przysięgliśmy, królowa i ja, że się nie rozłączymy. Jeżeli ojciec twój chce nas ocalić, niech nas ocali razem albo wcale.
Młody hrabia skłonił się.
— W danej chwili król wyda rozkazy, rzekł, a rozkazy króla będą wykonane. Pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę króla, że trudno będzie znaleźć tak duży powóz, by wszystkie dostojne osoby, wraz ze służbą pomieścić się mogły.
— Nie troszcz się o to, kochany Ludwiku; każemy zrobić umyślnie, to rzecz przewidziana.
— Jeszcze jedna rzecz, Najjaśniejszy Panie. Dwie drogi prowadzą do Montmedy: pozostaje mi zapytać, którą Wasza królewska mość wybiera, ażeby ją wcześniej wybadać za pośrednictwem inżyniera zaufanego.
— Takiego inżyniera mamy. Hrabia de Charny poświęcony nam, wiernie i z niepospolitym talentem pozdejmował mapy z okolic Chandernagor, a im mniej osób przypuścimy do tajemnicy, tem lepiej: mamy w panu de Charny sługę oddanego bez granic, dzielny to człowiek i inteligentny, użyjemy go. Co do drogi, jak widzisz, zajmowałem się nią. Ponieważ zgóry wybrałem Montmedy, przeto obie drogi tam prowadzące wytknięte są na mapie.
— Są nawet trzy drogi — zauważył de Bouillé.
— Wiem, ta która prowadzi z Paryża do Metz, a następnie, po przebyciu Verdun, wchodzi na drogę Stenay, odkąd Montmedy znajduje się tylko półtory mili.
— Jest prócz tego droga na Reims, Isle, Rethel i Stenay, rzekł młody hrabia tak żywo, iż król mógł dostrzec, jako za tą najwięcej obstaje.
— A!... — odparł król, zdaje się, że ta najwięcej ci się podoba?...
— O!... Najjaśniejszy Panie, ja zaledwie dorosły młokos, nie śmiałbym przyjmować odpowiedzialności za opinję, w tak ważnej sprawie!... Nie moja też to opinja, Najjaśniejszy Panie, ale mojego ojca; opiera się zaś ona na tem, że kraj, który ta droga przebiega, jest ubogi, prawie pusty, a tem samem mniej wymagający ostrożności. Ojciec dodaje, że pułk Royal-Allemand, pułk najlepszy w całej armji, jedyny może, który pozostał zupełnie wiernym. kwateruje w Stenay, i od Isle lub Rethel mógłby użyty być na eskortę króla: tym sposobem uniknęłoby się zbyt wielkiego ruchu wojsk.
— Tak, przerwał król, ale trzebaby przejeżdżać przez Reims, gdzie byłem pomazany na króla i gdzie pierwszy lepszy mógłby mnie poznać. Nie, kochany hrabio, pod tym względem powziąłem postanowienie nieodzowne.
I król wyrzekł te słowa głosem tak mocnym, że hrabia Ludwik ani już myślał oponować.
— Więc Najjaśniejszy Pan, zapytał, wybiera drogę?
— Chalons przez Varennes z pominięciem Verdun. Co do pułków, te będą rozmieszczone po małych miasteczkach, pomiędzy Montmedy i Chalons; nie widziałbym nawet w tem nic niestosownego, ażeby pierwszy oddział oczekiwał na mnie w ostatniem mieście.
— O!... jak staniemy już na tym punkcie, Najjaśniejszy Panie, rzekł młody hrabia, to rzecz będzie do dyskusji, pod jakie miasto ciągnąć mają te pułki; tymczasem wiadomo zapewne Waszej królewskiej mości, że w Varennes niema poczty konnej.
— Miło mi, żeś tak dobrze świadom wszystkiego, hrabio, rzekł król śmiejąc się, — to dowodzi, żeś pilnie badał nasz projekt; ale nie obawiaj się o to, znajdziemy sposób, ażeby trzymać konie gotowe, powyżej lub poniżej miasta; nasz kwatermistrz i inżynier powie nam, gdzie lepiej.
— A teraz, — oświadczył młody hrabia, — kiedy prawie wszystko wyczerpane, czy Wasza królewska mość pozwoli mi zacytować, w imieniu mojego ojca, kilka wierszy autora włoskiego, które tak mu się dziwnie wydały stosownemi do położenia, w jakiem znajduje się król, że kazał mi się nauczyć ich na pamięć, ażebym je mógł powtórzyć.
— Słucham.
— Oto są: „Zwłoka jest zawsze szkodliwą, i niema nigdy okoliczności całkowicie przyjaznej we wszystkich przedsiębranych sprawach; tak, iż kiedy kto czeka aż do spotkania sposobności, ze wszech miar doskonałej, nigdy nie przedsięweźmie nic, albo jeśli przedsięweźmie, wyjdzie często na tem źle“. Tak mówi autor, Najjaśniejszy Panie. — a autorem tym jest Machiawel. Będę więc miał wzgląd na radę ambasadora wspaniałej republiki.... Ale cicho!... słyszę kroki na schodach... to Gamain schodzi; wyjdźmy naprzeciw niego, ażeby nie wiedział, żeśmy się zgoła czem innem zajmowali, niż szafą.
Powiedziawszy to, król otworzył drzwi od schodów tajemnych.
Około godziny ósmej wieczorem, człowiek w ubraniu robotniczem, wyszedł z Tuilleries i udał się w tę stronę Pól Elizejskich, którą dziś nazywają Cours-la-Reine.
Stamtąd posunął się dalej i tak idąc drogą, napotkał pierwszy szynk. Wtedy widocznie odbywa się w nim walka wewnętrzna: wstąpić czy odejść. Z walki tej wyszedł zwycięsko.
Przy drugim szynku pokusa się ponowiła, a wtedy inny człowiek, idący za pierwszym jak cień niewidzialny, mógł myśleć, że ulegnie.
Lecz i tym razem jeszcze wstrzemięźliwość zwyciężyła.
Na nieszczęście, znajdowała się na drodze nietylko trzecia, ale dziesiąta, i dwudziesta szynkownia; stąd pokusy mnożyły się ciągle, aż wreszcie uległ.
Wchodząc do szynku robotnik stanął przy bufecie i zażądał tylko miarki.
Nieznajomy, chodzący za robotnikiem poczekał nań, a gdy po wypiciu, robotnik wyszedł z szynku, znowu pomknął za nim w drogę.
Zaledwie robotnik uszedł sto kroków, pragnienie tak się w nim wzmogło, że musiał przystanąć, ażeby je ugasić; tylko teraz zażądał półbutelki.
Cień przyczepiony doń zatrzymał się na rogu szynku. Po wyjściu podróżnego, znowu podążył za nim krok w krok.
Po jakich stu krokach, robotnik zatrzymał się po raz trzeci, i teraz zażądał już butelki całej.
Cień musiał znowu czekać.
Nie chcąc już zatrzymywać się dłużej, a pragnąc pić, podróżny w chwili wychodzenia z karczmy, zaopatrzył się w odkorkowaną butelkę wina, jako towarzyszkę podróży.
Podróżny szczęśliwie przebył rogatkę Passy.
Nieznajomy idąc za nim, przeszedł także przez rogatkę bez przeszkód.
O jakie sto kroków za rogatką, podróżny nasz jął śpiewać. W kieszeni miał jeszcze pół butelki. Kiedy zaś ta się wypróżniła i kiedy daremnie ściskał ją oburącz, śpiew zmienił się w mruczenie, wreszcie począł przeklinać:
— O! niegodziwiec!... dawnemu znajomemu dać takiego podłego wina... puh! Ale też niech przyśle po mnie, żeby mu jego zamki narządzić, to mu powiem: „Bywaj zdrów, Najjaśniejszy panie!“ Niech twoja królewska mość sama sobie zamki narządza“. Zobaczymy, czy to tak łatwo zrobić, jak dekret podpisać...
I mówiąc te słowa, nieszczęśliwy padł całą długością po raz trzeci na bruk gościńca, miękko wysłany grubą warstwą błota.
Pierwsze dwa razy wstał sam. Za trzecim razem, po rozpaczliwych wysiłkach, zmuszony był uznać, że zadanie przechodziło jego siły, to też z westchnieniem postanowił wybrać sobie na noc za łoże, łono wspólnej naszej matki ziemi.
Na tę snąć chwilę znużenia i słabości, oczekiwał nieznajomy. Podszedł wówczas doń ostrożnie i zawoławszy przejeżdżającą dorożkę, rzekł do woźnicy:
— Mój; przyjacielu, oto mój towarzysz zachorował, masz sześć franków, wsadź go do powozu i zawieść do karczmy przy moście Sewrskim, ja siądę przy tobie na koźle.
Woźnica z całą delikatnością, do jakiej był zdolny, podniósł pijanego, umieścił go miękko na dnie dorożki między dwoma siedzeniami, zamknął drzwiczki i wsiadł na kozioł, gdzie umieścił się już nieznajomy. Zawrócił dorożkę, zaciął konie i w pół godziny stanął przy karczmie nad mostem Sewrskim.
Gospodarz karczmy przy moście Sewrskim spał, kiedy pierwsze uderzenia pięści filantropa, co zabrał majstra Gamaina, we drzwiach się ozwało.
Rozespany, potykający się i mruczący gospodarz, pośpieszył sam, aby otworzyć.
Ujrzawszy gości, wprowadził ich (mistrza Gamaina i jego przewodnika) do małego alkierza.
Nasamprzód nieznajomy dodał dorożkarzowi] dwadzieścia cztery su, tytułem kieliszkowego, do sześciu franków tytułem zapłaty.
Potem, widząc mistrza Gamaina na krześle, z głową opartą o poręcz, kazał przynieść dwie butelki wina i karafkę wody.
Do pół kieliszka wody, wpuścił pięć kropli płynu z flakonika, płynu, który nie był niczem innem, tylko roztworzonym amoniakiem i podniósł kieliszek do ust Gamaina.
Ten chciwie połknął płyn ten djabelski, otworzył oczy nadmiernie i krzyknął między dwoma kichnięciami:
— A! zbójco! czegoś ty mi zadał? Phik! phik!
— Mój kochany... odparł nieznajomy — zadałem ci likworu i uratowałem życie.
— A!... — rzekł Gamain, — jeżeli tak, toś dobrze zrobił.
Nie bez korzyści Gamain otworzył drugi czy trzeci raz oczy. Podczas tego ruchu, ślusarz spojrzał dokoła i z uczuciem głębokiej wdzięczności, poznał, ściany karczmy, które go otaczają, są mu wielce znajome.
W częstych wycieczkach do Paryża z rzemiosła wynikłych, rzadko się zdarzało, ażeby Gamain nie zatrzymał się przy moście Sewrskim. Zatrzymanie to mogło nawet uważane być jako potrzebne, ponieważ karczma leżała jakby w pół drogi.
— Aha, rzekł, to dobrze; tom ja tedy uszedł już pół drogi.
— Tak, dzięki mnie — odparł płatnerz.
— Jakto, dzięki wam?... — zapytał Gamain. — A któż wy jesteście?
Gamain spojrzał na towarzysza z większą jeszcze, niż przedtem uwagą.
— Czekajcie no, czekajcie, — rzekł, — zdaje mi się, że was już gdzieś widziałem. Ale gdziem ja was widział..! gdziem was widział?... Oto tu...
— Doskonale.
— Kiedym was widział? Czekajcie no, a jużci że to wtedy kiedym powracał z Paryża, po robocie... sekretnej...
— Bardzo dobrze. A teraz kto ja jestem?
— Kto wy jesteście? Jesteście człowiekiem, który mi ufundował wina, więc dobrym człowiekiem: tak! daję wam na to rękę.
— Tem chętniej ją przyjmuję, — odparł nieznajomy, — iż od ślusarza do płatnerza, to nie dalej jak długość ręki.
— A! dobrze, dobrze; teraz przypominam sobie wybornie. Było to 6-go października, kiedy król wracał do Paryża, mówiliśmy nawet o nim owego dnia.
— Rozmowa z wami była bardzo interesującą, mistrzu Gamainie. Chcę też z niej korzystać jeszcze, zapytam was coście robili przed godziną, leżąc jak długi wpoprzek gościńca, o dwadzieścia kroków od dorożki jadącej, która, gdyby nie ja, przecięłaby was była na dwoje Czy macie jakie zmartwienie i chcieliście życie sobie odebrać.
— Ja? życie sobie odebrać?... Czy pewni jesteście, żem ja tam leżał?
— A toż popatrzcie na siebie.
Gamain spojrzał na ubranie.
— Ho! ho! — rzekł, pani Gamain będzie się gniewała. Mówiła mi wczoraj: „Nie bierzże nowego ubrania; włóż stary kaftan; dobry on do Tuillieries“.
— Jakto! do Tuilliers? — powiedział nieznajomy. — Toście wy wracali z Tuilleries, kiedym was spotkał.
— A jużci tak —odpowiedział — wracałem z Tuillieries. Niema w tem żadnej tajemnicy, byłem nauczycielem pana Veto.
— Jakto, pana Veto? Kogóż wy nazywacie panem Vato?...
— Alboż nie wiecie, że tak nazywają króla?
— Ba!... — rzekł nieznajomy, — alboż to was wezwano do Paryża dla jakiejś roboty w rodzaju tej, którą wykonaliście, kiedym was spotkał pierwszy raz. Kiedyście to ozamczali jakieś drzwi sekretne u tego wielkiego pana, coście nawet nie umieli powiedzieć, gdzie mieszka.
Teraz także chodziło o drzwi, ale u króla. I zamiast o drzwi od schodów, chodziło o drzwi od szafy.
— I chcecie wmówić we mnie, że król, który bawi się w ślusarstwo, posyłał aż po was, by mu drzwi ozamczyć. Co znowu!
— Jednak tak jest. Przysłał po mnie do Wersalu swego czeladnika, którego wziął sobie do pomocy, a który umiał mniej jeszcze od niego.
— No i cóżeście robili, przybywszy do króla?
— Weszliśmy do kuźni: król dał mi zamek wcale nieźle zaczęty, ale uwikłany w sprężyny. Spojrzałem, i już wiedziałem, co mu jest. „Zostawcie mnie tylko samego, rzekłem, a za godzinę chodzić będzie jak na kółkach. Więc król odszedł z tym djabelskim czeladnikiem.
— Wielkiemi schodami? — zapytał niedbale płatnerz.
— Nie, małemi schodami, sekretnemi, które prowadzą do jego gabinetu. Kiedym skończył, powiedziałem sobie. „Ta szafa, to tylko wykręt; oni się tam zamknęli żeby knuć jakiś spisek. Zejdę pocichu; otworzę drzwi od gabinetu, brzdęk! i zobaczę co robią“.
— A cóż oni robili? — zapytał nieznajomy.
— Akurat! podsłuchiwali zapewne. Jużciż ja, rozumiecie, nie chodzę jak baletnik udali jakoby szli naprzeciw mnie i w chwili, gdy miałem wziąć za klamkę, drzwi się otwarły.
— “Aha! to ty, Gamain! — odezwał się król.
— „Ja, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziałem skończyłem.
— „I my takżeśmy skończyli — powiedział — pojdź, dam ci teraz inną robotę.“
I prędko przeprowadzili mnie przez gabinet; ale ja tymczasem spostrzegłem rozłożoną na dużym stole wielką mapę.
— I nie zauważyliście nic szczególnego na tej mapie?...
— I owszem: trzy długie szeregi szpilek, idące od środka na granicę trzema różnemi drogami.
— Więc myślicie, że zamiast zajmować się szafą, król z czeladnikiem zajmowali się tą mapą?
— Jestem pewien — odrzekł Gamain. — Szpilki miały główki napuszczone lakiem; jedne czarnym, drugie niebieskim, trzecie czerwonym. Otóż król trzymał w ręku, szpilkę o główce czerwonej i zęby sobie wykałał. Ale to jeszcze nie koniec: tam była istotnie szafa!
— Aha! a gdzież to?
— Gdzie? Zgadnijcie!... Wdrążona w mur od korytarza wewnętrznego, który łączy alkowę króla z pokojem królewicza.
— A wiecie, że to ciekawe... I ta szafa była sobie tak otwarta?.
— Akurat!... Wytrzeszczyłem ślepie, że mało mi na wierzch nie wylazły i nie zobaczyłem nic. „A gdzież ta szafa?“ — rzekłem. Wtedy król kazał czeladnikowi poświecić, bo korytarz był ciemny, potem podniósł obicie i zobaczyłem otwór okrągły, mający ze dwie stopy średnicy.
— Mój przyjacielu, czy widzisz ten otwór? — rzekł król. Kazałem go zrobić dla zachowania pieniędzy. Teraz trzeba przymocować zamek do tych drzwi żelaznych, aby zamykały się tak, aby obicie przylegało gładko i zakrywało drzwi, tak jak zakrywało otwór... Czy ci potrzeba pomocnika? Ten młodzieniec ci pomoże: jeżeli zaś nie, to go użyję do czego innego.
— „Oh! — odpowiedziałem, — Wasza królewska mość, jeżeli ma tu co do schowania, może powrócić za trzy godziny. Pomocnik mi niepotrzebny“.
Musiał chyba czeladnik, jak król powiedział, mieć coś gdzieindziej do roboty, bo jużem go odtąd nie widział, król tylko przyszedł po upływie trzech godzin i zapytał:
— „I coż, Gamain, jak stoimy?“
Pokazałem mu drzwi, które chodziły jak po maśle, nic a nic nie skrzypiąc, oraz zamek, który obracał się jak panna w tańcu.
— Dobrze — rzekł — teraz, mój Gamainie, pomożesz mi policzyć pieniądze, które ukryć pragnę“.
I kazał kamerdynerowi przynieść cztery wtorki luidorów podwójnych i powiedział do mnie:
— „Rachujmy“.
Wtedy ja narachowałem milion a on drugi milion, a gdy zostało dwadzieścia pięć reszty:
— Weź sobie te dwadzieścia pięć luidorów za fatygę, Gamainie“, — rzekł do mnie.
Biorę te dwadzieścia pięć luidorów, chowam do kieszeni i mówię: — Dziękuję pokornie Waszej królewskiej mości! ale z tem wszystkiem, nie jadłem nic od samego rana, i usycham z pragnienia. Jeszczem nie skończył, kiedy królowa wchodzi ukrytemi drzwiami, tak, że nim się obejrzał, staje przy mnie, a w ręku trzymała talerz, na którym była szklanka wina i ciasto.
— „O! — powiedziałem, kłaniając się do nóg — nie trzeba było było trudzić się dla mnie, Najjaśniejsza królowo... nie warto było“.
— Bo naprawdę nie śmieszne to?... Szklaneczka wina dla mężczyzny, któremu się chce pić, i ciasteczko dla mężczyzny, któremu się chce jeść!... Chciałem odmówić... ale wypiłem. Potem podziękowałem królowi jak się należało, i poszedłem w drogę, zaprzysięgając, że mnie już nigdy nie zobaczą w Tuilleries.
Musieli mi domięszać trucizny. Zaledwie przeszedłem przez most Tournant, zaczęło mnie okropnie palić w gardle... Musiałem ugasić pragnienie; im więcej piłem, tem więcej pić mi się chciało. I trwało to póty, ażem stracił przytomność. Mogą być spokojni; jeżeli mnie kiedykolwiek powołają na świadka przeciwko nim, powiem, że mi dali dwadzieścia pięć luidorów za cztery godziny pracy i porachowanie miliona, a z obawy, żebym nie wskazał miejsca, gdzie skarb ukryli, otruli mnie jak psa![3].
— Co do mnie mój kochany Gamainie, to poprę wasze świadectwo, mówiąc, że zadałem wam odtrutkę, dzięki której powróciliście do życia.
— To też — rzakł Gamain, biorąc nieznajomego za obie ręce — pomiędzy nami odtąd przyjaźń na śmierć i życie.
I odmawiając ze wstrzemięźliwością iście spartańską kieliszka wina, ofiarowanego mu po raz trzeci, czy czwarty przez towarzysza, któremu przyjaźń wieczną zaprzysięgał, Gamain udał się drogą do Wersalu, gdzie przybył zdrów i cały o drugiej zrana, z dwudziestu pięciu luidorami króla w kieszeni.
Rzekomy płatnerz, pozostawszy w karczmie, wydobył z kieszeni notesik i zapisał w nim ołówkiem:
„Za alkową królewską, w korytarzu ciemnym, prowadzącym do pokoju królewicza — szafa żelazna“.
Cagliostro, dzięki stosunkom dziwnym, jakie posiadał we wszystkich klasach społecznych, a nawet pomiędzy służbą królewską, dowiedział się w parę dni, że hrabia Ludwik de Bouillé przybył do Paryża 15-go czy 16-go listopada; że 18-go odkryty został przez kuzyna swego, generała Lafayette; że tegoż samego dnia przedstawił się królowi jako czeladnik ślusarski i podjął się pracować, u Gamaina, u którego bawił trzy dni; czwartego dnia przybył z nim z Wersalu do Paryża, dostał się bez trudności do króla; wrócił do mieszkania zajmowanego u przyjaciela, Achillesa do Chatelet, zmienił natychmiast ubranie, i tegoż jeszcze dnia wieczorem wyjechał napowrót pocztą do Metz.
Z drugiej strony, nazajutrz po konferencji nocnej odbytej na cmentarzu Św. Jana, z panem de Beausire, zacny ten spiskowiec przybiegł wystraszony do bankiera Zannone, do Bellevue, bo wracając z szulerki o siódmej zrana i, pomimo sławnego układu, zgrawszy się do ostatniego luidora, zastał dom zupełnie pusty, panna Olivia i mały Tosio przepadli.
Wtedy przyszło mu na pamięć, że hrabia Cagliostro nie chciał z nim wyjść razem, pod pretekstem, iż ma coś poufnego do powiedzenia pannie Olivii. Była to droga otwarta do podejrzeń, pannę Olivię musiał porwać hrabia Cagliostro. jako dobry wąchacz, pan Beausire zwąchał nosem drogę, i szedł nią aż do Bellevue; tam podał swoje nazwisko, i zaraz go wprowadzono do barona Zannone, czyli hrabiego Cagliostro, jak się podoba czytelnikowi nazwać osobę, jeżeli nie główną, jak na teraz, to przynajmniej obrotową w dramacie, któryśmy opowiedzieć zamierzyli.
Wprowadzony do salonu, w którym byliśmy już raz z margrabią de Favras i z doktorem Gilbertem, Beausire, znalazłszy się oko w oko z hrabią, zawahał się bardzo; hrabia wydawał mu się tak wielkim panem, że nie śmiał domagać się odeń nawet zwrotu kochanki.
Ale mistrz, jakby czytając w głębi serca ex-policjanta, rzekł:
— Zauważyłem jedną rzecz, panie de Beausire, mianowicie, że pan masz dwie tylko na świecie namiętności rzeczywiste: grę i pannę Olivię.
— A! — zawołał Beausire, — więc wiesz, panie hrabio, co mnie tu sprowadza?
— Doskonale. Przychodzisz do mnie po pannę Olivię; ona jest u mnie.
— Jakto! u pana hrabiego?
— Tak, w mojem mieszkaniu, na ulicy St.-Claude; odnalazła swój dawny lokal, i jeżeli będziesz się dobrze sprawiał, jeżeli będę z ciebie zadowolony, jeżeli będziesz mi dostarczał wiadomości interesujących albo zabawnych, to w tych dniach włożę ci do kieszeni dwadzieścia pięć luidorów, abyś poszedł poudawać trochę szlachcica w Palais-Royal, a na plecy piękny frak, abyś poszedł poromansować na ulicę St. Claude.
Beausire miał wielką chęć podnieść głos i dopominać się o pannę Olivię; ale Cagliostro bąknął parę słów o nieszczęśliwej sprawie ambasady portugalskiej, która wciąż, jak niegdyś miecz Damoklesa, wisiała nad głową ex-policjanta: więc zamilkł.
Gdy objawił tylko wątpliwość, azali panna Olivia znajduje się istotnie w pałacu na ulicy St. Claude, hrabia kazał założyć konie, zawiózł go do pałacu na bulwarze, wprowadził do tego przybytku, i tam, zdjąwszy obraz ze ściany, pokazał mu przez otwór pannę Olivię, ubraną jak królowa. Siedziała w wielkiej kozetce i czytała jedną z tych złych książek, tak w tej epoce pospolitych. Syn jej, Tosio, ubrany jak królewicz, bawił się przy niej pysznemi cackami.
Beausire poczuł wtedy, że się rozszerza jego serce, jako kochanka i ojca; przyrzekł wszystko, czego chciał hrabia, a nawzajem hrabia, wierny swojemu słowu, pozwolił, ilekroć Beausire przyniesie jaką wiadomość interesującą, żeby po otrzymaniu zapłaty za nią w złocie z jego ręki, poszedł po nagrodę w miłości do mieszkania panny Olivii.
Wszystko więc szło według życzeń hrabiego, a nawet powiedzielibyśmy, według życzeń Beausira, kiedy ku końcowi grudnia, w godzinie wcale niewczesnej, bo o szóstej zrana, doktor Gilbert pracujący już od półtorej godziny, usłyszał trzykrotne stukanie do drzwi, a po odstępach zachowanych między niemi poznał, że nawiedzający jest bratem wolnomularzem.
Poszedł otworzyć.
Po drugiej stronie drzwi stał hrabia Cagliostro, z uśmiechem na ustach.
Gilbert nigdy bez pewnego dreszczu nie spotykał się z tym tajemniczym człowiekiem.
— Ah! to ty, hrabio? — rzekł.
A czyniąc wysiłek i podając mu rękę:
— Witam cię sercem — dodał — w którejbądź porze i z jakiejbądź przyczyny przybywasz.
— Przyczyną, dla której przybywam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia, — jest chęć zaprowadzenia cię na pewne doświadczenie filantropijne, o którem już wspomniałem.
Doktor daremnie usiłował przypomnieć sobie, o jakiem doświadczeniu mówił mu hrabia.
— Nie pamiętam, — rzekł.
— Pójdź wszelako, kochany Gilbercie: bądź spokojny, nie trudziłbym cię daremnie... Spotkamy tam wreszcie, gdzie cię zaprowadzę, dobrych znajomych.
— Kochany hrabio, — powiedział Gilbert, — wszędzie, dokąd mnie zechcesz poprowadzić, idę przedewszystkiem dla ciebie; miejsce, gdzie się znajdę i osoby, które spotkam, są już podrzędną rzeczą.
— Chodź zatem, bo nie mamy czasu do stracenia.
Gilbert był już ubrany i dość mu było porzucić pióro, a wziąć kapelusz.
Uskutecznił to i oświadczył:
— Hrabio, jestem na twoje rozkazy.
— Więc idźmy.
I poszli. Cagliostro przodem, a Gilbert za nim.
Na dole czekał powóz.
Powóz ten ruszył szybko, choć hrabia żadnego nie wydał mu rozkazu. Widocznem było, że stangret wiedział, dokąd ma jechać.
Po kwadransie jazdy, podczas której Gilbert zauważył, że przejechali cały Paryż i przebyli rogatkę, powóz stanął na wielkim dziedzińcu czworokątnym, na który wychodziły dwa piętra małych okienek okratowanych.
Za powozem, brama, przez którą przejechał, zamknęła się natychmiast.
Wychodząc z powozu, Gilbert spostrzegł, że się znajduje na dziedzińcu więziennym, a rozpatrzywszy się, poznał, że to Bicetre.
Miejsce to, smutne już z natury przeznaczenia, smutniejszem jeszcze wydawało się przez brak światła, które tam jakby z żalem zstępowało.
Był już kwadrans po szóstej, godzina przykra w zimie, bo wtedy zimno dokuczliwem jest dla najsilniejszych nawet ustrojów ludzkich.
Drobny deszczyk jak z sita siekł pod przekątną i zaczerniał szare mury.
Pośrodku dziedzińca ze sześciu cieśli, pod kierunkiem majstra, a za wskazówkami człowieka niskiego wzrostu, czarno ubranego, który sam jeden uwijał się za wszystkich, stawiało przyrząd kształtów nieznanych i dziwnych.
Na widok dwóch nowoprzybyłych człowiek w czarnem ubraniu podniósł głowę. Gilbert drgnął: poznał doktora Guillotin, którego spotkał u Marata. Był to więc na wielką skalę ten sam przyrząd, który widział w drobnych kształtach w piwnicy redaktora dziennika Ami du Peuple.
Ze swej strony niski człowiek poznał Cagliostra i Gilberta.
Przybycie tych dwóch ludzi snać wydało mu się ważnem, bo opuścił na chwilę swój posterunek i podbiegł ku nim. Ale nie omieszkał przedtem zalecić majstrowi jak największą uwagę w robocie.
— Tak, tak, mości Guidonie... to dobrze — mówił; — dokończcie pomost; pomost, to podstawa budynku: po ukończeniu pomostu postawicie dwa słupy, bacząc na linję, iżby nie stały ani za daleko od siebie ani za blisko. Będę ja tu wreszcie i nie spuszczę was z oczu.
Potem, podchodząc do Cagliostra i Gilberta, którzy oszczędzili mu połowę drogi, rzekł:
— Dzień dobry, baronie, to bardzo uprzejmie z waszej strony, żeście tu pierwszy raczyli przybyć i przyprowadzić z sobą doktora. Doktorze, przypominacie sobie, żem was zaprosił u Marata, ażebyście przyszli zobaczyć moją próbę; zapomniałem tylko prosić was o adres... Zobaczycie coś ciekawego, przyrząd najbardziej filantropijny, jaki kiedykolwiek wyszedł z pomysłów ludzkich.
Potem nagle zwracając się ku machinie, ku przedmiotowi najdroższych swych zajęć, zawołał:
— A co wy tam robicie, mości Guidonie!... Przód stawiacie w tyle?...
I pędząc po schodkach, które dwaj robotnicy przystawili do jednego z boków kwadratu, w jednej chwili znalazł się na pomoście i w kilka sekund naprawił błąd popełniony przez robotników, jeszcze niewtajemniczonych w sekret tego nowego przyrządu.
— Tak, tak, — mówił doktór Guilloitin, widząc z zadowoleniem, że pod jego przewodnictwem idzie wszystko jaz z płatka; — teraz chodzi tylko o to, ażeby ostrze wsadzić w deszczułki... Guidonie!... Guidonie!... — zawołał naraz, jakby rażony przestrachem, — a dlaczegóż to deszczułki nie wybite miedzią?
— A to na co, doktorze! Dobre drzewo dębowe, dobrze wysmarowane, stanie za miedź, — odpowiedział majster ciesielski.
— Tak, tak, — rzekł doktor pogardliwie, — oszczędności... oszczędności! kiedy chodzi o postęp nauki i dobro ludzkości! Guidonie, jeżeli dziś nasze doświadczenie chybi, ja ciebie czynię odpowiedzialnym. Panowie, biorę was na świadków, — mówił dalej doktor, zwracając się do Cagliostra i Gilberta, — biorę was na świadków, że kazałem rowki w deszczułkach wyłożyć miedzią; a więc, jeżeli się tasak zahaczy, albo źle się posunie, to nie moja wina, umywam ręce...
I doktor, w osiemnaście wieków później, zrobił na pomoście machiny taki sam giest, jak Piłat na tarasie swego pałacu.
Pomimo to wszystko, przyrząd się wznosił, a wznosząc, przybierał tę postawę mężobójczą, która cieszyła wynalazcę, a dreszczem przejmowała Gilberta.
Co do Cagliostra, stał on obojętny; od śmierci Lorenzy wszystko w nim skamieniało.
Oto kształt, jaki przybierała machina.
Nasamprzód pierwsza podłoga, na którą wchodziło się przez rodzaj schodów, jak do młyna.
Podłoga ta, na sposób rusztowania, przedstawiała pomost szeroki na stóp piętnaście. Na tym pomoście, w dwóch trzecich długości, naprzeciw schodów, wznosiły się dwa słupy równoległe, wysokie na stóp dziesięć do dwunastu.
Dwa te słupy ozdobione były ową sławną deszczułką, dla której majster Guidon poskąpił miedzi, na co, jak widzieliśmy, tak głośno powstawał filantrop, doktor Guillotin.
W deszczułkę, zapomocą sprężyny, która, gdy się otwierała, pozwalała narzędziu rzucać się całą siłą własnego ciężaru, spotęgowaną ciężarem obcym, wsuwał się rodzaj tasaka w kształcie półksiężyca.
Mały otwór urządzony był między dwoma słupami; dwoje skrzydeł tego otworu, przez który człowiek mógł wysadzić głowę, łączyło się tak, by mu kark uchwycić jak w naszyjnik.
Tarcica złożona z deski obrobionej na miarę człowieka średniego wzrostu, poruszała się w danej chwili, a poruszając, wpadała sama na wysokość okna.
Podczas, gdy cieśle, majster i chirurg przykładali ostatnią rękę do wzniesienia przyrządu, a Cagliostro i Gilbert rozprawiali o ile wynalazek jest nowym, spektatorowie inni, zwołani zapewne dla uczestniczenia w próbie, zaludnili dziedziniec.
Nasamprzód starzec, nasz znajomy, który odgrywał rolę czynną w środku tej długiej historji.
Dotknięty chorobą, z której miał wkrótce umrzeć, na nalegania kolegi swego Guillotina, wyrwał się ze swego pokoju i pomimo wczesnej pory a niepogody, przyszedł dla zobaczenia, jak się przyrząd sprawiać będzie.
Poznał go Gilbert i pośpieszył z uszanowaniem na jego spotkanie.
Towarzyszył mu Giraud, budowniczy miasta Paryża Urzędowi swemu zawdzięczał to zaproszenie szczególne.
Druga grupa, która nikogo nie powitała, i której nie powitał nikt, składała się z czterech ludzi bardzo skromnie ubranych.
Ci czterej ludzie, zaledwie weszli udali się w róg dziedzińca najbardziej oddalony od miejsca, gdzie się znajdowali Gilbert i Cagliostro. Tam stali pokornie, rozmawiali pocichu, i pomimo deszczu kapelusze trzymali rękach.
Ten, który wydawał się ich zwierzchnikiem, a przynajmniej ten, którego trzej inni słuchali z uszanowaniem, kiedy wymówił kilka słów pocichu, miał lat przeszło pięćdziesiąt, wzrost wysoki, uśmiech łagodny, fizjognomję otwartą.
Nazywał się on Karol — Ludwik Sanson; urodził się 14 lutego 1738 roku. Widział on Damiensa tłuczonego kołem przez swego ojca i pomagał ojcu, kiedy tenże miał zaszczyt ucinać głowę panu Lally-Tolendal.
Nazywam© go pospolicie Maitre de Paris (kat paryski).
Trzej inni byli to: jego syn, który miał mieć zaszczyt ucinać głowę Ludwikowi XVI, oraz dwaj pomocnicy.
Obecność Sansona, jego syna i dwóch pomocników, była strasznym komentarzem machiny pana Guillotin, dowodziła, że próba, którą miał wykonać, ma za sobą jeżeli nie gwarancję, to przynajmniej aprobatę rządu.
W tej chwili Sanson wydawał się bardzo smutnym: jeżeli machina zostanie przejętą, to upadnie cała malownicza strona jego fizjognomji; wykonawca przestanie już ukazywać się tłumowi jako anioł-niszczyciel, zbrojny mieczem płomiennym; kat będzie odtąd tylko jakimś odźwiernym, śmierć wpuszczającym.
Tamta też grupa to była opozycja.
Ponieważ deszcz padał ustawicznie, doktor Guillotin, obawiając się snać, ażeby niepogoda nie ujęła mu którego ze spektatorów, zwrócił się do grupy najważniejszej, to jest złożonej z Cagliostra, Gilberta, doktora Louis i budowniczego Giraud, i jak dyrektor, teatru, przeczuwający, że się publiczność niecierpliwi, zawołał:
— Panowie, czekamy na jedną już tylko osobę, na pana doktora Cabanisa: jak tylko przyjdzie, zaraz zaczniemy.
Zaledwie wypowiedział te słowa, trzeci powóz wjechał na dziedziniec i wyszedł zeń człowiek 40-letni, z czołem otwartem, fizjognomją inteligentną, okiem żywem i badawczem.
Byt to ostatni z oczekiwanych widzów, doktor Cabanis.
Przywitał każdego w sposób ujmujący, jak przystało na lekarza filozofa, podał rękę Guillotinowi, który z wysokości swego pomostu wołał doń:
— Prędzej, prędzej, doktorze! na was tylko czekamy.
Potem Cabanis zmieszał się z grupą Cagliostra i Gilberta.
Przez ten czas powóz jego zjechał ku innym powozom.
Co do dorożki Sansona, ta pokornie zatrzymała się przed bramą.
— Panowie!... — rzekł doktor Guillotin, — ponieważ nie czekamy już na nikogo, zaczniemy...
I na znak, dany ręką, otwarła się brama. Z bramy tej wyszło dwóch ludzi, odzianych w jakieś mundury szare i niosących na barkach worek. W worku tym rysowały się wyraźnie kształty ciała ludzkiego.
Poza szybami okien, ukazywały się blade twarze chorych, którzy okiem wystraszonem, przyglądali się temu nieoczekiwanemu i strasznemu widokowi.
Wieczorem tegoż samego dnia, to jest dwudziestego czwartego grudnia, w wigilję Bożego Narodzenia, było przyjęcie w pawilonie Flory.
Ponieważ królowa nie chciała przyjmować u siebie, więc pani de Lamballe za nią przyjmowała i czyniła honory aż do przybycia królowej.
Po przybyciu królowej, wszystko właściwy bieg przybierało, tak, jak gdyby wieczór odbywał się w pawilonie Marsan, nie zaś w pawilonie Flory.
Zrana właśnie młody baron Izydor de Charny powrócił z Turynu, i zaraz za powrotem powołany zastał masamprzód do króla a następnie do królowej.
I tu i tam zastał nader życzliwe przyjęcie; u królowej zwłaszcza, dwa powody życzliwość tę uwydatniały.
Nasamprzód, Izydor był bratem Oliviera, w nieobecności którego wielką było dla królowej przyjemnością oglądać brata.
Następnie, Izydor przyniósł od hrabiego d‘Artois i od księcia de Conti słowa, zgadzające się najzupełniej z temi, które jej własne podsuwało serce.
Książęta zalecali królowej projekty pana de Favras, prosili ją, ażeby korzystała z poświęcenia się tego dzielnego szlachcica i umknęła z Paryża do Turynu.
Charny zobowiązany był nadto do wyrażenia w imieniu książąt panu Favrasowi współczucia, jakie mają dla jego projektu, i życzeń, ażeby mu się powiodło.
Królowa zatrzymała u siebie Izydora całą godzinę, zaprosiła go na wieczór do pani de Lamballe, i póty mu nie pozwoliła odejść, aż jej oświadczył, że musi spełnić zlecenie względem pana de Favras.
Nic stanowczego nie powiedziała królowa co do zamierzonej ucieczki. Zobowiązała tylko Izydora, ażeby powtórzył panu i pani de Favras to, co ona im powiedziała, przyjmując ich u siebie.
Po wyjściu od królowej, Izydor udał się natychmiast do pana de Favras. Mieszkał on na Placu Królewskim pod numerem dwudziestym pierwszym.
Przyjęła go sama pani. Powiedziała mu, że mąż wyszedł; ale gdy dowiedziała się o nazwisku gościa, o dostojnych osobach, z któremi rozstał się przed godziną, oraz o tych, z któremi widywał się przed kilku dniami, oznajmiła, że mąż w domu i kazała go prosić.
Margrabia wszedł z twarzą otwartą i okiem uśmiechniętem. Uprzedzono go wprost z Turynu, wiedział zatem, z kim ma do czynienia.
Zlecenie wreszcie, jakie królowa dała młodzieńcowi, uzupełniło radość spiskowca. Wszystko też podtrzymywało jego nadzieję; spisek szedł wybornie, tysiąc dwieście jazdy stało w Wersalu; każdy z nich miał wziąć piechura za siodło, co zamiast tysiąca dwustu, czyniło dwa tysiące czterystu ludzi.
Co zaś do potrójnego zabójstwa Neckera, Baillego i Lafayetta, porzucono ten zamiar, sądząc, że dosyć będzie pozbyć się jednego tylko Lafayetta. A ku temu celowi wystarczało czterech ludzi, byle dobrze byli opatrzeni i uzbrojeni. Mieli oni czekać w nocy około jedenastej, kiedy Lafayette zwykle opuszczał Tuilleries: dwaj mieli chodzić wzdłuż ulicy na prawo i na lewo, dwaj wyjść naprzeciw powozu. Jeden z tych, trzymając papier w ręku, miał dać znak stangretowi, ażeby się zatrzymał, ponieważ, ma coś ważnego do zakomunikowania generałowi. Powóz stanie, generał wysadzi głowę za drzwiczki, a wtedy strzelą do niego z pistoletu.
Jedyna to wreszcie zmiana ważniejsza, jaka zajść miała w przebiegu spisku, inne warunki zostawały też same; pieniądze były rozszafowane, ludzie uprzedzeni, król mógł tylko wyrzec: „tak“, a na skinienie margrabiego de Favras sprawa by się rozpoczęła.
Jedna tylko rzecz niepokoiła margrabiego: mianowicie milczenie króla i królowej. Milczenie to przerwała teraz królowa przez pośrednictwo izydora, a jakkolwiek były to ogólniki, które kazała powiedzieć Izydorowi, niemniej, skoro wychodziły z ust królewskich, miały doniosłość swoją.
Izydor pnzyrzelkł margrabiemu, że tego wieczoru jeszcze powtórzy krokwi i królowej wyrazy jego poświęcenia.
Młody baron, jak wiemy, wyjechał do Turynu zaraz po przybyciu do Paryża; nie miał więc innego mieszkania, jak tylko ten pokój, który brat jego zajmował w Tuilleries. W jego nieobecności kazał służącemu hrabiego Oliviera otworzyć sobie ten pokój.
O dziesiątej wieczorem, przybył do księżnej Lamballe.
Nie był jej dotąd przedstawionym, więc go nie znała; ale w ciągu dnia uprzedzona kilku słowy królowej, posłyszawszy jego nazwisko wstała, i z tą uprzejmą gracją, która w niej zastępowała miejsce dowcipu, wprowadziła natychmiast w kółko poufne.
Jeszcze nie było króla i królowej. Hrabia Prowancji, wydający się nieco niespokojnym, rozmawiał w kąciku z dwoma szlachcicami; panem de la Chatre i panem d‘Avaray. Hrabia Ludwik de Narbonne chodził od jednej grupy do drugiej ze swobodą człowieka, czującego się w rodzinie.
To kółko zaufanych składało się z młodych panów, którzy oparli się manji emigracyjnej. Byli to panowie de Lameth, wiele zawdzięczający królowej; pan d‘Ambly, jedna z dobrych lub złych głów tej epoki, jak chcecie; pan de Castries, pan de Fersen, Suleau, naczelny redaktor dowcipnego dziennika Akta Apostołów, — wszystko to serca prawe, ale głowy gorące, niektóre nawet nieco szalone.
Izydor nie znał nikogo z tej młodzieży; ale na jego nazwisko dobrze znane, na szczególną życzliwość, jaką uczciła go księżna, wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu.
Przynosił on wreszcie wieści z tej drugiej Francji, która żyła zagranicą. Każdy miał krewnego lub przyjaciela przy boku książąt; Izydor widział wszystkich tych ludzi, była to gazeta druga.
Pierwszą był, jak powiedzieliśmy, Suleau.
Suleau, trzymał prym w konwersacji i śmiano się bardzo. Uczestniczył on zrana dziś w posiedzeniu Zgromadzenia. Doktor Guillotin wszedł na trybunę i wysławiał słodycze tej machiny, którą wymyślił, opowiadał triumfującą próbę jaką odbył tego rana, i żądał, ażeby mu uczyniono zaszczyt i zastąpiono nią wszystkie inne dotychczasowe narzędzia śmierci, jak to: koło, szubienicę, stos, pal, przerażające kolejno plac Greve.
Zgromadzenie zjednane aksamitnością tej nowej machiny, bliskiem było jej przyjęcia.
Suleau, na temat Zgromadzenia Narodowego, na temat pana Guillotina i jego machiny ułożył piosenkę, która miała się nazajutrz ukazać w jego dzienniku.
Piosnka ta, którą nucił półgłosem w wesołem swem otoczeniu, wywoływała śmiechy tak szczere, że król przybywający z królową, usłyszał je w przedpokoju, a ponieważ biedny król już teraz nie śmiał się wcale, postanowił dowiedzieć się, co w ustach tak smutnych mogło obudzać taką wesołość.
Rozumie się, że jak tylko jeden odźwierny oznajmił króla a drugi królową, wszystkie szepty, wszystkie rozmowy, wszystkie wybuchy śmiechu ucichły, ustępując miejsca pełnemu uszanowania milczeniu.
Dostojni małżonkowie weszli.
Im bardziej na zewnątrz duch rewolucyjny obdzierał królewskość z jej uroków, tembardziej, przyznać trzeba, w kole poufnem, między prawdziwymi rojalistami, zwiększały się te oznaki uszanowania, którym nieszczęścia nadawały siłę. Rok 1789 żyje wielkiemi niewdzięcznościami, zato rok 1793 żyje poświęceniem najwyższem.
Pani de Lamballe i księżniczka zajęły się królową.
Hrabia Prowancji poszedł prosto do króla, aby mu złożyć uszanowanie, i przy pokłonie rzekł:
— Bracie mój, czy nie moglibyśmy, ty, królowa, i ja, wraz z kilku najbliższymi, złożyć gry Osobnej, tak, iżby pod pozorem wista porozmawiać nieco w zupełnym spokoju?...
— I owszem, mój bracie — odparł król; — ułóż z królową.
Hrabia Prowancji podszedł ku Marji Antoninie, której właśnie składał hołd Izydor de Charny i mówił do niej pocichu:
— Najjaśniejsza Pani, widziałem się z panem de Favras, i mam do Waszej królewskiej mości zlecenie nader ważne.
— Droga siostro — odezwał się pod ten czas hrabia Prowancji, — król życzy sobie, ażebyśmy złożyli wista we czworo; my z królem we dwóch łączymy się przeciwko tobie, a król tobie pozostawia wybór swojego partnera.
— A więc — rzekła królowa, dorozumiewając się, że ten wist będzie tylko pozorem, — jam wybór już uczyniła. Panie baronie Charny, należysz do naszej gry, a grając dasz nam wiadomości z Turynu.
— A?... przybywasz z Turynu, baronie?... — rzekł hrabia Prowancji.
— Tak jest, Wasza książęca wysokość, a powróciwszy z Turynu przeszedłem przez plac królewski, gdziem widział się z człowiekiem wielce poświęconym królowi, królowej i Waszej książęcej wysokości.
Monsieur zaczerwienił się, kaszlnął i odszedł.
Był to człowiek cały w korowodach i ostrożnościach: niepokoił go więc ten młody umysł, prosty i wyraźny.
Rzucił spojrzenie panu de Chatre, a ten zbliżył się doń, otrzymał rozkaz cichy i wyszedł.
Przez ten czas król kłaniał się i odbierał hołdy panów i pań, niezbyt licznych, które wciąż jeszcze nawiedzały Tuilleries.
Królowa wzięła go pod rękę i poprowadziła do gry.
Podszedł do stołu, szukał oczyma czwartego gracza i zobaczył Izydora.
— Aha! panie baronie — rzekł — w nieobecności twego brata, ty będziesz nam za czwartego; nie można go było lepiej zastąpić; witam cię uprzejmie.
I dał znak królowej ażeby usiadła, usiadł przy niej, a po nim Monsieur.
Królowa z kolei zaprosiła znakiem Izydora, który zajął miejsce ostatni.
Pani Elżbieta uklękła na kozetce, za królem, i obie ręce wsparła na fotelu.
Zrobiono kilka turów wistowych, nie wymawiając nic więcej, prócz wyrazów technicznych.
W ciągu gry jednak, i uważając, że wszyscy przez uszanowanie oddalają się od stołu królewskiego:
— Bracie — odezwała się królowa do hrabiego Prowancji — czy baron powiedział ci, że przybywa z Turynu?
— Tak — odrzekł Monsieur — napomknął mi o tem.
— Czy nie powiedział ci, że pan hrabia d‘Artois i książę Kondeusz, bardzo nalegają na to, abyśmy się z nimi połączyli?
Król poruszył się niecierpliwie.
— Bracie mój — rzekła pani Elżbieta ze swą anielską słodyczą — posłuchaj, proszę cię.
— Czy i ty także, siostro? — zapytał król.
— Więcej niż ktobądź, kocham cię i niepokoję się o ciebie.
— Dodałem nawet — odezwał się Izydor — żem wracał przez plac królewski i zatrzymałem się z godzinę pod nr. 21.
— Co to znaczy pod nr. 21? — zapytał król.
— Tam — odrzekł Izydor — mieszka szlachcic oddany Waszej królewskiej mości, i tak, jak my wszyscy, gotów umrzeć za króla, ale który czynniejszy od nas wszystkich, ułożył projekt.
— Jaki projekt? — zapytał król podnosząc głowę.
— Gdybym, nieszczęściem, niepodobał się królowi, postarzając, co wiem o tym projekcie, umilkłbym natychmiast.
— Nie, nie, panie — żywo przerwała królowa — proszę mówić. Dosyć ludzi tworzy projekty przeciwko nam; dobrze poznać tych, którzy je tworzą za nami, ażeby, przebaczając wrogom, zachować wdzięczność dla przyjaciół.
Powiedz nam, panie baronie, jak się nazywa ten szlachcic.
— Margrabia de Favras, Najjaśniejsza pani.
— O, znamy go. Czy pan wierzysz w jego poświęcenie?
— Nietylko Wierzę, Najjaśniejsza pani, ale jestem o niem przekonany.
— Uważaj panie baronie; zachodzisz bardzo daleko.
— Serce sądzi się sercem, Najjaśniejszy parnie. Ja ręczę za poświęcenie margrabiego de Favras. Co się zaś tyczy dobroci jego projektu, praktyczności, o! to inna rzecz. Jestem za młody, a kiedy chodzi o ocalenie króla i królowej, jestem zbyt roztropnym, abym śmiał objawiać w tym względzie moje zdanie.
— A tenże projekt — zapytała królowa — na czem stoi?
— Wykonywa się, i jak tylko Najjaśniejszy pan skinąć raczy, dziś wieczór, jutro o tej porze, będzie w Peronne.
Król milczał. Hrabia Prowancji gniótł lędźwie biednemu niźnikowi czerwiennemu, który nie wiedział skąd taka nań zawziętość?
— Czy słyszysz Najjaśniejszy panie? — zapytała królowa, zwracając się do męża — co baron powiada...
— Jużci słyszę — odparł król, marszcząc brwi.
— A ty bracie? — zapytała królowa hrabiego Prowancji.
— Nie jestem bardziej głuchy od króla.
— Cóż więc powiadacie na to? Wszak to propozycja.
— Zapewne — rzekł Monsieur — zapewne.
Potem, zwracając się do Izydora:
— Proszę cię, baronie — rzekł — powtórz nam tę piosneczkę.
— Powiedziałem — powtórzył Izydor — że niechaj tylko król raczy wyrzec słowo, a dzięki środkom przedsięwziętym przez margrabiego de Favras, znajdzie się we dwadzieścia cztery godziny w mieście swem, w Peronne.
— Czy ciebie to nie zachęca, bracie, co proponuje baron? — zapytał króla Monsieur.
Król żywo zwrócił się do hrabiego Prowancji, i wzrok swój mierząc z jego wzrokiem:
— A jeżeli wyjadę — powiedział — czy ty wyjedziesz ze miną?
Monsieur zmienił się na twarzy; lica mu zadrgały, wstrząśnięte poruszeniem, nad którem nie mógł zapanować.
— Ja? — rzekł.
— Tak, ty, mój bracie — odparł Ludwik XVI — tak, ciebie, który mi radzisz opuścić Paryż, pytam: „Jeżeli wyjadę, czy ty wyjedziesz ze miną?“.
— Ależ ja — bąkał Monsieur — nie byłem uprzedzony, nie przygotowałem się bynajmniej.
— Takto! nie byłeś uprzedzony — rzekł król — a dostarczasz pieniędzy panu Fayrasowi! Nie przygotowałeś się bynajmniej, a co godzina dają ci znać, jak spisek stoi.
— Spisek! — powtórzył Monsieur blednąc.
— Jużciż spisek... boć to spisek jest w całem znaczeniu, do tego stopnia, że jeśli się wykryje, to pan de Favras będzie uwięziony, zaprowadzony do Chatelet i skazany na śmierć; chyba, że prośbami i pieniędzmi ocalisz go tak, jak myśmy ocalili pana de Besanval.
— Jeżeli król ocalił pana de Besenval, to ocali i pana de Favras.
— Nie, bo com uczynił dla jednego, dla drugiego zapewne uczynić nie będę w stanie. Wreszcie, pan de Favras jest twoim. Niech każdy ratuje swego, mój bracie, a tak każdy z nas spełni swój obowiązek.
I to mówiąc król wstał.
Królowa wstrzymała go za połę.
— Najjaśniejszy panie — rzekła — czy dla przyjęcia czy dla odmówienia, winieneś odpowiedzieć margrabiemu de Favras.
— Ja?
— Tak; cóż ma odpowiedzieć baron de Charny w imieniu króla?
— Niechaj odpowie — rzekł Ludwik XVI, wyciągając połę z rąk królowej — że król nie może pozwolić na to, by go uwieziono.
I odszedł.
— Co znaczy — ciągnął dalej Monsieur — że jeśli margrabia de Favras uwięzi króla, bez jego pozwolenia, to mu się to pochwali, byle uwiózł go z powodzeniem; bo komu się nie powodzi ten jest głupcem, a w polityce głupcy zasługują na podwójną karę!
— Panie baronie — odezwała się królowa — tego wieczoru jeszcze, nie tracąc ami chwili, biegnij do pana de Favras, by zanieść mu własne słowa króla. „Król nie może pozwolić na to, by go uwięziono“. Jego rzeczą zrozumieć je, albo twoją mu je wytłumaczyć... Idź pan.
Baron, słusznie odpowiedź króla i polecenie królowej uważając za zgodę podwójną, wziął za kapelusz, wyszedł żywo, wsiadł w dorożkę i powiedział dorożkarzowi:
Wstając od stołu gry, król skierował się ku grupie młodzieży, której wesołe śmiechy zwróciły jego uwagę wprzód jeszcze, nim wszedł do salonu.
Za jego zbliżeniem, nastąpiło głębokie milczenie.
— I cóż, panowie — zapytał — czyż król jest tak nieszczęśliwym, że smutek wiedzie za sobą?
— Najjaśniejszy Panie.. — wyrzekło zcicha kilku z młodzieży.
— Wesołość była wielka i śmiechy głośne, kiedyśmy tu wchodzili z królową.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się pan Lameth, — szacunek...
— Mój kochany Karolu — odrzekł król — kiedy wychodziłeś z pensji co niedziela i co czwartek, a ja cię sprowadzałem na rekreację do Wersalu, czy wtedy wstrzymywałeś się od śmiechu dlatego, że ja tam byłem? Powiedziałem przed chwilą: „biada królom, przed którymi ludzie śmiać się obawiają!“ Teraz powiadam: „Szczęśliwi królowie, przed którymi ludzie się śmieją“.
— Najjaśniejszy Panie, podjął pan de Castries, — przedmiot, który nas rozweselał nie wyda się może jednym z najkomiczniejszych Waszej królewskiej mości.
— O czemżeście mówili panowie?
— Najjaśniejszy panie, — rzekł Suleau podchodząc, — wydaję winnego w ręce Waszej królewskiej mości.
— Aha! to ty, panie Suleau. Czytałem twój ostatni numer Aktów Apostolskich. Ostrożnie! ostrożnie!
— Dlaczego, Najjaśniejszy panie? — zapytał dziennikarz.
— Jesteś nieco zbyt rojalistą, możesz ściągnąć na siebie niemiłą sprawę z kochankiem panny Théroigne.
— Z panem Populusem?... — rzekł, śmiejąc się Suleau.
— Właśnie. A cóż się stało z bohaterką twego poematu!
— Z Theroigną?
— Tak... coś już nic o niej nie słyszę.
— Ona podobno uważa, iż nasza rewolucja nie idzie dość spiesznie i pojechała podniecać zaburzenia w Brabancie. Wasza królewska mość wie zapewne, że ta skromna amazonka pochodzi z Liege?
— Nie, nie wiedziałem... Czy to z niej tak śmieliście się teraz?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ze Zgromadzenia Narodowego.
— Oh! oh! toście bardzo dobrze zrobili, poważniejąc za mojem nadejściem. Nie mogę pozwolić, ażeby się ze Zgromadzenia Narodowego śmiano w moim domu. Prawda i to, dodał król w sposobie kapitulacji, że nie jestem u siebie, ale u księżnej de Lamballe; więc też, nie śmiejąc się już, albo śmiejąc się pocichu, możecie mi powiedzieć, co było waszego śmiechu powodem.
— Czy Najjaśniejszy Pan wie, o czem dziś była mowa na całem posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego?
— Wiem, i to mnie nawet bardzo zainteresowało. Mówiono o jakimś nowym przyrządzie do wykonywania kary śmierci na zbrodniarzach?
— Ofiarowanym przez doktora Guillotin narodowi... tak, Najjaśniejszy Panie — rzekł Suleau.
— Oh! oh! panie Suleau, i ty szydziłeś sobie z pana Guillotin, z filantropa Zapominasz, że i ja jestem filantropem?
— Najjaśniejszy Panie, są filantropi i filantropi. Stoi, naprzykład na czele narodu francuskiego filantrop, który zniósł tortury przygotowawcze; tego my szanujemy, czcimy... więcej nawet, tego my kochamy, Najjaśniejszy Panie.
Wszyscy młodzieńcy skłonili się jednym ruchem.
— Ale — mówił dalej Suleau — są inni, którzy, będąc lekarzami i mając w ręku tysiąc środków mniej lub więcej zręcznych lub niezręcznych, do wyprowadzenia duszy z chorych, poszukują jeszcze środka do wyprowadzenia duszy ze zdrowych? O! co do tych, upraszam Waszą królewską mość, ażeby mnie ich pozostawić raczył.
— I cóż z nimi zrobisz, panie Suleau? Czy im poucinasz głowy bez bólu? — zapytał król, czyniąc alluzję do pretensji objawionej przez doktora Guillotin; — czy dosyć im będzie na tem, gdy uczują lekki chłodek na szyi?
— Tego im życzę, Najjaśniejszy Panie, ale nie to im obiecuję.
— Jakto! tego im życzysz? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Radbym ażeby ludzie, wymyślający machiny nowe, próbowali ich najprzód na sobie. Na nieszczęście, nie mam zaszczytu być królem; na szczęście, nie mam zaszczytu być sędzią: prawdopodobnie więc będę musiał trzymać się tego względem szanownego pana Guillotina, co mu obiecałem, i co już zacząłem dotrzymywać.
— A cóżeś to pan obiecał, a raczej coś dotrzymał?
— Przyszło mi na myśl, Najjaśniejszy Panie, że ten wielki dobroczyńca ludności powinien wydostać nagrodę z samego swego dobrodziejstwa. Owóż, jutro rano, w numerze Aktów Apostolskich, który drukują dziś w nocy, odbędzie się chrzest. Rzeczą słuszną jest, ażeby córka pana Guilloitin, uznana dziś publicznie przez ojca w obliczu Zgromadzenia Narodowego, nazywała się Guillotine (Gilotyna).
Król nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— I — odezwał się Karol Lameth — ponieważ ani ślub ani chrzest nie może się odbyć bez piosnki, pan Suleau napisał, aż dwie.
— Dwie! — rzekł król.
— Według różnych gustów, Najjaśniejszy Panie — rzekł Suleau.
— A na jakąż nutę ułożyłeś te piosenki? Ja znam tylko jedną, któraby im odpowiadała, to: De profundis.
— Cóż znowu, Najjaśniejszy Panie! Wasza królewska mość zapomina jakiej przyjemności doznawać będą ludzie, którym córka pana Guillotin raczy ucinać głowy... Toż to będzie tłok u bram! Nie, Najjaśniejszy Panie: jedna z moich piosnek ułożona jest na nutę bardzo modną, menueta Exaudet; druga, na wszystkie nuty, to potpourri.
— A czy można mieć przedsmak twojej poezji, panie Suleau? — zapytał król.
Suleau ukłonił się.
— Ja nie jestem Zgromadzeniem Narodowem, Najjaśniejszy Panie — rzekł — iżbym miał pretensję ograniczać władzę królewską; nie, ja jestem wiernym poddanym króla i zdaniem mojem król wszystko może, co chce.
— Słucham więc pana.
— Posłuszny jestem Waszej królewskiej mości — odparł Suleau.
I na nutę menueta Exaudet, począł półgłosem pieśń:
„Guillotin,
Médecin
Politiique,
Imagine un beau matin,
Que pendre est inhumain
Et peu patniotique...“ i t. d.
(Guillotin, lekarz polityczny, duma pewnego dnia o tem, że wieszanie jest rzeczą nieludzką i niepatrjotyczną).
Po skończonej piosnce wzmogły się śmiechy młodzieży; a lubo wszystko to mało wesołem wydało się królowi, jednak, ponieważ Suleau był jednym z najwierniejszych. nie chciał on okazywać po sobie dziwnego wrażenia, jakiem serce jego piosnka ta ścisnęła.
— Mój kochany panie Suleau — rzekł — mówiłeś mi o dwóch pieśniach; ten menuet, to dopiero ojciec chrzestny, przejdźmy teraz do chrzestnej matki.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Suleau, matka chrzestna zaraz się przedstawi; na nutę pieśni Paris est au roi:
„Monsieur Guillotin,
Ce grand médecin
Que l‘amour du pnochain
Occupe sans fin,
S‘avance soudain,
Prend la parole enfin,
Et, d‘un air bénin
Il propose
Peu de chose.
Qu‘il expose
Eai peu de mots;
Mais l‘emphase
De sa phrase
Obtiens les bravos
De cinq ou iix sots...“ i t. d.
(Pan Guillotin, ten wielki lekarz, nieustannie najęty miłością bliźniego, podchodzi nagle, zabiera głos i z miną dobrotliwą czyni przedstawienie, które określa niewielu słowy; lecz napuszystość jego mowy zyskuje Oklaski pięciu czy sześciu głupców.[4]
— I cóż? panowie śmiejecie się — rzekł król — jeżeliby jednak ta machina pana Guillotin miała na celu oszczędzenie strasznych cierpień nieszczęśliwym skazanym! Bo i czegóż żąda społeczeństwo, wymagając śmierci występnego? Wymaga poprostu zniesienia jednostki. Jeżeli to zniesienie połączone jest z cierpieniami, jak w kole, jak w ćwiartowaniu, nie jest to już sprawiedliwość, ale zemsta.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — zauważył Suleau — kto może powiedzieć, że ból znosi się przez samo ucięcie głowy? Kto powie, czy życie nie utrzymuje się jeszcze czas jakiś razem w tych dwóch odciętych odłamach, i że umierający nie cierpi podwójnie; mając świadomość swej dwoistości?
— To — odrzekł król — podlega ocenieniu znawców; wreszcie, doświadczenie miało być podobno uczynione w Bicetre dziś rano; czy nikt z panów nie uczestniczył w tom doświadczeniu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie! nie, nie, nie — odezwało się prawie razem kilkanaście głosów szyderczych.
— Ja byłem tam, Najjaśniejszy Panie — ozwał się jeden głos poważny.
Król obejrzał się i poznał Gilberta, który nadszedł na tę rozmowę, zbliżył się, ale milcząc dotąd, odezwał się tylko na zapytanie króla.
— A! to ty, panie doktorze — rzekł król drgnąwszy — byłeś więc tam?
— Byłem, Najjaśniejszy Panie.
— I jakże udało się doświadczenie?
— Doskonale na dwóch pierwszych; ale przy trzecim, chociaż kręgosłup został przeciętym, musiano dokonać odcięcia głowy za pomocą noża.
Młodzież słuchała z otwartemi ustami, z oczyma w słup.
— Jakto! Najjaśniejszy Panie — odezwał się Karol Lameth, przemawiając widocznie w imieniu swojem, jako i wszystkich innych — dziś rano egzekwowano aż trzech ludzi?
— Tak, panowie — odrzekł król; — tylko tymi trzema ludźmi były trzy trupy, dostarczone przez szpital. A wasze zdanie, panie doktorze?...
— O czem, Najjaśniejszy Panie?
— O przyrządzie.
— Jest to widoczny postęp wobec wszystkich tego rodzaju przyrządów wynalezionych dotąd; ale wypadek z trzecim trupem dowodzi, że wymaga ulepszenia.
— Jak on zbudowany? — zapytał król, w którym buchać się zaczynał duch mechanika.
Wtedy Gilbert próbował dać wyjaśnienie; ale gdy król ze słów doktora nie mógł dokładnie uchwycić formy przyrządu:
— Proszę cię, doktorze — powiedział; — oto są tam na stoliku pióra, atrament i papier... Zdaje mi się, że pan rysujesz?
— Rysuję, Najjaśniejszy Panie.
— Zrób mi więc szkic, to zrozumiem lepiej.
Młodzież, powstrzymywana szacunkiem, nie śmiała iść za królem bez jego rozkazu:
— Proszę panów, proszę — rzekł Ludwik XVI — rzeczy te obchodzą całą ludzkość.
— A przytem, kto wie — wyrzekł Suleau półgłosem — kto wie, czy któremu z nas nie sądzono poślubić pannę Guillotinę? Pójdźmy, panowie, pójdźmy poznać się z naszą narzeczoną.
I wszyscy, idąc za królem i Gilbertem, ugrupowali się około stołu, przy którym, na wezwanie króla, siadł Gilbert, by łatwiej wykonać rysunek.
Rozpoczął on więc szkicować machinę, której lin je Ludwik XVI śledził ze skrupulatną uwagą.
Niczego tam nie brakowało, ani pomostu, ani prowadzących nań schodów, ani dwóch słupów, ani tarcicy, ani lufcika, ani żelaza wykrojonego w półksiężyc.
Zaledwie kończył ten ostatni szczegół, gdy król go zatrzymał.
— Ha! — rzekł — nic dziwnego, że doświadczenie chybiło, zwłaszcza za trzecim razem.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie? — zapytał Gilbert.
— Zależy to od kształtu tasaka — rzekł Ludwik XVI; trzeba nie mieć najmniejszego pojęcia o mechanice, by przedmiotowi mającemu ciąć materję, stawiającą opór, nadawać formę półksiężyca.
— Jakąż więc formę uważa Wasza królewska mość za najwłaściwszą?
— Oczywiście trójkąt.
Gilbert próbował sprostować rysunek.
— Nie, nie, nie tak — rzekł król. Pozwól mi pan pióro.
— Oto jest, Najjaśniejszy Panie, pióro, krzesło.
Zaledwie król ujął pióro i usiadł, aliści okrzyk rozdzierający, okrzyk przestrachu, niemal boleści, ozwał się nad jego głową.
Obejrzał się: była to królowa. Blada, chwiejąca się, rozstrojona, padła omdlała na ręce Gilberta.
Jak i inni pociągnięta ciekawością, podeszła do stołu, a przechyliwszy się nad krzesłem króla, przez ramię jego, i to w chwili gdy poprawiał najgłówniejszy szczegół, poznała ohydną machinę, którą ukazał jej przed dwudziestu laty Cagliostro w zamku Taverney-Maison-Rouge.
Na ten widok tyle tylko miała siły, by krzyknąć okropnie. Życie ją opuściło, tak jak gdyby złowroga machina już na niej odbywała swą czynność; i padła zemdlona, jak widzieliśmy na ręce Gilberta.
Łatwo pojąć, że po takim wypadku wieczór się przerwał.
Lubo nikt nie mógł zdać sobie sprawy z przyczyn, które spowodowały zemdlenie królowej, fakt sam istniał jednak.
Spostrzegłszy rysunek Gilberta, poprawiony przez króla, królowa krzyknęła i zemdlała.
Taka pogłoska obiegała po grupach, to też wszyscy, co nie należeli do rodziny, lub przynajmniej do poufnych, odeszli.
Gilbert podał pierwszą pomoc królowej.
Pani de Lamballe nie chciała puścić jej od siebie. Trudnoby wreszcie było przenosić chorą; bo z pawilonu Flory, do pawilonu Marsan, gdzie mieszkała Marja Antonina, trzeba było przechodzić przez całą długość dziedzińca.
Złożono więc nieszczęśliwą na szezlągu w sypialni księżnej, która z przenikliwością właściwą kobietom, domyśliła się, że w tem zachodzi jakaś ponura tajemnica, oddaliła wszystkich, nawet króla, i stojąc przy krześle, z okiem czule zaniepokojonem, czekała, aż dzięki pomocy Gilberta, królowa odzyska przytomność.
Chwilami tylko zapytywała słówkiem lekarza, a ten nie mogąc nic zdziałać, uspokajał księżnę banalnemi zaledwie zapewnieniami.
Rzeczywiście, przez czas niejaki, gwałtowność ciosu zadanego układowi nerwowemu królowej tak była napiętą, że sole i nacierania skroni octem okazały się niewystarczającemu nareszcie lekkie kurcze w kończynach wskazały polepszenie.
Królowa poruszyła słabo głową z prawej strony na lewą, jak we śnie przykrym, westchnęła i otworzyła oczy.
Widocznem jednak było, iż życie zbudziło się w niej wcześniej niż rozum; bo przez kilka sekund patrzyła po pokoju tym wzrokiem tępym, który wskazywał, że nie wie gdzie jest, ani co się z nią stało. Potem lekki dreszcz przebiegł po całem jej ciele, wydała słaby okrzyk, i zasłoniła ręką oczy, jakby chcąc je oderwać od okropnego widoku.
Przypomniała sobie.
Ale przesilenie minęły Gilbert, nie tając przed sobą, że wypadek miał przyczynę czysto moralną, i wiedząc, jak mało medycyna może w podobnych razach, gotował się odejść, gdy, na pierwszy jego krok wstecz, królowa wyciągnęła rękę, schwyciła go za ramie. i głosem równie nerwowym jak ruch ręki, rzekła:
— Zostań pan... doktorze...
Gilbert zatrzymał się zdziwiony. Wiedział, jak mało sympatji miała dlań Marja-Antonina, a jednak zauważył, z drugiej strony, dziwny i prawie magnetyczny wpływ, jaki na nią wywierał.
— Jestem na rozkazy — rzekł; — ale zdaje mi się, że dobrzeby było uspokoić obawy króla i osób pozostałych w salonie, jeżeli więc Wasza królewska mość pozwoli...
— Tereso, odezwała się królowa do księżnej de Lamballe. — pójdź, — powiedz królowi, żem przyszła do siebie, i czuwaj, aby mi tu nie przeszkadzano: mam do pomówienia z doktorem Gilbertem.
Księżna usłuchała z tą bierną łagodnością, która była rysem zasadniczym jej charakteru, a nawet fizjognomji.
Królowa wsparta na łokciu, powiodła za nią oczyma, zaczekała, jakby chcąc dać jej czas do spełnienia rozkazu, potem zwróciła się ku Gilbertowi ze wzrokiem, utkwionym w jego oczy:
— Doktorze, powiedziała doń, — czy nie dziwisz się przypadkowi, który prawie zawsze stawia mnie oko w oko z tobą, w przesileniach fizycznych lub moralnych.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani, — odpowiedział Gilbert, nie wiem czy dziękować mam temu przypadkowi, czy się nań żalić.
— Dlaczegóż to? Tyle bowiem czytać mogę w sercu, żeby dostrzec, iż to zaszczytne zetkniecie nie odpowiada ani życzeniu ani woli Waszej Królewskiej Mości.
— Powiedziałam też... przypadkowi. Wiesz pan, że jestem szczerą. A jednak, doktorze, w ostatnich okolicznościach, które skłoniły nas do działania zgodnego, okazałeś mi poświecenie prawdziwe: nie zapomnę ci o tem i szczerze dziękuję.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
Królowa powiodła okiem za ruchem jego ciała i twarzy.
— Ja także jestem fizjognomistką, — rzekła; — czy pan wiesz, co mi odpowiedziałeś — nie wymówiwszy ani słowa?
— Najjaśniejsza Pani, odparł Gilbert, ubolewałbym ciężko, gdyby milczenie moje mniej było przejete szacunkiem, niż słowa.
— Pan mi odpowiedziałeś: „Dobrze, podziękowałaś mi i interes uregulowany: przejdźmy do czego innego“.
— Wyraziłem przynajmniej życzenie, ażeby królowa wystawiła na próbę poświecenie moje, aby mi dozwoliła wykazać się skuteczniej niż dotąd: i oto przyczyna tej pożądliwej niecierpliwości, którą może królowa istotnie na twarzy mej zauważyła.
— Panie Gilbert, rzekła królowa, bystro wpatrując się w doktora: jesteś człowiekiem wyższym i chętnie przyznaje: miałam przeciw panu uprzedzenia, uprzedzenia te już nie istnieją.
— Wasza królewska mość pozwoli mi podziękować sobie z głębi serca, nie za komplement, jaki mi uczyniła, ale za zapewnienie, jakie mi daje.
— Doktorze, — podjęła królowa, tak jakby to. co powiedzieć chciała, wiązało się bezpośrednio z tem, co powiedziała, — co myślisz o mojem wydarzeniu?
— Najjaśniejsza Pani, — rzekł Gilbert, — jam jest człowiek pozytywny, naukowy; racz mi Wasza królewska mość postawić kwestię w sposób wyraźniejszy.
— Pytam się pana, jak myślisz, czy zemdlenie moje spowodowane było jednym z tych przystępów nerwowych, którym biedne kobiety skutkiem słabości organizmu ulegają, czy też podajesz temu przypadkowi przyczynę poważniejsza?
— Odpowiem Waszej królewskiej mości, że córka Marji-Teresy, że kobieta, którą widziałem tak spokojna i mężną w nocy z 5-go na 6-ty października, nie jest kobietą zwyczajną: a tem samem nie mogła doznać wstrząśnienia od jednego z takich przypadków, które wstrząsają nerwami kobiet zwyczajnych.
— Masz słuszność, doktorze: a czy wierzysz pan w przeczucia?
— Nauka odpycha wszystkie zjawiska, dążące do odwrócenia materialnego biegu rzeczy; ale są czasami fakta, zadające kłam nauce.
— Powinnam była zapytać: czy wierzysz pan w przepowiednie?
— Sądzę, że dobroć najwyższa dla szczęścia naszego zakryła przed nami przyszłość zasłoną nieprzebitą. Niektóre umysły co do natury otrzymały wielką trafność matematyczną, mogą przez głębokie badania przyszłości uchylić rąbek tej zasłony, mogą ujrzeć jak przez mgłę rzeczy przyszłe; ale wyjątki te są rzadkie, i odkąd religja zniosła fatalizm, odkąd filozofia ustanowiła granice wiary, stracili wieszczowie trzy czwarte swego uroku. A jednak... dodał Gilbert.
— A jednak? — powtórzyła królowa, widząc, że zatrzymuje się zadumany.
— A jednak — mówił dalej, jakby czynił wysiłek dla przystąpienia do kwestji, która rozum jego spychała w sferę zwątpienia — a jednak jest człowiek...
— Jest człowiek... — powtórzyła królowa z zajęciem bez tchu, podążając za słowami Gilberta.
— Jest człowiek, który czasami przez fakta niezaprzeczone, pomięszał wszystkie szyki mojego rozumowania.
— A tym człowiekiem?...
— Nie śmiem go nazwać wobec Waszej królewskiej mości.
— Tym człowiekiem jest twój mistrz, nieprawdaż, panie Gilbercie? Człowiek wszechwładny, nieśmiertelny, cudowny Cagliostro?
— Najjaśniejsza Pani, moim jedynym prawdziwym mistrzem, jest natura. Cagliostro jest tylko mym zbawcą. Uderzony kulą. która mi przesyła piersi, tracąc wszystką krew wskutek rany, jaką później jako lekarz, po dwudziestu latach nauki, musiałbym uważać za nieuleczalną, zostałem w kilka dni przez niego uleczonym, za przyłożeniem jakiegoś balsamu niewiadomego mi składu; stad moja dlań wdzięczność, stad mój prawie podziw.
— I człowiek ten czynił panu przepowiednie, które się sprawdziły?
— O, tak. Najjaśniejsza Pani, nie do uwierzenia; człowiek ten stąpa po teraźniejszości krokiem tak pewnym, iż możnaby mniemać, że zna przyszłość.
— Tak, iż gdyby ten człowiek coś panu powiedział, to wierzyłbyś jego przepowiedni?
— Działałbym przynajmniej tak, jakby miała się sprawdzić.
— I gdyby ci przepowiedział naprzykład śmierć przedwczesną, straszną, hańbiącą, gotowałbyś się na śmierć taką.
— Przynajmniej, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, głęboko wpatrując się w królowę, — starałbym się jej uniknąć wszelkim możliwym sposobem.
— Uniknąć?... Nie, doktorze, nie... ja widzę już, że jestem skazana — rzekła królowa: — Ta rewolucja jest otchłanią, która pochłonie tron; ten lud jest lwem, który mnie pożre.
— A! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert — ten lew, który cię przeraża, położy się u nóg twych jak baranek, jeżeli zechcesz tylko.
— Czyż go nie widziałeś w Wersalu?
— Nie widziałaś-że go, Najjaśniejsza Pani, w Tuileries? To ocean, bijący ustawicznie, aż wykorzeni skałę, sprzeciwiającą się jego prądowi; a przeciwnie, pieszczący jak piastunka łódź, którą mu się powierza.
— Doktorze, oddawna wszystko zerwane między tym ludem i mną: on mnie nienawidzi, a ja nim pogardzam!
— Bo się rzeczywiście nie znacie wzajem. Przestań, Najjaśniejsza Pani, być dlań królową, a zostań matką: zapomnij, żeś jest córką Marji-Teresy, naszej starej nieprzyjaciółki, siostry Józefa II-go, naszego fałszywego przyjaciela; a bądź francuzką. Posłyszysz wtedy głosy tego ludu, wznoszące się ku tobie z pieszczotą.
Marja-Antonina wzruszyła ramionami.
— Tak, wiem o tem... on błogosławił wczoraj, pieści dziś, a jutro dusi tych, których błogosławił i pieścił.
— Ponieważ czuje, że w tych jest opór jego woli, nienawiść stojąca w przeciwieństwie z jego miłością.
— Czy on wie, co kocha, a co nienawidzi, ten lud, żywioł niszczący! niszczący zarazem jak wiatr, woda i ogień, a mający kaprysy kobiety? Bo widzisz go, Najjaśniejsza Pani, z brzega, jak podróżny widzi ocean; bo następując i odstępując bez widocznej przyczyny, toczy on pianę u nóg twych, i ogłusza cię swemi skarbami, które bierzesz za ryki. Ale nie tak trzeba nań patrzeć. Trzeba go widzieć duchem Pańskim, który unosi się nad wielkiemi wodami; trzeba go widzieć, jak go Bóg widzi, idącym ku jedności, a łamiącym wszystko, co go od tego celu odwodzi. Jesteś królową francuzów, a nie wiesz, co się w tej chwili dzieje we Francji. Odsuń zasłonę, pani nasza Najjaśniejsza, zamiast ją zapuszczać, a podziwiać będziesz, zamiast się lękać.
— Cóż tak pięknego i wspaniałego zobaczę?
— Nowy świat, wschodzący w pośród ruin starego; kolebkę Francji pływającą, niby kolebka Mojżeszowa na rzece szerszej niż Nil... niż morze Śródziemne... Ocean... O! Bóg niech cię osłania kolebko! Bóg niech cię strzeże, Francjo!
I jakkolwiek mało entuzjastyczny, Gilbert wzniósł ręce i oczy do nieba.
Królowa patrzyła nań zdziwiona, nic nie rozumiała.
— Dokądże przybije ta kolebka? — zapytała. Czy do Zgromadzenia Narodowego, tej rzeszy gadułów, burzycieli, niwelatorów? Czy to stara Francja ma prowadzić nową? Smutna to matka dla tak pięknego dziecka, panie Gilbercie!
— Nie, Najjaśniejsza Pani; czy dziś czy jutro, kolebka ta ma przybyć do ziemi nieznanej dotąd, do ziemi, która zwie się ojczyzną. Tam znajdzie ona krzepką karmicielkę, która silnemi czyni narody — Wolność.
— A! wielkie słowa — rzekła Marja-Antonina; — sądziłam, że już je samo nadużycie zabiło.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert nie są to wielkie słowa, ale wielkie rzeczy! Spojrzyj na Francję, w chwili, gdy wszystko już się rozpoczęło, a nic jeszcze nie odbudowało, gdy ona nie ma regularnych municypalności. zaledwie departamenta; gdy nie ma praw, ale sama nadaje sobie prawo. Patrz, Najjaśniejsza królowo, jak ta Francja z okiem niezmrużonem, krokiem pewnym, przechodzi po tej wąskiej kładce, rzuconej miedzy jednym światem a drugim, nad przepaścią... Dokąd zmierza ta stara Francja? Do jedności ojczyzny! Wszystko co uważała za trudne, mozolne, nieprzebyte aż dotąd, stało się dla niej nietylko możliwem, ale nawet łatwem. Nasze prowincje były zlepkiem przesądów rozmaitych, interesów sprzecznych, wspomnień partykularnych; nic nie poradzi, myślano, przeciwko tym dwudziestu pięciu lub trzydziestu narodowościom, odpychającym narodowość ogólną. Stara Langwedocja, stara Tuluza, stara Bretanja, czy zgodzą się, ażeby zostać Normandją, Burgundją, lub Delfinatem? Nie, Najjaśniejsza Pani; wszystkie zostaną Francją. Dlaczego one tak zacienie obstawały przy swoich ustawach, przywilejach, prawodawstwie? Bo nie miały ojczyzny. Owóż powiedziałem — ukazała się ojczyzna, daleko wprawdzie, może w przyszłości, ale spostrzegły te matkę nieśmiertelną i płodną, która woła do siebie, z rękoma otwartemi dziatwę rozpierzchłą i zbłąkaną. Matka ta im wspólna: w pokorze swej zwali się Bretonami, Normandami, Burgundami; a dziś wszyscy zwą się francuzami!
— Słuchając cie, doktorze — odezwała się królowa z ironją — Francja, ta stara Francja, najstarsza córka Kościoła, jak ją nazywają Papieże od IX wieku, istniałaby dopiero od wczoraj?
— I w tem właśnie jest cud. Najjaśniejsza Pani; dawniej była Francja, a dzisiaj są francuzi, ale nadto bracia; trzymający się za ręce. Ludzie nie są tak źli, jak o nich mówią; dążą oni do stowarzyszenia; by ich rozłączyć, przeszkodzić ich zbliżeniu, trzeba było całego świata wynalazków przeciwnych naturze: komory celne, wewnętrzne opłaty niezliczone, rogatki po drogach, zastawy po rzekach, rozmaitość praw, urządzeń, wag, miar, rywalizacja prowincyj, krain, miast, miasteczek. Aż przychodzi trzęsienie ziemi, wstrząsa ono tronem, przewraca stare mury, niszczy wszystkie przeszkody.
— Do czegóż zmierzasz, panie doktorze? Czy chcesz uspokoić mnie widokiem powszechnego braterstwa trzydziestu milionów rokoszan, występujących przeciwko swojemu królowi i królowej?
— O! zastanówmy się, Najjaśniejsza Pani! — zawołał Gilbert; — to nie lud podnosi rokosz przeciw swemu królowi i królowej, ale król i królowa podnoszą rokosz przeciw swemu ludowi: oni to ciągle przemawiają językiem prerogatyw i królewskości, kiedy koło nich przemawiają językiem braterstwa i poświęcenia. Rzuć Wasza królewska mość okiem na jednę z tych improwizowanych uroczystości, a zobaczysz tam zawsze prawie, wpośród obszernej równiny na wierzchołku wzgórza, ołtarz; ołtarz czysty, jak Ablowy. a na tym ołtarzu małe dziecko, które wszyscy adoptują i które upieszczone, a obdarowane, staje się dzieckiem wszystkich. Owóż Najjaśniejsza Pani, to Francja wczorajsza, o której mówię, to dziecię na ołtarzu, a koło ołtarza ludy. Włochy, Irlandia, Hiszpanja,
patrzą na to dziecię urodzone wczoraj, które niesie im przyszłość, i ze łzami w oczach wyciągają doń ręce okute, wołając: „Francjo, Francjo! jesteśmy wolni w tobie!“ Najjaśniejsza królowo — zakończył Gilbert — czas jeszcze, weź to dziecię z ołtarza i przytul je jak matka.
