<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843/1944
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.



WARSZAWA.
Nakładem S. ORGELBRANDA Księgarza,
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1843  1844.



Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.





W DRUKARNI POD FIRMĄ M. CHMIELEWSKIÉGO.





TOM I.



Oddział I.[1]





ROZDZIAŁ I.
W KTÓRYM MOWA O TYTULE XSIĄŻKI: KTO CHCE, NIECH GO NAZWIE — PRZEMOWĄ.



Przypuszczam szanowny czytelniku, żeś na nieszczęście urodził się pod gwiazdą moją, lub nieoszacowanego owego Nunez poety, o którym niemało nam naprawił Le Sage w Idzim Blasie z Santillany — przypuszczam (na chwilę) że utworzyłeś, urodziłeś, wyklepałeś, zszyłeś lub wymęczyłeś dzieło; lub, że je masz dopiéro w głowie i gotów jesteś porodzić. Co cię w takim razie najsrożéj i najdokuczliwiéj obchodzić będzie?? Podobno danie mu tytułu; nieprawdaż? — tytuł xiążki, to imię dziécięcia. Dobrze to dzieciom, co się z gotowemi imionami rodzą, ale te biédne xiążki, co to kłopotu, nim się ochrzci nowonarodzoną!!
Bo mówcie sobie, co chcecie, tytuł rzecz nie obojętna! A miło by ci było, żeby twój syn zwał się Pankracym albo Agapitem, a córka urodziła się na Hermenegildę?? — Tóż samo z dziełem; można mu narzucić co do głowy przypłynie, ale aby mu to pomagało że się niewiedziéć jak nazywać będzie, albo nawet nie szkodziło — nie powiem. Jesteście więc szanowni czytelnicy moi przekonani, że tytuł rzecz nie obojętna; a tém samém nie będziecie się już dziwili, gdy wam tajemnicę moją powiem. Wszak to ta nieszczęsna xiążka, którą macie przed sobą, miała przed i po urodzeniu, ze sześć różnych tytułów, w których zawsze zdawało mi się, że jéj nie do twarzy.
Jeden był za nadto dobitny, drugi za słaby, trzeci zbyt przypominał cudzy koncept jakiś, czwarty był za długi; nad każdym począwszy się zastanawiać, dopatrzyłem w nim niedogodności.
Byłem w wielkim kłopocie i żałowałem że niebyło nawet kucharki, któréj bym rady, jak któś ze starszych braci, mógł zasięgnąć. Oddany sam sobie, rzucony na pastwę własnym pomysłom, męczyłem się niesłychanie, i regularnie co trzy dni nowy tytuł tworzyłem, wnosiłem na postument, inaugurowałem; i co trzy dni znowu detronizowałem. Uważcie tylko, co napsułem papiéru, bo za każdym razem, ażeby upewnić panowanie nowego tytułu, wypisywałem go wielkiemi literami na półarkuszu, któren późniéj szedł na zapalenie fajki. Walka ta trwała tak długo, że wreszcie zniecierpliwiony, postanowiłem — zostawić xiążkę bez tytułu i napisać na okładce — wielkiemi egipskiemi literami:

Xiążka bez tytułu.

Z dodatkiem przez — autora bez tytułu. Kto wié może by to było uszło u ludzi za wielki dowcip, bo co to czasem u nas za dowcip nie uchodzi!!
Ale wkrótce zreflektowałem się i zacząłem lękać, że gotowa by xiążka taka zostać nie czytaną w xięgarni, czego znowu, mimo największéj mojéj autorskiéj skromności, wcale bym sobie nie życzył.
Nowe tedy kłopoty, nowe namysły. —
Dobrze bo to, powieści dać tytuł, od imienia bohatera, od głównego wypadku, od zasadnéj myśli lub tym podobnie; ale xiążce w któréj niéma bohatera, a raczéj jest ich tylu, że niewiadomo którego z nich za naczelnego wodza wybrać; xiążce, w któréj tyle wypadków, powieści poplątanych, jaki dać tytuł proszę?? Traciłem głowę i było czego; przyszło do tego, że jak inni pisarze rozumowania i dowody swoje, ja tytuł chciałem ukraść, co się grzeczniéj nazywa pożyczyć, a w języku autorskim, swoje dobro odebrać[2] — ale wstyd mnie wziął kraść tytuł, a raczéj przyszła uwaga, że gdyby już na złodziéjstwo się puszczać, toć lepiéj ręce uwalać, cudzą myśl przywłaszczając, niż tytuł. — I tak znowu chodziłem w oczekiwaniu, szczęśliwego porodzenia tytułu.
Smiéjcie się nieprzyjaźni, płaczcie przyjaciele; — stan to był okropny. Nic robić niémogłem, za wszystkom chwytał i wszystko rzucałem, gniéwałem się na słońce że świéciło, na noc że była ciemna, na sług że mi się snuli przed oczyma, na siebie najbardziéj, żem niémógł znaleść tytułu.
A jak srogie czyniłem sobie wyrzuty, stanąwszy przed półką zastawioną kilkudziesięcią tomami moich pism i pisemek, jakem siebie upokarzał, jak z błotem mięszał!! Tego wam niepowiem, bo byście się dowiedzieli rzeczy, z których gotowi byście korzystać przy zdarzonéj okoliczności.
Zmęczony w końcu, usiadłem; podparłem się na dłoni, zupełnie jak ów sławny posąg Michała Anioła, który do téj pory także, tytułu zapewne w głowie szuka, że siedzi tak uporczywie podparty; i począłem rozważać, jaki to ja byłem szczęśliwy, póki nie pisałem! Cofałem się tedy myślą: a cofać musiałem daleko, bo nie dziś to ani wczoraj jak piszę, o czém wiecie doskonale, bom wam dokuczył nieraz (za co pozwolicie przynajmniéj się przeprosić??) tém nieustanném pisaniem.
Poszedłem tedy myślą daleko; ach! aż do tego zaczarowanego kraju, do téj młodości, za którą jak pierwsi rodzice za rajem oglądamy się nieustannie, i zawsze u wrót jéj zapartych, widziemy anioła z płomienistym mieczem — O! niewrócim tam nigdy, nigdy.... Takim był szczęśliwy mojemi wspomnieniami, że zapomniałem nawet o tytule. — I chodziłem myślą po raju, aby mnie choć woń, od jego czarownych ogrodów zaleciała! — I przypomniałem sobie wszystko dziecinne! — zabawki, swawole, naukę, i miejsca i osoby.
Zdało mi się, że mnie jeszcze święta moja najpiérwsza nauczycielka uczyła czytać na czerwonych literach kalendarza; żem sobie robił zielony ogródek wśród pokoju, z gałązek starych jodeł Romanowskiego ogrodu; — żem ustawiał moje domy drewniane, porcellanowe pieski i ołowianych żołnierzy. W tém, zaczęło zmierzchać, w mojém marzeniu; słychać było ciche odmawianie pacierzy staruszki, szum drzew w ogrodzie, a ja myślałem siedząc na kanapie, czém się będę bawił wieczorem, przy świécy. — I powiedziałem sobie — Józio będzie się bawił latarnią czarnoxięzką. Ale ledwie tych słów domówiłem, wyrwałem się z marzenia jak Archimedes z wanny i zakrzyczałem jak on:

EUREKA!

W istocie tytuł był znaleziony!
A tytuł, mówcie sobie co chcecie, doskonały, bo w mojéj powieści, jak w czarnoxięzkiéj latarni, będzie wszystkiego potroszę, i szlachty i panów i swieckich i duchownych i literatów i gospodarzy i prawników i lekarzy — i ty będziesz szanowny czytelniku i ja, który przez grzeczność piszę się twoim najniższym sługą, ale służę ci podobno, jak wszyscy którzy się piszą najniższemi sługami, a służą całe życie tylko samym sobie!
Napisawszy tytuł na pół arkuszu, dałem sobie słowo honoru, że go nieodmienię, widzicie żem święcie dotrzymał i właśnie, żeby się z tém pochwalić, napisałem tén rozdział; który z wielką zapewne twoją pociechą czytelniku, na tém się kończy.






ROZDZIAŁ II.
W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE DWÓCH PIÉRWSZYCH BOHATERÓW POWIEŚCI.