— Zapominasz, doktorze — odpowiedziała królowa — że ja mam inne jeszcze dzieci, dzieci mojego łona, i że czyniąc to. co mówisz, wydziedziczam je na rzecz dziecka obcego.
— Jeżeli tak, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z głębokim smutkiem — to zawiń te dzieci w swój królewski płaszcz, w płaszcz Marji Teresy, i unieś je z sobą po za granice Francji; bo słusznie wyrzekłaś Wasza królewska mość, lud cię pożre i dzieci twe z tobą. Ale niema czasu do stracenia, śpiesz się, śpiesz. Najjaśniejsza Pani!
— A pan nie sprzeciwiasz się temu wyjazdowi?
— Bynajmniej. Teraz, skoro wiem prawdziwe zamiary Waszej królewskiej mości, chętnie nawet dopomogę.
— Doskonale — rzekła królowa — gdyż jest tu szlachcic gotowy działać, poświęcić się, umrzeć.
— Ah! Najjaśniejsza Pani — zawołał Gilbert z przerażeniem — czy to czasem nie margrabia de Favras?
— Kto panu powiedział jego nazwisko?... Kto panu odkrył jego projekt?
— Oh! Najjaśniejsza Pani, radzę ostrożność, nad Favrasem ciąży przepowiednia złowroga!
— Czy tego samego proroka?
— Tak jest.
— I jakiż go los czeka według niego?
— Śmierć przedwczesna, straszna, hańbiąca! śmierć, o jakiej słyszałem niedawno z ust Waszej królewskiej mości.
— A więc powiedziałeś pan prawdę: niema czasu do stracenia, ażeby zadać kłam temu złowrogiemu wróżbicie.
— Czy Wasza królewska mość każesz uprzedzić pana de Favras, że przyjmujesz jego pomoc?
— W tej chwili jest tam ktoś u niego, panie Gilbercie, oczekuje właśnie na jego odpowiedź.
Nadeszła pani Lamballe, i szepnęła kilka słów do ucha królowej.
— Niech wejdzie, niech wejdzie! — zawołała Marja Antonina — doktór wie o wszystkiem. Doktorze — mówiła — oto pan Izydor de Charny przynosi mi odpowiedź margrabiego de Farras. Jutro królowa opuści Paryż; pojutrze będziemy za granicą Francji. Proszę cię, baronie, wejdź... Wielki Boże! co panu jest? coś taki blady?
— Księżna de Lamballe oświadczyła mi, że mogę mówić przy doktorze Gilbercie — powiedział Izydor.
— Tak jest, mów pan. Czy widziałeś margrabiego de Favras?... Czy margrabia gotów?... Przyjmujemy jego ofiarę... opuścimy Paryż, Francje.
— Margrabia de Favras został przed godziną aresztowany na ulicy Beaurepaire i zaprowadzony do Chatelet — odparł Izydor.
Wzrok królowej płomienny, zrozpaczony, pełen gniewu, skrzyżował się ze wzrokiem Gilberta.
Ale cała moc Marji Antoniny wyczerpała się w tym wzroku.
Gilbert podszedł ku niej i tonem głębokiej litości, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani!... czy mogę wam przydać się na co, proszę mną rozporządzać; rozum mój, poświęcenie i życie, składam u nóg waszych.
Królowa zwolna wzniosła oczy na doktora i głosem zrezygnowanym powiedziała:
— Panie Gilbercie, ty, który jesteś tak uczonym i który uczestniczyłeś w doświadczeniu dziś zrana, czy jesteś zdania, że śmierć zadana przez tę straszliwą machinę jest istotnie tak łagodna, jak utrzymuje wynalazca?
Gilbert westchnął i zakrył oczy obiema rękami.
W tej chwili Monsieur, który dowiedział się o wszystkiem, bo wieść o aresztowaniu margrabiego de Favras rozbiegła się w kilka sekund po całym pałacu — zawołał czemprędzej o powóz i odjechał, nie zapytawszy o zdrowie królowej i prawie nie pożegnawszy się z królem.
Ludwik XVI zastąpił mu drogę.
— Bracie mój rzekł — nie tak ci pilno bodaj wracać do pałacu Luxemburg, abyś nie miał czasu udzielić mi rady. Co mam czynić zdaniem twojem?
— Pytasz mnie. Najjaśniejszy Panie, cobym uczynił na twojem miejscu?
— Tak.
— Opuściłbym margrabiego de Favras i przysiągłbym wierność konstytucji.
— Jakże chcesz, abym zaprzysiągł wierność konstytucji, która nie jest ukończona?
— Tembardziej, mój bracie — rzekł Monsieur z tem spojrzeniem skośnem i fałszywem, które pochodziło z najgłębszych zakrętów jego serca — nie potrzebujesz czuć się zobowiązanym do dotrzymania przysięgi.
Król pozostał czas jakiś w zadumaniu.
Nazajutrz po aresztowaniu margrabiego de Favras, następujący okólnik obiegał po całym Paryżu:
„Margrabia de Favras (plac królewski) aresztowany został wraz ze swa małżonką, w nocy z 24-go na 25-ty, na ułożenie planu, mającego na celu podniesienie trzydziestu tysięcy ludzi dla zamordowania generała de Lafayette i burmistrza miasta, a następnie dla odcięcia nam żywności. Monsieur, brat królewski, stał na czele spisku.
Łatwo pojąć, jakie dziwne zaburzenie sprawił podobny okólnik w Paryżu z roku 1790, tak łatwym do wzruszeń.
Promień zapalonego prochu nie spowodowałby prędszego płomienia, niż ten, jaki się wzmógł wszędzie, gdzie dobiegł podżegawczy papier.
Zrazu był on we wszystkich rękach: we dwie godziny potem wszyscy umieli go na pamięć.
Wieczorem dnia 26-go, kiedy delegowani z Gminy zebrali się na naradę w ratuszu i czytali uchwałę komitetu śledczego, wydaną świeżo, woźny oznajmił naraz, iż Monsieur żąda posłuchania.
— Monsieur! — powtórzył dobry Bailly, przewodniczący w Zgromadzeniu — co za Monsieur?
— Monsieur, hrabia Prowancji, brat królewski.
Na te słowa, członkowie gminy spojrzeli po sobie. Imię Monsieur, od wczoraj zrana było we wszystkich ustach.
Ale, spoglądając po sobie, powstali.
Bailly rzucił wzrokiem pytającym dokoła, a ponieważ odpowiedzi nieme, jakie czytał w oczach swoich kolegów, wydały mu się jednozgodnemi:
— Idź — rzekł do woźnego — oznajmić Jego wysokości, że lubo zdziwieni zaszczytem, jaki nam czyni, gotowiśmy go przyjąć.
W kilka sekund potem Monsieur został.
Był on sam: twarz miał bladą, a jego chód, zazwyczaj niepewny, tego wieczora był bardziej jeszcze chwiejnym.
Szczęściem dla księcia, każdy z członków gminy miał przy sobie świece stojące na ogromnym stole w podkowę, przy którym wszyscy siedząc pracowali, tak, iż środek tej podkowy pozostawał we względnym zmroku.
Okoliczność ta nie uszła uwagi księcia.
Bojaźliwym wzrokiem spojrzał po tem licznem zebraniu, w którem, w braku sympatji, znalazł tylko szacunek, i głosem zrazu drżącym, ale stopniowo coraz pewniejszym:
— Panowie! — rzekł — chęć odepchnięcia okrutnego oszczerstwa sprowadza mnie pośród was. Pan margrabia de Favras aresztowany został onegdaj na rozkaz waszego komitetu śledczego, a dziś rozgłaszają z przesadą, że ja mam z nim obszerne stosunki.
Kilka uśmiechów przeszło po twarzach słuchaczów, szepty przyjęły tę pierwszą część przemowy księcia.
Mówi! on dalej:
— Z tytułu obywatela miasta Paryża, uważałem za właściwe sam zawiadomić was o jedynych stosunkach, wśród jakich znałem pana de Favras.
Jak łatwo się domyśleć, uwaga panów członków gminy podwoiła się; pragnęli dowiedzieć się z ust samego Monsieur, wierząc lub nie wierząc, jakie były stosunki Jego książęcej wysokości z margrabią de Favras.
Jego wysokość mówił dalej:
— W roku 1772, margrabia de Favras wszedł do mej gwardji szwajcarskiej i wyszedł z niej roku 1775; odtąd nie rozmawiałem z nim wcale.
Szmer niedowierzania przeszedł po słuchaczach; ale jedno spojrzenie Baillego powściągnęło ów szmer, tak, że Monsieur mógł pozostać w wątpliwości, czy szmer ten był na jego korzyść lub niekorzyść.
I mówił dalej:
— Pozbawiony od kilku miesięcy dochodów, niespokojny o znaczne wypłaty, jakie mnie czekają w styczniu, pragnąłem uczynić zadosyć moim zobowiązaniom, bez obciążania skarbu publicznego. Postanowiłem więc zaciągnąć pożyczkę. Przed dwoma tygodniami pan de la Chatre wskazał mi margrabiego de Favras, jako mogącego otrzymać taką pożyczkę od bankiera z Genui. Podpisałem więc oblig na dwa miljony, czyli na sumę potrzebną dla zadosyć uczynienia zobowiązaniom z początkiem roku, oraz dla opłacenia pensji mojego domu. Ponieważ to interes czysto finansowy, poleciłem memu intendentowi, ażeby się nim zajmował. Z margrabią de Favras nie widziałem się, nie pisałem do niego wcale, nie miałem z nim żadnego osobistego zetknięcia; i to wreszcie, co uczynił, jest mi zgoła nieznane.[5]
Śmiech wychodzący z szeregów publiczności dowodził, że nie wszyscy usposobieni byli wierzyć na słowo dziwnemu zapewnieniu księcia, że nie widząc pośrednika, powierzył mu oblig dwu-miljonowy.
Monsieur zaczerwienił się i chcąc zapewne prędzej zakończyć fałszywe położenie, jakie sobie wytworzył, dodał żywo:
— Jednakże, panowie, dowiedziałem się wczoraj, że rozrzucano w stolicy nader szeroko papier brzmiący w tych słowach...
I Monsieur odczytał — co było rzeczą zgoła niepotrzebną, bo każdy go miał w ręku lub w pamięci — biuletyn, któryśmy zacytowali wyżej.
Na te słowa: „Monsieur, brat królewski stał na czele“, wszyscy członkowie Gminy uchylili głowy.
Znaczyłoż to, że byli tego samego przekonania, co biuletyn? Czy też wyrażało poprostu, że są właśnie w biegu tego oskarżenia.
Bądź co bądź, Monsieur mówił dalej:
— Nie oczekujecie zapewne po mnie, ażebym zstępował aż do usprawiedliwiania się z tak niskiej zbrodni; ale w czasie, gdy potwarze najniedorzeczniejsze mogą łatwo najlepszych obywateli pomieszać z wrogami rewolucji, uważałem, panowie, iż winienem to królowi, wam i samemu sobie, ażeby wejść we wszystkie szczegóły, któreście usłyszeli, dla uwolnienia opinji publicznej od wszelkiej niepewności. Od chwili, gdym na drugiem zebraniu notablów, objawił zdanie w kwestji zasadniczej, dzielącej jeszcze umysły, nie przestawałem mniemać, że dokonywa się wielki przewrót; że król, ze względu na swe chęci, cnoty i stopień najwyższy, powinien stanąć na jego czele, ponieważ przewrót ten nie może być korzystnym dla narodu, nie będąc zarówno korzystnym dla monarchii; że nareszcie władza królewska winna stanowić przedmurze dla wolności narodowej, a wolność narodowa podstawę dla władzy królewskiej...
Lubo znaczenie frazesu nie było dość jasne, zwyczaj oklaskiwania pewnych kombinacyj wyrazów sprawił, że i tu odezwały się oklaski.
Monsieur zachęcony podniósł głos, i dodał, zwracając się z nieco większą śmiałością do członków zebrania:
— Proszę przytoczyć jaki jeden z moich czynów, gdzieby nie sprawdzały się zasady, które wygłosiłem, i skądby się okazało, że w jakiejbądź okoliczności, szczęście króla i narodu przestało być jedynym przedmiotem myśli moich i życzeń. Aż dotąd, nie zmieniłem nigdy uczuć ni zasad, i nie zmienię ich nigdy!
Na to odpowiedział Bailly w ten sens:
— Miłościwy książę, jestto wielką uciechą dla przedstawicieli gminy Paryskiej widzieć pośród siebie brata ukochanego króla, króla odnowiciela wolności francuskiej. Dostojni bracia jednakie łączą was uczucia... Uczucia te zaznaczone są w wyjaśnieniach, jakich jego Wysokość raczył udzielić zebraniu. Książę wychodzi naprzeciwko opinji publicznej; obywatel ceni opinję swych współobywateli, ja też składam Jego wysokości w imieniu zebrania hołd szacunku i wdzięczności, jaki ono winno jego uczuciom, jego zaszczytnej obecności, a zwłaszcza cenie, jaką przywiązuje do szacunku ludzi wolnych.
Wtedy Monsieur, rozumiejąc zapewne, że pomimo wielkich pochwał, jakiemi Bailly obsypał jego postąpienie, postąpienie to rozmaicie będzie tłumaczone, odpowiedział mu z miną ojcowską którą potrafił przyjmować w okolicznościach, gdzie mogła mu być użyteczną.
— Panowie!... obowiązek, który tu spełniłem, przykrym był dla serca cnotliwego; ale wynagradzają go uczucia wyjawione mi przez zebranie, i usta moje nie powinny się już otworzyć jedno dla uproszenia łaski tym, którzy mnie obrazili...
Jak widzimy, Monsieur nie zobowiązywał ani siebie, ani zebrania. Dla kogo prosił o łaskę?... Nie dla Favrasa, bo nikt nie wiedział, czy Favras jest winnym, i wreszcie Favras nie obraził księcia.
Nie. Monsieur żądał poprostu łaski dla autora okólnika, który go oskarżał; ale autor nie potrzebował łaski, bo był nieznany.
Monsieur tedy wykonał na swój rachunek część rady, którą dał bratu, Ludwikowi XVI.
Wyparł się on Favrasa, a jak widzimy z pochwał, udzielonych mu przez cnotliwego Bailly, rzecz zyskała powodzenie.
Uznając to, król Ludwik XVI, postanowił ze swej strony zaprzysiąc wierność konstytucji.
Pewnego razu woźny oznajmił prezesowi Zgromadzenia Narodowego, którym tego dnia był pan Bureaux de Puzy, że król z kilku ministrami, zgłasza się do drzwi Maneżu.
Przedstawiciele ludu spojrzeli po sobie zdziwieni. Co ma im do powiedzenia król, który od tak dawna chodził innemi, niż oni, drogami?...
Wprowadzono Ludwika XVI i prezes ustąpił mu swego miejsca.
Na wszelki wypadek sala zabrzmiała okrzykami. Oprócz Petiona, Kamila Desmonlina i Marata, cała Francja była jeszcze, lub mniemała, że jest jeszcze monarchiczną.
Król uczuł potrzebę powinszować Zgromadzeniu jego prac; pochwalić piękny podział Francji na departamenty; ale czego nie mógł dość śpiesznie wyrazić, bo go uczucie dusiło, to swej gorącej miłości dla konstytucji.
Początek mowy wzniecił nieco niepokoju, środek usposobił umysły do wdzięczności, ale koniec, o!... koniec podniósł uczucia Zgromadzenia aż do zapału.
Król nie mógł powstrzymać się z wyrażeniem miłości dla tej małej konstytucyjki z roku 1791, która jeszcze się nie urodziła, cóż to dopiero będzie, jak cała na świat przyjdzie?...
Król wtedy stanie się jej fanatykiem.
Zgromadzenie płakało z rozczulenia.
Powiadamy, że płakało i wcale nie przesadzamy; płakał Barnave, Lameth płakał. Duport płakał. Mirabeau płakał i Barrere płakał. Był to istny potop.
Zgromadzenie straciło głowę. Powstało co do jednego; powstały trybuny: każdy wyciągał rękę i zaprzysięgał wierność konstytucji, która jeszcze nie istniała.
Król wyszedł; ale król i Zgromadzenie nie mogli się tak rozstać, zgromadzenie wyszło za królem, otaczało go, przybyło aż do Touileries, gdzie je królowa przyjmowała.
Królowa nie jest entuzjastką — ona, dzielna córa Marji Teresy, godna siostra Leopolda, nie płacze; ukazuje syna deputowanym narodu.
— Panowie!... — oświadcza — podzielam wszystkie uczucia króla; łączę się sercem z tem postąpieniem, jakie mu przywiązanie do ludu podyktowało. Oto mój syn; nie zaniedbam niczego, aby go przyuczyć do naśladowania cnót najlepszego z ojców, do szanowania wolności publicznej, do szanowania praw, których, spodziewam się, będzie on najsilniejszą podporą.
Trzeba było bardzo rzeczywistego zapału, aby go podobna mowa nie oziębiła; ale też zapał Zgromadzenia rozpalony był do białości. Zaproponowano wykonać natychmiast przysięgę; sformułowano ją naprędce; najpierwszy, prezes Zgromadzenia ozwał się w te słowa:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu i królowi, i przysięgam podtrzymywać całą moją siłą konstytucję uchwaloną przez Zgromadzenie Narodowe, a zatwierdzoną przez króla.
I wszyscy członkowie Zgromadzenia, wyjąwszy jednego, podnieśli ręce, i każdy z kolei powtórzył: „Przysięgam!...“
Dziesięć dni następnych po tym szczęśliwym objawie, który wrócił radość Zgromadzeniu, spokój Paryżowi, spoczynek Francji, upłynęły na uroczystościach, balach, iluminacjach.
Na wszystkie strony słyszano tylko przysięgi: przysięgano na Gréve. w Ratuszu, w kościołach, na ulicach, na rynkach; stawiano ołtarze ojczyźnie, prowadzano do nich studentów, i studenci przysięgali tak jakby już byli ludźmi, i jakby wiedzieli, co to jest przysięga.
Zgromadzenie zarządziło Te Deum, na które udało się w pełni; przy ołtarzu, w obliczu Boga, ponowiono już wykonana przysięgę.
Tylko król nie poszedł do Notre Dame, a tem samem nie przysięgał.
Zauważono jego nieobecność, ale wszyscy byli tak uradowani, tak ufni, że poprzestali na pierwszym lepszym pretekście. jaki mu się podać podobało.
— Czemuż to ty nie byłeś na Te Deum?... czemuż to nie przysięgałeś na ołtarzu tak jak inni?... — zapytała ironicznie królowa.
— Bo skłamać mogę — odparł Ludwik XVI, — ale nie mogę krzywoprzysięgać.
Królowa odetchnęła.
Wizyta królewska w Zgromadzeniu Narodowem miała miejsce dnia czwartego lutego 1790 roku.
We dwanaście dni potem, to jest w nocy z siedemnastego na osiemnasty, w nieobecności gubernatora w Chatelet, który tegoż samego dnia otrzymał urlop dla odwiedzenia matki umierającej w Soissons, człowiek jakiś stanął przy furcie wiezienia i okazał rozkaz podpisany przez pana porucznika policji, rozkaz upoważniający przybyłego do rozmówienia się z margrabią de Favres bez świadków.
Czy ten rozkaz był autentyczny czy sfałszowany, tego twierdzić nie śmiemy; w każdym jednak razie, zbudzony vicegubernator uznał go za dobry, skoro rozkazał natychmiast, ażeby bez względu na porę spóźnioną wprowadzono przybyłego do celi margrabiego de Favras.
Poczem, polegając na dobrej straży swych kluczników wewnątrz i szyldwachów zewnątrz, udał się napowrót do łóżka, dla dokończenia nocy tak niepomyślnie przerwanej.
Przybyły, pod pozorem, że dobywając rozkaz z pugilaresu, upuścił ważny papier, wziął lampę i szukał go na ziemi, aż póki nie zobaczył, iż pan vicegubernator Chateletu wszedł do swego pokoju. Wtedy oświadczył, iż papier ten zostawił zapewne u siebie na stoliku nocnym i prosił, ażeby mu go w razie znalezienia oddano przy odejściu.
Potem, dając lampę oczekującemu klucznikowi, prosił, aby go zaprowadzono do celi margrabiego de Favras.
Klucznik otworzył jedne drzwi, przepuścił nieznajomego, przeszedł sam i drzwi za nim zamknął.
Zdawał się przypatrywać temu nieznajomemu ciekawie, jak gdyby oczekiwał aż ten lada chwila wyda mu jakieś ważne zlecenie.
Postąpili dwanaście schodów i zapuścili się w korytarz podziemny.
Pokazały się drugie drzwi, które klucznik otworzył i zamknął jak pierwsze.
Znaleźli się wtedy jakby w jakiej sieni, z której znowu schody prowadziły w głąb ciemnego korytarza, a przekonawszy się, że mrok jego jest równie samotny jak niemy:
— Czy ty jesteś klucznik Ludwik?... — zapytał.
— Ja.
— Brat loży Amerykańskiej?...
— Tak.
— Umieszczony tu zostałeś przed tygodniem przez rękę niewidzialną dla dopełnienia dzieła niewiadomego?...
— Tak.
— Czy gotów jesteś spełnić to dzieło?...
— Gotów.
— Masz odebrać rozkazy od człowieka...
— Tak, od mesjasza.
— Po czem masz go poznać?...
— Po trzech głoskach na tablicy.
— Ja jestem tym człowiekiem, a oto te głoski.
I na te słowa przybyły roztworzył żabot swój koronkowy, i ukazał na piersiach trzy głoski, których wpływ wskazywaliśmy już dawniej w ciągu tych opowiadań: L. P. D.
— Mistrzu!... — rzekł klucznik schylając się. — jestem na twoje rozkazy.
— Dobrze. Otwórz mi więzienie margrabiego de Favras i trzymaj się w gotowości.
Klucznik schylił się bez odpowiedzi, poszedł przodem, aby oświetlić drogę, i zatrzymując się przed niskiemi drzwiami.
— Tu, rzekł.
Nieznajomy skinął głowa; klucz wprowadzony do zamku zgrzytnął dwa razy i drzwi się otworzyły.
Władza, przedsiębiorąc względem więźnia najściślejsze środki ostrożności i wprowadzając go do więzienia zagrzebanego dwadzieścia stóp pod ziemią, miała jednak względy dla jego stanu. Dano mu łóżko czyste i pościel białą. Przy łóżku stał stół z książkami i przyborami do pisania, przeznaczonemu do ułożenia protokółu obrony.
Lampa zagasła górowała nad wszystkiem.
W innym kącie, na innym stole, lśniły się przybory toaletowe wydobyte z wytwornego mieszka o herbach margrabiego; na murze przymocowane było małe zwierciadełko dobyte z tegoż mieszka.
Margrabia de Favras spał snem tak głębokim, że drzwi się otworzyły, nieznajomy podszedł, klucznik postawił drugą lampę obok pierwszej i wyszedł na znak nieznajomego, a wszystkie te ruchy i odgłosy więźnia nie zbudziły.
Nieznajomy patrzył czas jakiś z uczuciem głębokiej melancholii na tego śpiącego człowieka: potem, jakby sobie przypomniał, że czas jest drogi, położył mu rękę na ramieniu.
Więzień drgnął, obejrzał się żywo. a oczy otworzył szeroko, jak zwykle ci, co usnąwszy, czekają na złą wiadomość po przebudzeniu.
— Uspokójcie się, panie margrabio de Favras — wyrzekł nieznajomy — to przyjaciel.
Margrabia de Favras popatrzył chwile na gościa nocnego z miną wyrażającą zdziwienie, że go jakiś przyjaciel przychodzi szukać na dwadzieścia stóp pod ziemią.
Ale wkrótce przywołując wspomnienia:
— Aha — rzekł — pan baron Zannone...
— Ja sam, kochany margrabio.
Favras rzucił z uśmiechem wzrok około siebie, i wskazując palcem baronowi stołek wolny od książek i odzieży, rzekł:
— Proszę, siadaj pan.
— Kochany margrabio — rzekł baron — przyszedłem zaproponować wam rzecz jednę, która nie wymaga długiej rozprawy, zwłaszcza, te nie mamy czasu do stracenia...
— Cóż mi proponujecie, baronie?... Zapewne nie pożyczkę.
— Czemużby nie?
— Ponieważ rękojmię, jakie dać mogę, nie wydają mi się bardzo pewne...
— Dla mnie nie byłaby to przyczyna, margrabio; owszem, gotów jestem wam dać natychmiast milion.
— Mnie — rzekł Favras z uśmiechem.
— Tak. Ale byłoby to pod warunkami, którychbyście nie przyjęli, więc nawet nie proponuję.
— Zatem, skoro powiedzieliście, że wam pilno, przystąpmy do rzeczy.
— Wszak wiecie, że jutro sadza was, margrabio?
— Tak, słyszałem coś o tem — odrzekł Favras.
— Wiecie, że sędziami waszymi maja być ci sami, którzy uwolnili Augearda i Bezenvala?...
— Wiem.
— Wiecie, że jeden i drugi uwolnieni zostali jedynie za silnem wdaniem się dworu?
— Wiem — odparł po raz trzeci Favras, bez żadnej zmiany głosu.
— Spodziewacie się zapewne, że dwór uczyni dla was to, co uczynił dla waszych poprzedników?...
— Ci, z którymi miałem zaszczyt być w stosunkach, z tytułu przedsięwzięcia, jakie mnie tu zaprowadziło, wiedza, jak maja względem mnie postąpić, a cokolwiek uczynią, będzie dobrem z pewnością.
— Już oni pod tym względem powzięli postanowienia, panie margrabio, i mogę was uwiadomić o tem, co uczynili.
Favras nie okazał żadnej ciekawości.
— Monsieur — mówił dalej baron — udał się na ratusz i oświadczył, że was zaledwie zna, że was od roku 1775 nie widział...
Margrabia skinął głowa, potwierdzając.
— Co się tyczy króla, ten nietylko już nie myśli uciekać, ale owszem, w dniu 4-ym tego miesiąca, połączył się eo Zgromadzeniem narodowem i zaprzysiągł konstytucję!
Uśmiech przebiegł po ustach Favrasa.
— Wątpicie? — zapytał baron.
— Nie mówię tego — odparł Favras.
— Widzicie więc, margrabio — że nie można liczyć na hrabiego Prowancji... nie można liczyć na króla...
— Istotnie, panie baronie.
— Staniecie więc wobec sędziów...
— Raczyliście mi to już powiedzieć.
— Skażą was!...
— Zapewne.
— Na śmierć!...
— Być może.
I Favras skłonił się, jak człowiek gotowy na przyjęcie każdego ciosu, który go ma dotknąć.
— Ale — odezwał się baron — czy wiecie, na jaką śmierć kochany margrabio?
— Czyż są dwie śmierci, kochany baronie?
— O! jest ich dziesięć: pal, ćwiertowanie, stryczek, koło, topór... a raczej w przeszłym tygodniu wszystkie te śmierci istniały jeszcze! Dziś, jak mówicie, pozostała tylko jedna: szubienica.
— Szubienica!
— Tak, Zgromadzenie narodowe, ogłosiwszy równość wobec prawa, uznało za słuszne ogłosić równość wobec śmierci! Teraz i szlachta i chłopi wychodzą ze świata jednemi drzwiami i wieszają ich... margrabio.
— Ha! ha! — bąknął Favras.
— Skazany na śmierć, będziecie powieszonym... rzecz nader przykra dla szlachcica, który nie leka się śmierci, jestem tego pewny, ale który ma wstręt do szubienicy.
— Ależ! panie baronie — rzekł Favras — czyście przybyli tu po to tylko, ażeby mi zwiastować wszystkie te dobre wieści, czy macie mi jeszcze coś lepszego do powiedzenia?
— Przyszedłem po to, ażeby wam oznajmić, że wszystko przygotowanem jest do waszej ucieczki, i ta, jeśli chcecie za dziesięć minut stanąć po za obrębem wiezienia, a we dwadzieścia cztery godzin po za granicami Francji...
Favras pomyślał chwile, tak jednak, iż nie zdawało się, aby propozycja barona sprawiła na nim jakiebądź wrażenie. Potem zwracając się do niego:
— Czy propozycja ta wychodzi od króla, czy od jego królewskiej wysokości? — zapytał.
— Nie, panie, wychodzi ode mnie.
Favras spojrzał na barona.
— Od pana? — rzekł. — A dlaczegóż od pana?
— Z powodu współczucia, jakie mam dla was, panie margrabio.
— Jakież współczucie możecie mieć dla mnie, panie baronie? — rzekł Favras. — Widzieliście mnie wszystkiego dwa razy.
— Nie potrzeba widzieć człowieka dwa razy, aby go znać, kochany margrabio. Owóż, prawdziwi szlachcice są rzadcy, ja więc chcę zachować jednego, nie powiem dla Francji, lecz dla ludzkości.
— Innego powodu nie macie?
— Mam i ten, panie margrabio, że układając się z wami o pożyczkę dwumilionowa, i wyliczywszy pieniądze, podałem wam sposób przyśpieszania spisku dziś odkrytego, a tem samem przyczyniłem się dobrowolnie do waszej śmierci.
Favras się uśmiechną.
— Jeżeliście nie popełnili innego występku nad ten. Śpijcie spokojnie — rzekł Favras — rozgrzeszam was.
— Jakto! — zawołał baron — odmawiacie ucieczki?...
Favras podał mu rękę.
— Dziękuję wam z głębi serca, panie baronie — odparł — dziękuję wam w imieniu mojej żony i dzieci, ale odmawiam...
— Bo sadzicie może, iż środki jakieśmy przedsięwzięli, nie są dostatecznie obmyślane, margrabio, i obawiacie się, ażeby próba ucieczki nieudana, nie pogorszyła waszej sprawy?...
— Ja wierze, panie baronie, że jesteście człowiekiem roztropnym, powiem nawet więcej, awanturniczym, skoro sami przychodzicie proponować mi te ucieczkę, ale, powtarzam wam, ja nie chcę uciekać.
— Obawiacie się zapewne, ażebyście, zmuszeni wyjść z Francji, nie pozostawili żony i dzieci w nędzy... Przewidziałem ten wypadek, panie margrabio, i mogę wam ofiarować ten pugilares, w którym jest sto tysięcy franków w biletach kasowych.
Favras patrzył na barona z rodzajem podziwu.
Fotem, potrząsając głową, rzekł:
— Nie o to mi chodzi, panie baronie. Na słowo wasze i bez tego nawet pugilaresu, opuściłbym Francję, gdyby zamiarem moim było uciekać: ale raz jeszcze powtarzam, postanowienie moje jest nieodwołalne: nie ucieknę.
Baron patrzył na odmawiającego, jakby powątpiewał, czy jest przy zdrowych zmysłach.
— Zadziwia cię to, baronie — powiedział Favras ze szczególną pogodą — i pytasz się siebie, nie śmiejąc zapytać mnie, skąd mi przychodzi to osobliwe postanowienie, żeby iść do końca, i umrzeć jeśli trzeba, jakąbądź śmiercią?
— Wyznaje, że tak jest, panie margrabio.
— Więc wam odpowiem. Jestem rojalista, ale nie na sposób tych, którzy emigrują zagranice lub kryją się w Paryżu: opinją moją nie jest fakt polegający na rachubie interesu, ale kult, wiara i religja, mój panie; królowie nie są dla mnie czem innem, jeno tem, czem byłby arcybiskup albo papież, to jest, przedstawicielami widomymi tej religji, o której wspomniałem. Jeżeli ucieknę, mogą przypuszczać, że mi uciekać kazał król albo Monsieur; a skoro mi kazali uciekać, to są moimi wspólnikami. Gdy pozostanę, to Monsieur, który wyparł się mnie na trybunie, i król, który udał, że mnie nie zna, ulegają ciosowi uderzającemu w próżnią. Religje upadają, panie baronie, wtedy dopiero, gdy nie są zdolne stworzyć męczenników. Owóż ja podniosę moją, umierając za nią! Będzie to wyrzut zwrócony do przeszłości, ostrzeżenie dla przyszłości.
— Ależ pomnijcież na rodzaj śmierci, jaka was czeka, margrabio!
— Im śmierć haniebniejsza, tem ofiara większa: Chrystus umarł na szubienicy krzyżowej, miedzy dwoma łotrami!
— Rozumiałbym to, margrabio — rzekł baron — gdyby śmierć pańska miała dla monarchizmu taki wpływ, jaki śmierć Chrystusa miała dla świata. Ale grzechy królów są takie, margrabio, że obawiam się mocno, iż nie wystarczy na ich odkupienie nietylko śmierć jednego szlachcica, ale oni nawet krew króla.
— Niechaj będzie jak Bóg da!... Co do mnie, panie baronie, w tym czasie zwątpienia i niepewności, gdzie tylu ludzi uchybia swym obowiązkom, umrę z ta pociechą, że spełniłem mój.
— Ej! nie, panie — rzekł baron niecierpliwie — umrzecie poprostu z żalem, że tracicie żywot bez żadnego pożytku.
— Kiedy żołnierz rozbrojony nie chce uciekać, kiedy oczekuje na nieprzyjaciela, kiedy urąga śmierci, kiedy ją otrzymuje, wie doskonale, że śmierć ta jest bezużyteczną; powiada tylko sobie, że ucieczka byłaby sromotną, i że woli umrzeć!...
— Panie — rzekł baron — nie uważam się za zwyciężonego...
Dobył zegarek: była już trzecia godzina zrana.
— Mamy jeszcze godzinę — mówił dalej. — Usiądę przy tym stole i będę czytał pół godziny, przez ten czas namyślajcie się, panie margrabio. Za pół godziny dacie mi odpowiedź ostateczną.
I wziąwszy stołek, usiadł przy stole, odwrócony od więźnia, otworzył książkę i czytał.
— Dobranoc panu! — rzekł Favras.
I odwrócił się do muru, zapewne, ażeby rozmyślać z mniejszą dystrakcją.
Czytający dobywał kilka razy zegarka, bardziej niecierpliwy niż wiezień. Po upływie pół godziny wstał i podszedł do łóżka.
Ale daremnie czekał. Favras się nie odwracał.
Wtedy baron nachylił się nad nim, a po oddechu regularnym i spokojnym poznał, że śpi.
— Ha! — rzekł, mówiąc sam do siebie — jestem pobity; ale sad jeszcze nie wyrzekł: może on jeszcze wątpi...
I nie chcąc budzić nieszczęśliwego, którego za kilka dni czekał sen tak długi i głęboki, wziął pióro i napisał na ćwiartce białego papieru:
„Kiedy sąd wyrzeknie, kiedy pan de Favras skazany będzie na śmierć, kiedy nie będzie mia nadziei ani w sędziach, ani w księciu, ani w królu, i jeżeli zmieni zdanie, niech tylko zawoła klucznika Ludwika i powie mu: „Zdecydowałem się na ucieczkę: — a ten znajdzie sposób ułatwienia mu wyjścia.
„Kiedy pan de Favras okryty całunem złowrogim, oczyści się przed kościołem Notre-Dame, kiedy pan de Favras przejdzie bosemi nogami, ze związanemi rękoma krótką przestrzeń dzielącą Ratusz, gdzie zrobi swój testament śmierci, od szubienicy wystawionej na Greve, niech tylko głośno wyrzecze słowa: „Chce być ocalonym!“ a ocalonym zostanie.
Odwiedzający wziął potem kapelusz, podszedł drugi raz do więźnia, by zobaczyć, czy się nie obudził, a zobaczywszy, że śpi wciąż, odszedł, oglądając się kilka razy. do drzwi celi, za któremi z niemą rezygnacją adeptów gotowych na wszystkie poświecenia, by spełnić wielkie dzieło, jakie przedsięwzięli, stał nieruchomy klucznik Ludwik.
— I cóż mam uczynić, mistrzu? — zapytał.
— Pozostać w wiezieniu i wykonać ściśle, cokolwiek ci rozkaże pan de Favras.
Tegoż samego dnia, o godzinie pierwszej po południu, pisarz Chateletu zszedł ze czterema ludźmi, zbrojnemi do wiezienia margrabiego de Favras, i oznajmił mu, że ma stanąć przed sadem.
Margrabia de Favras uprzedzony był w nocy o tej okoliczności przez Cagliostra, a około dziewiątej godziny rano przez vicegubernatora Chateletu.
Czytanie aktu oskarżenia rozpoczęło się o wpół do dziesiątej zrana, i ciągnęło jeszcze o godzinie trzeciej po południu.
— Od dziewiątej sala była natłoczona ciekawymi.
Nikt nie wątpił, iż więzień zostanie skazanym.
Są w konspiracjach politycznych nieszczęśliwi, poświęceni zgóry; czuje się to, że potrzeba jest ofiary całopalnej, i że oni skazani są na taką ofiarę.
Czterdziestu sędziów zasiadało kołem na wyżynie sali; przewodniczący pod baldachimem; za nim obraz przedstawiający Chrystusa ukrzyżowanego, pod nim, na drugim końcu sali, portret króla.
Żywopłot grenadierów narodowych otaczał pretorium, wewnątrz i zewnątrz; drzwi strzegło czterech ludzi.
O kwadrans na czwartą sędziowie wydali rozkaz sprowadzenia oskarżonego.
Oddział z dwunastu grenadierów, czekających na ten rozkaz pośrodku sali z bronią u nogi, ruszył z miejsca.
Wtedy wszystkie głowy, nawet sędziów, obróciły się ku drzwiom, któremi wejść miał pan de Favras.
Po dziesięciu minutach ujrzano czterech grenadierów.
Za niemi szedł margrabia de Favras.
Za nim ośmiu innych kroczyło.
Więzień wszedł wśród jednej z tych przerażających ciszy, jakie umieją zrobić dwa tysiące ludzi zebranych w jednej komnacie wówczas, gdy ukazuje się nareszcie człowiek, lub rzecz, będąca przedmiotem ogólnego oczekiwania.
Fizjognomja zupełnie spokojna, ubranie najstaranniejsza: miał na sobie frak jedwabny haftowany perłowo, kamizelkę białą atłasową, spodnie takież jak frak, pończochy jedwabne, trzewiki ze sprzączkami i krzyż Ś-go Ludwika w dziurce. Uczesany był z rzadką zalotnością.
Na ten krótki czas jakiego potrzebował margrabia de Favras, ażeby przejść ode drzwi do ławy oskarżonych, wstrzymały się wszystkie oddechy.
Upłynęło kilka sekund pomiędzy przybyciem oskarżonego, a pierwszemi słowy, jakie przemówił doń przewodniczący.
Nareszcie, czyniąc ręką, co było zgoła niepotrzebnem, znak, jaki zwykle czynią sędziowie dla nakazania milczenia, zapytał głosem wzruszonym:
— Kto jesteś?
— Jestem oskarżonym i więźniem — odparł de Favras z największym spokojem.
— Jak się nazywasz?
— Tomasz Mahi, margrabia de Favras.
— Skąd pochodzisz?
— Z Blois.
— Twój stan?
— Pułkownik w służbie królewskiej.
— Gdzie mieszkasz?
— Na placu Królewskim, nr. 21.
— Ile masz lat?
— Czterdzieści sześć.
— Usiądź.
Margrabia usiadł.
Wtedy dopiero oddech zdawał się wracać obecnym a w powietrzu przeszedł, jakby podmuch straszliwy, jakby podmuch zemsty.
Oskarżony nie mylił się co do tego. Spojrzał naokoło: wszystkie twarze lśniły nienawiścią, wszystkie pieści groziły; czułeś, że potrzeba było ofiary temu ludowi, z którego rąk wydarto Augearda i Bezenvala i który codziennie wolał wielkim głosem, ażeby powieszono, przynajmniej in effige, księcia Lambesq.
W pośród tych wszystkich twarzy rozdrażnionych, w pośród tych wszystkich spojrzeń rozognionych, oskarżony poznał spokojną twarz i oko sympatyczne swego nocnego gościa.
Pozdrowił go gestem nieznacznym i dalej odbywał swój przegląd.
— Niech oskarżony gotów będzie do odpowiedzi — wyrzekł przewodniczący.
Favras się skłonił.
— Jestem na wasze rozkazy, panie prezesie — rzekł.
Wtedy rozpoczęło się drugie badanie, któremu oskarżony poddał się z równym spokojem, jak pierwszemu.
Potem nastąpiło przesłuchanie świadków potępiających.
Favras, który odmówił ucieczki dla uratowania życia, chciał się bronić przez dyskusje: wskazał więc czternastu świadków na swą obronę.
Po przesłuchaniu więc świadków potępiających, spodziewał się ujrzeć swoich, gdy naraz przewodniczący wyrzekł:
— Panowie, rozprawy zostają zamknięte.
— Przepraszam — odezwał się Favras, ze swą zwykłą uprzejmością — zapominacie o jednej rzeczy, wprawdzie małoważnej: zapominacie o przesłuchaniu czternastu świadków, powołanych na moje żądanie.
— Sąd — odparł przewodniczący — postanowił, że nie będą przesłuchani.
Coś jakby chmura przeszła po czole oskarżonego, a potem iskra trysła mu z oczu.
— Myślałem, że mnie sądzi Chatelot paryski — rzekł — omyliłem się: sądzi mnie, zdaje się inkwizycja hiszpańska.
— Wyprowadzić oskarżonego — odezwał się przewodniczący.
Odprowadzono Favrasa do wiezienia. Jego spokój, grzeczność, męstwa sprawiły pewne wrażenie na widzach, przybyłych bez uprzedzenia.
Ale tych była bardzo mała liczba. Odejściu Favrasa towarzyszyły krzyki, huki, groźby.
— Niema łaski! niema łaski! — wołało pięćset głosów przy jego przejściu.
Wrzaski te goniły za nim, aż pode drzwi wiezienia.
Wtedy jakby mówiąc sam do siebie:
— Ot, co jest spiskować z książętami i panującymi — rzekł zcicha.
Zaraz po wyjściu oskarżonego, sędziowie wzięli się do narad.
Favras udał się na spoczynek o zwykłej godzinie.
Około pierwszej wszedł ktoś do jego wiezienia i zbudził go.
Był to klucznik Ludwik.
Przyszedł pod pozorem przyniesienia więźniowi butelki wina bordo, której ten nie żądał.
— Panie margrabio — rzekł — w tej chwili sędziowie wyrzekają na was wyrok.
— Mój przyjacielu — rzekł Favras — jeżeliś dlatego mnie obudził, to mogłeś dać sobie spokój.
— Nie, panie margrabio, zbudziłem was dlatego, ażeby zapytać, czy nie macie co do powiedzenia temu panu, który nawiedzał was zeszłej nocy?...
— Nie.
— Zastanówcie się, panie margrabio; po wyroku strzeżonym będziecie ściślej, a jakkolwiek władnym jest ów pan, może wola jego skrępowana będzie niemożebnością.
— Dziękuję, mój przyjacielu — rzekł Favras — ale nie mam go o co prosić ani teraz, ani później.
— Jeżeli tak — powiedział klucznik — to żal mi, żem was obudził; ale i tak obudzonoby was za godzinę...
— Tak, że według twego zdania — podjął Favras z uśmiechem — nie warto już zasypiać napowrót, nieprawdaż?
— A no... osadźcie sami, panie margrabio.
Jakiś hałas niebawem dał się słyszeć na wyższych piętrach; drzwi otwierały się i zamykały, kolby uderzały o podłogę.
— Aha! — rzekł Favras — to dla mnie cały ten hałas?
— Przychodzą odczytać wam wyrok, panie margrabio.
— Do licha! postarajże się, ażeby pan protokulista dał mi czas wciągnąć spodnie.
Klucznik wyszedł i drzwi zamknał za sobą.
Przez ten czas margrabia włożył pończochy, trzewiki i spodnie.
Stanął na tym punkcie ubrania, kiedy drzwi się otworzyły. Nie uważał za właściwe posuwać dalej stroju i czekał.
Był istotnie pięknym, z głową w tył odrzuconą, z włosami przez pół rozczochranemi, z żabotem koronkowym, otwartym na piersiach.
W chwili, gdy protokulista wszedł, Favras opuszczał kołnierz od koszuli na ramiona.
— Widzisz pan — rzekł do protokulisty — czekałem na was i to w postawie bojowej.
I przeciągnął ręką po gołej szyi, gotowej do miecza arystokratycznego lub nieszlacheckiego stryczka.
— Słucham więc pana — dokończył.
Protokulista czytał, a raczej bąkał wyrok.
Margrabia skazany został na śmierć; miał odbyć pokutę przed kościołem Notre-Dame, a następnie być powieszony na Greve.
Favras wysłuchał całego czytania z największym spokojem, i nie zmarszczył brwi nawet na wyraz „powieszony“, tak przykry dla ucha szlacheckiego.
Tylko po chwili milczenia, patrząc w twarz protokuliście:
— Oh! panie — rzekł doń — jakże mi cię żal, żeś był zmuszony skazać człowieka na mocy takich dowodów.
Protokulista wyminął odpowiedź.
— Wiecie zapewne, panie margrabio — powiedział — że pozostaje wam tylko pociecha religijna.
— Mylicie się, panie — odparł skazany — pozostaje mi jeszcze ta, którą czerpię we własnem sumieniu.
Przyczem pan de Favras skłonił się protokuliście, który, nie mając już nic u niego do roboty, odszedł.
Odwrócił się jednak przy drzwiach z zapytaniem:
— Czy mam panu przysiąc spowiednika?
— Spowiednika z ręki tych, którzy mnie zabijają?... Nie panie, byłby mi podejrzanym... życie mogę wam oddać, ale zbawienie duszy zachowuje sobie!... Proszę o proboszcza z kościoła ś-go Pawła.
Dwie te godziny byty dobrze użyte.
Po protokuliście weszli dwaj ludzie, z obliczem ponurem, w ubraniu cechowanem.
Favras zrozumiał, że byli to poprzednicy śmierci, stanowiący przednia straż kata.
— Pójdźcie za nami! — rzekł jeden z tych ludzi.
Favras skłonił się na znak zgody.
A wskazując ręką resztę odzieży, leżącą na krześle, zapytał:
— Czy mogę dokończyć ubrania?
— Dokończcie — odpowiedziano.
Wtedy Favras podszedł do stolika, na którym rozłożone były rozmaite przedmioty z jego worka, i przy pomocy zwierciadełka zdobiącego ścianę, zapiął kołnierz od koszuli, włożył żabot i nadał jak najarystokratyczniejszy układ węzłowi krawata.
Po tem wszystkiem włożył kamizelkę i frak.
— Czy mam wziąć kapelusz? — zapytał więzień.
— Nie potrzeba — odpowiedział ten sam człowiek.
Jeden z tych ludzi, ten właśnie, który nic dotąd nie mówił, patrzył na Favrasa tak bystro, że to aż zwróciło uwagę margrabiego.
Zdawało mu się nawet, że człowiek ten dawał mu jakieś znaki tajemne.
Ale znaki te były tak delikatne, że Favras został w niepewności.
Cóż wreszcie miał mu do powiedzenia ów człowiek.
Nie myślał już o tem, i czyniąc przyjazny gest ręką klucznikowi Ludwikowi, rzekł:
— Idę więc z wami, panowie!
U drzwi czekał woźny.
Woźny poszedł naprzód, za nim Favras: następnie dwaj ludzie ponurzy.
Smutny orszak skierował się ku drzwiom innym.
Tam oczekiwał oddział gwardji narodowej.
Wtedy woźny sądu kryminalnego powiedział do skazanego:
— Panie, oddajcie mi wasz krzyż świętego Ludwika.
— Zdawało mi się, że jestem skazany na śmierć, nie na degradację — rzekł Favras.
— Taki rozkaz, panie — odparł woźny.
Favras odpiął krzyż i nie chcąc oddawać go słudze sadowemu, złożył go w ręce sierżanta, dowodzącego oddziałem gwardji narodowej.
— Dobrze — rzekł woźny, nie nastawając na to, aby mu krzyż był osobiście wręczonym, — teraz idźmy.
Postąpiono dwadzieścia schodów w górę i zatrzymano się przede drzwiami dębowemi, okutemi żelazem. Były to jedno z tych drzwi, na widok których szpik zamiera w kościach; jedne z tych, jakich dwoje lub troje stoi na drodze do grobu, jedne z tych, po za któremi, nie wiedząc, co cię czoka, domyślasz się rzeczy strasznej.
Drzwi się otworzyły.
Nie dano nawet czasu wejść Favrasowi, wepchnięto go.
I drzwi zatrzasnęły się nagle, jakby pod naciśnięciem ręki żelaznej.
Favras znalazł się w komnacie torturowej.
— O! o! panowie — rzekł, blednąc lekko — kiedy tu prowadzą kogo, uprzedzają go o tem przynajmniej.
Jeszcze nie dokończył tych słów, kiedy dwaj ludzie, idący za nim, rzucili się nań, zerwali mu frak i kamizelkę, rozwiązali krawat tak artystycznie ułożony, i ręce w tył związali.,
Tylko ten. który, jak mu, się wydawało, dawał znaki w celi, spełniając swa funkcje równocześnie ze swym towarzyszem, szepnął margrabiemu do ucha:
— Czy chcesz pan być ocalonym? Czas jeszcze.
Ofiara ta sprowadziła uśmiech na usta Favrasa, przypominając mu wielkość jego misji.
Lekko potrząsnął głową na znak zaprzeczenia.
Łoże stało przygotowane. Rozciągnięto na niem skazanego.
Oprawca podszedł z pełnym fartuchem klinów dębowych i obcęgami w ręku.
Favras podał sam temu człowiekowi nogę zgrabną, obuta w trzewik o czerwonym obcasie i w pończochę jedwabną.
Ale wtedy woźny podniósł rękę.
— Dosyć! — rzekł — sąd uwalnia skazanego od tortury.
— O! wyrzekł Favras — widać sąd obawia się, ażebym nie mówił; ale niemniej dziękuję mu za to. Będę szedł na szubienicę przynajmniej zdrowemi nogami, a to coś znaczy; teraz, panowie, jestem do waszego rozporządzenia.
— Masz pan przebyć godzinę w tej sali — odparł woźny.
— To nie bardzo wesołe, ale ciekawe — rzekł Favras.
I zaczął obchodzić salę, przeglądając jedne po drugich wszystkie te ohydne narzędzia, podobne do kolosalnych pająków żelaznych, do olbrzymich skorpionów.
Czuć było, że na rozkaz złowrogiego głosu, wszystko to się ożywia, nabiera ruchu i gryzie okrutnie.
Favras zatrzymał się przed każdem narzędziem, pytając o jego nazwę.
Ta zimna krew zdziwiła nareszcie samych oprawców, ludzi, jak wiemy, do zdziwienia niełatwych.
— W jakim celu czynisz pan te wszystkie zapytania? — napytał jeden z nich Favrasa.
Spojrzał na niego z tą miną szydersko poufałą, właściwą szlachcie.
— Panie — rzekł doń — być może, iż spotkam szatana na drodze, która mam przebyć, i nie mam nic przeciw temu. ażeby zjednać sobie jego przyjaźń, wskazując mu do męczenia swych potępieńców machiny, których nie zna.
Więzień dokończył właśnie swego przeglądu, kiedy uderzyła godzina piata na wieżycy Chateletu.
Minęły tedy już dwie godziny, jak wyszedł z więzienia.
Zaprowadzono go napowrót.
Zastał tam czekającego nań proboszcza od świętego Pawła Można było dostrzec, że tych dwóch godzin nie stracił napróżno, i jeżeli coś mogło go przyzwoicie usposobię do śmierci, to widok, jakiemu się przyglądał.
Spostrzegłszy go, proboszcz otworzył ramiona.
— Ojcze mój rzekł doń Favras — wybaczcie mi, jeżeli wam serce tylko otworzyć mogę; ci panowie, urządzili mnie, jak widzicie, tak, że na sercu tylko poprzestać muszę.
I ukazał ręce w tył związane.
— Czy nie możecie — zapytał ksiądz — rozwiązać rąk więźniowi na czas pozostawania ze mną?
— To nie w naszej mocy — odparł woźny.
— Ojcze mój rzekł Favras — zapytajcie ich, czyby nie mogli związać mi rąk z przodu zamiast z tyłu; byłoby to dogodniej na czas, kiedy będę trzymał gromnicę, przy odczytywaniu wyroku.
Dwaj pomocnicy spojrzeli na woźnego, a ten uczynił znak głową, że nie ma nic przeciw temu, i zgodzono się na żądanie margrabiego.
Potem zostawiono go samego z księdzem.
Co działo się w tem posiedzeniu sam na sam między człowiekiem świeckim i człowiekiem bożym, tego nikt nie wie. Czy przed świętością religji Favras odpieczętował serce, zamknięte przed majestatem sprawiedliwości... tego nie mogli odkryć ci, którzy weszli do jego celi o godzinie trzeciej po południu, a zastali go uśmiechniętego, z powieką suchą i sercem zamkniętem.
Oznajmiono mu, że godzina śmierci nadeszła.
— Panowie! odezwał się — przepraszam was, ale to wy kazaliście mi czekać.
Ponieważ nie miał już ani fraka, ani kamizelki, a ręce miał związane, zdjęto mu trzewiki i pończochy, a na resztę ubrania włożono koszule białą.
Następnie na piersiach zawieszono mu tablicę z napisem: „Zbrodniarz Stanu“.
U bramy Chateletu czekał nań wózek śmiertelny, otoczony liczną gwardią.
W wózku tym była zapalona pochodnia.
Spostrzegłszy skazanego, tłum klasnął w ręce.
Od szóstej godziny zrana wyrok był wiadomy, i tłum uważał, że zadużo czasu upływa pomiędzy wyrokiem a karą.
Ludzie przebiegali ulice, żądając datków od przechodzących.
— Z jakiej racji te datki? — pytano.
— Z powodu egzekucji pana de Favras odpowiadali żebracy.
Favras wszedł krokiem pewnym na wózek i usiadł z tej strony, gdzie pochodnia była przymocowana, domyślając się, że ta pochodnia pali się na jego intencje.
Proboszcz od świętego Pawła wszedł za nim i usiadł na lewo.
Wykonawca usiadł ostatni za margrabią.
Był to ten sam człowiek o wzroku smutnym i łagodnym, którego widzieliśmy na dziedzińcu Bicetre, uczestniczącego w próbie machiny doktora Guillotin.
Widzieliśmy go, widzimy, i będziemy mieli sposobność widzieć się z nim jeszcze. Prawdziwy to bohater epoki, w która wchodzimy.
Nim usiadł, kat przeciągnął Favrasowi przez szyję powróz, na którym miał być powieszonym. Drugi koniec zatrzymał w ręku.
W chwili, gdy wózek wyruszał, ruch zrobił się w tłumie, Favras spojrzał w stronę tego ruchu.
Zobaczył ludzi pchających się, aby dotrzeć do pierwszego szeregu, i stanąć bliżej przy jego przejściu.
Naraz drgnął mimowolnie; w pierwszym szeregu z pośród pięciu, czy sześciu towarzyszy, którzy przedarli się przez tłum, poznał, pod ubraniem przekupnia, nocnego gościa, który mu powiedział, że czuwać będzie nad nim aż do ostatniej chwili.
Skazany dał mu znak głowa, znak wdzięczności, nie mający innego znaczenia.
Wózek szedł dalej i zatrzymał się dopiero przy Notre-Dame.
Drzwi środkowe były otwarte i w głębi ciemnego kościoła ukazywały wielki ołtarz, oblany światłem gromnic zapalonych.
Taki był natłok ciekawych, że wózek musiał zatrzymywać się co chwila, i ruszał dopiero, gdy gwardia zdołała otworzyć drogę, ustawicznie zamykana przez fale ludu.
Na placu przedkościelnym zaledwie zdołano utworzyć próżnie.
— Trzeba zejść, panie, i odbyć pokutą — odezwał się wykonawca do skazanego.
Favras zszedł bez odpowiedzi.
Ksiądz zszedł pierwszy, za nim skazany, potem wykonawca, trzymający wciąż koniec powroza.
Ręce związane były przy pięściach, co nadawało im swobodę w palcach.
W rękę prawą włożono nieszczęśliwemu pochodnie; w lewa rękę wyrok.
Skazany podszedł pod sam kościół i ukląkł.
W pierwszym szeregu tych, co go otaczali, poznał tegoż samego przekupnia z towarzyszami, których widział już, wychodząc z Chatelatu.
Wytrwałość ta zdawała się go wzruszać, ale żadne słowo wezwania z ust jego nie wyszło.
Pisarz sądowy z Chateletu zdawało się, jakby czekał na niego.
— Proszę to odczytać — rzekł głośno.
A potem zcicha:
— Panie margrabio — dodał — wiecie, że jeżeli chcecie być ocalonym, dosyć wam rzec jedno słowo.
Nie odpowiadając, skazany począł czytanie.
Czytał głośno, i nic w tonie jego głosu nie objawiło najmniejszego wzruszenia. Po skończonem czytaniu, zwrócił się do otaczających go mas:
— Mając stanąć przed Bogiem — powiedział — przebaczam ludziom, którzy wbrew swemu sumieniu oskarżyli mnie o zamiary zbrodnicze. Kochałem mojego króla i umrę wierny temu uczuciu: daje przykład i spodziewam się, że naśladowanym on będzie przez kilka serc szlachetnych. Lud wielkim głosem domaga siej mojej śmierci, potrzeba mu ofiary; niech tak będzie! wolę, ażeby los fatalny spadł na mnie, niż na kogo innego o sercu słabem, na kim widok męki niezasłużonej, rozpaczby wywołał. Jeżeli nie mam tu nic więcej do uczynienia nad to, co uczyniłem, idźmy dalej, panowie.
Wyruszono dalej.
Plac Greve niedaleko jest od Notre-Dame, a jednak wózek odbywał tę drogę dobra godzinę.
Po przybyciu na plac, zapytał Favras.
— Panowie, czy nie mógłbym na chwilę wstąpić do ratusza?
— Czy masz co do zeznania, mój synu? — podjął kardynał żywo.
— Nie, mój ojcze; ale chciałbym podyktować testament przedśmiertny: słyszałem, że nie odmawiają nigdy porwanemu i nagle skazanemu łaski zrobienia testamentu przed śmiercią.
Wózek, zamiast iść przeto pod szubienicę, skierował się ku ratuszowi.
Wielki krzyk powstał wśród ludu.
— Będzie zeznawał! będzie zeznawał — wołano ze wszech stron.
Na ten krzyk zbladł jeden piękny młodzieniec ubrany cały czarno, niby ksiądz stojący na słupku, w rogu placu Pelletier.
— Och! nie obawiajcie się niczego, panie hrabio Ludwiku — ozwał się przy nim głos szyderczy — skazany nie powie ani słówka o tem, co działu się na placu królewskim.
Młodzieniec ubrany czarno obejrzał się żywo; wyrazy te wypowiedziane zostały przez przekupnia, którego twarzy widzieć nie mógł, gdyż ten kończąc zdanie opuścił na oczy swój szeroki kapelusz.
Gdyby wreszcie pozostała w pięknym młodzieńcu jaka niepewność, wkrótce się ona rozproszyła.
Przybywszy na wysokość peronu ratuszowego, Favras dał znak, że chce mówić.
W tejże samej chwili gwar ustał.
— Panowie — rzekł Favras — słyszę około siebie powtarzane głosy, jakobym szedł na ratusz dla zrobienia zeznań; bynajmniej tak nie jest, i gdyby znajdował się między wami człowiek, co miałby powód lękać się o siebie w razie zeznań; z mojej strony, niech się uspokoi: idę do ratusza dla zrobienia testamentu przedśmiertnego.
I krokiem pewnym zapuścił się pod ciemne sklepienie, wszedł po schodach do pokoju, gdzie zwykle wprowadzano skazanych, do pokoju, który nazywano izba zeznań.
Czekało tam trzech ludzi ubranych czarno, a pomiędzy nimi Favras poznał pisarza sądowego, który przemawiał doń na placu przedkościelnym.
Skazany zaczął dyktować testament.
Wiele mówiono o testamencie Ludwika XVI, dlatego, że zazwyczaj wiele mówią o testamentach królów. My mamy przed oczyma testament margrabiego de Favras, i powiadamy to tylko do publiczności: „czytaj i porównaj“.
Po podyktowaniu testamentu, Favras zążądał odczytaniu i podpisania.
Rozwiązano mu ręce; przeczytał testament, poprawił trzy błędy ortograficzne, popełnione przez pisarza, i podpisał u dołu każdej stronnicy: „Mahi de Favras“.
Poczem sam podał ręce, aby mu je nanowo związano, czego dokonał wykonawca, nie oddalający się ani na chwilę.
Dyktowanie jednak testamentu trwało przeszło dwie godziny. Lud niecierpliwił się bardzo. Było bardzo wielu poczciwców o pustym żołądku, poczciwców, którzy liczyli, że zjedzą śniadanie po egzekucji, a tymczasem byli naczczo.
Poczęto szemrać tym szmerem groźnym i strasznym, który już raz słyszano na tym samym placu, przy zabiciu de Launaya, powieszeniu Foulona i zagnieceniu Berthiera.
Lud zaczął nawet mniemać, że wypuszczono Favrasa przez jakieś drzwi tylne.
Wobec tego, niektórzy proponowali już powieszenie kilku urzędników municypalnych na miejscu Favrasa i zburzenie ratusza.
Szczęściem, około dziewiątej z wieczora ukazał się skazany.
Rozdzielono pochodnie żołnierzom, tworzącym linię; oświetlono wszystkie okna na placu: sama tylko szubienica pozostawała w tajemnym i strasznym mroku.
Ukazanie się skazanego powitano jednogłośnym krzykiem i ogromnym ruchem, jaki wszczął się wśród pięćdziesięciu tysięcy ludzi, zalegających plac.
Teraz byli już pewni, że się nie wymknął i nie wymknie.
Favras rzucił okiem koło siebie.
I rzekł do siebie z tym uśmiechem ironicznym, który był mu właściwym:
— Ani jednej karety! O! szlachta ma słabą pamięć: grzeczniejszą była dla hrabiego Horna niż dla mnie.
— Bo hrabia Horn był zabójca, a ty jesteś męczennikiem — odpowiedział głos jakiś.
Favras obrócił się i poznał przekupnia, którego już dwa razy spotkał na drodze.
— Bądź zdrów, panie! — rzekł doń Favras; — spodziewam się, że w razie potrzeby świadczyć będziesz za mną.
I krokiem pewnym zszedł po stopniach, idąc ku rusztowaniu.
W chwili, gdy zstępował na pierwszy stopień szubienicy, jakiś głos krzyknął:
— Skacz, margrabio!
Głos poważny i dźwięczny skazanego odpowiedział:
— Obywatele, ja umieram niewinnym; módlcie się za mną!
Na czwartym stopniu zatrzymał się znowu, i tonem równie pewnym i równie wzniosłym jak za pierwszym razem:
— Obywatele! — powtórzył — proszę was o wspomnienie w modlitwach waszych... Umieram niewinny!
Na ósmym stopniu, to jest na tym, z którego miał być zrzucony:
— Obywatele! — zawołał po raz trzeci — umieram niewinny; módlcie się za mną!
— Ależ — powiedział doń jeden z dwóch pomocników kata, idący obok niego — czyż pan nie chcesz być ocalonym?
— Dziękuję ci, mój człowiecze, — odpowiedział Favras; — Bóg ci zapłać za twe dobre chęci!
Potem, zwracając głowę ku katowi, zdającemu się oczekiwać raczej rozkazów, niż je wydawać.
— Czyń swą powinność! — rzekł.
Zaledwie wymówił te słowa, kat popchnął go i ciało margrabiego de Favras zwisło w próżni.
Ogromny ruch na ten widok powstał na placu Greve, niektórzy amatorowie klaskali w ręce i wołali bis, jak po jakiej zwrotce krotochwilnej w teatrze; — tymczasem młodzieniec ubrany czarno zsunął się ze słupka, na którym stał, przebił przez tłum, a na rogu Pont-Neuf żywo wskoczył do powozu bez liberji i herbów, wołając na stangreta:
— Do Luxemburg, w cwał.
Powóz ruszył pędem.
Trzej ludzie, istotnie, z wielką niecierpliwością oczekiwali na przybycie tego powozu.
Byli to: hrabia Prowancji i dwaj jego oficerowie, których już wymieniliśmy w biegu tego opowiadania, ale których nazwisk nie potrzebujemy tu powtarzać.
Oczekiwali z niecierpliwością tem większą, że mieli siąść do stołu o godzinie drugiej, a dręczeni niepokojem, nie siedli.
Ze swej strony, kucharz był w rozpaczy i rozpoczynał już trzeci obiad, obiad zaś ten w sam raz gotów za minut dziesięć, zepsułby się za kwadrans.
Nadeszła więc ta chwila stanowcza, kiedy nareszcie na dziedzińcu wewnętrznym usłyszano turkot pojazdu.
Hrabia Prowancji popędził pod okno, ale spostrzegł tylko cień skaczący z ostatniego stopnia powozu na pierwszy stopień schodów pałacowych.
Odszedł zatem od okna i pobiegł ku drzwiom; ale nim doszedł do nich przyszły król Francji, drzwi te się otworzyły i przeszedł przez nie młodzieniec czarno ubrany.
— Mości książę! — odezwał się — wszystko skończone; pan de Favras umarł, nie wymówiwszy ani słowa.
— Możemy zatem spokojnie siąść do stołu, kochany Ludwiku.
— Tak, mości książę... był to, dalipan, godny szlachcic.
— Jestem twojego zdania, mój drogi — wyrzekł Jego królewska wysokość, — to też przy deserze wypijemy kieliszek Konstancjeńskiego za jego zdrowie. Do stołu, panowie!
W kilka dni po egzekucji, którąśmy opisali, i w której we wszystkie weszliśmy szczegóły dla ukazania czytelnikowi, jakiej wdzięczności oczekiwać mogą od królów i książąt ci, co się za nich poświęcają, człowiek siedzący na koniu siwym jabłkowatym jechał zwolna po alei, prowadzącej do Saint-Cloud.
Powolność ta nie pochodziła ze znużenia jeźdźca lub konia. Obaj odbyli niedługą drogę; łatwo to było spostrzec, bo piana, dobywająca się z pyska zwierzęcia, pochodziła nie z pędzenia go nad miarę, ale z powstrzymywania. Co się tyczy jeźdźca, w którym na pierwszy zaraz rzut oka można było poznać szlachcica — cały jego ubiór, wolny od wszelkiej plamy, wskazywał troskliwość, z jaką ochraniał odzież swą przed błotem, okrywającem drogę.
Co opóźniało jeźdźca, to głęboka myśl, w której był pogrążony, a może nadto, potrzeba przybycia dopiero na pewną godzinę, która jeszcze nie wybiła.
Był to mężczyzna około 40-stu lat. Jego potężna brzydota nie była jednak bez wyrazu. Głowa wielka, policzki wydęte, twarz poorana ospą, cera łatwa do ożywienia, oczy gotowe rzucać błyskawice, usta nawykłe żuć i pluć sarkazmem; taką była powierzchowność tego człowieka, który, czuć to było po nim za pierwszem spojrzeniem, przeznaczony był zająć wielkie miejsce i narobić wiele hałasu.
Tylko, cała ta fizjognomja zdawała się okryta zasłoną, rzuconą na nią przez jedne z tych chorób organicznych, przeciw którym daremnie walczą temperamenty najsilniejsze; barwa ciemna i szara, oczy zmęczone, czerwone, policzki zwiędłe, początek ociężałej i niezdrowej otyłości; — takim wydawał się człowiek, którego stawiamy przed oczy czytelnika.
Przybywszy do kresu alei, przejechał bez wahania bramę, prowadzącą w dziedziniec pałacowy, mierząc oczyma głębię tego dziedzińca.
Na prawo, pomiędzy dwoma budynkami, czekał nań drugi człowiek.
Dał znak jeźdźcowi, ażeby się przybliżył.
Brama stała otworem; człowiek oczekujący wszedł pod tę bramę; jeździec udał się za nim i znalazł się w drugim dziedzińcu.
Tam przewodnik zatrzymał się. Potem spojrzał dokoła i, widząc, że dziedziniec jest zupełnie pusty, podszedł do jeźdźca z kapeluszem w ręku.
Jeździec podjechał nieco ku niemu, i schylając się nad szyję konia, zapytał:
— Czy pan Weber?
— Pan hrabia de Mirabeau? — odpowiedział tenże.
— Ja sam — potwierdził jeździec.
I lekko, jak na jego figurę, zeskoczył z konia.
— Niech pan hrabia raczy wejść — rzekł żywo Weber — i poczekać chwilę, aż konia zaprowadzę do stajni.
Jednocześnie otworzył drzwi do salonu, którego drugie okna i drzwi wychodziły na park.
Mirabeau wszedł do salonu, i tych kilku minut samotności użył na odpięcie pewnego rodzaju kamaszy skórzanych, po usunięciu których ukazały się na jego nogach pończochy jedwabne nie tknięte i trzewiki nieposzlakowanego blasku.
W pięć minut powrócił Weber.
— Proszę pana hrabiego — rzekł — królowa oczekuje.
— Królowa mnie oczekuje! — odpowiedział Mirabeau; — byłżebym tak nieszczęśliwym, że dałem na siebie czekać? Zdaje mi się jednak, żem się na czas stawił.
— Chciałem powiedzieć, że królowa niecierpliwie wygląda zobaczenia się z panem hrabią... Proszę.
Weber otworzył drzwi, prowadzące do ogrodu i zapuścił się w labirynt alei, wiodący na miejsce najwynioślejsze parku.
Tam, wpośród drzew, rozciągających swe bezlistne konary, w atmosferze szarawej i smutnej, ukazywał się pawilon znany pod nazwą kiosku.
Żaluzje tego pawilonu były hermetycznie zamknięte, z wyjątkiem dwóch, które zestawione tylko z sobą, wprowadzały dwa promienie światła, zaledwie starczające do odmroczenia wnętrza.
Wielki ogień palił się na kominie, a nad kominkiem stały dwa kandelabry.
Weber wprowadził hrabiego do przedsieni. A po chwili, wychodząc z kiosku, przepuścił go przed sobą do wnętrza.
Gdyby był nadstawił ucha w chwili, gdy wchodził tam hrabia, byłby mógł niezawodnie usłyszeć bicie serca w tej szerokiej piersi.
Na oznajmienie przybycia hrabiego, wstała z najodleglejszego zakątka kiosku kobieta, i z pewnym rodzajem wahania, nawet przestrachu, postąpiła kilka kroków ku niemu.
Była to królowa.
Serce jej biło też gwałtownie: przed jej oczyma stał człowiek znienawidzony, okrzyczany, złowrogi: człowiek oskarżony o to, że był sprawcą dni 5-go i 6-go października; człowiek, do którego zwrócono się na chwile, ale który odepchnięty został przez samychże ludzi przydwornych, a od owej chwili dał uczuć potrzebę nowego z sobą traktowania, przez dwa gromy piorunowe, przez dwa wspaniałe gniewy, dochodzące aż do wzniosłości.
Pierwszym była jego apostrofa do duchowieństwa.
Drugim, mowa, w której wykazuje, jakim sposobom przedstawiciele ludu, deputowani od miast, stali się Zgromadzeniem narodowem.
Mirabeau przystąpił z wdziękiem i wytwornością, które od pierwszego wejrzenia zdziwiły królowe i których zdawała się nieznosić ta silna organizacja.
Po uczynieniu tych pierwszych kroków, skłonił się z uszanowaniem i czekał.
Królowa pierwsza przerwała milczenie i głosem, zdradzającym wzruszenie, rzekła:
— Panie de Mirabeau, pan Gilbert zapewnił nas kiedyś o gotowości waszej przyłączenia się do nas.
Mirabeau skłonił się na znak, że tak jest rzeczywiście.
Królowa mówiła dalej:
— Zwrócono się wtedy ku wam, a wy odpowiedzieliście na to projektem składu ministerstwa.
Mirabeau skłonił się po raz drugi.
— Nie nasza wina, panie hrabio, że się ten pierwszy projekt nie powiódł.
— Wierze, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Mirabeau, — mianowicie co do Waszej królewskiej mości; wina to ludzi, uważających się za oddanych interesom monarchji.
— Co na to poradzić, panie hrabio!... jedno to z nieszczęść naszego położenia. Królowie nie mogą wybierać ani przyjaciół, ani wrogów i zmuszeni są przyjmować nieraz poświecenia smutne. Otoczeni jesteśmy ludźmi, którzy chcą nas ocalić, a jednak nas gubią; ich wniosek wyłączający z przyszłego ciała prawodawczego członków obecnego Zgromadzenia przemawia przeciwko panu. A chcesz pan, ażebym ci powiedziała, co przeciwko mnie przemawia?
Czybyście uwierzyli, panie hrabio, że jeden z moich najwierniejszych, człowiek pewien, który, pewną jestem, dałby się zabić za nas, — nie uprzedziwszy nas ani słówkiem o swoim projekcie, przyprowadził nam na obiad galowy wdowę i dzieci po margrabim Favras, wszystko troje w żałobie?...
Zobaczywszy przybyłych, wstałam natychmiast, — bo nie należę, panie hrabio, do tych, co się wyrzekają przyjaciół, — aby umieścić dzieci człowieka, który dla nas tak mężnie umarł, pomiędzy królem i sobą!... Wszystkich oczy były na nas zwrócone. Czekano na to, co uczynimy.
Aż oglądam się i... zgadnijcie kogo spostrzegam o cztery kroki od siebie?... Santerre‘a!... człowieka przedmieściowego!.. Opadłam na fotel, płacząc z gniewu i nie śmiejąc oczu zwrócić na te wdowę i na te sieroty.
Rojaliści ganić mnie będą, że nie zniosłam wszystkiego, byle okazać współczucie dla tej nieszczęsnej rodziny; rewolucjoniści oburzeni będą, że mi ją przedstawiono za mojem pozwoleniem.
O!... panie hrabio — dodała Marja Antonina, potrząsając głowa — musi zginać, kto ma przeciwko sobie ludzi genjalnych, a za sobą ludzi z pewnością szanownych, ale nie mających wyobrażenia o położeniu naszem.
Królowa westchnęła i podniosła rękę do oczu.
— Najjaśniejsza Pani!... — odezwał się Mirabeau, — dotknięty nie ukrywającą się przed nim tą wielką niedolą, — jeżeli Wasza królewska mość mówisz o przeciwnikach, spodziewam się, że nie masz mnie na myśli. Wyznawałem ja zasady monarchiczne, nawet wtedy, kiedy nie widziałem na dworze nic, prócz jego słabości, i kiedy nie znałem ani duszy ani myśli dostojnej córy Marji Teresy. Walczyłem o prawa tronu, a budziłem tylko nieufność, walczyłem o nie chociaż wszystkie działania moje złośliwie jak zasadzki przedstawiane były. Służyłem królowi, chociaż widziałem dobrze, że od tego króla, sprawiedliwego, ale zwodzonego, nie mogę oczekiwać ani dobrodziejstwa ani nagrody.
Cóż uczynię teraz. Najjaśniejsza Pani, kiedy ufność podnosi moją odwagę, i kiedy wdzięczność, jaką budzi we mnie przyjęcie doznane od Waszej królewskiej mości, zasady moje zamienia na obowiązek?... Późno jest, wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, bardzo późno — dodał Mirabeau, z kolei potrząsając głową; — monarchja, proponując mi, ażebym ją ocalił, proponuje mi może, abym zginął z nią razem!... Gdybym się był namyślił, może dla zaszczytu tej audjencji wybrałbym inną chwilę niż ta, w której Jego Królewska Mość wydał Izbie sławną księgę czerwoną, to jest honor swych przyjaciół.
— O!... panie!... — zawołała królowa — czyż uważacie króla za wspólnika tej zdrady, czy nie wiecie, jak się to stało?... Księga czerwona, o którą się dopominano u króla, wydaną przezeń została pod warunkiem, że komitet zachowa ją w tajemnicy; komitet tymczasem kazał ją wydrukować; jest to uchybienie komitetu względem króla, ale nie zdrada króla względem jego przyjaciół.
— Przebóg!... czyż niewiadomo Waszej królewskiej mości, jaka przyczyna skłoniła komitet do tej publikacji?... Ganię ją jako człowiek honorowy, ale nie jako deputowany?... W chwili oto, gdy król zaprzysiągł miłość swą dla konstytucji, miał on stałego agenta w Turynie, pośród śmiertelnych konstytucji tej wrogów. W chwili, gdy mówił o reformach pieniężnych i zdawał się zgadzać na te, które proponowało Zgromadzenie, istniała w Trewirze, opłacana i ubierana przez króla wielka i mała jego stajnia, zostawała ona tam pod rozkazami księcia de Lambesą, śmiertelnego wroga Paryżan, o którego powieszenie choćby in effigie lud codziennie się domaga. Hrabiemu d‘Artois, księciu Kondeuszowi, wszystkim emigrantom, płacą ogromne pensje, a to bez względu na wydany przed dwoma miesiącami dekret, znoszący te pensje. Prawda, że król zapomniał dekretu tego sankcjonować. Cóż dalej. Najjaśniejsza Pani?... Całe dwa miesiące szukano w księgach śladu zużytkowania sześćdziesięciu miljonów i nic nie znaleziono; król, błagany, molestowany o powiedzenie, gdzie się pieniądze podziały, odmówił odpowiedzi; komitet uznał, że jest zwolnionym z przyrzeczenia i kazał wydrukować czerwoną księgę. Dlaczego król wydaje broń, którą można tak okrutnie przeciwko niemu obrócić?...
— Więc, panie hrabio!... — zawołała królowa, — gdybyście mieli zaszczyt być doradcą króla, nie zalecalibyście mu tych słabości, które go gubią, któremi... o!... tak, powiedzmy prawdę... które go niesławią?...
— Gdybym miał zaszczyt być doradcą króla, — odparł Mirabeau byłbym obrońcą władzy monarchicznej, uświęconej przez prawo, a apostołem wolności zabezpieczonej przez władzę monarchiczną. Wolność ta ma trzech wrogów: duchowieństwo, szlachtę i parlamenty; duchowieństwa nie jest już z tego czasu, i zabite zostało przez wniosek pana de Talleyrand; szlachta jest ze wszystkich czasów, sądzę więc, że należy się z nią rachować, bo bez szlachty niema monarchji, ale trzeba ją powstrzymywać, a tego uskutecznić nie można inaczej, jak przez koalicję ludu z władzą królewska. Owóż, władza królewska nie skoalizuje się nigdy w dobrej wierze z ludem, dopóki istnieć będą parlamenty, one bowiem utrzymują w królu i w szlachcie fatalną nadzieje, że dawny porządek rzeczy powróci. Po usunięciu więc duchowieństwa, po zniszczeniu parlamentów, należy ożywić władzę wykonawczą, odrodzić powagę królewską i pogodzić ją z wolnością — oto cała moja polityka, Najjaśniejsza Pani; jeżeli taką jest polityka króla. niechaj ją przyjmie; jeżeli nie taką, niech ją odepchnie.
— Panie, panie!... — rzekła królowa, — uderzona jasnością, jaka zarazem na przeszłość, obecność i przyszłość rozlewał ten rozległy umysł; — ja nie wiem, czy taką byłaby polityka króla, ale to wiem, że gdybym miała jaką władzę, byłaby to polityka moja. Dajcież mi poznać, panie hrabio, środki, jakie macie dla dopięcia tego celu; słucham was, nie powiem z uwagą, z zajęciem, ale z wdzięcznością.
Mirabeau rzucił na królowę spojrzenie orle, zgłębiające jej serce, i widział, że jeśli nie przekonaną, była przynajmniej pociągnięta.
Triumf ten, odniesiony nad tak znakomitą jak Marja Antonina kobietą, niezmiernie pochlebił próżności hrabiego Mirabeau.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — prawie straciliśmy Paryż; ale na prowincji pozostają nam jeszcze wielkie tłumy rozproszone, z których możemy porobić zawiązki. Zdaniem też mojem, król powinien opuścić Paryż, nie Francję. Niech się uda do Rouen, do armji, niech stamtąd wyda dekrety popularniejsze od uchwał Zgromadzenia; wtedy nie będzie wojny domowej. Trzeba, aby król stał się bardziej rewolucyjnym, niż sama rewolucja.
— Ależ ta rewolucja, czy poprzedzająca nas czy idąca za nami, nie przeraża cię, hrabio?... — zapytała królowa.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, lepiej niż kto inny, że trzeba jej dać coś na pastwę, że trzeba rzucić jakie ciastko. Powiedziałem już Waszej królewskiej mości, że byłoby przedsięwzięciem nadludzkiem, odbudowywać monarchję na starych podwalinach, które rewolucja zniszczyła. Rewolucji tej pomagało wszystko, co żyje we Francji, od króla aż do ostatniego z poddanych, zamiarem, czynem lub biernością. Nie myślę też starej monarchji bronić; ale myślę ją zmodyfikować, odrodzić, ustanowić słowem formę rządu, podobna mniej więcej do tej, która doprowadziła Anglję do szczytu jej potęgi i chwały. Spojrzawszy zdaleka, jak mi przynajmniej mówił pan Gilbert, na więzienie i rusztowanie Karola I, czyż król nie poprzestałby już na tronie Wilhelma III lub Jerzego I-go?...
— O!... panie hrabio!... — zawołała królowa, — której ze śmiertelnym dreszczem przypomniały się wizje z zamku Taverney i rysunek śmiertelnej machiny, wymyślonej przez doktora Guitlotina o!... panie hrabio, zwróć nam tę monarchję, a zobaczysz, czy naprawdę jesteśmy niewdzięcznymi, jak nas o to oskarżają.
— Chętnie to uczynię — zawołał z kolei Mirabeau. — Niech mnie tylko król popiera, niech mnie zachęca królowa, a składam tu, u nóg Waszej królewskiej mości przysięgę szlachcica, iż dotrzymam uczynionego przyrzeczenia, albo umrę!...
— Hrabio!... hrabio!... — rzekła Marja Antonina, — nie zapomnij, że to więcej niż kobieta słyszy przysięgę twoją — to dynastja pięciowiekowa... to siedemdziesięciu królów Francji, którzy od Faramonda do Ludwika XV śpią w mogiłach, i którzy razem z nami zostaną zdetronizowani, jeżeli tron upadnie.
— Znam doniosłość zobowiązania, które przyjmuję, Najjaśniejsza Pani, jest ono ogromne, wiem, ale większem nie jest od mojej woli, mocniejszem od mego poświęcenia. Byłem pewnym był współczucia mojej królowej i ufności mojego króla, wezmę się do dzieła.
— Jeżeli tego ci tylko potrzeba, hrabio de Mirabeau, zapewniam jedno i drugie.
I pożegnała hrabiego tym uśmiechem syreny, który zjednywał jej wszystkie serca.
Mirabeau zrozumiał, że posłuchanie skończone.
Duma męża politycznego została zadowolona, ale brakowało czegoś dla próżności szlachcica.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł z dworskością korną, ale śmiałą — kiedy wasza dostojna matka zaszczycała którego z poddanych przyjęciem, nigdy nie żegnała go bez podania mu ręki do pocałowania.
I stanąwszy, czekał.
Królowa spojrzała na tego lwa ujarzmionego, który niczego bardziej nie pragnął, jak lec u nóg monarchini, potem, z uśmiechem triumfu na ustach, wyciągnęła zwolna swą piękną rękę, zimną jak alabaster i przezroczystą prawie.
Mirabeau schylił się, przycisnął usta do tej ręki, i podnosząc dumnie głowę, rzekł:
— Najjaśniejsza Pani! pocałunek ten ocalił monarchję!
Widzieliśmy dlaczego Billot, po drugiej podróży Haramonckiego Lafayetta do Paryża, podążył na wieś, a raczej do córki.
Jego obawy wcale przesadzonemi nie były.
Billot powrócił nazajutrz po sławnej nocy, podczas której uciekł Sebastjan Gilbert, wyjechał hrabia Izydor de Charny, i zemdlała Katarzyna na drodze z Villers-Cotterets do Pisseleu.
Powiedzieliśmy już, że to zemdlenie szczególnie właśnie uderzyło Billota i że skłoniło go do żądania urlopu od Gilberta.
Przez cała drogę zacny dzierżawca wypytywał Pitoux o to zemdlenie, bo kochał swoją zagrodę, jako prawy rolnik, kochał żonę, jako dobry mąż, ale nadewszystko kochał córkę swą Katarzynę.