Widzicie ten piękny dom na wzgórzu stojący? Co za prostota pełna smaku w jego budowie, jak dobrze widać od razu że właściciel zamożny, regularny, myślący i ceniący piękne człowiek. — Obrał miéjsce na sadybę prześliczne, gotowego wdzięcznego ogrodu dostarczył mu las, łąka, i przez łąkę płynąca rzeka; niepotrzebował sadzić klombów na których wzrost czeka się wieki poglądając na wyschłe latorośle; dosadził tylko krzewy dziś już bujające i kwitnące, kwiaty przewybornie dobrane, wypielęgnował trawniki i cieszy się ogrodem tém piękniéjszym, że plan jego sam Bóg przy stworzeniu nakréślił. A dom — co za czystość dokoła, jaki porządek, jaka wygoda; jaka cichość przy nim, zwiastująca dobre urządzenie, jak wszystko zda się na swojém miejscu! — Wejdźmy do środka; nieoszukała nas powierzchowność; ten sam porządek, wygodę, wdzięk znajdujemy wewnątrz. Niéma ozdób zbytecznych, ale co jest, przypada do ogółu i konieczném jest dla niego. Nic przyczypionego, dodanego — wszystko zda się urodziło razem, i wynikło jedno z drugiego.
Przez obszerną, czystą, ogrzaną sień, wchodzisz do saloniku smakownie urządzonego, w którym czujesz człowieka lepszego wychowania, po sprzętach samych, jakiemi się otoczył. Sprzęty kształtów wdzięcznych, lekkie, ani ich za wiele, ani za mało; na stolikach xiążek kilka, gazety, ryciny; po ścianach obrazy jeśli nie arcy-dzieła o które trudno dzisiaj, gdy co ich gdzie było, powykupywali do swoich serajów Anglicy; to przynajmniéj wcale dobrego pędzla i zwiastujące znawcę w tym który je dobrał i rozwiesił. Z salonu bibljoteczka z wygodnym fotelem i stolikiem, bibljoteczka człowieka, co czyta, szukając w czytaniu roskoszy życia, jednéj z najsilniéjszych i najmniéj wyczerpujących się.
Nareście trafiamy na ten pokój, któren jest duszą domu — pokój właściciela. Zważcie że człowiek, który niéma swego pokoju, niéma pewnie zajęcia, a dom bez niego, ciało bez duszy. Pokój ten maluje nam do reszty człowieka. Największa w nim baczność na wygodę, porządek bezprzykładny, powietrze czyste, światła wiele, kominek, szafy, biuro, fotele różnych kształtów, xiążki, ryciny, papiéry; ale każda rzecz na swojém miejscu, które jéj wyznaczono starannie; każdy najmniéjszy papiérek widocznie potrzebny, widocznie z rozmysłem tam a nie gdzie indziéj położony. — Nad łóżkiem w alkowie, jedyny znak że pan domu nie jest obojętny zupełnie dla wiary. Stary hebanowy krzyż i obrazek Najświętszéj Panny Częstochowskiéj, wiszą nad głowami. Ale sąż to godła nabożeństwa? — Czy tylko pamiątki?
Ale otóż i sam pan, rozparty w wygodném krześle, z xiążką w ręku, fajką w ustach, w tureckim szlafroku i pantoflach, oczy ma zwrócone na zégarek, widocznie bada, czy się nie omylił biorąc do xiążki, i czy to istotnie jego godzina czytania? Głowa piękna; nieco łysa, czoło wysokie i połyskujące, na którém widać ślady fałdów, ale marszczek wyraźnych niéma w téj chwili. One przychodzą z pewnemi tylko uczuciami i nigdy tak długo nie trwają, aby w nałóg wejść mogły i fizjonomią mieniły. Nos pociągły pięknego kształtu, usta wązkie i foremne, cera śniadawa, ale pełna życia, oczy piwne zmrużone. — Spojrzawszy na niego, po stroju, po wyrazie twarzy, poznasz od razu wykształconego, rozsądnego, zawsze pana siebie, ślachetnego ale nieco zimnego człowieka. — Takim jest w istocie pan August; najlepszego tonu i towarzystwa, prawego serca, wykształconego umysłu; nigdy jednak nie exaltujący się, a częściéj szyderski niż czuły. — Życie jego regularne, wymierzone, szczęśliwe, zabezpieczone od zmian nagłych wszelkiemi ludzkiéj możności środkami, otoczone wygodami i wygódkami, spokojne. — W obejściu się z ludźmi August jest nadzwyczaj grzeczny, uprzedzający, ślachetny, ale zimny. Przed nikim się nie wywnętrza, nikogo do poufałości nie dopuszcza; znajomości ludzi dobrego wychowania szuka, innych klass unika, ucieka od interessów, pośrednictw, serdecznych przyjaźni i zajść śmiertelnych. Niéma on przyjaciół i nieprzyjaciół, ma tylko znajomych i sąsiadów i dobrze mu z tém zapewne; bo trybu życia nie tylko zmieniać nie myśli, ale ani nawet wzdycha za innym. Nieraz, nie jeden silił się odgadnąć tajemnicę jego życia i jego szczęścia, ale pospolici ludzie, wpadali na najdziksze domysły, a zrozumiéć go niepotrafili. Tajemnicą zaś całą tego człowieka, jest upodobanie w umysłowych rozrywkach i przekonanie że w nich tylko szczęście ziemi, bo one od ziemi odrywają najmocniéj. Biédna ziemia, na któréj aby być szczęśliwym, potrzeba z niéj, choć myślą i duszą, gdy niemożna ciałem, uciekać!! Pan August stosownie do swego pojęcia, urządził sobie życie. O ile mógł odsunął kłopoty, zatrudnienia nużące, tę kuchnią życia od któréj potrzeba być daleko, aby smaczno pożywać potrawy. Przekonany że z ludźmi najlepsze stosunki zimnéj, obojętnéj grzeczności, wyrzekł się roskoszy przyjaźni i miłości, dla męczarni miłości i przyjaźni, nie opłacających nigdy cierpień, które za sobą prowadzą. I powiedziano — Pan August samolub! Może miano słuszność, ale gdy on wspiérał biédnych, ratował nieszczęśliwych, pomagał komu tylko mógł, a usuwał się od ściśléjszych stosunków, możnaż go było tak nazwać?? A jednak tak go nazywano. I jak to jest zawsze, choć dziwy i cudaki prawiono o nim; jednakże bywali wszyscy na wybornych jego obiadach i podwieczorkach, nasycali się miłą i dowcipną rozmową, pożyczali od niego xiążek i towarzyszyli mu na polowaniach. Nie jeden nawet uprzedzającém obejściem się, wyrachowaną ułudzony grzecznością, zaczynał się poufalić i podkradać chciał w zaufanie; — ale naówczas zimna nagle twarz, chłodne wejrzenie, cofniona ręka, upamiętywały prędko niedoświadczonego. Takiéj wprawy nabył już Pan August, że nawet gdy na sercu jego leżała tęsknota potrzebująca wywnętrzenia, smutek, strapienie; potrafił je strawić w sobie i nie wydał się z niémi. Bo on gdy raz powiedział sobie — Nie będę miał przyjaciela, nie powierzę się nikomu; umiał dotrzymać słowa. W całém znaczeniu wyrazu był panem siebie, ani namiętność żadna, ani wypadek niespodziany, nie wyrzucił go z żelaznéj kolei, po któréj się toczył. Dziwny człowiek! — pojmował wszystko, a nie używał niczego i wybrał sobie z rodzajów życia, najspokojniéjsze umysłowe wegetowanie. —
Rankiem jesiennym siedział August w swoim pokoju, gdy turkot zachodzącego przed ganek powozu, zwrócił jego uwagę. Złożył xiążkę powolnie, otulił się szlafrokiem i wlepił oczy we drzwi, bez niespokojności, bez ciekawości nawet; w prostém tylko zimném oczekiwaniu. Na odgłos poruszonego powolnie dzwonka, wszedł służący.
— Kto przyjechał?
— Ktoś nieznajomy, zdaleka. —
— Spytasz go wprzód, nim wyjdę i oznajmisz wedle zwyczaju, rzekł Pan August spokojnie. — Służący wyszedł, i wkrótce powrócił.
— Niechce powiedziéć jak się nazywa, przebąknął nieśmiało.
Zmarszczył się Pan August.
— Czeka na pana w sali.
Gospodarz domu podniósł się i posunął ku drzwiom, które otworzywszy, zobaczył młodego dwudziestokilko-letniego człowieka, swobodnie i wesoło przechodzącego się po pokoju. Gość zastanowił się i z półuśmiéchém na ustach spójrzał na gospodarza kłaniając mu się zlekka. Pan August oczy w niego wlepił ciekawie a na twarzy jego malowała się rzadko ukazująca niespokojność.
— Pan.... zaczął i niedokończył.
— Twój siostrzeniec, wuju, wesoło dokończył młody człowiek rzucając się ku niemu. Przepraszam, chciałem sprobować, czym podobny do matki, czy się mnie po twarzy domyślisz.
— Stanisław! zawołał gospodarz postępując żywo ku niemu, żywiéj niż zwykł był ku komubądź kolwiek i ścisnął go za rękę i wlepił w niego, starannie ukrywaną łzą zaszłe oczy. Stanisław? powtórzył! Jakżem rad, żeś sobie przypomniał, iż masz gdzieś na świecie wuja, którego poznać nie zawadzi! Jakżem rad!
— Dobry, kochany wujaszku, doprawdy mi rad jesteś! doprawdy! I roztrzepany Stanisław ściskał wuja z zapałem. A jakże cię kocham za to! Bo to widzisz nagadali mi o tobie, że ty nikogo, nikogo na świecie nie kochasz, że jesteś zimny, pełno tego rodzaju bredni! Ale ja nigdy temu nie wierzyłem i pokazuje się żem bardzo dobrze zrobił.
Pan August się lekko uśmiéchnął.
— Teraz to dopiero, rzekł podobnyś mi do matki nie żartem, jéj żywość, jéj serce, jéj ruchy! Biedna Aniela! Ale nie smućmy się przypomnieniami. — A naprzód mój Stasiu! Z kąd, do kąd, na jak długo przyjeżdzasz??
— Jadę, prawie wprost z zagranicy, gdzie mi niemcy głowę przewracali, nazywając to kończeniem wychowania mego, poczciwe niemczyska wychowują ludzi, jak gdyby wprost z Uniwersytetu na tamten świat iść było potrzeba examen zdawać, bo paplą a paplą, o duchach, duszy, filozofii, Bogu.. etc. Nauczyłem się strasznie mądrych rzeczy, jakich wy tu na parafii kochany wujaszku wyobrażenia niemacie, nauczyłem się wszystkich systematów filozoficznych których koroną Hegel i pantheism. — Alem się zagadał. Otóż, jadę wprost z Uniwersytetu, z podróży, skończywszy edukacją tak, że w kraju jestem jak obcy i do niczego niezdatny. To się podobno nazywa najlepszém wychowaniem. Przyjechałem wprost do Ciebie wujaszku bo mi w domu nudno było okrutnie, znajomości niémam i jak mówiłem wyglądam na swojéj ziemi, jak przesadzony kwiatek, albo co lepiéj, jak przewiezione z innéj strefy zwiérze. Co się tycze tego na jak długo przyjechałem, to zależéć będzie, od przyjęcia kochany wujaszku. Będę siedział rok, jak się sobie podobamy, a dwa dni kiedy ci zawadzać mogę — i kiedy mnie będzie nie dobrze.
Pan August na gadaninę prędką, żywą, nieporządną młodzieńca, lekko się uśmiéchał; potém czuléj niż zwykle go uściskał i rzekł: unikając odpowiedzi.
— Podobniutenki do matki! Bodajbyś był szczęśliwszy. — Roztrzepaniec doskonały. —
Zadzwonił.
— Konie do stajni, — pokoje dla Pana Stanisława w officynie. — Służący zniknął.
— A teraz kochany wujaszku, daj cygaro, kiedy masz, bo od rana mi ich zabrakło i niepaliłem — rzekł Stanisław rzucając rękawiczki na stół.
Znowu dzwonek się poruszył i cygara podano.
Staś zapalił ze cztery Trabucos, póki dobrał najlepiéj ciągnące, i zaczął chodzić po sali; Pan August ciągle się w niego wpatrywał i zamyślony milczący, zdawał się dumać o dalekiéj przeszłości, czy o przyszłości może; to pewna że zapominał o swojém położeniu, i ztąd długo milczał mimowolnie.
— Co to wujaszkowi? spytał Stanisław, smutno ze mną — to ja sobie pojadę?
Pan August przerwał dumanie.
— Smutno, ale nie z twoiéj przyczyny, rzekł, myślałem o twoiéj matce, którą jedną może na świecie najlepiéj kochałem. Przypominasz mi ją Stasiu. Dobrze żeś to dumanie przerwał, bo mnie w spleen na dzień cały wprawić mogło. — No, mów że mi o sobie. —
— Już tak jak wszystko powiedziałem, niemcy kończąc wychowanie moje, albo mnie nie dowarzyli, ale przegotowali, bo czuję że nie tak jestem, jak bym być powinien. Straszniem obcy w kraju, nic i nikogo nieznam. Świat tutéjszy, tak różny od tego w którym żyłem, jest dla mnie podziwieniem i zagadką. Zbijam się z tropu co chwila. Ot tak po prawdzie, wujaszku, i to mnie do ciebie przygnało, że chciałem, abyś mnie trochę z tutejszymi ludźmi i światem oswoił, obeznał. —
— Myślisz że go znam i pojmuję lepiéj od ciebie? rzekł szydersko Pan August. — Mylisz się bardzo. Zapewne, widziałem więcéj, zrozumiałem głębiéj, to co ty nazywasz naszym światem, ale wierz mi, jest i dla mnie w nim wiele tajemnic.
— Ale bo dla mnie wujaszku, wszystko tu tajemnicą, rzekł Stanisław. Niech mnie licho porwie. —
— To złe wyrażenie, rzekł wuj, przebija się bursz w tobie. —
— O! niezapiéram się tego, wolę to, niż... — Ale wracam do rzeczy. — Dla mnie wszystko jest tajemnicą, ci wielcy wasi panowie, żyjący na długach swoich, długami, negacją, że się tak wysłowię! — ci wielcy magnaci, których byś wziął zobaczywszy za kommissarzy chyba nie za panów, — ta młodzież wasza w połowie zestarzała niedopieczoną nauką, którą połknąwszy wygląda jakby z przeproszeniem emetyku wzięła, w połowie oszalona, skozaczona, jak by nic nie było na świecie piękniéjszego nad zupełne wyłamanie się od wszelkich prawideł zdrowego rozsądku. — Kobiéty tak religijne na pozór, tak zepsute wewnątrz, co dziś mdleją po mężach, rozstając się z niemi na miesiąc, a jutro.... zakochane, zapominają o obowiązkach, o wstydzie i — i —
— Hola! hola! śmiejąc się powstrzymał siostrzeńca Pan August — to wszystko daje się tłumaczyć jeszcze, ale są mniéj pojęte rzeczy. — Czekaj, Stasiu, poglądaj, ucz się ludzi, jak uczyłeś się filozofii, studiuj ich, a kiedyś, stary i łysy; powiész — znałem ich, i znowu ich nieznam! — Bo poznawaniu ludzi niéma końca i najpilniéjszy badacz w tym przedmiocie, niemoże powiedziéć, że wié wszystko i wszystko rozumié. Są w ludziach tajemnice, które często drobniéjszemi się tłumaczą postrzeżeniami, niż by po skutkach sądzić można. Widząc wielkie zepsucie, szkaradny i wpływający na całe życie wypadek; szukamy naturalnie wielkich przyczyn wielkiemu skutkowi, i szukamy napróżno. — Jeden krok, jedno słowo, jedno spójrzenie, jedno chwilowe puszczenie cugli namiętności niedostrzeżone, gubi najcnotliwszą kobiétę i pląta całą przyszłość rodziny. Jedno zagłuszone odezwanie się sumienia, psuje człowieka który cofnąć się od złego nieumiejąc, brnie coraz daléj i daléj. — Ale ty mój Stasiu podobno, wcale jeszcze nie jesteś w wieku do obserwacij, zostaw je nieczynnym świadkom ruchu i życia, co swoje odbywszy, skołatani, biédni, patrzą na walczących w Cyrku i rozrywają się, szydząc, litując lub obojętnie wodząc oczyma.
— Ślicznie mówisz, kochany wujaszku, rzekł Staś rzucając w kąt niedopalone cygaro, ale bo też ja, nie myślę wcale oddać się nieczynnéj obserwacij i kontemplacij świata, ja chcę go poznać praktycznie.
— W takim razie źle sobie wybrałeś przewodnika, odpowiedział Pan August i widać że mnie nieznasz. —
— Ja! ciebie kochany wujaszku! odparł Staś! A! a! prawdziwie że już cię znam, jesteś najlepszy człowiek, ale trochę tchórz, boisz się ludzi i dla tego od nich uciekasz. Jesteś z niémi jak to po staremu mówili, na polityce.
Pan August się rozśmiał i uściskał Stasia.
— Zdoprawdy zgadłeś i niewiém nawet jak, bo z tobą, mój Stasiu, jestem wcale inaczéj, a niewidziałeś mnie jeszcze z nikim więcéj. Trafny masz instynkt.
— Dziękuję za komplement, ale dajmy sobie pokój z tém, wujaszku. — Chodzi oto, czy ty zechcesz mnie w wasz ten świat niby wprowadzić, zapoznać, porobić mi stosunki etc. Czy cię to zbyt wiele nie będzie kosztować?
— Wszystko co będę mógł zrobię dla ciebie, rzekł Pan August, ale potém o tém. Teraz spocznij po drodze, a ja się pójdę ubiérać. —
Nowopoznajomieni rozeszli się zupełnie radzi z siebie, zwłaszcza Pan August któren ożył zobaczywszy siostrzeńca, przypominającego mu jego ukochaną, żywą, niepomiarkowaną, namiętną, i nieszczęśliwą Anielę. Odezwało się w jego sercu przywiązanie do rodziny, zagasłe dawno, uczuł, że niéma słodszych i śilniéjszych węzłów, nad węzły miłości rodzinnéj, jak niéma sroższéj nienawiści, nad nienawiść poróżnionéj rodziny. — Na ten raz wypadł ze swojéj niezmiennéj kolei życia, przestał być zimnym, obojętnym, i skrytym. Staś żywy, rozstrzepany, ale poczciwy, szczéry, otwarty, przypadł mu do serca, bo powinien był przypaść człowiekowi, co nadewszystko nienawidził i lękał się obłudy. — Jednakże, pomimo szczeréj radości z widzenia siostrzeńca; August zasępiał się czasem i wzdychał mimowolnie, ile razy odezwał się Staś z czém charakteryzującém jego nieopatrzną żądzę poznania i użycia świata, jego skłonności ufania w ludzi.
— Żal mi cię niezmiernie, rzekł zaraz przy obiedzie Pan August, kocham cię, jak matkę twoją kochałem i widzę, bodajbym niezgadł, że jak matka twoia, konieczną twego charakteru przyczyną, nieszczęśliwym będziesz.
— Ja! wujaszku! zawołał Staś — słyszałem że szczęście w woli i wyobrażeniach człowieka; a ja mam zupełną wolę, i imaginacją że muszę być bardzo szczęśliwym, przynajmniéj, tak jak to bywali szczęśliwi, ci dawni bohaterowie z każdéj bajki i powieści.  —
— A sposobisz się, dodał August, na najnieszczęśliwszego człowieka.
— Jakim sposobem?
— Krótko cię znam, możebym jeszcze niémiał prawa sądzić, ale takich jak ty, poznaje się odrazu lub nigdy. Ty ufasz w ludzi, w szczęście, w swoją złotą gwiazdę, roisz wiele, niecierpliwie wylatujesz przeciw troskom i zawodom. — Wierz mi, kto tylko wiele się spodziéwa, zawsze się zawieść musi. Ja, mogę powiedziéć, jestem o tyle szczęśliwy, o ile nim być w mojém położeniu można; — ale dla czego? — Dla tego, że idę przez życie, jak po gorących węglach, jak po trawniku usłanym wężami, patrząc co chwila, aby którego nie nadeptać, nieobudzić. Wyrzekłem się wszystkich gwałtowniejszych roskoszy, po których nieodmiennie, idzie smutek, zawody, boleść; ograniczam się spokojem, uciekam od ścisłych związków nawet, bo, jak to już nie jedna czuła pani uważała, lepiéj niemiéć pieska, niż patrzéć jak zdycha albo się wścieka. Wyrzekam się więc wszystkich piesków, żeby ich nie tracić.
Somme toute, odrzekł Staś, bojąc się niestrawności, wujaszek głodem się morzy. Okropne tchórzostwo i szkaradny egoizm.
— Pozwalam, ale to egoizm rozsądnego, zimnego, wyrachowanego człowieka, cale różny od egoizmu trzpiota, co jak łakomy lub głodny żołniérz, sadza rękę w ukrop, aby z niego kawałek mięsa, często tylko kawałek kości wyciągnąć. Namawiać cię do mego sposobu życia nie myślę, Stasiu. —
— Bo to by było napróżno, jak wujaszka kocham, zawołał Staś — na to potrzeba być predestynowanym. —
Chwilę milczeli oba, potém Staś zaczął się rozpytywać o sąsiedztwo.
— Bo to widzisz wujaszku, choć kto nie jé czego, że mu szkodzi, może dla tego pozwolić jeść drugim. — Juściż będziemy z wizytami, poznamy się wujaszku. — Muszą być ładne panie, albo wreście panienki w sąsiedztwie.
— Jakto wreście?
— Wreście, znaczy tak jak pis — aller.
— A to czemu?
— Ja się panien strasznie lękam. — Zaraz chcą iść za mąż, to nie do zniesienia! Wolę miéć do czynienia z paniami, bo to nie ciągnie za sobą konsenkwencij.
— Stokroć gorsze. —
— Ale przynajmniéj nie każą się żenić nie mówią zaraz o ślubie, kiedy te nieznośne panny, drugiego dnia już zdają się myślą dzierzgać falbany wyprawnych sukienek.
Wuj się rozśmiał.
— Bo to, widzi wujaszek, młody człowiek musi się kochać. — I ja tu koniecznie także mam projekt wkochania się w kogoś, nie tracąc czasu, ale nieżyczę sobie, zaraz wujaszka prośić w swaty. No, no, któż tu jest tak dystyngwowany, miły, piękny, bogaty?
— O! mnóstwo domów, mnóstwo osób!
— Wybornie! zawołał Staś zacierając ręce, a wesołych koleżków znajdę?
— Nie długo będziesz tęsknił za niémi — ja ledwie się ich nastręczającéj przyjaźni obegnać mogę.  —
— A! ja tak serdecznie wyciągnę do nich ręce!
— Pan August znowu po cichu szydersko się uśmiéchał.
— Biédny, a wiész ty co to przyjaźń młodzieży, to współka tylko do swawoli, na któréj gdy traci twój przyjaciel; opuszcza cię. Szukają w niéj korzyści tylko, przyjemności nie serca. A potém...
— No, to potém się śmieją z przyjaciół przyjaciele, rzucają ich, zdradzają etc. etc. Stare rzeczy. Znajome! znajome! nic nowego! A te kilka chwil przeżytych wesoło, jak wujaszek powiada, nieopatrznie, zawsze w zysku zostają. — Dobre i to, zwłaszcza gdy kto jak ja o konsenkwencje, zdrady, opuszczenia i t. p. nie wiele dba.
— Ale mój Stasiu, narażasz się na to, że ku nie jednemu prawdziwą możesz poczuć przyjaźń, jak ku nie jednéj miłość. — Cóż gdy ty dasz do współki prawdziwy brylant a oni fałszywe?
— Bylebym się niepoznał na brylancie fałszywym. A potém widzi wujaszek, to tak zawsze doświadczenie mówi niedoświadczeniu, i zawsze niedoświadczenie go nie słucha, swoje robi, aż się boleśnie przekona, że mu prawdę mówiono. Cóż na to zrobić! Taki człowiek! nieodmieni się — trzeba się koniecznie sparzyć, doświadczyć. — Ja doskonale wiém, że mogę złapać guza w najboleśniéjsze miejsce — w serce; no, ale kiedy to, kochany wujaszku, jest rzecz nieunikniona.
W téj chwili postąpił ku oknu i spójrzał na bielejący w oddaleniu pałacyk Hrabiów......
— Kto tam mieszka?
— Hrabia, Hrabina, Hrabianka i Hrabiostwo.
— Ludzie przyzwoici?
— Najprzyzwoitsi w okolicy.
— Pojedziemy tam jutro?
— Chcesz koniecznie?
— Serdecznie! wujaszku.
— Więc pojedziemy.