Dzięki swym niezłomnym zasadom honoru, niezwyciężonym zasadom uczciwości, miłość ta w danym razie uczyniłaby go z tem wszystkiem sędzią równie niezłomnym, jak był czułym ojcem.
Wypytywany przez Billota, Pitoux odpowiadał.
Zastał on Katarzynę leżąca wpoprzek drogi, niemą, nieruchomą, bez duszy; sądził, że umarła; zrozpaczony, podniósł ją, położył na kolanach i spostrzegłszy, że jeszcze oddycha, zaniósł pędem na folwark, gdzie przy pomocy pani Billot, złożona została na łóżko.
Podczas gdy matka lamentowała, on prysnął jej na twarz wodą. Katarzyna, otworzyła oczy; Pitoux więc osądził, że obecność jego nie jest już potrzebna na folwarku i odszedł.
Z opowiadania tych okoliczności przez Pitoux wynikło, że Billot łamał głowę nad przypuszczeniami, skąd mógł powstać ten z jego córka wypadek.
Przypuszczenia wyrażały się ciągłemi pytaniami, zwracanemi do Pitoux, na które ten dyplomatycznie odpowiadał: „Nie wiem“.
Miał wielka zasługę Pitoux odpowiadając „nie wiem“, bo Katarzyna, jak sobie przypominamy, była tak okrutnie szczera. że mu wyznała wszystko, Pitoux zatem wiedział.
Wiedział, że z powodu boleści spowodowanej odjazdem Izydora, Katarzyna zemdlała na miejscu, gdzie ją znalazł.
Ale tego nie powiedziałby Billotowi za żadne skarby świata, bo zdjęła go wielka litość dla Katarzyny.
Pitoux kochał Katarzynę, podziwiał ją zwłaszcza. Widzieliśmy we właściwym czasie i miejscu, ile ta miłość i ten podziw, źle ocenione, a przedewszystkiem źle wynagrodzone, sprowadziły cierpień do serca, a uniesień do umysłu siostrzeńca starej panny Anieli.
Uniesienia te, jakkolwiek egzaltowane, cierpienia te, jakkolwiek dotkliwe, zacieśniały mu coprawda żołądek do tego stopnia, że nieraz na godzinę lub dwie odkładał śniadanie lub obiad — nigdy jednak nie dochodził aż do stanu osłabienia i mdłości.
Pitoux zatem przy swem nawyknieniu do rozumowania na zasadach logiki, tak sobie dowodził:
— Jeżeli panna Katarzyna kocha pana Izydora aż do zemdlenia przy jego odjeździe, to znaczy, że ona go kocha więcej niż ja ją, skoro nie zemdlałem nigdy, gdym się z nią rozstawał.
— Jeżeli go kocha więcej niżeli ja ją, więc cierpieć musi więcej niżeli ja cierpię, a zatem cierpi bardzo.
Stąd przeszedł do konkluzji, tem logiczniejszej, że jak wszelka dobra konkluzja, wiązała się ze zdaniem poprzednio wygłoszonem:
— Rzeczywiście zatem ona cierpi więcej niż ja, ponieważ ona mdleje, kiedy ja nie mdleje.
To uczyniło go niemym wobec Billota. Milczenie zaś jego wzmagało niepokoje ojca, które się uwydatniały coraz częstszemi razami bicza, ustawicznie to jedna, to druga ręka zadawanemi koniowi najętemu w Dammartin.
O godzinie czwartej popołudniu, koń, bryczka i dwaj siedzący w niej podróżni, zatrzymali się nareszcie przed wrotami zagrody, a szczekanie psów zaznaczyło ich obecność.
Zaledwie bryczka się zatrzymała, Billot zeskoczył na ziemio i żywo wbiegł do domu.
Ale niespodziewana przeszkoda stanęła na progu sypialnego pokoju córki.
Był to doktór Raynal. który oświadczył, że w stanie, w jakim znajduje się Katarzyna, wszelkie wzruszenie jest nietylko niebezpiecznem, ale może stać się śmiertelnem.
Nowy pocisk uderzył zatem Billota.
Wiedział już o zemdleniu, ale od chwili, gdy córka przyszła do siebie, ojca zajmowały głównie przyczyny i moralne skutki tego wypadku.
A tu do tych przyczyn niewiadomych i moralnych skutków, przybywa nadto rezultat fizyczny.
Tym rezultatem fizycznym było zapalenie mózgu. Objawiło się wczoraj rano, a groziło wysokim stopniem natężenia.
Doktór Raynal zajęty był zwalczaniem tego zapalenia wszystkiemi środkami, jakich w podobnych wypadkach używała dawna medycyna, to jest puszczeniem krwi i synopizmami.
Ale traktowanie to, jakkolwiek energiczne, dotąd bokiem tylko, jeśli tak rzec można, obchodziło chorobę; walka dopiero się zawiązała miedzy złem i lekarstwem: od rana Katarzyna doznawała gwałtownej gorączki.
I zapewne w malignie wygłaszała rozmaite dziwne rzeczy; gdyż pod pozorem oszczędzania jej wrażeń, doktór Raynal oddalił już od niej matkę, a teraz usiłował oddalić ojca.
Matka Billot siedziała na stołeczku w głębiach ogromnego komina; głowę miała wtuloną w rękach i zdawała się obca wszystkiemu, co się naokoło niej działo.
Nieczuła na turkot bryczki, na szczekanie psów, na wejście Billota do kuchni, ocknęła się z ponurej zadumy wtedy dopiero, gdy posłyszała głos męża rozmawiającego z lekarzem.
Podniosła głowę, otworzyła oczy, zwróciła nieprzytomny wzrok na Billota, i zawołała:
— A! to mój maż!
I chwiejąc się, z rękami wyciągniętemi padła na piersi Billota.
— Oh! — zapytał, ocierając z czoła pot udręczenia — cóż to się tutaj dzieje?
Patrzył on na nią przerażony, jakby jej nie poznawał.
— Dzieje się — odparł doktór Raynal — że córka wasza ma to, co my nazywamy meningitiis acuta, a ten, kto temu ulega, powinien używać pewnych tylko rzeczy i widywać pewne tylko osoby.
— Czy to choroba niebezpieczna, panie Raynal? — zapytał Billot — czy śmiertelna?
— Śmiertelne są wszystkie choroby, kochany panie Billot, jeśli są źle leczone; ale pozwólcie mi leczyć swą córkę moim sposobem, a nie umrze.
— Doprawdy, doktorze?
— Ręczę za nią; ale potrzeba, ażebym przez dwa lub trzy dni był przy niej sam i z osobami, które wskażę.
Billot westchnął, próbując jednak ostatniego wysiłku, powiedział tonem dziecka, proszącego o ostatnia łaskę.
— Czyż nie mogę zobaczyć jej przynajmniej?...
— A jeżeli ją zobaczycie, uściskacie, czy pozostawicie mnie w spokoju trzy dni, nic nie żądając więcej?
— Przysięgam, doktorze.
— To pójdźcież.
Otworzył drzwi od pokoju Katarzyny, i Billot zobaczył dziewczę z czołem opasanem chustką zmoczoną w wodzie zimnej, z okiem błędnem, z twarzą gorejącą.
Wymawiała wyrazy urywane, a kiedy Billot przycisnął blade i drżące usta do jej wilgotnego czoła, zdawało mu się, że w pośród tych słów bez związku, posłyszał imię Izydora.
Na progu od kuchni zgrupowali się: matka z rękami złożonemi, Pitoux wspięty na palcach, aby zajrzeć przez ramię dzierżawczyni, oraz kilku parobków, ciekawych dowiedzieć się o zdrowie młodej pani.
Wierny przyrzeczeniu Billot odszedł ucałowawszy córkę; ale odszedł z brwią nachmurzoną, z wzrokiem ponurym;
— Tak, tak, wielki czas mi było powrócić.
I wszedł do kuchni, dokąd żona machinalnie udała się za nim, i dokąd miał iść także Pitoux, gdy doktór pociągnął go za połę i rzekł mu:
— Nie odchodź stąd, mam z tobą do pomówienia.
Pitoux obejrzał się zdziwiony i miał zapytać doktora, na co mu się przyda, ale ten na znak milczenia położył palec na ustach.
Pozostał więc Pitoux w kuchni, stojąc na tem samem miejscu, w więcej pociesznej niż poetycznej postaci tych dawnych bóstw, które z nogami uchwyconemi w kamień, wskazywały właścicielom pól ich granice.
Po pięciu minutach drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, i dał się słyszeć głos doktora przywołujący Pitoux.
— A co? — odpowiedział tenże, jakby wyrwany z głębokiej zadumy — co mi rozkażecie, panie Raynal?
— Idź, pomóż pani Clement do podtrzymania Katarzyny, kiedy będę jej krew puszczał po raz trzeci.
— Po raz trzeci! — wyrzekła zcicha matka Billot — po raz trzeci będzie krew puszczał mojemu dziecku! Oh! mój Boże! mój Boże!
— Żono!... żono!... — powiedział Billot głosem surowym — wszystko to nie byłoby nastąpiło, gdybyś była lepiej czuwała nad swem dzieckiem.
Pitou ździwił się mocno tem, że może przydać się na coś doktorowi, ale byłby się zdziwił bardziej jeszcze, gdyby doktór był mu powiedział, iż się odeń spodziewa pomocy raczej moralnej niż fizycznej.
Jakoż zauważył lekarz, że Katarzyna, w gorączce prawie zawsze łączyła nazwisko Pitoux z imieniem Izydora.
Były to, jeżeli sobie przypominamy, dwie ostatnie postacie, które musiały wyryć się w umyśle chorej. — Izydor, kiedy zamknęła cisy, Pitoux, kiedy je otworzyła.
Ponieważ jednak chora nie wymawiała obu tych imion jednakowym akcentem i ponieważ doktór niebawem dostrzegł po tej różnicy akcentu, iż nazwisko Anioł Pitoux oznaczać musi przyjaciela, a nazwisko Izydor de Charny kochanka, przeto nie widział żadnej niewłaściwości, ale przeciwnie, zauważy! korzyść w tem, ażeby wprowadzić do chorej przyjaciela, z którymby mogła rozmawiać o kochanku.
Bo dla doktora Raynala wszystko jasnem było jak dzień, i dość mu było zgrupować fakty, ażeby cala prawda stanęła przed jego oczyma.
Wszyscy w Villers-Cotterts wiedzieli, że w nocy z 5-gio na 6-ty października, Jerzy de Charny zabity został w Wersalu; i że nazajutrz wieczór brat jego, Izydor, wezwany przez Oliviera, pojechał do Paryża.
Owóż Pitoux znalazł Katarzynę zemdloną na drodze z Boursonne do Paryża. Zaniósł ja nieprzytomna na folwark; wskutek tego wypadku uległa ona zapaleniu mózgu. Zapalenia sprowadziło malignę; w malignie usiłowała chora zatrzymać odjeżdżającego, a ten odjeżdżający zwał się Izydor.
Widzimy więc, że łatwo było lekarzowi odgadnąć tajemnice choroby Katarzyny, była to choroba serca.
Lekarz wobec tego uczynił takie rozumowanie.
Pierwsza potrzeba chorego na dolegliwość mózgowa jest spokój.
Co może tchnąć spokój w serce Katarzyny? Naturalnie wiadomość o kochanku.
Kogo może ona zapytać o kochanka? Tego, kto o nim wie cokolwiek.
A kto może o nim cowiedzieć? Naturalnie, Pitoux przybyły z Paryża.
Rozumowanie było proste i logiczne: bez wielkiego też wysilenia uczynił je lekarz.
Wziął on nasamprzód jednakże chłopca w charakterze pomocnika chirurgicznego; lubo przy tej czynności mógł się bezpiecznie obejść bez niego, zwłaszcza, że nie chodziło o nowe puszczenie krwi, ale o proste otwarcie poprzedniego upustu.
Lekarz lekko wyciągnął ramie Katarzyny za łóżko, odjął opaskę ściskajacą bliznę, rozsunął dwoma palcami mięśnie źle spojone i krew trysła.
Widząc te krew, za która chętnie oddałby swoja. Pitoux poczuł, że go siły opuszczają.
Usiadł w fotelu pani Clement, zakrył oczy rękami i łkał, powtarzając boleśnie:
— O! biedna panno Katarzyno! biedna panno Katarzyno!
I za każdym z tych wyrazów mówił do siebie:
— To pewna, że ona kocha pana Izydora więcej niżeli ja ją! to pewna, że cierpi więcej niżeli ja cierpiałem, skoro muszą jej krew puszczać dlatego, że ma zapalenie mózgu i malignę, dwie rzeczy bardzo nieprzyjemne, których ja nie miałem nigdy!
Widząc to doktór Raynal, winszował sobie, że odgadł w Pitoux przyjaciela chorej.
Jak się pan Raynal spodziewał, ten maleńki upust krwi uśmierzył gorączkę: arterje u skroni uderzały łagodniej; w piersiach ulżyło; oddech, przedtem gwiżdżący, stał się wolniejszym i równym; puls ze stu dziesięciu spadł na osiemdziesiąt pięć, i wszystko zapowiadało, że noc będzie spokojną.
Z kolei odetchnął doktór Raynal; dał pani Clement stosowne polecenia, a między innemi nakazał jej pójść przespać się ze dwie lub trzy godziny. Pitoux czuwać będzie tymczasem; chłopcu zaś dał znak, żeby udał się za nim do kuchni, Pitoux poszedł za lekarzem i zastali matkę Billot pogrążoną w cieniu komina.
Biedna kobieta tak była rozstrojoną, że zaledwie mogła zrozumieć, co do niej mówił doktór.
Były to jednak miłe słowa dla serca matki.
— Bądźcie spokojną, matko Billot — rzekł — wszystko idzie tak dobrze, jak nie może lepiej.
Poczciwa kobiecina jakby z tamtego świata powracała.
— Czy to prawda co mówicie, dobry panie Raynal?
— Prawda, noc złą nie będzie. Nie niepokójcie się jednak, gdybyście słyszeli jakie krzyki z pokoju waszej córki, a zwłaszcza nie wchodźcie tam.
— Boże! Boże! — zawołała dzierżawczyni z głęboką boleścią — smutno to bardzo, że matka nie może wejść do pokoju córki.
— Trudna rada! — powiedział doktór — zakaz to bezwarunkowy; ani wy, ani p. Billot.
— A któż się będzie opiekował moją córką?
— Bądźcie spokojną. Jest tam od tego pani Clement i Pitoux.
— Jakto! Pitoux?
— Tak, Pitoux; poznałem w nim w tej chwili niepospolite zdolności do medycyny. Zabieram go do Villers-Cotterets, gdzie każę sporządzić lekarstwo. Pitoux je przyniesie; pani Clement będzie je dawać chorej po łyżeczce, a gdyby zaszedł jaki wypadek, Pitoux, który czuwać będzie przy Katarzynie razem z panią Clement, weźmie za pas długie nogi i da mi znać w ciągu dziesięciu minut: — nieprawda, Pitoux?
— W pięć minut, panie Raynal! — zawołał Pitoux z taką wiarą w siebie, że nie mogła była zostawić najmniejszej w umyśle słuchaczy wątpliwości.
— Widzicie, pani Billot! — rzekł doktór Raynal.
— Niechże i tak będzie — oświadczyła matka Billot; — tylko pociesz pan jeszcze biednego ojca.
— Gdzie jest? — zapytał doktór.
— Tu, w pokoju obok.
— Nie potrzeba — odezwał się głos z progu pokoju — słyszałem wszystko.
I rzeczywiście, blady jak chusta Billot stanął w ciemnym otworze drzwi.
Potem, jakby to było już wszystko, co miał usłyszeć i powiedzieć, Billot wszedł do siebie, nie czyniąc żadnej uwagi nad nocnemi rozporządzeniami doktora Raynala.
Pitoux dotrzymał słowa: w kwadrans powrócił z lekarstwem uspakajającem, ozdobionem etykietą i opieczętowanem pieczęcią mistrza Pacquenaud, aptekarza dziedzicznego miasta Villers-Cotterets.
Przeszedł przez kuchnie i udał się do pokoju Katarzyny, nietylko bez żadnej przeszkody, ale nawet bez żadnego z czyjej bądź strony zapytania. Pani Billot powiedziała tylko:
— A! to ty Pitoux?
A on odpowiedział:
— Ja, pani Billot.
Jak przewidział doktór Raynal, Katarzyna spala dość spokojnie; obok niej, w wielkim fotelu, z nogami na poręczy kominkowej, siedziała dozorczyni, pół śpiąc, pól czuwając.
Wzięta ona w tym stanie półuśpienia, który był jej właściwym, flaszkę z rąk Pitoux, odkorkowała, postawiła na stoliku nocnym, a obok położyła łyżkę srebrną, aby chora jak najmniej czekała, gdy przyjdzie czas na lekarstwo.
I znowu rozciągnęła się w fotelu.
Pitoux zaś usiadł na krawędzi okna, ażeby się lepiej mógł wpatrywać w Katarzynę.
To uczucie litości, które zdjęto go na myśl o Katarzynie, nie zmniejszyło się na jej widok. Teraz, owszem, kiedy wolno mu było palcem, że tak powiem, dotknąć zła, i osądzić to straszne spustoszenie, jakie miłość zrobić może, był bardziej niż kiedybądź usposobionym poświęcić swoje uczucie, bo mu się ono niczem wydało obok miłości gorączkowej, strasznej, jaką dotknięta była Katarzyna.
Myśli te nieznacznie wprawiały go w to usposobienie umysłu, jakie potrzebnem było, ażeby uczynić zadość planowi doktora Raynala.
Czcigodny lekarz rozumiał, że lekarstwem najbardziej potrzebnem Katarzynie, był powiernik.
Nie był to może wielki lekarz, ten doktór Raynal, ale był to, jak już powiedzieliśmy poprzednio, obserwator doskonały.
W godzinę po powrocie Pitoux, Katarzyna westchnęła i otworzyła oczy.
Trzeba oddać sprawiedliwość pani Clement, że na pierwsze poruszenie chorej była już przy niej, bąkając:
— Jestem, panno Katarzyno; czego żądacie?
— Pić mi się chce — odparła chora, wracając do życia boleścią fizyczna, a do czucia potrzeba materialną.
Pani Clement wlała na łyżeczkę kilka kropel napoju przyniesionego przez Pitoux, wetknęła łyżkę pomiędzy zeschłe wargi i ściśnięte zęby Katarzyny, a ta machinalnie połknęła płyn łagodzący.
Potem Katarzyna znowu opadła głową na poduszkę, a pani Clement, zadowolona ze spełnionego obowiązku, znowu rozciągnęła się na fotelu.
Pitoux westchnął; pomyślał, że go Katarzyna nie dojrzała.
Mylił się: kiedy pomagał pani Clement unieść chorą do przyjęcia leku, Katarzyna otworzyła oczy, i wzrokiem chorobliwym który przedarł się przez powieki, spostrzegła Pitoux.
Ale w ciągu gorączki trapiącej ją przez trzy dni, widziała tyle widm, że wzięła Pitoux za widmo.
Westchnienie więc, jakie wydał Pitoux, nie było całkiem przesadzone.
Zjawienie się atoli dawnego przyjaciela, dla którego była czasami tak niesprawiedliwą, sprawiło na chorej wrażenia głębsze niż poprzednie, i lubo pozostała z oczyma zamkniętymi, zdawało jej się, że widzi przed sobą dzielnego wędrowca, który, jak przedstawiała sobie w roztropnej wyobraźni, powinienby razem z jej ojcem znajdować się w Paryżu.
Dręczona myślą, iż na ten raz Pitoux jest rzeczywistością a nie wizja, otworzyła zwolna oczy, i patrzyła, czy ten. którego spostrzegła, znajduje się na tem samem miejscu.
Rozumie się, że on ani się ruszył.
Widząc oczy Katarzyny zwracając się na siebie, Pitoux zapłonął; widząc oczy jej powracające do życia i przytomności, wyciągnął ręce.
— Pitoux! — szepnęła chora.
— Panno Katarzyno! — zawołał Pitoux.
— A co? — odezwała się pani Clement.
Katarzyna spojrzała niespokojnie na dozorczynie i z westchnieniem opuściła głowę na poduszkę.
Pitoux domyślił się, że obecność pani Clement przeszkadza Katarzynie.
Podchodząc więc ku dozorczyni, rzekł do niej pocichu:
— Idźcie się przespać, pani Clement; wszak wiecie, że pan Raynal kazał mnie czuwać nad panna Katarzyną.
— A! prawda — rzekła pani Clement.
I, jakby czekając tylko na to pozwolenie, poczciwa niewiasta zasunęła się w fotel, westchnęła i po chwili milczenia, chrapaniem zrazu nieśmiałem, ale które, ośmielając się coraz bardziej, po kilku minutach zapanowało nareszcie nad całem położeniem, wskazała, że pełnemi żaglami wchodzi w ten kraj snu zaczarowany, w którym bywała zazwyczaj tylko w marzeniu...
Katarzyna z pewnem zdziwieniem patrzyła na przyjaciela, i z bystrością właściwą chorej, nie straciła ani jednego wyrazu z tego, co Pitoux mówił do pani Clement.
Pitoux pozostał chwile przed dozorczynią, jak gdyby dla zapewnienia się, że sen jej jest istotnym; nie mając zaś już pod tym względem wątpliwości, podszedł ku Katarzynie potrząsając głową i opuszczając ramiona.
Pitoux wyrzekł te słowa w taki sposób, ażeby Katarzyna mogła w nich widzieć wyraz wielkiej boleści i dowód wielkiej dobroci.
Dwa te uczucia, wychodzące jednocześnie z serca dzielnego chłopca, przejęły chorą.
Dopóki Izydor mieszkał w Boursonne, dopóki czuła kochanka o pół mili od siebie, dopóki słowem, była szczęśliwą, Katarzyna schowała swą miłość w siebie, jak skarb, z któregoby najmniejszej okruszyny nie chciała uronić w cudze serce. Ale po wyjeździe Izydora, po osamotnieniu, biedna dziewczyna daremnie zdobyć się chciała na męstwo i zrozumiała, że byłoby wielką dla niej ulgą, gdyby spotkała kogoś, z kimby mogła mówić o pięknym szlachcicu.
Nie mogła zaś mówić o Izydorze ani z panią Clement, ani z doktorem Raynalem, ani z matką, i cierpiała mocno z powodu tego milczenia, gdy naraz, w chwili kiedy się najmniej tego spodziewała, Opatrzność stawia jej przed oczy, zaledwie otwarte dla życia i rozumu, przyjaciela, o istności którego mogła powątpiewać, dopóki milczał, ale w którą musiała uwierzyć, kiedy się głosem odezwał.
To też na słowa współczucia z takim trudem wydobyte z serca biednego siostrzeńca ciotki Anieli, Katarzyna odparła, nie usiłując bynajmniej uczuć swych ukrywać:
— Ah! panie Pitoux, jestem bardzo nieszczęśliwą!
— W każdym razie, panno Katarzyno — zaczął Pitoux — lubo mi wcale przyjemnem nie jest mówić o panu Izydorze, jeżeli to będzie wam miłem, mogę wam dać o nim wiadomość.
— Ty? — zapytała Katarzyna.
— Ja.
— Widziałeś go?
— Nie, ale wiem, że przybył w dobrem zdrowiu do Paryża.
— Skądże wiesz o tem? — zapytała z okiem błyszczącem miłością.
Na ten wzrok Katarzyny, Pitoux westchnął głęboko, ale odparł ze zwykła swa sumiennością.
— Wiem od mojego młodego przyjaciela, Sebastjana Gilberta, który razem z nim i na jego koniu przybył do Paryża.
Katarzyna zrobiła wysiłek, wsparła się na łokciu i patrzyła na Pitoux.
— Więc on jest w Paryżu? — powiedziała żywo.
— Właściwie mówiąc, musi już teraz tam nie być.
— A gdzież może się znajdować? — spytała dziewica.
— Nie wiem; to mi tylko wiadomo, że miał wyjechać w poselstwie do Hiszpanii, czy do Włoch.
Na ten wyraz wyjechać, Katarzyna opuściła, głowę na poduszkę z westchnieniem, po którem niebawem nastąpiły łzy obfite...
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux. któremu ta jej boleść rozrywała serce — jeżeli wam koniecznie chodzi o to, ażeby się dowiedzieć, gdzie jest, mogę się wypytać.
— A kto ci powie?
— Doktór Gilbert, który pożegnał się z nim w Tuileries... albo też, jeżeli wolicie — dodał Pitoux — widząc, że Katarzyna potrząsa głową przecząco, mogę powrócić do Paryża, aby zasięgnąć wiadomości... O! to potrwa niedługo; w dwadzieścia cztery godzin wszystko się załatwi.
Katarzyna wyciągnęła rękę zgorączkowaną i podała ją chłopcu, ale on nie śmiał jej dotknąć.
— I cóż, panie Pitoux? — zapytała Katarzyna z uśmiechem — boisz się przejąć ede mnie gorączkę?
— O? wybaczcie, panno Katarzyno — odrzekł Pitoux ściskając wilgotną rękę dziewczyny w swych szerokich dłoniach — nie rozumiałem! Więc zgadzacie się?...
— Przeciwnie, Ludwiku, dziękuję ci. Niepotrzeba? Niepodobna, ażebym nie odebrała od niego listu jutro rano.
— Listu od niego? — odezwał się żywo Pitoux.
I zamilkł, jakby z niepokojem oglądając się dokoła.
— No tak, listu od niego — rzekła Katarzyna, szukając przyczyny, która mogła tak zaniepokoić cichą dusze jej towarzysza.
— Listu od niego? do licha! — powtórzył Pitoux — gryząc sobie paznogcie, jak człowiek zakłopotany..
— Ależ tak... listu od niego. Cóż widzicie w tem dziwnego, żeby do mnie napisał, skoro wiecie wszystko, lub — dodała ciszej — prawie wszystko?...
— Nic dawno mi, by on do was napisał... Gdyby mnie było wolno pisać do was, oj! pisałbym, i to bardzo długie listy; ale obawiam się...
— Czego, mój przyjacielu?
— Ażeby list pana Izydora nie dostał się do rąk waszego ojca.
— Mojego ojca?
Pitoux potrójnie potwierdził głową.
— Jakto! mojego ojca? — zapytała Katarzyna coraz bardziej zdziwiona. — Czyż ojciec nie jest w Paryżu?
— Ojciec jest tu, na folwarku, w pokoju obok. Tylko pan Raynal zakazał mu wchodzić do waszego pokoju, z powodu maligny, jak powiedział, i zdaje się, że dobrze zrobił.
— Dlaczego dobrze zrobił?
— Dlatego, że pan Billot nie zdaje mi się być zwolennikiem pana Izydora, i że skoro raz tylko usłyszał, jakoście wymawiali to imię, skrzywił się niepomału, mogę was upewnić szczerze...
— Mój Boże! mój Boże! — wyrzekła Katarzyna cała drżąca — co wy mówicie, panie Pitoux?.
— Mówię prawdę... Słyszałem nawet, jak cedził miedzy zębami: „To dobrze, to dobrze, nie powiem nic dopóki chora... ale potem zobaczymy!“
— Panie Pitoux! — powiedziała Katarzyna, chwytając na ten raz młodzieńca ruchem tak gwałtownym, że zadrżał z kolei.
— Słucham was, panno Katarzyno! — odparł.
— Macie słuszność, nie trzeba, ażeby jego listy dostały się do rak mojego ojca... Ojciecby mnie zabił!
— Widzicie więc — rzekł Pitoux. — On bo nie rozumie się na takich drobnostkach.
— Ale jak zrobić?
— Wskażcie mi, panno Katarzyno...
— Jest na to sposób.
— Jeżeli jest, to trzeba go użyć.
— Nie śmiem... — rzekła Katarzyna.
— Jakto! nie śmiecie?
— Nie śmiem wam powiedzieć, coby należało uczynić.
— Jakto! sposób zależy ode mnie, a wy nie śmiecie mi go powiedzieć?
— To nie dobrze, panno Katarzyno, nie sadziłem, abyście nie mieli do mnie zaufania.
— Nie brak mi zaufania kochany Ludwiku — rzekła Katarzyna.
— To co innego! — odparł Pitoux mile pogłaskany wzrastającą poufałością Katarzyny.
— Ależ to będzie dużo trudu dla ciebie, mój przyjacielu.
— O jeżeli tylko o mój trud chodzi, niech was to nie zastrasza, panno Katarzyno.
— Więc zgadzasz się zrobić to, o co prosić będę?
— Z pewnością. Chyba, że to jest zupełnem niepodobieństwem.
— Przeciwnie, to rzecz nader łatwa.
— A więc, jeżeli łatwa, to powiedzcie.
— Trzebaby pójść do matki Colombe.
— Która sprzedaje cukier owsiany?
— Tak i która jest zarazem roznosicielką listów z poczty.
— A! rozumiem... powiem jej, żeby listy doręczała wam tylko.
— Powiesz jej, żeby listy doręczała tobie tylko.
— Mnie? — rzekł Pitoux.
— A! tak; nie zrozumiałem z pierwszego razu.
I westchnął po raz trzeci, czy czwarty.
— To rzecz najpewniejsza, rozumiesz teraz, Ludwiku?... Chyba, że nie chcesz wyświadczyć mi tej przysługi.
— Jabym miał wam odmówić, panno Katarzyno? A toż dopiero!
— Dziękuję ci!
— Pójdę więc i to zaraz jutro.
— Jutro może już być zapóźno; trzebaby iść dziś jeszcze.
— Dobrze, panno Katarzyno, dziś rano, natychmiast!
— Jakiś ty dobry chłopiec, mój Ludwiku! — rzekła Katarzyna — i jak ja cię kocham!...
— O! nie mówcie mi takich rzeczy, panno Katarzyno! — zawołał Pitoux — bo wskoczyłbym w ogień.
— Zobacz, Ludwiku, która godzina.
Pitoux spojrzał na zegarek Katarzyny, zawieszony nad kominkiem.
— Wpół do szóstej rano, rzekł.
— A więc mój dobry przyjacielu...
— Co, panno Katarzyno?
— Możeby czas...
— Pójść do matki Colombe?... Na wasze rozkazy, panienko. Ale trzebaby wziąć nieco lekarstwa; doktór kazał zażywać po łyżeczce co pół godziny.
— Ah! mój drogi Ludwiku — rzekła Katarzyna, nalewając sobie łyżeczkę płynu aptecznego i patrząc na chłopca wzrokiem, pod którym topniało mu serce — to, co czynisz dla mnie skuteczniejszem jest od wszystkich lekarstw!
— Dlatego też to zapewne mówił doktór Raynal, że mam wielkie usposobienie na ucznia medycyny.
— Ale... gdzie powiesz, że idziesz, ażeby czego nie domyślano się na folwarku?
— O! bądźcie spokojni.
I Pitoux wziął za kapelusz.
— Czy mam obudzić panią Clement? — zapytał.
— Niepotrzeba, niechaj śpi... Teraz nie potrzebuje nic... tylko...
— Tylko... czego? — zapytał Pitoux.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— A! tak, rozumiem — szepnął poseł miłości — tylko lis tu od pana Izydora.
A po chwili milczenia dodał:
— Bądźcież spokojna, jeżeli jest, będziecie go mieć, a jeżeli niema...
— Jeżeli niema? — spytała żałośnie Katarzyna.
— Jeżeli niema... to gdy spojrzycie na mnie tak, jak patrzycie teraz, gdy się uśmiechniecie do mnie tak, jak uśmiechacie się teraz, gdy mnie nazwiecie swoim kochanym Ludwikiem i dobrym przyjacielem... to jeżeli go niema tam, jam gotów pójść po niego choćby do Paryża.
— Dobre... szlachetne serce!... — mówiła Katarzyna do siebie, prowadzać oczyma za młodzieńcem, który wychodził.
I wyczerpana ta rozmowa opadła na poduszkę.
Po dziesięciu minutach, niepodobnem byłoby Katarzynie zdać sobie sprawę z tego, czy to co zaszło, jest rzeczywistością sprawdzona, powrotem rozumu, czy snem gorączkowym; ale czego była pewna, to tej ożywczej świeżości, jaka się rozlała po jej organizmie.
W chwili, gdy Pitoux przechodził przez kuchnie, matka Pillot podniosła głowę.
Nie kładła się i nie spała od trzech dni.
Od trzech dni nie opuściła ławeczki pod okapem komina, skąd oczy jej, nie mogąc dostać się do córki, spoglądały przynajmniej na drzwi jej pokoju.
— I cóż?... — zapytała.
— Lepiej się ma, matko Billot, — odpowiedział Pitoux.
— Dokąd więc idziesz?...
— Do Villers-Cotterets.
— A to po co?...
Pitoux zawahał się przez chwile.
— Po co?... — powtórzył dla zyskania na czasie.
— Tak, — ozwał się głos ojca Billot, — żona moja zapytuje cię, po co tam idziesz?...
— Idę, aby uprzedzić doktora Raynala.
— Doktór Raynal mówił, ażebyś go uprzedził w razie, gdyby zaszło coś nowego.
— Skoro panna Katarzyna ma się lepiej, zdaje mi się, że to już jest coś nowego.
Czy ojciec Billot uznał odpowiedź Pitoux za wystarczającą, czy też nie chciał się naprzykrzać człowiekowi, który przyniósł dobrą wiadomość, dość, że nie wypytywał go więcej.
Pitoux więc odszedł i przybył do Villers-Cotterets o trzy kwadranse na szóstą.
Natychmiast obudził doktora Raynala, aby mu powiedzieć, że Katarzyna ma się lepiej, i poradzić się, co dalej robić.
Doktór wypytywał go o wiele rzeczy i poczciwy chłopiec, chociaż był nader ostrożny w swych opowiadaniach, ku wielkiemu zdziwieniu przekonał się, że doktór o wszystkiem, co zaszło między nim i Katarzyną, wie prawie tak dobrze, jak gdyby gdzieś w kącie pokoju, za firankami okien lub łóżka, przysłuchiwał się ich rozmowie.
Doktór przyrzekł, iż będzie w ciągu dnia na folwarku, a tymczasem zalecił, aby podawano Katarzynie zawsze z tej samej beczki, i pożegnał Ludwika, który długo rozmyślał nad temi słowami zagadkowemi, aż wreszcie zrozumiał, że doktór radził mu ciągle rozmawiać z Katarzyną o Izydorze de Charny.
Od doktora udał się do matki Colombe.
Roznosicielka mieszkała na rogu ulicy Lormet, to jest na drugim końcu miasta.
Nadszedł, kiedy drzwi otwierała.
Matka Colombe była wielka przyjaciółką ciotki Anieli; ale ta przyjaźń dla ciotki nie przeszkadzała jej cenić i bratanka.
Pitoux, wchodząc do sklepu matki Colombe, pełnego pierników i cukru owsianego, zrozumiał po raz pierwszy, że jeżeli chce z powodzeniem ułożyć się z roznosicielką co do listów Katarzyny, musi ją jeżeli nie przekupić, to przynajmniej czemś sobie ująć.
Kupił więc dwie laski cukru owsianego i paczkę pierników.
Po zapłaceniu tego sprawunku przystąpił do interesu.
Były poważne trudności.
Listy, podług przepisów, winny być wydawane tylko adresatom, albo przynajmniej osobom, upoważnionym przez nich.
Matka Colombe wierzyła słowom Pitoux, ale wymagała upoważnienia piśmiennego.
Pitoux widział, że trzeba było uczynić ofiarę.
Przyrzekł nazajutrz przynieść kwit z odbioru listu, jeżeli będzie list, a nadto upoważnienie od Katarzyny do odbierania wszystkich listów następnych.
Przyrzeczenie to poparł zakupem drugiej partji cukru owsianego i pierników.
Jakże tu odmówić ręce, która tak szczodrze czym zakupy...
Słabo się tylko opierała matka Colombe, i upoważniła Pitoux do pójścia z sobą na pocztę, gdzie miała mu oddać list do Katarzyny, gdyby się jaki znalazł.
Pitoux udał się za nią, zajadając swe cztery laski cukru owsianego i dwie paczki pierników.
Nigdy, przenigdy nie pozwoliłby sobie na taki wybryk ale wiemy, że dzięki hojności doktora Gilberta, Pitoux był bogatym.
Przechodząc przez rynek, wlazł na poręcz od wodotrysku, przyłożył usta do jednego z czterech kranów wyrzucających podówczas wodę z tej fontanny miejskiej, i przez pięć minut chłonął cały strumień. Schodząc z fontanny, obejrzał się dokoła i spostrzegł jakby budynek teatralny, wystawiony na środku rynku.
Wtedy przypomniał sobie, że w chwili odjazdu jego, była mowa o zebraniu się w Villers-Cotterets, dla założenia federacji pomiędzy tem głównem miastem powiatu a okolicznemi miasteczkami.
Rozmaite wypadki prywatne, gromadzące się koło niego usunęły mu z myśli ten wypadek polityczny, który nie pozbawiony był jednak pewnej doniosłości.
Przyszły mu wówczas na myśl te dwadzieścia pięć dukatów, które przy odjeździe z Paryża dał mu doktór Gilbert dla gwardji narodowej Haramontu.
I podniósł głowę z dumą na myśl, jak dzięki tym dwudziestu pięciu dukatom, świetnie wyglądać będzie trzydziestu ludzi, których ma pod rozkazami.
Kiedy Pitoux pił, trawił, rozmyślał, matka Colombe wyprzedziła go i wchodziła na pocztę.
Ale Pitoux nie niepokoił się o to: piętnastu krokami dogonić mógł matkę Colombe.
Stąpnął otóż piętnaście razy i przybył na pocztę w chwili, gdy niewiasta wychodziła z paczką listów w ręku.
Pomiędzy niemi jeden był w wykwintnej kopercie i zalotnie zapieczętowany lakiem.
List ten był pod adresem Katarzyny Billot.
Na ten to list widocznie oczekiwała Katarzyna.
Zgodnie z zawartą umowa, list doręczony został przez roznosicielkę nabywcy pierników, który natychmiast wyruszył ku Pisseleu, uradowany i smutny razem: uradowany z tego szczęścia, jakie przyniesie Katarzynie, smutny zaś, że szczęście to przybywa dla dziewicy ze źródła, którego woda tak gorzka jest dla jego ust.
Ale pomimo goryczy tej, poseł miał tak poczciwa naturę, że dla prędszego doręczenia tego przeklętego listu, przeszedł nieznacznie ze stępa do kłusa, z kłusa do cwału.
O pięćdziesiąt kroków od folwarku zatrzymał się nagle, słusznie pomyślawszy, że jeżeli przybędzie zadyszany i okryty potem, zwrócić może na siebie uwagę ojca Billot, który jakby już stał na ciasnej i kolczastej drodze podejrzeń.
Choćby więc miał spóźnić się minutę lub dwie, postanowił krokiem poważniejszym przebyć ten kawałek drogi; szedł więc z powagą jak owi powiernicy w tragedji, do których podobnym uczyniło go zwierzenie Katarzyny, gdy wreszcie przechodząc obok pokoju chorej, spostrzegł, że dozorczyni, zapewne ażeby wpuście nieco świeżego powietrza, uchyliła okno.
Pitoux wcisnął najprzód nos, a potem oko w szczelinę; dalej posunąć się nie pozwoliła mu klamka u okna.
Ale dosyć mu było zobaczyć, że Katarzyna nie śpi i oczekuje na niego; a Katarzynie również to wystarczało, że spostrzegła Pitoux, czyniącego tajemnicze znaki.
— List?... — wykrzyknęła dziewica — list!...
— Cicho!... odpowiedział Pitoux.
I, patrząc przed siebie okiem kłusownika, chcącego stropić straż całego leśnictwa i widząc się zgoła samotnym, rzucił list przez szczelinę, i to tak zręcznie, że padł prawie na samą poduszkę Katarzyny.
Potem nie czekając na podziękowanie, którego mógł być pewnym, cofnął się i poszedł ku drzwiom dworku, na którego progu zastał Billota.
Gdyby nie mur wystający szczęśliwie, dzierżawca byłby widział całą tę scenę, a przy usposobieniu, w jakiem był teraz, Bóg wie, coby się stało, skoroby podejrzenie jego zamieniło się w pewność.
Poczciwy Pitoux nie spodziewał się spotkać oko w oko z dzierżawca, i uczuł, że się zaczerwienił po same uszy.
— O!... przestraszyliście mnie, panie Billot — rzekł.
— Przestraszyłem ciebie, Pitoux!... dowódcę gwardii narodowej!... zwycięzcę Bastylji!...
— Cóż robić!... — rzekł Pitoux, — przychodzą takie chwile, kiedy człowiek nagle...
— A tak!... — odparł Billot, — kiedy ktoś spodziewa się spotkać córkę, a spotyka ojca, nieprawdaż?...
— O!... co to, to nie, panie Billot, — odrzekł Pitoux; — nie spodziewałem się spotkać panny Katarzyny, o!... nie. Lubo czuje się coraz lepiej, jak mam nadzieję, zbyt jeszcze jest słabą, aby mogła powstać.
— I nie masz jej nic do powiedzenia?... — zapytał Billot.
— Komu?...
— Katarzynie.
— Owszem. Mam jej donieść, że pan Raynal będzie tu w ciągu dnia; ale kto inny może jej powiedzieć to samo tak dobrze, jak i ja.
— A tobie zapewne jeść się chce?...
— Jeść?... hm... tak!...
— Jakto!... hm... tak!... nie chce ci się jeść?... — zawołał dzierżawca.
Pitoux spostrzegł się, że palnał głupstwo. Pitoux niegłodny o godzinie ósmej zrana, to równowaga w naturze zachwiana.
— Jużciż jeść mi się chce!... — rzekł.
— To wejdź i jedz; robotnicy jedzą właśnie śniadanie, i musieli miejsce dla ciebie zostawić.
Pitoux wszedł, a Billot jeszcze powiódł za nim oczyma, lubo dobroduszność chłopca prawie rozwiała jego podejrzenia. Widział, jak zasiadł przy stole i rzucił się na kawał słoniny z chlebem, jakby nie miał w żołądku dwóch paczek pierników i czterech lasek cukru owsianego, zakropionych garncem wody.
Prawda i to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, żołądek Pitoux musiał już odzyskać swobodę.
Pitoux nie umiał robić wiele rzeczy naraz, ale co robił, dobrze robił.
Obarczony zleceniem przez Katarzynę, spełnił dobrze; wezwany na śniadanie przez Billota, jadł także dobrze.
Billot patrzył wciąż na niego, ale widząc, że nie odwraca oczu od talerza, że myśl jego spoczęła na butelce jabłecznika, stojącej przed nim, że wzrok jego ani razu nie spoczął na drzwiach Katarzyny, uwierzył wreszcie, iż wycieczka Pitoux do Villers-Cotterets nie miała innego celu.
Przy końcu śniadania drzwi od pokoju Katarzyny otworzyły się, wyszła pani Clement i ukazała się w kuchni z pokornym uśmiechem dozorczyni. Przyszła także na filiżankę kawy.
Pani Billot, zobaczywszy ją, zbliżyła się do niej zaraz.
I ona i mąż pytali o zdrowie Katarzyny.
— Wciąż coraz lepiej — odpowiedziała pani Clement, — w tej chwili jednak, zdaje mi się, że panna Katarzyna ma trochę maligny.
— Jakto!... — zawołał ojciec Billot — więc gorączką powróciła?
— O! moje biedne dziecko!... — bolała zcicha matka.
Pitoux podniósł głowę i słuchał.
— Tak prawiła pani Clement — mówi o mieście, nazywającem się Turyn, o kraju nazywającym się Sardynją, i przywołuje pana Pitoux, ażeby jej powiedział, co to za miasto, i co to za kraj.
— Jestem do usług! — rzekł Pitoux, dopijając resztę jabłecznika i ocierając usta rękawem.
Wzrok Billota zatrzymał go w tej chwili.
— Jeżeli tylko — dodał — pan Billot uzna za właściwe, ażebym dał pannie Katarzynie żądane objaśnienie.
— Czemu nie? — rzekła matka Billot. — Skoro cię wzywa, idź do niej, kochany chłopcze; tembardziej, iż pan Raynal oświadczył, że jesteś dobrym pomocnikiem medycyny.
— A prawda! — odezwał się naiwnie Pitoux — spytajcie panią Clement, jakeśmy dobrze pielęgnowali oboje pannę Katarzynę tej nocy... Pani Clement nie spała ani chwili — zacna to niewiasta! ani ja też nie zmrużyłem oczu.
Było to bardzo zręcznie ze strony Pitoux tak delikatnie pochwalić dozorczynie. Spała ona wyśmienicie od północy do szóstej zrana, przeto oświadczenie, że nie zmrużyła oka ani na chwile, było zaskarbieniem sobie jej przyjaźni, więcej nawet, bo łaski.
— To dobrze! — rzekł ojciec Billot; — skoro Katarzyna wzywa cie, idź do niej. Nadejdzie może chwila, w której wzywać będzie i nas, matkę i mnie.
Pitoux czuł instynktownie burze w powietrzu, i jak pasterz w polu, lubo gotów się na nią narazić, szukał przecie zawczasu schronienia dla ukrycia głowy.
Schronieniem tem było Haramont.
W Haramoncie był królem. Co mówię, królem? Więcej niż królem: był dowódcą gwardji narodowej! był Lafayettem! Miał wreszcie obowiązki, wzywające go do Haramontu.
Obiecywał też sobie, że po załatwieniu spraw Katarzyny, wróci niebawem do Haramontu.
Ten powziąwszy projekt, wszedł do pokoju chorej.
Katarzyna oczekiwała nań niecierpliwie. Z płomienia w oczach, z rumieńca na licach, możnaby rzeczywiście wnosić, że, jak mówiła pani Clement, ma gorączkę.
Zaledwie Pitoux zamknął drzwi od pokoju Katarzyny, gdy dziewczyna, poznając go po chodzie, i wreszcie, czekając nań blisko półtorej godziny, odwróciła się doń i wyciągnęła ręce.
— A! to ty, Ludwiku! — rzekła — jak późno przyszedłeś.
— Nie moja to wina, panno Katarzyno — rzekł Pitoux; — ojciec wasz mnie zatrzymał.
— Ojciec?
— Tak, on... O! musi się on czegoś domyślać. A ja przytem — dodał Pitoux z westchnieniem — nie śpieszyłem się: wiedziałem, że macie wszystko, coście mieć pragnęli.
— Tak, tak... — odrzekła Katarzyna, spuszczając oczy; — tak, dziękuje ci.
I cichym głosem dodała:
— Dobrym jesteś, Ludwiku, i kocham cię bardzo.
— Ty sama dobrą jesteś, panno Katarzyno — odpowiedział Pitoux, prawie płacząc; wiedział bowiem, że cała ta dla niego przyjaźń jest tylko odbiciem miłości dla innego, a w głębi duszy, jakkolwiek skromnym był ten dzielny chłopiec, czuł się upokorzonym przez to, że jest tylko księżycem Izydora.
Dodał też żywo:
— Przyszedłem tu, panno Katarzyno, ponieważ powiedziano mi, że pragniecie czegoś się dowiedzieć...
Katarzyna podniosła rękę do serca: szukała listu Izydora, zapewne, ażeby zaczerpnąć w nim odwagi do wypytywania Pitoux.
Czyniąc wreszcie wysiłek, spytała:
— Ludwiku, ty, który jesteś uczonym, czy możesz ml powiedzieć, co to jest Sardynja?
Pitoux przywołał wszystkie swe wspomnienia geograficzno.
— Czekajcie-no... zaraz... zaraz... — rzekł — muszę ja to wiedzieć. W liczbie przedmiotów, których ksiądz Fortier miał pretensję nas uczyć, była i geografja. Zaraz... Sardynja... aha!... Gdyby mi tylko przyszedł na pamięć pierwszy wyraz, powiedziałbym wam wszystko.
— O! przypomnij sobie, przypomnij, Ludwiku!... — mówiła Katarzyna, składając ręce.
— Ba! już też sobie przypominam. Sardynja... Sardynja... Aha! już wiem.
Katarzyna odetchnęła.
— Sardynja — mówił Pitoui — Sardynja Rzymska, jedna z trzech wielkich wysp morza Śródziemnego, na południe Korsyki, od której oddziela ją cieśnina Św. Bonifacego, stanowi cześć państwa Sardyńskiego, które od niej otrzymało nazwą. Ma pięćdziesiąt cztery tysiące mieszkańców, ze stolicą Cagliari. Oto jest Sardynja, panno Katarzyno.
— O! jakiś ty szczęśliwy, Ludwiku, że wiesz tyle rzeczy! — rzekła Katarzyna.
— To prawda — odpowiedział Pitoux dosyć zadowolony w swej miłości własnej — to prawda, że mam niezłą pamięć.
— A teraz — zapytała Katarzyna z mniejszą nieśmiałością — kiedy mi powiedziałeś, co jest Sardynja, czy zechcesz mi powiedzieć, co jest Turyn?
— Turyn?... — powtórzył Pitoux — a tak, panno Katarzyno; będzie mi bardzo przyjemnie powiedzieć ci, co jest Turyn, ale jeżeli sobie przypomną.
— O! staraj się przypomnieć sobie, bo to rzecz najważniejsza, Ludwiku.
— Ha! skoro najważniejsza — rzekł Pitoux — to trzeba będzie... Jeżeli wreszcie nie przypomną sobie, to poszukam.
— Kiedy bo... kiedy... — nalegała Katarzyna — jabym wolała dowiedzieć się natychmiast... Przypomnij sobie, kochany mój Ludwiku, przypomnij...
I Katarzyna wymówiła te słowa głosem tak pieszczotliwym, że dreszcz przeszedł po całem ciele Pitoux.
— Zaraz, panno Katarzyno, zaraz — odpowiedział.
Katarzyna pożerała go oczyma.
Pitoux odrzucił głową w tył, jakby szukał na suficie.
— Turyn — rzekł Turyn... Do licha! to rzecz trudniejsza niż Sardynja... Sardynja jest wielka wyspa na morzu śródziemnem, a trzy są tylko na niem takie wyspy: Sardynia, należąca do króla Piemontu; Korsyka do króla francuskiego, i Sycylia do króla neapolitańskiego; kiedy Turyn to tylko prosta stolica.
— Jakto, mówiłeś o Sardynii, kochany Ludwiku?
— Mówiłem, że należy do króla Piemontu, i zdaje mi się, że mam słuszność.
— Właśnie, właśnie... to samo, kochany mój Ludwiku, Izydor pisze w liście, że jedzie do Turynu w Piemoncie.
— Aha! — odezwał się Pitoux — teraz rozumiem... Dobrze! dobrze! dobrze! To do Turynu pan Izydor został posłany przez króla, i wy mnie wypytujecie dla dowiedzenia się, gdzie się znajduje pan Izydor...
— A dlaczegóżbym cię wypytywać miała — odparła dziewczyna — jeśli nie dlatego? Co mnie tam obchodzą Sardynia, Piemont, Turyn?... Dopóki go tam nie było, nie wiedziałam co jest ta wyspa i ta stolica, i nie troszczyłam się o to. Ale on pojechał do Turynu... rozumiesz, kochany Ludwiku? i ja chcę wiedzieć, co to jest Turyn...
Pitoux wydał ciężkie westchnienie, potrząsnął głową, ale niemniej czynił wszelkie wysiłki, ażeby zadowolnić Katarzynę.
— Turyn — rzekł — poczekajcie-no... stolica Piemontu... Turyn... Turyn... aha! już wiem... Turyn, Bodincemagias, Taurasia, Colonia Julia, Augusta Taurinorum u starożytnych; dziś stolica Piemontu i państwa Sardyńskiego; jedno z najpięknieiszych miast w Europie. Ludności ma 125 tysięcy; król panujący Karol-Emmanuel... Oto jest Turyn, panno Katarzyno.
— A jak daleko do Turynu z Pisseleu, panie Ludwiku? Ty, co wiesz wszystko, musisz wiedzieć i to...
— To jest — rzekł Pitoux — mogę wam powiedzieć, w jakiej odległości Turyn jest od Paryża; ale od Pisseleu, to trudniej.
— To powiedz najprzód od Paryża... a do tego dodamy te dziewięć mil, jakie oddzielają Pisseleu od Paryża.
— A! prawda! — podchwycił Pitoux.
I recytując dalej swą wiedzę:
— Odległość od Paryża — mówił — mil sto; od Rzymu pięćdziesiąt ośm; od Konstantynopola...
Dla mnie dosyć wiedzieć tylko od Paryża, mój kochany panie Pitoux... Sto i dziewięć, to sto dziewięć mil odległości ode mnie... Przed trzema dniami on był tu... o pół mili... pod moim bokiem... Dziś... — dodała Katarzyna, wybuchając płaczem i załamując ręce — dziś jest o sto dziewięć mil ode mnie!...
— O! jeszcze nie! — zauważył nieśmiało Pitoux: — wyjechał dopiero onegdaj... znajduje się zaledwie nawpół drogi...
— Gdzie zatem jest?
— Tego nie wiem — odpowiedział Pitoux. — Ksiądz Fortier uczył nas, co są państwa i stolice, ale nic nam nie mówił o drogach, które do nich prowadzą.
— Więc tyle tylko wiesz, kochany mój Ludwiku?
— Tyle tylko — rzekł geograf, upokorzony tem, że tak prędko doszedł do granic swej wiedzy; — wiem jeszcze, że Turyn jest zbiegowiskiem arystokratów.
— Co to znaczy?
— To znaczy, panno Katarzyno, że w Turynie zebrali się wszyscy książęta, wszystkie księżne i wszyscy wychodźcy: hrabia d‘Artois, książę Kondeusz, pani Polignac, słowem, mnóstwo złoczyńców, spiskujących przeciw narodowi, którym kiedyś poucinają głowy, trzeba mieć nadzieję, bardzo dowcipnym przyrządem, nad którym pracuje doktór Guillotin.
— O! panie Pitoux!...
— Co, panno Katarzyno?...
— Stajesz się znowu srogim, jak za pierwszym swym powrotem z Paryża.
— Srogim!... ja?... — rzekł Pitoux. — A! prawda... Tak, tak, tak!... Pan Izydor jest jednym z tych arystokratów, i obawiasz się o niego...
I z nowem ciężkiem westchnieniem, których już naliczyliśmy kilka:
— Nie mówmy już o nim — dodał Pitoux — mówmy o tobie, panno Katarzyno, i o sposobie, w jaki mogę ci być użyteczny.
— Kochany panie Ludwiku — rzekła Katarzyna — list, który otrzymałam dzisiaj, nie będzie zapewne ostatnim.
— Więc chcesz, panno Katarzyno, ażebym chodził i po następne?...
— Ponieważ byłeś już tak dobrym...
— Więc mam pozostać nim i nadal?...
— Tak.
— I owszem.
— Pojmuiesz; że ja pod nadzorem ojca, nie będę mogła chodzie do miasta.
— O! ależ trzeba pannie Katarzynie wiedzieć, że on i mnie pilnuje trochę; widziałem to po jego oczach.
— Tak; ale ciebie pilnować nie będzie aż w Haramoncie, możemy umówić się o miejsce, w którem będziesz składał listy.
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Pitoux — naprzykład ta wielka wierzba, wydrążona, nieopodal od miejsca, gdzie pannę znalazłem zemdlona?
— Dobrze — odrzekła Katarzyna — to niedaleko od folwarku, a dość daleko od okien. Więc staje na tem, że listy tam będą składane.
— Dobrze, panno Katarzyno.
— Tylko będziesz uważał, ażeby cie nikt nie zobaczył.
— Spytaj gajowych z Longpre, z Taille-Fontaine i z Montaigu czy mnie widzieli, chociaż im zdmuchiwałem tuzinami króliki!... Ale ty... ty, panno Katarzyno, jakże zrobisz, ażeby dostać się do tych listów?
— Ja?... O! ja — rzekła Katarzyna z uśmiechem pełnym nadziei i woli — ja postaram się wyzdrowieć bardzo prędko!
Pitoux wydał najcięższe z dotychczasowych westchnień.
Wejście doktora Raynala nastąpiło w sama porę dla ułatwienia wyjścia młodzieńcowi.
Doktór zbliżył się do chorej, odrazu spostrzegłszy znaczna zmianę, jaka zaszła w niej od wczoraj.
Katarzyna uśmiechnęła się do doktora i podała mu rękę.
— O! — odezwał się doktór — gdyby nie dla przyjemności dotknięcia waszej delikatnej rączki, panno Katarzyno, nie badałbym nawet pulsu.
— To prawda, że mi jest daleko lepiej, panie doktorze, i przepisy pańskie sprawiły cuda.
— Moje przepisy!... Hm... hm... — odezwał się doktór; — nic pożądańszego dla mnie, moja panienko, jak sobie samemu przyznać całe przywrócenie pani zdrowia; ale jakkolwiek byłbym próżnym, muszę cześć tego honoru pozostawić mojemu uczniowi Pitoux.
I wznosząc ręce do nieba, rzekł:
— O! naturo, naturo! ty potężna Ceres, tajemnicza Izys, ileż masz jeszcze tajemnic dla tych, którzy będą umieli cie badać!
I zwracając się do drzwi, wyrzekł:
— Wejdźcież, wejdźcie, ojcze o ponurej twarzy, matko o niespokojnem oku, odwiedźcie ukochaną chorą; ażeby wyzdrowiała zupełnie, potrzebuje tylko waszej miłości i pieszczot.
Na głos doktora wbiegli rodzice Billot; ojciec z resztką podejrzenia na obliczu; matka z twarzą rozpromienioną. Kiedy wchodzili, Pitoux, odpowiedziawszy na ostatnie spojrzenie Katarzyny, wyszedł.
Niech sobie teraz Katarzyna przy pieszczotach rodziców powraca do zdrowia, do nadziei, do życia, a my pójdźmy za Pitoux, który, jak widzieliśmy, spełnił najcięższy z obowiązków ludzkich, bo zaparcie siebie samego i poświęcenie dla bliźniego.
Powiedzieć, że dzielny chłopiec opuszczał Katarzynę z sercem radosnem, byłoby zawiele; poprzestaniemy na zapewnieniu, że opuszczał ja z sercem zadowolonem.
Lubo sam nie zdawał sobie sprawy z doniosłości czynu, po tych jednak powinszowaniach głosu wewnętrznego, który każdy zna w sobie, czuł, że uczynił rzecz dobra, może być nie z punktu moralności, która zapewne zganiłaby ten związek Katarzyny z wicehrabią de Charny, chłopki z wielkim panem, ale z punktu ludzkości.
W epoce, o której mówimy, ludzkość była jednem ze słów modnych, a Pitoux, który nieraz wymawiał to słowo, nie wiedząc co znaczy, wprowadził je w czyn, niebardzo wiedząc co uczynił.
To, co uczynił, powinienby był wykonać przez zręczność, gdyby nie był uczynił przez dobroć.
Ze współpracownika Izydorowego — położenie dla Ludwika Anioła Pitoux niepodobne — stał się powiernikiem Katarzyny.
Katarzyna też zamiast go strofować, zamiast nim pomiatać, zamiast wyrzucić go za drzwi, jak postąpiła za pierwszym jego powrotem z Paryża, obeszła się z nim po przyjacielsku, serdecznie, pieszczotliwie.
Jako powiernik otrzymał to, o czem aniby mógł marzyć jako współzawodnik.
Ażeby sobie zaskarbić na przyszłość przyjacielskie to przywiązanie, Pitoux przedewszystkiem zaniósł pani Colombe upoważnienie prawie nieczytelne od Katarzyny, do odbierania wszystkich listów, jakie przyjdą skądbądź na jej imię.
Do upoważnienia pisanego, Pitoux dołączył ustne przyrzeczenie Katarzyny, która zobowiązała się na przyszły św. Marcin wydać wszystkim najemnikom w Pisseleu ucztę złożona z samych pierników i cukru owsianego.
Wobec tego upoważnienia i obietnicy, które zadość czyniły sumieniu i zarazem interesom matki Colombe, zobowiązała się ona zabierać z poczty co rano i trzymać do rozporządzenia Ludwika Pitoux wszystkie listy adresowane do Katarzyny Billot.
Pitoux, załatwiwszy te sprawę i nie mając już nic do roboty w mieście, jak pompatycznie nazywano osadę Villers-Cotteres, udał się na wieś.
Powrót Pitoux do Haramontu był wydarzeniem niemałej wagi. Nagły jego wyjazd do stolicy nie obszedł się bez rozlicznych komentarzy. Po tem, co się stało, gdy z Paryża nadszedł był rozkaz zabrania strzelb złożonych u księdza Fortier, przywieziony przez adjutanta Lafayetta, nikt nie wątpił już o politycznem znaczeniu Pitoux. Jedni mówili, że wezwany został do Paryża przez doktora Gilberta; drudzy przez generała Lafayetta; inni nareszcie — co prawda w najmniejszej ilości — utrzymywali, że wezwany był przez samego króla!
Pitoux lubo nie wiedział, jakie posłuchy rozbiegły się o nim, tak sprzyjające jego znaczeniu osobistemu, niemniej wracał do rodzinnego gniazda w postawie tak godnej, że wszyscy olśnieni byli tą godnością.
Bo, ażeby widzieć ludzi z prawdziwej ich odległości, potrzeba przypatrywać się im na gruncie właściwym. Uczeń na dziedzińcu księdza Fortier, robotnik na folwarku Billota. Pitoux w Haramont był człowiekiem, obywatelem, kapitanem nie licząc, że w charakterze kapitana, oprócz sześciu dukatów, stanowiących jego własność prywatną, miał nadto dwadzieścia pięć dukatów szczodrze ofiarowanych przez doktora Gilberta dla wyekwipowania gwardji narodowej Haramontu.
Zaledwie przyszedł do siebie i gdy dobosz złożył mu wizytę, Pitous rozkazał, ażeby ogłosił na dzień następny, w niedziele, przegląd służbowy, z bronią i bagażami, na rynku Haramonckim.
Wtedy nie wątpiono już, że Pitoux ma ze strony rządu coś do obwieszczenia gwardji narodowej Haramonckiej.
Wielu przybyło pogadać z Pitoux dla dowiedzenia się przed innymi czegoś z tej wielkiej tajemnicy; ale Pitoux w rzeczach publicznych zachowywał majestatyczne milczenie.
Wieczorem, Pitoux, którego sprawy publiczne nie odrywały od prywatnych, poszedł założyć sidła do lasu i złożyć uszanowanie staremu Clouisowi. Co nie przeszkodziło mu być o godzinie siódmej zrana u imcipana Delauroy, majstra sławnego cechu krawieckiego, po złożeniu wszakże wprzód w mieszkaniu swem trzech królików i jednego zająca, i dowiedzeniu się u matki Colombe, czy niema listu do Katarzyny.
Nie było, i Pitoux był niemal zasmuconym, myśląc o smutku, jaki uczuje biedna dziewczyna.
Wizyta złożona imcipanu Delauroy miała na celu dowiedzenie się, czy zechce podjąć się umundurowania gwardji narodowej Haramontu i za jaką cenę.
Delauroy wypytał o wzroście osób, jak w podobnych okolicznościach, a Pitoux odpowiedział, przedstawiając mu przed oczy listę imienna trzydziestu trzech gwardzistów, oficerów, podoficerów i żołnierzy, stanowiących skład gwardji obywatelskiej haramonckiej.
Ponieważ wszyscy ci ludzie byli znani majstrowi, rozważono wzrost i tusze, i krawiec z piórem i ołówkiem w ręku, oświadczył, że nie może dostarczyć trzydziestu trzech mundurów i trzydziestu trzech par spodni za mniej, niż za trzydzieści trzy dukaty.
A nadto Pitoux nie mógł za tę cenę wymagać sukna zupełnie nowego.
Pitoux brał się za głowę, i utrzymywał, że wie z ust samego generała Lafayetta, jak on umundurował trzy miliony ludzi, składających gwardję obywatelską Francji, po cenie daleko niższej od luidora na człowieka. Majster Delauroy odpowiedział, że przy tak wielkiej sumie, choćby się i coś straciło na szczegółach, to się można odbić na ogóle: ale on czyni, co uczynić może i to jego ostatnie słowo, że umunduruje gwardję obywatelską Haramontu po dwadzieścia dwa franki na człowieka, i to jeszcze, z powodu koniecznych wydatków z góry, musi otrzymać zaliczenie.
Pitoux wydobył garść złota z kieszeni i oświadczył, że co do ostatniego, niema żadnej przeszkody, ale że jest ograniczony co do ceny, jeżeli więc pan Delauroy nie zechce sporządzić wszystkich trzydziestu trzech mundurów i trzydziestu trzech par spodni za dwadzieścia pięć luidorów, to porozumie się z panem Bligny, współzawodnikiem w kunszcie pana Delauroy, któremu oddał pierwszeństwo jako przyjacielowi ciotki Anieli.
Rzeczywiście, Pitoux nie gniewał się o to, że ciotka dowie się droga uboczna, że on rozrzuca garściami złoto; i nie wątpił, że krawiec tego jeszcze wieczora doniesie jej, co widział, to jest, że Pitoux bogatym jest jak nieboszczyk Krezus.
Groźba przeniesienia dokąd indziej dostawy tak ważnej, sprawiła skutek, i majster Delauroy zgodził się na cenę, podana przez Pitoux, który wymówił sobie nadto, że jego mundur z nowego sukna (nie chodziło mu o to, czy będzie cienkie, wolał nawet, ażeby było grubsze), policzonym będzie, łącznie ze szlifami, już w powyższej sumie.
Był to przedmiot nowych rozpraw niemniej długich i niemniej gorących niż pierwsze, ale znowu zwyciężył Pitoux, dzięki tej strasznej groźbie, że otrzyma od majstra Bligny, czego nie może dostać od majstra Delauroy.
Rezultatem całej rozmowy było zobowiązanie, przyjęte przez majstra Delauroy, że na przyszła sobotę dostarczy trzydzieści i jeden mundurów oraz trzydzieści i jedną parę spodni żołnierskich, dwa mundury i dwie pary spodni dla porucznika i sierżanta, jakoteż jeden mundur i jedna parę spodni dla kapitana łącznie ze szlifami.
W razie uchybienia w dostawie, cały obstalunek pozostanie na koszt uchybiającego majstra, ponieważ obchód federacji Villers-Cotteres i innych miejscowości, zależących od tego miasta okręgowego, ma się odbyć nieodzownie w niedzielę po tej sobocie.
I ten warunek majster przyjął zarówno z innemi.
O dziewiątej godzinie zrana wielka ta sprawa została ukończoną.
O wpół do dziesiątej Pitoux wrócił do Haramont, dumny z niespodzianki, jaką miał sprawić kolegom.
O godzinie jedenastej bęben bił do apelu.
O dwunastej gwardja narodowa pod bronią maszerowała za zwykłą dokładnością na rynku.
Po godzinie manewrów, za które dzielna gwardia narodowa zyskała pochwały swego dowódcy i oklaski kobiet; dzieci i starców, wpatrujących się w ten wzruszający widok z największem zajęciem, Pitoux przywołał do siebie sierżanta Klaudiusza Tellier i porucznika Dezyderjusza Maniquet, rozkazując im zebrać swoich ludzi i wezwać ich w imieniu doktora Gilberta oraz generała Lafayetta, a wreszcie króla, ażeby udali się do pana Delauroy, majstra krawieckiego w Villers-Coterets, który ma im ważna rzecz do objawienia.
Bęben uderzył do porządku; sierżant i porucznik, zarówno nieświadomi, jak ci, do których przemawiali, powtórzyli swym ludziom dosłownie wyrazy kapitana; a potem okrzyk: „W kozły broń“ rozległ się wyrzucony dźwięcznym głosem Ludwika, i Pitoux.
— W pięć minut potem, żołnierze gwardji obywatelskiej Haramontu, jakoteż sierżant Klaudjusz Tellier i porucznik Dezyderjusz Maniąuet, biegli jak opętani po drodze do Villers-Cotterets.
Wieczorem, dwaj muzykanci z Haramontu wprawili serenadę kapitanowi, powietrze pruły petardy, race i świece rzymskie, a kilka głosów, co prawda lekko podchmielonych, wolało w przerwach:
W następną niedziele mieszkańcy Villers-Cotterets zbudzeni zostali biciem w bęben, który zacięcie od piątej zrana wzywaj do apelu.
Nic, zdaniem mojem, bardziej impertyneckiego, jak budzić w ten sposób ludność, której większość prawie zawsze wolałaby spokojnie dokończyć nocy, i uzupełnić te siedm godzin snu, których, według hygieny popularnej, potrzebuje człowiek, ażeby się utrzymać przy zdrowiu i czerstwości.
Ale we wszystkich epokach rewolucyjnych rzecz tak samo się praktykowała, i kiedy wchodzimy w jeden z tych okresów ruchu i postępu, trzeba sen zaliczyć do ofiar, mających być złożonemi na ołtarzu ojczyzny.
Zadowoleni czy niezadowoleni, patrjoci czy arystokraci, mieszkańcy grodu Villers-Cotterets byli więc obudzeni w niedziele, dnia 18-go października 1879-go roku, o godzinie piątej rano.
Ceremonja miała się wprawdzie zacząć dopiero o dziewiątej, ale nie było zawiele pięciu godzin dla wykonania wszystkiego, co miało się zrobić.
Wielki amfiteatr wystawiony już przed dziesięciu dniami, wznosił się na środku rynku; ale amfiteatr ten, którego budowa szybka świadczyła o gorliwości cieśli, był, że tak powiem, tylko szkieletem pomnika.
Pomnikiem był ołtarz ojczyzny. Od dwóch tygodni zaproszono księdza Fortier‘a, ażeby w dniu 18-go października odprawił przed nim msze, zamiast w kościele.
Ażeby pomnik uczynić godnym przeznaczenia tak religijnego jako i społecznego, należało wyzyskać wszystkie bogactwa gminy.
I, musimy to przyznać, każdy chętnie ofiarował swe bogactwa na te wielka uroczystość. Ten dywan, ów obrus ołtarzowy; jeden firanki jedwabne, drugi obraz święty.
Ale ponieważ stałość nie jest w miesiącu październiku jedna z zalet pogody, a barometr, oznaczający pogodą stałą, stanowi rzadki wypadek pod znakiem Niedźwiedzia, przeto nikt nie kwapił się wystawić swą ofiarę z góry, lecz każdy czekał na dzień uroczystości.
Słońce wzeszło o godzinie wpół do siódmej, według swego zwyczaju w tej porze roku, przejrzystością i ciepłem swych promieni zwiastując jeden z tych pięknych ranków jesiennych, które mogą iść w porównanie z najpiękniejszemi dniami wiosny.
Od dziewiątej z rana ołtarz ojczyzny okryty został wspaniałym kobiercem, przyobleczony w obrus bramowany koronkami, ozdobiony obrazem przedstawiającym świętego Jana, każącego na pustyni; a nad całym ołtarzem wznosił się baldachim aksamitny ze złotemi kwiatami.
Przedmioty potrzebne do odprawienia mszy, musiały być naturalnie dostarczone przez kościół; więc się niemi nie zajmowano.
Prócz tego, każdy obywatel, jakby na Zielone Świątki, przybrał dom swój w zieleń albo w dywany przedstawiające kwiaty.
Wszystkie dziewczęta z Villers-Cotterets i okolic w bieli, przepasane wstęgą trójbarwną, z gałązką w ręku, otaczać miały ołtarz ojczyzny.
Po mszy nareszcie, mężczyźni mieli zaprzysięgnąć na konstytucję.
Oczywiście, że z pomiędzy wszystkich tych milicyj Patriotycznych, z największą niecierpliwością oczekiwano gwardji narodowej z Haramontu.
Rozeszła się wieść, że dzięki wpływowi Pitoux i skutkiem hojności wcale królewskiej, składający ją ludzie wraz z kapitanem Aniołem Pitoux, mieli być ubrani w mundury.
Magazyny majstra Delauroy‘a natłoczone były przez cały tydzień. Tłumy ciekawych cisnęły się wewnątrz i zewnątrz, ażeby widzieć dziesięciu rzemieślników pracujących nad tym olbrzymim obstalunkiem, który za ludzkiej pamięci nie miał równego sobie w Villers-Cotterets.
Ostatni uniform, to jest kapitański, stosownie do umowy, doręczony został w sobotę wieczorem o godzinie jedenastej minut pięćdziesiąt dziewięć.
Według umowy również, Pitoux wyliczył wtedy majstrowi Delauroy brzęczącą monetę luidorów dwadzieścia pięć.
Wszystko to więc narobiło wielkiego hałasu w stolicy gminy, i nic dziwnego, że w dniu oznaczonym gwardja narodowa z Haramontu oczekiwana była niecierpliwie.
O godzinie dziewiątej odgłos bębna i piszczałki zabzyczał na końcu ulicy Lorgny. Dały się słyszeć wielkie okrzyki radości i podziwu, i spostrzeżono zdaleka Pitous na białym koniu, należącym do jego porucznika Dezyderjusza Maniquet.
Gwardja narodowa z Haramontu nie zawiodła swej reputacji.
Przypomnijmy sobie triumf, jaki odnieśli Haramontczycy, kiedy za cały uniform mieli tylko jednakowe kapelusze, a Pitoux za całą cechę odznaczającą jego stopień, tylko kask i pałasz prostego dragona: Wyobraźmy sobie więc teraz jaką postawę marsową musieli mieć gwardziści ubrani w mundury, i jak zalotnie wyglądał ich wódz z kapeluszem mundurowym na bakier, z ryngrafem pod brodą, ze szlifami na ramionach i ze szpadą w ręku.
Okrzyk podziwu ciągnął się od końca ulicy Lorgny aż do placu Wodotryskowego.
Ciotka Aniela żadną miarą w kapitanie nie chciała poznać swego bratanka. Omało nie roztrącił ją koń Maniqueta, kiedy podeszła, żeby zajrzeć w sam nos Ludwikowi.
Pitoux szpadą majestatycznie salutował, i tak, ażeby był usłyszanym na dwadzieścia kroków dokoła, wyrzekł za całą zemstę te słowa:
— Dzień dobry, pani Anielo!
Stara panna, oburzona tą nazwą, cofnęła się trzy kroki w tył, wznosząc ręce do nieba i mówiąc:
— O! niegodziwy! zaszczyty zawróciły mu głowę i już nie poznaje swej ciotki.
Pitoux przeszedł majestatycznie, na te apostrofę nie odpowiadając, i zajął u stóp ołtarza ojczyzny miejsce honorowe, przeznaczone dla gwardji narodowej z Haramontu, jako dla jedynej broni, mającej uniform całkowity.
Przybywszy tam, Fitoux zstąpił na ziemie i oddał konia do potrzymania chłopcu, który dostał za te posługę sześć su od wspaniałego kapitana.
Fakt ten w pięć minut doniesiono ciotce Anieli, która wykrzyknęła:
— O! niegodziwy! ależ on jest miljonerem!
I dodała cicho:
— Źle byłam natchnioną, żem się z nim poróżniła: ciotki dziedziczą po bratankach.
Pitoux nie słyszał ani wykrzyknika ani uwagi; Pitoux był poprostu w ekstazie.
W pośród dziewcząt, opasanych szarfą trójbarwną i trzymających w ręku gałązkę zieleni, poznał Katarzynę.
Katarzyna blada była jeszcze po chorobie zaledwie zwalczonej, ale piękniejsza bladością, niż inna najświeższym rumieńcem zdrowia.
Katarzyna blada była ale szczęśliwa; zrana jeszcze, dzięki staraniom Pitoux, znalazła list w wydrążeniu wierzby.
Powiedzieliśmy, iż biedny Pitoux znajdował czas na wszystko.
Zrana o godzinie siódmej znalazł czas być u matki Colombe; o kwadrans na ósmą złożył list w wydrążeniu wierzby, a o ósmej już był ubrany w mundur i stał na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Nie widział się z Katarzyną od czasu, gdy ją opuścił złożoną na łóżku, a widział, powtarzamy, tak piękną i szczęśliwą, że stał przed nią w ekstazie.
Dała mu znak, aby przystąpił do niej.
Pitoux obejrzał się dokoła, aby zobaczyć, czy znak istotnie się do niego stosował.
Katarzyna uśmiechnęła się i powtórzyła wezwanie, nie było więc wątpliwości.
Pitoux schował szpadę do pochwy, zdjął kapelusz trójgraniasty, i z głową odkrytą zbliżył się do dziewczęcia.
Względem generała Lafayetta Pitoux byłby poprostu przyłożył rękę do kapelusza.
— A! panie Pitoux — rzekła doń Katarzyna — nie poznałam cię. Jak dobrze wyglądasz pan w tym mundurze.
I dodała cichutko;
— Dziękuję, dziękuję, mój dobry Ludwiku; jakiś ty dobry, i jak cię za to kocham! I wziąwszy rękę kapitana gwardji, uścisnęła ją w swoich.
Łuna migała przed oczyma Pitoux; kapelusz mu z drugiej ręki upadł na ziemie, a może przy kapeluszu upadłby i stał zakochany, kiedy wtem hałas w połączeniu z wrzawą gróźb zabrzmiał od ulicy Soissons.
Jakakolwiek była przyczyna tego hałasu, Pitoux skorzystał z tego wypadku.
Wyjął rękę z rąk Katarzyny, podniósł kapelusz, siadł na koń i krzyknąwszy: „do broni!“ stanął na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Powiedzmy, skąd wszczął się ten hałas i te groźby.
Wiemy, że ksiądz Fortier zaproszony został do odprawienia mszy federacyjnej na ołtarzu ojczyzny, i że wszelkie przyrządy kościelne przeniesione być miały z kościoła na nowy ołtarz, w pośrodku rynku.
Rozkazy stosujące się do tej części obrzędu, wydał pan de Longpre, mer miejscowy.
Pan de Longpre, jak sobie przypominamy, miał już raz sprawę z księdzem Fortier, kiedy Pitoux, z rozkazem generała Lafayetta w ręku, zażądał siły zbrojnej dla otrzymania broni, zachowywanej przez księdza Fortier.
Otóż pan de Longpre, tak jak i wszyscy znał charakter księdza Fortier; znał go jako upartego aż do zaciętości, drażliwego aż do gniewu.
Wątpił, ażeby ksiądz Fortier zachował bardzo słodkie wspomnienie o jego pośrednictwie w sprawie strzelb.
Zamiast więc osobiście mówić mu o tem i traktować rzecz urzędowo, jako pomiędzy władzą cywilną i duchowną, przesłał czcigodnemu słudze bożemu program uroczystości, w którym między innemi powiedziano:
Art. 4. „Msze odprawi przed ołtarzem ojczyzny ksiądz Fortier; zacznie się ona o godzinie dziesiątej.
Art. 5. „Przyrządy kościelne dostarczone będą za staraniem księdza Fortier, i przeniesione z kościoła na ołtarz ojczyzny“.
Sekretarz merostwa osobiście doręczył program księdzu Fortier, który przeczytał go z mina szyderczą, i tonem wielce odpowiadającym minie odpowiedział:
— Dobrze!...
O godzinie dziewiątej, jakeśmy powiedzieli, ołtarz ojczyzny całkiem był gotowy i przybrany.
Brakowało tylko lichtarzy, krzyża i innych przedmiotów potrzebnych do służby Bożej.
O wpół do dziesiątej przedmiotów tych jeszcze nie było.
Mer się zaniepokoił.
Posiał sekretarza do kościoła dla dowiedzenia się, co to znaczy.
Sekretarz powrócił oznajmiając, że zastał kościół zamknięty.
Kazano mu pobiec do zakrystiana, który prawdopodobnie miał te rzeczy przynosić. Zastał zakrystiana z nogą wyciągniętą na taburecie, i wykrzywiającego się jak potępieniec.
Nieszczęśliwy klucznik wywichnął sobie nogę.
Rozkazano wtedy sekretarzowi udać się do śpiewaków.
Obadwaj byli chorzy. I jeden i drugi tylko co wzięli lekarstwo wewnętrzne, sprzeciwiające się wszelkiemu ruchowi zewnętrznemu: a spodziewali się, że to działanie lekarstw ustanie dopiero nazajutrz.
Mer zaczął podejrzewać w tem spisek. Posiał więc sekretarza do księdza Fortier.
Ksiądz Fortier dostał tego samego rana ataku podagrycznego. a siostra drżała, ażeby podegra nie przeszła do żołądka.
Wtedy pan de Longpre przestał już wątpić. Nietylko sam ksiądz Fortier nie chciał odprawić mszy na ołtarzu ojczyzny, ale uniedołężniając służbę, zakrystjana i śpiewaków, zamykając drzwi kościelne, przeszkadzał, ażeby inny ksiądz gdyby znalazł się przypadkiem, nie zastąpił go w odprawieniu mszy.
Położenie było trudne.
W owej epoce nie myślano jeszcze, aby władza cywilna w ważniejszych okolicznościach mogła się odłączyć od władzy duchownej, i ażeby jakakolwiek uroczystość mogło się odbyć bez mszy.
W kilka lat później ogół wpadł w ostateczność przeciwny.
W reszcie wędrówki sekretarza nie obyły się bez tego, ażeby poseł nie popełnił jakichś niedyskrecji co do wywichnięcia nogi przez zakrystjana, co do chorób żołądkowych śpiewaków i podagry proboszcza.
Głuchy szmer zaczął obiegać po ludności.
Mówiono już o wyłamaniu drzwi kościelnych dla zabrania naczyń i o przymusowem sprowadzeniu księdza Fortier do ołtarza ojczyzny.
Pan de Longpre, człowiek umysłu wysoce pojednawczego, uśmierzył te pierwsze porywy wzburzenia, i oświadczył, ze sam pójdzie w poselstwie do księdza Fortier‘a.
Udał się więc i zapukał do drzwi czcigodnego kapłana, równie starannie zaryglowanych jak drzwi kościelne.
Ale daremnie pukał, drzwi pozostały zamknięte.
Myślał wtedy pan de Longpre, że trzeba będzie uciec się do pośrednictwa siły zbrojnej.
Kazał więc uprzedzić policjanta i brygadiera żandarmerii.
Za nimi ruszył tłum ludności.
Ponieważ nie było taranu ani katapulty do wywalenia drzwi, posłano wprost po ślusarza.
Ale w chwili gdy ślusarz kładł haczyk do zamka, drzwi się otworzyły i ksiądz Fortier ukazał się na progu.
Nie jak Coligny, pytający swych morderców: „Bracia, czego chcecie odemnie?“...
Ale jak Kalchas, z ogniem w oku i włosem najeżonym, według Kasyna z Ifigenii.
— Precz stad!... — krzyknął, wznosząc rękę z groźnym giestem; precz!... heretycy, bezbożni, hugonoci; precz amalecyci, sodomici, gomorejczycy!... odstąpcie od progu sługi Pańskiego!...
Powstał wielki szmer w tłumie, szmer wcale niekorzystny dla księdza Fortier.
— Przepraszam — rzekł pan de Longpre głosem łagodnym, któremu nadał akcent ile być może najbardziej przekonywający przepraszam, księże proboszczu; chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy chcecie, czy nie chcecie odprawiać mszy przed ołtarzem ojczyzny?...
— Czy chce odprawić msze przed ołtarzem ojczyzny?... wykrzyknął ksiądz, wpadając w jedno z tych świątobliwych oburzeń, do których był tak skłonnym; — czy chce uprawnić bunt, rokosz, niewdzięczność?... czy chce prosić Boga, aby przeklął cnotę a błogosławił grzech?... Pan tego nie mogłeś się spodziewać, panie merze!... Chcesz się dowiedzieć, czy będę odprawiał waszą mszę świetokradzką; otóż po trzykroć nie!...
— Dobrze, księże proboszczu — odparł mer; — jesteś wolnym i nikt cie zmusić nie może.
— Zbytek dobroci, panie merze.
I ze śmiechem najzuchwalszym począł zamykać drzwi przed nosem władz.
Już drzwi miały się obrócić tyłem do zgromadzenia, kiedy człowiek jakiś przedarł się z tłumu, potężnym ruchem odepchnął drzwi w trzech czwartych przymknięte, i omało nie przewrócił księdza.
Był to Billot, blady ze złości, z czołem namarszczonem, zębami zgrzytąjącemi.
Billot, jak sobie przypominamy, był filozofem, i jako taki, nienawidził księży.
Zaległo głębokie milczenie. Pojmowano, że zajdzie coś strasznego między dwoma ludźmi.