ROZDZIAŁ III.
CO SIĘ DZIAŁO W BIAŁYM PAŁACYKU, KTÓREN STAŚ WIDZIAŁ Z OKNA. — O DWÓCH HRABIACH I JEDNÉJ HRABINIE.



No, Hrabio, jak że się podobał ten Pan?
— Ten Pan! Jakże się on zowie! Ba! nosi jakieś nazwisko nowożytne, o którém niewiém czy słychać w tym grubym Herbarzu. (Hrabia nigdy nazwisk nie mógł przypomniéć) Zdaje mi się żem piérwszy raz to nazwisko słyszał. Jak się zowie Hrabino?
Hrabina powolnie podniosła oczy na męża i odpowiedziała.
— Zowie się Kulczycki.
— A! c’est cela, juste, Klucznicki!
— Kulczycki!
— Kolczycki.
— Kulczycki.
— Niech i tak będzie. —
— Jakże się podobał? powtórzył Hrabia Alfred.
— Nie bardzom go uważał.
— To źle Hrabio, przerwała Hrabina, bardzo przyzwoity człowiek.
— Szkoda! bo jakież nosi nazwisko!
— Są, ma foi gorsze, odpowiedział śmiejąc się Alfred, a wreście, bogaty, cela lui tiendra lieu d’un nom illustre, a nie każdy tak szczęśliwy, żeby się urodził Hrabią lub Xięciem!
— Mówisz że bogaty?
— Bardzo bogaty, odpowiedział Alfred — parę tysięcy dusz, kapitały. —
Mais enfin, sait-il vivre, est-ce un-homme de bonne compagnie.
Alfred który dobrze wiedział że wyrażenie de bonne compagnie, jest nie właściwe, odpowiedział z szyderskim przyciskiem:
De la meilleure societé possible, il voit tout ce qu’il y a de mieux.
— Ale cóż on jest, kto on jest?
— Obywatel z Podola. —
Ses opinions?
Il est riche, c’est tout dire.
— Ale co za nazwisko!
— Mówiłem Hrabio, bywają gorsze.
— Klucznicki, Kolczycki! quel nom! cela sent d’une lieue, un paysan enrichi!
— Ale szlachcic!
— Nie wątpię, odpowiedział Hrabia wyciągając się na krześle — któż dziś nie szlachcic. To nie do wytrzymania! Figurez-vous że mój plenipotent, przyznaje się nawet do pokrewieństwa ze mną, un certain Monsieur Hładkowski, mon cousin! C’est drôle, je lui dirai un jour, żeby to sobie wybił z głowy, bo straci u mnie miejsce!!
— Ależ Hrabio, odezwał się Alfred, może téż to i prawda — une mésaillance.
Une mésaillance! En se mésaillant: on se salit, mais on ne s’allie pas, j’éspère.
Alfred poklasnął
— Prawda, prawda!! I śmiał się do rozpuku. —
— Ale wróćmy, rzekł, do Pana Kulczyckiego — jak że się podobał.
— Mówię że nie uważałem, to dowód że przyzwoity człowiek, inaczéj il m’aurait choqué. —
Savez vous ses projets?
— Alboż ma jakie, sur nous?
— Może, odpowiedział Alfred.
Pas possible!! wykrzyknął Hrabia.
— Najpewniéj, wiém o tém z dobrych ust. Il a été ici pour Mlle. Rose.
— To zuchwalstwo! zakrzyknął Hrabia to zgroza. —
— Uspokój że się mój drogi, przerwała Hrabina, cóż tak strasznego?
C’est epouvantable! Un parvenu!
— A teraz nam równy, bo bogaty! rzekła Hrabina z westchnieniem. On le reçoit partout, on s’accorde à lui trouver un air, distingué beaucoup de race dans sa physionomie — wszyscy go uważają tak dobrze! Czegoż chcesz jeszcze? Il est des nôtres.
— Jakto?
Aristocrate jusqu’au. —
Lui? Il s’en méle aussi? mais c’est a en mourir, a ne plus savoir que faire! —
— Trzeba się z tém oswoić, powolnie odpowiedziała Hrabina. Widzisz co dzień, co teraz jest i zowie się aristokracją — bogaci. Les noms, les titres passent inaperçus. Xiężniczki idą za bogatych parweńjuszów; prawda że familja po cichu się zżyma i szydzi z nich, ale cóż począć. — Piéniądze, mój Hrabio, voila l’essentiel, et sans cela, l’aristocratie n’est qu’un mot vide de sens, une chose ridicule.
— A! to prawda! to prawda! zawołał Hrabia, tak dziś imion nie cenią, tak mało ważą je! Serce pęka na to — niéma familij, któraby nie jęczała nad jakiémś połączeniem niestósowném! Ale masz racją Hrabino, okoliczności, trzeba być bogatym, inaczéj lepiéj rzucić imie, niż szarzać je. A do tego świat widzi i ocenia wszystko, nasi wiedzą zawsze dla czego się łączym z bogatemi, il nous pardonnent — On vend son nom, et voila tout.
— Przyznaj Hrabio dodał Alfred, że to także nie najślachetniéj. —
— A! zapewne! ale okoliczności, rzekł Hrabia.
C’est ce qui excuse.
Nastąpiła chwila milczenia, użyjem jéj na opisanie czytelnikowi, miejsca w któreśmy go zawiedli, i osób, które słyszał rozmawiające.
Jesteśmy w pięknym salonie, wytwornie umeblowanym najswiéższym kształtem utworami Testorego, zarzuconym fraszkami, które częścią z za granicy częścią od Schafnagla i Grabowskiego sprowadzić musiano. — Zmiérzcha i kończy się piękny dzień późnéj jesieni. Chodźmyż teraz po domu, bo jeśli to prawda (jak się zdaje) że właściciel mniéj więcéj na obraz i podobienstwo swojego charakteru tworzy sobie mieszkanie, w którém żyje; patrząc na nie, poznamy poniekąd właścicieli.
Dom a raczéj pałac (tak go nazywać kazano) do któregośmy bez ceremonij nieproszeni i niedziękowani zajechali, leży w pięknéj okolicy wołyńskiéj, wśród zielonych wzgórków, na których ciemnieją gaje dębowe; u doliny przeciętéj rzeką zbiérającą się w stawy zdobiące ogród rysunku Miklera. Wśród budowli i daleko do koła pałacu, rozrzucony park ten w miniaturze, którego kląby teraz pożółkły i liść straciły; kilka tylko drobnych swirek i sosen czernieje jeszcze wśród nagich prawie towarzyszy swych, klonów, osik, lip, topoli. Obok pałacu widać piękne officyny, daléj znowu i znacznie daléj, inne zabudowania dowodzące wytwornego smaku właścicieli, wykształconego podróżami za granicę. Pięknemu z siebie miéjscu dodano wdzięku umiejętném rozrzuceniem budowli, frontonami wyglądającemi z za drzew, zwodzących patrzącego, nie domyślającego się wcale owczarni i stajen, za gotyckiemi oknami i włoską kolumnadą. Trochę opodal od pałacu, w ogrodzie nad stawem, zielone, obrosłe wały starego zamczyska równe wysokością okolicznym wzgórzom, otoczono kilką staremi mogiłami, puste dziś, bez ruin nawet, ożywiono, jakby na szyderstwo, altanką chińską!!!
Wejdźmy wewnątrz pałacu: Sień ostawiona mnóstwem kwiatów, wazonami drzew pomarańczowych, cytrynowych, laurowych, któremi i wschody wiodące na górę ubrano. Na górze salony, apartamenta państwa, na dole gościnne, kilku osób familij, służby i Pana Marszałka Dworu. Na Wołyniu bowiem, nawet najmniéj liczne dwory składające się z kilku kuchtów i kilku posługaczy niezgrabnych, nie obchodzą się bez Marszałka, którego tytułem ozdobiony jest najczęściéj, starszy tylko sługa. W chwili gdy się ta powieść poczyna, lokaje w szafirowéj liberij z srébrnemi herbowemi guzikami, siedzą jedni w sieni na dole, drudzy czatują odgłosu dzwonka w przedpokoju na górze.
Wróćmy do górnego salonu, w którym porzuciliśmy naszych bohatérów; lecz rzućmy jeszcze okiem na salon; będziemy potém jak w domu. Trzy parapety wychodzą z niego na balkon z którego widok na ogród, staw, stare wały zamczyska i okolicę, między zielonemi pagórkami, ożywioną gdzie niegdzie wioską w dolinach, trzykopulnemi Cerkwiami, a w dali widokiem miasteczka z białym kościołkiem i zielonym dachem Ruskiego Monastéru Czernców. Jak wytwornie, jak smakownie ubrany salon! Ściany jego mozajkowane, kilka dobrych ożywia kopij z znanych obrazów. Nad marmurowym kominkiem wielkie zwierciadło, na gzymsie komina zégar, złocisty w smaku odrodzenia, (Rénaissance) mnóstwo drogich i pięknych cacek, bez których dziś salon nie może się nazwać umeblowanym. — Takież smakowne cacka rozrzucone są po półkach i etażerkach, zajmujących głąb salonu. Na ogromnym mahoniowym stole przed kanapą, dzwonek bronzowy, xiążki, ryciny, albumy, nécessaire Hrabiny, znowu fraszki i cacka. Do koła stołu wygodne fotele obite zielonym adamaszkiem. Przez drzwi otwarte do bocznych pokojów, widać w podobnym sposobie umeblowane, a jeszcze bardziéj drobnostkami zajęte apartamenta Hrabiego i Hrabinéj.
Ale czas zapoznać się bliżéj z osobami, które słyszeliście rozmawiające. Ta pani średnich lat wygodnie siedząca na miękkiéj kanapie, z głową zwróconą ku oknom rękami schowanemi pod mantylkę — to pani domu. Rysy jéj twarzy są ślachetne, wyrazu pełne, czoło wysokie, myślące, oczy niebieskie przygasłe w téj chwili, ale zawsze wiele rzeczy mówiące, usta drobne, wązkie, kształtne, ale posiniałe. Nieodgadniesz wieku Hrabinéj, widzisz że nie jest już młodą, niepowiész jednak że stara, a są dni odmłodzenia w których wydaje się jakby miała jeszcze lat dwadzieścia. Są to dni pogody i słońca, dni w których dusza, wychodzi z głębi i objawia się zewnątrz w jaśniejącém obliczu, ożywionych rysach. W dniach tych Hrabina wesoła, dowcipna, szczęśliwa, rzeźwa i wyraźnie odmłodzona. Lecz są dni inne — naówczas występują zmarszczki na jéj czoło, sińce rysują się pod oczyma, zapadają usta, żółkną policzki, Hrabina starszą się wydaje niż jest. I smutna, roztargniona, zamyślona, pędzi wówczas długie godziny, z xiążką w ręku któréj nieczyta, z robotą któréj nie robi, lub patrząc oknem, a nic nie widząc. Dojrzawszy tych zmian w jednéj kobiéty obliczu, postawie, humorze, jak gdybyś widział całą walkę młodéj duszy, z wycieńczoném ciałem, w którém siedzi biédna uwięziona. — Dnie słońca są dniami zwycięztwa walczącéj duszy, dnie niepogody, dniami zwycięstwa ciała. Lecz dni pogodne coraz rzadsze i każdy przewiduje że w końcu, po którymeś ostatnim, nie wrócą już więcéj, a wysilona dusza, zwyciężona padnie i niepodniesie się więcéj. Starość wówczas przyjdzie i weźmie tę kobiétę jak swoją.
Dziś właśnie Hrabina, jest w dniu chmurnym. Nie ożywia ona towarzystwa, nie bawi swym dowcipem otaczających, milczy, patrzy, wzdycha, myśli. Łatwo poznać, że żal jéj uciekającéj młodości, do któréj tak przywykła, z którą było lak dobrze! Biédna Hrabina! Spogląda oknem na latające żółte listki, które jesienny wiatr opędza, zanurzona w swych myślach, zapomniała na chwilę gdzie jest i co się w koło niéj dzieje.
Ależ otóż i Hrabia Ś. P. Rzymskiego — otyły, średniego wzrostu, już siwiejący mężczyzna, mąż téj pani. Siedzi on w fotelu wyciągniony i rozparty, usta pogardliwie wzdęte, oczy przymrużone, ręce założone na kolanach. Twarz jego uderza wyrazem dumy wybitnym i równie wybitnym charakterem zmysłowości, rozpasanego epikureizmu, który by ojca i matkę oddał za dobry obiad z truflami i szampanem. Czoło nizkie, wypukłe, nad niém kilka puklów śiwiejących włosów, oczy nabrzękłe, zmrużone, usta i policzki wydęte, czerwone, poprzerzynane żyłkami sinemi, podbródek opaci, bokobrody postrzyżone nizko, wedle najostatniéjszéj mody. Ubranie Hrabiego świéże, smakowne, nie wytworne, ale znać na piérwszy rzut oka, że za granicą robione; buty gdyby nie umarł Sakowski, powiedziałbym że od Sakowskiego z Paryża. —