A jednak Billot tak gwałtownie odepchnąwszy drzwi, począł głosem spokojnym, prawie łagodnym:
— Przepraszam, panie merze — zapytał — jak to pan powiedziałeś?... Powiedziałeś... powtórz pan, proszę... a!... powiedziałeś pan że... że jeżeli ksiądz proboszcz nie zechce odprawić nabożeństwa, to go zmusić nie można.
— Tak, w rzeczy samej — bąkał biedny pan de Longpre; — zdaje mi się, że tak powiedziałem.
— O!... to popełniłeś pan błąd wielki; a w naszych czasach ważna rzeczą jest, ażeby się błędy nie szerzyły.
— Precz, świętokradco!... precz, poganinie!... — krzyknął proboszcz zwracając się do Billota.
— O!... rzekł Billot — księże proboszczu, zamilczmy, albo źle to się skończy, ja cię uprzedzam. Nie znieważam cię, tylko zastanawiam. Pan mer sadzi, że cię nie można zmusić do odprawienia mszy; ja utrzymuję, że można.
— A!... manichejczyku:... — krzyknął ksiądz — ah!...
— Cicho!... rzekł Billot. Powiedziałem to i dowiodę.
— Cicho!... — zawołali wszyscy — cicho!...
— Czy słyszysz, księże proboszczu — rzekł Billot z tym samym spokojem — wszyscy są mojego zdania. Ja nie mówię tak pięknie jak wy, ale zdaje się, że mówię rzeczy interesujące, skoro mnie słuchają!
Ksiądz miał wielką chęć odpowiedzieć nowem przekleństwem, ale potężny głos tłumu imponował mu mimowoli.
— Mów!... mów!... — odezwał się szyderczo — zobaczymy co powiesz.
— Mówię rzecz bardzo prostą — rzekł Billot — mianowicie, że kiedy kto pobiera zapłatę, obowiązany jest w zamian spełniać to, co do niego należy.
— Aha!... — odezwał się proboszcz — widzę do czego zmierzasz.
— Moi przyjaciele — rzekł Billot tym samym łagodnym głosem, zwracając się do dwustu lub trzystu świadków tej sceny co wolicie czy słuchać obelg księdza proboszcza, czy moich rozumowań?...
— Mów, panie Billot, mów!... słuchamy cię. Cicho bądź!... księże, cicho!...
Billot spojrzał tylko na księdza i mówił dalej:
— Powiedziałem więc, że kto pobiera zapłatę powinien w zamian spełniać co do niego należy. Naprzykład, pan sekretarz magistratu. Pan mer posłał go do was, księże proboszczu, dla doręczenia wam programu uroczystości. Jemu przede nie przyszło do głowy powiedzieć: „Panie merze; ja nie zaniosę księdzu Fortier tego programu“. Wszak prawda, panie sekretarzu?...
— Prawda, panie Billot — naiwnie odparł sekretarz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
— Bluźnierco!... — wykrzyknął proboszcz.
— Cicho!... — zawołali obecni.
Billot mówił dalej.
— A oto pan wachmistrz żandarmerii, któremu płacą za to, aby przestrzegał porządku. Kiedy pan mer pomyślał, że porządek może być przed chwilą zakłócony przez ciebie, księże proboszczu, i wezwał go sobie do pomocy, panu wachmistrzowi nie przyszło do głowy odpowiedzieć mu; „Panie merze, przywracaj sobie porządek jak chcesz, ale bezemnie“. Wszak prawda, panie wachmistrzu?...
— Prawda, obowiązkiem moim było przyjść i przyszedłem odparł poprostu wachmistrz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
Proboszcz zgrzytnął zębami.
— Zaczekaj — rzekł Billot. — oto poczciwy ślusarz. Jego rzemiosło polega na wyrabianiu, otwieraniu i zamykaniu zamków. Przed chwilą pan mer posłał po niego, ażeby przyszedł tu otworzyć drzwi pańskie. Nie przyszło mu do głowy odpowiedzieć panu merowi: „Ja nie będę otwierał drzwi księdza Fortiera“. Wszak prawda, Picard, że ci to nie przyszło do głowy?“
— Jużciż nie — odrzekł ślusarz; — wziąłem wytrychy i przyszedłem.
— Słyszysz, księże proboszczu?... — odrzekł Billot.
Proboszcz chciał mu przerwać, ale Billot zatrzymał go giestem...
— Skądże więc pochodzi — mówił dalej, że ty księże proboszczu, wybrany dla dawania przykładu, kiedy wszyscy spełniają to, co do kogo należy, ty jeden uchylasz się od swego obowiązku.
— Brawo! Billot! brawo! — zawołali jednym głosem obecni.
— Nietylko że ty jeden nie spełniasz obowiązku — powtórzył Billot — ale nadto ty jeden dajesz przykład nieporządku.
— O! — odezwał się ksiądz Portier, pojmując, że trzeba się bronić, Kościół jest niepodległy. Kościół nie ulega nikomu. Kościół zależy tylko od samego siebie!
— I w tem to właśnie złe — rzekł Billot — iż wy chcecie stanowić państwo w państwie. Jesteś Francuzem, księże proboszczu, albo nie jesteś?... jesteś obywatelem, ale nie jesteś?... Jeżeli nie jesteś obywatelem, francuzem jeżeli jesteś prusakiem, anglikiem lub austrjakiem; jeżeli ci płaci Pitt, Koburg lub Kaunitz, to słuchaj Pitta, Koburga lub Kaunitza; ale jeżeli jesteś francuzem i obywatelem, jeżeli tobie płaci naród, bądź posłuszny narodowi.
— Tak! tak! krzyknęło trzysta głosów.
— Ja więc — mówił dalej Billot z brwią namarszczoną z okiem pełnem błyskawic, i wyciągając potężną rękę aż na ramię księdza — w imię narodu wzywam się, księże. ażebyś spełnił swą misję pokoju i zaniósł modły o łaskę niebios, o względy Opatrzności, o miłosierdzie Pana Wszechmocnego dla twych współobywateli i dla ojczyzny. Pójdź!
— Brawo! Billot, niech żyje Billot! — wołały wszystkie głosy. — Do ołtarza! do ołtarza, księże!
Billot, zachęcony temi okrzykami, silną ręką wyciągnął po za wrota pierwszego może księdza, który we Francji dał tak otwarte hasło przeciw rewolucji.
Ksiądz Fortier zrozumiał wreszcie, że wszelki opór byłby niepodobny.
— Dobrze!... powiedział — męczeństwo... ja wołam o męczeństwo.
I zaintonował pełnym głosem: Libera me Domine!
Pitoux, któremu hałas ten przypomniał rozruchy paryskie, krzyknął: „Do broni“ i stanął na czele swoich trzydziestu trzech ludzi.
Wtedy tłum się rozsunął, a Pitoux ujrzał księdza Fortier’a, ciągnionego przez Billota.
— O! panie Billot — zawołał Pitoux, występując przed dzierżawcą.
— O! ojcze! — zawołała Katarzyna.
Ale Billotowi dość było spojrzeć, aby z jednej strony powstrzymać Pitoux, z drugiej Katarzynę.
Billot przybywszy do podnóża estrady, puścił sam księdza Fortier‘a i ukazując mu ją palcem, rzekł.
— Księże, czy ty masz poświęcenie dla swego kraju? Księże, czy ty kochasz bliźniego więcej, niż samego siebie? Jeżeli tak, wejdź śmiało na stopnie tego ołtarza i wznieś modły do Boga; ale jeżeli się nie czujesz pierwszym pomiędzy nami wszystkimi, ustąp miejsca godniejszemu, i odejdź stąd... odejdź!
— O! nieszczęśliwy! — rzekł ksiądz, odchodząc i grożąc Billotowi — nie wiesz komu wypowiadasz wojnę!
— Owszem, wiem — rzekł Billot — wypowiadam wojnę wilkom, lisom i wężom; wszystkiemu temu, co kąsa i pożera w ciemnościach. Nechże tak będzie — dodał, uderzając giestem potężnym w pierś szeroką oburącz — kąsajcie, szarpcie, rozdzierajcie... jest za co!
Zaległa chwilowa cisza, podczas której cały ten tłum rozstąpił się dla przepuszczenia księdza.
Pan de Longpre zbliżył się do Billota.
— Ale z tem wszystkiem, panie Billot nie mamy już księdza, mnie będziemy więc mieli i mszy.
— Wielkie nieszczęście! — rzekł Billot.
— Nie powiadam, żeby to by!o nieszczęściem, ale czem zastąpimy mszę?...
— Mszę? Co damy na miejsce mszy? Słuchajcie! Oto ogłoszenie nowych praw!
Billot wyciągnął rękę i z pamięci wymówił tekst nowych praw, a cała ludność słuchała w skupieniu.
Kiedy Billot zamilkł, wszystkie usta wydały okrzyk, w którym zlały się wszystkie serca w jedno serce.
Billot zstąpił z ołtarza wśród okrzyków radości i wołań całego ludu.
Ustawiono stoły przed drzwiami domów. Sześć tysięcy obywateli ucztowało.
Uroczystość, jaka opisaliśmy, mająca na celu połączyć miedzy sobą wszystkie gminy Francji, była tylko wstępem do wielkiej konfederacji, która miała odbyć się w Paryżu dnia 14 lipca, 1790 roku.
Tymczasem jednak wszystko wróciło do zwykłych warunków życia.
Billot po dawnemu doglądał robót w polu i wydawał rozkazy...
Co się tyczy Katarzyny, lubo obejście się ojca względem niej, było jak dawniej łagodne, czuła przecież w powietrzu podejrzenia ojcowskie. Podczas długich nocy zimowych, samotnych i niespokojnych, myślała ona, czy lepiej byłoby, ażeby Izydor powrócił do Boursonnes, czy żeby pozostał od niej zdala.
Matka Billot wróciła do zwykłego trybu życia: mąż był w domu, córka wyzdrowiała.
Pitoux zapadł w łagodną melancholię. Co rano nawiedzał matkę Colombe. Jeżeli nie było listu do Katarzyny, smutno powracał do Haramont, pewny będąc, że Katarzyna, nie otrzymawszy listu od Izydora, przez cały dzień, nie będzie miała sposobności pomyśleć o oddawcy. Jeżeli zaś był list składał go święcie w wydrążeniu wierzby, i często powracał smutniejszy jeszcze, niż w dnie, kiedy listu nie było, pewny znów będąc, że Katarzyna, jeżeli pomyśli o nim, to tylko dlatego, iż przystojny ten szlachcic stanowił drut przewodniczy do wspomnienia dziewczęcia.
Jednakże Pitoux nie był posłańcem czysto biernym. Po stemplach listowych poznał, że młody szlachcic przebywał w stolicy Piemontu. Aż raz list miał na sobie odbity wyraz Lyon zamiast Turyn, a we dwa dni potem, to jest 25-go grudnia, przybył list z wyrazem Paryż zamiast Lyonu.
Pitoux zrozumiał, że wice-hrabia Izydor de Charny opuścił Włochy i powrócił do Francji.
Teraz zaś, będąc we Francji, mógł niebawem opuścić Paryż i przybyć do Boursonnes.
W dniu, gdy nadszedł ten list datowany z Paryża, Pitoux, postanowił zastawić sidła w lesie Wilczej-Kniei.
Folwark Pisseleu leżał na samej drodze z Haramontu do tej części lasu, która się zwała Wilczą-Knieją.
Nic więc w tem nie było dziwnego, że w przejściu Pitoux zatrzymał się w folwarku.
Przybywszy pode drzwi zagrody, obejrzał się dookoła i spostrzegł Katarzynę w oknie.
Uśmiechnęła się do niego.
Pitoux pokazał jej sidła owinięte około ręki.
— Przyszła mi myśl uczęstować was parą smażonych królików, panno Katarzyno, a ponieważ najlepsze znajdują się w Wilczej-Kniei, wyszedłem wcześniej, ażeby się z wami po drodze zobaczyć i dowiedzieć o zdrowiu.
Ona, uśmiechnąwszy się na te troskliwość młodzieńca, powtórzyła:
— Niby dowiedzieć się o mojem zdrowiu? Jestem prawie uleczona.
— Prawie! Chciałbym, ażebyś była zdrową zupełnie, panno Katarzyno.
Katarzyna zarumieniła się, westchnęła, wzięła za rękę młodzieńca, potem puściła rękę.
— Macie coś powiedzieć, panno Katarzyno? — zapytał.
— Ja?... Nie... nic... mylisz się, kochany Pitoux — odparła dziewczyna. — Nie potrzebujesz nawet udawać się w tym tygodniu na pocztę; w ciągu kilku dni nie będę odbierała listów.
— Panno Katarzyno — rzekł Pitoux — czy zauważyliście zmianę, jaka zaszła u pana Billot? Przyjdzie zapewne czas, że ten, co sprawcą jest tej zmiany, będzie miał ciężką przeprawę: ja wam to przepowiadam.
Katarzyna zbladła.
— Cicho! mówmy o czem innem, albo nie mówmy wcale, ojciec nadjeżdża.
Pitoux obrócił się w kierunku wzroku rzuconego przez Katarzynę, i istotnie spostrzegł dzierżawce jadącego kłusem, Pitoux postąpił kilka kroków naprzeciw mego, uśmiechają się i trzymając kapelusz w reku.
— A! to ty, Pitoux — rzekł Billot — czy przyszedłeś do nas na obiad?
— Nie, panie Billot — odparł Pitoux — tegobym sobie nie pozwolił: ale... gdybyście mnie zaprosili, zostałbym.
— Więc cię zapraszam.
— Czy obiad gotowy? — zapytał.
— Gotów — odparła matka.
— To chodźmy do stołu — rzekł.
Przeszli do izby jadalnej.
Dodano nakrycie dla Pitoux.
Billot pragnął wiedzieć, czy to przypadek sprowadził Pitoux do zagrody, czy jakiś zamiar umyślny. W odpowiedniej chwili Billot zapytał go o to.
Pitoux uśmiechnął się i unosząc lewą ręką prawy rękaw od kaftana:
— Patrzcie, ojcze Billot — rzekł, pokazując ze dwadzieścia sideł drucianych, owiniętych jak bransoleta około pieści.
Odpowiedź ta zadowoliła Billota. Rzuciwszy okiem przez okno na podwórze, wstał i rzekł:
— Aha! jest ktoś do mnie.
Pitoux uczuł, jak go żywo dotknęła nogą Katarzyna. Blada, jak śmierć, wskazała mu oczyma okno, wychodzące na podwórze.
Pitoux spostrzegł starego przyjaciela Clouisa, który przechodził przed oknem z dubeltówką Billota na plecach.
Clouis wszedłł; razem ze strzelbą dzierżawcy trzymał na ramieniu zająca, którego zapewne z tej strzelby zabił.
— Kłaniam się uniżenie panu Billot i całej kompanji — rzekł.
— Dzień dobry, ojcze Clouis — odparł Billot. — Słownym jesteś, dziękuję.
— O! jak słowo, to słowo, panie Billot. Przyrzekłem ci na dziś dwanaście kul do dubeltówki, to i przyniosłem.
— Dziękują, ojcze Clouis — odrzekł Billot. — Zjesz z nami obiadek.
Clouis postawił dubeltówką w kacie, zająca położył na krawędzi kredensu, i usiadł przy stole.
Siedział wprost Katarzyny, która patrzyła na niego z przerażeniem.
Pitoux nie mógł sobie zdać sprawy ze wzruszeń, jakie objawiały się nietylko na obliczu Katarzyny, ale i w nerwowem drżeniu całego jej ciała.
Tymczasem Billot napełnił szklanką i talerz gościa, który dzielnie wziął się do jednego i drugiego.
— Śliczne wino, panie Billot — odezwał się, jakby dla oddania hołdu prawdzie — i rozkoszny baranek.
Ponieważ nikt nie wtórował pochwałom Clouisa, ten, uważając się zobowiązanym do podtrzymywania rozmowy, mówił dalej:
— Bo to, jeżeli kule mają być na dziki, to są trochą za małe.
— To nie na dziki — rzekł Billot.
Pitoux nie mógł się oprzeć ciekawości.
— Przepraszam, panie Billot — rzekł — ale jeżeli nie na dziki i nie na strzelanie do celu, to na cóż.
— Na wilki — rzekł Billot.
Gdyby Pitoux spojrzał na Katarzynę w tej chwili, byłby widział, że jest bliska zemdlenia. Ale nie patrzał na nią.
— Mówicie o wilkach, a czyż o nich słychać w okolicy?
— Tak — powiedział Billot spokojnie — widziano jednego przeszłego roku, i uprzedzono mnie; nie było go jakiś czas i myślano nawet, że nie wróci, ale... zdaje się, że wrócił i że znowu krąży około folwarku. Dlatego prosiłem ojca Clouis‘a, aby mi oczyścił dubeltówkę i ulał kul.
Tyle tylko wytrzymać mogła Katarzyna; wydała jakiś stłumiony okrzyk, wstała, i chwiejąc się, skierowała ku drzwiom.
Pitoux, pół naiwny, pół niespokojny, wstał również i podtrzymał chwiejącą się Katarzynę. Wszedłszy do kuchni za Katarzyną, uczuł, że dziewczyna osuwa się w jego ramiona.
— Cóż to wam jest, mój Boże! panno Katarzyno? — zapytał Pitoux przestraszony.
— A! — odrzekła Katarzyna — czyż nie rozumiesz? On wie, że Izydor przybył dziś rano do Boursonnes i chce go zabić, jeżeli podejdzie pod folwark.
W tej chwili drzwi od jadalni otworzyły się, i Billot stanął na progu.
— Mój kochany Pitoux — rzekł głosem tak ostrym, że nie dopuszczał odpowiedzi — jeżeliś rzeczywiście wybrał się na króliki, czas już ci będzie założyć sidła; później będzie za ciemno.
— Dobrze, panie Billot — pokornie odparł Pitoux i wyszedł drzwiami na dziedziniec.
Katarzyna udręczona wróciła do swego pokoju, w którym zamknęła się na zasuwkę.
Pitoux wyszedł z folwarku mocno wzruszony; ze słów Katarzyny poznał jasno to, co dlań dotąd było ciemnem.
Wiedział, że wicehrabia Izydor de Charny przybył zrana do Boursonnes, i że, jeżeli zechce zobaczyć się z Katarzyną na folwarku, narazi się na zastrzelenie z dubeltówki.
Bo nie było już żadnej wątpliwości, że wilkiem, o którym mówił Billot, był wicehrabia Izydor de Charny.
Pitoux postanowił prędko pójść przedewszystkiem do lasu, leżącego o kilkadziesiąt kroków od folwarku.
Jednym skokiem Pitoux znalazł się w lesie.
Chodziło mu poprostu o przedostanie się przez las na przełaj i powrócenie na skraj lasu nieopodal folwarku.
O sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt kroków odległości, Pitoux widziałby wszystko, co tam się dziać będzie.
Położył się wzdłuż na ziemi i zadumał się głęboko.
Najroztropniejszem wydało mu się czekać w tem miejscu, gdzie był, i radzić sobie w miarę okoliczności.
Tymczasem oczy jego zwróciły się na zagrodę. Zauważył wyjście Clouisa. Zaczął zapadać już zmrok.
Po chwili, Pitoux zauważył, że w jednem z okien zaświeciło: w pokoju Billota.
Z miejsca gdzie był, Pitoux doskonale widział jak Billot nabił strzelbę.
Tymczasem zapadła noc.
Billot nabiwszy dubeltówką, zgasił świecą i przymknął okiennice, ale tak, że pozostawił szparą, zapewne dlatego, ażeby wzrok jego mógł przez nią obserwować okolicą.
Pitoux nie wątpił, że gdy noc zapadnie, Katarzyna spróbuje wyjść dla uprzedzenia Izydora.
Nie omylił się. Kiedy noc doszła do zmroku, który Katarzyna uważała za dostateczny, Pitoux widząc doskonale w ciemności, spostrzegł jak zwolna uchyliła się okiennica; następnie Katarzyna przekroczyła przez poręcz okienną, odepchnęła okiennicą i zsunęła się po murze.
Doszedłszy do końca muru, podążyła drogą i rzuciła się na małą ścieżką, prowadzącą w las.
Billot, który przez cały czas śledził przez szparą okiennicy, spostrzegł swa córkę.
Po kilku sekundach, Pitoux zauważył, że brama zagrody się otworzyła, i gdy Katarzyna dochodziła do skraju lasu, Billot ze strzelbą na ramieniu, przechodził przez próg i wielkiemi krokami zbliżał się do lasu, po drodze do Boursonnes.
Nie było chwili do stracenia, bo za dziesięć minut dziewczę spotkaćby się mogło oko w oko z ojcem.
Pitoux wstał, pomknął przez gąstwinę i po kilku chwilach znalazł się na skraju ścieżki w chwili, gdy już słychać było przyśpieszone kroki i dyszący oddech dziewczyny.
Pitoux zaszedł drogą dziewczęciu i dał się natychmiast poznać.
— Ty tu, panie Ludwiku?...
— Na imię Boga! ani kroku dalej, panno Katarzyno! — odrzekł Pitoux, składając ręce. — Ojciec twój wie, żeś wyszła, idzie teraz drogą do Boursonnes z dubeltówką, i czekać będzie na ciebie u rozdroża Bourg-Fontaine!
— Ależ on, on!... czyż go nie można uprzedzić?
— A czy będzie uprzedzony, gdy ojciec zastąpi ci drogę?
— Cóż więc robić?
— Wróć do domu, panno Katarzyno, ja stanę na czatach niedaleko od twego okna, a zobaczywszy pana Izydora, uprzedzę go.
— Tak, masz słuszność — rzekła.
W dziesięć minut Katarzyna wróciła do mieszkania, nie będąc widzianą wcale, a Pitoux pokazał jej grupę wierzb, gdzie miał czuwać i czekać.
Billot był przekonany, że wicehrabia de Charny jest kochankiem Katarzyny; ponieważ widział w tem tylko niesławę, skoro było niepodobieństwem, ażeby wicehrabia de Charny ożenił się z jego córką, postanowił przeto odjąć tej niesławie stronę jej szpetną, i uczynić ją krwawą.
Billot czekał na rozdrożu Bourg-Fontaine; nie widząc nikogo występującego na ścieżkę, sądził, że się omylił, i stanął na czatach, tak, jako sam powiedział, naprzeciwko okna Katarzyny, przekonany, że oknem wicehrabia Charny zechce się do niej dostać.
Nieszczęście chciało, że za miejsce schronienia wybrał tęż samą kępę wierzb, do których przycisnął się Pitoux.
Ten odgadł zamiar dzierżawcy. Niepodobna było wzbraniać mu miejsca: spuścił się wzdłuż pochyłości i zniknął w rowie, ukryty w wystających korzeniach wierzby, o która oparł się Billot.
Naraz, Pitoux, który w pozycji swej miał ucho przyparte do ziemi, usłyszał jakby tętent konia; koń ten musiał pędzić ścieżka, wbiegającą w las.
Pitoux spostrzegł, jak dzierżawca nachylił się, aby lepiej dojrzeć w ciemności.
Pitoux nie wątpił, że jest to Izydor.
Dzięki niezwykłej ostrości wzroku, Pitoux rozróżnił kształt człowieczy na skraju muru.
Jeździec przywiązał konia do jakiegoś drzewa i szedł pieszo.
Noc była tak ciemna, iż Pitoux sądził, że Billot nie zobaczy tego cienia, lub spostrzeże go zapóźno.
Mylił się. Billot spostrzegł go, gdyż Pitoux po dwakroć usłyszał nad głową suchy trzask, jaki sprawia, kurek od strzelby. Pitoux spostrzegł nad rowem podnosząca się lufę, ale zapewno dzierżawca nie był z takiej odległości pewny strzału lub może obawiał sie popełnić jaką omyłkę, gdyż śpiesznie podniesiona lufa zwolna opadła.
Cień znowu się poruszył i stanął wzdłuż muru. Zbliżał się widocznie pod okno Katarzyny.
Upłynęło z pół minuty, podczas której młodzieniec uszedł dwadzieścia kroków, które go oddalały od okna Katarzyny.
Stanąwszy przy oknie, zapukał trzy razy w przerwach nierównych.
Billot wzniósł strzelbę, w chwili gdy Katarzyna, poznając zwykły sygnał, poczęła odmykać okno.
Ozwał się trzask skałki o zamek, jasność podobna do błyskawicy oświeciła drogę, ale żaden wybuch nie nastąpił.
Młody szlachcic, widział niebezpieczeństwo, jakie mu groziło; postąpił krok, ażeby iść prosto na ogień; ale Katarzyna wyciągnęła rękę i z siłą nadludzką pomogła mu do przejścia przez okno, którego okiennicę za nim zamknęła.
— O! — wyrzekł do siebie Billot — przecież on stamtąd wyjść musi, a gdy będzie wychodził, to go nie chybię.
Przez pięć minut ustal wszelki szelest.
Naraz pośród ciszy, ozwało się na podwórzu zagrody szczekanie psów uwiązanych.
Billot tupnął nogą.
— Aha! — rzekł — ona go wypuszcza przez furtkę, to na niego szczekają psy podwórzowe.
I przeskoczywszy przez głowę Pitoux, spadł na drugą stronę rowu, i pomimo nocy, dzięki znajomości miejsc, z szybkością błyskawicy znikł za zakrętem muru.
Spodziewał się dostać na przeciwną stronę zagrody razem z Tzydorem.
Pitoux rozumiał ten manewr; również wyskoczył z rowu, przebiegł drogę w linji prostej, rzucił się na podwórze, spostrzegł dwa cienie, jeden przekraczający mur, drugi stojący z rękami wyciągniętemi.
Przed skoczeniem na drugą stronę muru, młodzieniec odwrócił się raz jeszcze.
— Do widzenia, Katarzyno — rzekł — nie zapominaj, że jesteś moją.
— O! tak, tak — odpowiedziała dziewica — ale uciekaj, uciekaj!
— Tak, uciekaj pan, uciekaj! — wołał Pitoux.
Usłyszano skok Izydora na ziemie, potem pęd szybki konia, petem pierwszy strzał, następnie drugi.
Katarzyna krzyknęła i upadła na ręce Pitoux.
Ten, z szyja wyciągniętą, nasłuchiwał dalej. Usłyszawszy cwał rumaka, oddalającego się bez zwolnienia, rzekł:
— Dobrze! jest nadzieja; nie celuje się tak po nocy jak w dzień.
I podnosząc Katarzynę, chciał ja zanieść do pokoju.
— Pitoux — rzekła Katarzyna — czy masz mnie gdzie ukryć?
— O! mam — zawołał Pitoux.
— Więc mnie zaprowadź.
— Do domu?...
— Za pięć minut, spodziewam się, wyjdę z tego domu i nie wrócę nigdy.
— Ależ ojciec?...
— Wszystko zerwane między mną i człowiekiem, który mi chciał zabić kochanka.
— Jednakże, panno Katarzyno... — zauważył Pitoux.
— Więc nie chcesz mi towarzyszyć, Pitoux? — zapytała Katarzyna, usuwając rękę młodzieńca.
— O! niech mnie Bóg broni, panienko, ażebym cię miał opuścić!
— Więc chodź za mną.
I Katarzyna, idąc przodem, przeszła z podwórza do ogrodu.
Katarzyna otworzyła furtkę, zamknęła na dwa spusty za sobą i Pitoux, a klucz rzuciła w studnie przypartą do muru.
Kiedy Billot spostrzegł ucieczkę córki, kiedy wśród ciemności daremnie szukał śladu jej kroków, kiedy wołał jej najprzód głosem gniewu, potem błagania a następnie rozpaczy, i kiedy na żaden z tych głosów nie odpowiedziała, złamało się zapewne coś żywotnego w tym potężnym organizmie.
Ale nareszcie, kiedy po burzy okrzyków i gróźb, nastąpiła cisza wyczerpania, rzeczy wróciły do zwykłego biegu.
Brama zaskrzypiała na zardzewiałych zawiasach, wyszli z niej parobcy, jedni do siewu, drudzy do pługa; potem ukazał się Billot, krzyżujący niwę we wszystkich kierunkach.
Kiedy Billot wrócił, jak zwykle, o godzinie dziesiątej na śniadanie, żono zapytała go:
— Powiedz mi, mężu, gdzie jest Katarzyna? Może wiesz?...
— Katarzyna?... — odpowiedział dzierżawca z wysileniem. — Nie służyło jej powietrze tego folwarku, i udała się do Sologne, do ciotki...
— Aha! — oderwała się matka Billot. — A czy długo tam u ciotki zabawi?
— Dopóki nie wyzdrowieje zupełnie — odpowiedział dzierżawca.
Matka Billot westchnęła, i odsunęła filiżankę z kawą.
— Spodziewam się, że nie rozsiodłano mojego konia? — zapytał dzierżawca.
— Nie, panie Billot, — odpowiedział bojaźliwy głos chłopca, który z wyciągniętą ręką przychodził co rano po śniadanie na folwark.
— To dobrze!
I Billot, odpychając chłopca, wsiadł na konia i popędził w pole, gdy żona, ocierając dwie łzy, zajęła zwykłe miejsca pod okapem komina.
Co się tyczy Pitoux, widział słońce wschodzące w swoim domu, w Haramoncie, a ci, którzy wstąpili do niego o godzinie szóstej zrana, zastali go przy świecy, która musiała palić się oddawna, jak to długi knot wskazywał. Przepisywał on na czysto, dla przesiania Gilbertowi, ze wszystkiemi dowodami, rachunek z dwudziestu pięciu luidorów, jakie doktór dał na umundurowanie gwardji narodowej Haramonckiej.
Wprawdzie drwal jakiś mówił, że widział go około północy, jak niósł w ramionach coś ciężkiego, a podobnego do kobiety, i zstępował po schodach prowadzących do pustelni ojca Clouisa. Ale to nie było prawdopodobnem, z uwagi, że ojciec Lajeunesse twierdził, jako spotkał go biegnącego duchem około godziny pierwszej zrana ku Boursonnes; gdy tymczasem Manifiqet, mieszkający na końcu osady od strony Longpre, utrzymywał, że o godzinie drugiej zrana lub w pół do trzeciej, zetknął się z nim przed swemi drzwiami i krzyknął doń: „Dobry wieczór, Pitoux!“, a Pitoux odpowiedział mu podobnem pozdrowieniem.
Nie było więc wątpliwości, że Maniquet widział go o godzinie drugiej lub w pół do trzeciej.
Cokolwiekbądź, nazajutrz o godzinie szóstej, kiedy Billot siadał na konia, dla objechania pól, Pitoux, nie okazując ani znużenia, ani niepokoju, siedział nad rachunkami krawca Delauroy, do których, jako dowody usprawiedliwiające, dołączał pokwitowanie swoich trzydziestu trzech ludzi.
Był ktoś jeszcze z naszych znajomych, który dosyć źle spał tej nocy: doktór Raynal.
O godzinie pierwszej w nocy zbudził go lokaj wicehrabiego de Charny, który o mało mu dzwonka nie urwał.
Lokaj przyszedł po niego z powodu fatalnego wypadku jakiemu uległ wicehrabia.
Trzymał w ręku drugiego konia osiodłanego, ażeby doktór Raynal nie tracił ani chwili.
Co to był za wypadek? Dowiedzieć się miał za przybyciem do zamku. Proszono go tylko, ażeby zabrał z sobą narzędzia chirurgiczne.
Wypadkiem tym była rana w lewem biodrze, i kontuzja w prawej łopatce, od kul karabinowych.
Jedna z ran, mianowicie w biodrze, była nawet ciężką, ale nie przedstawiała niebezpieczeństwa; kula przeszła tylko przez ciało, nie tknąwszy żadnego organu.
O drugą ranę nie potrzeba się było troszczyć.
Po opatrunku, młodzieniec dał doktorowi dwadzieścia pięć luidorów, ażeby milczał.
— Jeżeli chcecie, panie wicehrabio, ażebym milczał, płaćcie mi za wizytę po cenie zwykłej — odpowiedział zacny lekarz — to jest po pistolu.
I wziąwszy luidora, wydał z niego reszty czternaście franków wicehrabiemu, który daremnie nastawał, ażeby przyjął więcej.
Doktór Raynal oświadczył, że będą zapewne potrzebne trzy wizyty, że zatem przyjdzie jutro i pojutrze.
Za druga wżytą, doktór zastał chorego na nogach.
Przypominamy sobie ostatnie słowa pana de Mirabeau, wyrzeczone do królowej w chwili, gdy rozstając się z nim w Saint-Cloud, podała mu rękę do pocałowania:
— Ten pocałunek, Najjaśniejsza pani, ocali monarchję!
Obietnicę tę, dana przez Prometeusza Junonie, bliskiej zdetronizowania, należało urzeczywistnić.
Mirabeau podjął walkę ufny w swa moc, nie zważając, że po tylu nieroztropnościach i trzech spiskach chybionych, wyprawiają go na walkę niepodobna.
Być może, Mirabeau, co byłoby roztropniejszem, byłby walczył czas jakiś jeszcze pod osłona maski, ale nazajutrz po dniu przyjęcia u królowej, przyszedłszy na Zgromadzenie, spostrzegł gromadki ludzi i usłyszał krzyki.
Zbliżył się do tych grup i zapytał o przyczynę wrzasków.
Podawano sobie broszurki.
Potom, od czasu do czasu głos jakiś krzyczał:
— Wielka zdrada pana de Mirabeau! Wielka zdrada pana de Mirabeau!
— Aha! — rzekł, dobywając z kieszeni sztukę monety — zdaje mi się, że to mnie dotyczy!... Mój przyjacielu — rzekł do kolportera, rozdającego broszurki — co kosztuje ta „wielka zdrada?“
Kolporter spojrzał mu w twarz.
— Panie hrabio — rzekł — ja rozdaję je darmo.
I dodał ciszej:
— A broszura wyszła w stu tysiącach egzemplarzy.
Mirabeau odszedł zamyślony.
Broszura, którą rozdawano darmo...
Kolporter, który go zna...
Ale zapewne broszura ta jest jednem z tych wydawnictw głupich lub jadowitych, jakie tysiącami wychodziły w tym czasie.
Nadmiar jadu, lub nadmiar niedołęstwa, odejmuje jej cało niebezpieczeństwo, całą wartość.
Mirabeau rzucił oczyma na pierwszą stronicę i zbladł.
Pierwsza stronica zawierała wykaz z długów hrabiego Mirabeau, i, rzecz dziwna! wykaz był dokładny: dwieście ośm tysięcy franków!
Pod wykazem stała data, w której suma została wypłacona różnym wierzycielom hrabiego Mirabeau przez podskarbiego królowej, pana de Fontanges.
Potem następowała cyfra sumy, jaką dwór płaci mu miesięcznie: sześć tysięcy franków.
Nareszcie opowiadano, o widzeniu się z królową.
Można było doprawdy głowę sobie nałamać: bezimienny pamflecista nie omylił się ani o jeden wyraz.
Cóż to za wróg straszny, niewidzialny, świadomy niesłychanych tajemnic, prześladuje go tak, a raczej w nim prześladuje monarchję?
Ten kolporter, który doń mówił, który go poznał, który tytułował go „panem hrabią“ — wydawał się hrabiemu Mirabeau nie obcym.
Zawrócił się.
Na dziedzińcu stal osioł objuczony koszami, napełnionemi broszurą, z których cztery były już puste: ale pierwszy kolporter już znikł, inny zajął jego miejsce.
Ten był zupełnie nieznany hrabiemu.
Ale niemniej gorliwie zajmował się rozdawaniem broszury.
Przypadek zrządził, że w chwili tego rozdawania, doktór Gilbert, który prawie codzień bywał na rozprawach Zgromadzenia, zwłaszcza jeżeli te miały jaką szczególną ważność, przechodził tamtędy, gdzie stał kolporter.
Zajęty i zadumany, możeby nie był się zatrzymał; ale Mirabeau, ze zwykła śmiałością poszedł prosto ku niemu, wziął go za ramią i poprowadził naprzeciw kolportera.
Ten postąpił względom Gilberta tak jak względem innych, to jest wyciągnął do niego ręką, mówiąc:
— Obywatelu, Wielka zdrada pana de Mirabeau!...
Ale na widok Gilberta, język jego i ręka zatrzymały się sparaliżowane.
Gilbert z kolei popatrzył na niego, z odrazą upuścił broszurę, i oddalił się, mówiąc:
— Brzydkiem trudnisz się rzemiosłem, panie Beausire!...
I biorąc hrabiego Mirabeau za ręką, szedł dalej ku gmachowi Zgromadzenia.
— Czy znasz tego człowieka?... zapytał Mirabeau Gilberta.
— Znam go tak, jak się zna podobnych ludzi — odpowiedział Gilbert; — to dawny policjant, dziś szuler i oszust; nie wiedząc, co ma dalej robić, zrobił się potwarcą.
— A!... — wyrzekł zcicha Mirabeau, kładąc rękę na miejscu, gdzie było jego serce, a gdzie teraz był tylko pugilares, zawierający pieniądze dworskie — gdybyż on spotwarzał...
I wielki mówca ponuro szedł dalej.
— Jakto — rzekł Gilbert — byłżebyś tak mało filozofem, panie hrabio, aby się ugiąć pod takim ciosem?...
— Ja?.. — zawołał Mirabeau. — A!... doktorze, pan mnie nie znasz... Powiadają, że jestem zaprzedany, kiedy powinniby poprostu powiedzieć, że jestem zapłacony!... Otóż, jutro łupię pałac; wezmę powóz, konie, służących; jutro będę miał kucharza i wydawać będę obiady. Ja miałbym się ugiąć?... A co mnie obchodzi popularność wczorajsza lub niepopularność dzisiejsza?... czyż ja nie mam przyszłości?... Nie, doktorze, co mnie gnębi, to przyrzeczenie dane, którego zapewne nie będę mógł dotrzymać: to błędy, powiem raczej, zdrady, jakich się dwór względem mnie dopuścił. Widziałem królowe, zdawała się być pełną zaufania we mnie; marzyłem przez chwilę, nie, że będę ministrem króla, jak Richelieu, ale ministrem, powiedzmy raczej, kochankiem królowej, jak Mazarini. A ona cóż uczyniła?... Tegoż samego dnia, rozstawszy się ze miną, mam na to dowód, napisała do swego agenta w Niemczech, do Flachslaudena:
„Powiedzcie bratu memu Leopoldowi, te idę za jego radą, że posługuje się hrabia de Mirabeau, ale, że nie zachodzi miedzy nami żaden stosunek poufny“.
— Czyż jesteś pan tego pewnym?... — zapytał Gilbert.
— Jaknajpewniejszym... I to nie wszystko: wiesz o czem dziś będzie mowa na Zgromadzeniu?...
— Wiem, że mowa będzie o wojnie, ale niedobrze jestem obeznany z przyczyna tej wojny.
— To rzecz bardzo prosta — odezwał się Mirabeau. — Europa przecięta na dwie połowy; z jednej strony mając Austrję i Rosję, z drugiej Anglje i Prusy, ciąży ku jednej i tej samej nienawiści dla rewolucji. Dla liberalnej Anglji, dla filozoficznych Prus, potrzeba czasu do zdecydowania się, do przejścia z jednego bieguna na drugi, do wyparcia się i wyznania, że państwa te są — a są w istocie — wrogami swobód.
Co do Anglji, ta widziała jak Brabant podawał rękę Francji; przyśpieszyło to jej postanowienie. Nasza rewolucja więcej niż narodowa, bo ludzka. Irlandczyk Burke, zacięty wróg Pitta, rzucił przeciwko Francji manifest, za który Pitt zapłacił mu dobrem i czystem złotem. Anglja nie wypowiada wojny Francji... nie, jeszcze nie śmie; ale pozostawia Belgję cesarzowi Leopoldowi, i idzie na koniec świata szukać zaczepki ze sprzymierzona z nami Hiszpanją.
Owóż, Ludwik XVI kazał wczoraj zawiadomić Zgromadzenie, że uzbraja czternaście okrętów. Stad będzie dzisiaj w Zgromadzeniu wielka rozprawa.
Do kogo należy inicjatywa wojny?... Oto pytanie.
Król utracił już sprawy wewnętrzne, utracił już wymiar sprawiedliwości; jeżeli jeszcze utraci prawo pokoju i wojny, cóż mu pozostanie?...
Z drugiej strony, powiedzmy miedzy sobą otwarcie, czego nie można powiedzieć w izbie, król zdaje się podejrzanym, a ze wszystkich praw, najniebezpieczniejsze jest pozostawić mu w ręku prawo wojny.
Ja tedy, wierny przyrzeczeniu uczynionemu, ażeby mu pozostawiono to prawo, narażę swą popularność, może i życie, podtrzymując to zadanie; przeprowadzą uchwałą, która uczyni króla zwycięskim, triumfującym.
Ale król cóż czyni w tej chwili?...
Każe on kustoszowi archiwów parlamentu wyszukiwać stare formuły protestacji przeciw stanom generalnym, dlatego zapewne, ażeby zredagować sekretny protest przeciw zgromadzeniu. I to nieszczęście, kochany panie Gilbercie, że zawiele czynią rzeczy sekretnych, a zamało otwartych, publicznych, z twarzą odsłoniętą; i dlatego to ja, Mirabeau, rozumiesz pan?... chcę, żeby wiedziano, że jestem za królem i królową, skoro za nimi jestem.
Mówiliście, że ta bezczelność wymierzona przeciw mnie, ugina mnie; nie, doktorze, ona mi wyświadcza przysługą. Potrzebują tego, co burza potrzebuje do wybuchu: chmur ciemnych i wiatrów przeciwnych. Pójdź, pójdź, doktorze, a będziesz widział piękne posiedzenie, ręczę ci za to!...
Mirabeau mówił prawdą, i skoro tylko wszedł do gmachu, musiał przywołać całą odwagą. Każdy krzyczał mu pod nos: „Zdrada!...“ jeden pokazywał mu pistolet, drugi stryczek.
Wzruszył ramionami i poszedł, jak Jan Bart, łokciami odtrącając tych, którzy mu stali na drodze.
Krzyki towarzyszyły mu aż do sali, a tam zdawały się budzić nowe. Zaledwie się ukazał, sto głosów krzyknęło. „Ha!... idzie ten zdrajca!... mówca-renegat!... człowiek zaprzedany!...
Barnave był na trybunie; mówił przeciw Mirabeau. Ten spojrzał bystro na mówcą.
— Tak — rzekł Barnave — ciebie to nazywają zdrajcą, i ja mówią przeciwko tobie.
— A zatem — odparł Mirabeau — jeżeli ty mówisz przeciwko mnie, to ja mogę się przejść do Tuileries; będą miał czas powrócić zanim skończysz.
I rzeczywiście, z głową podniesioną, okiem groźnem, wyszedł z pośród krzyków, przekleństw, gróźb, zmierzając do Tuileries.
W trzeciej części alei wielkiej, młoda kobieta, trzymająca w ręku gałązkę werweny, której wdychała woń, gromadziła kółko osób przy sobie.
Miejsce było wolne po lewej stronie: Mirabeau wziął krzesło i przy niej usiadł.
Połowa otaczających wstała i odeszła.
Mirabeau, na oddalających się patrzył z uśmiechem.
Młoda kobieta podała mu rękę.
— A!... baronowo — rzekł — nie obawiasz się pani zarazie się ode mnie?...
— Kochany hrabio — odparła młoda kobieta — zapewniają, że przechylasz się ku nam, ja cię zatem pociągam.
Mirabeau uśmiechnął się i przez trzy kwadranse rozmawiał z młodą kobietą, którą była Anna Ludwika Germana Necker, baronowa de Stael.
A po trzech kwadransach, dobywając zegarek, wyrzekł;
— Przepraszam cię, baronowo, Barnave mówił przeciwko mnie: mówił już z godziną, kiedy ja wychodziłem ze Zgromadzenia: ja z panią mam zaszczyt rozmawiać już ze trzy kwadranse: oskarżyciel więc mój mówi już ze dwie godziny: mowa jego zmierza do końca, muszą mu odpowiedzieć.
— Idź pan, odpowiadaj — rzekła baronowa — a odważnie!...
— Daj mi pani tą gałązką werweny, pani baronowo — rzekł Mirabeau — będzie mi ona służyła za talizman.
— Uważaj, kochany hrabio, że werwena jest drzewem libacji pogrzebowych.
— Nic nie szkodzi, proszą o nią; dobrze jest być uwieńczonym jak męczennik, kiedy człowiek idzie do cyrku.
— Co prawda rzekła pani Stael — trudno być głupszym niż Zgromadzenie wczorajsze.
— O!... baronowo — odpowiedział Mirabeau — pocóż to datować?...
I biorąc z jej rąk gałązką werweny, którą mu ofiarowała w nagrodą zapewne za to dowcipne słówko, Mirabeau skłonił się elegancko, i poszedł na Zgromadzenie.
Barnave schodził z trybuny w pośród okrzyków całej sali, wypowiedział on jedne z tych mów retorycznych, które podobać się mogą wszystkim stronnictwom.
Zaledwie spostrzeżono hrabiego Mirabeau na trybunie, kiedy grzmot krzyków i przekleństw ozwał się przeciw niemu.
Ale on, podniósłszy potężna rękę, czekał, i korzystając z milczącej przerwy, jaka zdarza się w burzach i zawieruchach:
— Wiedziałem dobrze — odezwał się że niedaleko jest od Kapitolu do skały Tarpejskiej.
Taki jest majestat genjuszu, że słowo to nakazało milczenie najzaciętszym.
Skoro tylko Mirabeau zdobył milczenie, sprawa jego była w połowie wygrana. Żądał, ażeby inicjatywa wojny pozostawiona została królowi: było tego za wiele. Odmówiono. Wtedy wszczęła się walka nad poprawkami. Atak główny odparto, trzeba było odzyskać grunt napadami cząstkowemi. Wchodził na trybunę pięć razy.
Barnave mówił przez dwie godziny: trzy godziny, w różnych odstępach przemawiał Mirabeau. Uzyskał nareszcie taka uchwale:
— Król ma prawo czynić przygotowania, kierować siłami jak chce, proponuje wojnę Zgromadzeniu, które nie postanawia nic, coby nie było sankcjonowanem przez króla.
Czegóżby on nie był uzyskał, gdyby nie ta broszurka, rozdawana najprzód przez kolportera nieznajomego, a następnie przez pana Beausire?...
Po wyjściu z posiedzenia, Mirabeau omal nie został rozszarpany.
Przeciwnie, lud niósł Barnava w triumfie.
Biedny Barnave, niedaleki dzień, w którym i on usłyszy nawzajem:
Mirabeau wyszedł ze zgromadzenia z okiem dumnem, głową podniesioną. Póki stał wobec niebezpieczeństwa, dzielny atleta, myślał tylko o niebezpieczeństwie, nie o swoich siłach.
Wróciwszy do domu, położył się na ziemi na poduszkach, miedzy kwiatami.
Mirabeau miał dwa upodobania: kobiety i kwiaty.
Od początku sesji zdrowie jego widocznie cierpiało. I rzec można, tyle on cierpiał fizycznie skutkiem prześladowań i u więzień, że pomimo silnego temperamentu, nigdy nie był należycie zdrowym.
Dziś czuł coś gorszego, niż zwykle, i słabo tylko opierał się swemu lokajowi, który mówił o sprowadzeniu lekarza. Naraz zadzwoniono i ukazał się doktór Gilbert.
Mirabeau wyciągnął rękę do doktora i przyciągnął go do siebie na poduszki, pomiędzy liście i kwiaty.
— Kochany hrabio — rzekł doktór Gilbert — nie chciałem wrócić do domu, nie powinszowawszy panu. Przyrzekłeś mi zwycięstwo, a otrzymałeś więcej niż zwycięstwo, odniosłeś triumf.
— Tak, ale jak pan widzisz, jest to zwycięstwo i triumf w rodzaju Pyrrusa; jeszcze jedno podobne zwycięstwo, doktorze, a będę zgubiony!...
Gilbert spojrzał na Mirabeau.
— Istotnie — rzekł — jesteś pan chory.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Inny rzekł — na mojem miejscu umarłby już sto razy. Mam dwóch sekretarzy, obaj powłóczą nogami, Pelline zwłaszcza, który przepisuje bruljony mego niegodziwego pisma, i bez którego obejść się nie mogę, bo on jeden może mnie czytać i rozumieć, Pelline od trzech dni leży w łóżku. Wskażże mi, doktorze, coś, nie powiem, coby mi dawało życie, ale przynajmniej coby mi dawało siły, póki żyje.
— Cóż pan chcesz!... — rzekł Gilbert, dotknąwszy pulsu chorego; — niema co udzielać rad takiej organizacji, jak wasza. Radź-że tu spoczynek człowiekowi, który siłę swą czerpie przedewszystkiem w ruchu, umiarkowanie geniuszowi, który rośnie pośród nadużyć!... Mamże panu powiedzieć, ażebyś usunął ze swego pokoju te kwiaty i rośliny, wyziewające tlen we dnie, a kwas węglowy w nocy, kiedyś sobie uczynił potrzebę z kwiatów, i więcej cierpieć będziesz przez ich pozbycie się, niż przez obecność. Mamże rozkazać, ażebyś pan z kobietami postąpił tak samo, jak z kwiatami... odpowiesz mi na to, że wolisz umrzeć... Żyj więc, hrabio, w warunkach swojego życia; tylko miej, jeżeli można, koło siebie kwiaty bez zapachu, a miłostki bez namiętności.
— O!... pod tym ostatnim względem, kochany doktorze, przepis twój się doskonale spełnia.
I Mirabeau, z głęboką boleścią, rozlaną na całej fizjognomji, pochwycił się za piersi.
— Cierpisz, hrabio?... — zapytał Gilbert.
— Jak potępiony!... Są dnie, daje słowo honoru, w których mi się wydaje, że to, co robią z mym stanem moralnym przez potwarze, robią to samo z mym stanem fizycznym przez arszenik... Czy wierzysz pan w truciznę Borgiów, w aqua tofana z Peruzy? — zapytał, uśmiechając się Mirabeau.
Gilbert wydobył z kieszeni flakonik kryształowy, zawierający ze dwa naparstki zielonego płynu.
— Zaczekaj, hrabio — rzekł do niego — zrobimy próbę.
— Jaką? — zapytał Mirabeau, spoglądając na flakonik ciekawie.
— Jeden z moich przyjaciół, który, chciałbym, ażeby był i pańskim, bardzo biegły w naukach przyrodniczych, a nawet, jak utrzymuje, w umiejętnościach tajemnych, dał mi przepis tego płynu, jako leku znakomitego, jako powszechnego panaceum. i niemal kropli życia. Często, kiedy byłem zdjęty myślami ponuremi, które naszych sąsiadów angielskich prowadza do melancholji, do splinu, a nawet do śmierci, wypiłem kilka kropli tego płynu, i muszę wyznać, skutek zawsze był zbawienny i prędki. Chcesz pan sprobować?
— Z twojej ręki, kochany doktorze, przyjąłbym wszystko, a tembardziej krople życia. Czy trzeba z czem zmieszać, czy wypić samo?
— Płyn ten posiada istotnie moc potężną. Każ pan lokajowi, ażeby ci podał nieco wódki lub spirytusu na łyżce.
— Do licha! wódki lub spirytusu dla złagodzenia napoju! Ależ to chyba roztopiony ogień! Ale uprzedzam pana, iż wątpię, ażeby lokaj mój miał w całym domu sześć kropel wódki; ja nie jestem Pittem, i nie w tem czerpie moją wymowę.
Lokaj jednak powrócił w kilka chwil potem, przynosząc z pięć albo sześć kropli spirytusu na łyżce.
Gilbert dosączył podobną ilość płynu zawartego we flakoniku; natychmiast oba płyny pomieszane przybrały barwę piołunu, a Mirabeau. wziąwszy łyżkę, połknął z niej wszystko.
— Niech licho porwie! doktorze — powiedział do Gilberta — dobrześ uczynił, uprzedzając mnie, że twój lek jest silny. Literalnie zdaje mi się, żem połknął błyskawice.
Gilbert uśmiechnął się, i oczekiwał z ufnością.
Mirabeau pozostał chwile, jakby pochłonięty przez te kilka kropel ognia, z głową opuszczoną na piersi; ale niebawem podnosząc głowę:
— A! doktorze — zawołał — dałeś mi się istotnie napić kropli życia.
Potem, wstając z pełnym oddechem, czołem wyniosłem, rękami wyciągnietemi, rzekł:
— Niech teraz łamie się monarchja, czuje w sobie siłę do jej podtrzymania.
Gilbert się uśmiechnął.
— Czujesz się więc pan lepiej? — zapytał.
— Doktorze — rzekł Mirabeau — wskaż mi, gdzie się sprzedaje ten płyn, a gdyby mi przyszło płacić za każdą kroplę, diamentem równej wielkości, gdybym miał odmówić sobie wszelkiego innego zbytku za te siłę i życie, ręczę ci, że i ja także będę posiadał ten ogień płynny, i wtedy uważać się będę za niezwyciężonego.
— Hrabio — rzekł Gilbert — przyrzecz mi, że używać będziesz tego płynu najwięcej dwa razy na tydzień, że do mnie się tylko odwołasz, gdy ci go zabraknie, a dam ci ten flakonik.
— Daj — rzekł Mirabeau, a przyrzekam panu wszystko, czego chcesz.
— Oto jest — powiedział Gilbert, — ale to nie wszystko; będziesz miał, hrabio, mówiłeś mi, konie i powóz?
— Tak.
— Żyj zatem na wsi. Kwiaty, które psuja powietrze twego pokoju, oczyszczaj a powietrze ogrodu; przejażdżka codzienna do Paryża i z powrotem na wieś będzie dla pana zbawienna. Wybierz, jeżeli można, mieszkanie na wyniosłości, w lesie lub w pobliżu rzeki, Bellevue, Saint-Germain lub Argenteuil.
— Argenteuil! — odrzekł Mirabeau; — właśnie posłałem tam służącego, ażeby wynalazł dom wiejski. Teisch, czy nie mówiłeś mi, że znalazłeś tam coś dogodnego dla mnie?
— Znalazłem, panie hrabio — odpowiedział służący, który obecny był przy kuracji odbytej przez Gilberta; śliczny dom, o którym mówił mi mój współrodak Fritz. Mieszkał tam, zdaje się ze swym panem, bankierem zagranicznym. Jest on teraz próżny, i pan hrabia może go zająć kiedy zechce.
— Gdzież leży ten dom?
— Za Argenteuil; nazywają go zamek w Marais.
— To ja go znam — rzekł Mirabeau — bardzo dobrze, Teisch. Kiedy mnie ojciec wypędził z domu. z przekleństwem i kilku kijami na plecy... Wiesz, doktorze, iż ojciec mój mieszkał w Argenteuil?
— Wiem.
— Otóż. kiedy mnie wypędził z domu, często zdarzało mi się chodzić zewnątrz murów tej pięknej siedziby, i mówić sobie z Horacym, tak mi się zdaje, przepraszam, jeżeli cytata fałszywa; „O rus, quando te aspiciam?“
— To też, kochany hrabio, nadeszła chwila urzeczywistnienia marzeń. Jedź, jedź, obejrzyj zamek w Marais, przenieś tam swe mieszkanie... im prędzej tem lepiej.
Mirabeau namyślił się chwile i rzekł do Gilberta:
— Słuchaj, doktorze; obowiązkiem twoim jest czuwać nad chorym, którego wskrzesiłeś. Dopiero piata wieczorem, mamy teraz długie dnie; siadajmy do powozu i jedźmy do Argenteuil.
Mirabeau nie miał jeszcze urządzonego domu, a tem samem i własnego powozu. Służący poszedł więc nająć dorożkę.
W owym czasie było to podróżą prawdziwa jechać do Argenteuil, dziś jedzie się tam jedenaście minut, a za lat dziesięć i jedenaście sekund wystarczy.
Dlaczego Mirabeau wybrał właśnie Argenteuil? Bo jego wspomnienia, jak to mówił doktorowi, łączyły się z tem miasteczkiem, a człowiek tak bardzo potrzebuje podwoić swe krótkie istnienie, że jak może czepia się przeszłość i, aby go nie tak prędko pociągnęła przyszłość.
W Argenteuil, ojciec jego, margrabia de Mirabeau, 11 lipca umarł, jak powinien umrzeć prawdziwy szlachcic, który nie chce być obecnym przy wzięciu Bastyljj.
Dlatego przy końcu mostu Argenteuil Mirabeau zatrzymał powóz.
— Czyśmy już przybyli? — spytał doktór.
— Tak i nie. Nie jesteśmy jeszcze w zamku Marais, który leży o kwadrans drogi za Argenteuil; ale, kochany doktorze, nasza podróż, to nie zwyczajne odwiedziny, lecz pielgrzymka.
— Pielgrzymka? — podjął Gilbert a uśmiechem — a do jakiego świętego?
— Do świętego Riquetti, kochany doktorze. To święty, którego ludzie kanonizowali. Tu zmarł jak męczennik Riquetti, margrabia de Mirabeau, przyjaciel ludzi, wskutek rozpusty i nadużyć swego niegodnego syna, Honorjusza-Gabriela-Wiktora Riquetti, hrabiego de Mirabeau.
— A! to prawda — rzekł doktór — w Argenteuil umarł pański ojciec. Wybacz mi to zapomnienie, kochany hrabio. Ale, powracając z Ameryki, zatrzymany zostałem na drodze z Havru do Paryża i bytem w Bastylji podczas owej śmierci. Wyszedłem stamtąd 14-go lipca z siedmioma innymi więźniami, a jakkolwiek ważny to był wypadek dla mnie, zginął on w ogromnych zdarzeniach, które miesiąc ten wydał... A gdzie mieszkał pański ojciec, hrabio?
W tej samej chwili Mirabeau zatrzymał się przed kratą domu, położonego nad brzegiem rzeki, od której dzielił go tylko trawnik około trzysta kroków mający, i rząd drzew.
Widząc zatrzymującego się przed kratą człowieka, ogromny pies z rasy pirenejskiej, rzucił się, warcząc, a przesunąwszy głowę za bramę, usiłował uchwycić Mirabeau za ciało lub ubranie.
— Do pioruna! doktorze — rzekł tenże, usuwając się zębom białym i groźnym zwierzęcia — nic się nie zmieniło, przyjmują mnie tu, jak za życia ojca.
Tymczasem jakiś młodzieniec ukazał się na ganku, uciszył psa, a przywoławszy go do siebie, postąpił ku dwom nieznajomym.
— Przepraszam panów — rzekł — gospodarze nic nie winni przyjęciu, jakiegoście od psa doznali; wielu spacerujących zatrzymuje się przed domem, który margrabia de Mirabeau zamieszkiwał, a ponieważ biedny Kartusz nie pojmuje jaki interes historyczny zawiera mieszkanie jego skromnych panów, warczy nieustannie. Do budy. Kartusz!
Młodzieniec pogroził, a pies warcząc ciągle, poszedł schronić się do budy, otworem, przez który wpuścił najprzód dwie przednie łapy, a następnie oparł na nich mordę o ostrych zębach, krwawym języku, i płomieniejących oczach.
Tymczasem Gilbert i Mirabeau zamienili spojrzenia.
— Panowie — ciągnął młody człowiek — za tą kratą jest tylko gospodarz, gotowy otworzyć i przyjąć was, gdybyście i wnętrza byli ciekawi.
Gilbert trącił łokciem Mirabeau, na znak, że chciałby zwiedzić wnętrze.
Mirabeau zrozumiał go; zresztą i jego życzenie zgadzało się z życzeniem Gilberta.
— Czytałeś pan w myślach naszych — rzekł on. — Wiedząc, że dom ten zamieszkiwał przyjaciel ludzi, ciekawi byliśmy go obejrzeć.
— A ciekawość wasza, panowie, zwiększy się, gdy powiem — dodał młodzieniec — że podczas pobytu ojca zaszczyconym był dom ten kilka razy odwiedzinami jego sławnego syna, który, jeśli mamy wierzyć podaniu, nie był przyjęty, jak na to zasługiwał i jakbyśmy go przyjęli, gdyby miał tęż sama co i wy panowie chęć, której pośpieszam zadość uczynić.
I skłoniwszy się, młodzieniec odsunął kratę dwom odwiedzającym.
Ale Kartusz nie chciał dać im używać ofiarowanej gościnności, wypadł z budy, szczekając zajadle.
Młodzieniec rzucił się między psa i tego ze swych gości, na którego zwierzę najwięcej było zawzięte.
Ale Mirabeau odsunął go ręka.
— Panie — rzekł — psy i ludzie bardzo na mnie ujadali; ludzie kąsali niekiedy, psy nigdy. Zresztą utrzymują, że wzrok ludzki ma władzę nad zwierzętami; pozwól mi pan, proszę, zrobić doświadczenie.
— Panie — rzekł żywo młodzieniec — Kartusz bardzo zły, uprzedzam.
— Pozwól pan, pozwól — odrzekł Mirabeau — z gorszemi bestiami codzień mam do czynienia, i dziś jeszcze odniosłem zwycięstwo nad całą sforą psów.
— Tak — rzekł Gilbert — ale do tej sfory możesz pan mówić, a nikt nie zaprzecza potęgi twego słowa.
— Doktorze, sądziłem, że jesteś zwolennikiem magnetyzmu.
— Bezwątpienia. Więc cóż z tego?
— W takim razie powinieneś uznawać potęgę spojrzenia. Pozwól mi zamagnetyzować Kartusza.
Mirabeau mówił tonem przekonywującym, i dobrze przez wyższe umysły rozumianym.
— Zaczynaj hrabio — rzekł Gilbert.
— O! nie narażaj się pan, powtórzył młodzieniec.
— Pozwólcie mi! — prosił Mirabeau.
Młodzieniec skłonił się na znak przyzwolenia i usunął się na lewo, a Gilbert stanął na prawo, obaj jako świadkowie pojedynku.
Zresztą młodzieniec wszedłszy na stopień ganku, gotów był powstrzymać Kartusza, gdyby słowo lub spojrzenie nieznajomego były niedostateczne.
Pies zwrócił głową na lewo i na prawo, jakby badając, czy ten, ku któremu powziął taką nienawiść, zupełnie jest pozbawionym pomocy.
Następnie widząc go samego i bez broni, jak wąż wyczołgał się z budy powoli, i jednym skokiem przebył jedną trzecia część przestrzeni oddzielającej go od przeciwnika.
Wtedy Mirabeau złożył na krzyż ręce, i z tą potęgą spojrzenia, która na trybunie czyniła zeń Jowisza, utkwił wzrok w zwierzą.
Jednocześnie, cała elektryczność tego silnego ciała, ześrodkowała się w czole. Włosy jego najeżyły się jak lwia grzywa, i gdyby to nie była godzina, w której zachodzące słońce świeci jeszcze, ale godzina nocna, z pewnością z każdego włosa ukazałaby się iskra.
Pies zatrzymał się, patrząc na niego.
Mirabeau schylił się, wziął garść piasku i rzucił mu w oczy.
Pies warcząc uczynił drugi skok, który go zbliżył o trzy kroki od przeciwnika; lecz, teraz ten począł iść na niego.
Pies stanął nieruchomy; potem, zaniepokojony zbliżaniem się Mirabeau, wahał się jakby między gniewem a bojaźnią, groził zębami i oczami przysiadając na tylnych łapach. W końcu Mirabeau podniósł rękę z giestem nakazującym, który tak często mu się udawał na trybunie, gdy rzucał nieprzyjaciołom przekleństwo lub ironję, a pies zwyciężony, drżący, cofnął się, patrząc za siebie, czy schronienie jego otwarte i odwróciwszy się, wpadł szybko do budy.
Mirabeau podniósł głowę, dumny i wesoły jak zwycięzca z igrzysk olimpijskich.
— A! doktorze — rzekł; — pan Mirabeau ojciec, miał słuszność mówiąc, że psy są kandydatami na ludzi. Widzisz tego psa upornego i zuchwałego, a zobaczysz go uniżonego jak człowieka.
I jednocześnie opuściwszy na dół rękę, rzekł rozkazująco:
— Tu, Kartusz, tu!
Pies zawahał się: ale na ruch zniecierpliwienia, wysunął głowę z budy i czołgając się przebył przestrzeń oddzielającą go od zwycięzcy; a przybywszy do jego nóg, powoli i nieśmiało podniósł głowę, i końcem jeżyka dotknął jego palców.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — do budy!
Skinął i pies poszedł się położyć.
Potem zwracając się do Gilberta, gdy młodzieniec stał na ganku, drżący z bojaźni i milczący ze zdziwienia, rzekł.
— Czy wiesz, doktorze, o czem myślałem robiąc głupstwo, którego byłeś świadkiem?
— Nie, ale powiedz, hrabio, bo nie uczyniłeś tego poprostu dla chełpliwości, nieprawdaż?
— Myślałem o sławnej nocy z piątego na szósty października. Doktorze, doktorze, oddałbym połowę dni, które mi jeszcze zostały, ażeby tylko król Ludwik XVI widział tego psa, jak rzucał się na mnie, wracał do budy i przychodził lizać mi rękę.
Potem dodał, do młodzieńca:
— Wybacz mi pan — prawda — żem upokorzył Kartusza? Chodźmy teraz obejrzeć dom przyjaciela ludzi, kiedy go nam chcesz pokazać.
Młodzieniec usunął się, zostawiając przejście dla Mirabeau, który zdawał się niepotrzebować przewodnika, tak dom ten znał doskonale.
Nie zatrzymując się na dole, wszedł żywo na schody z żelazną balustradą dość artystycznie wyrobioną, mówiąc:
— Tędy — doktorze — tędy.
W rzeczy samej, nawykły do rozkazywania, które leżało w jego charakterze — z widza, Mirabeau stał się aktorem, z obcego panem domu.
Gilbert szedł za nim.
Tymczasem młodzieniec wołał na swego ojca, człowieka pięćdziesięcio-pięcio letniego, oraz na siostry, dziewczęta od piętnastu do ośmnastu lat, opowiadając im jak dziwnego ma gościa.
Gdy im opisywał historie ujarzmienia Kartusza, Mirabeau pokazywał Gilbertowi gabinet do pracy, pokój sypialny i salon margrabiego de Mirabeau; a ponieważ każdy zakątek wzbudzał w nim jakieś wspomnienie, opowiadał więc anegdotę po anegdocie z wdziękiem i zajęciem jemu właściwym.
Właściciel i jego rodzina, otwierając wielkie oczy i uszy słuchali tego cicerona, który im historię ich własnego domu wykładał.
Zwiedziwszy górne mieszkanie i słysząc siódmą godzinę bijącą na zegarze kościelnym w Argenteuil, Mirabeau bał się zapewne, aby mu na resztę czasu nie zbrakło, i naglił Gilberta do wyjścia, w czem dając mu przykład przebiegł szybko cztery pierwsze stopnie.
— Panie — rzekł wówczas gospodarz — ty, który wiesz tyle, może mógłbyś nam opowiedzieć historię tych czterech stopni, która niemniej od innych jest ciekawą.
Mirabeau zatrzymał się, uśmiechając.
— W rzeczy samej; ale chciałem to pokryć milczeniem — odpowiedział.
— Dlaczego hrabio? — spytał doktór.
— Sam to osądzisz. Mirabeau wychodząc z wieży Vincennes miał podwójny wiek marnotrawnego syna, i nie myśląc, aby z radości przy jego powrocie zabito tłuste ciele, powziął myśl, ażeby przyjść dla odebrania należności.
Dwa były powody, dla których Mirabeau źle był w rodzicielska domu przyjęty; najprzód wychodził z Vincennes mimo woli margrabiego; po drugie żądał pieniędzy. Stąd wynikło, że margrabia zajęty jakiemś dziełem filantropijnem, powstał widząc syna, uchwycił laskę, przy jego pierwszych wyrazach, i rzucił się nań usłyszawszy słowo pieniądze. Hrabia znał swego ojca, a jednak sądził, że trzydzieści siedem lat uwolni go od kary, która mu zagrażała. Hrabia poznał swój błąd. czując, uderzenia laski na plecach.
— Jakto! uderzenia? — rzekł Gilbert.
— Tak jest, prawdziwie, dobre uderzenia, laską, nie takie, jakie dostają w Comedie Francaise w sztukach Moljera, ale uderzenia rzeczywiste, mogące rozbić głowę lub połamać ręce.
— I cóż uczyni! hrabia de Mirabeau? — spytał Gilbert.
— Uczynił to, co Horacy w pierwszej bitwie: począł uciekać. Na nieszczęście, nie miał jak Horacy puklerza; bo zamiast go rzucić, za przykładem śpiewaka Lydji, użyłby go na ochronę przeciw razem; bezbronny zbiegł z czterech pierwszych stopni po tych schodach, tak jak ja, może prędzej jeszcze. A obracając się podniósł swa laskę z kolei — „Hola, panie, rzekł do ojca, po za czwartym stopniem niema krewnych“. Był to dość słaby kalambur, ale taki, który jednak powstrzymał poczciwca, prędzej niż najlepsze rozumowanie. „A! — rzekł — jaka szkoda, że mój burmistrz umarł; byłbym mu to napisał“. Mirabeau, ciągnął dalej opowiadający, był nadto dobrym strategikiem, aby nie korzystać ze sposobności do ucieczki. Zbiegł z reszty stopni tak szybko, jak i z czterech pierwszych i ku wielkiej swej boleści, nigdy już tu nie wrócił. Nieprawda, że wielki to hultaj ten hrabia de Mirabeau?
— O! panie — rzekł młodzieniec, zbliżając się do Mirabeau ze złożonemi rękami, jakby przepraszając gościa za przeciwne mu zdanie — powiedz raczej: wielki!... wielki człowiek!
Mirabeau popatrzył mu w oczy.
— A! a! — odezwał się — są więc ludzie, którzy tak myślą o hrabi de Mirabeau?
— Tak jest, panie — odrzekł młodzieniec — ja pierwszy, choć się to panu może nie podoba.
— O! — rzekł śmiejąc się Mirabeau — nie mów tego tak głośno w tym domu, bo te mury zawalą się na twą głowę.
Potem skłoniwszy się z uszanowaniem starcowi, a uprzejmie młodym dziewczętom, przeszedł przez ogród, gdzie przyjacielskim znakiem pożegnał Kartusza.
Gilbert szedł za Mirabeau, który kazał woźnicy wjechać do miasta i zatrzymać się przed kościołem. Na rogu pierwszej ulicy, wstrzymał powóz i wyciągnął bilet wizytowy:
— Teisch — rzekł do służącego — oddaj to młodzieńcowi, który nie jest mego zdania o panu de Mirabeau.
Potem z westchnieniem:
— A! — doktorze — rzekł — oto człowiek, który nie czytał jeszcze: Wielkiej Zdrady pana de Mirabeau.
Teisch powrócił.
Za nim szedł młodzieniec.
— O! panie hrabio — zawołał tenże z prawdziwem uwielbieniem — dozwól mi udzielonego Kartuszowi zaszczytu, pocałowania twej ręki.
Mirabeau roztworzył ramiona i przycisnął młodzieńca do piersi.
— Panie hrabio — powiedział tenże — nazywam się Mornais; gdybyś potrzebował kiedy kogo, coby umarł za ciebie, pamiętaj o mnie.
Łzy napełniły oczy Mirabeau.
Powóz zatrzymał się u drzwi kościoła w Argenteuil.
— Mówiłem panu, że nie wróciłem już do Argenteuil, odkąd ojciec wypędził mnie od siebie; omyliłem się: powróciłem tu, kiedym ciało jego do tego kościoła odprowadzał.
I Mirabeau wysiadł z powozu, wziął w rękę kapelusz i krokiem powolnym a uroczystym wszedł do kościoła.
Dziwny ten człowiek tak sprzecznych był uczuć, że w wieku, w którym wszyscy byli filozofami, a niektórzy filozofje posuwali aż do ateizmu, on miewał napady religijności.
Gilbert poszedł za nim kilka kroków. Widział go, jak przechodził przez cały kościół, i tuż obok ołtarza Matki Boskiej oparł się o ciężką kolumnę, której romantyczny gzyms zdawał się mieć wyrytą datę dwunastego wieku.
Schylił głowę, a oczy jego utkwiły w kamiennej płycie na środku kaplicy.
Doktór usiłował odgadnąć, co tak uwagę Mirabeau zajmowało; skierował oczy w tę samą co i on stronę, i wyczytał napis następujący:
Religja śmierci tak jest potężną, że doktór Gilbert szukał przez chwile w swej pamięci, czy nie zna jakiej modlitwy, którąby uczynił zadość wezwaniu, jakie każdemu chrześcijaninowi przesyłał ten kamień grobowy.
Ale, jeśli kiedykolwiek Gilbert w dzieciństwie umiał przemawiać językiem pokory i wiary, to zwątpienie, ta gangrena ostatniego wieku, wymazało wszystkie litery z tej żyjącej księgi, a napisało natomiast sofizmaty i paradoksy.
Czując, że serce ma suche, a usta milczące, podniósł oczy i ujrzał dwie łzy spływające po obliczu Mirabeau, zoranem namiętnościami, jak lawą powierzchnia wulkanu.
Te dwie łzy dziwnie wzruszyły Gilberta, podszedł i uścisnął rękę Mirabeau.
Mirabeau zrozumiał.
Łzy wylewane za ojcem, który go więził i dręczył, byłyby niepojęte lub przymuszone.
Pośpieszył więc z wyjaśnieniem Gilbertowi przyczyny rozrzewnienia.
— Zacna to była kobieta — rzekł — Franciszka de Castellane, matka mego ojca. Kiedy wszyscy nazywali mnie ohydnym, ona mówiła tylko, że jestem brzydkim; kiedy wszyscy mnie nienawidzili, ona prawie kochałała! Ale nadewszystko kochała swego syna. Dlatego widzisz, kochany Gilbercie, złączyłem ich razem. Mnie z kim połączą? Czyje kości obok moich spoczną. Nie mam nawet psa, któryby mnie kochał!
I zaśmiał się boleśnie.
— Panie — odezwał się głos tępy — nikt nie śmieje się w kościele!
Mirabeau odwróci! twarz zroszona łzami w tę stronę, skąd głos wychodził i spostrzegł księdza:
— Panie — odparł ze słodyczą — czy ty jesteś wikarym tej kaplicy?
— Tak jest. Czego pan żądasz?
— Macie wiele biednych w waszej parafji?
— Więcej, niż ludzi dających jałmużnę.
— Znasz pan jednak serca litościwe, umysły filantropijne?
Ksiądz roześmiał się.
— Panie — zauważył Mirabeau — przed chwilą mówiłeś mi, że nikt nie śmieje się w kościele...
— Panie — rzekł ksiądz urażony — czy chcesz dać mi nauczkę?
— Nie, panie, ale dowieść choć, że ludzie miłosierni nie są tak rzadcy, jak pan sądzisz. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, zamieszkam zamek Marais. A więc, wyrobnik bez roboty znajdzie tam pracę i dobrą zapłatę; głodny starzec kawałek chleba; człowiek chory, jakichkolwiek zasad religijnych lub politycznych, pomoc; a od dziś, panie, ofiaruję ci na ten cel tysiąc franków miesięcznie.
I wydzierając kartkę z notesika, napisał na niej ołówkiem:
„Płatne na dwanaście tysięcy franków, któremi proboszcz z Argenteuil rozporządzać może w mojem imieniu na dobre uczynki, w sumie tysiąc franków na miesiąc, od dnia mego zamieszkania w zamku Marais.
Podpisane w kościele w Argenteuil, na ołtarzu Matki Boskiej
W rzeczy samej, Mirabeau napisał ów rewers i podpisał na ołtarzu Matki Boskiej.
Rewers oddał księdzu, który czytał go zdumiony, szczególnie podpisem.
Potem Mirabeau wyszedł z kościoła, dając znak Gilbertowi. Wsiedli napowrót do powozu.
Jakkolwiek krótko Mirabeau w Argenteuil przebywał, zostawił jednak po sobie potomności dwa wspomnienia, które z czasem urosnąć miały.
Właściwością niektórych organizmów jest, że gdziekolwiek stąpią, wytryśnie fakt jakiś społeczny.
Uczynił jak Kadmus, siejący żołnierzy na ziemi Tebańskiej.
Jak Herkules, spełniający dwadzieścia trudów na powierzchni ziemi.
Dziś jeszcze — a jednak od śmierci Mirabeau upłynęło lat kilkadziesiąt — dziś jeszcze w Argenteuil, na tych dwóch stacjach, któreśmy wskazali, opowiadają fakty, tak, jak gdyby zdarzyły się wczoraj.
Powóz toczył się przez całą główną ulice, potem opuścił Argenteuil, i wjechał na drogę do Besons. O sto kroków dalej spostrzegł Mirabeau drzewa parku rozdzielone dachem zamku.
Było to Marais.
Po prawej stronie drogi, przed aleją wiodącą do zamku, stała uboga chatka.
Przy progu, na drewnianym stołeczku siedziała kobieta, trzymając w ręku dziecko chude, nędzne, pożerane gorączką.
Matka, kołysząc tego półtrupa, wznosiła oczy do nieba i płakała.
Błagała tego, którego blaga człowiek, kiedy nic już od ludzi nie oczekuje.
Mirabeau patrzył na ten smutny widok.
— Doktorze — rzekł do Gilberta — jestem przesądny, jak starożytni. Jeśli to dziecko umrze, nie wezmę zamku Marais.
I zatrzymał pojazd wprost chatki.
— Doktorze — podjął znowu — ponieważ mam tylko dwadzieścia minut do obejrzenia zamku, zostawiam cię tutaj; przyjdziesz mi powiedzieć, czy można ocalić dziecko.
Potem zwróciwszy się do matki, dodał;
— Dobra kobieto, ten pan jest wielkim doktorem; podziękuj Opatrzności, że go ci zsyła; spróbuje on ocalić twe dziecko.
Kobieta nie wiedziała, czy to nie jest snem. Podniosła się, trzymając dziecko na ręku i szepcąc słowa podziękowania.
Gilbert wysiadł.
Powóz potoczył się dalej, a w pięć minut potem Teisch dzwonił u kraty zamkowej.
Czekano czas jakiś napróżno, wreszcie człowiek, w którym łatwo było poznać ogrodnika, otworzył bramę.
Mirabeau zapytał najprzód, w jakim stanie zamek się znajduje?
Zamek mógł być zamieszkany, podług tego co mówił ogrodnik, i co się na pierwszy rzut oka prawda wydawało.
Stanowił on część opactwa Saint-Denis, i był do sprzedania wskutek konfiskaty dóbr duchownych.
Mirabeau znał go już dobrze; ale nigdy nie miał, jak dziś sposobności obejrzeć go tak uważnie.
Po za kratą znalazł się na pierwszym, prawie kwadratowym dziedzińcu. Po prawej stronie stał pawilon zamieszkany przez ogrodnika; po lewej, drugi pawilon tak przystrojony, że nie można go było wziąć za brata pierwszego.
A jednak był jego bratem; tylko, z prostego budynku ozdoby uczyniły go arystokratyczną siedzibą; ogromne krzaki róż, kwiatami zasypane, okrywały go suknią różnokolorową, a dzikie wino ściskało go zieloną przepaską.
Każde okno zasłonięte było firanką z goździków, fuksyj, heljotropów, których gęste gałęzie i rozwinięte kwiaty, nie dozwalały ani słońcu, ani spojrzeniu przeniknąć w głąb mieszkania; mały ogródek, cały z lilij, narcyzów i kaktusów, jak dywan haftowany ręka Penelopy, rozciągał się przed domem, na całą długość pierwszego dziedzińca, kiedy na drugim końcu, wznosiła się wielka brzoza płacząca, i wiązy prześliczne.
Mówiliśmy już o namiętności Mirabeau do kwiatów. Zobaczywszy ten pawilon, zakryty różami i ładny ogródek, wydał okrzyk radości.
— O! — rzekł do ogrodnika — czy można nająć lub kupić ten pawilon, mój przyjacielu?
— Bezwątpienia, łaskawy panie — odparł tenże — ponieważ należy do zamku, który jest na sprzedaż lub do wynajęcia. Tylko jest on w tej chwili zamieszkały; ale ponieważ niema kontraktu najmu, gdyby się pan zdecydował na zamek, możnaby usunąć osobę, która tam mieszka.
— A! — rzekł Mirabeau — któż to taki?
— Jakaś pani.
— Młoda?
— Około trzydziestu kilku lat.
— Ładna?
— Bardzo ładna.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — zobaczymy; piękna sąsiadka nie zawadzi... Pokaż mi zamek, mój przyjacielu.
Ogrodnik idąc naprzód, przebył most oddzielający dwa dziedzińce, przerzucony nad małą rzeczką i zatrzymał się.
— Wielmożny pan — rzekł — mógłby nie poruszać damy z pawilonu, bo mała rzeczka odłącza część ogrodu, przytykającą do pawilonu, od reszty parku; ona byłaby u siebie.
— Dobrze, dobrze — rzekł Mirabeau — pokaż mi zamek.
I wszedł prędko na ganek.
Ogrodnik roztworzył główne drzwi.
Po za niemi był przedsionek stiukowany, z framugami, w których stały posągi z kolumnami, podług ówczesnej mody.
Drzwi naprzeciw głównych, wychodziły na ogród. Po prawej stronie przysionka była sala jadalna. Po lewej dwa salony, jeden większy, drugi mały.
Weszli na pierwsze piętro.
Na górze znajdował się wielki salon doskonały na gabinet, i kilka sypialnych.
Okna salonu i sypialnych pokoi były zamknięte.
Mirabeau podszedł do jednego z nich i otworzył.
Ogrodnik chciał otwierać inne, ale Mirabeau dał mu znak ręką. Ogrodnik wstrzymał się.
Właśnie przed otwartem oknem, w cieniu u stóp wielkiej brzozy płaczącej, czytała pół leżąc jakaś kobieta, a kilkoletnie dziecko bawiło się przy niej na trawie.
Mirabeau odgadł w niej damę z pawilonu. Niepodobna być zgrabniej i z większą elegancją ubraną od tej kobiety; miała ona na sobie muślinowy peniuar, koronką przybrany, pod spodem różowy staniczek i białą z różowem spódniczkę, na głowie siedział mały kapturek, którego koronki spadały na twarz, a przez nie, jak przez mgłę, można było rysy twarzy rozróżnić.
Długie, delikatne rece, z arystokratycznemi paznokciami, nóżki dziecięce, igrające w jedwabnych różowych pantofelkach uzupełniały harmonijna i ponętną całość.
Dziecko, całe w białym atłasie, miało (dziwna mieszanina, dość jednak w owym czasie zwyczajna) kapelusik a la Henri IV i trójkolorową, narodową przepaskę.
Takiem było, zresztą, ubranie, które miał delfin po raz ostatni na balkonie tuileryjskim.
Tak, była to dama z pawilonu; owa królowa lilij, narcyzów i kaktusów, była to słowem, owa sąsiadka, którą Mirabeau, człowiek zmysłowy, wybrałby sam, gdyby jej tu nie sprowadził przypadek.
Przez czas jakiś pożerał oczami zachwycające stworzenie, nieruchome jak statua, niewiedzące o gorącem spojrzeniu, które ją ogarniało. Ale czy przypadkiem, czy skutkiem wpływu magnetycznego, oczy jej oderwane od książki, zwróciły się ku oknu.
Spostrzegła Mirabeau, wydała okrzyk zdziwienia, powstała, a zawoławszy syna, oddaliła się, trzymając go za rękę, znikła w zaroślach. Mirabeau podziwiał jej świetny kostjum, którego białość walczyła z cieniami nocy.
Na okrzyk nieznajomej, Mirabeau odpowiedział również okrzykiem zdziwienia.
Ta kobieta miała nietylko chód królowej, ale, o ile welon widzieć pozwalał, i rysy Marji Antoniny.
Dziecko dodawało podobieństwa; było w wieku drugiego syna królowej, której chód, oblicze, ruch najmniejszy tak pozostał w pamięci, więcej, bo w sercu Mirabeau, od owego widzenia się w Saint-Cloud, że poznałby ją wszędzie, nawet otoczoną tą boską mgłą, którą Wirgiljusz okrywa Wenerę, gdy się synowi swemu ukazuje na wybrzeżu Kartagińskiem.
Jakiż cud sprowadzał do tego właśnie parku tajemnicza kobietę, która była, jeśli nie królową, bądź co bądź jej żywym portretem.
Mirabeau odwrócił się, zadrżawszy.
Tym, kto mu położył rękę na ramieniu, był Gilbert.
— A! — rzekł Mirabeau — to ty, doktorze?
— Tak — odezwał się Gilbert — obejrzałem dziecko.
— I masz nadzieje je ocalić?
— Lekarz nigdy, wobec śmierci nawet, nie powinien tracić nadziei.