Trzecią przytomną osobą, jest daleki powinowaty gospodarstwa, młody człowiek, Hrabia Alfred, znowu Hrabia Ś. P. Rzymskiego. Wysmukły, blady, cienki, zręczny, dobrze ubrany, włosy ufryzowane do koła głowy, ciemne suknie, fular w ręku, niedocieczony prawie łańcuszek zégarka świéci na axamitnéj kamizelce i złoty guzik na koszuli. Na twarzy, z resztą pospolitéj i wielkich zdolności nie obiecującéj, wieczny, panujący wyraz szyderstwa. Jest to człowiek, który zawsze, wszędzie, z każdego, z każdéj, z każdym, szydzi i żartuje. Całe jego życie, nieustanny żart, nieskończone szyderstwo. Z ojca i matki, brata, siostry, kochanki, przyjaciela, z siebie nawet czasem, Pan Alfred śmieje się, szydzi, patrzy na wszystko z intencią wyśmiania, bada każdą rzecz, aby w niéj odkryć śmiészną stronę. Jest to sarkazm chodzący, jest to szyderstwo wcielone. Umysłowie Pan Alfred, jest istotą nic nieznaczącą, niedowarzoną, niedopieczoną, liznął wszystkiego nic nieumié, wié po troszę o każdéj rzeczy, a gruntownie nic niezna. — Koniec końcem chodzi mu tylko o to, aby znać wszystko, ze strony śmiesznéj, złéj, dając prawo szydzić i dowcipować. Stara się pokazać człowiekiem najlepszego towarzystwa i kto wié czy nie dla tego raczéj niż z naturalnych usposobień ma za obowiązek szydzić. Szyderstwo zdaje mu się dowodem pewnéj wyższości umysłowéj! Prócz tego Pan Alfred jest zakochany, rozmiłowany we Francij, francuzach, francuzczyznie; z tego jednego nie śmieje się; to jedno poważa, a choć niemówi, łatwo poznać, że sarkatystyczny popęd umysłu, wziął z téj ubóstwianéj Francij, ojczyzny sceptycyzmu, ironij, ojczyzny nierozumnego śmiéchu, któren i pod gillotyną nawet, nie raz dawał się słyszéć. Troskliwie, ciekawie, czyta on nowiny z Francij, chwyta mody, zwyczaje, sposoby mówienia, sposób życia; wszystko co francuzkie. Śmieje się i wykrzywia na to co nie ztamtąd idzie!! Literatura tamtéjsza dla niego arcydziełem, ludzie tamci wzorami; nawet tamtejsze głupstwa, o jakże mu są piękne!
W skutek nieustannego ze wszystkiego szyderstwa, Alfred pozyskał sobie pewną sławę dowcipu, przenikliwości, uniwersalności, przyjmują go wszędzie grzecznie, bo się obawiają, uśmiechają mu się, ale nienawidzą. W pół zrujnowany, żyje jednak jakby był bogatym, ma obyczaje i nałogi możnych, wierzy w swoje niewyczerpane dostatki, których niéma a gdy mu plenipotent wzdychając i pocąc się wystawia niebezpieczny stan interesów; uśmiécha się niedowierzając, śwista i z politowaniem patrzy za wychodzącym, wołając.
— O! co za tchórz! Vit-on jamais bête pareille! Il vienl me dire, que je suis ruiné! Se ruine-t-on, quand on nait grand seigneur.
Na mocy tak gruntownego rozumowania, Hrabia Alfred nieodmawia sobie niczego, ani drogiego diabełka, ani écarté, ani whista po dukacie i więcéj ze szturmem; ani co rok nowych koni, powozów, mebli, ani pięknych twarzyczek, za których bliższe widzenie czasem się bardzo płaci drogo, ani tysiąca innych fantazij. A robi długi z takiém zaufaniem, z taką odwagą, że mimowolnie nie jeden mu oddał kapitał, spójrzawszy tylko w uśmiéchające się oblicze, dobrodusznie wyobrażając sobie, iż bankrut, nigdyby nie wyglądał tak swobodny i spokojny. Tymczasem z kąd to pochodzi, ten spokój wewnętrzny, to zaufanie, to z zimną krwią posuwanie się nad brzeg przepaści — z głupstwa, z braku zastanowienia.
Otożeśmy narysowali fizjonomje moralne trzech osób które w téj chwili siedzą milczące w salonie. Hrabina pogląda zawsze w okna, jakby liczyła liście zżółkłe, któremi wiatr zaczyna uderzać o szyby, Hrabia gospodarz zdaje się myśléć czy drzémać. Alfred mruczy prawie niegrzecznie, spiéwkę z Normy pod nosem.
W tém zaszumiało cóś przed gankiem, w dziedzińcu, wszyscy poznali turkot powozu.
— Któś przyjechał! odezwała się Hrabina i zadzwoniła na służącego.
— Pójdź się dowiedz kto przyjechał!
— To pewnie jaka niemiła wizyta, szepnął Hrabia, znam po turkocie powozu, że to nie kocz ani kareta, ale parafiańska bryczka.
— Bardzo być może, dodał Alfred. —
Służący powrócił, i szepnął.
— Jakiś pan Skórkowski, szlachcic....
— Skórkowski! Skórkowski, powtórzył Hrabia gospodarz. Szlachcic! comme de raison, tout ce qui porte la kapota, tytułuje się szlachcic! Ah! ah! któż to? co to? dodał przypominając sobie — J’y suis — prosić tego pana, do mego gabinetu, zaraz tam idę.
I wziął za kapelusz, skrobiąc się po łysinie.
— Nieznośna ta szlachta! Dla nędznych pary tysięcy rubli srébrem, jeździ a jeździ i dokucza mi nieznośnie.
— To mu oddaj Hrabio! rzekł szydząc trochę Alfred.
— Ba! ba! ba! oddaj! facile à dire. Wezmę chyba jeszcze u niego drugie parę tysięcy, żeby przynajmniéj miał już za czém jeździć. — Ale śmiészny człowiek, bo to nawet nie termin!
— I nie stawił się na terminie? spytał Alfred.
— Owszem; alem mu oddać nie mógł. — No a teraz już nie termin — niejestem nawet ściśle mówiąc obowiązany. Il faut que je lui fasse comprendre cela.
I wyszedł z pokoju, nucąc piosenkę. —
Hrabia Alfred pozostał sam jeden z Hrabiną, która jak wprzód sparta na ręku, smutnie tęskno zamyślona, w okno poglądała.
— Co za chmurny dzień! rzekł zbliżając się. — Co ci to Hrabino najdroższa?
Głos jakim te słowa wymówił, odkrywał bliskie jego stosunki z gospodynią domu, bliższe, niż się spodziéwać było można; tajemne; bo nie tym wcale głosem odzywał się przy mężu do niéj. — Widocznie oni się kochali, — miłość ta przejść musiała wiele stopni, nim nareście ostygła, i zmieniła się w nałóg bezmyślny. Alfred wyglądał na najspokojniéjszego w świecie kochanka, który radby żeby mu kto miłości jego przedmiot odkradł i uwolnił od niego; Hrabina z lekkim wyrazem wzgardy patrzyła na Alfreda. Oboje jakby na pamiątkę zachowali tylko trochę dawnéj poufałości.
— Cóż to Hrabino? powtórzył Alfred powolnie. Czy nie głowa boli?
— Nie, nie głowa, odpowiedziała Hrabina.
— Może serce?
— O! i nie serce!
— To już nie zgadnę, rzekł Alfred. — Ból tylko serca i głowy w kobiécie rozumiem, innych chorób nie pojmuję.
Hrabina znowu wzgardliwie, milcząc uśmiéchnęła się. W jéj oczach malowało się prawie politowanie; ona widać tak znała próżność głowy i serca Pana Alfreda! I kiedy spójrzała na niego, on mimowolnie się zmięszał, jak by go kto obnażył. Przykro mu się zrobiło.
Ah ça! pomyślał w duchu, il y a encore un reste d’amour entre nous, ale trzeba to zerwać, będę korzystał z okoliczności. Elle est froide comme un marbre, je lui ferai la guerre et....
— Ale jakżeś dziś zimna? dodał.
— Ja dziś, ty zawsze, panie Alfredzie. —
— A zaraz wymówki!
— Alboż to wymówka? spytała Hrabina, jak że wiész że się tém smucę, nie weselę —?
Comment? Co? co? Alfred nie pojął znaczenia tych słów. — Cieszysz się żem zimny. —
— Prawie, odpowiedziała Hrabina. —
— Ah! rozumiem — zapewne kto inny. —
— O! nikt inny — pogardliwie rzekła Hrabina.
— Pomiarkowała się, że czas dać temu pokój, pomyślał Alfred — a głośno dodał. To ja tylko tak nieszczęśliwy.
— Dajże pokój udawanemu nieszczęściu Hrabio, śmiejąc się litośnie, przerwała Hrabina. — Mógłżebyś ty zrozumiéć nieszczęście, uczuć nieszczęście, ty? —
— Jakto? jestem że z kamienia, z lodu?
— Myślałabym że prędzéj z porcellany — cichutko powiedziała Hrabina.
Mechanté! każesz mi myśléć, żem stracił twoje serce.
Hrabina milczała — po chwilce podniosła oczy i rzekła do siebie. — Mogłażem kochać tę lalkę dowcipną? A głośno odezwała się. — N’en parlons plus, M. le Comte, oto lepiéj dla rozweselenia, opowiedz mi, Vous qui contez si bien, co nowego, co wesołego. — Tak mi dziś smutno, jakbym przeczuwała co złego.
Alfred się skłonił i usiadł.
— Chcesz Hrabino historij o pannie S.... co tak bohatersko w wilją ślubu, wymogła na narzeczonym zapis kilkukroć sto tysięcy. —
— Prawie wiém o tém! słyszałam. — Wolę co innego.
— Albo awantury pana M.... który świéżo miał pojedynek, za to, że Xiąże F.... niepotańcowawszy mazura z jego żoną, wśród sali ją porzucił.
— A! i to nic nowego!
— Albo historij opłakanéj tego nieszczęśliwego Marnickiego, który w żaden sposób ożenić się nie może.
Eh bien?
Vous saves! miał się żenić z panną Izabellą. Była mu przyrzeczoną, ojciec odurzony ekwipażem, końmi, miną kawalera, dawał mu ją w nadziei że bogaty; on się żenił w nadziei wielkiego posagu. — Aż dopiéro w wilją ślubu, gdy przyszło do pisania Intercyzy, okazało się, że panna miała 50,000 a pan Marnicki piękny ekwipaż, konie i minę i długi. —
— I cóż?
— Marnicki zachorował, ślub odłożono, i panna Izabella wychodzi za jakiegoś bladego kuzynka, który się w niéj kochał przed piętnastą laty. —
— Wyobrażam sobie uszczęśliwienie kuzynka. —
Ah, ce pauvre cousin, łysy, tłusty, okrągły podsędek, wzdycha trzymając rękę na sercu i chce koniecznie brać ślub w Maju, aby mogli z Izabelką, przy blasku xiężyca, w śród woni wiosennéj, słuchać słowika.
W téj chwili wszedł Hrabia do salonu z namarszczoném czołem. —
Ah! ah! c’est insupportable! Nieznośny! rzucił się na krzesło. —
— Cóż takiego.
— Prześladuje mnie! uczepił się, aż mu musiałem powiedziéć prawdę, ostrą prawdę, bo to nie do zniesienia.
— I cóżeś mu powiedział? spytał Alfred. —
— Co? Że piéniędzy niémam i niedam, a kiedy mi we własnym domu prawił niegrzeczności —
— Mówił ci niegrzeczności?
— Dawał mi do zrozumienia, że jestem nieuczciwy... figurez vous. — Ale go nastraszyłem kijmi i wyniósł się szlachciura. Niech pozywa! Zobaczemy co zrobi. Na wszystkich moich majątkach, rozciągnione są tradycje przyjacielskie, zobaczemy co wygra! Z tą szlachtą inaczéj nie można tylko z góry.
— Ale mój Hrabio, odezwała się Hrabina , jak tylkoś mu winien. —
— Kiedy oddać nie mogę?
— Cóż jemu do tego. —
— Powinien być wyrozumiałym dla pana!
— Kiedy potrzebuje. —
— A i ja potrzebuję — a cierpię — Je ne trouve plus d’argent nulle part.
— To nie dziw, kiedy nikomu coś winien nie oddajesz. —
Hrabia nic nie odpowiedział, mrucząc chodził tylko po pokoju. —
— Muszę to raz przecie skończyć — il faut en finir une bonne fois pour toutes. — Wolę exdywizią, licytacją — niż te ciągłe wizyty tych panów — Et quel monde! Szaraczkowe kapoty, dziegciem smarowane bóty, dwudziestoletnie fraki, wytarte surduty i czamarki, tout cela codziennie wsuwa się do mego pokoju, me rompt la tête, et se croit en droit de me dire des bêtises. Muszę to raz skończyć.
— Mówiłem ci Hrabio, dodał Alfred szydersko, zapłacić i skończyć. —
— O! Pan Alfred ma racją, przerwała Hrabina poważnie, powstając z kanapy i obracając się do męża — zapłacić! zapłacić! zostać przy małém, przy niczém, ale zostać spokojnym w życiu i na sumieniu — Se retirer da monde, rompre ses relalions. Czyż nie można być szczęśliwym na ustroni, w kąteczku gdzieś, na wsi. — Wszakże zawsze nam kątek zostanie.
Hrabia zastanowił się sapiąc na środku salonu.
— Ba! ba! Ma chére vous ne comprenez rien aux affaires, nie tym sposobem chcę skończyć z niemi! Chcę zostać bogatym i nic nie być winnym.
— A to naucz że i mnie tego sposobu zawołał Alfred, une excellente manière.
— Zobaczycie, zobaczycie. — I ze spuszczoną głową usiadł w szerokiém krześle.






ROZDZIAŁ IV.
GOŚCIE U HRABIOSTWA.



Nazajutrz po opisanéj scenie, około południa świéży koczyk wiedeński, wtoczył się po piaskiem wysypanéj drodze, przed ganek pałacowy. Ciągnęły go cztéry piękne konie kare; a w nim siedzieli, Pan August z siostrzeńcem Stanisławem.
— A! cóż to za szczęśliwi ludzie, mówił do wuja Stanisław, poglądając na dom, zabudowania, ogród, okolice. — Co za śliczne położenie, jak pięknie urządzono wszystko, co za ład, co za smak! — Jacy oni muszą być szczęśliwi!
August się uśmiéchnął.
— Omyliłeś się grubo, są to może najnieszczęśliwsi ludzie w naszéj stronie. Na pozór panowie, panowie imieniem, panowie stosunkami, ale majątek zahaczony, zmarnowany, długów bez końca.
— Wujaszek żartuje?
— Najprawdziwsza prawda.
— Jakże to być może, tu wszystko ma taką minę zamożności.  —
— Po wiérzchu — prawda, ale zajrzéć we środek! Nieład, niedostatek —
— Nawet niedostatek?
— O! bywa czasem.  —
— Kredytu całkiem niémają chyba?
— Stracili go nieregularnością wypłat. — Sam Pan Hrabia doskonale pojmuje jak się pożycza ale serjo nie rozumié obowiązku oddania. Uszczęśliwia co roku kilku szlachty wzięciem ich sumek na lokacją, od których sumek potém ani procentu nie widzą, ani kapitału odebrać nie mogą.
— Ktoby to powiedział! — A! kwaśnoż musi być w domu.
— O! co to to nie — zobaczysz!
W téj chwili wysiadali przed gankiem właśnie, lokaj w szafirowéj liberij z srébrnemi guzikami, wyszedł przeciw nich. —
— Pan Hrabia w domu?
— W domu. —
— Pani Hrabina?
— Jest, panie. —
— Macie gości.
— Hrabia Alfred tylko ale to nie gość, uśmiéchając się w pół, rzekł służący.
Wskazano przybyłym górny salon, któryśmy wczoraj opisali, weszli do niego, ale w nim nikogo nie zastali. JW. Hrabia ubiérał się, JW. Hrabina ubiérała się, a Pan Alfred tylko co wstał dopiéro.
Mieli więc czas przypatrzéć się wszystkiemu, i Staś znowu unosić się zaczął, na widok wszystkich cacek i przyozdobień smakownych salonu, nad szczęściem tych ludzi.
August śmiał się serdecznie.
— Drogo kupują ten pozór dostatku! Drogo mój Stasiu! — pozór kupują istotą. — Zobaczysz, zobaczysz.
— Gruby głos, grubego zadyszanego Hrabiego S. P. Rzymskiego, dał się słyszéć na wschodach, zastukała klamka, zatrzęsły się drzwi. — Wszedł. — Poważnie postąpił przywitać szanownego sąsiada, a Stasia co stał wysznurowany w obcisłym swoim fraczku, z kapelusikiem w ręku u krzesła, zmierzył ciekawém okiem.
Przywitanie z Augustem, było poufałe prawie serdeczne (serdeczność nic nie kosztuje) poufałe, bo Augusta znano jako dobrze wychowanego, dobrego towarzystwa człowieka, serdeczne, bo wiedział Hrabia, że był rządny i mógł miéć kilkaset czerwonych złotych zawsze do pożyczenia.
— Mój siostrzeniec, Stanisław....
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Hrabia proszę siadać. — A pan, obrócił się do Stanisława, z dalekich stron przybywa do nas?
— Teraz — prawie wprost z zagranicy. Zwykle nawet mieszkam w jednym z moich majątków, dość z tąd odległym.
Staś wydał się z swoją młodością i niedoświadczeniem, wspominając tak z kopyta, o majątkach. Wuj trochę się uśmiéchnął, Hrabia głowę spuścił, sam Staś się zarumienił za siebie, ale nie stracił głowy.
— I jakże się podobają nasze strony. —
— Jeszczem ich prawie nie widział i nie znam, ale sądząc z dzisiejszéj próbki dodał — jedne z najprzyjemniéjszych w naszym kraju. —
— W istocie, rzekł Hrabia, vous conviendrez, że położenie. —
— Prześliczne, żwawo dodał Staś, ale umiano téż dopomódz naturze.
— A! a! wiele to pracy i kosztów wymagało, póki się tu cóś dało zrobić — wzdychając mówił gospodarz. Zastałem to w stanie natury i dzikości — człowiek ze smakiem nie może znieść mieszkania nie ozdobionego. Wziąłem się zaraz do urządzenia majątku, zaprowadzenia rozumowanego gospodarstwa — angielskiego ogrodu, wzniesienia budowli. Kilkanaście lat, pracowałem, jeszcze to nawet, ściśle biorąc, nie skończone. —
— Ale prześliczne, rzekł Staś. —
— Byłeś pan za granicą, et pourtant, rzekł trochę dumnie Hrabia — c’est comme à l’etranger.
Zupełnie. —
— A gdybyś pan widział gospodarstwo — starałem się o zdatnego człowieka — zaprowadziłem płodozmienne, owce, gorzelnią, olejarnią. — Rujnuję się na te ulepszenia, to moja passja. Et puis, nie tracę nawet na tém, owszem, owszem, dodał prędko, cela rapporte, cela rapporte, beaucoup. Mam dodał po chwili, parę tysięcy dusz na pobereżu — eh bien! złota ziemia, wielki gmach majątku, a w proporcją mniéjsza intrata.
Goście milczeli, bo cóż mieli mówić. —
— Teraz, rzekł ciągle wywodząc w pole pan Hrabia — jużem tak urządził moje interesa, że spodziéwam się siedziéć tylko spokojnie i używać. —
Goście spojrzeli po sobie ukradkiem. Boczne drzwi się otworzyły, i weszła JW. Hrabina.
O! tego dnia była jeszcze świéża i młoda, jak za dawnych, za szczęśliwych swoich czasów, wczorajszy smutek, opadnienie moralne ustąpiły, twarz się wypogodziła, błyszczały oczy, rumieniły usta; kibić jéj była giętka i kształtna. Był to dzień młodości, dzień zwycięztwa duszy, była piękną, piękną jeszcze, jak piękny pogodny zachód słońca.
Staś spojrzał i zmięszał się, tak ją znalazł piękną, imponującą, poważną, zachwycającą. —
Nastąpiła prezentacja i Hrabia umilkł, a gospodyni domu, zajęła się gośćmi. — Rzutem oka zmierzyła Stasia Hrabina, z twarzy jego pełnéj wyrazu, wyczytała całą duszę i spokojna już, jak znajomą xiążkę uważała, nie troszcząc się i nie badając więcéj. Ona już go znała — i w duszy westchneła, zazdroszcząc kobiécie, którą miał kochać, która go kochać miała; bo wiedziała wiele jest życia w téj duszy, wiele szczęścia może dać miłość jego. — I któż nieuważał, że kobiéty w jesieni życia, uczuć i wdzięków, z największém zachwyceniem patrzą na wiosenną młodzież? A młodzież ta, wzajemnie, przekłada nie raz trzydziestoletnią złamaną życiem, cierpieniem, kobiétę, nad świéżą, naiwną, skromną dziewczynę?? —
Staś był już w intencij jak sam powiadał, wkochania się w kogoś, spójrzawszy na Hrabinę, od razu powiedział sobie — A! gdyby mnie ona kochać mogła??
Bo Hrabina była piękną jeszcze, była wprawną w udawanie uczucia i młodości, i miała ten wdzięk dobrego wychowania, któren się niezastępuje niczém. — Wdzięk ten jest nieopisanym urokiem, on podnosi proste, ziemskie stworzenie do ideału i odebrać go tylko kobiécie, a zostanie trochę piękności, trochę nawet dowcipu, niczyjego nie zwracających oka.
Któż nie wié, jak się zaczyna rozmowa z nieznajomemi. —
— Jak się panu podoba okolica?
— Dawno pan w tych stronach?
— Co za śliczny dzień — co za brzydki dzień, albo — co za nieznośne gorąco i t p.
— Tak probując różnych przedmiotów, napomykając różne osoby, szuka się czegoś o czém by z nowo przybyłym mówić można, wspólnie znajomych rzeczy i ludzi. Dopiéro wówczas ożywia się rozmowa, ustaje przymus urywającéj się co chwila konwersacij i zebrana w koryto, płynie już daléj swobodnie, szeroko. —
Hrabia wziąwszy Augusta pod rękę, poprowadził go do okna, zostawując Stasia na fotelu naprzeciw kanapy i Hrabinéj. Ona z tą swobodą kobiéty, co całe życie w świecie spędziła, nie zafrasowała się bynajmniéj, zostawionym jéj do zabawienia gościem, nie zakłopotała się tą nieznośną missją. Staś więcéj na nią patrzał, więcéj ją badał, niż mówił. Wpadli na rozmowę o Berlinie, o Dreznie, o Szwajcarij Saskiéj etc. etc. rozmowa popłynęła daléj, nie będziemy jéj spisywać. Wkrótce gospodarz domu i Pan August zbliżyli się także do stolika, rozmowa stała się powszechną i ożywioną. Hrabina zaczęła mówić ze Stasiem o ogrodach, pokazywać mu kwiaty, rysunki mostów i altanek; Staś rozprostował się, stał swobodnym i pokazał jak był. Niepotrzebujemy mówić że się podobał.
Ale oto znowu się drzwi otworzyły i weszła — Mlle. Rose. — Hrabianka Róża z guwernantką.
Mlle. Rose (tak ją powszechnie nazywano) miała jeszcze guwernantkę, choć już by się bez niéj wybornie obejść mogła; — wysmukła,szczupła, wysoka, wysznurowana, prosta, z spuszczonemi oczyma, gładko uczesanemi włosami, w różowéj sukience, czarnym fartuszku, widocznie udawała młodziuchną; na rozkaz i wyraźną wolę rodziców, miała jednak lat około dwudziestu, z których tylko piętnaście przyznawała matka. Na wszelki przypadek dodawano jéj guwernantkę, ubiérano ją młodo, aby pokazać, że jeszcze nie czas było w świat ją wprowadzić. — Nie powiemy że matka utrzymywała ją umyślnie w tém dzieciństwie zmyśloném, ażeby niémiéć jéj z sobą wszędzie i nie pokazywać świeżéj różowéj twarzyczki, przy swojéj, mniéj już świeżéj i rzadko różowéj — ale może to była macierzyńskiego serca rachuba na przyszłość. — Guwernantka panny Róży, angielka poczwarnie brzydka, poczwarnie wystrojona, z czerwonemi włosami, żółtą pargaminową twarzą, czarnemi zębami, siwemi oczyma, wystrojona w kokardy i wstęgi, usiadła tuż przy hrabiance; która tylko dygnąwszy gościom, z spuszczonemi oczyma usunęła się zaraz i wzięła jakąś robotę.
Staś spójrzał na córkę i na matkę — i matka wydała mu się, piękniejszą. Jakże nie miało tak być, gdy ta z całém życiem swojém występowała, z duszą w rozmowie, w ruchach, w uśmiéchu; tamta jak wyprostowana lalka siedziała dzierzgając robotę i nie śmiejąc oczu podnieść.
Prawie jednocześnie, otworzył szumnie drzwi i wszedł Hrabia Alfred.
I znowu prezentacja i znów na chwilę przerwana rozmowa. Widząc obcych Alfred zasiadł się zaraz i czatował tylko na zręczność okazania swojego dowcipu. A że miał niepospolitą wprawę i potrafił dowcipować, zawsze i ze wszystkiego; nie długo czekał na zręczność, puścił piérwszą racę, potém drugą, potém bez końca. Wszyscy byli odurzeni, oślepieni, Alfred uszczęśliwiony, Staś śmiał się otwarcie i szczérze, ale nie z dowcipu, tylko z dowcipującego, na czém ten nie raczył się poznać. —
Hrabina tylko była widocznie pomięszana, te ucinki tysiąc razy publicznie i prywatnie słyszane, oklepane; ta żądza zajaśnienienia dowcipem niepohamowana, okrywały w jéj oczach nową śmiésznością Alfreda. Co chwila tracił u niéj na wartości, a porównanie ze Stasiem, dobijało go. Ona jedna nie smakowała w konceptach Hrabiego i gdy się z nich najgłośniéj śmiano, spuszczała oczy, udawała że niesłyszy, aby się uwolnić od poklaskiwania, na które zdobyć się nie mogła. —
Tak upłynął ranek do obiadu.
Otwarły się drzwi na rozściéż, Kamerdyner wszedł z tacą w ręku.
Mme la Comtesse est servie.
Wszyscy powstali z krzeseł — Augustowi rękę podała Hrabina, Staś prowadził Hrabiankę, nieszczęsny Alfred pochwycił Miss Fanny Oldnick; a za niémi solo szedł Hrabia, mrucząc cóś pod nosem, z miną najspokojniéjszego i najszczęśliwszego w świecie człowieka.