— Do djabła! — rzekł Mirabeau — to znaczy, że choroba jest niebezpieczna.
— Śmiertelna, kochany hrabio.
— Cóż to za choroba?
— Pragnąłem właśnie powiedzieć panu kilka o tem szczegółów; będą one zajmujące dla człowieka, który nie wiedząc, na co się naraża, powziął zamiar mieszkać w tym zamku.
— Jak to! — rzekł Mirabeau — chcesz mi pan powiedzieć, że tu zaraza jaka panuje.
— Nie, ale powiem, jak biedne dziecko dostało febry, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa umrze za tydzień. Matka kosiła w zamku siano z ogrodnikiem, i ażeby być wolniejszą, położyła dziecko nad rowem pełnym wody stojącej, poczciwa kobieta, nie mając wyobrażenia o podwójnym ruchu ziemi, położyła małe stworzonko w cieniu, nie domyślając się, że za pół godziny cień ustąpi słońcu. Kiedy przyszła po dziecko przyciągnięta jego krzykiem, zastała je podwójnie porażonem; uderzeniem słońca na mózg, i wessaniem błotnych wyziewów, które sprowadziły rodzaj zatrucia zwanego bagniskowem.
— Wybacz mi, doktorze — rzekł Mirabeau — ale cię dobrze nie rozumiem.
— Nie słyszałeś pan nic o febrach z bagien Pontyjskich? Czy nie znasz, z opowiadania chociaż, śmiertelnych miazmatów, które wydzielają błota toskańskie? Nie czytałeś pan opisanej przez poetę florenckiego, śmierci Pii dei Tolomei?
— Owszem, doktorze, wiem to wszystko; ale, jak zwyczajny człowiek, nie jak lekarz, nie jak chemik. Cabanis, ostatnim razem mówił mi coś podobnego, o sali Maneżu, gdzie nam bardzo niezdrowo przebywać; utrzymywał nawet, że gdybym nie wychodził kilka razy w czasie posiedzenia oddychać powietrzem Tuileries, umarłbym otruty.
— I Cabanis miał słuszność.
— Czy zechcesz wytlómaczyć mi to, doktorze? Sprawiłbyś mi przyjemność.
— Doprawdy? na serjo?
— Tak, bo znam dobrze język grecki i łacinę; przez kilka lat więzienia w różnych epokach życia, wystudiowałem dość dobrze starożytność. Nawet w chwilach straconych, napisałem o starożytności książkę nie bez pewnej wartości. Ale nie rozumiem wcale, jak można być otrutym w sali Zgromadzenia Narodowego?
— Być może, iż wytlómaczenie to będzie ciemne dla człowieka, który ze skromnością przyznaje się do niewielkiej znajomości fizyki, a do zupełnej nieznajomości chemji. Jednakże będę się starał wyłożyć to najjaśniej.
— Mów, doktorze; nie znajdziesz nigdy ciekawszego słuchacza.
— Architekt, który salę Maneżu budował a nieszczęściem, kochany hrabio, architekci, jak i ty, złymi bywają chemikami, architekt, który tę salę budował, nie zrobił kominów dla wypuszczenia zepsutego powietrza, ani rur wewnętrznych dla odświeżania. Z tego wynika, że tysiąc sto ust, wdychających tlen, oddaje natomiast kwas węglany; dlatego po godzinie posiedzenia, szczególniej w zimie, gdy okna pozamykane, a piece napalone, nie można powietrzem tem oddychać.
— Doprawdy?
— Nic prostszego. Powietrze czyste, jakiem płuca nasze maja oddychać, powietrze w mieszkaniu na pół ku wschodowi zwróconem, z bieżącą wodą w blizkości, posiada najkorzystniejsza warunki, a składa się z 77-u części tlenu, 21 azotu i 2-ch części innych gazów.
— Bardzo dobrze! dotąd rozumiem, i notuje cyfry.
— A więc, słuchaj pan dalej: z żył krew czarna, napełniona węglanem, przychodzi do płuc, gdzie ma być oczyszczona przez zetkniecie się z zewnętrznem powietrzem, to jest z tlenem, który przyrząd oddechowy powietrzu odbiera. Tu odbywa się zjawisko podwójne, które my nazywamy hematozą. Tlen, w zetknięciu z krwią, łączy się z nią, z czarnej robi czerwona, i tym sposobem daje element życia, który powinien być jak najbardziej oszczędzony. Jednocześnie węglan, który łączył się z częścią tlenu, przechodzi w stan kwasu węglowego i wyziewa się na zewnątrz, zmieszany z pewną ilością pary wodnej, przy akcie wydychania. Owóż, powietrze czyste, pochłaniane przez wdychanie, a powietrze zepsute wydawane przez wydychanie, tworzą w sali zamkniętej, atmosferę, która nietylko pozbawiona jest warunków oddychalnych, ale może nawet dojść do wywołania istotnego zatrucia.
— Twojem więc zdaniem, doktorze, jestem już na pół otruty?
— Z pewnością. Pański ból wewnątrz z tej samej pochodzi przyczyny: dołączyć jeszcze trzeba zatrucia z sali arcybiskupstwa, wiezienia w Vincennes, twierdzy Joux i zamku If. Nie przypominasz pan sobie, iż pani de Bellegarde mówiła, że pewien pokój w zamku Vincennes zawiera tyle arszenniku, ile sam waży.
— Tym sposobem, kochany doktorze, biedne dziecko jest zupełnie otrute?
— Tak jest, kochany hrabio: a zatrucie sprowadziło u niego febrę niebezpieczną, której siedlisko jest w mózgu. Ta febra wywołała chorobę, którą nazywają poprostu zapaleniem mózgu: stąd konwulsje; stąd nabrzmienie twarzy; stąd wargi sine; stąd mocne wyciągniecie szczeki, wywrót kuli ocznej, oddech ciężki, drganie pulsu zamiast uderzeń; stąd wreszcie pot okrywający cale ciało.
— Do kata! kochany doktorze, dreszcz przechodzi na takie wyliczenie. I cóżeś zapisał małemu?
— Najenergiczniejszy ratunek; i oświadczam panu nadto, iż jeden czy dwa luidory, owinięte w receptę, dały matce możność zastosowania się do mego przepisu. Są to chłodzące środki na głowę, rozgrzewające w kończynach, emetyk, dekokt z chiny.
— Doprawdy? I to wszystko na nic?
— To wszystko, bez pomocy natury, nie zda się na wiele. Dla spokojności tylko sumienia nakazałem to wszystko. Jego anioł-stróż, jeżeli go ma, zrobi resztę.
— Hm! — zauważył Mirabeau.
— Rozumiesz hrabio? — spytał Gilbert.
— Twoją teorje otrucia kwasem węglowym? Mniej więcej.
— Nie, nie to; czy pojmujesz pan, że powietrze zamku Marais jest dla ciebie niezdrowem?
— Tak sądzisz, doktorze?
— Jestem tego pewien.
— To byłoby bardzo smutne, bo ten zamek podoba mi się bardzo.
— Poznaję cię w tem, wieczny nieprzyjacielu samego siebie. Ja ci radzę wzgórze, wybierasz dolinę; zalecam wodę bieżącą, wybierasz stojącą.
— Ale Jakiż to park! popatrz pan na te drzewa, doktorze!
— Śpij pan jednę noc tylko przy otwartem oknie, przechadzaj się po jedenastej pod temi drzewami, a nazajutrz przyślesz po mnie.
— To znaczy, że zamiast na pół, będę zupełnie otruty?
— Chciałeś pan przecie wiedzieć prawdę?
— Tak; i mówisz mi ją, nieprawdaż doktorze?
— O, i najszczerszą. Znam cię, kochany hrabio. Dążysz tu, uciekając od świata, a świat znajdzie cię wszędzie. Każdy ciągnie swój łańcuch za sobą, czy żelazny, czy złoty, czy kwiecisty. Twoim łańcuchem są przyjemności nocne i prace dzienne. Póki byłeś młodym, rozkosze były wypoczynkiem po pracy; ale praca zużyła twoje dni, rozkosz zmęczyła noce. Mówiłeś mi to sam; czujesz jak przechodzisz z lata ku jesieni. A więc, kochany hrabio, kiedy wskutek nadużycia przyjemności w nocy, lub pracy w dzień, będę zmuszony krew ci puścić, w owej chwili bezsilności, pomyśl o tem, czy będziesz w stanie wdychać w siebie w nocy powietrze wielkich drzew parkowych, a w dzień miazmaty zabójcze wody stojącej. Wtedy, cóż chcesz! będzie was dwoje silniejszych przeciw mnie: ty i natura. Będę musiał ustąpić.
— Sadzisz więc, doktorze, że przez wnętrzności umrę? Do djabła! zasmucasz mnie tem. Choroby wewnętrzne są długie i bolesne! Wolałbym apopleksję lub jaki anewryzm. Nie mógłbyś mi tego urządzić.
— O! kochany hrabio — rzekł Gilbert — nie pytaj mnie o nic pod tym względem: to, czego sobie życzysz, już się stało, albo się stanie. Mojem zdaniem, u ciebie wnętrzności grają rolę podrzędną, serce to gra i grać będzie pierwszą rolę. Na nieszczęście, choroby sercowe u ludzi twego wieku, bywają liczne i rozmaite, i nie wszystkie sprowadzają śmierć natychmiastową. Zasada to ogólna, kochany hrabio, nigdzie to nie zapisane, ale mówię ci, ja, obserwator i filozof więcej niż lekarz: choroby ostre u ludzi trzymają się porządku niemal bezwarunkowego; u dzieci, mózg się zajmuje; u młodych, piersi; u dorosłych, trzewia brzuszne; u starca wreszcie, mózg albo serce, czyli to, co najwięcej myślało lub cierpiało. Nawet wtedy, gdy nauka powie ostatnie słowo, kiedy natura, zapytana przez człowieka, wyda swą tajemnicę, kiedy człowiek oprócz kilku wyjątków, tak jak otaczające go zwierzęta, umierać będzie tylko ze starości, wtedy jeszcze organami podlegającemi atakom, będą mózg i serce, a choroba mózgowa w sercu będzie miała przyczynę.
— Do licha! kochany doktorze — rzekł Mirabeau — nie uwierzysz, jak mnie to zajmuje; zdawałoby się, że moje serce wie, iż o niem mówisz, patrz, jak bije.
Mirabeau ujął rękę Gilberta i położył ją na sercu.
— Oto — rzekł doktór — poparcie tego, com mówił. Jakże chcesz, hrabio, aby organ biorący udział we wszystkich twych wzruszeniach, który przyśpiesza lub zatrzymuje swe bucie, dla prostej patologicznej rozmowy, jakże chcesz, aby serce u ciebie szczególniej, nie było dotknięte? Żyłeś sercem i na serce umrzesz. Pojmij to: że niema moralnego lub fizycznego wzruszenia, któreby nie sprowadziło gorączki; niema gorączki, któraby nie spowodowała większego lub mniejszego bicia serca. W tej pracy ciężkiej, meczącej, bo nienormalnej, serce zużywa się, psuje. Stad u starców przerost serca, to jest jego za wielkie rozwiniecie; stąd anewryzm, jego zwężenie; anewryzm powoduje pęknięcie serca, jedyna śmierć natychmiastowa; przerost prowadzi do apopleksyj mózgowych, śmierci powolniejszej niekiedy. Czyż ty, hrabio, wyobrażasz sobie, że kochałeś, byłeś szczęśliwy, że cierpiałeś, że miałeś chwile radości i rozpaczy, jakich nikt inny nie miał przed tobą, że doświadczyłeś nieznanych tryumfów, nadzwyczajnych zawodów, że serce wyrzucało ci przez lat czterdzieści na zewnątrz krew spaloną, że myślałeś, pracowałeś, mówiłeś dnie całe, że piłeś, śmiałeś się, kochałeś przez wszystkie noce: i że ci tego serca zużytego, nadużytego nagle nie zabraknie! O! kochany przyjacielu, serce jest jak sakiewka; jakkolwiek dobrze zaopatrzona, przez ciągłe używanie wypróżni się. Ale pokazując ci złą stronę położenia, przedstawię ci i dobrą. Serce, aby się zużyć, potrzebuje czasu; nie używaj więc swego serca więcej niż dotąd, nie wymagaj pracy nad siły, nie sprowadzaj mu nadzwyczajnych wzruszeń, dbaj o takie warunki, aby trzy główne funkcje życiowe były w porządku: oddychanie, którego siedlisko w płucach: obieg krwi, której siedlisko w sercu: i trawienie, którego siedlisko we wnętrznościach, a możesz żyć dwadzieścia, trzydzieści lat jeszcze, i umrzeć tylko ze starości. Tymczasem, gdy będziesz się dobrowolnie zabijał, o! mój Boże, nic łatwiejszego dla ciebie, jak opóźnić lub przyśpieszyć śmierć swoją do woli. Wyobraź pan sobie, że prowadzisz dwa bystre rumaki, które ciągną cię, swego przewodnika; zmuś je, aby szły powoli, a w długim czasie wielką drogę przejdą; pozwól im biegnąć galopem, a jak słońce, w przeciągu jednego dnia, drogę niebieską obiegną.
— Tak — rzekł Mirabeau — ale przez ten dzień, świecą one jak słońce i grzeją. Chodź, doktorze, już późno. Pomyślę nad tem wszystkiem.
— Pomyśl pan nad wszystkiem — powtórzył doktór, idąc za Mirabeau; — ale na początek posłuszeństwa, przyrzecz mi nie najmować tego zamku: znajdziesz ich kilkadziesiąt w okolicy Paryża, równie jak ten przyjemnych.
Może byłby Mirabeau usłuchał tego głosu rozsądku: ale nagle wśród zapadającego zmroku, po za firanką z kwiatów ukazała się głowa kobieca i biała spódniczka z różowemi falbanami. Zdawało się, że ta kobieta uśmiecha się do niego; ale Mirabeau nie miał czasu upewnić się, bo kiedy Gilbert szukał oczami powodu nerwowego drżenia ręki chorego, na której był oparty, kobieta znikła, a w oknie pawilonu, chwiały się tylko lekko gałązki róż, heljotropów i goździków.
— I cóż — rzekł Gilbert — nie odpowiadasz mi pan?....
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — przypominasz sobie, com powiedział królowej, kiedy, żegnając się, podała mi rękę do pocałowania: „Najjaśniejsza Pani, ten pocałunek ocali! monarchię...“
— Pamiętam.
— A więc, ciężki obowiązek wziąłem na siebie, zwłaszcza, gdy mnie tak opuszczają. Jednak chcę tego obowiązku dopełnić. Nie pogardzajmy samobójstwem, doktorze: samobójstwo będzie może jedynym środkiem honorowym zakończenia sprawy.
Próbowaliśmy przedstawić czytelnikom, jakim silnym węzłem federacji połączyła się cała Francja, i jakie wrażenie ta federacja indywidualna, poprzedzająca ogólna, wywarła na Europie.
Mirabeau zachęcał do tej federacji. Kiedy król wyraził mu obawę, odpowiedział, że jedyny ratunek władzy królewskiej we Francji, nie na Paryżu, ale na prowincji polega.
Zresztą, z tego nagromadzenia ludzi ze wszystkich krańców Francji wypłynąć mogła wielka korzyść, bo król zobaczył naród, a naród króla. Kiedy cała ludność, reprezentowana przez trzykroć sto tysięcy sfederowanych mieszczan, urzędników, wojskowych, krzyknęła na polu Marsowem: „Niech żyje naród!“ i podała sobie ręce na gruzach Bastylji, kilku dworzan ślepych, lub chcących zaślepić króla, nie powiedziałoby mu już, że Paryż żąda wolności, o której nie myśli reszta Francji. Nie, Mirabeau liczył na sprawiedliwość królewską; liczył na urok władzy królewskiej, tak głęboko jeszcze w sercach Francuzów wyryty; wierzył, że z tego niezwyczajnego, niespodzianego zetknięcia monarchy z ludem wyniknie święty związek, którego nie zerwą żadne intrygi.
Ludzie genjalni popełniają niekiedy takie wzniosłe niedorzeczności, z których najgorsi późniejsi partacze polityczni śmiać się mogą w nos ich wspomnieniu.
Już taka przygotowawcza federacja odbyła się na równinach Ljonu. Francja, instynktownie zmierzała do jedności, i zdawało jej się, że znalazła słowo określające tę jedność na polach Rodanu: ale tam spostrzegła, że Ljon może wprawdzie zaręczyć Francję geniuszowi wolności, ale, tylko Paryż może szlachetnie ślubu ich dokonać.
Kiedy propozycja federacji ogólnej przedstawiona została Zgromadzeniu przez mera i gminę Paryża, którzy żądaniu innych miast już oprzeć się nie mogli, wielkie było miedzy słuchaczami poruszenie. Ten niesłychany zbiór ludzi w Paryżu, wiecznem środowisku wszelkich zaburzeń, nie podobał się dwom przeciwnym stronnictwom Izby, rojalistom i jakobinom.
Rojaliści mówili, że będzie to drugi olbrzymi czternasty lipca, nie przeciw Bastylji, ale przeciw władzy królewskiej.
Co się stanie z królem wśród straszliwego zamętu różnych zdań i namiętności?...
Z innej strony, jakobini, którzy wiedzieli, jaki wpływ Ludwik XVI wywierał na tłumy, niemniej od swych przyjaciół obawiali się zbiorowiska.
W oczach jakobinów, podobne zebranie uśpiłoby nieufność i ogólna opinję, rozbudzając dawne bałwochwalstwo.
Ale nie było sposobu oprzeć się temu ruchowi; nie było nic podobnego w Europie w czasie wojen krzyżowych.
I nie można się dziwić; te dwa ruchy maja między sobą podobieństwo. Pierwsze drzewo wolności zakwitło na Kalwarji.
Tylko, Zgromadzenie robiło co mogło, aby zbiorowisko uczynić najmniej licznem. Kwestję rozważano niezmiernie długo, tak, żeby o ile możności opóźnić przybycie deputatów z miejsc najodleglejszych.
Oprócz tego, koszta deputatów płacić miały miejscowości ich wysyłające. A były prowincje tak ubogie, że nie przypuszczano, aby przy największych wysiłkach, mogły zaspokoić koszta połowy drogi swych deputowanych; bo nietylko trzeba było do Paryża pojechać, ale i stamtad powrócić.
Lecz nie liczono na zapał ogólny. Nie liczono na podwójne składki bogatych. Nie liczono na gościnność, krzycząca po drogach: „Francuzi!... otwierajcie drzwi wasze!... oto przybywają do was bracia z krańców Francji!...“
A temu zwłaszcza okrzykowi żadne ucho, żadne drzwi się nie oparły.
Niema obcych, niema nieznajomych; wszędzie Francuzi, krewni i bracia. Do nas, pielgrzymi wielkiego święta!... Pójdź, gwardjo narodowa!... pójdźcie żołnierze!... pójdźcie marynarze!... wejdźcie do nas; znajdziecie tu ojców i matki, żony, których mężowie i syny otrzymują gdzie indziej też gościnność, jaką wam ofiarujemy!...
A któż prowadził tych pielgrzymów wolności?... Starcy, biedni żołnierze z siedmioletniej wojny, podoficerowie z Fontenoy, oficerowie, którzy całem życiem pracy, odwagi i poświęcenia opłacali szlifę porucznikowską lub dwie szlify kapitańskie; ubodzy pionierowie, którzy czołem swem musieli rozwalać granitowe sklepienie dawnego zarządu wojskowego; marynarze, co pod Byssym i Dupleixem zdobyli Indje, a pod Lally-Tollondalem utracili je; żyjące ruiny, roztrzaskane ogniem na polu bitwy, zniszczone przypływem i odpływem morza. Przez te ostatnie dni ośmdziesięcioletni ludzie przechodzili dziesięć i dwadzieścia mil, aby przybyć na czas, i przybyli.
W chwili zaśnięcia snem wiecznym, znaleźli siły młodości.
Bo ojczyzna skinęła na nich, wskazawszy przyszłość dzieci swoich.
Przed nimi szła nadzieja. A wszyscy pielgrzymi, z północy, czy z południa, z zachodu czy ze wschodu, z Alzacji czy Bretanji, z Prowancji czy z Normandji, śpiewali jeden jedyny śpiew. Kto ich nauczył tego śpiewu, rymowanego ciężko i niezgrabnie, jak dawne kantyczki, prowadzące wojska przez Archipelag i płaszczyzny Azji Mniejszej na wojny krzyżowe?... Nikt nie wie: anioł odnowiciel, który przelatując ponad Francja, skrzydła swe skłonił. Śpiew ten, te słowa Ca ira, ale nie z roku 93; 93 wszystko zmienił i przeistoczył: śmiech we łzy, krople potu w krew. Nie, ta cała Francja, przynoszącą Paryżowi powszechną przysięgę, nie śpiewała słów groźby... nie mówiła:
Ah!... ca ira, ca ira, ca ira!...
Les aristocrats a la lanterne!
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Les aristocrats on les pendra!...
(Stanie się to, stanie; arystokraci na latarnię,
Stanie się to, stanie, arystokratów się powiesi).
Nie!... jej śpiew nie był żałobnym... ale śpiewem żyda; nie był to hymn rozpaczy, ale nadziei.
Na inną nutę śpiewała następujące:
Le peuple en ce jour sans cesse repete:
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Suivant les maximes de l‘Evangile
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Du legislateur tout s‘accomplira:
Celui qui s‘eleve, on l‘abaissera;
Celui qui s‘abaisse, on l‘elevera!...[6]
Potrzeba było olbrzymiego cyrku, któryby przyjął piećkroć sto tysięcy ludzi; kolosalnego amfiteatru, któryby miljon widzów mógł pomieścić.
Na pierwszy wybrano pole Marsowe.
Na drugi, wyniosłości Passy i Chaillot.
Ale pole Marsowe było płaszczyzną; potrzeba było, ażeby z wykopanej ziemi potworzyły się wzgórki.
Piętnaście tysięcy robotników, z tych ludzi, którzy skarżą się wiecznie na brak roboty, a w istocie proszą Boga, aby jej nie mieli, piętnaście tysięcy robotników, wysłano z Paryża z rydlami i z motykami, aby te płaszczyznę przeistoczyli na dolinę otoczoną amfiteatrem. Ale tym piętnastu tysiącom robotników pozostawały dla ukończenia owej pracy tytana, trzy tygodnie; a po upływie dwóch dni, przekonano się, że potrzebują trzech miesięcy.
Być może wreszcie, iż za to ażeby nic nie robili płacono im drożej, niż za prace.
Wtedy stał się rodzaj cudu, świadczący o zapale paryskim. Ogromnej pracy, której nie mogło wykonać kilka tysięcy rozpróżniaczonych robotników, podjęła się ludność cała. Tego samego dnia, kiedy rozeszła się pogłoska, że pole Marsowe nie będzie skończone na czternastego lipca, sto tysięcy ludzi podniosło się i rzekło z tą pewnością, która cechuje wolę silną d nieprzełamaną: „Będzie“.
Deputaci poszli do mera Paryża, w imieniu stu tysięcy pracowników, i uchwalono wspólnie, że, aby nie przerywać robót dziennych, praca ta odbywać się będzie i w nocy.
Tegoż wieczora, o siódmej godzinie, wystrzał armatni oznajmił, że roboty dzienne skończone, a nocne się rozpoczną.
Na ten wystrzał, z czterech stron, od strony Grenelle, o strony rzeki, od Gros-Caillon i od Paryża, pole Marsowe zasypane zostało ludźmi.
Każdy niósł narzędzie: rydel, motykę lub taczki. Inni toczyli beczki pełne wina, towarzysze ich nieśli skrzypce, bębny i gitary.
Wszystkie wieki, płcie, stany, razem się pomięszały, obywatele, żołnierze, księża, mnisi, piękne panie, kobiety z targowiska, siostry miłosierdzia, aktorki, wszystko to robiło rydlem lub ciągnęło taczki, dzieci szły naprzód, niosąc pochodnie; za niemi postępowały orkiestry, grając na różnego rodzaju instrumentach, a nad ten gwar i hałas wznosiło się Ca ira, śpiewane przez sto tysięcy głosów, którym ze wszystkich krańców Francji trzykroć sto tysięcy odpowiadało.
W liczbie najpilniej pracujących, zauważono dwóch przybyłych najpierwej i to w mundurach; jeden był człowiekiem przeszło czterdziestoletnim, z muskułami silnemi, lecz ponurą twarzą.
Nie śpiewał i ledwie mówił.
Drugi był dwudziestoletnim młodzieńcem, o uśmiechniętej i otwartej twarzy, niebieskich oczach i białych zębach, włosach płowych, z wielkiemi nogami i grubemi kolanami; podnosił szerokiemi rękami ogromne ciężary; woził taczki nie odpoczywając, śpiewając ciągle, i czuwał z pod oka nad swym towarzyszem, przynosił mu wino, które on odpychał, przemawiał doń łagodnie, nie otrzymując odpowiedzi, a potem wracał do roboty, wzruszając lekko ramionami, i pracował za dziesięciu, a śpiewał za dwudziestu.
Ci dwaj ludzie byli deputatami z nowego departamentu de l‘Aisne. Oddaleni o pięć tylko mil od Paryża i posłyszawszy, że brakuje rąk do roboty, przybiegli co najprędzej, jeden, ażeby ofiarować swą spokojną pracę, drugi hałaśliwy i wesoły współudział.
Ci dwaj ludzie byli to Billot i Pitoux.
Podczas nocy tej z 5-go na 6-ty października, około jedenastej godziny wieczorem, doktór Raynal, który położył się w nadziei, jaką rzadko miewają lekarze, przespania całej nocy, przebudzony został trzykrotnem nocnem stukaniem.
Było to, jak wiemy, zwyczajem poczciwego doktora, że kiedy stukano lub dzwoniono w nocy, chodził otwierać sam, aby czem prędzej dowiedzieć się, czego od niego chciano.
Tym razem, jak i zawsze, wyskoczył z łóżka, włożył szlafrok i pantofle, i jak mógł najprędzej zeszedł po wąskich schodkach.
Jakkolwiek bardzo się śpieszył, gość jego nocny tak był niecierpliwy, że począł pukać bez końca i miary, aż nagle drzwi się otworzyły.
Doktór Raynal poznał tego samego lokaja, który pewnej nocy przybył, aby go do wicehrabiego Izydora de Charny zaprowadzić.
— O! o! — rzekł doktór ujrzawszy go — ty znowóż, mój przyjacielu? Nie jest to wcale wymówka, pojmujesz mnie? ale jeżeli pan twój znowu jest raniony, trzeba żeby się strzegł: nie dobrze chodzić tam, gdzie kule padają.
— Nie, panie — odpowiedział lokaj, nie do pana, nie do rany, ale do czegoś, co niemniej ważne; skończ pan się ubierać: tu jest koń; czekają na pana.
Doktór na ubranie się potrzebował zwykle pięć minut; teraz sądząc po sposobie mowy i stukaniu służącego, poznał, że obecność jego jest nagląco potrzebną, więc w cztery minuty był już gotów.
— Oto jestem — rzekł, ukazując się po chwili.
Lokaj trzymał cugle konia dla doktora, który wskoczywszy na siodło pojechał za lokajem prowadzącym go nie w lewo, jak za pierwszym razem, ale na prawo, więc w przeciwną stronę Boursonnes.
Minęli park, w las się zagłębiając, zostawili Haramont z lewej strony, i znaleźli się w kniei tak niedostępnej, że konno dalej jechać nie mogli.
Wtem jakiś człowiek ukryty za drzewem, zdradził się poruszeniem.
— Czy to pan, panie doktorze? — zapytał.
Doktór, który wstrzymał konia, nie wiedząc o zamiarach tego człowieka, poznał po głosie Izydora de Charny.
— Tak — rzekł — to ja. Gdzież, do djabła, każesz mnie prowadzić wicehrabio?
— Zobaczysz pan — rzekł Izydor. — Ale zejdź z konia, proszę i chodź za mną.
Doktór zszedł; zaczynał wszystko rozumieć!
— A! a! — szepnął — tu idzie o słabość?
Izydor chwycił go za rękę.
— Tak, doktorze, i dlatego mi przyrzekasz milczenie, nieprawdaż?
Doktór wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „E! „mój panie, bądź spokojny, czy to pierwszy raz!“
— Więc, proszę tędy — rzekł Izydor, odpowiadając jego myśli.
I wśród szyszek i liści suchych a szeleszczących, gubiąc się w cieniu buków olbrzymich, przechodząc wśród drżących gałęzi, przez które niekiedy gwiazdka zamigotała, weszli obaj w gęstwinę, przez jaką już konie przedrzeć się nie mogły.
Za kilka chwil, doktór spostrzegł wierzchołek skały Clouise.
— Ho! hi! — rzekł — czy nie idziemy czasem do chatki poczciwego Clouisa?
— Niezupełnie — odparł Izydor — ale bardzo blisko.
I, okrążywszy skałę, doprowadził doktora przede drzwi małego budynku, którego cegły do chaty starego gwardzisty dostawione były tak dobrze, że możnaby myśleć, i tak w okolicy myślano, iż stary postawił te przybudówkę dla swojej dogodności.
Prawda, że nawet bez względu na Katarzynę, jęczącą na łóżku, mniemanie takie zmienić się mogło, przy pierwszym rzucie oka w głąb tego pokoiku.
Ściany byty oklejone ładnym papierem, tego samego koloru firanki wisiały u okien; miedzy oknami stało eleganckie zwierciadło, a pod lustrem tualeta zaopatrzona w rozmaite szklane i porcelanowe sprzęciki; dwa krzesła, dwa fotele, mała kanapka i biblioteczka, stanowiły wnętrze urządzone z komfortem, że i dziś widząc je, tak samo byśmy powiedzieli.
Ale wzrok zacnego doktora nie zatrzymał się na tem wszystkiem. Ujrzał na łóżku leżącą kobietę; poszedł tam, gdzie widział cierpienie.
Katarzyna, spostrzegłszy doktora, zakryła twarz rękami, nie mogąc powstrzymać łez i łkania.
Izydor zbliżył się i wymówił jej imię; ona rzuciła mu się w objęcia.
— Doktorze — rzekł młodzieniec — powierzam ci życie i honor tej, która dziś jest tylko moją kochanką, ale mam nadzieje, że zostanie kiedyś moją żoną.
— O! jakiś ty dobry, drogi Izydorze, że mówisz mi podobne rzeczy! bo wiesz dobrze, iż taka biedna, jak ja dziewczyna, nie może być nigdy wicehrabiną de Charny. Ale niemniej dziękuję ci za to, wiesz, że potrzebuje siły, i chcesz mi jej dodać; bądź spokojny, będę miała odwagę, a na dowód pokaże się doktorowi z odkrytą twarzą i podam mu rękę.
I podała rękę doktorowi Raynal.
Ból jednak silniejszy od wszystkich dotąd uczuwanych skurczył jej rękę, gdy dotknęła dłoni doktora.
Ten wzrokiem dał znak Izydorowi, który pojął, że nadeszła chwila.
Młodzieniec ukląkł u łóżka chorej.
— Katarzyno, dziecię drogie — rzekł jej — bezwątpienia powinienbym tu zostać, zachęcać i dodawać ci odwagi: ale boje się, zbrakłoby mi siły: jeżeli jednak chcesz...
Katarzyna zarzuciła mu rękę na szyję.
— Idź — powiedziała — idź; dziękuję ci za tyle miłości, że nie możesz patrzeć, jak ja cierpię.
Izydor przycisnął usta do ust biednego dziecka, ścisnął raz jeszcze dłoń doktora Raynala i wybiegł z pokoju.
Przez dwie godziny tułał się jak duchy, o których mówi Dante, że nie mogą się zatrzymać, a jeśli spoczną, demon odrzuca je dalej rozpalonem żelazem.
Co chwila, zakreśliwszy mniejsze lub większe koło, wracał Izydor do tych drzwi, poza któremi spełniała się bolesna tajemnica. Ale prawie równocześnie krzyk Katarzyny oddalał go stamtąd i zmuszał znowu do błądzenia.
W końcu usłyszał, jak zawołał nań doktór, i drugi głos słaby, a słodki.
W dwóch skokach był u drzwi otwartych tym razem, na progu których stał doktór, trzymając dziecię na ręku.
— Niestety! niestety! Izydorze! — rzekła Katarzyna — teraz jestem podwójnie twoją... twoją jako kochanka, twoją, jako matka!
W tydzień potem, o tej samej godzinie, w nocy z 13 na 14 lipca, drzwi te otwarły sieę dwóch ludzi niosło w lektyce kobietę i dziecko, które eskortował młody człowiek na koniu, zalecając niosącym jak największą ostrożność. Przybywszy na gościniec, prowadzący z Haramontu do Villers-Cotterets, orszak zastał dużą karetę, zaprzężoną w trzy konie, do której siadła matka z dzieckiem.
Młodzieniec wydał wtedy kilka rozkazów swemu służącemu, zeskoczył z konia i wsiadł zkolei do powozu, który, nie zatrzymując się, ani przejeżdżając przez Villers-Cotterets, ruszył szybko do Paryża.
Młodzieniec, wyjeżdżając, zostawił sakiewkę złota dla ojca Clouis, a młoda kobieta list do Pitoux.
Doktór Raynal orzekł, że ze względu na szybkie polepszenie zdrowia chorej i dobrą budowę dziecka, które było chłopcem, podróż z Villers-Cotterets do Paryża, w wygodnym powozie, mogła się odbyć bez wypadku.
Na takie zapewnienie, Izydor zarządził wyjazd, skądinąd potrzebny, z powodu rychło nastąpić mającego powrotu Billota i Ludwika Pitoux.
Bóg dozwolił, aby to wszystko odbyło się w nieobecności Billota, niewiedzącego zresztą o schronieniu córki, oraz w nieobecności niewinnego Pitoux, który nie przypuszczał stanu Katarzyny.
Około piątej godziny zrana powóz zbliżył się do bramy Saint-Denis; ale nie mógł jechać bulwarem, wskutek natłoku w ten dzień uroczysty.
Katarzyna ośmieliła się wysunąć głowę przez okno, ale prawie w tejże chwili cofnęła się z krzykiem i twarz ukryła na piersi Izydora.
Praca, która z ogromnej płaszczyzny miała uczynić dolinę między dwoma wzgórzami, dzięki współudziałowi całego Paryża, trzynastego lipca wieczorem ukończona została.
Wielu pracowników chcąc być pewnymi swego miejsca nazajutrz, spało tam, jak śpią zwycięzcy na polu bitwy.
Billot i Pitoux złączyli się ze sfederowanymi, zająwszy miejsce na bulwarach.
Przypadek chciał, że deputaci departamentu ‘Aisne stanęli tam, którędy jechał powóz, wiozący do Paryża Katarzynę i jej dziecko.
I w rzeczy samej, szereg sfederowanych rozciągał się od Bastylji do bulwaru Bonne-Nouvelle.
Każdy uczynił, co mógł, ażeby dobrze przyjąć pożądanych gości. Kiedy się dowiedziano, że Bretończycy, starsi bracia w wolności, przybywali, zdobywcy Bastylji wyszli naprzeciw, aż do Saint-Cyr i zatrzymali ich, jako swych gości.
Dziwne były wtedy wybuchy bezinteresowności i patrjotyzmu.
Oberżyści umówili się i jednozgodnie, zamiast podwyższyć, zniżyli ceny.
Tyle na rzecz bezinteresowności.
Dziennikarze, ci zapaśnicy codzienni, którzy wieczną wojną zwiększają nienawiści, zamiast je stłumić, dziennikarze, dwaj przynajmnej Loustalot i Kamil Desmoulin proponowali układ federacyjny między piszącymi. Mieli zrzec się wszelkiego współzawodnictwa, wszelkiej zazdrości; przyrzekali zachowywać jedyna tylko rywalizacją w sprawach dobra publicznego. Tyle na rzecz patriotyzmu.
Niestety, propozycja ta nie miała powodzenia i została na teraz i na przyszłość wzniosłą mrzonką.
Ze swej strony zgromadzenie uczuło także wstrząśnienie elektryczne, które poruszyło całą Francję. Kilka dni przedtem, na propozycje panów de Montmorency i de Lafayette, zniosło ono szlachectwo dziedziczne, bronione przez księdza Maury, syna szewca wiejskiego.
Od miesiąca lutego zgromadzenie zaczęło znosić dziedzictwo kary. Wskutek powieszenia dwóch braci Assage, uchwalono, że odtąd hańba rusztowania nie będzie dotykała ani dzieci, ani krewnych zbrodniarza.
Z innej strony wpływ Mirabeau, czuć się dawał z dniem każdym. Dzięki potężnemu orędownikowi, dwór zyskiwał stronników nietylko w szeregach prawicy, ale i lewicy. Zgromadzenie uchwaliło, powiedzielibyśmy nawet z zapałem, dwadzieścia cztery miljony listy cywilnej dla króla, i cztery miljony zapisu dla królowej.
Był to hojny zwrot za te dwakroć osiemdziesiąt tysięcy długu, które za wymownego trybuna zapłacono i za tę jego pensję miesięczna, wynoszącą sześć tysięcy franków.
Zresztą Mirabeau jakby się nie mylił co do usposobienia prowincji. Ci sfederowani, których przyjmował Ludwik XVI, przynosili do Paryża nietylko zapał dla zgromadzenia narodowego, ale i religijną cześć dla władzy królewskiej. Uchylali czapki przed Baillym, wołając: „Niech żyje naród!“, ale klękali też przed Ludwikiem XVI, i kładąc szpady na krzyż u stóp jego, krzyczeli: „Niech żyje król!“
Na nieszczęście, król mało poetyczny, mało rycerski, źle odpowiadał na wszystkie te uniesienia serca.
Na nieszczęście królowa, zbyt dumna, zbyt Lotaryńska, jeżeli tak można powiedzieć, nie szanowała, jak na to zasługiwały, tych wybuchów sercowych.
Przytem, biedna kobieta! widziała jeden punkt ciemny na tem jasnem słońcu.
Tym ciemnym punktem, gryzącym jej serce, była nieobecność Oliviera, który mógł był wrócić, a jednak zostawał przy panu Bouille.
Na chwilę zobaczywszy Mirabeau, dla rozrywki, chciała go oczarować. Potężny genjusz, schylając się u nóg jej, pochlebił miłości własnej królowej i kobiety; ale, koniec końców, czemże jest genjusz dla serca? cóż obchodzą namiętność, tryumfy miłości własnej, zwycięstwa dumy? Przedewszystkiem w Mirabeau królowa, okiem kobiety, widziała człowieka materjalnego, z jego chorobliwą otyłością, z twarzą pokurczoną, zoraną przez ospę, z oczami czerwonemi, i nabrzękłą szyją. Bezpośrednio porównała go z Olivierem; z Olivierem, wytwornym szlachcicem, w kwiecie wieku, w swej dojrzałej piękności; z Olivierom w świetnym mundurze, który go czynił do króla podobnym, kiedy Mirabeau wyglądał w swym kostjumie jak przebrany kanonik. Wzruszyła więc ramionami; głęboko westchnęła, otarła oczy od bezsenności i płaczu zaczerwienione; a usiłując zniweczyć przestrzeń, głosem, pełnym łez i boleści, szepnęła: „Chamy! o Chamy!“
Cóż w takiej chwili obchodziły tę kobietę tłumy ludu u stóp jej pochylone? co ją obchodziły te żyjące fale, które wołały u stopni tronu: „Niech żyje król! Niech żyje królowa!“ Gdyby znany głos szepnął był jej do ucha:, Marjo, nic się we mnie nie zmieniło! Antonino, kocham cię!“ ten głos kazałby jej wierzyć, że nic się też i koło niej nie zmieniło, a dla zadowolenia jej duszy i dla pogody czoła, uczyniłby więcej, niż te okrzyki przyrzeczenia i przysięgi.
Wreszcie, nadszedł czternasty lipca, obojętnie, o właściwej godzinie, przynosząc ze sobą wielkie i małe wypadki, tworzące razem historję maluczkich i potężnych: ludu i królestwa.
I ten lekceważący czternasty lipca, jakby nie wiedząc, że przychodzi oświecić widowisko niezwykłe, niespodziane, wspaniale, ukazał się z czołem zasępionem chmurami, dmuchając wiatrem i deszczem.
Ale jednym z przymiotów ludu francuskiego jest śmiać się ze wszystkiego, a nawet w dnie uroczyste z deszczu.
Gwardja narodowa paryska i prowincjonalna, sfederowani, stojąc od piątej zrana na bulwarach, umierając z głodu, zmoczeni deszczem, śmieli się i śpiewali.
Prawda, że ludność paryska, nie mogąc ich zabezpieczyć od deszczu, starała się nie dać im uczuć głodu.
Ze wszystkich okien na sznurkach spuszczano chleb, szynki i butelki z winem.
Tak było na wszystkich ulicach, którędy przechodzili. Podczas tego marszu, sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zasiadało na polu Marsowem, a drugie sto pięćdziesiąt stało za nimi.
Amfiteatry zaś Chaillot i Passy przepełnione były widzami, że niepodobnaby ich policzyć.
A jakaż radość, jakaż ufność w tym tłumie, który czekał, stojąc lub siedząc, równie jak i w tym, który przeszedłszy rzekę po drewnianym moście, zbudowanym kolo Chaillot, opanował pole Marsowe lukiem tryumfalnym!
W miarę, jak wchodziły oddziały stowarzyszonych, okrzyki zapału, — a może i zdziwienia na ten widok — wielkie okrzyki serdeczne dobywały się z każdych ust.
I w rzeczy samej, nigdy podobny widok nie uderzył oka ludzkiego.
Pole Marsowe jakby zaczarowane! w miesiąc z płaszczyzny zamienione w dolinę z milą obwodu! Na czworokątnej pochyłości tej doliny trzykroć sto tysięcy ludzi siedzących lub stojących.
Po środku, ołtarz, do którego prowadziły cztery stopnie, odpowiednio do czterech ścian stojącego tam obelisku.
Na każdym rogu pomnika, ogromne kadzielnice z kadzidłem, które zgromadzenie narodowe postanowiło odtąd palić tylko Bogu!
O wielka radości naszych ojców! na ten widok byłaś tak żywa, tak prawdziwą, tak głęboka, że drżenia jej aż do nas doszły!
A jednak niebo przemawiało jak wyrocznia starożytna.
Co chwila ulewa, powiewy wiatru, ciemne chmury; to rok 1793, 1814, 1815!
Potem od czasu do czasu, wśród tego wszystkiego słońce świecące: 1830, 1848, i 1871 roku.
O! proroku, któryś przepowiedział przyszłość temu miljonowi ludzi, jakby cię też przyjęto?
Jak Kalchasa przyjęli Grecy, jak Kassandrę Trojanie.
Ale bo tego dnia słuchano tylko dwóch głosów: głosu wiary, któremu odpowiadał głos nadziei.
Przed budynkiem szkoły wojskowej wzniesiono galerje.
Te galerje pokryte draperjami i trójkolorowemi chorągwiami, wystawiono dla królowej, dla dworu i dla zgromadzenia narodowego.
Dwa trony jednakowe o trzy stopy jeden od drugiego, przeznaczono dla króla i dla prezesa zgromadzenia.
Król, na ten dzień tylko mianowany najwyższym i niezależnym wodzem gwardji narodowej we Francji, przekazał swe dowództwo panu de Lafayette! Lafayette był więc tego dnia, głównodowodzącym sześcioma miljonami ludzi zbrojnych!
Jego dola szybko dążyła do szczytu! wyższa od jego osoby, musiała pochylić się i zgasnąć.
Tego dnia stała ona na najwyższym szczeblu; ale jak wszystkie nocne, fantastyczne zjawiska, które przewyższają powoli wszelkie rozmiary ludzkie, na to tylko rosła nienaturalnie, żeby zamienić się w parę, ulecieć... zniknąć.
Ale podczas federacji wszystko było rzeczywiste i miało potęgę rzeczywistości.
Naród, mający podać się do dymisji: król, którego miała spaść głowa; naczelny wódz, którego miały ponieść na wygnanie cztery nogi białego konia.
A jednak mimo deszczu zimnego, mimo zawiei burzliwych, przy świetle rzadkich promieni nie słonecznych, lecz dziennych, przedzierających się przez ciemne chmur sklepienie, stowarzyszeni wchodzili trzema otworami łuku tryumfalnego; za tą przednią strażą złożoną z dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, w dwóch linjach cyrk opasującą, postępowali wyborcy Paryża, potem przedstawiciele gminy, w końcu zgromadzenie narodowe.
Wszystkie te korporacje, mające zachowane dla siebie miejsca na galerjach, wystawionych przed szkołą wojskową, szły w linji prostej, roztwierając się tylko jak fala przed skałą, aby przejść koło ołtarza, potem łączyły się po za nim, głową docierając do galerji, kiedy ogon ogromnego węża dotykał ostatnim pierścieniem łuku tryumfalnego.
Po za wyborcami, przedstawicielami gminy, zgromadzeniem narodowem, posuwała się reszta orszaku: stowarzyszeni, deputacja, wojskowi i gwardja narodowa.
Każdy departament miał odrębną chorągiew, ale opasaną, owiniętą, znarodowioną, wielkiem kołem trójkolorowych chorągwi.
Jednocześnie z prezesem zgromadzenia zasiadł król na swym fotelu, a królowa na trybunie.
Niestety! biedna królowa! dwór jej był nędzny. Najlepsze przyjaciółki ja opuściły: gdyby wiedziały, że dzięki Mirabeau, król otrzymał dwadzieścia pięć miljonów uposażenia, możeby wróciły z nich niektóre; ale nikt o tem nie wiedział.
Tego zaś, którego daremnie szukała oczyma Marja-Antonina, wiedziała, że nie złoto ani potęga ku niej nie ciągnęły.
W braku jego chciała wzrok zatrzymać na jakiej twarzy przyjaznej i oddanej.
Spytała, gdzie jest pan Izydor de Charny, i dlaczego obrońcy władzy królewskiej nie stoją przy królu lub u stóp królowej.
Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa Izydor de Charny, a gdyby jej kto powiedział, że w tej chwili wiezie młodą chłopkę, swoją kochankę, do małego domku na pochyłości Bellevue, wzruszyłaby litościwie ramionami, a serce jej nie ścisnęłoby się zazdrością.
Kto wie zresztą, czy dziedziczka Cezarów nie zgodziłaby się oddać tronu i korony, aby zostać skromną wieśniaczką, kochaną przez Oliviera, jak Katarzyna przez Izydora.
Bezwątpienia, to były jej myśli, kiedy Mirabeau podchwytując jedno z jej spojrzeń wątpliwych, pól promieniejących słońcem, pól zamroczonych burzą, zapytał prawie głośno:
— O czemże myśli ta czarodziejka?
Gdyby Cagliostro mógł był słyszeć te słowa, odpowiedziałby:
— Myśli o fatalnej machinie, którą jej w zamku Taverney pokazałem w karafce wody, a która pod piórem doktora Gilberta poznała.
I pomyliłby się wielki prorok, który tak rzadko się mylił.
Ona myślała o nieobecnym Olivierze, i o zgasłej miłości.
I to przy odgłosie pięciuset bębnów, i dwóch tysięcy instrumentów muzycznych.
Nagle nastała cisza.
Król i prezes zgromadzenia narodowego siedzieli.
Dwustu księży w albach, pod przewodnictwem biskupa d‘Autun pana de Talleyrand, posuwało się ku ołtarzowi.
Po stopniach, kulawą noga, wstąpił biskup d‘Autun, ten mefistofeles, czekający na Fausta, mającego ukazać się w dniu 13 Vendemiera.
Mszę odprawił biskup d‘Autun! Zapomnieliśmy tego szczegółu, w liczbie złych przepowiedni.
W tej właśnie chwili nawałnica zwiększyła się; niebo samo sprzeciwiało się fałszywemu kapłanowi, który miał sprofanować święta ofiarę mszy, ofiarować Panu za przybytek, pierś swoją, tyloma w przyszłości krzywoprzysięstwami skalaną.
Chorągwie departamentów i proporce trójkolorowe okalały ołtarz dokoła, a wiatr południowo-zachodni, poruszał tysiącami barw. Skończywszy msze, pan de Talleyrand, zeszedł kilka stopni, aby pobłogosławić chorągiew narodowa i chorągwie ośmdziesięciu trzech departamentów.
Potem zaczęła się święta ceremonja przysięgi.
Pierwszy przysięgał Lafayette, w imieniu gwardji narodowej królestwa.
Prezes zgromadzenia, w imieniu Francji.
Król przysięgał trzeci za siebie samego.
Lafayette zszedł z konia, przebył przestrzeń dzielącą go od ołtarza, wszedł na stopnie, wyjął szpadę, a położywszy jej koniec na księgę Ewangelji, rzekł głosem donośnym:
— Przysięgamy, być zawsze wiernymi narodowi, prawu i królowi; utrzymywać całą naszą siłą konstytucję, wydaną przez zgromadzenie, a przyjętą przez króla; bronić zgodnie z prawem bezpieczeństwa osób, własności, dowozu zboża i żywności wewnątrz państwa, pobierania podatków publicznych pod jaką bądź postacią; pozostać zjednoczonymi ze wszystkimi francuzami nierozerwalnym węzłem braterstwa.
Wielka panowała cisza podczas tej przysięgi.
Lecz zaledwie została ukończona, sto armat jednocześnie dało sygnał sąsiednim departamentom.
Wtedy z każdego miasta ufortyfikowanego wybuchła ogromna błyskawica.
Jak kamień rzucony w wodę tworzy koła, coraz bardziej zwiększające się aż do brzegu, tak każdy krąg płomienia, każdy huk tego piorunu rozszerzał się od środka do obwodu, z serca Francji, aż po za jej granicę.
Potem wstał prezes zgromadzenia narodowego, a z nim wszyscy deputowani; on rzekł:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu, królowi i utrzymywać całą ma siłą konstytucje wydaną przez zgromadzenie narodowe, a przez króla przyjętą.
Zaledwie skończył, ten sam ogień błysnął, ten sam odezwał się grzmot, a echa poniosły go na krańce Francji.
Nadeszła kolej na króla.
Powstał.
Cicho! Słuchajcie jakim głosem wypowie przysięgę narodową, ten który zdradzał w głębi duszy.
Strzeż się, Najjaśniejszy Panie! chmura się rozrywa, niebo się otwiera, słońce zaświtało.
Słońce, to oko Boga! Bóg na cię patrzy!
— Ja, król Francuzów — rzekł Ludwik XVI — przysięgam używać władzy, przekazanej mi prawem konstytucyjnem państwa, ku utrzymaniu konstytucji wydanej przez zgromadzenie narodowe, a przyjętej przezemnie, oraz przysięgam czuwać nad wykonaniem praw.
O! Najjaśniejszy Panie, dlaczego i teraz jeszcze, nie chciałeś przysięgać przed ołtarzem?
Dwudziesty pierwszy czerwca, odpowie za 14 lipca, Varennes wypowie słowo zagadki z polu Marsowego.
Lecz, fałszywa czy prawdziwa przysięga niemniej sprowadziła ogień i huk.
Sto armat strzeliło jak dla Lafayetta i prezesa zgromadzenia; a artyleria departamentów po raz trzeci poniosła królom Europy grożące ostrzeżenie:
I była w tym tłumie godzina wielkiej radości.
Mirabeau zapomniał na chwilę o królowej, Billot zapomniał o Katarzynie.
Król oddalił się wśród powszechnych oklasków.
Zgromadzenie oddaliło się do sali posiedzeń, z tym samym, co i przedtem orszakiem.
Chorągiew zaś, dana przez miasto Paryż weteranom armji, miała być zawieszona u sklepień zgromadzenia, dla przyszłych prawodawstw, jako pomnik szczęśliwej epoki, która obchodzono i jako symbol przypominający wojskom, że są podległe dwom władzom, i że nie wolno go rozwinąć bez ich wspólnej zgody.
Czy Chapelier na którego propozycje wydano to rozporządzenie, przewidywał dnia 27 lipca, 24 lutego i 2 grudnia?
Noc nadeszła. Uroczystość ranna, odbyła się na polu Marsowem; wieczorna w Bastylji.
Ośmdziesiąt trzy drzew, tyle, ile departamentów, drzew pokrytych liśćmi przedstawiało ośm baszt fortecy, na której fundamentach stanęły. Sznury świateł drzewa te łączyły z sobą; w środku wznosił się maszt olbrzymi z chorągwią. Koło fosy, w mogile naumyślnie wykopanej, zagrzebano żelaza, łańcuchy, kraty Bastylji i sławną płaskorzeźbę z zegara, przedstawiającą więźniów w kajdanach. Oprócz tego zostawiono otwarte, oświecając je ponuro, owe lochy, które tyle łez pochłonęły, tyle jęków stłumiły; nakoniec, kiedy przy dźwięku muzyki, dochodziłeś do miejsca, gdzie dawniej był wewnętrzny dziedziniec, spotykałeś salę balową rzęsiście oświetloną, ponad którą czytano słowa, będące tylko spełnieniem przepowiedni Cagliostra:
Przy jednym z tysiąca stołów, ustawionych wkoło Bastylji, w zaimprowizowanym cieniu, dwaj ludzie pokrzepili siły wycieńczone całym dniem marszów, kontrmarszów i manewrów.
Mieli przed sobą ogromna kiełbasę, chleb czterofuntowy i dwie butelki wina.
— A! ani słowa! — rzekł, wychylając szklankę odrazu, młodszy z dwóch ludzi, noszący mundur kapitana gwardji narodowej, kiedy starszy miał ubiór stowarzyszonego — ani słowa! dobra to rzecz jeść, kiedy człowiek głodny, i pić, kiedy spragniony.
Potem dodał po chwili;
— Ale wam nie chce się jeść ani pić, ojcze Billot?
— Jadłem już i piłem — odparł tenże — a teraz głodnym i spragnionym jednej tylko rzeczy...
— Jakiej?.
— Powiem ci, kochany Pitoux, kiedy przyjdzie czas usiąść do stołu.
Pitoux nie widział złośliwości w odpowiedzi Billota. Billot mało jadł i mało pił, mimo dziennego zmęczenia i głodu; ale od wyjazdu z ViIllers-Cotterets do Paryża, i przez pięć dni, a raczej pięć nocy pracy na polu Marsowem. Billot również mało pił i jadł bardzo mało.
Pitoux wiedział, że niektóre choroby, nie będąc niebezpiecznemi, odbierają chwilowo apetyt najsilniejszym nawet organizmom, i za każdym razem, gdy zauważył jak je Billot, pytał go, dlaczego nie je; na to pytanie Billot odpowiadał, że nie głodny, a na odpowiedzi takiej poprzestawał Pitoux.
Jedno tylko przykrość sprawiało Pitoux: nie zmniejszenie apetytu u Billota, boć każdemu wolno jeść mniej lub więcej; zresztą im mniej Billot jadł, tem więcej zostawało dla Pitoux. Ale drażniła go powściągliwość w słowach zagrodnika.
Kiedy Pitoux jadł w towarzystwie, lubił mówić; zauważył, że rozmowa, nie przeszkadzając w połykaniu, pomaga do trawienia, a tak głębokie zapuściła ta uwaga korzenie w jego umyśle, że kiedy jadł sam, to śpiewał.
Naturalnie, gdy nie był smutny.
Ale Pitoux nie miał przyczyny do smutku, przeciwnie.
Życie jego w Haramoncie od niejakiego czasu stało się bardzo przyjemnem.
Pitoux, jak wiemy, kochał, a raczej uwielbiał Katarzynę; i czegóż potrzeba Włochowi lub Hiszpanowi, który uwielbia Madonnę? Widzieć Madonnę, klęczeć przed Madonna, modlić się do Madonny...
— Cóż robił Pitoux?
Skoro noc nadchodziła, przybywał do skały Clouise; widział Katarzynę: klęczał przed Katarzyna; modlił się do Katarzyny.
A dziewczyna, wdzięczna za wielkie usługi, jakie jej oddał Pitoux, pozwalała na to. Oczy jej zwrócone były gdzieindziej, daleko wyżej!...
Tylko od czasu do czasu miewał chwile zazdrości zacny chłopiec, kiedy nosił na pocztę list od Katarzyny do Izydora, lub z poczty list od Izydora do Katarzyny przynosił.
Ale, zważywszy wszystko, było to daleko lepsze położenie, niż pobyt jego na folwarku po powrocie z Paryża, kiedy Katarzyna poznawszy w nim demagoga, nieprzyjaciela szlachty i arystokratów, wypędziła go za drzwi, mówiąc, że niema dlań roboty.
Pitoux, który nie wiedział o stanie Katarzyny, nie wątpił, że tak trwać będzie wiecznie.
Dlatego opuścił Haramont z wielkim żalem, ale zmuszony swą wyższą rangą dać przykład gorliwości, pożegnał się z Katarzyną, polecając ją ojcu Clouis, i obiecując powrócić jak najprędzej.
Pitoux nie zostawił więc poza sobą nic, coby go miało smutnym uczynić.
W Paryżu żaden wypadek nie zrodził w nim też uczucia smutku.
Zastał doktora Gilberta, któremu zdał rachunek z dwudziestu pięciu luidorów, i przyniósł podziękowania trzydziestu trzech gwardzistów, ubranych dzięki tym dwudziestu pięciu luidorom; doktór Gilbert dał mu drugie dwadzieścia pięć, nietylko na użytek gwardji narodowej, ale i na jego własny.
Pitoux przyjął je poprostu i naiwnie.
Ponieważ dawał to pan Gilbert, który dla niego był bogiem, nie było grzechem przyjąć.
Kiedy Bóg zsyłał deszcz lub słońce, nigdy Pitoux na myśl nie przyszło osłonić się parasolem, aby odtrącić dary Boże.
Nie... on przyjmował jedno i drugie; i jak kwiatom, jak roślinom, jak drzewom, dobrze mu z tem było.
Gilbert zastanowiwszy się chwilę, podniósł piękną, myślącą głowę, i rzekł doń:
— Sądzę, kochany Pitoux, że Billot ma mi wiele rzeczy do opowiedzenia; czy nie chciałbyś podczas gdy ja z nim rozmawiać będę, odwiedzić Sebastjana?
— O! i owszem, panie Gilbercie — zawołał Pitoux, klaszcząc w ręce jak dziecko — miałem już wielką ochotę, tylko nie śmiałem spytać o pozwolenie.
Gilbert jeszcze chwilę pomyślał.
Potem, ująwszy pióro, napisał kilka słów, i do syna zaadresował.
— Masz — rzekł — weź dorożkę i jedź do Sebastjana; zapewne wskutek tego, co mu napisałem, będzie musiał odbyć pewną wizytę. Ty go tam zawieziesz i zaczekasz na niego, nieprawdaż, kochany Pitoux?... Może każe ci czekać godzinę może dłużej; ale znam twą uprzejmość; powiesz sobie, że mi wyświadczasz przysługę i nie będziesz się nudził.
— O nie!... bądź pan spokojny — rzekł Pitoux — ja się nigdy nie nudzę, panie Gilbercie. Zresztą, wezmę przechodząc koło piekarza dobry kawał chleba, a gdybym się nudził, będę jadł.
— Dobry środek!... — odrzekł Gilbert — tylko Pitoux — dodał z uśmiechem — podług higjeny nie trzeba jeść suchego chleba, dobrze jest pić przy jedzeniu.
— A więc — podjął Pitoux — kupię sobie kawałek sera i butelkę wina.
— Brawo!... — zawołał Gilbert.
Na taka zachętę, Pitoux wyszedł, zawołał dorożki i kazał się zawieść do kolegium świętego Ludwika; zażądał widzenia się z Sebastianem, który przechadzał się po ogrodzie, a porwawszy go w ramiona, jak Herkules Telefa, wycałował dowoli; postawił go potem na ziemi i oddał list ojca.
Sebastjan ucałował najprzód list, z szacunkiem i miłością, jakie miał dla swego ojca a po chwili namysłu:
— Pitoux — zapytał — czy ojciec mój nie mówił ci, że masz mnie gdzieś zaprowadzić?...
— Tak, gdybyś chciał?...
— O!... bardzo, bardzo — rzekł chłopiec żywo — powiesz memu ojcu, że przyjąłem to z radością.
— Dobrze!... — powiedział Pitoux — musi to być miejsce, gdzie się dobrze bawisz.
— Byłem tam tylko raz w życiu, Pitoux, i szczęśliwy jestem, że jeszcze powrócę.
— W takim razie — rzekł Pitoux — trzeba uprzedzić księdza Berardier, że wychodzisz; dorożka czeka na nas przed bramą.
— A więc, żeby nie tracić czasu, zanieś ty, Pitoux, list mego ojca do księdza, a ja pójdę poprawić ubranie i czekam cię na dziedzińcu.
Pitoux poszedł do dyrektora szkoły, otrzymał pozwolenie i wyszedł na dziedziniec.
Widzenie z księdzem Berardier zadowoliło miłość własną Pitoux; przed tem dał się poznać jako biedny wieśniak, ubrany w kask i z szablą, który w dniu zdobycia Bastylji takie zdumienie wywołał w kolegium swoja bronią i częścią ubrania, której mu brakło. Dzisiaj stanął w trójgraniastym kapeluszu, w niebieskim mundurze z białemi wyłogami, ze szlifami kapitana na ramieniu; dziś stanął z pewnością siebie, która nadaje poważanie współobywateli; dziś przedstawił się jako deputat do federacji; miał więc prawo do wszelkich względów.
Dlatego ksiądz Berardier miał dlań wszelkie względy.
Prawie jednocześnie z Pitoux wyszedł Sebastjan ze swego pokoju.
Sebastjan nie był już dzieckiem; był to śliczny młody chłopiec szesnasto, siedemnastoletni, którego kasztanowate włosy twarz okalały, a oczy niebieskie rzucały pierwsze ognie młodzieńcze, złociste, jak promienie dnia wschodzącego.
— Oto jestem — rzekł uradowany do Ludwika — jedźmy.
Pitoux patrzał na niego z tak wielką radością, połączoną ze zdziwieniem, że Sebastjan drugi raz zaproszenie swe musiał powtórzyć.
Pitoux podążył za młodym chłopcem, doszedłszy do kraty, rzekł do Sebastjana:
— A!... wiesz przecie, że nie znam potrzebnego adresu.
— Bądź spokojny — odparł Sebastjan.
Zwracając się do woźnicy wyrzekł:
— Ulica Coq-Heron. Nr. 0. pierwsza brama jadąc od ulicy Coquillere.
Adres ten w niczem nie objaśnił Pitoux.
Wsiadł do powozu, nie czyniąc żadnych uwag.
— Mój drogi Pitoux — powiedział Sebastjan — jeżeli osoba, do której jadą jest w domu, zostanę tam zapewne godziną, a może i dłużej.
— Nie krepuj się tem, Sebastjanie — odrzekł Pitoux, otwierając szerokie usta do uśmiechu — wypadek to przewidziany. Hej!... woźnico!... zatrzymaj się.
W rzeczy samej przejeżdżano koło piekarza; woźnica zatrzymał się, Pitoux wysiadł, kupił bochenek chleba dwufuntowy i wsiadł znowu.
Troszkę dalej, Pitoux zatrzymał dorożką przed szynkiem.
Kupił butelką wina i znów usiadł obok Sebastjana.
Nakoniec stanęli przed sklepem z wędlinami, a Pitoux kupił salcesonu wieprzowego.
— Teraz — rzekł — jedź prosto na ulicą Coq-Heron, mam wszystko co mi potrzeba.
— Dobrze — rzekł Sebastjan — rozumiem cię teraz i jestem zupełnie spokojny.
Powóz wtoczył się na ulice Coq-Heron, i zatrzymał się pod dziewiątym numerem.
W miarę jak podjeżdżali do tego domu, zdawało się, że Sebastjan gorączkował się coraz bardziej. Stał w dorożce, wychylał głową za drzwiczki i wołał, mimo, że to wcale biegu koni nie przyśpieszało:
— Jedź-że, jedź, prędzej!...
Tymczasem, jak każda rzecz dobiega do celu, strumień do rzeczki, rzeczka do rzeki, rzeka do oceanu, tak i powóz zatrzymał się wreszcie na ulicy Coq-Heron, pod dziewiątym numerem. Wtedy nie czekając pomocy woźnicy, Sebastjan otworzył drzwiczki, ucałował po raz ostatni Pitoux, skoczył na ziemią, a zadzwoniwszy i zapytawszy o panią hrabiną de Charny, nie czekając odpowiedzi, rzucił się ku pawilonowi.
Odźwierny, widząc ładne paniątko, dobrze ubrane, nie próbował go zatrzymać, a ponieważ hrabina była w domu i nikt nie życzył sobie wejść więcej, zamknął tylko drzwi.
W przeciągu pięciu minut, kiedy Pitoux krajał nożem mięso, trzymając między kolanami otwartą butelką wina i gryząc pięknemi zębami miękki chleb i chrupiącą skórką, drzwiczki dorożki otworzyły się, a odźwierny z czapką w ręku, wypowiedział te słowa, które Pitoux dwa razy powtórzyć sobie kazał:
— Pani hrabina de Charny prosi pana kapitana Pitoux, aby zechciał wejść do niej, zamiast oczekiwać na pana Sebastjana w dorożce.
Pitoux, jakeśmy powiedzieli, słowa te kazał sobie dwa razy powtórzyć, a kiedy nie można było powątpiewać, zawinął z westchnieniem w papier napoczęte mięso i oparł o róg powozu, ostrożnie, żeby się nie wylała, butelka wina.
Potem, oszołomiony wypadkiem, poszedł za odźwiernym. Ale większem jeszcze było jego zdumienie, kiedy zastał w przedpokoju piękną damą, która przyciskając Sebastjana do piersi, wyciągała doń ręką:
— Panie Pitoux — rzekła — uczyniłeś mi tak wielką i niespodziewaną radość, przyprowadzając mi Sebastjana, że chciałam ci sama podziękować.
Pitoux patrzył, bełkotał, ale zostawi] rękę pięknej pani wyciągniętą.
— Weź tę ręką i pocałuj ją, Pitoux — powiedział Sebastjan: — moja matka pozwala.
— Twoja matka?... — wymówił Pitoux.
Sebastjan skinął głową potakująco.
— Tak, jego matka — rzekła Andrea ze wzrokiem, błyszczącym radością — jego matka, której przyprowadziłeś go po dziewięciu miesiącach niewidzenia: jego matka, która go raz tylko widziała, a która, w nadziei, że mi go jeszcze raz przyprowadzisz, nie chcę mieć dla ciebie tajemnicy, chociaż byłaby ona jej zgubą, gdyby była znaną.
Ile razy przemawiano do serca lub prawości Pitoux, zacny chłopiec pozbywał się obawy i wahania.
— O!... pani!... — zawołał, chwytając wyciągniętą rękę hrabiny de Charny i całując ją — bądź spokojna, tajemnica twoja jest tutaj.
I, prostując się z pewną godnością, położył rękę na sercu.
— Teraz, panie Pitoux — ciągnęła hrabina — mój syn mi mówił, że jeszcze nie jadłeś śniadania; wejdź do jadalnej sali, i podczas gdy ja będę rozmawiała z Sebastianem, dozwolisz mi tego szczęścia, nieprawdaż?... podadzą ci posiłek i wynagrodzisz sobie czas stracony.
I pożegnawszy Pitoux spojrzeniem, jakiego nigdy nie miała dla najbogatszych panów dworu Ludwika XV lub Ludwika XVI, pociągnęła za sobą Sebastjana przez salon, aż do sypialnego pokoju, zostawiając Pitoux dość jeszcze oszołomionego, i czekającego spełnienia obietnicy.
W parę minut też spełniono tę obietnicę. Dwa kotlety, kurczę na zimno, i słoiczek konfitur postawiono na stole, obok tego butelkę wina Bordeaux, szklankę z weneckiego kryształu cienkiego jak muślin, i kilka talerzyków z chińskiej porcelany.
Mimo eleganckiego podania, nie śmiemy twierdzić, że Pitous nie żałował swego chleba, mięsa i butelki wina z zieloną pieczątką.
Kiedy spożywszy kotlety, zabierał się do kurczęcia, drzwi od sali jadalnej otworzyły się i jakiś młody szlachcic wszedł do salonu.
Pitoux podniósł głowę, szlachcic zwrócił oczy, oba poznali się i z piersi ich wybiegł podwójny okrzyk:
— Wicehrabia de Charny!...
— Anioł Pitoux!...
Pitoux powstał, serce jego biło gwałtownie. Widok młodego szlachcica przypomniał mu najboleśniejsze wzruszenia, jakie kiedykolwiek uczuwał.
Izydorowi zaś, widok Pitoux przypominał jedynie to, co Katarzyna wyznała, że chłopcu temu zawdzięcza.
Nie wiedział i nie przypuszczał nawet tej głębokiej miłości Pitoux dla Katarzyny: miłości, w której Pitoux czerpał siły do poświęcenia.
Podszedł więc prosto ku Ludwikowi, w którym mimo munduru kapitana, przyzwyczajenia dawały poznać wieśniaka z Haramontu, chłopa z folwarku Billota.
— A!... to ty, panie Pitoux — powiedział — zachwycony jestem, że cię widzę, aby podziękować za usługi, któreś nam oddał.
— Panie wicehrabio — odparł Pitoux głosem dość stanowczym, chociaż czuł drżenie w całem ciele — usługi te oddałem pannie Katarzynie, i tylko jej samej.
— Tak, do chwili, w której dowiedziałeś się, że ją kocham, ale odtąd, miałem udział w odbieraniu tych usług, a ponieważ tak na otrzymywanie mych listów z poczty, jak i na budowę tej małej chatki koło skały Clouise, musiałeś wydać cośkolwiek...
I Izydor włożył rękę do kieszeni, jakby zapytując sumienia Pitoux.
Ale ten go zatrzymał.
— Panie — rzekł z godnością, która niekiedy ze zdziwieniem w nim spostrzegano — oddaję usługi, kiedy mogę, ale nie każę sobie za nie płacić; zresztą, powtarzam raz jeszcze, oddałem je pannie Katarzynie. Panna Katarzyna jest moją przyjaciółką; jeżeli sądzi, że mi jest winna cośkolwiek, to niech sama dług ten ze mną załatwi; ale pan, panie wicehrabio, nic mi nie jesteś winien, bo czyniłem wszystko dla panny Katarzyny, a nic dla pana; nie masz mi nic do ofiarowania.
Te słowa, a nadewszystko ton, jakim były wymówione, uderzyły Izydora; może dopiero wtedy spostrzegł, że ten co je wyrzekł, miał na sobie mundur i szlify kapitana.
— Owszem, panie Pitoux — nalegał Izydor, skłaniając lekko głową — winien ci coś jestem i mam ci coś do ofiarowania. Winien ci jestem podziękowanie, a ofiaruję moją rękę; sądzę, że uczynisz mi przyjemność i zaszczyt przyjęcia jednego i drugiego.
Taka była wielkość w ruchach i odpowiedzi Izydora, że Pitoux zwyciężony, wyciągnął rękę i dotknął końcem palców dłoni Izydora.
W tej samej chwili, hrabina de Charny ukazała się na progu salonu.
— Panie wicehrabio — rzekła — chciałeś się widzieć ze mną, oto jestem.
Izydor skłonił się Pitoux i na zaproszenie hrabiny przeszedł do salonu.
Ale kiedy drzwi chciał zamknąć za sobą, aby być sam na sam z hrabiną, Andrea zatrzymała je i zostały półotwarte.
Pitoux mógł więc słyszeć o czem mówiono w salonie.
Zauważył, że z drugiej strony salonu, drzwi przeciwległe, prowadzące do sypialnego pokoju, były także otwarte; tak więc niewidzialny Sebastjan mógł wysłuchać rozmowy hrabiny z wicehrabią, jak ją słyszał Pitoux.
— Chciałeś się pan widzieć ze mną? — mówiła hrabina do swego szwagra. — Czy mogę wiedzieć, co mi sprowadziło przyjemność twych odwiedzin?
— Pani — rzekł Izydor — wczoraj miałem wiadomość od Oliviera; jak i w innych listach, poleca mi złożyć u stóp twoich jego wspomnienie; nie może określić kiedy powróci, i szczęśliwym będzie, jak mi pisze, jeżeli uzyska od ciebie, pani, wiadomości, gdybyś zechciała łaskawie oddać mi list do niego, lub tylko przezemnie przesłać mu pozdrowienie.
— Panie — odrzekła hrabina — do dziś dnia nie miałam sposobności odpowiedzieć na list pana de Charny, ponieważ nie wiem gdzie jest; lecz chętnie korzystać będę z pańskiego pośrednictwa, aby mu przesłać to, co winna jest mężowi żona posłuszna i szanująca go. Jutro więc, jeżeli pan zechcesz wziąć list do pana de Chary, będzie gotowy.
— Napisz pani list — powiedział Izydor — lecz zamiast jutro, przyjdę po niego w pięć lub sześć dni; muszę odbyć podróż koniecznie, a nie wiem, jak długo potrwa. Ale, gdy będę z powrotem, przyjdę złożyć pani moje uszanowanie i odebrać polecenie.
Izydor skłonił się hrabinie, która mu ukłon oddawszy, bezwątpienia inne wyjście wskazała, bo nie przeszedł już przez salę jadalna, gdzie Pitoux skończywszy kurczę, brał się do słoika z konfiturami.
Zjadł już był oddawna słoik konfitur, szklanka i butelka po winie oddawna próżne były, kiedy ukazała się hrabina, prowadząc Sebastjana.
Trudno było poznać zimna pannę de Taverney, lub poważna hrabinę de Charny, w młodej matce, wspartej na swem dziecięciu. Oczy błyszczały radością, usta opromieniał uśmiech niewymowny, łzy nieznanej słodyczy, po raz pierwszy wylane, pokryły jej lica barwą różową, która dziwiła samą Andreę, a która wywołała miłość macierzyńska, przez dwie godziny spędzone z synem.
Okryła raz jeszcze pocałunkami twarz Sebastiana; potem oddała go Ludwikowi, którego zapracowane ręce ściskała w białych dłoniach, wydających się marmurem ogrzanym i zmiękczonym.
Sebstjan zaś całował Andreę ze zwykła sobie gwałtownością i zapałem, które tylko nieostrożny okrzyk Andrei, kiedy jej mówił o Gilbercie, mógł w nim ostudzić.
Ale w godzinach samotności, w kolegium Ś-go Ludwika, podczas spacerów w ogrodzie, luby duch matki ukazał się znowu i powoli miłość do serca dziecka wracała; dlatego list Gilberta pozwalający mu spędzić z matka kilka godzin, zadawalał najgorętsze i najtajniejsze młodego chłopca życzenia.
Wielka to była delikatność ze strony Gilberta, w opóźnieniu tego widzenia; pojmował, że gdyby sam Sebastjana do Andrei poprowadził, odjąłby jej przytomnością swoją, połowę szczęścia, jakie, widząc syna, uczuwała, a gdyby posłał go z kim innym, niż z Pitoux, tym chłopcem z sercem i dusza naiwną, zdradziłby cudzą tajemnicę.
Pitoux pożegnał hrabinę de Charny, i bez zapytania, nie rzuciwszy nawet koło siebie ciekawem okiem, wyprowadził Sebastjana, który na pół odwrócony pocałunki swej matce zasyłał i wsiadł do dorożki, gdzie znalazł swoje mięso, chleb i butelkę wina, w rogu powozu opartą.
Równie w tem jak i w podróży z Villers-Cotterets nie było nic dla Pitoux zasmucającego.
Od wieczora Pitoux pracował na polu Marsowem, a czynił to i dni następnych; odebrał tam wiele powinszowań od pana Maillarda, który go poznał i od pana Bailly, któremu się przedstawił; zastał tam panów Eljasza i Hullin, równie jak i on, zdobywców Bastylji; widział bez zazdrości jak nosili medal, do którego Billot i on takież mieli prawo jak i tamci. Wreszcie, gdy nadszedł ów dzień ważny, poszedł z Billotem zająć miejsce w szeregach, przy bramie Saint-Denis. Trzy razy z rozmaitych sznurów pochwycił szynkę, chleb i butelkę wina.
Kiedy wszedł król, udał się na swoje miejsce i widział z głębokiem uczuciem zadowolenia, że przedstawicielem jego, jako gwardzisty narodowego jest generał Lafayette. Po wyrzeczeniu przysiąg, strzelaniu z armat, kiedy Lafayette na białym koniu objeżdżał szeregi swych drogich towarzyszy, z radością uczuł Pitoux, że generał go poznał, i dostało mu się jedno z kilkudziesięciu uściśnień dłoni, jakie generał w dniu tym zamienił. Poczem Pitoux opuścił pole Marsowe z Billotem, zatrzymując się tylko dla zobaczenia zabaw, iluminacyj i fajerwerków na polach Elizejskich. Nakoniec, ażeby nic z rozrywek tego wielkiego dnia nie stracić, kiedy inny padałby był ze zmęczenia, on, który nigdy zmęczenia nie znał, przyszedł do Bastylji, gdzie znalazłszy próżny stół w narożnej wieży, kazał sobie przynieść dwa funty chleba, dwie butelki wina i kiełbasę.
Dla człowieka, który słyszał jak Izydor swą kilkodniową nieobecność hrabinie de Charny zapowiadał, a nie wiedział, że wicehrabia w Villers-Cotterets te kilka dni przepędzi; dla człowieka, który nie wiedział, że tydzień temu Katarzyna powiła chłopca, że w nocy domek Clouise opuściła, że tegoż ranka przybyła do Paryża z Izydorem, że z krzykiem rzuciła się w głąb powozu, spostrzegłszy jego i Billota przy bramie Saint-Denis, naturalnie nic nie było smutnego w tej pracy na polu Marsowem, w spotkaniu z panami Mailard, Bailly, Eljaszem i Hullin; w tańcu z aktorką opery; w uścisku ręki i wdzięczności Lafayetta; wreszcie w iluminacjach, fajerwerkach, w tej sztucznej Bastylji i w tym stole obciążonym chlebem, kiełbasą i dwiema butelkami wina.
Dlatego, jakeśmy już na początku poprzedniego rozdziału widzieli, tak dla utrzymania własnej wesołości, jak i dla rozproszenia smutku Billota, Pitoux postanowił rozmawiać.
— Powiedz-że tylko, ojcze Billot — zaczął Pitoux po chwili milczenia, podczas której zdawał się gromadzić zapasy słów, jak strzelec przed strzałem zaopatruje w kule — któżby u djabła mógł zgadnąć temu rok i dwa dni, kiedy panna Katarzyna przecinała wiążąco mnie sznury... tym oto nożem... i dawała mi luidora... któżby zgadł, że w rok i dwa dni, tyle się stanie wypadków?
— Nikt — odpowiedział Billot — a Piotux nie spostrzegł nawet jak straszne spojrzenie rzuciło nań oko dzierżawcy, gdy wymawiał imię Katarzyny.
Pitoux zaczekał, czy Billot nie doda jeszcze czego do jedynego słowa odpowiedzi na okres dość długi i jak mu się zdawało, nieźle ułożony.
Nie zważając, że Billot milczy, Pitoux jak ów strzelec, znów nabił broń i próbował po raz drugi: Powiedz, ojcze Billot — ciągnął — ktoby z nas powiedział, kiedyście biegli za mną po płaszczyźnie Ermenonville; kiedy tylko co nie zabiliście w tym pędzie mnie i Badeta, kiedyście mnie dogonili, kiedym za wami wsiadł na konia w Dammartin, aby być prędzej w Paryżu, kiedy przybywszy do Paryża, zastaliśmy palące się rogatki, kiedy nas na przedmieściu Villette popychali kajzerlichy, kiedy spotkaliśmy procesje wołającą: „Niech żyje Necker!“ „Niech żyje książę Orleański!“ — kiedyście mieli zaszczyt nieść jeden kij u noszy, na których stały popiersia tych dwóch wielkich ludzi, podczas gdy ja próbowałem ocalić życie Margota — kiedy niermcy strzelali do nas na placu Vendome i kiedy biust pana Neckera spadł wam na głową, kiedyśmy uciekali ulica St. Honoriusza, krzycząc: „Do broni! mordują naszych braci!“, któżby nam był wtedy powiedział, że zdobędziemy Bastylję?
— Nikt — odpowiedział dzierżawca tak lakonicznie, jak i za pierwszym razem.
— Do djabła! — rzekł Pitoux do siebie, poczekawszy chwilę — ten widać się zawziął. Dalej! dajmy ognia po raz trzeci.
I głośno wyrzekł:
— Powiedz mi, ojcze Billot, któżby myślał, kiedyśmy wzięli Bastylją, że w rok po jej zdobyciu ja będę kapitanem, wy, sfederowanym, i że będziemy wieczerzali obaj, ja szczególniej, w liściastej Bastylji zasadzonej właśnie tu, gdzie tamta się wznosiła? Ha! ktoby temu uwierzył?
— Nikt — odrzekł Billot, bardziej jeszcze niż pierwej zachmurzony.
Pitoux poznał, że niepodobna było skłonić dzierżawcą do rozmowy, ale pocieszył się myślą, że wolno mu gadać samemu.
Ciągnął więc dalej, zostawiając Billotowi prawo odpowiedzi, gdyby mu się podobało.
— Kiedy pomyślę, że właśnie rok temu weszliśmy do Ratusza, żeście wzięli pana de Flesselles za kołnierz, żeście mu kazali, podczas, gdy ja trzymałem straż u drzwi, wydać proch i napisać bilecik do pana de Launay; że rozdawszy proch, rozdzieliliśmy się z panem Marat, który poszedł do Inwalidów, aby się zwrócić ku Bastylji; że w Bastylji zastaliśmy pana Gonchona, ludowego Mirabeau, jak go nazywano... Wiecie, co się stało z panem Gonchon, ojcze Billot? Hę! wiecie, co się z nim stało?
Billot głową dał znak przeczący.
— Nie wiecie? — ciągnął Pitoux. — Ani ja także. Może to samo co i z Bastylją, co i z panem de Flesselles, to, co się stanie i z nami — dodał filozoficznie Pitoux; — pulvis es et in pulverem reverteris?. Kiedy pomyślą, że przez te drzwi, których Już teraz niema, weszliście, podyktowawszy panu Maillardowi notę o szkatułce, którą miałem odczytać ludowi, gdybyście nie wrócili, kiedy pomyślę, że w tej to dziurze, spotkaliście pana do Launay! Biedny człowiek! widzą go jeszcze w popielałem ubraniu i trójgraniastym kapeluszu, ze wstęgą czerwoną i szpadą! jeszcze jeden, który poszedł za panem de Flesselles! Kiedy pomyślę, że to pan de Launay pokazał wam całą Bastylję, pozwolił ją obejrzeć i zmierzyć... mury mające u podstawy stóp trzydzieści a u wierzchołka piętnaście! żeście z nim na wieżę wchodzili, i że groziliście mu nawet, gdyby nie był grzecznym, rzucić się z nim z wieży na dół; kiedy pomyślę, że schodząc pokazywał wam tę armatę, która w dziesięć minut potem wysiałaby mnie w ślady pana de Flesselles, gdybym nie znalazł jakiegoś załamu w murze, aby się schronić, i kiedy pomyślę w końcu, że obejrzawszy to wszystko, jakby to szło o zdobycie śpichlerza, gołębnika lub wiatraka, powiedzieliście: „Przyjaciele, weźmy Bastylję!“ i żeśmy ją wzięli, tę sławną Bastylję, a tak dzielnieśmy się z nią uwinęli, że oto dziś w miejscu, gdzie istniała, siedzimy, pijąc wino burgundzkie, właśnie tam, gdzie stała wieża zwana trzecia Berthaudiere, i gdzie był doktór Gilbert! Co za dziwne zdarzenie! I kiedy wspomnę sobie o tem zamięszaniu, krzykach, hałasie... Ale — rzekł Pitoux — hałas, cóż to za hałas? Powiedz, ojcze Billot, coś się stało; wszyscy biegną, wszyscy wstają; chodźcież zobaczyć jak i inni, chodźcie!
Pitoux podniósł Biilota, wziął go pod ramię i obadwaj, Pitoux z ciekawością, Billot obojętny, udali się w stronę, skąd hałas pochodził.
Hałas ten spowodował jeden człowiek, obdarzony rzadkim przywilejem wywoływania wrzawy, gdziekolwiek stąpił.
Pośród krzyków rozróżniono wołania: „Niech żyje Mirabeau!“ wychodzące z piersi potężnych.
Był to w rzeczy samej Mirabeau, który z jakąś kobietą przy szedł zwiedzić nową Bastylję, a zostawszy poznanym, spowodował cały ten hałas.