Po obiedzie, towarzystwo się rozdzieliło i mężczyzni poszli na fajki do pokoju Hrabiego, a Hrabina z xiążką w ręku, została w salonie na kanapie. Z książką w ręku, — a choć jéj czytać nie mogła — myśli bez końca podróżowały przez głowę, poruszały sercem, mięszały, niespokoiły. — Myślała jak zawsze o swojéj młodości, któréj tak bardzo, tak bardzo żal jéj było. W istocie miała czego żałować, stracona młodość jest dobro nieodzyskane nieopłacone, ale pytam się, któraż to młodość niestracona? któż powié, że jéj użył jak się spodziéwał, że go nie zawiodły nadzieje. Nikt podobno — każdy tyle marzy, tyle wygląda, tak bosko ubiéra sobie czarowny maj życia, że gdy przyjdzie, gdy przejdzie, gdy się spożyje, porównawszy marzenie swoje z życiem, powié z westchnieniem — Stracona młodość, stracona! I Hrabina to powtarzała — Stracona — Przebiegała wejrzeniem całe życie od wyjścia na świat, i brzydziła się niém, bo całe było fałszem i czczością.
Ona była córką nie majętnych, ale pięknego imienia ludzi, ludzi co jednak o piękném imieniu swojém zapomnieli już byli. Stosunki ich ze światem przyjmującym ich zawsze, jako dobrze wychowanych i dobrze urodzonych, choć niebogatych, przypominały tylko, dawną, zapomnianą świetność familij.— Julja wpadała niekiedy w czarodziejski świat wyższy, który jéj się uśmiéchał i znowu wracała do cichego, ubogiego rodzicielskiego domu. Z wyobraźnią niepohamowaną, z rozdrażnioném sercem, niepospolicie piękna, dowcipna, śmiała, wkrótce stała się głośną na tym świecie, którego pragnęła. — Żaden bal niebył bez niéj świetnym, żadna zabawa zabawną, wszędzie dla niéj zapraszano rodziców i Julia uroiła sobie wielką, szczęśliwą, przecudownie strojną w drogie kamienie i kwiaty, przyszłość. — Jak roić niémiała? — widziała przed sobą na kolanach tylu młodych najlepiéj wychowanych, najpiękniéjszych imion, największych majątków, ludzi. — Zdało jéj się, że wybrać będzie mogła takiego, który wszystkie życzenia serca, marzenia głowy, szalone nadzieje uiści. Czekała, patrzała, szukała. A tymczasem snuły się przed nią, jedna po drugiéj, postacie, z których żadna nie odpowiadała jeszcze marzeniu, ideałowi. Temu brakło majątku (choć młoda, już Julia pojęła znaczenie majątku i stosunek jego do szczęścia) temu imienia i dobréj sławy, temu uczucia i serca, temu głowy. Czekała, patrzała, bawiła się, śmiała, a tymczasem płynęły lata, płynęły, leciały, gnały się, migały. I przeszło dwadzieścia; a jednego wieczora troskliwa matka całując ją w czoło, powiedziała Julij.
— Julio, dziś tobie lat dwadzieścia — pamiętaj na przyszłość swoją wszystkim odmawiasz!
— A! mamo, czemuż się nikt taki, jakiego chcę nie stara o mnie — odpowiedziała Julja.
— Niéma Aniołów, droga Julciu — niéma aniołów! Czas wybrać.
— Jeszcze rok mamo, droga mamo, jeszcze dość będzie czasu.
I rok znowu upłynął, mignął jak jaskółka, a Julja niewybrała jeszcze. — Znowu matka całowała ją w czoło i przypominała, znowu ze łzami prosiła Julja, poczekajmy. I wyglądała z wiérzchołka swoich nadziei, jak w bajce, czy nie nadjedzie czekany. —
Pędziły tumany drogą, przybywało wielu, nie przybył ten, o kim marzyła. I smutno się jéj zrobiło na sercu i rzuciła oczyma po ziemi już, nie gdzieś w oddaloną przyszłość. Starających się było jeszcze wielu, ale najlepsi zrobili już wybór, oddalili się, poumiérali lub pożenili (co na jedno wychodziło). — Hrabia Ś.P. Rzymskiego, dość na oko bogaty, przystojny (był nim wówczas), zaczął się starać o pannę Julję. W prawdzie niémiał ani serca, ani głowy, ale miał kilka tysięcy dusz i nadzieję mnogich sukcessij na chorych ciotkach, suchotniczych wujach, astmatycznéj babce i t. d. Oświadczył się, został przyjęty. —
Julja smutnie została Hrabiną, i nie przeto szczęśliwszą. W kilka tygodni po ślubie bogactwo męża i nadzieje jego na ciotkach i wujach, w oczach jéj zagasły i ujrzała długi, niedostatek, fałszywe położenie męża, jego nieznośne głupstwo, zupełny brak czucia, zasad, wyobrażeń o jakichkolwiek obowiązkach. — Zdała się na wolą przeznaczenia, spuściła głowę i umilkła. Nie skarżyła się napróżno, nie płakała nawet przed rodzicami; niémiała prawdziwie religijnego wychowania jednakże i niepotrafiła cierpieć, nie szukając ulgi i pociechy na cierpienie.
Cisnęło się mnóstwo jeszcze do nóg pięknéj Hrabinéj, a JW. Hrabia Ś. P. Rzymskiego, dumnie tryumfował, gdy ją widział otoczoną czcicielami, wielbioną, wynoszoną, czczoną jak bóstwo. Niepojmował on, aby kogokolwiek nad niego przenieść było podobna, kogokolwiek kochać po nim. Miał zaś wyobrażenie pocieszne, że go żona niezmiernie kochała. Zamykał więc oczy na całe jéj postępowanie.
Nie krępowana uczuciem obowiązków, podżegana przez wyobraźnią i serce, Hrabina, zrobiła piérwszy występny wybór. Cały świat wiedział o nim prócz JW. Hrabiego, któren śmiał się z kochanka i co rano pytał go, zanosząc się od śmiéchu.
— A! a nieprawda, że piękna Hrabina Comme un ange! Zakochany! zakochany! napróżno! Ça! Żałuję cię serdecznie.
Można mu było odpowiedziéć.
— A ja ciebie. Tego jednak, zawsze nieszczęśliwego udający kochanek nie uczynił. Hrabia tak był ślepy, że jego miłość jak swój tryumf, nie wiedząc że była jego wstydem i hańbą, obwodził, pokazywał, wyprowadzał co chwila na scenę. I zamiast wdzięczności od żony do reszty serce jéj stracił, kto wié, czy nie wolałaby była zazdrośnika; czy nie milsze by jéj było męczeństwo, od téj swobody, która jéj odkrywała tak niesłychane, nieograniczone głupstwo tego, który był z nią związany na zawsze.
Piérwszy wybór Hrabiny, był nieszczęśliwy — człowiek co jéj serce czy głowę tylko może pozyskał, był to zręczny oszust, co wybornie grał rolę rozumnego, znakomitego, pięknego, wziętego, czułego i jakiego chcecie człowieka. — Nic w nim nie było prawdziwego, począwszy od włosów, a skończywszy na sercu; — niemiał i tego i tego. Był to jeden z tych aktorów, co niedostatek wszystkiego, zastępują zręcznością. Wpatrują się w świat, zbiérają pozory i kształty wszystkiego, wiedzą jak wygląda bogaty, jak się tłumaczy dowcipny, jak się wyraża namiętność, jak się maluje rozum; i udają potém wybornie, to co im udawać potrzeba. Tacy ludzie często najwprawniéjsze oko, najostrożniéjsze oszukają serce, ale na krótko — Jeden rożek niebacznie odchylonéj zasłony, odkrywa nagość i złudzenie ustaje. —
Wkrótce Hrabina z wzgardą odepchnęła, tego, którego z otwartemi rękoma i nadzieją szczęścia przyjmowała za zbawcę.
Po nieszczęśliwéj próbie opuściła ją nadzieja, obwinęła się w swoje przeznaczenie i usiadła spokojnie z rozpaczą w sercu — Ale to niedługo trwało, nadzieja zaświéciła znowu, nowi pokazali się ludzie, oni się zdali inszemi, lepszemi — i inaczéj tylko zawiedli. —
Ostatnim zawodem Hrabinéj, był Alfred w którym spodziéwając się znaleść życie, uczucie, duszę, znalazła tylko trochę zimnego dowcipu, pokrywającego zupełną próżnię. Widzieliśmy jak go traktowała i z kilku słów rozmowy, całéj wzgardy jaką ku niemu miała, domyślać się można.
Teraz, Hrabina przeżyła młodość — a wspomnienia jéj przebiegłszy, nie darmo mówiła w duszy — Stracona! Bo niebyło i chwili prawdziwego szczęścia, w tym różnorodnym błyskotliwym obrazie; same zawody, upokorzenia, zgryzoty. Nie sądźmy jednak, żeby zbyt głośno, odzywało się w niéj sumienie. Ona niewiedziała prawie co czyniła, otoczona tysiącem przykładów, uniewinniała się przykładami. Jéj żal było nie występnego życia, ale zawodów, dręczył ją smutek nie sumienie.
Taką była Hrabina Julia — Wróćmy do naszych gości, którzy już także powrócili do saloniku na górze. Hrabia gospodarz sapie siedząc w krześle, Alfred dowcipuje, Staś uśmiécha się do Hrabinéj, Hrabina wzdycha, August wzrusza lekko ramionami.
— Pan chciałbyś poznać, nasz świat, nasze towarzystwa — eh bien, mówiła Hrabina do Stasia, faites nous l’honneur, de venir nous voir na Święty Edward — Są to imieniny mego męża, będziemy mieli całe sąsiedztwo.
Staś się w milczeniu ukłonił, uszczęśliwiony był zupełnie —
Hrabia dosłyszawszy słów żony, dodał z drugiego końca salonu.
— A nie czekając Ś. Edwarda, prosiemy pana jak najczęściéj — My się tu na wsi tak nudzim. —
Staś ukłonił się w drugą stronę.
Alfred szepnął po cichu.
C’est flatteur pour nous autres!
Hrabina udała że niesłyszy.
Ale czas było jechać, August od kwadransa miał kapelusz w ręku i spoglądał na próżno na Stasia, który nie przestawał opowiadać coś bardzo zajmującego Hrabinéj, nareszcie zbliżył się do niego i rzekł.
— Jedziemy.
Nowe zaproszenia, pożegnanie, wyjechali nareszcie. Zaledwie siedli do powozu, Staś wuja serdecznie ściskać zaczął.
— Jakże ci dziękuję, żeś mnie do nich zawiózł, a to skarb ten dom. Hrabina une femme de trenie ans. —
Qui en a quarante, dodał wuj —
— Co nam do tego — ale jeszcze ładna i —
— Znudzona Alfredem —
— Był więc jéj —
— Kochankiem — rzekł August zimno, i nie on jeden, nie piérwszy, a zapewne nie ostatnim także. Hrabina lubi zmieniać kochanków, jak rękawiczki.
— Tém lepiéj, rzekł Staś — niéma się czego lękać scen patetycznych i rozpaczy na końcu. — Hrabia, tłusty Hrabia doskonale naiwny, ślepy, głuchy — i pewien siebie; wzór mężów — Hrabina powinna go była wypisać sobie umyślnie, gdyby się na podoręczu nie znalazł Alfred.
Une bête qui a infiniment d’esprit przerwał wuj.
— Doskonale wujaszku determinujesz — Widziałeś jak Hrabina, pogardliwie litościwie uśmiéchała się z jego konceptów, dla nas świéżych, a dla niéj zapewne wyszarzanych od dawna. Nieoszacowany dom, nieoszacowany wujaszku, niemogliśmy trafić lepiéj.
— Niepotrzebuję cię przestrzegać — rzekł wuj zapalając cygaro, że kobiéty zawiedzione, kobiéty które francuzi wyśmiéwają zowiąc je incomprises, kobiéty z rodzaju Hrabinéj, w wieku krytycznym są najniebezpieczniéjsze. — Czepiaja się oburącz ostatniego kochanka, czując że jest ostatnim. — Nie życzę ci wpatrywać się bardzo w zwiędłe wdzięki Hrabinéj, zostaw ją lepiéj Alfredowi. —
Staś śmiał się do rozpuku. —
— Niepojmuję zupełnie jéj przywiązania do Hrabiego Alfreda; trzeba być bardzo nie wprawnym, żeby go niepoznać od razu. Pozwalam na zakochanie się w głupstwie, w egoizmie, w największéj śmiészności, (są tajemnice niezbadane w przyrodzeniu) ale niepojmuję zakochania się w dowcipie.
— Patrz jednak ile takich namiętności.
— To tak jakby kto chciał, zgotować obiad w lodowni — z dowcipu mogą być ledwie słodkie lody, i to gdy się doda do lodu, dużo a dużo cukru.
Tak rozmawiając zbliżali się do domu; reszty rad wuja i konceptów siostrzeńca powtarzać wam nie będziemy.