Kobieta była zakwefiona.
Kto inny, nie Mirabeau, przestraszyłby się może tego tłumu, który ciągnął za nim a szczególniej, słysząc wśród chwalących go okrzyków, kilka głosów głuchej pogróżki, głosów, które ścigały wóz triumfatora rzymskiego, szepcąc mu: „Cezarze, nie zapominaj, że jesteś śmiertelnym!“
Ale on, człowiek burz, który zdawał się oddychać tylko wśród piorunów i błyskawic, oddalał się z twarzą uśmiechniętą, z okiem spokojnem i nakazującem, trzymając pod rękę nieznaną kobietę, która drżała za podmuchem jego straszliwej popularności.
— A! pan de Mirabeau! — rzekł Pitoux: — proszę! to Pan de Mirabeau, Mirabeau szlachecki? Pamiętasz, ojcze Billot, że mniej więcej tutaj poznaliśmy pana Gonchon, Mirabeau ludowego, a ja powiedziałem wam: „Nie wiem, jak wygląda Mirabeau szlachecki, ale ludowy jest bardzo brzydki!“ A więc, wiesz, że dziś zobaczywszy ich obydwóch, uważam ze obaj są brzydcy; ale to nie przeszkadza, aby oddać hołd wielkiemu człowiekowi.
I Pitoux, stanąwszy na krześle a z krzesła skoczywszy na, stół i zakładając trójgraniasty kapelusz na koniec szpady, krzyknął:
— Niech żyje Mirabeau!
Billot nie okazał ani sympatji, ani antypatji, złożył tylko ręce na potężnej piersi i mruknął ponurym głosem:
— Mówią, że zdradza lud.
— Ba! — rzekł Pitoux — mówiono to o wszystkich wielkich ludziach, od Arystydesa do Cycerona.
I głosem pełniejszym i dźwięczniejszym jeszcze, krzyknął „Niech żyje Mirabeau!“ podczas gdy sławny mówca znikał, ciągnąc za sobą wir ludzi, hałasu i krzyków.
— Mniejsza o to — rzekł Pitoux, skacząc ze stołu — rad jestem, żem widział pana de Mirabeau... Chodźmy skończyć kiełbasę i druga butelkę, ojcze Billot.
I pociągnął dzierżawce do stołu, gdzie czekały na nich resztki jedzenia, ale gdzie jakiś nieznajomy, przysunąwszy sobie trzecie krzesło, zdawał się na nich także oczekiwać.
Pitoux patrzył na Billota, który spoglądał na nieznajomego.
Prawda, że był to dzień braterskości, i poufałość miedzy obywatelami była dozwoloną; ale w oczach Pitoux, który nie dokończył ani kiełbasy, ani drugiej butelki, była to poufałość zbyt wielka, za którą jednak nieznajomy nie przepraszał ani Billotna, ani Pitoux, ale patrzył na nich z pewnem sobie właściwem szyderstwem.
Zapewne Billot nie miał usposobienia znosić tego wzroku, bo szybko posunął się ku nieznajomemu, ale nim dzierżawca zdążył usta otworzyć, nieznajomy uczynił znak masoński, na który Billot odpowiedział.
Ci ludzie nie znali się, to prawda, ale byli braćmi.
Zresztą nieznajomy miał na sobie jak i Billot ubiór stowarzyszonego, tylko z pewną zmianą, po której Billot poznał, że ten, kto go nosił w dniu tym, należy do małej grupy cudzoziemców Anacharsisa Clootza, przedstawiał na uroczystości deputacie rodu ludzkiego.
Po zamienionym znaku z nieznajomym, Billot i Pitoux zasiedli na swoich miejscach. Billot schylił nawet głową, jakby z ukłonem, a Pitoux uśmiechnął się wdzięcznie. Ponieważ jednak obaj wzrokiem zapytywali nieznajomego, on pierwszy przemówił!
— Nie znacie mnie, bracia — rzekł — a jednak ja znam was obu.
Billot utkwił w nim wzrok; Pitoux prędzej wywnętrzający się, zawołał:
— Ba! doprawdy, pan znasz nas?
— Znam cie, kapitanie Pitoux — powiedział nieznajomy; — znam cię, dzierżawco Billocie.
— To prawda — rzekł Pitoux.
— Czemu twarz twoja ponura, Billocie? — spytał nieznajomy, Czy dlatego, że tobie, zwycięzcy Bastylji, zapomniano zawiesić medalu 14 lipca i oddać honorów jako panom Maillard, Eliaszowi i Hullin?
Billot uśmiechnął się pogardliwie.
— Jeżeli mnie znasz, bracie — odezwał się — powinieneś wiedzieć, że rzecz tak nędzna, nie może takiego serca zasmucić jak moje.
— A więc czy dlatego, że we wspaniałości swej duszy na próżno usiłowałeś sprzeciwie się morderstwom de Launaya, Foulona lub Berthiera?
— Robiłem co mogłem i w miarę sił moich, aby tych zbrodni nie popełniono — rzekł Billot. — Nieraz we snach widziałem te ofiary, a żadna mnie nie oskarżała.
— Czy dlatego, że wróciwszy po piątym i szóstym października, znalazłeś w domu puste stodoły i ziemie leżące odłogiem?
— Jestem bogaty — rzekł Billot — nie znaczy to dla mnie nic, że jedne zbiory przepadły.
— A więc — rzekł nieznajomy patrząc w oczy Billotowi — dlatego, że córka twoja Katarzyna?...
— Cicho! — szepnął dzierżawca, chwytając za ramię nieznajomego — nie mówmy o tem.
— Dlaczego — rzekł tenże — kiedy mówię, aby ci dopomóc w zemście?
— Skoro tak — odparł Billot, blednąc i uśmiechając się równocześnie — to rzecz inna, mówmy.
Pitoux nie myślał ani jeść, ani pić; patrzał na nieznajomego, jak na czarodzieja.
— I — ciągnął z uśmiechem nieznajomy — jak myślisz się zemścić? Czy pospolicie, zabijając jednostkę, jak to już chciałeś uczynić?
Billot zbladł tak, że aż stał się przezroczystym: Pitoux uczuł dreszcz, przebiegający po ciele.
— Czy prześladując całą kastę?
— Tak, prześladując całą kastę — odrzekł Billot — bo zbrodnia jednego jest zbrodnią wszystkich, a pan Gilbert, któremu się poskarżyłem, powiedział mi: „Biedny Billocie, to co tobie, zdarzyło się to i stu tysiącom ojców! Coby robiła młoda szlachta, gdyby nie uwodziła dziewcząt z ludu, a stara gdyby nie obdzierała króla?“
— A! Gilbert ci to powiedział?
— Znacie go?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Znam wszystkich ludzi — rzekł — tak, jak znam ciebie, Billocie, dzierżawco z Pisseleu; jak znam Anioła Pitoux, kapitana gwardji narodowej w Haramoncie, jak znam wicehrabiego Izydora de Charny, pana na Boursonne, jak znam Katarzynę.
— Mówiłem ci, żeby tego imienia nie wymawiał, bracie.
— A to dlaczego?
— Bo niema już Katarzyny.
— Cóż się z nią stało?
— Umarła!
— Ale nie, nie umarła, ojcze Billot — zawołał Pitoux — ponieważ...
I bezwiątpienia dodałby:
— Ponieważ ja wiem, gdzie jest, i widzą ją codzień — kiedy Billot powtórzył głosem niedozwalającym przeczyć:
— Umarła!
Pitoux skłonił się; zrozumiał.
Katarzyna, dla innych może żyjąca, dla ojca swego umarła.
— A! a! — rzekł nieznajomy — gdybym był Dyogenesem, zgasiłbym latarką: zdaje mi się, że spotkałem człowieka.
Potem wstając i podając ramią Billotowi:
— Bracie — rzekł — chodź, przejdź się ze mną, tymczasem ten chłopak zje kiełbasę i wino.
— Chętnie — powiedział Billot — zaczynam rozumieć, co mi ofiarujesz.
I biorąc pod ręką nieznajomego, dodał:
— Czekaj mnie tu, Pitoux, ja powrócę.
— Ojcze Billot — przerwał Pitoux — jeżeli długo siedzieć będziecie, ja się tu zanudzę; zostało mi tylko pól szklanki wina i ostatni kęs kiełbasy.
— Dobrze, mój poczciwy Pitoux — rzekł nieznajomy — znany mi jest twój apetyt, i zaraz ci przyślę coś na zaspokojenie cierpliwości.
W rzeczy samej niedługo na stole butelka wina, chleb i kiełbasa, ukazały się przed oczyma Pitoux.
Pitoux nic nie rozumiał, był niespokojny, zdziwiony, a każde wzruszenie dodawało mu apetytu.
Uczuł więc niepohamowaną chęć uczynić zaszczyt przysłanym prowizjom, a gdy się zabrał do nich z całą gorliwością, Billot powrócił sam, spokojny, a z czołem oświeconem światłem radosnem, zajął swe miejsce za stołem.
— I cóż — zapytał Pitoux dzierżawcę — cóż tam nowego, ojcze Billot?
— Tyle nowego, że jutro sam wrócisz, Pitoux.
— A wy? — spytał kapitan gwardji narodowej.
Jeżeli czytelnicy nasi, po tygodniu od ostatnich wypadków upłynionym, zechcą odnaleźć główne osoby, które nietylko ważne były w przeszłości, ale i w przyszłości role swa odegrają, trzeba, ażeby poszli za nami do owego wodotrysku przy ulicy Platriere, gdzieśmy widzieli Gilberta dzieckiem i gościem Rousseau, kiedy tam suchy chleb maczał. Stąd będziemy śledzili człowieka, który przejdzie tedy niezawodnie, a poznamy go już nie w ubiorze stowarzyszonego, po odjeździe stu tysięcy stowarzyszonych mogącego zwrócić uwagę większą, niżeliby życzył sobie, ale zobaczymy go w ubraniu prostem, choć znanem, bogatego dzierżawcy z okolic Paryża.
Nie potrzebuje objaśniać czytelnika, że ta osobistością jest Billot. On to, minąwszy ulice Saint-Honore i kraty pałacu Palais-Royal, któremu powrót księcia Orleańskiego z ośmiomiesięcznego wygnania wrócił dawna wspaniałość, kieruje się na lewo ku ulicy Granville i bez wahania wchodzi na ulice Platriere.
Tymczasem doszedłszy naprzeciw wodotrysku, gdzie go oczekujemy, zatrzymuje się, waha, nie dlatego, że brak mu odwagi, bo gdyby zacny dzierżawca zdecydował się iść do piekła, szedłby tam nie blednąc, ale brakło mu świadomości.
I, w rzeczy samej, dla nas, co kroki jego śledzimy, nie trudno zauważyć, że ogląda drzwi każde, jak człowiek, który nie chce się omylić.
Pomimo tak pilnego oglądania przeszedł dwie trzecie ulicy, nie znalazłszy tego, czego szukał; aż oto przejście tamuje mu grupa obywateli skupiona około muzykantów, wśród których wznosi się głos jeden śpiewający piosnki okolicznościowe; nie wzbudziłyby one zapewne tak wielkiej ciekawości, gdyby kilka strofek każdej piosnki nie tworzyło epigramów dotyczących osobistości.
Między innemi jest tam jedna zatytułowana Maneżem, która wzbudza w słuchaczach okrzyki radości. Ponieważ zgromadzenie narodowe zajmuje dawne miejsce maneżu, nie tylko więc różne barwy Zgromadzenia przybrały odcienia rasy końskiej, białe i czarne, bułane i gniade, ale i osobistości dostały imiona koni: Mirabeau nazywa sie Swowolnym; hrabia de Clermont-Tonnere, ponurym: ksiądz Maury, narowistym; Thouvet, przerażającym; Bailly, szczęśliwym.
Billot zatrzymał się na chwilę, słuchając tych docinków więcej zuchwałych, niż dowcipnych; potem przesunął się koło muru i zniknął w tłumie.
Zapewne w grupach tych znalazł co chciał, bo nie widać go już wychodzącego z drugiej strony.
Zobaczymy, idąc za Billotem, co zakrywa ta grupa ludzi.
Drzwi niskie z trzema literami kredą czerwona nakreślonemi, które zapewne jako znak zebrania dzisiejszego, jutro rano zostaną zmazane.
Te trzy litery są to: L. P. D.
Drzwi zdają się być wejściem do piwnicy; schodzi się kilka schodków, potem następuje ciemny korytarz.
Zapewne to drugie objaśnienie dopełniało pierwszego, bo Billot ujrzawszy trzy litery, znak dla nieumiejącgo czytać niezrozumiały, przeliczył ośm stopni a następnie śmiało puścił się w korytarz.
Na jego końcu drgało blade światełko; siedział tu jakiś człowiek, udający, że czyta gazetę.
Na odgłos kroków Billota, podniósł głowę, i z jednym palcem na piersi opartym, oczekiwał.
Billot zgjął ton palec i w kształcie kłódki na usta położył.
Był to zapewne znak przejścia, którego tajemniczy odźwierny oczekiwał, bo pchnął na prawo drzwi niewidzialne, gdy były zamknięte i wskazał Billotowi schody wąskie, prowadzące pod ziemię.
Billot wszedł; drzwi zamknęły się za nim szybko, lecz pocichu.
Teraz dzierżawca odliczył stopni siedmnaście i przybywszy do końca, szepnął do siebie półgłosem:
— Dobrze! oto jestem.
O kilka kroków przed jakimiś drzwiami powiewała firanka.
Billot podszedł prosto, podniósł firankę i znalazł się w wielkiej sali okrągłej, podziemnej, gdzie było już około pięćdziesięciu osób.
Do sali tej, wraz z Rousseau, piętnaście czy szesnaście lat temu, czytelnicy nasi także schodzili.
Jak za czasów Rousseau, mury jej były obite płótnem białem i czerwonem, na którem splatały się: cyrkiel, ekierka i pion.
Jedyna lampa zawieszona u sklepienia rzucała w środku blade światło, które niedostatecznie oświetlało tych, co nie chcąc być poznanymi, trzymali się na uboczu.
Estrada, na którą po czterech stopniach się wchodziło, czekała na mówców, a w części jej najbliższej ściany stał pusty fotel przed biurkiem, czekający na prezesa.
W kilka minut sala napełniła się tak, że nie można było się ruszyć z miejsca. Byli tam ludzie wszystkich stanów i powołań, od wieśniaka do księcia, którzy przychodzili jeden po drugim, jak Billot, a nie znając się lub znając, zajmowali miejsca przypadkiem lub według sympatji.
Każdy z tych ludzi miał pod ubraniem albo fartuch mularski, jeżeli był prostym wolnomularzem albo szarfę iluminatorów, jeżeli był razem wolnomularzem i iluminatorem, czyli przypuszczonym do wielkiej tajemnicy.
Trzech tylko ludzi nie miało tego ostatniego znaku, lecz tylko fartuch masoński.
Jednym był Billot, drugim młodzieniec lat dwudziestu; trzecim, mężczyzna lat czterdziestu dwóch, który, sądząc po ruchach, zdawał się należeć do najwyższej sfery społeczeństwa.
W kilka sekund po wejściu tego ostatniego, które nie sprawiło więcej hałasu od wejścia najskromniejszego z członków zgromadzenia, otwarły się drzwi ukryte i ukazał się prezes mający na sobie oznaki Wielkiego-Wschodu i Wielkiego Kopta.
Billot wydał lekki okrzyk zdziwienia; prezes, przed którym wszystkie się głowy skłaniały, był owym stowarzyszonym z Bastylji.
Wszedł powoli na estradę, a zwracając się do zgromadzana, rzekł:
Bracia, mamy dziś dwie rzeczy do załatwienia; ja mam przyjąć trzech nowych adeptów i zdać wam rachunek z mego dzieła od dnia, w którym je przedsięwziąłem, aż do dzisiaj.
Bo gdy dzieło to z każdą godziną staje się trudniejszem trzeba, żebyście wiedzieli, czy godny jestem waszego zaufania, czy na nie ciągle zasługuję. Tylko przyjmując od was światło, i dając je nawzajem, mogę postępować po ciemnej i strasznej drodze na którą wszedłem. Niech więc tylko naczelnicy zostaną w sali, i przystąpimy do przyjęcia lub odrzucenia trzech nowych członków, stających przed nami. Po przyjęciu lub odrzuceniu tych trzech członków, wszyscy wrócą na posiedzenie od pierwszego do ostatniego, bo w obecności, wszystkich a nie kółka wybranych, chcę postępowanie moje przedstawić i przyjąć naganę lub żądać podziękowania.
Na te słowa, drzwi przeciwległe ukrytym otworzyły się. Ujrzano głębokie obszerne sklepienie, podobne do dawnych bazylik, i tłum usunął się cichy, jak procesja duchów pod arkadami, zaledwie w kilku miejscach lampami oświetlonemi, dostatecznie jednak, jak mówi poeta, aby uczynić widzialnemi ciemności.
Trzech ludzi tylko zostało. Byli to trzej nowi przyjęci.
Przypadek zdarzył, że oparci byli o ścianę w równych prawie jeden od drugiego odstępach. Patrzyli na siebie ze zdziwieniem, bo wtedy dopiero dowiedzieli się, że byli bohaterami posiedzenia.
W tej chwili drzwi, któremi wszedł prezes, otworzyły się, sześciu ludzi zamaskowanych ukazało się z kolei, i stanęło po trzech z każdej strony krzesła prezesowskiego.
— Niech numery drugi i trzeci znikną na chwilę — rzekł prezes. — Nikt, oprócz najwyższych urzędników nie może znać tajemnicy przyjęcia brata wolnomularza do szeregu iluminatorów.
Młodzieniec i człowiek z arystokratyczną postawą — odstąpili do korytarza, którym weszli.
Billot został sam.
— Zbliż się — rzekł prezes po chwali milczenia, która miała dać czas do oddalenia się innym kandydatom.
Billot zbliżył się.
— Jakie jest twe imię miedzy profanami? — spytał prezes.
— Franciszek Billot.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Siła.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Przyjaciół Prawdy w Soissons.
— Wiele masz lat?
— Siedem.
I Billot uczynił znak wyrażający, że zajmował stopień majstra w porządku wolnomularskim.
— Dlaczego chcesz iść wyżej, i być do nas przyjętym?
— Bo powiedziano mi, że ten stopień będzie jednym krokiem więcej ku światłu powszechnemu.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Nikogo oprócz tego, który przyszedł do mnie pierwszy, ofiarując przyjęcie.
I Billot utkwił wzrok w prezesie.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, którą chcesz, aby ci otworzono?
— Z nienawiścią i z miłością.
— Kto nam zaręczy za tę miłość i za tę nienawiść?
— Słowo człowieka, który nigdy nie złamał słowa.
— Kto cię natchnął miłością?
— Niski stan, w którym się urodziłem.
— Co cię natchnęło nienawiścią?
— To moja tajemnica; ty znasz ją. Czemu każesz mi powtarzać sobie głośno to, co waham się sam sobie pocichu powiedzieć?
— Czy będziesz postępował i obowiązujesz się w miarę twej siły i władzy rozpowszechniać nasze idee?
— Tak.
— W miarę twej siły i władzy, czy obalisz wszelkie przeszkody sprzeciwiające się wolności Paryża?
— Tak.
— Czy wolny jesteś od jakiego innego zobowiązania, albo, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie?
— Tak.
Prezes odwrócił się do sześciu zamaskowanych naczelników.
— Bracia — podjął — człowiek ten mówi prawdę. Ja go zachęciłem, aby był naszym. Wielka boleść łączy go z naszą sprawą nienawiści. Wiele już zrobił dla rewolucji i wiele jeszcze zrobić może. Oświadczam się jego ojcem chrzestnym i ręczę za niego w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Niech będzie przyjętym — rzekło razem sześć głosów.
— Słyszysz? — rzekł prezes. — Czy gotów jesteś złożyć przysięgę?
— Podyktuj — rzekł Billot — ja powtórzę.
Prezes podniósł rękę, i głosem wolnym a uroczystym wyrzekł:
— W imię Syna ukrzyżowanego — rzekł — przysięgnij zerwać więzy cielesne, łączące cię z ojcem, matką, braćmi, siostrami, z żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką.
Billot powtórzył głosem bardziej jeszcze od prezesa stanowczym te same słowa.
— Dobrze — podjął prezes. — Od tej godziny zwolniony jesteś od mniemanej przysięgi uczynionej Francji. Przysięgnij więc nowemu naczelnikowi, którego uznajesz, donosić coś widział lub czynił, czytał lub słyszał, doszedł lub odgadł, a nawet wyśledzić to, czegobyś od razu dostrzec nie mógł.
— Przysięgam — powtórzył Billot.
— Przysiegnij, że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciwko tym, którzy chcą prawdę poniżyć lub wyrwać ją z rąk naszych.
— Przysięgam: — powtórzył Billot.
— Przysięgnij unikać Neapolu, unikać Rzymu, unikać Hiszpanji i wszelkiej ziemi przeklętej. Przysięgnij unikać pokusy opowiadania tego, co na zgromadzeniach naszych widzieć lub słyszeć możesz; bo szybciej od pioruna, dotknie cię, gdziekolwiekbyś się ukrył, nóż niewidzialny, a nieunikniony.
— Przysięgam! — wyrzekł Billot.
— A teraz — rzekł prezes — żyj w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Jeden z braci ukryty w cieniu, otworzył drzwi od podziemi, gdzie czekając na ukończenie potrójnego przyjęcia, przechadzali się niżsi bracia reguły.
Prezes dał znak Billotowi, który skłoniwszy się, oddalił do ludzi, z którymi połączyła go wyrzeczona przezeń straszna przysięga.
— Numer drugi! — rzekł prezes głośno, skoro drzwi się zamknęły za nowym adeptem.
Firanka od strony korytarza podniosła się i młodzieniec czarno ubrany wszedł powoli.
Stanął w progu, czekając, aż przemówią do niego.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Młodzieniec przystąpił.
Mówiliśmy już, że mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata, a dzięki białej cerze, wyglądał jak kobieta. Pomimo wysokiego wzrostu i wielkiej chustki, szyja stosunkowo wydawała się krótką. Czoło miał niskie, a wyższą część głowy zapadłą. Stąd włosy, nie będąc zbyt długiemi, spuszczały się na oczy, a z tyłu głowy na ramiona. Oprócz tego miał w sobie jakąś sztywność automatyczna, która zdawała się czynić z tego człowieka na progu życia, wysłańca z tamtego świata, deputata z grobu.
Prezes popatrzył nań chwilę z uwagą, nim rozpoczął pytania.
Ale to spojrzenie połączone ze zdziwieniem i ciekawością, nie zachwiało wzroku młodego człowieka.
Czekał.
— Jakie twe imię między profanami?
— Antoni Saint Just.
— Jakie twe imię między wybranymi?
— Pokora.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Humanitarjuszów, w Laon.
— Wiele masz lat?
I adept uczynił znak dowodzący, że był towarzyszem w wolnomularstwie.
— Czemu chcesz posunąć się o stopień wyżej i być przez nas przyjętym?
— Bo jest w naturze człowieka, piąć się na wyżyny, bo na wyżynach czyste powietrze i jaśniejsze światło.
— Czy masz wzór jaki?
— Filozofa z Genewy, człowieka natury, nieśmiertelnego.
— Czy masz chrzestnych rodziców?
— Mam.
— Wielu?
— Dwóch.
— Kto oni są?
— Robespierre starszy i Robespierre młodszy.
— Z jakiem uczuciem iść będziesz po drodze, która chcesz, aby ci otworzono?
— Z wiarą.
— Co dałbyś aby Francja doszła do naszego celu?
— Życie; jedyna to rzecz jaką posiadam, bo już oddałem majątek.
— A więc iść będziesz, a w miarę siły i władzy zmusisz wszystko, co cię otacza, do postępowania tą drogą?
— Postępować będę i zmuszę wszystko, co mnie otacza do postępowania po tej drodze.
— A w miarę siły i władzy czy zniweczysz przeszkody spotykane na drodze?
— Zniweczę.
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, a gdyby tak nie było, czy zerwiesz je, jeżeli obietnicom tu uczynionym sprzeciwiać się będzie.
— Jestem wolny.
Prezes zwrócił się do sześciu ludzi zamaskowanych.
— Bracia — rzekł — słyszeliście?
— Tak jest — odpowiedziało sześciu członków koła najwyższego.
— Czy mówił prawdę?
— Tak — odpowiedziano.
— Czy ma być przyjęty?
— Przyjęty — wyrzeczono po raz trzeci.
— Czy gotów jesteś złożyć przysięgę? — spytał prezes adepta.
— Gotów jestem — odparł Saint Just.
Wtedy słowo w słowo prezes powtórzył trzykrotną przysięgę, podyktowana Billotowi. Saint Just odpowiadał głosem stanowczym i silnym.
— Przysięgam!
Następnie te same drzwi otwarły się ręką niewidzialnego brata, i tym samym sztywnym, automatycznym krokiem, którym wszedł, Saint Just oddalił się, nie zostawiając za sobą ani zwątpienia, ani żalu.
Prezes czekał aż drzwi się za nim zamkną i głośno wyrzekł:
— Numer trzeci.
Firanka usunęła się i trzeci adept stanął w progu.
Był nim, jakeśmy mówili, człowiek czterdziesto-dwuletni, mocno czerwony, prawie trędowaty, a jednak mimo tych oznak pospolitości, wiała odeń widoczna na pierwszy rzut oka pewna angielszczyzna.
Ubranie choć eleganckie, miało cechę surowości, którą zaczynano przyjmować we Francji, wskutek zetknięcia się z Ameryką. Krok jego nie był chwiejnym, ale ani tak pewnym, jak Billota, ani tak sztywnym jak Saint Justa.
W całej jego osobie znać było właściwą mu chciwość.
— Zbliż się — rzekł prezes.
Kandydat usłuchał.
— Jakie jest twe imię między profanami?
— Ludwik-Filip-Józef, książę — Orleański.
— Jakie twe imię między wybranemi?
— Równość.
— Gdzieś ujrzał światło?
— W loży Ludzi Wolnych w Paryżu.
— Wiele masz lat?
— Nie mam już lat.
I książę znakiem masońskim wyraził, że piastuje godność różanego krzyża.
— Czemu chcesz być do nas przyjętym?
— Bo żyjąc ciągle miedzy wielkimi, chciałem w końcu żyć miedzy ludźmi. Bo żyjąc między nieprzyjaciółmi, chcę żyć wśród braci.
— Czy masz rodziców chrzestnych?
— Dwoje.
— Jak ich nazywasz?
— Wstręt i nienawiść.
— Z jakiem życzeniem iść będziesz po drodze, którą ci mamy otworzyć.
— Z życzeniem zemsty.
— Na kim?
— Na tym, który mnie zapoznał, na tej która mnie upokorzyła.
— Aby dojść do tego celu, co ofiarujesz?
— Cały majątek; więcej, życie; więcej niż życie, honor!
— Czy wolny jesteś od wszelkiego zobowiązania, albo czy zerwiesz je, jeżeli z uczynionemi tu przyrzeczeniami zgadzać się nie będzie?
— Od wczoraj zerwałem wszystkie zobowiązania.
— Bracia czy słyszeliście? — spytał prezes ludzi zamaskowanych.
— Słyszeliśmy.
— Czy znacie tego, który podejmuje się z nami dokonać dzieła?
— Znamy.
— A znając go, czy zgadzacie się, aby go przyjąć w nasze szeregi?
— Tak jest, lecz niech przysięgnie.
— Czy znasz przysięgę, jaką masz wyrzec? — spytał prezes księcia.
— Nie; ale powiedz mi, a jakakolwiek będzie, powtórzę.
— Straszną jest, dla ciebie szczególniej.
— Nie straszniejsza od doznanych zniewag.
— Tak straszna, że po usłyszeniu jej, zwalniamy cię, gdybyś wątpił, że w danej chwili, mógłbyś ją w całej surowości wykonać.
— Wyrzecz ją.
Prezes utkwił w adepta wzrok badawczy: potem jakby go chciał powoli do krwawej obietnicy przygotować, zmienił porządek paragrafów i zaczął od drugiego:
— Przysięgnij — rzekł — że będziesz walczył do ostatniej kropli krwi przeciw tym, którzy chcą poniżyć prawdę lub wydrzeć ją z rąk naszych.
Książę przysiągł głosem ponurym...
— Przysięgnij — ciągnął prezes — zerwać węzły cielesne, które cię wiążą z ojcem, matką, braćmi, siostrami, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Książę milczał chwilę i zimny pot perlił się na jego czole.
— Ostrzegałem cię o tem — rzekł prezes.
Ale zamiast odpowiedzi: „Przysięgam“, książę jakby chciał odjąć sobie wszelki środek do powrotu, powtórzył głosem ponurym:
— Przysięgam zerwać węzły cielesne, łączące mnie z ojcem, matka, braćmi, żoną, krewnymi, przyjaciółmi, z kochanką i dobroczyńcami.
Prezes zwrócił się w stronę ludzi zamaskowanych, którzy popatrzyli na siebie, i zdawało się jakby z pod masek wytrysły z ich oczu błyskawice.
Potem zwracając się do księcia, rzekł prezes:
— Ludwiku-Filipie-Józefie, książę Orleanu, jesteś zwolniony od przysięgi dla Francji, pamiętaj, że gdybyś nas zdradził, szybciej od pioruna, gdziekolwiek się ukryjesz, dosięgnie cię nóż niewidzialny, a nieunikniony. Teraz żyj w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
I ręką prezes wskazał mu drzwi krypty, otwierające się przed nim. On, jak człowiek, który uniósł ciężar nad siły, przesunął ręką po czole, odetchnął głośno, i uczynił wysilenie, jakby chciał nogi od ziemi oderwać.
Zostawszy sami, ludzie zamaskowani i prezes zamienili słów kilka pocichu, potem głośno:
— Niech wszyscy wejdą — rzekł Cagliostro — gotów jestem wypowiedzieć obiecane sprawozdanie.
W tejże chwili drzwi się otworzyły: członkowie stowarzyszenia, którzy się przechadzali po dwóch i w grupach, rozmawiając, weszli i zapełnili zwykła sale posiedzeń.
Zaledwie za ostatnim z nich drzwi się zawarły, gdy Cagliostro wyciągając rękę, jako człowiek znający wartość czasu i niechcący stracić ani sekundy, odezwał się głośno:
— Bracia, niektórzy z was byli może obecni na zebraniu, lat temu dwadzieścia, o trzy mile od brzegów Renu, o mile od wsi Dannefels, w jednej z grot góry Piorunowej, jeżeli którzy z was byli tam obecni, niech te szanowne filary wielkiej sprawy, którąśmy podjęli, podniosą ręce i powiedzą: „Byłem tam“.
Kilka rak podniosło się i kilka głosów wymówiło naraz: „byłem tam“.
— Dobrze, oto wszystko czego potrzeba — rzekł mówca inni umarli, lub rozproszeni na powierzchni świata, pracują nad wspólnem dziełem. Dwadzieścia lat temu, dzieło to, za którego przebiegiem pójdziemy w rozmaitych jego okresach, było wówczas zaledwie zaczęte; wtedy światło, które nas oświeca, wschodziło dopiero, i najlepszy wzrok widział przyszłość za obłokiem, który tylko oko wybranych przenikło. Na tem zebraniu tłómaczyłem, jakim cudem śmierć, która jest dla człowieka zapomnieniem czasów przebytych i ubiegłych wypadków, jak śmierć ta nie istniała dla mnie, a raczej przez dwadzieścia wieków, trzydzieści dwa razy kładła mnie do grobu, a moje różne ciała spadkobiercę przemijające mojej duszy nieśmiertelnej, nie podlegały temu zapomnieniu, które jest jodynie prawdziwą śmiercią. Mogłem więc przez wieki całe śledzić rozwój słów Chrystusa i widzieć rozwój ludów. Jak owe gwiazdy nocne, które nim słońce zajdzie śpieszą się zaświecić na niebie, tak jedno po drugich, widzieliśmy rozmaite drobne ludy naszej Europy, próbujące wolności. Rzym, Wenecja, Florencja, Szwajcaria, Genewa, Piza, Lukka, Arezzo, te miasta południowe, gdzie kwiaty prędzej rozkwitają, owoce dojrzewają wcześniej, jedne po drugich próbowały rzeczypospolitej. Ale wszystkie one mają grzech jeden; jedne są arystokratyczne, inne despotyczne. Nam potrzeba było kraju wielkiego, któryby nie szedł za popędem nadanym, ale sam nadawał rozpęd wielkiego koła, któreby i Europę porwało; planety, która zapalając się, oświeciłaby świat cały!...
Szmer zadowolenia przebiegł po zebranych. Cagliostro mówił dalej w natchnieniu:
— Pytałem Boga, stwórcę wszystkich rzeczy, przyczyny wszelkiego ruchu, źródła wszelkiego postępu, i widziałem, że palcem wskazał mi Francję. W rzeczy samej, Francja, katolicka od II-go wieku, narodowa od IX-go wieku, unitarna od XV-go, Francja, którą Pan nazwał swoją starszą córka, zapewne, aby potem mieć prawo w wielkich godzinach poświecenia, położyć ją na krzyżu ludzkości; istotnie, Francja, wszystkie zużywszy formy rządu, monarchją, feodalność, możnowłactwo i arystokrację, Francja wydała nam się najstosowniejszą, aby przyjąć i roznieść nasz wpływ, i postanowiliśmy, niebiańskim wiedzeni promieniem, jak izraelici ognista kolumną, aby Francja pierwszą była. Rzućcie okiem na Francję, przed dwudziestu laty, a zobaczycie, że trzeba było wielkiej śmiałości, a raczej wielkiej wiary do przedsięwzięcia podobnego dzieła. Francja przed dwudziestu laty, w bezsilnych rękach Ludwika XV-go, była jeszcze Francją Ludwika XIV-go, to jest wielkiem państwem arystokratycznem, gdzie wszystkie prawa miała szlachta, wszystkie przywileje mieli bogaci. Na czele tego państwa, stał człowiek, który przedstawiał razem to co jest najwyższem i najniższem, największem i najmniejszem, Boga i pospólstwo. Człowiek ten, jednem słowem mógł cię uczynić bogatym lub biednym, szczęśliwym lub nieszczęśliwym, wolnym lub więźniem, żywym lub umarłym. Człowiek ten miał trzech wnuków, trzech młodych książąt do następstwa po sobie. Przypadek chciał, aby ten, którego natura przeznaczyła na króla, był także przez głos publiczny wybrany, jeżeli głos ten istniał w owym czasie. Wiedziano, że był dobrym, sprawiedliwym, uczonym, filozofem prawie. Ażeby wstrzymać raz na zawsze wojny, których powodem był nieszczęśliwy spadek po Karolu II, wybrano mu za żonę córkę Marji Teresy; dwa wielkie narody, które są prawdziwemi siłami równoważącemi Europę, Francja na brzegu Atlantyku. Austria nad morzem Czarnem, miały być przez to z sobą połączone; było to obliczonem przez Marię Teresę, pierwszą głowę polityczną w Europie. W tej chwili, gdy Francja wsparta na Austrii, Włoszech i Hiszpanji, wchodziła w nowe i pożądane panowanie, wybraliśmy nie Francję, ażeby z niej zrobić przodujące państwo, ale Francuzów, ażeby byli przodującym narodem. Tylko pytano się, kto wejdzie w tę lwią paszczę, jaki Tezeusz chrześcijański, prowadzony światłem wiary, przebiegnie skręty olbrzymiego labiryntu i stawi czoło minotaurowi królewskiemu. Odpowiedziałem: „Ja!“... Potem, gdy kilka gorliwych umysłów, niespokojnych usposobień, dowiadywało się, wiele czasu będzie mi potrzeba do spełnienia pierwszej epoki mego dzieła, które na trzy podzieliłem okresy, zażądałem lat dwudziestu. Oburzono się. Czy rozumiecie?... Ludzie byli w niewoli lub służyli od wieków dwudziestu, i oburzyli się, gdy zażądałem lat dwudziestu do uczynienia ich wolnymi.
Cagliostro powiódł wzrokiem po zgromadzeniu, w którem te ostatnie słowa wywołały uśmiechy ironiczne.
Potem kończył:
— W końcu otrzymałem te lat dwadzieścia; dałem braciom moim sławną dewizę: Lilia pedibus destrue, i wziąłem się do dzieła, każdego do czynu zachęcając. Wchodziłem do Francji w cieniu luków tryumfalnych, droga usiana była różami i wawrzynami od Strasburga do Paryża. Każdy wolał: „Niech żyje delfinowa!... niech żyje przyszła królowa!„... Teraz już nie przyznaje sobie chwały inicjatywy ani zasługi wypadków.
Bóg był ze mną i pozwolił mi widzieć rękę boską trzymająca ster ognistego wozu. Chwała niech będzie Bogu!... Usunąłem z drogi kamienie, rzuciłem mosty na rzeki, zapełniłem przepaście i wóz się potoczył; oto wszystko. A więc bracia, zobaczcie co się od lat dwudziestu spełniło:
Parlamenty zniesione;
Ludwik XV, zwany ukochanym, umarł wśród ogólnej pogardy;
Królowa dzisiejsza, po siedmiu latach wydająca na świat dzieci wątpliwego ojcowstwa, dotknięta jako matka przy urodzeniu delfina, zniesławiona jako kobieta w sprawie naszyjnika;
Król obdarzony imieniem Ludwika Upragnionego, przystępuje do naprawy monarchji niedołężny w polityce równie jak w miłości, z utopji do utopji popada w bankructwo, od ministra do ministra spada aż na pana de Calonne;
Zwołane zgromadzenie notablów uchwala stany generalne;
Stany generalne, mianowane przez głosowanie powszechne stają się Zgromadzeniem narodowem;
Szlachta i duchowieństwo zwyciężone przez stan trzeci;
Bastylja zdobyta;
Obce wojska z Paryża i Wersalu wygnane;
Noc czwartego Sierpnia wykazuje arystokracji nicość szlachectwa;
Piąty i szósty października przekonywają króla i królowę o nicości władzy królewskiej;
Czternasty lipca 1730 r. pokazuje światu jedność Francji;
Książęta tracą popularność przez emigrację;
Monsieur zdepopularyzowany sprawą Favrasa;
W końcu konstytucja zaprzysiężona na ołtarzu ojczyzny; prezes Zgromadzenia narodowego zasiada na tronie takim, jak król; prawo i naród po nad nimi; Europa poważnie pochyla się, milcząc i czekając; wszystko co nie przyklaskuje, drży!..
Bracia, czy Francja jest taka jak przepowiedziałem, kołem wciągajacem Europą, słońcem oświecającem świat cały!...
— O tak!... tak!... — zawołały wszystkie głosy.
— Teraz, bracia — ciągnął Cagliostro — czy uważacie to dzieło za tak posunięte, że je można pozostawić samemu sobie?... Czy dlatego, że konstytucja zaprzysiężona, można już uwierzyć przysiędze królewskiej?...
— Nie!... nie!... nie!... — zawołano.
— A więc — rzekł Cagliostro — drugi to okres wielkiego dzieła, do którego trzeba przystąpić. Wasze oczy, jak i moje widzą z radością, że federacja 1790 roku, nie jest celem, ale spoczynkiem; dwór rozpoczął znowu działania; opaszmy biodra i idźmy w drogą Zapewne dla serc słabych będzie wiele godzin niepokoju, wiele chwil zwątpienia; często promień który nas oświeca zdawać się będzie przygasłym, ręka która prowadzi — opadającą. Nieraz wśród długiego czasu, jaki nam zostaje, sprawa wydawać się będzie upadłą, nawet przepadła wskutek jakiegoś nieprzewidzianego przypadku. Wszystko wystąpi przeciw nam: nieprzyjazne okoliczności, tryumf nieprzyjaciół, niewdzięczność współobywateli; wielu najsumienniejszych nawet zapyta siebie, po takiem zmęczeniu prawdziwem i niemocy pozornej, czy nie fałszywą lub złą poszli drogą. Nie, bracia, nie!... mówią wam teraz słowa, które niech wiecznie dzwonią w uszach waszych, w zwycięstwie jak odgłos tryumfu, w porażce jak dzwony alarmu; nie, ludy przewodnie, mają, jak francuski, misją świętą, którą opatrznościowo muszą spełnić. Pan, który je prowadzi, ma tajemne drogi, odkrywające się w całym blasku na samym końcu, często mgła zakrywa go naszym oczom, często myśl jakaś cofa i nagli do ucieczki, aby potem jak ów rycerz średniowieczny, ściągnąć włócznię i znów rzucić ją na przeciwnika odświeżoną i silniejszą. Bracia!... bracia!... cel do którego sięgamy, to latarnia zapalona na wysokiej górze, dwadzieścia razy w drodze gubimy ją z oczu, zda się zagasłą, a słabi szemrzą i skarżą się: „Nie mamy już przewodnika, idziemy w ciemności; zostańmy w miejscu, na co się błąkać?“... Silni idą uśmiechnięci i wierzący, a niezadługo światło ukazuje się, znów znika i ukazuje się na nowo, a coraz widoczniejsze, bo bliższe!... Przysięgnijmy więc, bracia, przysięgnijmy za nas i za potomków naszych.
Cagliostro zamilkł, a gdyby nawet tego nie uczynił, oklaski i okrzyki zapału przerwałyby mu z pewnością.
Trzy razy cichły i trzy razy wznosiły się one pod sklepienia pieczary, jak burza podziemna.
Wtedy sześciu ludzi zamaskowanych powstało, ludzie ci kłaniając się i całując kolejno rękę Cagliostra, odeszli.
Potem, każdy z braci ukłonił się przed tą estradą, gdzie nowy Piotr pustelnik głosił krzyżową wojnę, a przechodząc powtórzył fatalna dewizę: Lilia pedibus destrue.
Za ostatnim lampa zagasła.
W kilka miesięcy po opowiedzianych wypadkach, w końcu marca 1791 roku, powóz, jadący szybko z Argenteuil de Besons, skręcił o ćwierć mili od miasta, a pędząc ku zamkowi Marais, którego krata przed nim się otwierała, wpadł aż na drugi dziedziniec i zatrzymał się przy pierwszym stopniu ganka.
Zegar umieszczony na frontonie zamku, wskazywał ósmą godzinę zrana.
Stary sługa, zdający się niecierpliwie czekać przybycia powrozu, rzucił się do drzwiczek, skąd wyskoczył na stopnie człowiek cały czarno ubrany.
— A!... panie Gilbert — rzekł kamerdyner — jesteś pan, nakoniec!...
— Cóż się stało, mój biedny Teisch?... — spytał doktór.
— Niestety, panie!... — zobaczysz — rzekł sługa.
I idąc przed doktorem, przeszedł przez sale bilardową, gdzie lampy późno zaświecone jeszcze się paliły; potem przez salę jadalną, gdzie stół pełen kwiatów, otwartych butelek, owoców i ciast, świadczył, że wieczerza przeciągnęła po za zwykle godziny. Gilbert, rzucił okiem na ten nieporządek, dowodzący, jak mało słuchano jego przepisów, potem, wzruszywszy ramionami, wszedł na schody do pokoju Mirabeau na pierwszem piętrze.
— Panie hrabio — rzekł sługa, wchodząc do pokoju — oto doktór Gilbert.
— Jakto, doktór?... — spytał Mirabeau: — fatygowano go dla takiego głupstwa?...
— Głupstwa!... — szepnął biedny Teisch; — osądź sam, panie doktorze.
— O!... doktorze — rzekł Mirabeau, podnosząc się na łóżku — czy stan mój tak jest groźny, że bez mej wiedzy posyłano po ciebie?...
— Najprzód, kochany hrabio, nigdy mi nie zawadzi sposobność widzenia cię, wiesz, że jestem na usługi kilku tylko przyjaciół, ale do nich całkiem należę. Zobaczmy, cóż to się stało?... A nadewszystko żadnych tajemnic dla nauki!... Teisch, podnieś firanki i otwórz okna.
Gdy wykonano ten rozkaz i światło dostało się do pokoju, Gilbert mógł ujrzeć zmianę, jaka zaszła w sławnym mówcy w ciągu miesiąca, odkąd go nie widział.
— A!... a!... — szepnął mimowoli.
— Tak — rzekł Mirabeau — zmieniony jestem, nieprawdaż?... powiem ci, doktorze, skąd to pochodzi.
Gilbert smutnie się uśmiechnął; ale ponieważ rozumny lekarz wyciąga korzyść z tego, co chory odpowiada, chociażby opowiadał nieprawdę, pozwolił mu mówić.
— Wiesz — ciągnął Mirabeau — jaką kwestję wczoraj rozbierano.
— Wiem, kwestję kopalni.
— Jest to rzecz mało dotąd znana; mało lub wcale nie zgłębiona. Procenty właścicieli i rządu są nie dość wyraźne. Zresztą, hrabia de la Marck, mój przyjaciel, bardzo był w tem interesowany; połowa majątku od tego zależała; jego sakiewka, kochany doktorze, zawsze była moją; trzeba być wdzięcznym. Mówiłem a raczej pięć razy dawałem ognia; za ostatnim wystrzałem zwyciężyłem i rozproszyłem mych nieprzyjaciół, ale prawie, że sam zostałem na miejscu. Jednak wróciwszy do domu, chciałem obchodzić zwycięstwo. Kilku przyjaciół było na wieczerzy; śmiano się, rozmawiano, do trzeciej godziny, o trzeciej położyłem się, o piątej schwyciły mnie bóle wnętrzności, krzyczałem jak głupiec, Teisch bał się i posiał po ciebie. Teraz, wiesz tyle co i ja. Oto puls, język, cierpię jak potępieniec!... Wybaw mnie, jeżeli możesz; co do mnie, nie mieszam się już więcej do tej sprawy.
Gilbert był nadto biegłym lekarzem, aby nie widzieć, bez języka i pulsu, że stan Mirabeau był niebezpiecznym. Chory prawie się dusił, oddychał z trudnością, twarz miał nabrzekłą przez zatrzymanie krwi w płucach; skarżył się na zimno w rękach i nogach, a od czasu do czasu silny ból wyrywał mu krzyk lub westchnienie.
Doktór chciał wszakże mniemanie swoje, prawie pewne, zbadaniem pulsu potwierdzić.
Puls był konwulsyjny i nierówny.
— No — rzekł Gilbert — na ten raz nic nie będzie, kochany hrabio, ale był już wielki czas.
— A!... — rzekł Mirabeau — będziesz mi krew puszczał?...
— W tej chwili.
— Z prawej czy lewej ręki?...
— Ani z jednej ani z drugiej, płuca i tak są dosyć zaduszone. Puszczę ci krew z nogi, a Teisch pojedzie tymczasem do Argenteuil po gorczycę i kantarydy na synopizmy. Weź mój powóz, Teisch.
— Do djabła!... — szepnął Mirabeau — pokazuje się, doktorze, że jak mówiłeś, czas był wielki.
Gilbert, nie odpowiadając, przystąpił do operacji, a niedługo krew czarna i gęsta zawahawszy się chwilę, pociekła z nogi chorego.
Ulga była natychmiastowa.
— A!... do kata!... — odezwał się Mirabeau, oddychając swobodniej — doprawdy, jesteś wielkim człowiekiem, doktorze.
— A ty, hrabio, wielkim szaleńcem, że narażasz dla kilku godzin fałszywej przyjemności, życie tak drogie twym przyjaciołom i Francji.
Mirabeau uśmiechnął się melancholijnie, prawie ironicznie.
— Ba!... kochany doktorze, przesadzasz znaczenie, jakie mam dla moich przyjaciół i dla Francji.
— Na honor!... — zawołał, śmiejąc się Gilbert — wielcy ludzie skarżą się na niewdzięczność innych, a to oni w rzeczy samej są niewdzięczni. Zachoruj na serjo, a jutro cały Paryż będzie przed twojemi oknami, umrzyj pojutrze, a cała Francja iść będzie za pogrzebem.
— Wiesz doktorze, że bardzo pocieszające co mi mówisz?... — odpowiedział z uśmiechem Mirabeau.
— Dlatego właśnie, że możesz pan widzieć jedno nie narażając się na drugie, mówię ci to, i doprawdy potrzebujesz wielkiej demonstracji dla podniesienia stanu moralnego. Pozwól mi przewieźć się do Paryża, hrabio, pozwól powiedzieć na pierwszym rogu ulicy posłańcowi miejskiemu, że jesteś chorym, a zobaczysz...
— Sądzisz, że mogę być do Paryża przewiezionym?...
— Dziś jeszcze nawet... Jak się pan czujesz?...
— Oddycham swobodniej, głowa swobodniejsza, mgła znika z przed oczu... Cierpię wewnątrz tylko.
— O!... temu zaradza synopizmy, kochany hrabio; odpływ krwi zrobił swoje; teraz kolej na synopizmy. Ale otóż i Teisch powraca.
Teisch wszedł w tej chwili z potrzebnemi lekami. W kwadrans potem chory podług przepowiedni doktora, czuł się lepiej.
— Teraz — rzekł Gilbert — zostawiam ci godzinę odpoczynku, a potem zabieram z sobą.
— Doktorze — rzekł, śmiejąc się Mirabeau — czy pozwolisz mi jechać dziś wieczorem, a oznaczyć ci schadzkę w moim pałacu na ulicy Chausse-d‘Antin, o jedenastej godzinie.
Gilbert popatrzył na Mirabeau.
Chory pojął, że lekarz odgadł przyczynę opóźnienia.
— Cóż chcesz — powiedział Mirabeau — muszę przyjąć czyjeś odwiedziny.
— Kochany hrabio — odparł Gilbert — widziałem wiele kwiatów w jadalnej sali. To nie tylko przyjacielska wieczerza odbywała się wczoraj?
— Wiesz doktorze, że nie mogę się obejść bez kwiatów, to moje szaleństwo.
— Tak, ale kwiaty nie są jedynemi, hrabio!
— Ani słowa! jeżeli kwiaty są mi potrzebne, muszę znosić konsekwencję tej potrzeby.
— Hrabio, hrabio, zabijasz się! — rzekł Gilbert.
— Przyznaj, doktorze, że to będzie przynajmniej samobójstwo przyjemne.
— Hrabio, nie opuszczę cię dzisiaj.
— Doktorze, dałem słowo, pozwól mi go dotrzymać.
— Będziesz dziś, hrabio, wieczorem w Paryżu?
— Mówiłem ci, doktorze, że czekać będę na ciebie o jedenastej wieczorem w moim pałacyku przy ulicy Chausse-d‘Antin... Widziałeś go już?
— Nie jeszcze:
— Nabyłem go od Julji, żony Talmy... Doprawdy, czuje się zupełnie dobrze, doktorze.
— To znaczy, że mnie wypędzasz, hrabio.
— O! cóż znowu!...
— Zresztą, dobrze pan czynisz. Musze być dziś w Tuileries.
— Aha! zobaczysz się pan z królowa — rzekł Mirabeau zachmurzony.
— Zapewne. Czy masz jakie zlecenie?
Mirabeau uśmiechnął się gorzko.
— Nie pozwoliłbym sobie tego, doktorze; nie mów jej nawet, żeś mnie widział.
— Dlaczegóż?
— Bo zapytałaby, czy ocaliłem monarchję, jak jej obiecałem, a musiałbyś jej odpowiedzieć, że nie; zresztą — dodał Mirabeau, śmiejąc się — tyle w tem jej winy, co i mojej.
— Nie chcesz, abym jej powiedział, że nadmiar pracy, walka na trybunie, zabijają cię, hrabio.
Mirabeau zamyślił się.
— Tak — odpowiedział — powiedz jej to: uczyń mnie nawet słabszym, niż jestem.
— Dlaczego?
— Dla niczego... przez ciekawość... Żeby sobie zdać z czegoś sprawę...
— Niech i tak będzie.
— Przyrzekasz mi to, doktorze?
— Przyrzekam.
— I powtórzysz mi to pan, co odpowie?
— Jej własne słowa.
— Dobrze... Dowidzenia, doktorze; tysiąc razy dziękuję.
I wyciągnął rękę do Gilberta.
Gilbert utkwił w nim wzrok, który zdawał się ambarasować chorego.
— Ale — rzekł chory — zanim odejdziesz, co mi zapiszesz, doktorze?
— O! — rzekł Gilbert — ciepłe napoje i djetę zupełną, a nadewszystko...
— Nadewszystko?
— Żeby dozorczyni nie miała mniej niż lat pięćdziesiąt. Słyszysz, hrabio?
— Doktorze — odparł, śmiejąc się, Mirabeau — żeby nie sprzeciwić się twym przepisom, wezmę dwie dwudziestopięcioletnie.
We drzwiach Gilbert spotkał Teischa. Biedny sługa miał łzy w oczach.
— O! panie — rzekł — czemuż odchodzisz?
— Wypędzają mnie, mój Teisch — odparł z uśmiechem Gilbert.
— I to wszystko dla tej kobiety! — szepnął starzec; — wszystko dla tej kobiety, podobnej do królowej! Człowiek z takim, jak mówią, genjuszem. Mój Boże! trzebaż być tak głupim!
I zamilkłszy otworzył drzwiczki Gilbertowi, który wsiadł do powozu zamyślony, pytając się sam zcicha:
— O jakiej on mówi kobiecie, podobnej do królowej?
Na chwilę zatrzymał ramie Teischa, jakby chciał go zapytać, ale dodał prędko:
Gilbert dopełnił podwójnego przyrzeczenia danego hrabiemu Mirabeau.
Przybywszy do Paryża spotkał Kamila Desmoulins, żyjącą gazetę i oznajmił mu chorobę Mirabeau, umyślnie przedstawiając ją niebezpieczniejszą, niż była w istocie.
Potem udał się do Tuileries i powiedział to samo królowi.
Król poprzestał na zapytaniu:
— A! biedny hrabia! czy stracił apetyt?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Gilbert.
— To niedobrze — rzekł król.
I zaczął mówić o czem innem.
Gilbert, wychodząc od króla, zaszedł do królowej i powtórzył jej to samo, co królowi.
Zmarszczyło się wyniosłe czoło córki Marji Teresy.
— Czemuż — rzekła — nie zachorował w owym dniu, kiedy miał tak piękną mowę o trójkolorowym sztandarze?
Potem, jakby wyrzucając sobie, że przed Gilbertem okazała swą nienawiść dla znaku narodowego, rzekła:
— Ale nieszczęściem byłoby dla Francji, gdyby ta słabość się wzmogła.
— Zdawało mi się, że miałem zaszczyt powiedzieć Najjaśniejszej Pani — powtórzył Gilbert — iż to więcej, niż słabość, to choroba.
— Której staniesz się panem, doktorze — rzekła królowa.
— Uczynią, co tylko będę mógł, Najjaśniejsza Pani, ale nie odpowiadam za nic.
— Doktorze — powiedziała królowa — liczę na pana, rozumiesz mnie? wszak będę miała o panu Mirabeau wiadomości.
I zaczęła mówić o czem innem.
Wieczorem o umówionej godzinie, Gilbert wchodził na schody pałacyku Mirabeau.
Mirabeau czekał go leżąc na szezlągu; ale ponieważ zatrzymano go chwil kilka w salonie, aby uprzedzić hrabiego o jego przybyciu, Gilbert wchodząc rzucił wzrokiem koło siebie i ujrzał na fotelu zapomnianą szarfę kaszmirową.
— A! to ty, doktorze — rzekł Mirabeau. — Dowiedziałem się, że jednę część obietnicy dotrzymałeś. Paryż wie, iż jestem chory, i biedny Teisch od drugiej godziny, co dziesięć minut odprawia moich przyjaciół, przychodzących dowiedzieć się czy mi lepiej, i moich przyjaciół, dowiadujących się, czy mi gorzej. Oto część pierwsza. Teraz czy byłeś wiernym drugiej?
— O czem chcesz mówić, hrabio? — spyta! Gilbert z uśmiechem.
— Wiesz dobrze o czem, doktorze.
Gilbert wzruszył ramionami.
— Byłeś pan w Tuileries?
— Byłem.
— Widziałeś się pan z królem?
— Widziałem.
— Powiedziałeś im doktorze, iż się mnie niedługo pozbędą?
— Powiedziałem im tylko żeś chory, hrabio.
— I cóż odpowiedzieli?
— Król zapytał, czyś pan stracił apetyt.
— A na twoją potwierdzającą odpowiedź?
— Serdecznie cię żałował.
— Dobry król! w dzień swojej śmierci powie przyjaciołom, jak Leonidas. „Dzisiaj zjem kolację u Plutona“. A królowa?
— Królowa żałowała cię hrabio, i wypytywała z zajęciem.
— W jakich słowach, doktorze? — rzekł Mirabeau, któremu widocznie wiele zależało na odpowiedzi Gilberta.
— Ależ w bardzo dobrych słowach — rzekł doktór.
— Dałeś mi pan słowo, że powtórzysz wiernie to, co ci powie.
— O! nie mógłbym sobie przypomnieć słowo w słowo.
— Doktorze, nie zapomniałeś, pewien jestem, ani jednej sylaby.
— Przysięgam ci, hrabio.
— Doktorze, mam twoje słowo; czy chcesz, abym cię uważał za człowieka niesłownego?
— Jesteś wymagającym, hrabio.
— Rzeczywiście.
— Chcesz pan koniecznie, żebym ci słowa królowej powtórzył?
— Słowo w słowo.
— A więc, powiedziała, że powinienbyś był zachorować tego dnia, kiedyś bronił na trybunie chorągwi narodowej.
Gilbert chciał się przekonać o wielkości wpływu królowej na Mirabeau.
Ten drgnął na szezlągu jakby pod wpływem zetknięcia się ze stosem Volty.
— O, niewdzięczności! — szepnął. — Mowa ta wymazała z jej pamięci listę cywilną o dwudziestu czterech miljonach dla króla, i jej własny dochód cztero-miljonowy! Więc ona nie wie, ta kobieta, ta królowa, że naraz chciałem odzyskać całą swą popularność, którą straciłem dla niej. Chciałem ocalić razem dwie rzeczy, władzę królewską i wolność: podjąłem walkę niewdzięczną, w której wojuję sam, opuszczony, przeciw czemu? Gdyby przeciw ludziom, nie byłoby to niczem; przeciw tygrysom, tak samo; przeciw lwom, i to nie byłoby niczem; ale ja walczę przeciw żywiołowi, przeciw morzu, przeciw fali, która się wznosi i wzdyma! Wczoraj była mi po kostki; dzisiaj jest po kolana, jutro będę ją miał po pas; a pojutrze po nad głową... Dlatego, doktorze, muszę być z tobą otwartym. Przyszedł na mnie naprzód smutek, potem zniechęcenie. Marzyłem o roli rozjemcy między rewolucją a monarchią. Chciałem jak człowiek przewagę mieć nad królową; w dniu gdy nieostrożnie spadłaby w toń i straciłaby grunt pod nogami, chciałem rzucić się w odmęt, aby ją wyratować. Ale nie; nigdy nie chciano porozumieć się ze mną na serjo, doktorze; chciano mnie skompromitować, zdepopularyzować, zgubić, obezwładnić tak w złem jak i w dobrem. Teraz, najlepiej uczynię, doktorze, jeżeli umrę wcześniej: jeżeli położę sie artystycznie, jak starożytny atleta: jeżeli z wdziękiem wyciągnę szyje, i wydam przyzwoicie ostatnie tchnienie.
I Mirabeau upadł na szezląg, gryząc poduszkę zębami.
Gilbert wiedział teraz, gdzie była śmierć i życie hrabiego de Mirabeau.
— Hrabio — zapytał — cobyś powiedział, gdyby jutro król przysłał dowiedzieć się o twoje zdrowie?
Chory uczynił ramionami ruch oznaczający: „Toby mi było wszystko jedno!“
— Król... lub królowa — dodał Gilbert.
— Co? — rzekł Mirabeau podnosząc się.
— Mówię, król albo królowa — powtórzył Gilbert.
Mirabeau podniósł się na pięściach, jak lew zaczajony, i próbował czytać w głębi serca Gilberta.
— Ona nie zrobi tego — powiedział.
— Ale, gdyby to uczyniła?
— Sądzisz doktorze — rzekł Mirabeau — że doszłaby do tego?
— Nic nie sądzę: ale przypuszczam.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — poczekam do jutra wieczorem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Bierz słowa we właściwem znaczeniu, doktorze, i nie dopatruj w nich rzeczy, których niema. Poczekam do jutra wieczór!
— A jutro wieczorem?
— Jutro wieczorem jeżeli przyśle, doktorze, jeżeli naprzykład przyjdzie Weber, to ty masz słuszność, a nie ja. Lecz jeżeli przeciwnie, nie przyjdzie nikt, o! wtedy ja mam słuszność, a ty się mylisz, doktorze.
— Dobrze, do jutra wieczór. Do tego zaś czasu, kochany Demostenesie, cisza, spokój, wypoczynek.
— Nie opuszczę szezlągu.
— A ta szarfa?
Gilbert wskazał palcem przedmiot, który go pierwszy przy wejściu do pokoju uderzył.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Słowo honoru! — rzekł.
— Dobrze! — powiedział Gilbert — staraj się przepędzić noc spokojnie, a ręczę za wszystko.
I wyszedł.
U drzwi czekał go Teisch.
— I cóż, mój zacny Teisch, pan twój ma się lepiej — rzekł doktór.
Stary sługa smutnie pochylił głowę.
— Jakto — podjął Gilbert — wątpisz?
— Wątpię o wszystkiem, panie doktorze, dopóki zły jego duch będzie przy nim.
I westchnął, zostawiając Gilberta na wąskich schodach.
W rogu Gilbert ujrzał czekający nań jakby cień zamglony.
Cień ten, spostrzegłszy go, wydał lekki okrzyk i znikł za półotwartemi drzwiami, ułatwiającemi ucieczkę.
— Co to za kobieta? — spytał Gilbert.
— To ona.
— Co za ona?
— Kobieta podobna do królowej.
Gilbert po raz drugi uderzony został ta samą myślą, słysząc to samo zdanie; uczynił dwa kroki naprzód, jakby chciał ścigać zjawisko, ale zatrzymał się, szepcząc:
— Niepodobna!
I poszedł dalej, zostawiając w rozpaczy starego sługę, który nie mógł pojąć, czemu tak uczony człowiek, jak doktór, nie zażegnał ducha, którego w najgłębszem przekonaniu miał za wysłańca piekieł.
Mirabeau przebył noc dość dobrze.
Nazajutrz, wcześnie jeszcze, zawołał Teischa i kazał otworzyć okna, aby odetchnąć rannem powietrzem. Jedyna rzeczą, niepokojącą starego sługę, była gorączkowa niecierpliwość, jaka okazywał chory.
Kiedy zapytany przez pana o godzinę, Teisch powiedział, że była ósma zaledwie, Mirabeau nie chciał wierzyć i kazał sobie dla pewności przynieść zegarek.
Zegarek ten postawił na stoliczku przy łóżku.
— Teisch powiedział do kamerdynera — zastąpisz dziś miejsce Jana na dole, on zaś będzie mnie obsługiwał.
— O! mój Boże — rzekł Teisch — czyż byłem tyle nieszczęśliwy, żem rozgniewał pana hrabiego?
— Przeciwnie, mój dobry Teisch — rzekł Mirabeau rozczulony — dlatego, że mogę polegać na tobie, będziesz dziś przy drzwiach. Każdej osobie, która przyjdzie zapytać o mnie, powiesz, ze mam sie lepiej, ale że nie przyjmuję jeszcze nikogo; tylko jeżeli przyjdzie kto od kró...
Mirabeau zatrzyma! się i poprawił:
— Tylko gdyby przyszedł kto z zamku, z Tuileries, każesz wejść posłańcowi; słyszysz dobrze? i pod jakimbądź pozorem, nie puścisz go, aż ja się z nim rozmówię. Widzisz, mój dobry Teisch, że oddalając cię od siebie, podnoszę cię do godności powiernika.
Teisch podniósł do ust rękę Mirabeau i pocałował.
— O! panie hrabio — rzekł — gdybyś tylko chciał żyć!
I wyszedł.
— Ba! — rzekł Mirabeau, widząc go oddalającego się — w tem właśnie trudność.
O dziesiątej, Mirabeau wstał, ubrał się z rodzajem kokieterji. Jan go uczesał i ogolił, potem przysunął fotel do okna.
Z okna tego mógł widzieć ulicę.
Za każdem uderzeniem młotka, za każdem drgnięciom dzwonka, można było widzieć twarz jego bladą i tęskną, wyglądającą z poza podniesionej rolety, wzrok przenikliwy, zagłębiony w ulicę: potem zapuszczoną roletę, która miała się podnieść znów przy nastąpnem uderzeniu młotka, przy następnem drgnięciu dzwonka.
O drugiej, wszedł Teisch, a za nim lokaj. Serce Mirabeau biło gwałtownie; lokaj nie miał liberji.
Pierwsza jego myślą było, że ten rodzaj posłańca przybywa od królowej, która nie chciała się kompromitować.
Mirabeau mylił się.
— Od pana doktora Gilberta — powiedział Teisch.
— A! — szepnął, blednąc Mirabeau, jak gdyby miał l
at dwadzieścia pięć. — Proszę pana — odezwał się Teisch — ponieważ chłopiec ten przychodzi od pana Gilberta, i ma list do pana, sądziłem, że można dlań zrobić wyjątek.
— I dobrze uczyniłeś — powiedział hrabia.
Potem spytał lokaja.
— Masz list?
Lokaj oddal list hrabiemu.
Mirabeau rozpieczętował; list zawierał te słów kilka:
„Donieś mi, hrabio, o sobie. Będę dziś u ciebie o jedenastej wieczorem. Spodziewam się, że powitasz mnie słowami, iż ja mam słuszność, a ty się myliłeś“.
— Powiedz swemu panu. żeś mnie zastał siedzącego, i że czekam go dziś wieczorem — rzekł Mirabeau do lokaja.
Potem do Teischa:
— Niech ten chłopak odejdzie zadowolony.
Teisch zrozumiał i wyprowadził wysłańca.
Godziny płynęły. Dzwonek odzywał się ciągle. Cały Paryż zapisywał się u Mirabeau. Na ulicy, gromada ludzi nie chcąc wierzyć zapewniającym słowom Teischa, zmuszała powozy skręcać na lewo i na prawo, aby hałas nie męczył dostojnego chorego.
O godzinie piątej Teisch uznał za stosowne ukazać się po raz drugi w pokoju Mirabeau, aby mu o tem oznajmić.
— A! — rzekł Mirabeau — spostrzegłszy cię, mój dobry Teisch, sądziłem, że mi coś lepszego zwiastujesz.
— Coś lepszego! — powtórzył Teisch zadziwiony. — Nie myślałem, że mogę panu hrabiemu coś lepszego nad ten dowód miłości oznajmić.
— Masz słuszność, Teisch — rzekł Mirabeau — jestem niewdzięczny.
Po odejściu Teischa, wyszedł na balkon i ręką skinał na znak podziękowania zacnym ludziom, którzy strzegli jego spokoju.
Poznano go i okrzyki: „Niech żyje Mirabeau!“ rozległy się z jednego końca na drugi ulicy Chausse-d‘Antin.
O czem myślał Mirabeau, gdy mu oddawano ten niespodziewany hołd, który w każdej innej okoliczności napełniłby radością jego serce?
Myślał o tej wyniosłej kobiecie, nietroszczącej się wcale o niego, i wzrok jego szukał w ścieśnionej gromadzie ludzi koło domu, czy nie zobaczy lokaja w niebieskiej liberji, przybywającego od strony bulwarów. Wszedł do pokoju z sercem ścieśnionem.
Zmrok zapadł, a dotąd nie widział nikogo.
Wieczór upłynął tak samo jak i dzień.
Niecierpliwość Mirabeau zamieniła się w ponurą gorycz. Serce straciwszy nadzieję, nie wybiegało już naprzeciw dzwonka ani młotka. Nie; czekał z ponurą twarzą, na ten obiecany dowód współczucia, który nie przybywał.
O jedenastej, Teisch oznajmił doktora Gilberta.
Doktór wszedł uśmiechnięty, lecz zaraz przeraził się wyrazem twarzy Mirabeau.
Twarz ta była wiernem zwierciadłem boleści duszy.
Gilbert domyślił się wszystkiego.
— Czy nie przysłano? — zapytał.
— Skąd? — rzekł Mirabeau.
— Wiesz dobrze, o czem chcę mówię, hrabio.
— Ja? Nie, na honor!
— Z zamku... od niej... w imieniu królowej?
— Bynajmniej, doktorze; nie był nikt.
— Niepodobna! — rzekł Gilbert.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Naiwny człowieku! — szepnął.
Potem, chwytając konwulsyjnie rękę Gilberta, zapytał.
— Czy chcesz abym ci powiedział, coś dziś robił, doktorze?
— Ja. — rzekł doktór. — Robiłem dzisiaj prawie to, co i zawsze.
— Nie, bo codzień nie chodzisz do zamku, a dziś tam byłeś; nie bo codzień nie widzisz królowej, a dziś ją widziałeś; nie, bo codzień nie pozwalasz sobie dawać jej rad, a dzisiaj jej radziłeś.
— No, proszę! — rzekł Gilbert.
— O! kochany doktorze, widzę, co się działo, i słyszę, co się mówiło, jakbym tam był.
— A więc, zobaczymy, człowieku o podwójnym wzroku; powiedz, hrabio, co się działo? co się mówiło?
— Dziś o pierwszej stawiłeś się w Tuileries: zażądałeś widzenia się z królową; mówiłeś z nią: powiedziałeś jej, że stan mój się pogorszył, że byłoby dobrze dla królowej, dobrze dla kobiety, gdyby posłała dowiedzieć się o moje zdrowie, jeżeli nie przez współczucie, to przez wyrachowanie. Ona z tobą sprzeczała się, potem zdawała się być przekonana, że masz słuszność; pożegnała cię, mówiąc, że pośle do mnie; odszedłeś pan szczęśliwy i zadowolony, licząc na królewskie słowo, a ona, ona pozostała wyniosła i pełna goryczy, śmiejąc się z twojej łatwowierności, w której ty zapomniałeś, że słowo takie do niczego nie obowiązuje... No, słowo honoru uczciwego człowieka! — rzekł Mirabeau, patrząc w oczy Gilbertowi — czy tak było, doktorze?
— Doprawdy — rzekł Gilbert — gdybyś tam był, kochany hrabio, nie mógłbyś lepiej widzieć i słyszeć.
— Niezręczni! — zawołał Mirabeau z goryczą. — Mówiłem, że nic rozsądnego nie umieją uczynić... Liberja króla u mnie, wśród tego tłumu ludzi wołających pod memi oknami: „Niech żyje Mirabeau!“ dodałaby im na rok jeden popularności.
I Mirabeau, skłoniwszy głowę, szybko podniósł rękę do oczu...
Gilbert ujrzał zdziwiony, że ocierał łzę.
— Co ci jest, hrabio? — zapytał.
— Mnie? Nic! — rzekł Mirabeau. — Czy masz wiadomości o zgromadzeniu narodowem, o Kordeljerach lub Jakobinach? Czy Robespierre wycedził jaką nową mowę, czy Marat wyrzucił jaką świeżą broszurę?
— Czy dawno jadłeś, hrabio? — spytał Gilbert.
— Nic, od drugiej godziny popołudniu.
— W takim razie, możesz się wykąpać, kochany hrabio.
— Doprawdy, myśl doskonała, doktorze. Janie! kąpiel.
— Tutaj, panie hrabio?
— Nie, nie, obok, w gabinecie.
W dziesięć minut potem Mirabeau był w kąpieli, a Teisch, jak zwykle, odprowadzał Gilberta.
Mirabeau podniósł się w wannie, i patrzył aż stracił go z oczu, potem słuchał odgłosu jego kroków; a gdy zamknęły się drzwi pałacu, zadzwonił gwałtownie.
— Janie — rzekł — nakryj stół w moim pokoju, i idź proś Oliwję, aby raczyła zjeść ze mną wieczerzę.
Potem gdy lokaj odchodził, aby wypełnić rozkaz:
— Kwiatów, nadewszystko kwiatów — zawołał Mirabeau — uwielbiam kwiaty!
O czwartej zrana, przebudzono Gilberta gwaltownem dzwonieniem.
— A! —r zekł, zeskakując z łóżka — pewny jestem, że pan de Mirabeau ma się gorzej!
Doktór nie mylił się. Mirabeau, kazawszy sobie podać wieczerzę i ustroić stół kwiatami, odesłał Jana i polecił obu lokajom iść spać.
Potem wszystkie drzwi pozamykał, oprócz drzwi, prowadzących do pokoju nieznanej kobiety, która stary sługa jogo złym duchem nazywał.
Ale dwaj lokaje nie położyli się; Jan tylko młodszy zdrzemnął się na fotelu w przedpokoju.
Teisch czuwał.
O trzy kwadranse na czwarta, ozwało się gwałtowne dzwonienie. Obaj rzucili się do sypialnego pokoju pana.
Drzwi były zamknięte.
Wtedy przyszło im na myśl obiec przez apartament nieznanej kobiety, i tym sposobem dostali się do sypialnego pokoju.
Mirabeau, leżąc na pół omdlony, trzymał tę kobietę w objęciach, zapewne, aby nie mogła przywołać ratunku, a ona, przerażona, dzwoniła ręcznym dzwonkiem, nie mogąc dojść do dzwonka nad kominkiem.
Ujrzawszy dwóch służących wołała na pomoc tak dla siebie, jak i dla Mirabeau. W konwulsjach swych, Mirabeau ją dusił.
Wyglądał jak śmierć przebrana, usiłująca pociągnąć ją do grobu.
Dzięki zjednoczonym usiłowaniom Teischa i Jana, rozsunęły się ręce umierającego; Mirabeau upadł na siedzenie, kobieta zrozpaczona wróciła do siebie.
Jan pobiegł wtedy po doktora Gilberta, a Teisch zajął się swym panem.
Gilbert nie kazał zaprzęgać ani wołać powozu; z ulicy ś-go Honorjusza na Chausse-d‘Antin nie było daleko; w dziesięć minut był już w pałacu Mirabeau.
Teisch czekał go na dole w przedsionku.
— I cóż, mój przyjacielu, co się stało? — zapytał Gilbert.
— A! panie — rzekł stary sługa — ta kobieta, zawsze ta kobieta, a potem te przeklęte kwiaty; zobaczysz pan, zobaczysz!
W tejże chwili usłyszano jakby łkanie. Gilbert wszedł prędko; przybywszy na ostatni stopień, ujrzał otwierające się drzwi przylegle do pokoju Mirabeau; wybiegła z nich kobieta, okryta białym penjuarem i nagle padła do nóg doktora.
— O! Gilbercie, Gilbercie! — wyrzekła zarzucając mu ręce na piersi — w imię nieba!... ocal go!
— Nicolino!... — zawołał Gilbert — Nicolino! O! nieszczęśliwa, więc to ty byłaś!
— Ocal go! ocal! — mówiła Nicolina.
Gilbert zatrzymał się chwilę, pogrążony w strasznej myśli.
— O! — szepnął — Beausire sprzedający broszury przeciw niemu, Nicolina jego kochanką!
On doprawdy zgubiony, bo w tem jest Cagliostro.
Mirabeau leżał na łóżku: odzyskał przytomność. Szczątki wieczerzy, półmiski, kwiaty zostały, jako świadkowie oskarżający, jako na dnie naczynia resztki trucizny przy łóżku samobójcy.
Gilbert szybko ku niemu postąpił i odetchnął, zobaczywszy hrabiego.
— A! — rzekł — nie jest jeszcze tak źle, jak przypuszczałem.
Mirabeau uśmiechnął się.
— Tak sądzisz, doktorze? — powiedział.
Skłonił głowę, jako człowiek znający stan swój, co najmniej tak dobrze, jak doktór, który nieraz sam chce się łudzić, aby lepiej złudzić innych.
Teraz Gilbert nie poprzestawał na djagnozie wewnętrznej.
Dotknął pulsu; puls był prędki i podniesiony; spojrzał na język: język gorzki i nieczysty; badał stan głowy: głowa była ciężka i cierpiąca.
Wewnątrz chory uczuwał zimno.
Nagle atak nerwowy, który miał dwa dni temu, powrócił, rzucając się z kolei na łopatkę, obojczyk i kręgi.
Puls, który, jak mówiliśmy, był prędki i podniesiony, stał się przerywanym i konwulsyjnym.
Gilbert zaordynował te same środki, które i pierwsze polepszenie spowodowały.
Na nieszczęście, czy chory nie miał siły znieść bolesnego lekarstwa, czy nie chciał być uzdrowionym, po upływie kwadransa skarżył się na takie bóle w miejscach, gdzie były synopizmy, iż musiano mu je odjąć.
Odtąd znikło chwilowe polepszenie.
Nie jest naszym zamiarem opisywać we wszystkich fazach straszna chorobę, powiemy tylko, że nazajutrz zrana, pogłoska o niej rozeszła się po mieście groźniejsza, niż w przeddzień.
Mówiono o powtórnym ataku, i że atak ten groził śmiercią.
Wtedy dopiero można było osadzić, jaka olbrzymia popularność miał wśród narodu ten człowiek. Cały Paryż wzruszony był, jakby klęska wielka groziła jednostkom i ogółowi. Równie, jak i w przeddzień, lud strzegł ulicy, aby turkot powozów nie drażnił chorego. Co godzina grupy zebrane pod oknami, żądały wiadomości; biuletyny z ulicy Chausse-d‘Antin rozchodziły się na wszystkie krańce Paryża. Drzwi były oblężone tłumem obywateli różnych stanów, różnych opinij, jakby każda z partyj przeciwnych traciła coś ze śmiercią Mirabeau. Tym czasem przyjaciele, krewni i znajomi osobiście wielkiego mówcy, zapełniali sienie, dziedzińce i dolne apartamenty, a on się nawet tego nie domyślał.
Zresztą Mirabeau i Gilbert niewiele słów z sobą zamienili.
— Koniecznie więc chcesz umrzeć, hrabio? — spytał doktór.
— Na cóż mi żyć? — odpowiedział Mirabeau.
I Gilbert, przypomniawszy sobie zobowiązania Mirabeau względem królowej, jej niewdzięczność, nie nalegał już, obiecując sobie wypełnić do końca obowiązek lekarza, chociaż wiedział naprzód, że nie jest Bogiem, aby walczyć z niepodobieństwem.
Wieczorem tego pierwszego dnia ataku, stowarzyszenie Jakóbinów, by dowiedzieć się o zdrowiu byłego swego prezesa, przysłało deputacje, na czele której szedł Barnave. Chciano dołączyć jeszcze dwóch braci Lameth, ale ci odmówili.
Kiedy Mirabeau zawiadomionym został o tem zdarzeniu.
— Ah! — rzekł — wiedziałem, że są nikczemni, ale nie wiedziałem, że i głupi!
Przez dwadzieścia cztery godzin, doktór Gilbert nie opuścił na chwile Mirabeau. We środę wieczorem, około godziny jedenastej miał się dość dobrze, i Gilbort zgodził się przejść do sąsiedniego pokoju, aby trochę wypocząć.
Doktór kładąc się, rozkazał, aby przy najmniejszym, powrocie bólów, obudzono go natychmiast.
Obudził się równie ze świtem. Nikt mu snu nie przerywał, a jednak wstał niespokojny. Zdawało mu się niepodobnem, aby polepszenie bez czegoś nadzwyczajnego nastąpiło.
W rzeczy samej, gdy schodził, Teisch ze łzami w oczach powiedział doktorowi, że z Mirabeau jest gorzej, ale zakazał, mimo cierpienia, budzić doktora Gilberta.
A jednak chory musiał strasznie cierpieć; puls uderzał przerażająco; bóle rozwinęły się z największą srogością: duszność i ataki powróciły.
Kilka razy Teisch przypisywał to gorączce. Chory wymówił imię królowej.
— Niewdzięczni! — powiedział — nie dowiadywali się nawet o mnie!
Potem jakby mówił do siebie samego:
— Ciekawym — dodał — co też ona powie, gdy jutro lub pojutrze dowie się o mojej śmierci...
Gilbert sądził, że wszystko zależeć będzie od przesilenia; dlatego, gotując się do walki z chorobą, kazał przystawić pijawki do piersi; ale jak gdyby i te były w spisku z umierającym, pijawki źle kąsały. Zastąpiono je drugiem puszczeniem krwi w nodze i pigułkami z piżma.
Atak trwał osiem godzin. Przez osiem godzin Gilbert, zręczny przeciwnik, walczył ze śmiercią, zasłaniając się od jej ciosów, uprzedzając niektóre, ale niekiedy im ulegając. Nakoniec po ośmiu godzinach, gorączka ustała, śmierć cofnęła się, ale jak tygrys uciekający, aby znów powrócić, wyryła swe straszne pazury na twarzy chorego.
Gilbert stał z rękami założonemi przy tem łóżku, gdzie spełniła się okropna walka. Nadto dobrze znał tajemnice sztuki, aby mieć nadzieję, lub powątpiewać.
Mirabeau był zgubiony; w trupie, rozciągniętym przed oczyma, mimo resztki życia, trudno było żywego Mirabeau rozpoznać.
Od tej chwili, rzecz dziwna! chory i Gilbert, uderzeni jedna myślą, mówili o Mirabeau jako o człowieku, który był, ale istnieć już przestał.
Odtąd i twarz Mirabeau, nabrała charakteru uroczystego, który tylko konaniu wielkich ludzi towarzyszy. Głos jego stał się powolnym, poważnym, prawie proroczym: słowo surowem, głebszem, w uczuciach było więcej wylania, rzewności i wyższości.
Powiedziano mu, że młodzieniec, który go raz tylko widział, nalegał, aby wejść mu pozwolono.
Zwrócił się do Gilberta, jakby pytając, czy może go przyjąć.
Gilbert zrozumiał.
— Niech wejdzie — rzekł do Teischa.
Teisch otworzył drzwi. Młodzieniec lat dwudziestu wszedł powoli, ukląkł przed łóżkiem Mirabeau, ujął jego rękę, a pocałowawszy wybuchnął łkaniem.
Mirabeau szukał w pamięci niewyraźnego wspomnienia.
— A! — rzekł nagle — poznaje cię; pan jesteś owym młodzieńcem z Argenteuil.
— Mój Boże, chwała Tobie! — zawołał młody człowiek — oto wszystko, czego żądałem.
I powstawszy, z dłońmi na oczach wyszedł z pokoju.
W kilka sekund Teisch przyniósł list od młodzieńca, skreślony w przedpokoju.
Zawierał on te proste wyrazy: „Całując rękę pana de Mirabeau w Argenteuil, powiedziałem, że gotów jestem umrzeć za niego.
„Przychodzę dotrzymać słowa.
Czytałem wczoraj w dzienniku angielskim, że wprowadzenie świeżej krwi w stanie takim, w jakim znajduje się dostojny chory, z powodzeniem odbyło się w Londynie.
„Jeżeli dla ocalenia pana de Mirabeau, wprowadzenie krwi jest potrzebne, oddaję moją; jest świeża i czysta“.
Mirabau, czytając te słów kilka, nie mógł się od łez powstrzymać.
Kazał zawrócić młodego człowieka; ale on zapewne, aby uniknąć tak wielce zasłużonej wdzięczności, odszedł, zostawiając podwójny swój adres w Paryżu i Argenteuil.
W kilka chwil potem Mirabeau zgodził się przyjąć u siebie panów de la Maret i Frochot, swych przyjaciół, panią de Saillant siostrę swa, i siostrzenicę pani d‘Aragon.
Ale oprócz Gilberta, żadnego innego lekarza widzieć nie chciał, a gdy nalegał Gilbert, mówił:
— Nie, doktorze, miałeś do zniesienia najgorsze czasy mej choroby; jeżeli mnie uzdrowisz, będziesz miał sam jeden zasługę tego uzdrowienia.
Od czasu do czasu chciał wiedzieć, kto się o niego dowiadywał, a jakkolwiek nie pytał, czy królowa przysłała z zamku, Gilbert odgadywał po westchnieniu umierającego, towarzyszącem wymienianiu osób, pytających o jego zdrowie, że nie słyszał tego właśnie jednego imienia, na które najgoręcej oczekiwał.
Mirabeau, nie mówiąc ani o królu, ani o królowej, rozprawiał z godna podziwu wymową o polityce ogólnej, i o tej, jakiejby użył przeciw Anglji, gdyby został ministrem:
Z Pittem szczególnie rad byłby puścić się w zapasy.
— O! ten Pitt! — zawołał pewnego razu — to minister przygotowań; siła jego w tem, czem grozi, nie zaś w tem, co czyni, gdybym żył, dałbym mu się we znaki.
Od czasu do czasu wznosił się do okien smutny okrzyk: „Niech żyje Mirabeau!“, wylatujący z ust ludu. Okrzyk wydawał się modlitwa, skarga, nie zaś nadzieją.
Wtedy Mirabeau słuchał i kazał otwierać okno, aby ten hałas, nagradzający mu wszystkie cierpienia, dochodził do niego. Przez kilka sekund, leżał z wyciągniętemi rękami, nadstawiając uszy, odchylając i chłonąc w siebie cały ten zgiełk.
Potem szeptał:
— O! dobry ludu! ludu spotwarzany, przeklinany, pogardzany równie jak i ja, słuszne jest aby oni o mnie zapomnieli, i abyś ty mnie wynagrodził!
Nadeszła noc. Gilbert nie chciał opuścić chorego; kazał szezląg przybliżyć do łóżka i położył się na nim.
Mirabeau zgodził się na to; odkąd był pewny, że umrze, nie bał się już swego lekarza.
Równo ze dniem kazał otworzyć okna.
— Kochany doktorze — rzekł do Gilberta — dziś już umrę. W mojem położeniu trzeba się tylko uperfumować i uwieńczyć kwiatami, aby tem przyjemniej zapaść w sen, z którego człowiek się nigdy nie budzi... Czy mam pozwolenie robić, co mi się podoba?
Gilbert powiedział mu, że jest zupełnym panem swej woli.
Wtedy zawołał obu służących.
— Janie — rzekł — dostarcz mi najpiękniejszych kwiatów, jakich będziesz mógł dostać; tymczasem Teisch postara się uczynić mnie jak można najpiękniejszym.
Jan zdawał się oczami zapytywać Gilberta, który głowa skinął przyzwalająco.
Wyszedł.
Teisch zaś, bardzo chory w przeddzień, zaczął golić i czesać swego pana.
— Byłeś chory wczoraj, mój biedny Teisch — rzekł mu Mirabeau — jakże masz się dzisiaj?
— O! bardzo dobrze, mój drogi panie — odpowiedział poczciwy sługa — i życzyłbym panu być na mojem miejscu.
— A ja — dodał, uśmiechając się, Mirabeau — chociaż ty mało cenisz życie, nie życzyłbym ci być na mojem.
W tej chwili zagrzmiał wystrzał armatni. Skąd pochodził? Nie dowiedziano się nigdy.
Mirabeau zadrżał.
— O! — rzekł, prostując się — byłżeby to już pogrzeb Achillesa?
Zaledwie Jan, ku któremu przy wyjściu z pałacu wszyscy się rzucili, powiedział, że idzie po kwiaty, aliści mnóstwo ludzi pobiegło wnet przez ulice, wołając:
— Kwiatów dla pana de Mirabeau!
I otworzyły się wszystkie drzwi, każdy oddawał, co miał w swojem mieszkaniu lub oranżerji: tym sposobem w kwadrans pałac zapełnił się najrzadszemi kwiatami.
O dziewiątej zrana, pokój Mirabeau zamienił się w prawdziwy ogród.
W tejże chwili Teisch skończył go ubierać.
— Kochany doktorze — rzekł Mirabeau — prosiłbym cię o kwadrans czasu, dla pożegnania się z osobą, która przedemną Pałac ten opuścić musi. Gdyby ja znieważono, tobie ją polecam.
Gilbert zrozumiał.
— Dobrze — rzekł — oddalam się, hrabio.
— Tak, ale poczekasz w sąsiednim pokoju. Po wyjściu tej osoby nie opuścisz już mnie, aż do śmierci.
Gilbert skłonił głowę.
— Daj mi słowo — rzekł Mirabeau.
Gilbert ledwie je zdołał wyrzec. Ten człowiek stoicki dziwił się, czując łzy, on, który myślał, że przez filozofie stał się nieczułym.
Potem postąpił ku drzwiom.
Mirabeau go zatrzymał.
— Zanim wyjdziesz, doktorze, otwórz moje biurko — powiedział — i wyjmij stamtąd małą szkatułkę.
Gilbert zadość uczynił życzeniu Mirabeau.
Szkatułka była ciężka. Gilbert sądził, że musiała być pełną złota.
Mirabeau dał znak, aby ją postawić na nocnym stoliczku i wyciągnął doń rękę.
— Bądź łaskaw przysłać mi Jana — rzekł — Jana, rozumiesz nie Teischa; meczy mnie wołanie lub dzwonienie.
Gilbert wyszedł; Jan czekał w przyległym pokoju i wsunął się do pana temi samemi drzwiami, któremi oddalił się Gilbert.
Gilbert słyszał drzwi, zamykające się na zasuwkę za Janem.
Przez całe następne pół godziny Gilbert musiał zadawalać ciekawość ludzi, zapełniających dom cały, musiał im o chorym opowiadać.
Wiadomości były rozpaczliwe; nie ukrywał też wcale, że Mirabeau dnia tego nie przeżyje.
Powóz jakiś zatrzymał się przed sienią.
Przez chwile doktór myślał, że to powóz dworski.
Pobiegł do okna. Byłoby to słodka pociechą dla umierającego, dowiedzieć się, że królowa nim się zajmuje.
Ale pokazało się, że to prosty powóz najęty, który Jan sprowadził.
Doktór odgadł dla kogo.
W kilka minut potem Jan wyszedł, prowadząc zakwefioną kobietę w wielkim płaszczu.
Kobieta wsiadła do powozu.
Przed tym powozem, nie pytając kto jest ta kobieta, tłum się z uszanowaniem rozstąpił.
Jan wrócił.
W chwile potem otworzono drzwi w pokoju chorego, a głos jego slaby przywołał doktora.
Gilbert pobiegł doń.
— Proszę cię rzekł Mirabeau — połóż na miejscu te szkatułkę, kochany doktorze.
A gdy ten wydawał się zdziwiony, że była tak ciężka jak przedtem:
— Tak — powiedział Mirabeau — nieprawdaż, że to ciekawe? Bezinteresowność znalazła się tam, gdzieby się nikt nie spodziewał.
Wracając do łóżka Mirabeau, Gilbert znalazł na ziemi batystową chusteczką, obszytą koronkami.
Cała była łzami zmoczona.
— A! — rzekł do Mirabeau — nic nie wzięła, ale coś zostawiła.
Mirabeau wziął chustką, a czując ją wilgotną, położył na czoło.
— O! — szepnął — więc tylko ona nie ma serca!...
I zaprawdę od owej chwili, te kilka godzin życia Mirabeau — były tylko konaniem.
Gilbert dotrzymywał obietnicy; stał przy łóżku do ostatniej minuty.
Zresztą widok ostatniej walki materji z dusza, jakkolwiek bolesny, wielka jest nauką dla lekarza i filozofa.
Im większy jest genjusz, tem ciekawsze, jak ten genjusz wytrzyma walkę ze śmiercią, która ma się skończyć poddaniem losowi.
Ale dusza doktora, na widok wielkiego człowieka umierającego, znalazła jeszcze inne źródło dla ponurych rozmyślań.
Dlaczego Mirabeau umierał, człowiek z temperamentem atletycznym, o herkulesowej budowie?
Czy nie dlatego, że wyciągnął rękę, aby powstrzymać walącą sie monarchję? Czy nie dla tego, że ramię swe oparł na chwilę na tej kobiecie złowrogiej, nazwanej Marją-Antoniną?
Cagliostro przepowiedział mu coś o tej śmierci Mirabeau, a te dwie dziwne istoty, które napotkał, jedna zabijająca opinję druga zdrowie wielkiego mówcy Francji, który stał się podporą monarchji, czy nie były dla Gilberta dowodem, że każda rzecz stanowiąca przeszkodę, jak Bastylja, runie przed tym człowiekiem, a raczej przed ideą, której był on przedstawicielem?
Gdy Gilbert stał w najgłębszych myślach pogrążony, Mirabeau poruszył się i otworzył oczy.
Wracał do życia drogą boleści.
Próbował przemówić: napróżno. Ale nie zmartwiony tym nowym atakiem, przekonawszy się napewno, że język jego niemy, uśmiechnął się, starając przelać w oczy wdzięczność, jaką dla Gilberta i wszystkich tych uczuwał, którzy staraniami swemi towarzyszyli mu do śmierci.
Pomimo to, myśl jedna zdawała się go pochłaniać. Gilbert jeden mógł ją odgadnąć i odgadł.
Chory nie mógł ocenić jak długo był zemdlonym. Czy godzinę? czy dzień cały? przez ten dzień lub godzinę, czy królowa przysyłała dowiedzieć się o niego?
Przyniesiono z dołu listę, na której każdy nazwisko swe zapisywał.
Żadne nazwisko z bliższych nie znamionowało nawet ukrytego współczucia.
Zawołano Teischa i Jana; pytano ich; nie było nikogo.
Wtedy Mirabeau spróbował nadzwyczajnym wysiłkiem, jeszcze słów kilka przemówić, z wysiłkiem, jakiego użył syn Krezusa, kiedy widząc swego ojca zagrożonego śmiercią, zerwał więzy krępujące mu język i zawołał:
— Żołnierzu, nie zabijaj Krezusa!
Udało mu się.
— O! — zawołał — więc nie wiedzą, że z moją śmiercią są zgubieni? Unoszę z sobą żałobę monarchji, a na moim grobie, buntownicy podzielą się szmatami.
Gilbert pośpieszył do niego. Dla biegłego lekarza, póki życia, póty nadziei. Zresztą, aby tym ustom dać kilka jeszcze słów powiedzieć, czyż nie warto było użyć wszystkich środków sztuki.
Wziął łyżeczkę i nalał na nią zielonawego płynu, którego raz już flakonik dał był hrabiemu Mirabeau, i nie mieszając go już z wódką, zbliżył do ust chorego.
— O! kochany doktorze — rzekł tenże, uśmiechając się — jeżeli chcesz, aby likwor życia działał na mnie, daj mi go pełną łyżkę lub całą flaszeczkę.
— Jakto?... zapytał Gilbert, utkwiwszy wzrok swój w Mirabeau.
— Czy sądzisz... odparł, że ja, który nadużywałem wszystkiego, mógłbym mieć ten skarb żyda w ręku bez nadużycia? O! nie. Kazałem rozebrać ten płyn, kochany eskulapie; dowiedziałem się, że pochodzi z korzenia lnu indyjskiego, i wtedy, piłem nie kroplami, ale łyżkami, nietylko aby żyć, ale aby i marzyć.
— Nieszczęsny! nieszczęsny! — szepnął Gilbert — domyślałem się, że ci wlewam truciznę.
— Słodką truciznę, doktorze, dzięki której podwoiły się, o! nie, stały się cztery, sto razy prędsze moje ostatnie godziny; dzięki której zamiast żyć sto lat, umieram w czterdziestym drugim roku, dzięki której, nakoniec, miałem we śnie wszystko, co mnie omijało w rzeczywistości: sile, bogactwo, miłość... O! doktorze, doktorze, nie wyrzucaj sobie tego, ale owszem winszuj. Bóg dał mi życie smutne, biedne, blade, nieszczęśliwe; doktorze, nie wiem, czy mam za to życie dziękować Bogu, ale wiem, że winienem podziękowanie tobie za twoją truciznę. Napełnij łyżkę, doktorze, i daj mi ją!...
Doktór uczynił, czego żądał Mirabeau, i podał mu napój, który chory wypił ze smakiem.
A po chwili milczenia:
— A!... doktorze — rzekł: jak gdyby przez zbliżenie się do wieczności, śmierć pozwoliła mu podnieść przyszłości zasłonę, — szczęśliwi ci, którzy umrą w roku 1791! Ujrzą rewolucję świetną i wielką. Do dziś dnia nigdy największa rewolucja nie kosztowała więcej krwi; bo dotychczas była ona tylko w umysłach, ale nadejdzie chwila, gdy nastąpi w rzeczach i wypadkach. Może sądzisz, że będą mnie żałowali tam w Touileries? Nie. Śmierć moja zwalnia ich od zobowiązania. Ze mną musieliby rządzić pod pewnemi warunkami, nie byłem dla nich podporą, ale przeszkodą; ona usprawiedliwiała się przed bratem ze stosunków ze mną.
„Mirabeau sądzi, że mi doradza — pisała — a nie spostrzegła, że to ja go bawię. O!... dla tego chciałem, aby ta kobieta była mi kochanką a nie królową. Jak piękne przeznaczenie, w historji dla człowieka, który zmusza do postępowania równym krokiem ku jednemu celowi“ ku szczęściu narodu i ku poszanowaniu władzy królewskiej!... Może było to możliwem, może było to marzeniem, które ja jeden mogłem urzeczywistnić. Martwi mnie tylko, doktorze, że rozpocząwszy dzieło, umieram, i że nie mogę go do końca doprowadzić. Kto uczci idee moją, jeżeli ta idea jest chybioną i obciętą?... Co wiedzieć będą o mnie ludzie?... Właśnie to, czego wiedzieć nie powinni: Znać będą moje życie hulaszcze, szalone, tułacze. Co czytać będą z dzieł moich? „Listy do Zofji“, „Erotika-Bibljon“, „Monarchię Pruską„“, broszury i książki gorszące.
Wymawiać mi będą moje układy z dworem, bo z tych układów nie wynikło to, co wyniknąć miało. Dzieło moje będzie niekształtnym potworem bez głowy. A mimo to, mnie umarłego w czterdziestu dwóch latach, sądzić będą tak, jakbym żył całem życiem człowieka; mnie, znikłego wśród burzy, ocenia tak, jakbym nie chodził po falach, po przepaściach, tylko po drodze mocno wybrukowanej prawami, rozkazami i regułami. Doktorze, komu ja przekażę, nie majątek roztrwoniony, mniejsza o to!... ale komu przekażę moję pamięć spotwarzoną, która mogłaby kiedyś przynieść honor Francji, Europie i światu?...
— Czemuż się było tak śpieszyć ze śmiercią?... — zapytał smutnie Gilbert.
— Tak — odpowiedział Mirabeau — bywają chwile, w których czynię sobie to samo pytanie. Ale słuchaj, doktorze, nie mogłem nic bez niej, a ona nie chciała. Zobowiązałem się jak głupiec, przysiągłem jak bezrozumny, zawsze poddany tym niewidzialnym skrzydłom mego mózgu, które serce unoszą. Ona zaś nic nie przysięgała, do niczego się nie zobowiązywała... Tak więc, wszystko jest jak najlepiej, doktorze; a jeżeli jeszcze zechcesz mi jedno przyrzec, nic już nie zakłóci ostatnich godzin mego życia.
— I cóż ci mogę przyrzec, mój hrabio?...
— Przyrzecz mi, że jeżeli przejście moje do innego życia będzie zbyt trudne, zbyt bolesne, doktorze, ty, nie tylko jako lekarz, ale jako człowiek, jako filozof, przyrzecz mi, że mi dopomożesz?...
— Czemu, hrabio, stawiasz podobne żądanie?...
— O!... powiem ci, bo chociaż czuje śmierć bliską, jednak wiele jeszcze jest we mnie życia. Nie umieram odrazu martwy, kochany doktorze, ale umieram żywy, a ostatni krok trudny będzie do przebycia!...
Doktór schylił twarz swoją nad obliczem Mirabeau.
— Obiecałem nie opuszczać cię, mój przyjacielu — rzekł — jeżeli Bóg, a mam nadzieje, że tak nie jest, skazał już twoje życie, w stanowczej chwili zostaw mej głębokiej tkliwości dla ciebie staranie o spełnienie tego, co będzie potrzeba!... Wraz ze śmiercią będę przy tobie.
Zdawało się, że chory czekał tylko tej obietnicy.
— Dziękuję — szepnął.
I opadł na poduszki.
Teraz mimo nadziei, którą z obowiązku lekarza, do ostatniej kropli wsączył w umysł chorego, Gilbert już nie wątpił. Obfita doza haszyszu, którą połknął Mirabeau, wróciła choremu na chwilę, jak za wstrząśnieniem stosu Wolty, wraz z mową grę muskułów; to życie myśli, jeżeli tak można powiedzieć, które jej towarzyszy. Ale skoro przestał mówić, muskuły zdrętwiały, życie myśli uleciało i śmierć wypiętnowana na twarzy od ostatniego ataku, głębiej jeszcze znamię swe wyryła.
Przez trzy godziny, zimna jego ręka pozostawała w dłoniach doktora Gilberta; przez godziny, od czwartej do siódmej, konanie było spokojne, tak spokojne, że można było wpuścić wszystkich. Zdawało się, że śpi.
Ale około godziny ósmej, Gilbert uczuł w dłoniach, wstrząsającą się gwałtownie, zlodowaciałą rękę hrabiego.
— O!... — rzekł — teraz konanie prawdziwe, prawdziwa walka się zaczyna.
I w rzeczy samej, czoło umierającego pokryło się potem, rozwarte oko rzuciło błyskawicę.
Uczynił ruch, oznaczający, że pragnie pić.
Pośpieszono dać mu wody, wina, lemonjady, ale kiwnął głową przecząco.
Nie tego chciał.
Kazał sobie podać papier i atrament.
Usłuchano go, aby żadna myśl wielkiego geniuszu, nawet gorączkowa, nie zaginęła.
Ujął pióro i pewna ręka nakreślił dwa słowa: „Spać, umrzeć“.
Były to dwa słowa Hamleta.
Gilbert udał, że nie rozumie.
Mirabeau upuścił pióro, chwycił rękami za piersi, jakby je chciał rozerwać, wydał kilka niewyraźnych krzyków, ujął znów za pióro, a czyniąc nadludzki wysiłek, aby zapanować nad boleścią, napisał: „Bóle stały się kłójące, nie do zniesienia. Czy godzi się zostawiać cierpiącego przyjaciela przez całe godziny, dnie może, kiedy kilka kropel opjum może zakończyć męczarnie?“...
Ale doktór się wahał. Tak, jak powiedział choremu, w stanowczej chwili będzie razem ze śmiercią, ale ażeby jej przeszkadzać, nie dopomagać.
Bóle stawały się coraz gwałtowniejsze; chory kurczył się i gryzł poduszki.
W końcu bóle przerwały więzy paraliżu.
— O!... doktorzy, doktorzy!... — zawołał Mirabeau. — Czy nie jesteś mym doktorem, mym przyjacielem, Gilbercie?... Czy nie obiecywałeś mi oszczędzić podobnej śmierci?... Czy chcesz, abym żałował mego w tobie zaufania?... Gilbercie, odwołuję się do twojej przyjaźni!... do twego honoru!...
I z westchnieniem, z jękiem, z krzykiem, opadł na poduszki.
Gilbert westchnął zkolei i wyciągając rękę do Mirabeau:
— Dobrze, mój przyjacielu — rzekł — dostaniesz, czego żądasz.
I wziąwszy pióro, napisał receptę na mocną dozę syropu makowego, w wodzie destylowanej.
Ale zaledwie skończył pisać, gdy Mirabeau podniósł się na łóżku, żądając pióra.
Gilbert pośpieszył.
Wtedy ręka konającego, skurczona śmiercią, dotarła do papieru i ledwie czytelnem pismem skreśliła: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“
Chciał podpisać, ale mógł skreślić ledwie cztery litery swego nazwiska, i wyciągnąwszy drgającą rękę do Gilberta:
— To dla niej... szepnął.
I upadł na poduszki bez ruchu, bez spojrzenia, bez oddechu.
Skonał.
Gilbert zbliżył się do łóżka, spojrzał nań, ujął za puls, położył rękę na sercu; potem zwracając się do widzów tej wielkiej sceny:
— Panowie — rzekł — Mirabeau przestał cierpieć.
I dotknąwszy po raz ostatni ustami czoła zmarłego, wziął papier którego sam znał przeznaczenie, złożył go religijnie na piersi i wyszedł, uważając, że niema prawa dłużej polecenia zatrzymać, nad czas potrzebny dla przejścia z ulicy Chausse-d‘Antin do Tuileries.
W kilka sekund po wyjściu doktora z pokoju śmierci, wielki krzyk odezwał się na ulicy.
To wiadomość o śmierci Mirabeau zaczęła się rozchodzić.
Niedługo wszedł rzeźbiarz; przysłany był przez Gilberta, dla zachowania potomności obrazu wielkiego mówcy, w chwili, gdy uległ, walcząc ze śmiercią.
Kika minut wieczności, wróciło twarzy jego pogodę, dusza potężna odchodząc odbiła się na twarzy, którą ożywiała.
Boleść była ogromna, powszechna.
W jednej chwili rozeszła się od środka miasta wokół, z ulicy Chaussee-d‘Antin do rogatek Paryża.
Było to z rana o wpół do dziewiątej.
Lud wydał okrzyk straszliwy, potem zajął się oznakami żałoby.
Pobiegł do teatrów, zerwał afisze i drzwi pozamykał.
Tegoż wieczora tańczono na balu w jednym z pałaców ulicy Chausse-d’Antin; lud opanował pałac, rozproszył tańczących, porozbijał instrumenty muzyczne.
Prezes Zgromadzenia Narodowego zawiadomił tę instytucję o poniesionej stracie.
Natychmiast Banrrere wszedł na trybunę i zażądał, aby Zgromadzenie w protokole dnia tego wyraziło żal po stracie wielkiego męża, i nalegał, aby w imieniu ojczyzny zaproszono wszystkich członków na pogrzeb.
Nazajutrz, trzeciego kwietnia, zarząd miasta Paryża stawił się przed Zgromadzeniem, zażądał i wyjednał, aby kościół Św. Genowefy przeznaczony był na Panteon, na groby wielkich ludzi, i ażeby pierwszy Mirabeau był tam pochowany.
Nazajutrz o godzinie czwartej po południu członkowie Zgromadzenia Narodowego opuścili salę Maneżu, aby się udać do palacu Mirabeau; czekali tam na nich: dyrektor wydziału, wszyscy ministrowie i przeszło sto tysięcy osób.
Ale z tych stu tysięcy osób, ani jedna nie przybyła od królowej.
Orszak wyruszył.
Lafayette szedł na czele, jako głównodowodzący gwardią narodową państwa.
Za nim prezes Zgromadzenia Narodowego Tronchet, otoczony po królewsku dwunastu heroldami, z łańcuchami na szyi.
Potem ministrowie.
Potem Zgromadzenie, bez różnicy stronnictw, Sieyes pod rękę z Karolem de Lameth.
Za Zgromadzeniem klub Jakóbinów, jako drugie Zgromadzenie narodowe; klub odznaczał się udanym żalem; nakazał osiem dni żałoby, a Robespierre za ubogi, aby mógł kupić czarne ubranie, wynajął je, jak na żałobę po Franklinie.
Następnie cała ludność Paryża, między dwoma szeregami przeszło trzydziesto tysięcznej gwardji narodowej.
Muzyka pogrzebowa grała temu niezmiernemu tłumowi.
O ósmej dopiero godzinie orszak przybył do kościoła świętego Eustachego. Mowę pogrzebowa wygłosił Cerutti; przy ostatniem słowie dziesięć tysięcy gwardji narodowej będącej w kościele, dało ognia. Zgromadzeni, którzy tego wystrzału nie spodziewali się, wydali okrzyk. Wzruszenie było ogromne; sądzono przez chwilę, że zapadnie się sklepienie świątyni, że kościół ton będzie mogiłą dla trumny.
Przy pochodniach puszczono się w dalszą drogę; zmrok zapadł nie tylko na ulice, ale i na serca przechodzących.
Śmierć Mirabeau, w rzeczy samej sprowadziła zmierzch polityczny. Gdy Mirabeau nie żył, czyż wiedziano, jaką dalej iść drogą?... Zbrakło jedynego człowieka, który umiał poskramiać dwa ogniste rumaki, nazywające się ambicja i nienawiścią. Czuli wszyscy, że on unosi z sobą coś, czego odtąd brakować będzie w Zgromadzeniu: ducha pokoju, czuwającego wśród wojny, dobroci serca ukrytej pod gwałtownością rozumu. Każdy stracił na tej śmierci; rojaliści nie mieli już bodźca, a rewolucjoniści wędzidła. Odtąd wóz miał biec prędzej, a pochyłość była większą jeszcze. Któż mógł powiedzieć, gdzie się toczył, czy do triumfu, czy w przepaść?
Do Panteonu dotarto o północy.
Jednego tylko człowieka brakło w orszaku — Petiona.
Czemu Petion się odłączył? Sam na to odpowiedział nazajutrz, przyjaciołom pytającym go z wymówką.
Czytał plan spisku kontr-rewolucyjnego, który pisał Mirabeau.
W trzy lata potem, podczas ciemnego dnia jesiennego, już nie w sali Maneżu, ale w Tuileries, kiedy Konwencja zamordowawszy króla, królowa, pozabijawszy Źyrondystów, Kordeljerów, Jakobinów, zabiwszy siebie, nie miała już nikogo żywego do zabijania, wzięła się do umarłych. Wtedy z dziką radością oświadczyła, że pomyliła się w sądzie o Mirabeau, bo w jej oczach genjusz nie może nagrodzie zepsucia.
Wydano nową uchwałę, wykluczającą Mirabeau z Panteonu.
Przyszedł herold i na progu świątyni przeczytał uchwałę, która uznawała, że Mirabeau niegodny jest dzielić grobu z Wolterem, Rousseau i Kartezjuszem, i poleciła stróżowi kościoła, ażeby wydał trupa.
Tak więc, głos straszniejszy od głosu mającego dać się słyszeć na dolinie Józefata, zawołał przed czasem:
— Panteonie, oddaj twych zmarłych!
Panteon usłuchał; ciało Mirabeau oddano heroldowi, który, jak to sam mówił, kazał przenieść je i złożyć w zwykłem miejscu grzebalnem.
Tem zwykłem miejscem, był Clamart, cmentarz skazanych na śmierć.
I zapewne, aby tem straszniejszą uczynić karę, pochowano trumnę nocą, bez żadnego orszaku, bez krzyża, bez kamienia, bez napisu.
Dopiero później stary grabarz, zapytany przez jednego z ciekawych, którzy chcą wiedzieć czego inni nie wiedzą, poprowadził pewnego wieczora jakiegoś człowieka przez smutny cmentarz, a zatrzymując się w środku, tupnął nogą i rzekł:
— To tutaj.
A gdy ciekawy dla pewności nalegał:
— Tutaj — powtórzył — ręczę za to; pomagałem składać do grobu, i tylko co sam weń nie wpadłem, tak ciężką była ta trumna ołowiana.
Tym ciekawym człowiekiem był Nodier. Kiedyś zaprowadził mnie także do Clamart, a tupnąwszy nogą, rzekł:
— To tutaj!
Oto, przeszło pięćdziesiąt lat zmieniają się pokolenia, przechodząc po nieznanym grobie Mirabeau. Czy nie za długie to wygnanie za zbrodnię, będąca może bardziej grzechem nieprzyjaciół jego, niżeli Mirabeau samego, i czy nie czas, aby przy pierwszej sposobności, przeszperać nieczystą ziemię, w której spoczywa trumna ołowiana, tak ciężka dla biednego grabarka, i po której łatwo poznać skazanego z Panteonu?
Może Mirabeau na Panteon nie zasługuje; ale z pewnością wielu leży i leżeć będzie w chrześcijańskiej ziemi, którzy więcej od niego zasługują na cmentarz winowajców.
Tegoż ranka, drugiego kwietnia, na godzinę przed śmiercią Mirabeau, wyższy oficer marynarki, odziany w paradny mundur kapitana okrętu, skręcał do Tuileries z ulicy Św. Honoriusza. przez ulicę św. Ludwika.
Znalazłszy się na dziedzińcu stajennym, przestąpił łańcuchy, przedzielające go od wnętrza i oddawszy ukłon prezentującemu broń odwachowi, znalazł się na dziedzińcu Szwajcarów.
Przybywszy tu jak człowiek, któremu droga ta jest znaną, wąskiemi schodami i krętym korytarzem, dostał się do gabinetu króla.
Spostrzegłszy go, kamerdyner wydał okrzyk zdziwienia, prawie radości; ale on położywszy palec na ustach, rzekł:
— Panie Hue, czy król może mnie przyjąć teraz?
— Król jest z generałem de Lafayette, któremu daje dzienne rozkazy — odpowiedział kamerdyner — ale skoro tylko generał wyjdzie...
— Oznajmisz pan mnie? — spytał oficer.
— O! to zapewne niepotrzebne; Jego królewska mość czeka pana, bo od wczoraj wieczór wydał rozkazy, żeby wprowadzić pana, skoro przybędziesz.
W tej chwili odezwał się dzwonek w gabinecie monarchy.
— Słyszysz, pawie — rzekł kamerdyner — król dzwoni, zapewne, aby się o panu dowiedzieć.
— Wejdź, panie Hue, i nie traćmy czasu, jeżeli król rzeczywiście może mnie przyjąć.
Kamerdyner otworzył drzwi, a na dowód, że król jest sam, oznajmił:
— Hrabia de Charny.
— O! niech wejdzie! niech wejdzie! — zawołał król czekam go od wczoraj.
Charny żywo przystąpił, a zbliżając się do króla z pośpiechem pełnym szacunku, rzekł:
— Najjaśniejszy Panie, spóźniłem się o kilka godzin, ale gdy powiem Waszej królewskiej mości przyczynę opóźnienia, wybaczy mi zapewne.
— Chodź, chodź, panie de Charny. Czekałem cię, to prawda, z niecierpliwością, ale z góry powiem, że ważna przyczyna uczyniła twą podróż mniej szybką. Przybyłeś, witaj więc.
I wyciągnął do hrabiego rękę, którą tenże z uszanowaniem pocałował.
— Najjaśniejszy Panie — ciągnął Charny, widząc niecierpliwość króla — odebrałem Wasz rozkaz onegdaj w nocy, a wczoraj o trzeciej zrana wyjechałem z Montmedy.
— Jakżeś pan przyjechał?
— Pocztą.
— To mi tłomaczy kilka godzin spóźnienia — rzekł król z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Charny — mogłem przyjechać konno, a prostą drogą byłbym tu najpóźniej o godzinie jedenastej wieczorem, ale chciałem poznać dobre i złe strony drogi przez Waszą królewską mość wybranej; chciałem obejrzeć, jak są urządzone stacje pocztowe, a nadewszystko chciałem wiedzieć co do minuty, wiele czasu potrzeba z Paryża do Montmedy. Wszystko notowałem i jestem w stanie za wszystko odpowiadać.
— Brawo! panie de Charny — rzekł król — jesteś przedziwny; tylko pozwól sobie powiedzieć najprzód, jak my tu stoimy, a potem powiesz mi, jak daleko wy tam zaszliście.
— O! Najjaśniejszy Panie — rzekł Charny — jeżeli mam saązić z tego, co mnie tam doszło, rzeczy bardzo źle stoją.
— Do tego stopnia, że jestem więźniem w Tuileries, kochany hrabio! Mówiłem tylko co kochanemu panu de Lafayette, który jest moim dozorcą, że wolałbym być królem Metzu, niż królem Francji: ale, na szczęście, pan właśnie przybyłeś!
— Wasza królewska mość miała mnie łaskawie objaśnić co o położenia...
— Tak, prawda, w dwóch słowach... Dowiedziałeś się pan o ucieczce moich ciotek?
— Jak wszyscy, Najjaśniejszy Panie, ale bez żadnych szczegółów.
— A! mój Boże, rzecz to bardzo prosta. Wiesz, że Zgromadzenie dozwala nam mieć przy sobie tylko księży przysięgłych. Biedne kobiety za nadejściem Wielkiej Nocy przelękły się: myślały, że narażają swe dusze, spowiadając się księżom konstytucyjnym i zgodnie z moją radą, muszę to wyznać, pojechały do Rzymu.
Żadne prawo nie sprzeciwiało się tej podróży i nie było obawy, aby dwie biedne, stare kobiety wzmocniły nazbyt partie emigrantów.
Narbonne zajął się tym odjazdem, ale nie wiem, jak się tam wziął do tego; bo zwietrzono sprawę i wizytę, w rodzaju owej wersalskiej, złożono im w Bellevue tegoż wieczora, kiedy miały odjechać.
Na szczęście wychodziły jednemi drzwiami, kiedy cała zgraja nadciągała drugiemi. Pojmujesz pan? Ani jednego gotowego powozu! Trzy miały czekać zaprzężone w wozowniach.
Do Meudon szły piechota. Tam znaleziono powozy i pojechały szczęśliwie.
W trzy godziny potem ogromny powstał ruch w Paryżu; ci co poszli, aby przeszkodzić ucieczce, zastali gniazdo cieple lecz puste.
Nazajutrz prasa zawyła; Marat krzyczał, że uwiozły miljony; Desmoulins, że uprowadziły delfina.
Nic z tego wszystkiego nie było prawdą; biedne kobiety miały kilka tysięcy franków przy sobie: a i tak były same dość zakłopotane, ażeby jeszcze dziecko zabierać mogły z sobą: ono by je wydało.
Poznano je nawet, najprzód w Moret, gdzie je puszczono, potem w Arnay-le-Duc, gdzie je przytrzymano.
Musiałem pisać do Zgromadzenia o wolny przejazd dla nich, a mimo to Zgromadzenie cały dzień rozprawiało.
Nakoniec, upoważnione zostały do dalszej podróży, pod warunkiem, że komitet przedstawi prawo o emigracji.
— Tak — rzekł Charny — ale sądziłem, że na wspaniałą mowę pana de Mirabeau, Zgromadzenie prawo komitetu odrzuciło.
— Bezwątpienia, odrzuciło. Ale po tym małym triumfie, nastąpiło wielkie upokorzenie. Widząc wrzawą, jaką sprawił wyjazd biednych kobiet, niektórzy oddani mi przyjaciele — zostało mi ich więcej, niż sądziłem, kochany hrabio, niektórzy więc oddani mi przyjaciele, około stu szlachty, przyszło do Tuileries, ofiarując mi swe życie.
W tej chwili rozchodzi se pogłoska, że zawiązał się spisek i że chcą mnie uwieźć.
Lafayette, którego wyprawiono na przedmieście św. Antoniego, pod pozorami, że odbudowują Bastylje, wściekły, że go oszukano, wraca do Tuileries, wchodzi tu z mieczem w ręku, aresztuje naszych przyjaciół i rozbraja.
Znajdują przy jednych pistolety, przy drugich noże.
Każdy miał to, co znalazł pod ręką. Dobrze! dzień ten zapiszą w historji, nazywać się on będzie dniem rycerzy sztyletu.
— O! Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! straszne nastały czasy! — rzekł Charny, skłaniając głową.
— Poczekaj pan. Każdego roku jeździmy do Saint-Cloud; rzecz to ułożona i praktykowana oddawna. Onegdaj, zamawiamy konie; schodzimy i widzimy pięćset osób koło powozów. Wchodzimy; nie można kroku stąpić; lud chwyta za cugle, oświadcza, że chcą uciekać, ale że nie uciekną. Po godzinie bezskutecznych usiłowań trzeba było powrócić. Królowa płakała ze złości.
— Ale czy nie było tam generała de Lafayette, aby nakazał szacunek dla Waszej królewskiej mości?
— Lafayette! wiesz pan, co on robił? Kazał dzwonić na alarm u św. Rocha; biegł do ratusza, żądając czerwonej chorągwi, i oświadczając, że ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Ojczyzna w niebezpieczeństwie, bo król i królowa jadą do Saint-Cloud! Wiesz pan, kto mu odmówił, kto mu wydarł z rak czerwoną chorągiew, którą już trzymał?... Danton i dlatego utrzymują, że Danton jest zaprzedany, że dostał sto tysięcy franków ode mnie. Oto, jak stoimy, kochany hrabio, nie licząc konającego Mirabeau, który może już umarł w tej chwili.
— Więc, tembardziej spieszyć się trzeba. Najjaśniejszy Panie.
— Tak też uczynimy. Powiedz pan, coście z panem de Bouille uradzili! Jest silny zapewne. Sprawa w Nancy dopomogła mi zwiększyć zakres jego dowództwa, oddałem mu nowe wojska pod rozkazy.
— Tak, Najjaśniejszy Panie; ale, na nieszczęście, rozkazy ministra wojny krzyżują nasze projekty. Odjął mu pułk huzarów saskich, odmawia pułków szwajcarskich. Z wielkim trudem zatrzymał w Montmery pułk piechoty de Bouillon.
— Czy wątpi teraz?
— Nie. Najjaśniejszy Panie, to tylko kilka szans mniej: ale mniejsza! w podobnych przedsięwzięciach wszystko zależy od przypadku, a jeżeli będzie rzecz dobrze poprowadzona, mamy na sto — dziewięćdziesiąt szans.
— W takim razie, wróćmy do tej rzeczy.
— Najjaśniejszy Panie, Wasza królewska mość jest zdecydowany jechać przez Chalons, Sainte-Menehould, Clermont i Stenay, chociaż droga ta o dwadzieścia mil dłuższa i w Varennes niema stacji pocztowej.
— Mówiłem już panu de Bouille, jakie są po temu powody.
— Tak. Najjaśniejszy Panie, i on przedstawił nam w tym przedmiocie rozkazy Waszej królewskiej mości. Nawet w skutek tych rozkazów zrewidowałem całą drogę, przejrzałem krzak po krzaku, kamień po kamieniu; praca ta musi być w rękach Waszej królewskiej mości.
— Tak, kochany hrabio. Znam drogę, jakbym ją sam wytykał.
— Oto Najjaśniejszy Panie, moje objaśnienie z ostatniej podróży.
— Mów, panie de Charny, słucham cię, a dla jasności, oto mapa twojej roboty.
I król wyjął z pudełka mapę, którą rozłożył na stole. Nie była to mapa odbita, ale rysowana odręcznie, i jak mówił Charny, nie brakło tam ani drzewa, ani kamienia; było to dzieło przeszło ośmiomiesięcznej pracy.
Charny i król pochylili się nad mapą.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział Charny — prawdziwe niebezpieczeństwo dla Waszej królewskiej mości znacznie się w Sainte-Menehould a skończy się w Stenay. Na tych ośmnastu milach trzeba rozstawić nasze oddziały.
— Czy nie możnaby ich zbliżyć do Paryża, panie de Charny?... posunąć je aż ku Chalons, naprzykład?
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Olivier — to trudno. Chalons za wielkiem jest miastem, aby czterdziestu, pięćdziesięciu, a nawet stu ludzi, mogło zapewnić bezpieczeństwo Waszej królewskiej mości, gdyby to bezpieczeństwo było zagrożone. Pan de Bouille jest odpowiedzialnym dopiero od Sainte-Menhoudl. Wszystko co zrobić może, i o tem jeszcze z Waszą królewską mością rozmówić mi się polecił, jest to umieścić ostatni swój oddział w Pont-de-Sommevelle. Spojrzyj, Najjaśniejszy Panie, pierwsza to stacja za Chalons.
I Charny wskazał królowi palcem na mapie wspomniane miejsce.
— Niech i tak będzie — rzekł król — w dziesięć lub dwanaście godzin można być w Chalons. Ile godzin potrzebowałeś na przebycie ośmdziesięciu mil, hrabio?
— Godzin trzydzieści sześć. Najjaśniejszy Panie.
— Ale lekkim powozem i byłeś pan sam, ze służącym.
— Najjaśniejszy Panie, straciłem trzy godziny na oglądaniu i badaniu, gdzie w Varennes najlepiej obrać przeprząg, czy od strony Saint-Menehould, czy od strony Dun. Wszystko to prawie jedno. Trzy godziny stracone, zrównoważą ciężar powozu. Mojem więc zdaniem, król może przejechać z Paryża do Montmedy w trzydzieści sześć godzin.
— I cóż postanowiłeś pan o przeprzęgu w Varennes?... To punkt ważny; trzeba wiedzieć na pewno, czy nie zabraknie koni.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i mojem zdaniem konie do przeprzężenia czekać będą za miastem od strony Dun.
— Na czem opierasz pan ten projekt?
— Najjaśniejszy Panie, na samem położeniu miasta.
— Objaśnij mi to położenie, hrabio.
— Rzecz łatwa. Najjaśniejszy Panie. Przejeżdżałem kilka razy przez Varennes, od czasu wyjazdu z Paryża i kilka godzin tam przepędziłem. Varennes jest małem miasteczkiem, z szesnasto-tysięczną ludnością, złożone z dwóch części niższego i wyższego miasta, przedzielonych rzeka Aire i mostem. Niech Wasza królewska mość spojrzy tu na mapę... tu. Najjaśniejszy Panie, koło lasów Argonne, na samym skraju...
— O! widzą — rzekł król — droga skręca się ogromnie w lewie, prowadząc do Clermont.
— Tak jest. Najjaśniejszy Panie.
— Ale nie tłomaczy mi to dlaczego mamy zmienić konie za miastem?
— Zaraz to wytłomacze, Najjaśniejszy Panie. Mostu, łączącego obie części, strzeże wieża wznosząca się na ponurem, ciemnem i wąskiem sklepieniu. Tam najmniejsza przeszkoda zamknęłaby wejście; lepiej więc, żeby przebiec tam końmi wprawionemi do biegu a wziętemi z Clermontu, niż przeprzęgać je o pięć kroków przed mostem; gdyby król był przypadkiem poznany, na dany znak czterech ludzi wzbroni przejazdu.
— Dobrze — rzekł król — zresztą, w razie wahania i ty tam będziesz, hrabio.
— Będzie to dla mnie obowiązkiem i zaszczytem, jeżeli król uzna mnie godnym...
Król wyciągnął znów rękę do Oliviera.
— Więc pan de Bouille wyznaczył już drogę i ludzi?
— Już, Najjaśniejszy Panie, i czeka tylko zezwolenia Waszej królewskiej mości.
— Czy dał panu jaką notę w tym przedmiocie?
Charny wyjął z kieszeni papier złożony, który, skłoniwszy się, oddał królowi.
Król rozwinął i czytał:
„Zdaniem margrabiego de Bouille, oddziały maja być ustawione dopiero w Sainte-Menehould. Gdyby jednak król żądał, aby doszły do Pont-de-Sommevelle, ja tak proponuje rozstawić siły eskorty Jego królewskiej mości.
„1-o. W Pont-de-Sommeyelle, czterdziestu huzarów pułku Lauzun, pod dowództwem pana de Choiseul, który mieć będzie pod rozkazami podporucznika Boudet;
„2-o. W Sainte-Menehould, trzydziestu dragonów pułku królewskiego, dowódzca pan Dandois, kapitan;
„3-o. W Clermont, stu dragonów pułku hrabiego Prowancji i czterdziestu pułku królewskiego, dowódzca hrabia Karol de Damas;
„4-o W Varennes, sześćdziesięciu huzarów pułku Lauzun, pod dowództwem panów Rahrig, de Bouille syna i de Raigecourt;
„5-o. W Dun pięćdziesięciu huzarów, pułku Lauzun, dowódzca pan Deslon, kapitan;
„6-o. W Mouzay, pięćdziesięciu jezdnych z pułku Royal-allemand, z panem Guntzer, kapitanem;
„7-o. Wreszcie w Stenay, pułk Royal-allemand, dowodzony przez pułkownika barona de Mandell“.
— To mi się wydaje dobrem — rzekł król. — Ale pod jakim pozorem oddziały te przez kilka dni stać będą w tych wsiach i miasteczkach?
— Najjaśniejszy Panie, pozór gotów, będą czekały na znaczna sumę pieniędzy, którą ministerjum posyła dla armji północnej.
— No — rzekł król — z widocznem zadowoleniem — wszystko jest obmyślone.
Charny skłonił się.
— Co do pieniędzy — dodał król — nie wiesz pan, czy pan de Bouille, odebrał przesłany miljon?
— Tak jest. Najjaśniejszy Panie; tylko Wasza królewska mość wie, że ten, miljon był w asygnatach, które tracą dwadzieścia na sto.
— Ale czy tak chociaż mógł je zmienić?
— Najjaśniejszy Panie, najprzód znalazł się wierny poddany Waszej królewskiej mości, i tyle szczęśliwy, że mógł sam jeden wziąć sto tysięcy franków bez potrącenia, naturalnie.
Król spojrzał na Oliviera.
— A reszta, hrabio? — zapytał.
— Resztę — powiedział hrabia de Charny — wymienił pan Bouille syn, u bankiera swego ojca, pana Perregaux, który mu wypłacił całą sumę wekslami na dom Betchman w Frankfurcie; dom ten weksel akceptował, więc w danej chwili nie zabraknie pieniędzy.
— Dziękuję, panie hrabio, rzekł Ludwik XVI, teraz musisz mi powiedzieć nazwisko tego wiernego sługi, który może naraził swój majątek dając te sto tysięcy panu de Bouille.
— Najjaśniejszy Panie, ten wierny sługa Waszej królewskiej mości jest bardzo bogaty, nie ma więc żadnej zasługi w tem, co uczynił. Nic nie szkodzi, panie, życzę sobie wiedzieć jego nazwisko.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Charny — z ukłonem — on za jedyny położył warunek, ażeby pozostać bezimiennym.
— Jednakże — rzekł król — pan go znasz?
— Znam go, Najjaśniejszy panie.
— Panie de Charny — rzekł wtedy król z godnością, jaką miał w pewnych chwilach — oto pierścień bardzo dla mnie cenny... — I zdjął z palca skromną złotą obrączkę. — Wziąłem go z ręki umarłego ojca, kiedy ją zlodowaciałą całowałem. Ta jest jego wartość dla mnie... nie inna; ale dla serca, które mnie zrozumieć potrafi, pierścień ten droższy będzie nad djament. Powtórz temu wiernemu słudze, to, co ci powiedziałem, panie de Charny i daj mu ten pierścień odemnie.
Dwie łzy potoczyły się z oczu hrabiego Charny; z piersią podniesioną prędkim oddechem, ugiął kolano, aby przyjąć pierścień z rąk króla.
W tej chwili drzwi się otworzyły. Król żywo odwrócił się, bo te drzwi z hałasem otwarte, były przełamaniem praw etykiety i mogły być tłomaczone tylko nagła potrzebą.
Była to królowa; królowa blada z kawałkiem papieru w ręku.
Ale na widok hrabiego, klęczącego przed królem, gdy, całując pierścień, kładł go sobie na palec, wypuściła z rąk papier i wydała okrzyk zdziwienia.
Charny powstał i z szacunkiem skłonił się królowej, która szeptała półgłosem:
— Pan de Charny!... Pan de Charny!... tu... u króla... w Tuileries?
I cicho dodała:
— A ja nic nie wiedziałam!...
Taka była boleść w oczach tej kobiety, że Charny, który nie dosłyszał ostatnich słów, ale je odgadł, postąpił dwa kroki ku niej.
— Przybyłem w tej chwili — powiedział — i miałem prosić króla o pozwolenie powitania Waszej królewskiej mości.
Krew wróciła na lica królowej.
Dawno już nie słyszała jego głosu, a w głosie owej słodyczy, z jaką przemawiał w tej chwili.
Wyciągnęła wtedy obie ręce, idąc ku niemu, ale niedługo jednę z nich oparła na sercu, które pewno biło za gwałtownie.
Charny wszystko widział, wszystko odgadł, jakkolwiek wzruszenia w kilku wierszach tu opisane, trwały tylko chwilę, podczas której król podnosił papier wypadły z rąk królowej, a wiatrem w głąb pokoju podrzucony.
Król czytał, ale nic nie mógł zrozumieć.
— Co znaczą te trzy słowa: „Uciekać!... uciekać!... uciekać!...“ i ta połowa podpisu? — spytał król.
— Najjaśniejszy panie — odparła królowa, to znaczy, że pan de Mirabeau skonał przed chwilą, a to jest jego rada dla nas przed śmiercią.
— Najjaśniejsza pani — podjął król — rady usłuchamy, bo jest dobrą, a nadeszła już chwila nawet jej wykonania.
Potem zwracając się do Oliviera, dodał:
— Hrabio, możesz iść za królową i wszystko jej opowiedzieć.
Królowa spojrzała z kolei na króla i na hrabiego, a zwracając się do pana de Charny:
— Chodź pan, panie hrabio — rzekła.
I wyszła szybko, bo gdyby chwile dłużej została, niepodobnaby jej było ukryć sprzecznych uczuć, rozrywających jej serce.
Królowa wróciła do siebie i upadła na kanapę, dając znak hrabiemu, aby zamkną drzwi za sobą.
Na szczęście, buduar był pusty, a to dzięki Gilbertowi, który, rozmawiając przed chwilą z królową, aby jej oddać ostatnie polecenie Mirabeau, oświadczył, że pragnie widzieć się z nią bez świadków.
Zaledwie usiadła, przepełnione jej serce wezbrało i wybuchła łkaniem.
Łkania te były tak silne i prawdziwe, że odszukały w głębi serca Oliviera resztki jego miłości.
Resztki miłości, bo gdy tak wielka namiętność, jaka widzieliśmy rodzącą się i wzrastająca, spłonie w sercu człowieka, to, z wyjątkiem wielkich wypadków, kiedy miłość przechodzi w nienawiść, nie gaśnie ona w zupełności nigdy.
Charny w szczególnem był położeniu; a mogą je ocenić ci tylko, którzy się w podobnem znajdą. Czuł w sobie dziwna i nową miłość.
Kochał już Andreę całym serca płomieniem.
Kochał jeszcze królowę całą litością swej duszy.
Za każdem rozdarciem tej biednej miłości, rozdarciem, spowodowanem przez egoizm, czuł krwawiące się serce kobiety, i, jak każdy, komu miłość dawna jest ciężarem, pojmował ten egoizm, nie mając siły przed sobą go usprawiedliwić.
A jednak, ilekroć boleść taka wybuchła przed nim bez skarg i wymówek, mierzył głębokość tej miłości; przypomniał sobio wiele to ludzkich przesdów, wiele obowiązków towarzyskich.
ta kobieta dla niego poświęciła, a pochylony nad przepaścią, nie mógł rzucić w nią łzy żalu, słowa pociechy.
Ale czy przez łkania i łzy nie przebijały się skargi i wymówki? W tejże chwili Charny przypominał sobie wymagania miłości, tę wolę bezwarunkową, ten despotyzm królewski połączony z wyrazem przywiązania, z dowodami namiętności; sztywniał przeciw wymaganiom, uzbrajał się przeciwko despotyzmowi, walczył z tą wolą, porównywał z niemi łagodne, niezmienne lica Andrei, i przenosił marmurową statuę, z całym jej chłodem, nad ten obraz namiętny, gotowy zawsze rzucać błyskawicę miłości, zazdrości i dumy.
Teraz królowa płakała, milcząc.
Przeszło ośm miesięcy nie widziała Oliviera. Wierny przyrzeczeniu danemu królowi, hrabia, przez cały czas nie odzywał się do nikogo. Królowa nic nie wiedziała o tem istnieniu, tak ściśle z jej własnem związanem, iż przez lat kilka sądziła, że tylko zerwaniem obu możnaby je rozłączyć.
A jednak Charny oddalił się od niej, nie mówiąc, dokąd jedzie. Tylko jedna została jej pociecha, wiedziała, że Charny pracuje dla króla i dlatego mówiła sobie: „Pracując dla króla, pracuje i dla mnie; a więc musi o mnie myśleć, choćby chciał nawet zapomnieć“.
Ale słaba to była pociecha, kiedy pierwej myśl jego w zupełności do niej należała. Dlatego za ujrzeniem Oliviera nagle, gdy się go najmniej spodziewała, u króla, gdzie go w dniu wyjazdu spotkała, wszystkie boleści, wstrząsające jej dusza, wszystkie myśli męczące serce, wszystkie łzy, palące jej oczy podczas długiej nieobecności hrabiego, wróciły naraz tłumnie, aby przepełnić jej piersi cierpieniem przygasłem i bólem, który zdawał się już przemijać.
Płakała, aby płakać; łzy zadusiłyby ją, gdyby nie wybuchły nazewnątrz.
Płakała, nie mówiąc słowa. Czy z radości?... czy z bólu?... Z jednego i z drugiego; każde wielkie wzruszenie kończy się łzami.
Dlatego nic nie mówiąc, jednak bardziej z miłością niż z szacunkiem, Charny zbliżył się do królowej i odjąwszy jedną z rąk, któremi sobie twarz zasłaniała i przyciskając ją do ust, wyrzekł:
— Najjaśniejsza pani, jestem dumny i szczęśliwy, że mogę cię upewnić, iż od dnia wyjazdu, cały czas Wami byłem zajęty.
— Olivierze, Olivierze! — powiedziała królowa, — był czas gdyś mniej się mną zajmował, a więcej myślał o mnie.
— Najjaśniejsza pani — odparł Charny — król włożył na mnie wielką odpowiedzialność; odpowiedzialność ta nakazywała mi milczenie do chwili, w której ukończy się moje posłannictwo. Dziś to się stało dopiero. Dziś mogę cię widzieć i mówić; kiedy dotychczas nawet pisać nie mogłem.
— Piękny to przykład prawości, Olivierze — rzekła smutno królowa — szkoda, że dałeś go kosztem innego uczucia.
— Najjaśniejsza pani — wtrącił Charny — ponieważ król zezwolił, może objaśnię was, com dla waszego ocalenia uczynił.
— O! Olivierze! — podjęła królowa — czyż nie masz przedtem nic śpieszniejszego do powiedzenia?
I czule ścisnęła rękę hrabiego, patrząc nań wzrokiem, za który dawniej on oddałby życie, a teraz przynajmniej poświęcić je był gotów.
I patrząc nań, dostrzegła w nim, nie zakurzonego podróżnika, ale dworzanina pełnego elegancji, który poświęcenie swoje poddał wszelkim prawom etykiety.
Ten strój, mogący zadowolić najwięcej wymagającą królowę, zaniepokoił kobietę.
— Kiedyżeś pan przyjechał? — zapytała.
— W tej chwili. Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny.
— I przybywasz pan?...
— Z Montmedy.
— Więc przebiegłeś pół Francji?
— Od wczoraj zrana przejechałem mil pięćdziesiąt.
— Konno, czy powozem?
— Pocztą.
— Jakże po tak długiej i męczącej podróży, wybacz mym pytaniom, Olivierze, jesteś tak dobrze oczyszczony, uczesany i strojny, jak adjutant generała de Lafayette, wychodzący prosto ze sztabu? Wiadomości, które przyniosłeś, nie są więc tak ważne?
— Przeciwnie, bardzo ważne. Najjaśniejsza Pani; ale sądziłem, że gdybym zajechał do Tuileries pocztą, zakurzony i zabłocony, wzbudziłbym ciekawość. Król niedawno mówił mi, jak bardzo jesteście strzeżeni, i winszuję sobie mojej ostrożności, że przyszedłem pieszo, w mundurze, jak oficer, który po tygodniu nieobecności, przychodzi się zaprezentować.
Królowa konwulsyjnie ścisnęła rękę hrabiego; widocznie miała jeszcze uczynić jedno pytanie najważniejsze.
Dlatego użyła innego sposobu do zapytania.
— A! prawda — rzekła głosem stłumionym, zapomniałam, że masz pan mieszkanie w Paryżu...
Charny zadrżał. Teraz dopiero zrozumiał prawdziwy cel badania.
— Ja? mieszkanie w Paryżu? — rzekł. — Gdzież to. Najjaśniejsza Pani?
Królowa uczyniła wysiłek.
— Ależ przy ulicy Coq-Heron — rzekła. — Czy nie tam mieszka hrabina?
Charny omało się nie uniósł jak koń, którego ostroga w niezagojoną jeszcze ranę uderza; ale w głosie królowej takie było wahanie, taki wyraz boleści, że ulitował się nad cierpieniem tej, która tak wyniosła i tyle panująca nad sobą, do tego stopnia wzruszenie swe mogła okazać.
— Najjaśniejsza pani — rzekł z wyrazem głębokiego smutku, który niezupełnie cierpieniem królowej był spowodowany — zdawało mi się, żoe miałem zaszczyt powiedzieć jej przed odjazdem, iż dom pani de Charny nie jest moim. Wstąpiłem do mego brata, wicehrabiego Izydora de Charny i u niego zmieniłem ubranie.
Królowa krzyknęła z radości i osunąwszy się na kolana, poniosła do ust rękę Oliviera.
Ale z taką szybkością jak ona, hrabia podniósł ją pod ręce i zawołał:
— O! Najjaśniejsza pani! co czynisz?
— Dziękuję ci, Olivierze — rzekła królowa głosem tak czułym, że Charny uczuł łzy w oczach.
— Dziękujesz mi pani... — rzekł. — Mój Boże! za co?
— Za co?... pytasz mnie, za co? — zawołała królowa. — Ależ za jedną chwilę prawdziwej radości od dnia twego wyjazdu. Mój Boże! wiem o tem, że szaleństwem, gonem litości, jest zazdrość. Ty, także byłeś kiedyś zazdrosnym, Olivierze; zapominasz dziś o tem. O! mężczyźni, kiedy ich ogarnie zazdrość, są bardzo szczęśliwi; mogą się bić z rywalami, zabić ich lub zginąć; ale kobiety mogą płakać tylko, chociaż wiedzą, że łzy te są nieużyteczne i niebezpieczne, bo zamiast zbliżyć nas do tego, który jest ich powodem, często go oddalają; ale taki to jest obłęd w miłości, człowiek widzi przepaść, a zamiast uciec, rzuca się w nią. Dziękuję ci raz jeszcze, Olivierze; widzisz, jestem wesołą i już nie płaczę.
I w rzeczy samej, królowa usiłowała śmiać się, ale czy wskutek cierpień oduczyła się być wesołą, dość, że śmiech jej był tak smutny i bolesny, że aż Charny zadrżał.
— O! mój Boże — szepnął — czy podobna, abyś tyle cierpiała?
Marja Antonina złożyła ręce.
— Dzięki ci, Boże! — rzekła — bo gdy on zrozumie mą boleść, nie będzie miał siły nie kochać mnie!
Charny czuł się pociągniętym ku pochyłości, na której potem nie mógłby się zatrzymać. Uczynił wysiłek, jakby ślizgając się po lodzie, i cofnął się wstecz, nie myśląc o tem, że lód pęknąć może.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — czyż nie pozwolisz, abym opowiedział, co miałem szczęście dla was uczynić, podczas mojej nieobecności?
— A! Charny — powiedziała królowa — wolałam to, coś mówił przed chwilą, ale masz słuszność, kobieta nie może długo zapominać, że jest królową. Mów, panie ambasadorze, kobieta otrzymała to, czego miała prawo wymagać, królowa cię słucha.
Wtedy Charny opowiedział jej wszystko, jak był do pana de Bouille posiany, jak hrabia Ludwik przybył do Paryża, jak krzak po krzaku zwiedzał drogę, którą miała uciekać królowa; jak w końcu przybył, ażeby powiedzieć królowi, że teraz trzeba tylko projekt urzeczywistnić.
Królowa słuchała go z uwagą i z głęboka wdzięcznością.
Zdawało jej się niepodobieństwem, ażeby proste poświęcenie zachodziło tak daleko.
Tylko miłość gorąca i niespokojna mogła przewidzieć tyle przeszkód i tyle znaleźć środków zbawiennych.
Pozwoliła mu więc mówić, od początku do końca, a gdy skończył, spojrzała nań z niewysłowioną czułością i rzekła.
— Więc będziesz bardzo szczęśliwym, gdy mnie ocalisz, Olivierze?
— O! — zawołał hrabia — pytasz mnie o to, Najjaśniejsza Pani? Ależ to marzenie moje, a gdy się ziści, będzie to chwała mojego życia!
— Wolałabym, aby to było nagrodą twej miłości — rzekła smutno królowa. — Lecz mniejsza o to... Pragniesz więc, aby dzieło ocalenia króla, królowej i królewicza Francji przez ciebie było spełnione?
— Czekam tylko Jej królewskiej mości zezwolenia, aby poświęcić wam życie.
— Tak, rozumiem, mój przyjacielu — rzekła królowa — poświęcenie to ma być czyste i wolne od wszelkiego innego uczucia. Niepodobna, aby mąż mój i dzieci, ocaleni zostali ręką, któraby nie śmiała wyciągnąć się do nich, gdyby się na tej wspólnej drodze poślizgnęli. Oddaję ci ich życie i moje, bracie mój, ale ty będziesz miał litość nade mną?
— Litość nad tobą, Najjaśniejsza Pani? — zapytał Charny.
— Tak. Nie zechcesz, aby w chwilach, gdy będę potrzebowała całej siły, odwagi, całej przytomności umysłu, myśl to szalona może, ale co chcesz! są ludzie, którzy boją się w nocy widm, z których za dnia żartują — nie chcesz więc, aby wszystko przepadło dla jakiejś obietnicy, jakiegoś słowa danego?... Nie zechcesz tego, nieprawdaż?
Charny przerwał królowej:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — chciałbym ocalić Waszą królewską mość; chciałbym szczęścia dla Francji; chciałbym z chwałą ukończyć rozpoczęte dzieło, i wyznaję, żałuję, że tak mały dowód poświęcenia dać mogę Waszej królewskiej mości. Przysięgam, że jedynie za pozwoleniem Waszej królewskiej mości widzieć się będę z panią de Charny.
I, skłoniwszy się królowej zimno lecz z szacunkiem, wyszedł, zanim ścięta lodem tych słów, próbowała go zatrzymać.
Ale ledwie Charny zamknął drzwi za sobą, załamała ręce i zawołała boleśnie:
Tegoż roku, dziewiętnastego czerwca, o ósmej zrana, Gilbert przechadzał się wielkiemi krokami w mieszkaniu swojem, przy ulicy św. Honorjusza, a od czasu do czasu stawał przy oknie i wyglądał kogoś niecierpliwie.
Trzymał w ręku złożony we czworo papier z pieczęciami, zapewne ważny, bo kilka razy w tych chwilach oczekiwania, rozkładał go i czytał, składał i rozkładał, i czytał, a potem znów składał.
Nareszcie usłyszawszy turkot zatrzymującego się powozu, pobiegł żywo do okna, ale było za późno; osoba, która przybyła, weszła już do sieni.
Jednak Gilbert jakby odgadł gościa, bo otwierając drzwi przedpokoju, rzekł:
— Janie! otwórz drzwi panu hrabiemu do Charny.
I po raz ostatni przeczytał papier rozłożony, kiedy Jan zamiast pana de Charny, oznajmił:
— Hrabia Cagliostro.
Imię to tak dalekie było od myśli Gilberta, że zadrżał, jakby olśniony błyskawicą.
Szybko złożył papier i schował go do kieszeni.
— Hrabia Cagliostro? — powtórzył, zdziwiony jeszcze tem nazwiskiem.
— E! mój Boże, tak, to on sam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia; — wprawdzie, nie mnie oczekiwałeś, ale pana de Charny. Pan de Charny zajęty jest w tej chwili — czem, powiem ci później, dopiero za pół godziny przyjdzie;. wiedząc o tem, pomyślałem: „Ponieważ jestem w tych stronach, wejdę na chwilę do doktora Gilberta“. Mam nadzieje, że lubo nieoczekiwany, źle przyjętym nie będę.
— Kochany mistrzu — rzekł Gilbert — wiesz, że o każdej godzenie dnia i nocy serce moje i drzwi są dla ciebie otwarte.
— Dziękuję ci, Gilbercie. Nastąpi dzień, gdy będę mógł ci dowieść, jak bardzo cię kocham. Teraz porozmawiajmy.
— A o czem? — spytał Gilbert z uśmiechem, bo obecność Cagliostra zawsze mu jakieś nowe zdziwienie zwiastowała.
— O czem? — powtórzył Cagliostro — o modnym przedmiocie rozmowy, o rychłym wyjeździe króla.
Gilbert uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele, ale uśmiech ani na chwile nie zniknął z ust jego; umiał już tyle panować nad sobą, że chociaż pot perlił się na czole, jednakże nie bladł.
— A ponieważ przedmiotu tego wystarczy nam na czas jakiś — ciągnął Cagliostro, — więc siadam.
I Cagliostro usiadł.
Zresztą, gdy przeminęło pierwsze uczucie zgrozy, Gilbert pomyślał, że skoro przypadek sprowadził doń Cagliostra, był to przypadek Opatrznościowy. Cagliostro, który nie miał dlań tajemnic, powie mu zapewne wszystko, co wie o wyjeździe króla i królowej.
— A więc — dodał Cagliostro, widząc, że Gilbert czeka — rzecz postanowiona na jutro?
— Kochany mistrzu — powiedział Gilbert — wiesz, że zwykle pozwalam ci mówić do końca, nawet wtedy, gdy błądzisz, zawsze się czegoś nauczę, nietylko z rozmowy, ale i z każdego twojego wyrazu.
— A w czem to pomyliłem się dotąd, Gilbercie? — spytał Cagliostro. — Czy wówczas, kiedy przepowiedziałem ci śmierć Favrasa, chociaż w stanowczej chwili czyniłem wszystko, co mogłem, aby do tego niedopuścić? Czy, kiedy ci mówiłem, że sam król intryguje przeciw Mirabeau, i Mirabeau nie będzie ministrem? Czy, kiedy mówiłem, że Robespierre wzniesie rusztowanie Karola I-go, a Bonaparte tron Karola Wielkiego? Ta możesz mnie o błąd posądzić, bo niektóre z tych rzeczy spełnią się przy końcu tego stulecia lub na początku przyszłego. Otóż dzisiaj, kochany Gilbercie, wiesz lepiej, niż ktobądź, że mówię prawdę, wspominając, iż król ma jutro w nocy uciekać, bo sam jesteś jednym z pomocników tej ucieczki.
— Jeżeli tak jest — rzekł Gilbert — zapewne nie żądasz ode mnie, abym ci się przyznał, nieprawdaż?
— A czyż ja potrzebuję twego wyznania? Wiesz dobrze, że nietylko jestem tym, który jest, ale jeszcze, jestem tym, który wie.
— Ależ, w takim razie — podchwycił Gilbert — wiesz zapewne, co mówiła wczoraj królowa do pana de Montmorin, gdy pani Elżbieta nie chciała być na nabożeństwie Bożego Ciała w niedzielę: „Nie chce z nami jechać do Saint-Germain I‘Auxerrois, to mnie martwi; mogłaby jednak zasady swoje dla króla poświęcić“. Jeżeli więc królowa jedzie z królem w niedzielę do kościoła Saint-Germain l‘Auxerrois, nie wybierają się tej nocy, a przynajmniej nie w tak długa podróż.
— Tak, ale wiem — odparł Cagliostro — że wielki filozof powiedział: „Mowa na to dana człowiekowi, aby lepiej ukrywał swe myśli“. Otóż Bóg nie czyni wyjątków, aby tylko mężczyznę tym szacownym darem obdarzyć.
— Kochany mistrzu — rzekł Gilbert, próbując zachować ton żartobliwy — czy znasz historję niewiernego apostoła?
— Który zaczął wierzyć, gdy mu Chrystus swe ręce, nogi i bok pokazał. Otóż, kochany Gilbercie, królowa, nie chcąc się pozbawić wygody i przyzwyczajeń w czasie podróży, która podług obliczeń pana de Charny ma trwać trzydzieści sześć godzin, zamówiła u pana de Brosse, przy ulicy Notre-dame-des Victoires, śliczną szkatułkę z przyborami, srebrną, pozłacaną, przeznaczoną dla arcyksiężniczki Krystyny w Niderlandach. Neseser wczoraj ukończony przyniesiono wieczorem do Tuileries; — to dla rąk.
Jadą oni w wielkiej kolasie podróżnej na sześć osób. Zamówił ją u Louis pan de Charny, który jest tam w tej chwili i wypłaca mu sto dwadzieścia pięć luidorów, jako połowę umówionej sumy; próbowano jej wczoraj i próbę wytrzymała; raport pana Izydora de Charny był dokładny; — to dla nóg.
Wkońcu pan de Montmorin, nie wiedząc nawet co podpisuje, wydał dziś rano paszport dla baronowej Korff, jej dwojga dzieci, dwóch panien służących, intendenta i trzech lokajów. Pani de Korff, to pani de Tourzel, guwernantka dzieci Francji; jej dwoje dzieci, to córka królewska i delfin; jej dwie służące, to królowa i pani Elżbieta; jej intendent, to król; nakoniec trzej lokaje ubrani jak kurjerzy, którzy mają wyprzedzać i towarzyszyć powozowi, to pan Izydor de Charny, pan de Malden i pan de Valory; paszport, czyli papier, który trzymając, za wejściem mojem schowałeś do kieszeni, opiewa, co następuję;
„W imieniu Króla.
„Zalecamy przepuścić panią baronowa de Korff z jej dwojgiem dzieci, służąca, kamerdynerem i trzema lokajami.
Czy dobrze poinformowany jestem, kochany Gilbercie?
— Z wyjątkiem małej sprzeczności miedzy słowami pana, a wspomnianym paszportem...
— Jakiej sprzeczności?
— Mówisz pan, że królowa i pani Elżbieta zabrała dwie służące pani de Tourzel, kiedy na paszporcie widzę tylko jednę.
— A widzisz... Bo za przybyciem do Bondy, pani de Tourzel, która sądzi, że pojedzie do Montmedy, wysiądzie. Pan de Charny, człowiek poświęcony, na którego można liczyć, wsiądzie do powozu na jej miejsce, aby wyglądał przez drzwiczki i wrazie potrzeby dobył pistoletów. Królowa zostanie wtedy panią de Korff, a ponieważ będzie w powozie tylko pani Elżbieta, niepotrzebnie więc było oznaczać na paszporcie dwie służące.
Teraz czy chcesz innych szczegółów? Dobrze; szczegółów mi nie brak.
Ucieczka miała być dokonaną pierwszego czerwca: panu de Bouille wiele na tem zależało, napisał nawet w tym przedmiocie do króla list dosyć ciekawy, w którym prosi go o pośpiech, z uwagi, że wojska się psują i że za nic odpowiada, jeżeli żołnierze przystąpią do federacji.
Otóż — dodał Cagliostro tonem szyderskim — te słowa: psują się, znaczą, że armja, mając do wyboru między monarchją, która szlachcie poświęcała lud, oficerowi żołnierza — a konstytucją, nagradzającą zasługi — niewdzięczna armja ku niej się pochyla.
Ale ani powóz, ani szkatułka, nie były gotowe: niepodobna więc było jechać pierwszego czerwca, co było wielkiem nieszczęściem, bo armja mogła się bardziej zepsuć, a żołnierze zaprzysięgli konstytucje: dlatego oznaczono ósmy czerwca; ale pan de Bouille zapóźno był zawiadomiony i odpowiedział, że nie będzie gotów aż na 12-go: lepszy byłby 11-ty, lecz w dniu tym jedna kobieta, wielka demokratka, co więcej, kochanka pana de Gouvion, adjutanta pana de Lafayette — pani de Rechereul była dyżurną przy delfinie, i obawiano się, aby nie odkryła, jak mówił biedny pan de Mirabeau, tego przysmaku, który ukrywają królowie w swych pałacach.
Dwunastego, król przypomniał sobie, że za sześć dni odbierze czwartą część listy cywilnej, sześć miljonów. Do kata! przyznasz sam Gilbercie, że warto było zaczekać! Prócz tego, cesarz Leopold, wielce lubiący zwlekać, Fabjusz monarchiczny, obiecał, że z piętnastoma tysiącami Austrjaków zajmie 15-go Arlon.
Ani słowa! dojmujesz, że nic dobrej woli braknie tym dobrym królom, ale mają pewne interesa do ukończenia. Austrja połknęła Liege i Brabant, a w tej chwili trawiła miasto i prowincje; otóż Austrja jest jak boa; śpi kiedy trawi. Katarzyna pobiwszy królika Gustawa III, zawarła z nim pokój, aby miał czas w Akwizgranie powitać królowę Francji, kiedy wysiadać będzie z powozu; — filozoficzne Prusy i filantropijna Anglja przygotowują się rozciągnąć, pierwsze na brzegach Renu, druga na morzu Północnem.
Stanowczo więc postanowiono wyjazd na noc 19-go, to jest w niedziele, ale 18-go rano depesza od pana de Bouille, odłożyła ucieczkę na dwudziesty, to jest na jutro o północy; co sprowadzi wiele niedogodności, bo pan de Bouille musiał odwołać rozkazy. — Strzeż się, Gilbercie, strzeż się, to wszystko męczy żołnierzy i daje do myślenia ludności.
— Hrabio — rzekł Gilbert — nie chcę z tobą chytrze postępować: wszystko coś powiedział jest prawdą, a tem mniej użyję chytrości, że mojem zdaniem król nie powinienby opuszczać Francji. Teraz, wyznaj mi szczerze, zważywszy niebezpieczeństwo królowej i jej dzieci, czy jeżeli król powinien zostać jako król, czy jako człowiek, małżonek i ojciec, nie jest upoważnionym do ucieczki?
— Skoro chcesz, to ci powiem jedno, Gilbercie: Ludwik XVI nie jako ojciec, nie jako mąż, nie jako człowiek ucieka, bo jako Bourbon, wreszcie, umiałby stawić czoło niebezpieczeństwu. On opuszcza Francję, bo konstytucja przykrojona na wzór Stanów Zjednoczonych i do monarchii zastosowana, nie zostawia mu dość wolnego powietrza do oddychania: opuszcza Francję dla sprawy rycerzy sztyletowych, dla sprawy Saint-Cloud, w której chciał sprawdzić swoją wolność, a lud dowiódł mu, że jest więźniem.
W dniu podróży do Saint-Cloud dotknięto króla: kiedy z Tuileries wypędzono rycerzy sztyletowych, dotknięto sługi jego; tego król znieść już nie mógł.
Oto dlatego sprowadzono pana de Charny z Montmedy; dlatego też król, który odmówił wyjazdu z panem de Favras i swemi ciotkami, zgadza się uciekać jutro, za paszportem pana de Montmorin — który nie wie, dla kogo go podpisał. Jedzie pod nazwiskiem Duranda, w ubraniu służącego, zalecając jednak, aby włożono między pakunki, ubranie pasowe ze złotem, które miał w Cherbourgu.
Kiedy Cagliostro mówił, Gilbert wzrok w nim zagłębił, próbując odgadnąć, co było na dnie myśli tego człowieka.
Ale nadaremnie: żaden wzrok ludzki nie przeniknął szyderczej maski, która się uczeń Althotasa okrywał. Gilbert więc postanowił otwarcie do rzeczy przystąpić.
— Hrabio — rzekł — prawda jest wszystko, coś powiedział, raz jeszcze powtarzam. Teraz, w jakim celu mi to mówisz? Czy przychodzisz do mnie jako prawy nieprzyjaciel, który ostrzega, że będzie walczył? Czy jako przyjaciel z rada?
— Najprzód, kochany Gilbercie — powiedział z uczuciem Cagliostro — przychodzę jako mistrz do ucznia, aby ci powiedzieć: „Przyjacielu, fałszywą idziesz drogą, czepiając się upadającego gmachu, konającej zasady, która zowią monarchią. Tacy jak ty, nie mogą być ludźmi przeszłości, ani nawet teraźniejszości: bo są ludźmi przyszłości. Opuść sprawę w którą nie wierzysz, dla tej, w którą my wierzymy: nie oddalaj się od rzeczywistości, aby ścigać mare, a jeżeli nie zechcesz być czynnym żołnierzem rewolucji, patrz na nią z daleka, nie próbując jej w drodze zatrzymać: Mirabeau był olbrzymem, a Mirabeau upadł w tem dziele“.
— Hrabio — rzekł Gilbert — odpowiem ci na to w dniu, kiedy król, który mi zaufał będzie bezpieczny. Ludwik XVI w dziele tem użył mnie za swego pomocnika, wspólnika. Przyjąłem misje, wypełnią ją do końca, z otwartem sercem, z zamkniętemi oczami! Teraz ty mi, hrabio, odpowiedz z kolei. W tych tajemniczych zamiarach, ponurych kombinacjach, czy trzeba, aby ta ucieczka udała się lub chybiła? Jeżeli ma upaść, daremna walka, powiedz: „Nie jedźcie“! i zostaniemy, pochylimy głowy, czekając ciosu.
— Bracie! — rzekł Cagliostro — jeżeli wezwany przez Boga, który mi wyznacza drogę, musiałbym uderzyć w tych, których twe serce miłuje lub twój genjusz osłania, pozostałbym w cieniu, błagając ową potęgą, aby ci nigdy nie dała wiedzieć skąd cios pochodził. Nie, jeśli nie przychodzę jako przyjaciel — nie mogę być przyjacielem królów, ja, który byłem ich ofiarą — nie przychodzą także jako nieprzyjaciel; przychodzą z wagą w ręku, mówiąc ci: „Zważyłem losy tego ostatniego Bourbona, i nie sądzę, aby śmierć jego potrzebna była dla sprawy. Otóż, niech mnie Bóg broni, mnie, który jak Pytagoras nie śmiałem rozrządzać życiem najdrobniejszego robaczka, abym miał podnieść nierozsądnie rękę na człowieka, króla stworzenia!“ Więcej jeszcze; nietylko mówię ci: „Zostanę neutralnym“, ale dodaję jeszcze: „Potrzeba ci mojej pomocy? Masz ją“.
Gilbert po raz drugi próbował przeniknąć myśli Cagliostra.
— Dobrze! — podjął ten, przybierając znów ton szyderczy — oto znowu wątpisz. Dalejże, człowieku uczony, czy nie znasz historji o lancy Ahillesa, która raniła i uzdrawiała. Ja posiadam te lancę. Kobieta która uchodziła za królową w ogrodach Wersalu, czyż nie mogłaby uchodzić za królową w komnatach Tuileries, lub na każdej innej drodze przeciwnej tej, którą uciekać ma królowa prawdziwa? No, wszakże ofiara moja nie do pogardzenia, Gilbercie.
— Bądź zupełnie szczerym, hrabio i powiedz w jakim celu mi to ofiarujesz?
— Ależ to bardzo proste, kochany doktorze; w celu, aby król wyjechał, aby opuścił Francję, aby nam pozwolił ogłosić rzeczpospolitą.
— Rzeczpospolitą! — zawołał Gilbert zdziwiony.
— Dlaczego nie? — rzekł Cagliostro.
— Ależ, hrabio, w całej Francji nie widzę, ani jednego republikanina.
— Mylisz się, ja widzę trzech: Petiona, Kamila Desmoulina i twego sługę; to są ci, których i ty widzisz. Ja spostrzegam ich więcej, i ty zobaczysz ich także, gdy czas ich ukazania się nadejdzie.
Gilbert zamyślił się chwilę.
Potem, wyciągając rękę do Cagliostra — rzekł.
— Hrabio, gdyby szło o mnie, życie, sławę, pamięć, nie dbałbym o to: ale tu idzie o królestwo, o króla, o królowę, o ród cały, o monarchję. Zostań neutralnym, kochany hrabio, to wszystko, o co cie proszę.
Cagliostro uśmiechnął się!
— Tak, rozumiem — rzekł — ja w historji naszyjnika!... A więc, kochany Gilbercie, człowiek z historji naszyjnika da ci jednę radę.
— Cicho! — rzekł Gilbert — ktoś dzwoni.
— Mniejsza o to, wiesz, że to hrabia de Charny. Otóż radę tę i on usłyszeć i zużytkować może. Wejdź, panie hrabio, wejdź.
Charny, w rzeczy samej ukazał się we drzwiach. Widząc nieznajomego, gdy sądził, że Gilbert będzie sam, zatrzymał się wahający, niespokojny.
— Rada ta — ciągnął Gilbert — jest następująca: Strzeżcie się zbyt kosztownych szkatułek, zbyt ciężkich powozów i zbyt podobnych portretów. Bądź zdrów, Gilbercie! do widzenia, panie hrabio! a życząc wam jak i im dobrej podróży, powtórzę ich zwykłe słowa: Niech Bóg ma was w swej świętej opiece!
I prorok, skłoniwszy się przyjaźnie Gilbertowi, a z dworskością Charnemu, odszedł ścigany niespokojnym wzrokiem jednego i pytającem spojrzeniem drugiego.
— Kto jest ten człowiek, doktorze? — spytał Charny, gdy ucichł odgłos jego kroków.
— Jeden z mych przyjaciół — rzekł Gilbert człowiek, który wie o wszystkiem, ale dał słowo, że nas nie zdradzi.
— A nazwisko jego? Gilbert zawahał się.
— Baron Zannone — rzekł.
— To dziwne — podjął Charny — nie znam tego nazwiska, a jednak twarz nie jest mi obca. Czy masz paszport, doktorze?
— Oto jest, hrabio.
Teraz zobaczymy co się działo 20-go czerwca wieczorem od dziewiątej do dwunastej, w różnych punktach stolicy.
Nie bez przyczyny obawiano się pani de Rochereul; jakkolwiek służba jej skończyła się 11-go, znalazła ona jednak sposób dostania się do zamku i spostrzegła, że jakkolwiek szkatułki od klejnotów stały na swojem miejscu, brylanty królowej znikły. W rzeczy samej powierzone one zostały fryzjerowi Marji Antoniny, Leonardowi, który na kilka godzin przed swą dostojną panią miał wyjechać z panem de Choiseul, dowodzącym pierwszym oddziałem w Pont-de-Sommevelle, który także miał polecony sobie przeprząg w Varénnes, a w mieszkaniu swem przy ulicy d‘Artois, czekał ostatniego rozkazu króla.
Było to może nierozsądnie zabierać z sobą Leonarda i obarczać nim pana de Choiseul, ale któżby za granicą tak zadziwiające układał koafiury?... Cóż robić!... kiedy fryzjer jest człowiekiem genjalnym, nie łatwo go się wyrzec!...
Wynikło stąd, że pani pokojowa delfina, domyślając się, iż wyjazd na dwudziestego czerwca o jedenastej wieczorem jest oznaczony, zawiadomiła nietylko pana de Gouvion swego kochanka, ale i pana Bailly.
Pan de Lafayette udał się do króla, aby otwarcie wytłómaczył się z tej denuncjacji, i wreszcie wzruszył ramionami.
Pan Bailly, lepiej uczynił: kiedy Lafaoytte został ślepym jak astronom. Bailly stał się grzecznym jak rycerz i posłał królowej list pani de Rochereul.
Sam tylko pan de Gouvion zachował silniejsze podejrzenie. Uprzedzony przez kochankę, zaraz pod pozorem małego wojskowego zebrania, ściągnął kilkunastu oficerów gwardji narodowej; po pięciu umieścił przy różnych drzwiach, a sam z kilkoma starszymi, stanął przy drzwiach mieszkania pana de Villequier, na które polecono mu najbardziej uważać.
W tym samym czasie, przy ulicy Coq-Heron, Nr. 9, w znanym nam saloniku, młoda kobieta, piękna i spokojna na pozór, choć w duszy bardzo wzruszona, siedziała na kanapce, rozmawiając z młodym dwudziesto-kilkoletnim człowiekiem, który miał na sobie ubiór kurjera barwy słomkowej, z nożem myśliwskim, i trzymał w ręku okrągły kapelusz z galonem.
Młoda kobieta zdawała się nalegać, młodzieniec opierał się.
— Ależ powiedz, wicehrabio — mówiła — dlaczego od półtrzecia miesiąca swego pobytu w Paryżu, ani razu sam do mnie nie przyszedł?...
— Brat mój, od swego powrotu kilka razy polecił mi dać pani o sobie wiadomość.
— Wiem o tem, i tak jemu jak i tobie wdzięczną jestem, wicehrabio; ale zdaje mi się, że wyjeżdżając, mógłby sam przyjść mnie pożegnać.
— Widocznie było to dlań niepodobieństwem, skoro mnie to polecił.
— A podróż, którą macie przed sobą, czy będzie długą?...
— Nie wiem tego, pani.
— Widząc ubiór pana, mówię wy, bo musisz pan być także na wyjezdnem.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, opuszczę Paryż dziś o północy.
— Czy towarzyszysz pan swemu bratu, czy też w innym jedziesz kierunku?...
— Zdaje mi się, że pojedziemy ta samą drogą.
— Czy powiesz mu pan, żeś się ze mną widział?...
— Tak, pani, bo po silnych naleganiach, z jakiemi tu mnie wyprawił, widzę, że nigdyby mi nie przebaczył, gdybym zapomniał być u pani.
Młoda kobieta przesunęła ręka po oczach, westchnęła, a po chwili namysłu rzekła:
— Wicehrabio — jesteś szlachcicem, zrozumiesz więc cała doniosłość mego pytania: odpowiedz mi, jak gdybym rzeczywiście była twą siostrą, odpowiedz mi, jak gdybyś odpowiedział Bogu. W podróży tej, czy pan de Charny będzie narażony na niebezpieczeństwo?...
— Któż może wiedzieć — odparł Izydor, starając się wyminąć pytanie — gdzie w teraźniejszym czasie jest lub niema niebezpieczeństwa?... Gdybyś pani rano piątego października, spytała była naszego biednego brata Jerzego, czy będzie walczył z niebezpieczeństwem, odpowiedziałby z pewnością: nie; nazajutrz leżał blady, nieżywy na progu drzwi królowej. Dziś, pani, znajdujemy się wobec śmierci, nie wiedząc skąd i kiedy przyjdzie.
Andrea zbladła i rzekła:
— Więc jest niebezpieczeństwo śmierci, wicehrabio?....
— Nie powiedziałem pani tego.
— Nie, ale myślisz...
— Myślę, pani, że jeżeli masz coś powiedzieć bratu memu, przedsięwzięcie nasze jest o tyle ważne, iż możesz mi pani ustnie lub piśmiennie polecić, abym przekazał myśl twoja, życzenie lub zlecenie.
— Dobrze, baronie — rzekła Andrea, wstając — proszę cię o pięć minut.
I zimnym, wolnym krokiem, hrabina odeszła do swego pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą.
Młodzieniec niespokojnie spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na dziesiątą — szepnął — król czeka nas o wpół do dziesiątej.. Szczęściem, stad do Tuileries tylko dwa kroki.
Tymczasem hrabina wróciła po kilku chwilach z listem zapieczętowanym.
— Wicehrabio — rzekła uroczyście — powierzam to twemu honorowi.
Izydor wyciągnął rękę po list.
— Czekaj pan — powiedziała Andrea — i zrozum dobrze, co ci powiem. Jeżeli brat pana, hrabia de Charny, spełni bez wypadku to przedsięwzięcie, nie mam mu nic więcej do wyrażenia nad uwielbienie dla prawości charakteru i szacunku dla jego poświęcenia... Jeżeli będzie ranny... głos Andrei lekko się wzruszył — jeżeli będzie ranny, zapytasz pan, czy pozwoli mi przybyć do siebie, a wtedy wyślesz posłańca, któryby mi wskazał dokładnie miejsce jego pobytu. Jeżeli zostanie śmiertelnie raniony... wzruszenie mało jej mowy nie odjęło — oddasz mu ten list; jeżeli sam nie będzie mógł go przeczytać, przeczytaj mu go pan, aby przed śmiercią wiedział, co zawiera. Słowo honoru, uczynisz pan to, o co proszę?...
Izydor, zarówno jak hrabina wzruszony, wyciągnął rękę.
— Na honor, przysięgam pani!... rzekł.
— Weź więc ten list i idź, wicehrabio.
Izydor, ucałowawszy rękę hrabiny, wyszedł.
— O!... — zawołała Andrea padając na kanapę — jeżeli umrze, niech wie przynajmniej, że go kocham!...
Właśnie gdy Izydor, wychodząc od hrabiny, kładł na swej piersi list ten obok drugiego listu, dwaj ludzie tak samo jak on ubrani, zdążali do wspólnego miejsca zebrania, — do znanego nam buduaru królowej. Jeden szedł przez galerję Luwru, gdzie nań czekał Weber, kamerdyner królowej, drugi wstępował małemi schodami, któremi udał się Charny za przybyciem z Montmedy; tu czekał go Franciszek Hue kamerdyner króla.
Wprowadzono ich obu prawie jednocześnie innemi drzwiami; pierwszy wszedł pan de Valory.
W kilka sekund potem, pan de Valory ujrzał ze zdziwieniem drugiego siebie.
Dwaj oficerowie nie znali się, jednak domyślając się, że jednakowa łączy ich sprawa, podeszli ku sobie i ukłonili się.
W tejże chwili wszedł Izydor de Charny, obu oficerom równie nieznany, ale wiedzący o celu, który ich tu zgromadził.
Zapewne gotował się odpowiedzieć na pytania towarzyszów, kiedy znów drzwi się roztwarły i wszedł król.
— Panowie — rzekł Ludwik XVI, zwracając się do panów de Malden i de Valory — wybaczcie mi, żem rozporządził wami bez waszego zezwolenia, ale sądziłem, że jesteście mi wiernymi sługami, gdyż pochodzicie z szeregów mej gwardji. Zaleciłem wam pójść do wskazanego krawca i tam zamówić sobie kostjum kurjerów, następnie mieliście się dzisiaj o wpół do dziesiątej zejść w Tuileries; obecność wasza dowodzi, że jakiekolwiek będzie wasze zdanie, spełnicie je zupełnie.
Dwaj byli oficerowie straży przybocznej skłonili się.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Valory — Wasza królewska mość wie, że nie potrzebuje pytać szlachciców, kiedy chce ich poświęceniem, odwagą lub życiem rozporządzać.
— Najjaśniejszy Panie — dodał pan de Malden — kolega mój, odpowiadając za siebie, odpowiedział i za mnie i jak przypuszczam, za naszego trzeciego towarzysza.
— Wasz trzeci towarzysz, panowie, z którym polecam wam zaznajomić się, jest to pan Izydor de Charny, którego brat, broniąc Wersalu, poległ w drzwiach komnaty królowej; przyzwyczajeni jesteśmy do poświęceń całej tej rodziny, i nawet nie dziękujemy im za nie.
— Z tego, co król mówi — rzekł pan de Valory — wnoszę, że wicehrabia de Charny zna powód naszego zebrania, tymczasem my, nieświadomi, jak najprędzej radzibyśmy go poznać.
— Panowie — podjął król — wiecie, że jestem więźniem: więźniem dowódcy gwardji narodowej, więźniem prezesa Zgromadzenia, więźniem mera Paryża, więźniem ludu, więźniem wszystkich nakoniec. A więc, panowie, liczyłem na was, że pomożecie mi zrzucić to upokorzenie, odzyskać wolność. Mój los, los królowej i jej dzieci, jest w waszych rękach; Wszystko dziś gotowe do nocnej ucieczki, starajcie się stąd nas wydobyć.
— Najjaśniejszy Panie — rzekli trzej młodzi ludzie — rozkazuj.
— Pojmujecie, panowie, że razem wyjść nie możemy. Oznaczonem miejscem na schadzkę jest róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas czeka hrabia Olivier de Charny z najętym powozem. Pan, wicehrabio Izydorze de Charny, będziesz miał pod opieka królowę, a imię twoje będzie Melchior, ty, panie de Malden, zajmiesz się panią Elżbietą i królewną, a będziesz odpowiadał na imię Jana; pan de Valory zaopiekuje się panią de Tourzel i delfinem, i nazywać się będzie Franciszkiem. Nie zapomnijcie panowie swych imion i czekajcie tu dalszych zleceń.
Król podał każdemu z kolei ręką i wyszedł zostawiając w tym pokoju trzech ludzi gotowych umrzeć dla niego.
Tymczasem pan de Choiseul, któremu pan de Bouille polecił powiedzieć królowi, że jeżeli nie wyjedzie dwudziestego w nocy, cofnie swe oddziały do Dun, Stenay i Montmedy, pan de Choiseul czekał u siebie do dziewiątej, zrozpaczony, że nie ma rozkazów od króla, kiedy jedyny służący którego zostawił doniósł mu, że jakiś człowiek od królowej chce się z nim widzieć.
Kazał mu wejść.
Człowiek w wielkim kapeluszu owinięty w płaszcz, wszedł do pokoju.
— To ty, Leonardzie — rzekł — czekałem cię niecierpliwie.
— Nie moja to wina, tylko królowej, która dziesięć minut temu dopiero powiedziała mi, że mam iść do pana.
— Nic ci innego nie mówiła?...
— Owszem, książę; poleciła mi wziąć swoje brylanty i oddać panu ten list.
— Dajże!... — rzekł książę z niecierpliwością, której nawet wobec osoby, oddającej mu list królewski, powstrzymać nie mógł.
List był długi, pełen zleceń; królowa donosiła, że wyjeżdżają o północy, prosiła, aby książę de Choiseul, jechał natychmiast, i ponawiała prośbę o zabranie Leonarda, któremu — dodawała — kazała go słuchać, jak siebie samej.
I podkreśliła następujące wyrazy:
I ponawiam mu ten rozkaz.
Książę podniósł oczy na Leonarda, który czekał z widocznym niepokojem; fryzjer śmiesznym był w wielkim kapeluszu i ogromnej opończy.
— No — rzekł książę — przypomnij sobie wszystko, co ci mówiła królowa.
— Powtórzę co do słowa księciu panu.
— Mów, słucham cię.
— Zawołała, mnie blisko trzy kwadranse temu.
— Dobrze.
— I powiedziała mi pocichu...
— Jej królewska mość nie była więc sama?
— Nie, mości książę, król we framudze okna rozmawiał z panią Elżbietą; delfin z królewną bawili się; królowa zaś była o kominek oparta...
— Mów dalej, Leonardzie, mów dalej.
— Królowa więc rzekła mi pocichu:
— Leonardzie, mogę liczyć na ciebie?
— O! Najjaśniejsza Pani — odparłem — rozporządzaj mną; Wasza królewska mość wie, że oddany jej jestem duszą i ciałem.
— Weź te brylanty i włóż je do kieszeni, a list ten zanieś na ulice d‘Artois do księcia de Choiseul, i oddaj tylko jemu samemu; jeżeli go nie zastaniesz, będzie u księżnej de Grammont.
— A kiedy się oddalałem. Jej królewska mość przywołała mnie:
— Aby cie nie poznano, włóż wielki kapelusz i szeroka opończę, kochany Leonardzie — dodała — a nadewszystko słuchaj de Choiseul, jak mnie samej.
— Wtedy wróciłem do siebie, wziąłem ubranie i kapelusz mego brata, i oto jestem.
— A więc — rzekł pan de Choiseul — królowa kazała ci słuchać mnie, jakby jej samej?
— To są dostojne wyrazy Jej królewskiej mości, mości książę.
— Bardzo dobrze, że pamiętasz jej ustne zalecenie, w każdym razie jest i piśmienne, a ponieważ list ten muszę spalić, przeczytaj.
I pan de Choiseul wskazał na koniec listu, a Leonard głośno przeczytał: „Kazałam memu fryzjerowi Leonardowi, słuchać pana. jakby mnie samej. Rozkaz ten ponawiam“.
— Rozumiesz, nieprawdaż? — rzekł pan de Choiseul.
— O! panie — powiedział Leonard — wierz mi, że wystarczał ustny rozkaz Jej królewskiej mości.
— Mniejsza o to — dodał pan de Choiseul.
I spalił list.
W tej chwili wszedł służący, oznajmiając, że powóz gotów.
— Chodź, kochany Leonardzie — rzekł książę.
— Jakto? a brylanty?
— Zabierzesz je z sobą.
— Ale gdzie?
— Tam, dokąd cię zawiozę.
— Dokąd mnie pan wiezie?
— O kilka mil stąd, gdzie masz szczególną misję do spełnienia.
— Niepodobna, mości książę.
— Jakto niepodobna! czy królowa nie kazała ci mnie słuchać?
— To prawda; ale cóż uczynię? Zostawiłem klucz we drzwiach naszego mieszkania. Kiedy brat mój wróci, nie zastanie swego ubrania, ani kapelusza, nie będzie wiedział gdzie jestem. Obiecałem dziś uczesać panią de l‘Aage, a mój kabriolet i służący, czekają na dziedzińcu Tuileries.
— A więc, kochany Leonardzie — rzekł, śmiejąc się książę — cóż chcesz! brat twój kupi sobie inny kapelusz i inne ubranie; panią de l’Aage uczeszesz innego dnia, a twój służący, widząc, że nie wracasz, odprzężę konie i zaprowadzi do stajni, ale nasz koń już zaprzężony, jedźmy.
I, nie zważając już na żale i skargi Leonarda, książę wsadził zrozpaczonego fryzjera do kabrjoletu i puścił konia szybkim krokiem ku rogatce Petite-Villette.
Książę de Choiseul nie przebył jeszcze rogatki, kiedy grupa z pięciu osób złożona, wracając z klubu Jakóbinów, wysunęła się z ulicy św. Honoriusza ku Palais-Royal.
Byli to: Kamil Desmoulins, który sam opowiada owo zdarzenie, Danton, Freron, Chenier i Legendre.
Przybywszy na wysokość ulicy l‘Echelle i spojrzawszy na Tuileries:
— Dalibóg!... odezwał się Kamil Desmoulins — czy nie zdaje wam się, że Paryż tej nocy jest spokojniejszy, i jakby opuszczony? Przez całą drogę spotkaliśmy zaledwie jeden patrol.
— Bo — odpowiedział Freron — zostawiono wolną drogą królowi.
— Jakto, wolną drogę królowi?... zapytał Danton.
— Bezwątpienia — rzekł Freron — tej nocy odjeżdża.
— A to!... zawołał Legendre — co za żart!
— Może być żart — podjął Freron — ale uprzedzono mnie wczoraj listownie.
— Odebrałeś list, donoszący o ucieczce króla? — rzekł Kamil Desmoulins, list podpisany?
— Nie, anonim, zresztą mam go z sobą... czytajcie.
Pięciu patriotów zbliżyło się do latarni powozu, czekającego na rogu ulicy Saint-Nicaise, i przy jej świetle przeczytali następujące wyrazy:
„Uprzedza się obywatela Frerona, że dzisiejszego wieczora pan Kapet, Austriaczka i dwa jej wilczątka opuszczą Paryż, jadą złączyć się z panem de Bouille, tępicielem w Nancy, który ich czeka na granicy“.
— Proszę, pan Kapet — rzekł Kamil Desmoulins — dobre nazwisko, odtąd Ludwika XVI nazywać będą panem Kapetem.
— Tylko to będziemy mieli ci do zarzucenia — rzekł Chenier — że Ludwik XVI nie jest Kapetem ale Burbonem.
— Ba! któż to wie? — powiedział Kamil Desmoulins. — Kilku takich jak ty pedantów. Nieprawda, Legendre, że Kapet to dobre imię?
— Ale — zauważył Danton — gdyby ten list mówił prawdę, gdyby naprawdę tej nocy cała rodzina królewska miała uciekać!
— Ponieważ jesteśmy w Tuileries — rzekł Kamil — zobaczmy.
I pięciu patriotów okrążyło Tuileries, a wracając ulicą Saint-Nicaise ujrzało Lafayetta jak z całym sztabem wjeżdżał do pałacu.
— Dalibóg — rzekł Danton — Blondinet idzie czuwać nad snem królewskiej rodziny: nasza służba skończona, jego się zaczyna. Dobrej nocy, panowie! który z was idzie ze mną ku ulicy Paon?
— Ja — odezwał się Legendre.
I grupa rozdzieliła się na dwie części.
O jedenastej godzinie, kiedy panie de Tourzel i Brennier, rozebrawszy i uśpiwszy dzieci królewskie, budziły i ubierały je znów w podróżne stroje, z wielkim wstydem delfina, który nie chciał wziąć dziewczęcego ubrania, król, królowa i pani Elżbieta, przyjmowali pana de Lafayette z panami de Gouvion — i Romeuf jego adjutanta.
Odwiedziny te, wskutek podejrzeń spowodowanych przez panią de Rochereul, były niepokojące. Królowa i pani Elżbieta odbyły wieczorem spacer do lasku Bulońskiego i wróciły o ósmej godzinie.
Pan de Lafayette spytał królowej, czy była ze spaceru zadowoloną, przytem dodał, aby nie wracała tak późno, bo mgła wieczorna mogłaby jej zaszkodzić.
— Mgły wieczorne w czerwcu! — rzekła, śmiejąc się królowa — ależ chybabym ją kazała umyślnie urządzić dla osłonięcia naszej ucieczki, inaczej nie wiem skądby sie wzięła...
Mówią dla osłonięcia naszej ucieczki, bo zdaje się ciągle obiega pogłoska, że wyjeżdżamy.
— Faktem jest, Najjaśniejsza Pani — rzekł Lafayette — iż więcej niż kiedykolwiek mówią o odjeździe, a otrzymałem nawet ostrzeżenie, że nastąpi dzisiejszego wieczoru.
— A! — zawołała królowa — założę się, że od pana Gouvion masz pan te wiadomość?
— A — dlaczego ode mnie, Najjaśniejsza Pani? — zapytał oficer, rumieniąc się.
— Bo sadzę, że masz pan z zamkiem stosunki. Patrz pan, pan de Romeuf nie ma żadnych a więc pewna jestem, że ręczyłby za nas.
— I nie miałbym w tem żadnej zasługi, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młody adjutant, ponieważ król dał słowo Zgromadzeniu że nie opuści Paryża.
Królowa zarumieniła się z kolei.
Zaczęto mówić o czem innem.
O wpół do dwunastej pan de Lafayette i dwaj jego adjutanci pożegnali króla i królowę.
Jednak pan de Gouvion nieuspokojony wrócił do siebie; zastał swych przyjaciół na straży i zamiast ich zwolnić zalecił im podwoić czujność.
Co zaś do pana de Lafayette, to pojechał on do ratusza, ażeby uspokoić Baillego co do zamiarów króla, gdyby Bailly miał jaka obawę.
Po odjeździe generała, król, królowa i pani Elżbieta zawołali służących i po zwykłych obsługach. zwolnili wszystkich o zwyczajnej godzinie.
Królowa i pani Elżbieta ubrały się. Suknie ich były nadzwyczaj skromne, kapelusze z wielkiemi rondami całkiem twarz zakrywały.
Kiedy były ubrane, król wszedł.
Miał na sobie popielate ubranie, peruczkę a la Rousseau, krótkie spodnie, popielate pończochy i trzewiki z kokardami.
Od tygodnia kamerdyner Hue, tak samo ubrany, wychodził codziennie z mieszkania pana de Villequier, który od ośmiu miesięcy wyemigrował, szedł następnie placem Karuzeli i ulicą Saint-Nicaise. Przezorności tej użyto dla tego, aby ludzie, przyzwyczaiwszy się widzieć podobnie ubranego człowieka, nie zważali, gdy król z kolei przechodzić będzie.
Wzięto trzech kurierów z buduaru królowej, gdzie czekali, aż nadejdzie godzina i przez salon przeprowadzono ich do apartamentu królowej, gdzie się ona z delfinem znajdowała.
Pokój ten, w przewidywaniu ucieczki, wybrano nad mieszkaniem pana de Villequier jedenastego czerwca.
Król kazał sobie klucze tego mieszkania oddać trzynastego.
Z tego mieszkania łatwo było się z zamku wydostać. Wiedziano, że mieszkanie puste, a nie wiedziano, że król odeń miał klucz, najmniej go więc strzeżono.
Wreszcie straże przyzwyczajone były o jedenastej wieczór, widzieć wiele osób naraz wychodzących, miedzy innemi służbę, która w zamku nie mieszkała.
Tak ułożono plan podróży.
Pan Izydor de Charny, który z bratem drogę wybadał i znał wszystkie niebezpieczne miejsca, jechał naprzód i uprzedzał pocztyljonów, aby zaprzęgi się nie spóźniały.
Panowie de Malden i Valory, mieli siedzieć na koźle i płacić pocztyljonom po trzydzieści sous, zwyczajnie płaciło się dwadzieścia piąć, ale wskutek ciężaru powozu, dodano im jeszcze po pięć.
Gdyby, pocztyljonowie jechali bardzo szybko, da im się jeszcze dodatek do czterdziestu sous najwyżej. Król tylko płacił talara.
Hrabia de Charny miał siedzieć w powozie, gotowy na wszelki wypadek. Jak on, tak i trzej kurjerzy mieli zastać po parze pistoletów w powozie.
Płacąc po trzydzieści sous, i jadąc średnia szybkością, w trzynaście godzin można było dojechać do Chalous.
Wszystkie te instrukcje powtórzono kilka razy młodym ludziom, aby dobrze się przejęli swojemi obowiązkami.
Każdy przyrzekł trzymać się ułożonego planu. Następnie zgaszono świece i po ciemku zbliżano się do apartamentu pana de Villequier.
Północ biła. Hrabia de Charny od godziny musiał już czekać na stanowisku.
Omackiem król dostał się do drzwi.
Miał już klucz w zamku przekręcić, gdy królowa go zatrzymała.
— Cicho! — szepnęła.
Z korytarza dochodziły kroki i szepty.
Działo się coś nadzwyczajnego.
Pani de Tourzel, której obecność na korytarzu o tej porze nadzwyczajna nie była, obeszła wkoło apartament pana do Villequier.
Czekano bez najmniejszego poruszenia, każdy wstrzymał oddech.
Im większa była cisza, tem łatwiej rozpoznano, że w korytarzu było kilka osób.
Pani de Tourzel wróciła; poznała pana de Gouvion i kilku oficerów w mundurach.
Niepodobna było wyjść drzwiami tego mieszkania, gdyby innego wyjścia nie miało.
Ciemność panowała dokoła.
Pani Elżbieta poszła ze zgaszoną świecą i zapaliła ją u lampki nocnej, która stała w pokoju królewny.
Następnie garstka uciekających poczęła szukać innego wyjścia.
Stracono kwadrans czasu, aż nareszcie jakieś schodki zdawały się prowadzić do opuszczonego pokoju w antresoli. Był to pokój lokaja pana de Villequier, a drzwi prowadziły na schody służbowe.
Drzwi były zamknięte i żaden z kluczy do nich się nie nadawał.
Wicehrabia de Charny próbował otworzyć je nożem myśliwskim, ale zamek oparł się.
Wtedy król wziąwszy świecę, i wszystkich zostawiając w ciemności, udał się do sypialni, stamtąd tajemnemi schodami do kuźni, a wziąwszy całe kółko rozmaitych haczyków, zszedł na dół.
Nim połączył się z pełną obawy garstką towarzyszy, wybrał już haczyk odpowiedni.
Haczyk uchwycił zamek i za trzecim razem przekręcił, drzwi ustąpiły. Wszyscy odetchnęli.
Ludwik XVI z tryumfem odwrócił się do królowej.
— Cóż Najjaśniejsza Pani? — rzekł.
— Tak, panie — rzekła śmiejąc się królowa — prawda, że dobrze być ślusarzem; ale mówię, że nieźle czasami być i królem.
Teraz szło o plan wyjścia.
Pani Elżbieta miała iść naprzód, prowadząc królewną.
O dwadzieścia kroków postępowałaby pani de Tourzel z delfinem.
Miedzy niemi pan de Malden, gotów jednym lub drugim nieść pomoc.
Biedne dzieci, weszły drżące w krąg światła, rzuconego przez latarnią u wrót pałacu i minęły pierwszy odwach bez przeszkody.
— Dobrze! rzekła pani Elżbieta — już przebyliśmy jeden krok niebezpieczny.
Przy bramie od placu Karuzelu spotkały szyldwacha.
Spostrzegłszy je, zatrzymał się w tejże chwili.
— Ciociu szepnęła królewna, ściskając za rękę panią Elżbietą jesteśmy zgubione, ten człowiek nas poznał.
— Moje dziecko — odparła pani Elżbieta — gorzej będzie, gdy się cofniemy.
I szły dalej.
Kiedy szyldwach o cztery kroki od nich się znajdował, odwrócił się i pozostawił im wolne przejście.
Czy człowiek ten poznał je w rzeczy samej? Czy wiedział jak dostojnych wypuszczał zbiegów? Księżniczki były o tem przekonane i tysiące błogosławieństw przesyłały nieznanemu zbawcy.
Za furtką spostrzegły niespokojne oblicze Oliviera.
Hrabia był owinięty w wielki płaszcz niebieski, a na głowie miał okrągły kapelusz ceratowy.
— A! mój Boże — rzekł zcicha — jesteście panie nakoniec! A król? a królowa?
— Idą za nami — rzekła pani Elżbieta.
— Proszę za mną — szepnął Charny.
I zaprowadził uciekające do powozu, stojącego na ulicy Saiut-Nicaise.
Fiakr jakiś stanął tuż obok, jakby chciał szpiegować.
— Cóż to, kumie — rzekł dorożkarz widząc zdobycz hrabiego de Charny — jesteś zajęty?
Potem cicho do pana de Malden, rzekł:
— Weź pan dorożką — rzekł — i jedź do bramy Samt-Martin, tam poznasz powóz, który na nas czeka.
Oficer zrozumiał, skoczył do dorożki.
— Ruszaj żwawo do Opery! zawołał.
Opera znajdowała się wówczas przy bramie Saint-Martin.
Woźnica sądząc, że to lokaj, który ma czekać na swego pana przy wyjściu z Opery, ruszył, czyniąc tylko uwagą co do ceny:
— Pan wiesz, że już po północy? — rzekł.
— Wiem, jedź dobrze i bądź spokojny.
Ponieważ w owym czasie lokaje hojniejsi byli od panów, dorożkarz popędził konie w milczeniu.
Zaledwie skręcił na ulicą de Rohan, kiedy tą samą drogą, którą przeszły pani Elżbieta z księżniczką i pani de Tourzel z delfinem, Charny ujrzał idącego krokiem zwyczajnym, jakby wychodził z biura po całodziennej pracy, człowieka w popielałem ubraniu, z nasuniętym na czoło kapeluszem i z rękami w kieszeni.
Był to król.
Za nim szedł pan de Valory.
Idąc zgubił jednę z kokard od trzewika; pan de Valory podniósł ją z ziemi.
Charpy postąpił ku niemu; poznał króla dopiero po panu de Valory.
Był on jednym z tych, którzy w królu chcą zawsze widzieć króla.
Westchnął boleśnie, prawie ze wstydem.
— Chodźcie, Najjaśniejszy Panie, chodźmy — szepnął.
A ciszej do pana do Valory, dodał:
— A królowa?
— Królowa idzie z pańskim bratem.
— Dobrze: biegnij pan krótszą drogą, ja przejdę dłuższą, spotkamy się przy bramie Saint-Martin.
Pan de Valory poszedł ulicą Saint-Nicaise do ulicy św. Honoryusza, potem ulicą Richelieu i placem Zwycięstw na ulicę Bourbon-Villeneuve.
Czekano na królową.
Minęła godzina.
Nie próbujemy opisywać obawy uciekających. Charny, na którym ciążyła cała odpowiedzialność, szala prawie.
Chciał biec do zamku, dowiadywać się, król go zatrzymał.
Delfin płakał, wołając:
— Mamo, mamo!
Pani Elżbieta, królewna i pani de Tourzel nie mogły się uspokoić.
Przerażenie wzmogło się, gdy ujrzano wracający z pochodniami powóz Lafayetta.
Oto co się stało.
W bramie, wicehrabia de Charny trzymający pod rękę królową, chciał skręcić na lewo.
Ale królowa wstrzymała go.
— Dokąd pan idziesz? — rzekła.
— Na róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas brat czeka — odpowiedział Izydor.
— Czy ulica Saint-Nicaise jest nad brzegiem rzeki? — spytała królowa.
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przy furtce od strony rzeki, czeka nas brat pana.
Izydor chciał nalegać; królowa zdawała się tak pewną, że i on zwątpił.
— Mój Boże! Najjaśniejsza Pani — rzekł, strzeżmy się omylić, byłoby to śmiertelne.
— Nad brzegiem wody — powtórzyła królowa — doskonale słyszałam, że nad brzegiem wody.
— Idźmy więc do brzegu, Najjaśniejsza Pani, ale jeżeli nie zastaniemy powozu, zaraz wrócimy na ulicę Saint-Nicaise, nieprawdaż?
— Tak, ale idźmy.
I królowa pociągnęła swego przewodnika przez trzy dziedzińce, oddzielone od siebie grubym murem, a łączące się wąskiemi otworami w których wisiał łańcuch i stała straż.
Królowa i Izydor przebyli i dziedziniec i łańcuchy.
Ani jeden, szyldwach ich nie zatrzymał.
Któżby bowiem mógł przypuścić, że ta kobieta ubrana jak pokojówka z dobrego domu, podająca rękę pięknemu chłopcu w liberji księcia de Conde, która tak lekko przez łańcuchy skakała, jest królową Francji.
Przybyli nad brzeg wody.
Pusty był.
— To musi być po drugiej stronie — rzekła królowa.
Izydor chciał wracać, ale ona jakby wirem pociągnięta:
— Nie, nie — zawołała — to tędy.
I rzuciła się na Pont-Royal.
Przebywszy most, przekonała się, że i ta strona równie była pustą.
— Zobaczymy w tej ulicy — rzekła.
I zmusiła Izydora aby wszedł w ulicę Bac.
Spostrzegłszy nareszcie, że się omyliła, zatrzymała się dysząc.
Sił jej brakowało.
— I cóż, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — czy nalegacie jeszcze?
— Nie — powiedziała królowa — prowadź mnie pan dokąd chcesz.
— Najjaśniejsza Pani, na miłość Boska, odwagi! — rzekł Izydor.
— O! — odparła — nie odwagi, lecz sił mi brakuje.
Potem rzucając się w tył, zawołała.
— Zdaje mi się, że już nie pochwycę oddechu — zawołała. — Mój Boże! mój Boże!
Izydor wiedział, że oddech ten w owej chwili potrzebny był królowej tak, jak sarnie ściganej przez psy.
Zatrzymał się więc i rzekł:
— Odpocznijcie, Najjaśniejsza Pani; mamy czas, ręczę za mego brata, jeśli trzeba, czekać będzie do świtu.
— Sądzisz więc pan, że mnie kocha? — zawołała równie żywo, jak nierozsądnie, Marja Antonina, przyciskając do piersi rękę młodego człowieka.
— Sądzę również, że tak jak moje, i życie jego do was należy, Najjaśniejsza Pani, a to uczucie, które w nas jest miłością i szacunkiem, u niego jest uwielbieniem.
— Dziękuję — rzekła królowa — sprawiłeś mi pan ulgę, oddycham! Chodźmy...
I z tą samą gorączką, poczęła wracać tą samą drogą.
Teraz przeszli furtką od placu Karuzelu, który był pusty i ciemny.
Jednak zdawało się im, że słyszą turkot kół i tętent koni. Przybyli do furtki od ulicy l‘Echelle, którędy powóz ten przejeżdżać musiał.
Spostrzeżono światło pochodni.
Izydor rzucił się w tył; królowa pociągnęła go naprzód.
On jednak posunął ją w najciemniejsze zagłębienie w chwili, gdy ich oświecać miały pochodnie.
Pośród nich pół leżąc w powozie, w eleganckim mundurze generała gwardji narodowej, spoczywał Lafayette.
W chwili, gdy powóz ich mijał, Izydor uczuł jak ręka jakaś jeżeli nie mocna, to pełna woli, usuwała go gwałtownie.
Była to lewa ręka królowej.
Prawą ręką trzymała laseczkę bambusową, taką, jakie wówczas nosiły kobiety i uderzyła nią po kołach powozu.
— Precz stróżu — mówiła — wydobyłam się z twego więzienia.
— Co czynisz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — na co się narażasz?
— Mszczę się — odrzekła królowa.
Królowa nie postąpiła jeszcze dziesięciu kroków, kiedy człowiek jakiś w niebieskim płaszczu i okrągłym ceratowym kapeluszu, schwycił ją konwulsyjnie za ramię i pociągnął do powozu, stojącego na rogu ulicy Saint-Nicaise.
Był to hrabia de Charny.
W powozie tym od pół godziny, czekała rodzina królewska.
Myślano, że królowa przyjdzie znękana, ledwie żywa; przybywała śmiejąca się i wesoła. Jedno uderzenie laseczką w koła powozu Lafayetta, uderzenie, które jemu osobiście przeznaczała, dało jej zapomnieć o niebezpieczeństwach, zmęczeniu, pomyłce, czasie straconym i następstwach tej straty.
O kilka kroków od powozu służący trzymał osiodłanego konia.
Charny wskazał go Izydorowi, Izydor skoczył na konia i popędził galopem.
Jechał do Bondy, aby zamówić konie.
Królowa, widząc, jak się oddalał, rzuciła mu kilka słów podziękowania, których nie, usłyszał.
— Śpieszmy się, śpieszmy, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny pełen szacunku, lecz z silną wolą, jakiej ludzie pewni umieją użyć w ważnych okolicznościach — niema sekundy do stracenia.
Królowa weszła do powozu i usiadła w tyle, wziąwszy delfina na kolana.
Król zajął miejsce przy niej, na przodzie usiadły pani Elżbieta i pani de Tourzel, a miedzy niemi królewna.
Charny zamknął drzwiczki, wskoczy! na kozioł, i żeby zmylić szpiegów, gdyby jacy byli, skręcił konie na ulicą św. Honorego i bulwarami dojechał do bramy Saint-Martin.
Powóz czekał na drodze.
Droga była pusta.
Hrabia de Charny zeskoczył z kozia i otworzył drzwiczki powozu.
Przy podróżnej karecie stali już, otworzywszy drzwiczki, panowie de Malden i de Valory.
W jednej chwili sześć osób stanęło na drodze.
Wtedy hrabia de Charny, skręcił powozem w fosę.
Następnie wrócił do podróżnych.
Król wsiadł pierwszy, za nim królowa, za królową pani Elżbieta, potem dwoje dzieci a za dziećmi pani de Tourzel.
Pan de Malden siadł z tylu powozu, pan de Valory na koźle przy Charnym. Cztery konie zaprzężone do powozu biegły szybko.
Kwadrans na drugą bił na wieży św. Wawrzyńca.
W godziną podróżni byli w Bondy.
Tam z końmi gotowemi czekał Izydor.
Z drugiej strony drogi stał kabriolet, także z końmi pocztowemi, w którym siedziały dwie dozorczynie królewskich dzieci.
Sądziły one, że w Bondy znajdą powóz do wynajęcia, ponieważ go jednak brakło, kupiły od poczthaltera kabriolet za tysiąc franków.
Poczthalter, zadowolony ze sprzedaży, stał przed oberżą, chcąc się dowiedzieć, co się dzieje z osobami, które zrobiły takie głupstwo, że zapłaciły mu za kabriolet tysiąc franków.
Zobaczył przybywającą karetą króla, którą powoził Charny. Hrabia zeskoczył z kozia i zbliżył się do drzwiczek.
Pod płaszczem miał mundur oficera; w schowaniu powozowym był jego kapelusz.
Król, królowa i Charny postanowili, że w Bondy, Olivier zajmie w powozie miejsce pani de Tourzel, a ona wróci do Paryża.
Ale zapomniano poradzić się pani de Tourzel.
Król jej to powiedział.
Pani de Tourzel mimo poświęcenia dla familji królewskiej, pod względom etykiety równa była starej pani de Noailles.
— Najjaśniejszy Panie!... odrzekła — zadaniem mem jest czuwać nad dziećmi Francji i nie opuszczać ich ani na chwile; nie opuszczą ich, chyba za wyraźnym rozkazem Waszej królewskiej mości, który jednak byłby bezprzykładny w dziejach.
Królowa drżała z niecierpliwości. Podwójnie życzyła sobie mieć Oliviera w powozie; jako królowa byłaby bezpieczniejszą, jako kobieta weselszą.
— Kochana pani de Tourzel — rzekła królowa — jesteśmy ci jak najwdzięczniejsi; ale jesteś cierpiącą, przybyłaś tu z nadmiaru poświecenia; zostań w Bondy, a gdziekolwiek będziemy, przyjedź do nas jak najprędzej.
— Najjaśniejsza Pani — odparła pani de Tourzel — niech król mi rozkaże, a wysiądę i na gościńcu; lecz jego tylko rozkaz może mnie zmusić do niedopełnienia obowiązku lub odstąpienia prawa mojego.
— Najjaśniejszy Panie, Najjaśniejszy Panie! — mówiła królowa.
Ale Ludwik XVI nie śmiał decydować w tej tak ważnej kwestji; szukał wybiegu.
— Panie de Charny — rzekł — czy nie móglbyć pozostać na koźle?
— Mogę uczynić wszystko, co król zechce, — rzekł Charny ale musiałbym tam siedzieć albo w moim mundurze, który tu wszyscy znają od czterech miesięcy, albo w płaszczu i kapeluszu woźnicy, a ubiór taki za skromny jest dla tak eleganckiego powozu.
— Wsiądź pan do środka, panie de Charny — mówiła królowa; — ja wezmę delfina na kolana, pani Elżbieta Marję-Teresę, i będzie doskonale... Troszkę ciasno i nic więcej.
Charny czekał słów króla.
— Niepodobna, moja droga — rzekł król, pomyśl, że mamy pięćdziesiąt mil do przebycia.
Pani de Tourzel stała, gotowa usłuchać rozkazu króla; ale król nie śmiał go wydać: tak wielkiemi na dworze są nawet drobne przesądy.
— Panie de Charny, rzekł król do hrabiego — czy nie mógłbyś w miejsce brata, jechać naprzód i zamawiać konie?
— Mówiłem już królowi, że na wszystko jestem gotów; lecz zazwyczaj konie zamawia kurjer, a nie kapitan okrętu, zmiana mogłaby zadziwić poczthaltera i sprowadzić ważne następstwa.
— To prawda!... rzekł król.
— O! mój Boże, mój Boże! — szeptała królowa niecierpliwie.
Potem, zwracając się do Oliviera:
— Czyń pan, jak chcesz, — rzekła — ale nie chcę, ażebyś nas opuszczał.
— Jest to także mojem życzeniem, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Charny — a widzę na to jeden tylko sposób.
— Jaki?... Mów pan prędzej — dodała królowa.
— Zamiast siadać w środku, jechać na koźle lub zamawiać konie, będę jechał w zwyczajnem ubraniu pocztą na koniu za powozem. Jedźcie, Najjaśniejsza Pani, a zanim ujedziecie piąć mil, ja będę o pięćset kroków za wami.
— W takim razie wracasz pan do Paryża?
— Bezwątpienia, Najjaśniejsza Pani; ale aż do Chalons niema żadnej obawy, a w Chalons dogonię powóz.
— Jakżesz pan wrócisz?
— Wezmę konia, na którym mój brat przyjechał, Najjaśniejsza Pani; biegnie on doskonale, miał czas wytchnąć, w pół godziny będę w Paryżu....
— Wtedy?...
— Wtedy włożę stosowne ubranie, wezmę konia pocztowego, i jechać będę, póki się z wami nie złączę.
— Czyż niema innego sposobu? — rzekła w rozpaczy Marja Antonina.
— Ani słowa! — wtrącił król — nie widzę innego.
— Nie traćmy więc czasu — zawołał Charny. — Dalej, Janie, Franciszku na miejsca! Melchior, naprzód! Pocztyljonie, na konie!
Pani de Tourzel usiadła tryumfującą, powóz ruszył galopem, a kabrjolet za nim.
Przy tej ważnej rozmowie zapomniano dać kurierom nabite pistolety, które były w schowaniu powozowem.
Co się działo w Paryżu, gdy hrabia de Charny, pędząc konia, ku niemu podążał?
Fryzjer nazwiskiem Buseby, zamieszkały przy ulicy Bourbon, był tegoż wieczora w Tuileries u jednego ze swych przyjaciół; ten wiele mu opowiadał o ucieczce króla, która, jak zapewniali oficerowie, miała się odbyć tejże nocy. Perukarz myśli tej pozbyć się nie mógł i wróciwszy do domu opowiedział żonie. Żona uważała wszystko to za bajkę i uspokojony fryzjer rozebrał się i położył.
Ale myśl ta nie opuściła go jednak, i tak bardzo go zajęła, że nie mógł jej się oprzeć. Wyskoczywszy z łóżka, ubrał się na nowo i udał się do swego przyjaciela Hucher, który był piekarzem i zarazem saperem bataljonu Teatynów.
Tam wygłosił tak żywo swoje obawy co do ucieczki rodziny królewskiej, że piekarz nietylko je podzielił, ale jeszcze może od przyjaciela gorliwszy, zarzucił co mógł na siebie i pobiegł do drzwi sąsiadów, budząc ich ze snu.
Było to o kwadrans na pierwsza, w kilka minut po spotkaniu królowej z Lalfayettem w bramie Tuileries.
Zbudzeni obywatele uradzili, że w mundurach gwardji narodowej pójdą do generała de Lafayette, aby go o tem, co się dzieje, uprzedzić.
Pan de Lafayette mieszkał przy ulicy Saint-Honore, w pałacu de Noailles, blisko Feuillants. Patrioci byli u niego o wpół do pierwszej.
Generał, uspokoiwszy pana de Bailly, że król się położył, odwiedził jeszcze pana Emmery, członka Zgromadzenia narodowego, poczem wrócił do siebie i już miał się rozbierać.
W tejże chwili zapukano do drzwi pałacu. Pan de Lafayette posłał kamerdynera, ażeby się dowiedział, co to znaczy.
Ten wrócił natychmiast mówiąc, że ze trzydziestu obywateli życzy się z nim widzieć w ważnej sprawie.
Lafayette miał zwyczaj przyjmować o każdej godzinie.
Zresztą, ponieważ sprawa, dla której przychodziło trzydziestu obywateli, musiała być wielce ważna, Lafayette kazał wprowadzić tych, co mówić chcieli.
Wtedy weszli imcipanowie Buseby i Hucher, wynurzając w imieniu towarzyszy i własnem wiadome obawy; Buseby opierał je na tem, co słyszał w Tuileries; Hucher na tem, co w dzień na mieście dokoła mówiono.
General śmiał się z tego wszystkiego, a że lubił rozmawiać, opowiedział im, skąd te pogłoski wyszły, że je rozpowszechnili pani de Rochereul i pan de Gouvion, że widział króla kładącego się spać, a gdy to jeszcze nie wystarczało, pan de Lafayette powiedział, że za króla głową swą odpowiada.
Niepodobna było po tem wszystkiem okazać wątpliwości; zapytali tylko generała o hasło, aby nie niepokojono ich z powrotem i odeszli.
Jednak uzbrojeni hasłem, postanowili zwiedzić sale Maneżu, czy czasem nie zaszło co nadzwyczajnego, oraz dziedzińce zamkowe.
Wracali ulica Saint-Honore, kiedy jeździec jakiś galopom wpadł miedzy nich. Ponieważ w tej nocy wszystko wydawało się niezwykłym wypadkiem, skrzyżowali karabiny, wołając na jeźdźca, żeby się zatrzymał.
Jeździec stanął.
— Czego chcecie ode mnie? — zapytał.
— Chcemy wiedzieć, dokąd jedziesz?... odpowiedzieli gwardziści narodowi.
— Jadę do Tuileries.
— Co będziesz robił w Tuileries?
— Zdam sprawę królowi z poselstwa, z jakiem mnie wysiał!...
— O tej godzinie?
— Tak, o tej godzinie.
— Ale — powtórzył zagajający — o tej godzinie król śpi.
— Tak odparł jeździec — ale go obudzą.
— Jeżeli masz interes do króla — podjął ten sam człowiek musisz znać hasło.
— Niekoniecznie — zauważył jeździec — bo mógłbym przybywać z granicy, zamiast o dwie mile stąd i wyjechać od miesiąca, zamiast od dwóch godzin.
— Prawda... odrzekli gwardziści.
— Więc widziałeś króla przed dwiema godzinami? ciągnął pytający.
— Tak jest.
— I mówiłeś z nim?!
— Mówiłem.
— Cóż robił dwie godziny temu?
— Czekał tylko na wyjście generała Lafayetta, żeby się położyć.
— Znasz więc hasło?
— Bezwątpienia; generał, wiedząc, że mam wrócić około pierwszej lub drugiej zrana, dał mi je, abym się nie spóźnił.
— A hasło?
— Paryż i Poitiers.
— Prawda... rzekli gwardziści, to samo. Szczęśliwego powrotu, kolego, i powiedz królowi, żeś nas zastał czuwających u drzwi zamku, aby nie uciekł.
I usunęli się przed jeźdźcem.
— Nie zapomnę!... odparł tenże.
I ukłuwszy konia ostrogą, puścił się w bramę, gdzie zniknął.
— Gdybyśmy też poczekali, aż wyjedzie z Tuileries, żeby się dowiedzieć, czy widział króla? — rzekł jeden z gwardzistów.
— Ale jeśli mieszka w Tuileries — powiedział drugi będziemy czekać do jutra?
— To prawda — odparł pierwszy — a ponieważ król śpi Lafayette zasypia, idźmy spać i my z kolei, i niech żyje naród!
Widzieliśmy, jak szybko odjeżdżał powóz, unoszący króla w szczegółach ucieczki już towarzyszyli. Wypadek ten jest tak wielki i taki wpływ fatalny wywarł na los ich, że każde zdarzenie w tej podróży, wydaje się nam ciekawości godne.
Nade dniem, koło gadziny trzeciej, przeprzęgano w Meaux. Król był głodny, napoczęto więc zapasy. Składały się one z kawałka zimnej cielęciny, chleba i czterech butelek niemusującego wina szampańskiego, w które hrabia de Charny powóz zaopatrzył.
Ponieważ nie było ani nożów ani widelców, król zawołał Jana.
Janem, jak sobie przypominamy, zwano pana de Malden.
Pan de Malden zbliżył się....
— Janie — rzekł król — pozwól nam twego myśliwskiego noża, dla pokrajania mięsa.
Jan wyciągnął nóż z pochwy i podał go królowi.
Królowa tymczasem wychyliła się z powozu, wyglądając zapewne, czy nie widać Oliviera.
— Czy nie chcesz przekąsić czego, panie de Malden — rzekł król półgłosem.
— Nie, Najjaśniejszy Panie — równie cicho pan de Malden odpowiedział — nie chce mi się jeść.
— Ani ty, ani twoi towarzysze nie róbcie ceremonji — dodał król.
Potem, zwracając się do królowej, rzekł:
— O czemże myślisz, Najjaśniejsza pani?
— Ja? — odparła królowa, próbując uśmiechu. — Myślę, że pan de Lafayette nie jest zupełnie zadowolony.
A do pana de Valory stojącego przy niej, rzekła:
— Franciszku, zdaje mi się, że wszystko idzie dobrze. Jużby nas zatrzymano do tego czasu, gdyby nas schwytać miano. Nie spostrzegli widać naszego odjazdu.
— Prawdopodobnie, Najjaśniejsza pani, odpowiedział pan de Valory — bo nie widzę nigdzie żadnego poruszenia ani podejrzeli. Dalej, dalej, odwagi, Najjaśniejsza pani, wszystko dobrze.
— W drogę! — zawołał pocztyljon.
Panowie de Malden i de Valory wskoczyli na miejsca i powóz ruszył.
Około ósmej zrana, kareta dojechała do długiego wzgórza.
Po obu bokach był lasek, w nim ptaki śpiewały, a słońce świeciło pierwszemi promieniami pięknego dnia czerwcowego.
Pocztyljon zwolnił koniom kroku.
Kurjerzy zeskoczyli z siedzenia.
— Janie — rzekł król — każ zatrzymać powóz, ja przejdę się, a sądzę, że i królowa i dzieci nie odmówią małej przechadzki pieszej.
Pan de Malden dał znak; pocztyljon stanął, wszyscy wysiedli, oprócz pani Tourzel, która była bardzo cierpiąca.
W tej chwili cała królewska kolonja rozproszyła się na drodze; delfin pobiegł za motylami; siostra jego zbierała kwiaty.
Pani Elżbieta wzięła króla pod rękę; królowa szła sama.
Widząc tę rodzinę, rozrzuconą na drodze, te ładne dzieci, biegnące i bawiące się, tę siostrę, opartą na ramieniu brata i uśmiechniętą do niego; tę piękną kobietę zamyśloną i poza siebie patrzącą; widząc cały obrazek oświecony rannem słońcem czerwcowem, i przezroczystym cieniem lasu, rzekłbyś, że to rodzina szczęśliwa, która wraca do swego zamku, aby pędzić życie spokojne, a nie król i królowa Francji, uciekający od tronu, do którego na to tylko naród ich miał cofnąć, aby niebawem zaprowadzić na rusztowanie.
Prawda, że wkrótce wypadek miał na ten obraz pokoju sprowadzić burzę różnych namiętności, drzemiących na dnie serca każdej z osób tej dziwnej opowieści.
Nagle królowe, zatrzymała się, jakby jej nogi wzrosły w ziemię.
O ćwierć mili okazał się jeździec jakiś, tumanem kurzu osłonięty.
Marja-Antonina nie śmiała powiedzieć: „To hrabia de Charny“.
Ale wymknął się jej okrzyk:
— A! wiadomość z Paryża.
Król, który miał krótki wzrok, wyciągnął z kieszeni lornetkę.
— Ej! — rzekł — to, zdaje się, pan de Charny.
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa — to on.
— Wsiądźmy, wsiądźmy — rzekł król — dogoni on nas, a niema czasu do stracenia.
Królowa zapewne nie śmiała powiedzieć, że warto było poczekać na wiadomości, które pan de Charny przywoził.
Zresztą i tak jeździec pędził, co tylko koń wyskoczy.
On, także w miarą zbliżania patrzył uważnie i był zdziwiony, czemu olbrzymi powóz swoich podróżnych rozproszył.
Złączył się z nimi u szczytu wzgórza, gdzie się kareta zatrzymała.
Był to rzeczywiście pan de Charny, jak odgadły serce królowej i oczy króla.
Miał na sobie zielony surducik z szerokim kołnierzem, kapelusz z wielkiem rondem i klamrami stalowemi, białą kamizelką, spodnie obcisłe ze skóry i wysokie aż do kolan buty wojskowe.
Cera jego zwykle biała matowa, ożywiona była biegiem, a w błyskawicach, które źrenice jego rzucały i zaróżowiały twarz, w nozdrzach drgających, było coś zwycięskiego.
Nigdy królowa tak pięknym go nie widziała.
Westchnęła głęboko.
On zeskoczył z konia i skłonił się przed królem.
Potem złożył ukłon królowej.
Wszyscy zebrali się dokoła niego, oprócz dwóch oficerów, którzy oddalili się dyskretnie.
Zbliżcie się, panowie, zbliżcie — rzekł król — wiadomości, które pan de Charny przynosi, wszystkich nas obchodzą.
— Najprzód, Najjaśniejszy panie — powiedział Charny wszystko idzie dobrze, o drugiej w nocy nikt nie podejrzewał waszej ucieczki.
Każdy odetchnął.
Posypały się pytania.
Charny opowiedział, jak wrócił do Paryża; jak na ulicy de l‘Echelle spotkał patrol patrjotów, jak go pytali i jak zostawił ich w przekonaniu, że król śpi.
Potem dodał, jak będąc w Touileries, zastał spokój jak zwykle, wszedł do swego pokoju, zmienił ubranie i wyszedłszy przez korytarze królewskie dowiedział się, że nikt nie myśli o ucieczce króla, nawet pan de Gouvion, który oficerów i dowódców bataljonu ze straży rozpuścił.
Wtedy pan de Charny wsiadł na tego samego konia, na którym przyjechał, a nie chcąc budzić nikogo na poczcie w Paryżu, dojechał na nim do Bondy.
Nieszczęśliwy koń dobiegł pół żywy, ale dobiegł.
Stamtąd wziął świeżego konia.
Zresztą nie było nic niepokojącego na przebytej drodze.
Królowa skorzystała ze sposobności, ażeby podać rękę Olivierowi; tak dobre wiadomości zasługiwały na podobna łaskę.
Charny pełen szacunku ucałował rękę królowej.
Dlaczego królowa zbladła?
Czy z radości, że Charny ścisnął ja za rękę?
Czy z boleści, że jej nie uścisnął?
Podróżni wsiedli do powozu. Powóz ruszył, Charny galopował przy drzwiczkach.
Na następnej poczcie nie było jeszcze konia dla hrabiego.
Izydor nie zamówił konia, nie wiedząc, że potrzebny będzie bratu.
Mimo to powóz pojechał. W pięć minut potem Charny był na koniu; zresztą nie miał on towarzyszyć, lecz jechać za powozem.
Jechał jednak tak blisko, że królowa, wychyliwszy się, mogła go widzieć, a na każdym przeprzęgu mógł kilka słów z dostojnymi podróżnymi zamienić.
Charny wyjeżdżając z Montmirail, sądził, że powóz o kwadrans go wyprzedzi, tymczasem, nagle na skręcie drogi koń jego uderzy nosem o tył powozu zatrzymanego, u którego dwaj oficerowie próbowali naprawie lejce. Hrabia zeskoczył z konia, przechylił głowę przez drzwiczki i poprosił króla, ażeby się ukrył a królowę, ażeby była spokojna. Potem otworzył kuferek, gdzie były przybory na wszelki przypadek; wyjął lejce i założył w miejsce przerwanych.
Kurjerzy tymczasem prosili o broń, ale król oparł się, mówiąc, że w każdym razie krew za niego popłynąć nie może.
Wreszcie lejce naprawiono, straż przyboczna wsiadła na kozioł, Charny na konia i ruszono w drogę.
Ale każda minuta była drogą, a stracono z pół godziny.
O drugiej przybyto do Chalons.
— Jeżeli nie zatrzymają nas do Chalons, powiedział król — wszystko pójdzie dobrze.
Do Chalons obyło się bez wypadku.
Król ukazał się na chwilę. Pośród gromadki otaczającej powóz, dwaj ludzie szczególniej przypatrywali się królowi.
Nagłe jeden z nich zniknął w tłumie. Drugi się zbliżył.
— Najjaśniejszy panie — rzekł półgłosem — nie pokazuj się tak, bo się zgubisz.
— Dalejże próżniaki! czy to tak obsługuje się zacnych podróżnych, którzy po trzydzieści sous płacą?...
I sam wziął się do roboty, pomagając pocztyljonom.
Był to właściciel poczty.
Wreszcie konie zaprzężono, pocztyljoni usadowili się. Pierwszy z nich popędzał swe konie.
Oba padają.
Pod razami batów konie się podnoszą, chcą ruszyć z miejsca, gdy z kolei padają konie drugiego pocztyljona.
Pocztyljon leży pod niemi.
Charny, czekający w milczeniu, wyciąga człowieka z pod koni, który tam swoje buty zostawił.
— O! panie — wola Charny do pocztmistrza, o którego wierności nic nie wie — jakież nam dałeś konie?
— Najlepsze, jakie miałem! — odpowiada tenże. — Tylko konie tak się zaplątały w zaprzęg że niepodobna ich uwolnić.
Charny rzuca się na lejce.
— Dalej! — rzecze — wyprzężmy je i na nowo zaprzężmy, będzie prędzej.
Pocztmistrz bierze się do roboty, płącząc z rozpaczy.
Tymczasem człowiek, który się oddalił biegnie do mera: oznajmia mu, że w tej chwili król i królewska rodzina stoją na poczcie, i żąda rozkazu aresztowania.
Na szczęście mer nie jest republikaninem, albo też nie chce brać na siebie takiej odpowiedzialności.
Zamiast przekonać się o rzeczy, żąda rozmaitych tłómaczeń, zaprzecza, i nareszcie w ostateczności przybywa na pocztę w chwili, gdy powóz znika na zakręcie ulicy.
Stracono dwadzieścia minut.
Alarm panuje w powozie królewskim. Te konie padające jedne za drugiemi bez żadnej przyczyny, przypominają królowi gasnące świece.
Jednak wyjeżdżając z bram miasta, król, królowa i pani Elżbieta rzekli równocześnie:
— Jesteśmy ocaleni!
Ale o sto kroków dalej człowiek jakiś podbiegi i zawołał przez drzwiczki do podróżnych:
— Na nic się to wszystko zdało, schwytają was.
Królowa krzyknęła: człowiek znikł w pobliskim lasku.
Na szczęście, tylko cztery mile dzieli ich od Pont-de-Sommeville, gdzie czeka pan de Choiseul z czterdziestu huzarami.
Fryzjer królowej, Leonard, nie sądził, że jedzie daleko.
Dlatego przybywszy do Bondy, gdy powóz się zatrzymał, odetchnął i chciał wysiąść.
Ale pan de Choiseul zatrzymał go, mówiąc:
— To nie tutaj jeszcze.
Konie były naprzód zamówione: w kilka sekund powóz ruszył z miejsca.
To samo powtórzyło się w Claye, a wtedy Leonard:
— A! mości książę — zawołał — czyż my na koniec świata jedziemy?
— Słuchaj, Leonardzie — rzekł doń wtedy poważnie pan de Choiseul — ja cię wiozę nie w okolicę Paryża, ale na granicę.
Leonard krzyknął, oparł ręce na kolanach i patrzył na księcia osłupiały.
— Na... na... granicę?... — bełkotał.
— Tak trzeba dla dobra królowej. Tego królowa żąda.
Na takie dictum Leonard zamilkł.
Jechali szybko jak wiatr; w Montmirail kurjer zamówił dla nich wieczerzę i dwa łóżka, tam mieli resztę nocy przepędzić.
Zastali wszystko gotowe.
Po wieczerzy podróżni położyli się spać, zamówiwszy powóz na czwarta zrana. O świcie wyruszyli w dalszą drogę.
O dziesiątej przybywają do Chalons, o jedenastej stają w Pont-de-Sommevelle. Dowiadują się, że huzarów jeszcze niema. Zatrzymują się w domu pocztowym, gdzie pan de Cholseul najmuje pokój i ubiera się w mundur. Leonard z niepokojem i westchnieniami patrzy na te przygotowania.
— Leonardzie!... rzekł pan de Choiseul wzruszony — czas, ażebym ci prawdę powiedział. Jesteś wiernym twym panom, prawda, kochany Leonardzie?
— Na śmierć i życie, mości książę!
— A więc za dwie godziny oni tu będą.
— O! mój Boże, czy to podobna? — zawołał biedny chłopak.
— Tak — ciągnął książę — tutaj z dziećmi i panią Elżbietą... Wiesz, jakie przebyli niebezpieczeństwa? (Leonard potakująco skinął głową), jakie jeszcze mają przed sobą? (Leonard podniósł oczy w górę).
— A więc za dwie godziny będą ocaleni!...
Leonard nie mógł mówić; płakał rzewnemi łzami, jednak wyszeptał:
— Tutaj, za dwie godziny? czy pan jesteś pewny?
— Tak, za dwie godziny.
Wkrótce usłyszano trąbkę i tentent koni. Przybyli husarzy.
Za chwilą pan de Goguelat oddał panu de Choiseul pakiecik od pana de Bouille, zawierający podwójny rozkaz do wszystkich oficerów armji, aby słuchali pana de Choiseul.
Książę rozdzielił chleb i wino huzarom, a sam usiadł zkolei do obiadu.
Niecierpliwie oczekiwano królewskiej pary. Kurjera spodziewano się przed wpół do drugiej, powozu około godziny drugiej.
Co pięć minut, pan de Choiseul patrzył na zegarek.
Przez ten czas mieszkańcy okoliczni zbierali się, zaciekawieni obecnością wojska. To było niebezpieczne dla mogącego nadjechać króla.
Co najlepszego uczynić? Chyba oddalić się. Oddalenie jego uczyni drogę wolną. Ale jaki znaleźć pozór? Pośród sześciuset ciekawych, z których jedno słowo zrobić może nieprzyjaciół, najbliżej stoi pocztmistrz. Patrzy on jak i wszyscy z założonemi rękami.
— Panie rzecze doń książę — czy nie wiesz o pieniądzach, które w tych dniach do Metz miały być wysłane?
— Dzisiaj rano przewieziono tędy sto tysięcy talarów — odpowiada pocztmistrz — dwóch żandarmów eskortowało.
— W takim razie — rzekł pan de Choiseul, my nie mamy tu już co robić. Dalej, husarzy, siodłajcie konie.
Żołnierze w jednej chwili siedli na konie.
Pan de Choiseul przeszedł frontem, rzucił z westchnieniem spojrzenie ku Chalons i rzekł:
— Dalej, huzary, po czterech, wolno!
I wyjechał z Pont-de-Sommevelle, gdy zegar bił wpół do szóstej.
Właśnie w tej chwili Izydor de Charny, popędzając szpicrutą i ostrogami konia, na którym cztery mile biegł dwie godziny, przybył na pocztę i zmieniał konie.
Król przybywając do Pont-de-Sommevelle i nie widząc huzarów, niespokojnie wychylił się z karety.
Charny wszedł na pocztę, zwiedzieć się, co to znaczy.
W pięć minut wrócił i opowiedział królowi o wszystkiem. Ruszono więc dalej.
Tymczasem brat jego, Izydor udał się do Sainte-Menehould. Tam zapytał go o pocztmistrza.
— Pocztmistrza niema w domu — odparł młodzieniec, do którego się zwrócił — ale ja jestem jego synem, Jan-Baptysta Drouet... Mogę go zastąpić, mów pan.
Młodzieniec z naciskiem wymówił te słowa a raczej nazwisko Jan-Baptysta Drouet, jakby odgadł, że będzie ono miało w historji nieszczęsny rozgłos.
— Chciałbym mieć sześć koni pocztowych dla dwóch powozów, które tu przybędą, i konia dla kurjera.
Drouet skłonił głowę i wyszedłszy na dziedziniec:
— Hej! pocztyljoni — zawołał — sześć koni do powozu i konia dla kurjera.
W tej chwili wszedł margrabia Dandoins.
— Panie — rzekł do Izydora — czy pan wyprzedzasz powóz królewski?
— Tak, panie...
Potem nagle przerywając, rzekł:
— Cicho! szpiegują nas; może nas podsłuchano. Idź pan do swego oddziału, i o ile możności trzymaj ludzi w porządku.
W samej rzeczy Drouet stał na progu kuchni podczas tej rozmowy. Pan Dandois odchodzi.
W tej chwili słychać trzaskanie z bicza i powóz króla zajeżdża przed pocztą.
Ujrzał go Jan Drouet, który na powóz patrzy uważnie; rok temu był na federacji; widział króla i, zdaje się, że go poznaje. Tegoż dnia odebrał znaczną sumą pieniędzy w asygnatach; badał je po kolei każdy z portretem króla, czy nie są fałszywe, a wizerunek ten tak utkwił mu w pamięci, że zdaje się wołać: „Ten człowiek, który stoi przed tobą, to król!“ Wyciąga z kieszeni asygnatę, porównywa oryginał z portretem i szepce:
— Z pewnością to on!
Izydor zauważył to.
— Króla poznano! — rzecze do brata — przyśpiesz odjazd i uważaj na tego czarnego chłopca... To syn pocztmistrza, on poznał króla. Nazywa się Jan-Baptysta Drouet.
— Dobrze! — rzekł Olivier — będę czuwał, jedź!
Izydor pędzi galopem, ażeby zamówić konia w Clermont.
Hrabia nie stracił z oczu Droueta, Drouet nie poruszył się nawet: tylko szepnął coś chłopcu stajennemu.
Charny zbliżył się do niego.
— Panie — odzywa się — czy nie zamówiono konia dla mnie?
— Owszem, panie — mówi Drouet; — ale niema już konia.
— Jakto! niema już konia! — rzecze hrabia; — a cóż to za jeden ten, któż go w podwórzu siodła?
— To mój!
Nalegać, znaczyłoby zbudzić podejrzenia; próbować wziąć przemocą, byłoby to wszystko zepsuć. Charny, zresztą znalazł inny sposób, który wszystko mógł pogodzić.
Idzie do pana Dandois.
— Pst!... — rzecze — to ja, hrabia de Charny... Niema już dla mnie konia na poczcie; każ pan zsiąść z konia jednemu z dragonów! muszę jechać za królem i królową!... Sam tylko wiem, gdzie jest pan de Choiseul; jeżeli nie pojadę, król zostanie w Varennes.
— Hiabio powiada pan Dandoins — dam ci jednego z moich koni.
I obadwaj oddalili się placem, do mieszkania margrabiego Dandoins.
Charny odchodząc, polecił jednemu z wachmistrzów, uważać na wszystkie ruchy Droueta.
Nagle Charny słyszy wielkie krzyki i te wyrazy:
— Król!... królowa!...
Biegnie więc, zalecając panu Dandoins, aby mu konie na rynek przyprowadzono. Całe miasto w ruchu. Zaledwie margrabia i Charny opuścili plac, Drouet jakby na to tylko czekał, bo zawołał:
— Powóz, który przejechał, jest królewski!... Król, królowa i dzieci Francji siedzą w tym powozie!...
I popędził galopem w ślady króla.
Wtedy pogłoska, że król był w tym powozie, rozchodzi się i stąd krzyki, na których odgłos przybiegł Charny.
Wreszcie nadchodzi służący z końmi. Charny chwyta cugle jednego z nich, skacze nań, popędza ostrogą i odjeżdża w ślady Droueta, nie słysząc ostatnich słów pana Dandoins: „pistolety nie nabite!...“ Tymczasem powóz króla, poprzedzany przez Izydora, pędził z Sainte Menehould drogą do Clermont.
O dziewiątej król staje tam wreszcie, w pięć kwadransów ujechano cztery mile.
Izydor wciąż jechał przodem.
Przed miastem, pan de Damas uprzedzony przez Leonarda, czeka na króla; poznaje liberję kurjera i zatrzymuje Izydora.
— Panie — rzecze — w powietrzu wieje prąd buntu, który mnie przeraża i wyznaję, że nie odpowiadam za moich dragonów, jeżeli króla poznają. Mogę tylko stanąć ztyłu za powozem i tamować drogę możliwym napastnikom.
— Czyń, co uważasz za najlepsze — rzekł Izydor — oto król!...
I pośród ciemności ukazuje mu powóz, który poznać można po iskrach, dobywających się z pod kopyt końskich.
Powóz ten niezbyt wspaniały, zwraca jednak uwagę i obsypuje go gromadka ludzi.
Pan de Damas stał przed pocztą, udając, że nie zna dostojnych podróżnych.
Izydor zbliżył się do karety i rzekł zcicha:
Najjaśniejszy Panie, zostałeś poznany z pewnością przez syna pocztmistrza w Sainte Menehould; widziałem, jak młody człowiek, dobywając banknoty z kieszeni, porównywał portret na nich z tobą; brat mój, uprzedzony o tem, pozostał w tyle, i musiało zajść coś ważnego, bo dotąd nie wraca.
— No, skoro zostaliśmy poznani, tem więcej trzeba pośpieszać, Najjaśniejsza Pani. Panie Izydorze, popędź pocztyljonów i pędź naprzód!...
Powóz przeprzeżony w mgnieniu oka, oddalał się jak błyskawica drogą do Varennes.
Charny ma tutaj kierować powozem wśród labiryntu ulic; Charny dwa tygodnie siedział w Varennes, wszystko poznał i nie było dlań żadnego obcego kata lub zakrętu. Na nieszczęście, niema tu teraz hrabiego de Charny. Dlatego niepokój królowej jest podwójny. Musiał zajść jakiś ważny wypadek, kiedy Charnego niema w tak ważnej chwili. Król, zbliżając się do Varennes, równie był niespokojny; licząc na hrabiego, nie miał nawet ze sobą planu miasta.
Jedyną nadzieją było, że panowie de Bouille i de Raigecourt, z niecierpliwości mogliby wyjść naprzeciw króla za miasto.
Od kilku dni byli już w mieście i z łatwością mogliby służyć za przewodników. Lecz i ich nie było.
— Co czynić? — spytał król. Czy zna który z was miasto?
Nikt go nie znał.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł wtedy Izydor — czy Wasza królewska mość nie przypomina sobie nazwy oberży, gdzie konie mają czekać?
— Niestety! nie rzekł król — ale mniejsza o to, jedź pan naprzód, my tymczasem zasięgniemy objaśnień.
Gmina, urządziwszy rzeź, której daliśmy powyżej próbkę, a chcąc zapanować nad Zgromadzeniem i prasą przez terroryzm, lękała się bardzo o to, aby nie stało się co złego więźniom w Temple.
I w istocie, w położeniu, w jakiem się znajdowano, bo Longwy było wzięte, Verdun otoczone, a nieprzyjaciel o pięćdziesiąt mil od Paryża, król i rodzina królewska byli szacownymi zakładnikami. Zabezpieczali oni życie najbardziej skompromitowanym.
Wysłano więc do Temple komisarzy.
Pięciuset ludzi nie wystarczyłoby do strzeżenia tego więzienia, ale jeden z komisarzy wynalazł sposób pewniejszy niż bagnety i dzidy, kazał otoczyć Temple trójkolorową wstęgą a napisem:
„Obywatele, wy którzy zemstę umiecie pogodzić z poszanowaniem rozkazu, uszanujecie to zamknięcie! Potrzebne Ono dla naszego bezpieczeństwa!“
Król i królowa nie wiedzieli co się dawało drugiego września w Paryżu. Około Temple był wprawdzie ruch większy niż zwykle, ale przyzwyczajono się już do tej gorączki.
Król jadał o drugiej godzinie, i dziś więc zjadł obiad jak zawsze, poczem zszedł przejść się do ogrodu, z królową, panią Elżbietą, delfinem i córką.
Król miał już tylko przy sobie jako kamerdynerów, panów Clery i Hue.
Biedny Thierry, którego widzieliśmy dziesiątego sierpnia, ustępującego swego pokoju królowej na naradę z panem Roederer, był w Opactwie i miał być zabitym w dniu trzecim września.
Widząc spokój króla, jeden z urzędników zwrócił się do niego:
— Czy nie wiesz pan co się dzieje? Ojczyzna w największem jest niebezpieczeństwie.
— Jakże pan chcesz, abym cośkolwiek wiedział? — odpowiedział król, jestem w więzieniu i wszystko trzymane jest przede mną w tajemnicy.
— A więc ja panu powiem to, o czem nie wiesz: nieprzyjaciel wszedł do Szampanii i król Pruski idzie na Chalons.
Królowa nie mogła się powstrzymać od radosnego poruszenia.
Jakkolwiek było ono szybkiem, nie uszło baczności urzędnika.
— Tak, tak — powiedział, zwracając się do królowej — wiemy o tem, że my, nasze żony i nasze dzieci poginą, ale wy odpowiecie nam za wszystko: umrzecie pierwej i lud zostanie pomszczony!
— Niech się dzieje wola Boska — odpowiedział król. — robiłem, co mogłem i nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Mathieu zwrócił się do pana Hue, stojącego przy drzwiach:
— Co do ciebie, Gmina mi zleciła cię przyaresztować.
— Kto ma być aresztowany? — zapytał król.
— Pański kamerdyner — wskazał na pana Hue.
— Pan Hue! — podjął król, a o cóż go oskarżają?
— Mnie to wcale nie obchodzi: ja wiem tylko, że dziś wieczór będzie stąd wyprowadzony, a papiery jego zostaną opieczętowane.
Wychodząc, urzędnik powiedział jeszcze do pana Clery:
— Strzeż się, bo spotka cię to samo, jeżeli nie będziesz szedł drogą prostą.
Nazajutrz, trzeciego września, o jedenastej zrana, król był z rodziną w pokoju królowej, gdy jeden z municypalnych przyszedł do Clery’ego z rozkazem, aby poszedł na górę do pokoju króla. Znajdowali się tam już Manuel i kilku innych członków Gminy.
Wszystkie twarze wyrażały niepokój. Manuel, jak już mówiliśmy, wcale nie był krwi chciwym, miał on nawet w Gminie swoją partję umiarkowaną.
— Co król myśli o aresztowaniu kamerdynera? — zapytał.
— Jego królewska mość jest tem bardzo zaniepokojony — odpowiedział Clery[7].
— Nic mu nie będzie — podjął Manuel — jednakże zlecono mi powiedzieć królowi, że Hue nie powróci tu już, i że Rada zastąpi go innym. Możesz powiedzieć o tem królowi.
— To nie należy do mnie — odpowiedział Clery i proszę, bądź pan tak dobrym, uwolnij mnie od doniesienia memu panu wiadomości, która mu bolesną będzie.
Manuel pomyślał chwilę i dodał:
— Dobrze, idę do królowej.
I poszedł istotnie, a tam zastał króla.
Król przyjął wiadomość ze spokojem.
— Dobrze, dziękuję panu — odrzekł — będę się posługiwał kamerdynerem mego syna, a jeżeli Rada sprzeciwi się temu, samem sobie służyć gotów.
Poczem z lekkiem poruszeniem głowy dodał:
— Jestem na wszystko zdecydowany.
— Czy masz pan jakie żądanie? — zapytał jeszcze Manuel.
— Brakuje nam bielizny. Czy moglibyśmy otrzymać pozwolenie od Gminy, aby nam jej dostarczono więcej?
— Odniosę się do Rady — odpowiedział Manuel, a widząc, że król nie pyta go o żadne wiadomości, odszedł.
O pierwszej król chciał użyć przechadzki.
W czasie tych przechadzek chwytano zwykle pewne oznaki sympatji z jakiego okienka na poddaszu lub z poza żaluzyj, a oznaki te wielką były dla więźniów pociechą; dziś jednak nie pozwolono zejść rodzinie królewskiej.
O drugiej podano obiad. W połowie obiadu usłyszano bicie w bębny i krzyki zbliżające się do Temple. Rodzina królewska wstała od stołu i zebrała się w pokoju królowej. Hałas zbliżał się coraz bardziej.
Co go spowodowało?
Mordowano w la Force, tak jak i w Opactwie, tylko nie pod przewodnictwem Maillarda, lecz Héberta; ta rzeź była straszniejszą.
W Opactwie ocalono czterdzieści dwie osób, nie uratowano nawet sześciu w la Force.
Pomiędzy więźniami w la Force, była biedna księżna Lamballe. Widzieliśmy ją wszędzie i zawsze, jako szczerze oddaną królowej.
Królowa kochała ją, jak kochała panią de Buemenee, panią Marsan, pannę Polignac, ale lekkomyślna i niestała w swoich uczuciach, dała jej może tyle ucierpieć, jako przyjaciółce, co Olivierowi de Charny, jako kochankowi. Tylko, jak widzimy kochanek się znużył, przyjaciółka zaś pozostała wierną.
Oboje zginęli dla tej, którą kochali.
O ósmej rano otwarły się drzwi pokoju pani Lamballe. Znieruchomiała z przestrachu.
Obejrzała się i spostrzegła dwóch gwardzistów narodowych.
— Wstawaj, pani, zwrócił się gburowato jeden z nich do księżnej, masz iść do Opactwa.
— Oh! moi panowie, odpowiedziała, niepodobna mi wstać z łóżka, jestem tak osłabioną, że nie będę mogła iść z wami.
Jeden z gwardzistów nachylił się do jej ucha, gdy drugi przy drzwiach czatował.
— Bądź pani posłuszną, chcemy cię ocalić — rzekł.
— A zatem odejdźcie, abym się ubrać mogła...
Dwaj ludzie usunęli się, a pani de Navarre pomogła jej się ubrać, czyli raczej ubrała ją sama.
W dziesięć minut gwardziści powrócili.
Księżna była gotowa, tylko tak jak powiedziała nie miała siły iść z nimi; biedna kobieta drżała na całem ciele. Oparła się na ramieniu gwardzisty, który do niej przemawiał i tak zeszła ze schodów.
Stanąwszy w bramie, znalazła się nagle przed krwawym trybunałem. Przewodniczył mu Hebert.
Na widok tych ludzi z zakasanemi rękawami, na widok tych katów zakrwawionych, zemdlała.
Trzy razy zapytywana, mdlała za każdym razem i nie była w stanie odpowiedzieć.
— Ależ chcę panią ocalić! — szepnął jej znów zcicha człowiek, który już raz zrobił jej nadzieję.
Obietnica ta dodała nieco sił nieszczęśliwej.
— Kto jesteś? — zapytał Hebert.
— Marja-Ludwika z linji Sabaudzkiej, Carignan, księżna de Lamballe.
— Tytuł twój?
— Ochmistrzyni domu królowej.
— Czy wiedziałaś pani o spiskach dworu z 10-go sierpnia?
— Nie wiem. czy były jakie spiski dziesiątego, ale jeżeli były, nie słyszałam o nich.
— Zaprzysięgnij równość, wolność, nienawiść dla króla, nienawiść dla królowej i monarchizmu.
— Zaprzysięgnę z łatwością dwa pierwsze, lecz nie mogę zaprzysiąc tego, czego nie mam w sercu.
— Przysięgnijże pani! — szepnął jej gwardzista, lub zginiesz!
Księżna rozpostarła ręce i, chwiejąc się, postąpiła instynktownie do bramy.
— Przysięgnijże! — szepnął jej znów jej protektor.
Wtedy, jak gdyby lękając się, aby nie wyrzec bezwstydnej przysięgi, położyła rękę na ustach, aby przytłumić słowa, które mimowoli mogłyby się jej z ust wyśliznąć.
Kilka stłumionych jęków wydobyło się z poza palców.
— Przysięgła! — krzyknął gwardzista, i dodał zcicha — Wychodź pani prędko drzwiami nawprost, a wychodząc krzyknij: „Niech żyje naród!“ a będziesz ocaloną.
Na progu znalazła się w ręku siepacza, który na nią oczekiwał; był to ten sam, co odciął głowy dwom gwardzistom w Wersalu.
Obiecał ocalić księżnę.
Pociągnął ją do czegoś bezkształtnego, trzęsącego się, zakrwawionego i szepnął zcicha:
Krzyknij: „Niech żyje naród!“ no, krzyknijże, pani: „Niech żyje naród!“
Zapewne byłaby krzyknęła na nieszczęście jednak otworzyła oczy i zobaczyła stos ciał ludzkich przed sobą. Jakiś człowiek w podkutem obowiu deptał po nich i wyciskał krew jak sok z winogradu.
Zobaczyła ten straszny widok, odwróciła się i zaledwie mogła zawołać:
— Boże! co za okrucieństwo!
Nie dosłyszano niby tego okrzyku.
Powiadają, że pan de Penthievre, teść, dał sto tysięcy franków, ażeby ocalić nieszczęśliwą.
Popchnięto ją w wąskie przejście, wiodące z ulicy Świętego Antoniego do więzienia, gdy nędznik jakiś, perukarz, nazwiskiem Charlot, pełniący obowiązki dobosza pomiędzy ochotnikami, przebił się przez tłum zebrany i zerwał jej czepek dzidą.
Chciałże tylko zerwać jej czepek, czy też chciał ją w twarz zranić?..
Krew się polała! a wiadomo, że krew wywołuje krew: ktoś z tłumu cisnął polanem na księżnę; polano trafiło ją w tył głowy, potknęła się i osunęła na kolana. Nie było już żadnego teraz ratunku; ze wszystkich stron dosięgnęły ją ostrza szabel a dzid. Nie krzyknęła nawet; nie żyła już w rzeczywistości odkąd wymówiła ostatnie słowa.
Zaledwie skonała, gdy zdarto z niej odzienie i wystawiono piękne ciało na widok publiczny.
Umieszczono je na słupie i trzymano tak pod strażą czterech ludzi od ósmej zrana do południa.
Nakoniec ktoś przyszedł i uciął głowę ofiary. Cienka, łabędzia szyja nie stawiała żadnego oporu.
Nędznik, który dopuścił się tej zbrodni haniebniejszej może na trupie, niżby była na żyjącej istocie, nazywał się Grison. Historja jest najzawziętszem z bóstw; wyrywa ze swego skrzydła pióro, macza je we krwi, zapisuje nazwisko i wskazuje takowe pogardzie potomności!
Grison został później zgilotynowany, jako przywódca bandy złoczyńców.
Inny, nazwiskiem Rodi, wyrwał serce księżnej z piersi.
Pastwiono się tak nad biedną kobietą, za jej miłość dla królowej. Jakże strasznie musiała być nienawidzona ta królowa!
Potem zatknięto na piki zakrwawione części ciała i puszczono się w drogę do Temple.
Tłum nieprzeliczony postępował za zbrodniarzami, ale oprócz kilku dzieci i kilku pijaków, miotających słowa obelżywe, cały orszak zachowywał przerażające milczenie.
W drodze natrafiono na sklep perukarza i zatrzymano się przy nim.
Człowiek niosący głowę wszedł do wnętrza i postawił głowę na stole.
— Ufryzuj mi tę głowę, bo pójdzie odwiedzić swoją panią w Tample — powiedział.
Perukarz ufryzował piękne włosy księżnej, i udano się w drogę do Temple, teraz już z okrzykami.
Te to właśnie okrzyki posłyszała rodzina królewska.
Zbrodniarze przybyli z obrzydłą myślą pokazania królowej pokrajanych części ciała księżnej.
Ale trójkolorowa wstęga stanęła im na przeszkodzie. Ci zbrodniarze, ci mordercy, siepacze, nie śmieli przekroczyć tej wstęgi!...
Zażądali, aby wpuszczono do Temple szesciu łotrów, a między nimi trzech z kawałkami ciała, aby im pozwolono obejść wokoło wieży, dla pokajania królowej szcząków zakrwawionych.
Przyzwolono bez żadnych dyskusyj.
Król siedział i udawał, że gra z królową w tryszaka. Zbliżając się do siebie pod pozorem gry, więźniowie mogli przynajmniej zamienić ze sobą swobodnie słow kilka.
Nagle król spostrzegł, że jeden z urzędników municypalnych zamknął drzwi z pośpiechem i skoczył do okna, by spuścić zasłonę.
Był to Danjou, były seminarzysta, olbrzym, nazywany Księdzem sześciostopowym, z powodu wielkiego wzrostu.
— Co to się stało? — zapytał król.
Danjou, korzystając z tego, że królowa tyłem była odwrócona od niego, dał znak ręką królowi, ażeby nie pytał.
Krzyki, obelgi, groźby, dochodziły do pokoju mimo drzwi i okien zamkniętych; król zrozumiał, że się działo coś strasznego; położył rękę na ramieniu królowej, aby ją zatrzymać na miejscu.
W tej chwili zastukano do drzwi i Danjou mimo chęci musiał otworzyć.
Stukali oficerowie gwardji i municypalni.
— Panowie — zapytał król — czy rodzina moja jest bezpieczną?
— Zupełnie — odrzekł człowiek w ubraniu gwardzisty z podwójnemd szlifami, — ale rozeszła się wieść że niema już nikogo w wieży, i że wszyscy jesteście uwolnieni. Pokaż się pan w oknie, aby lud uspokoić.
Król nie wiedząc co się działo, nie widział potrzeby opierania się tej radzie.
Chciał postąpić do okna, ale go Danjou powstrzymał.
— Nie czyń tego, Najjaśniejszy Panie! — zawołał.
I, zwracając się do gwardzistów narodowych, dodał:
— Lud powinien więcej mieć zaufania do swych urzędników.
— A więc — oświadczył człowiek ze szlifami — to jeszcze nie wszystko, chcą, aby ten pan przyszedł do okna zobaczyć głowę i serce księżnej de Lamballe. Przynieśli je tu, aby wam pokazać, jak lud obchodzi się ze swymi tyranami. Radzę ci zatem, mój panie — dodał, zwracając się do Ludwika XVI — pokazać się w oknie, jeżeli nie chcesz, aby ci to wszystko tutaj przyniesiono.
Królowa krzyknęła i padła zemdlona na ręce pani Elżbiety i córki.
— Ah! — powiedział król — mogłeś pan oszczędzić królowej tej strasznej wiadomości!
I pokazując mu grupę trzech kobiet, dodał:
— Widzisz pan, co uczyniłeś!
Człowiek wzruszył ramionami i wyszedł.
O szóstej stawił się sekretarz Pétiona. Przyszedł on wyliczyć królowi dwa tysiące pięćset franków. Widząc, że królowa stoi nieruchoma, myślał, że było to przez uszanowanie dla niego i był łaskaw prosić ją, aby usiadła.
„Matka moja stała, powiada w pamiętnikach swych córka królewska (Madame Royale), bo od tej straszliwej sceny pozostała nieruchomą, nie wiedziała, co się koło niej dzieje. Przestrach zmienił ją w posąg“.
- ↑ Noty te, w papierach Mirabeau po jego śmierci, są w dziele pana de Baucont.
- ↑ Sędziowie, którzy oczyszczacie Augearda,
Którzy oczyszczacie Bezenvala, i oczyścilibyście dżumę.
Wy jesteście bibułą:
Zdejmujcie plamę, plama zostaje na was. - ↑ Historyczne. Rzeczywiście nędznik ten z pośród mnóstwa mętów ludowych, w taki sposób zaniósł skargę, przed Konwencję Narodową przeciwko królowej.
- ↑ Piosnki te, z powodu charakteru lokalnego i okolicznościowego są nie do przetłumaczenia wierszem; w prozie tracą tę gryzącą werwę i dziarskość pamfletu, jaką odznacza się tekst oryginalny.
- ↑ Jestto zeznanie hrabiego Prowancji. który w 25 lat potem panował jako król Francuzów pod imieniem Ludwika XVII. — P. R.
- ↑ Lud w tym dniu powtarza wciąż: Stanie się to, stanie! Według słów Ewangelii, według słów prawodawcy wszystko się spełni: A kto się wywyższa, będzie poniżon; kto się poniża będzie wywyższony.
- ↑ Clery był kamerdynerem delfina.