ROZDZIAŁ V.
O PANU MARSZAŁKU, PANI MARSZŁKOWÉJ, PANNIE
MARSZAŁKÓWNIE I WIELU INNYCH.



Na równinie, błyszczącéj teraz złotemi ścierniami, na których się resztą trawy pasły merynosy, ostawiony kilkudziesiąt kołkami, do których miały być poprzywiązywane drzewka, stał murowany pałac państwa Marszałkowstwa Słomińskich. Byli to także sąsiedzi Augusta — Jch dom jak zaraz widzicie, samém położeniem różnił się wielce, od domu Hrabiów. Z najwyższą niezręcznością, obrano miejsce na niego, w pośrodku trzech łanów, na pustém wzgórzu, gdzie kołki tylko reprezentowały drzewka. Nie daleko na lewo, widać było gaj dębowy, stare drzewa, staw, łąkę, i każdy się pytał, czemu nie tam postawiono dom.
Na to Marszałek odpowiadał, zawsze jednostajnie, z miną przekonywającą, że inaczej być nie mogło.
— To sam środek łanów.
Dom więc stał, jakem wam powiedział, na wysokiém pustém wzgórzu; facjatę jego zdobiły cztéry grube kolumny, niesłychanych proporcij i kształtu. Pomalowany był żółto, okiennice zielono, dach czerwono, pompa przed nim jaśniała wszystkiemi kolorami tęczy. — Na prawo były officyny, jak sam dom żółte — daléj podobnież żółty szpichlerz, żółta stodoła, żółta opodal gorzelnia i mnóstwo rzeczy żółtych, stały w lewo, frontami, bokami, ukosem do domu zwanego pałacem, z powodu cztérech kolumn i salki na piętrze. — Opasywał dom mur z wazonami na słupach garncarskiéj roboty, z wysoką bramą, dźwigającą herb i cyfrę P. S. Miało to minę jakby brama stanowiła Post Scriptum pałacu.
Niezapomniano jednak o cyfrze, i na frontonie pałacowym, od ogrodu — Uważcie co za skromność! cyfrę umieszczono od strony ogrodu — To prawda, że od dziedzińca, nie było gdzie jej przypiąć. Ogród był niechybnie angielski i o tém wiedzieli od dawna sąsiedzi od pana Marszałka z ust jego własnych; a zatém omylić się i składać niewiadomością nie mogli. — Wart ten pomnik sztuki, szczegółowego opisu.
Zajmował on — zawsze wedle słów Marszałka samego, a zatém niewątpliwie tak było — kawałek najpiękniéjszy łanu, gdzie wedle słów jego, mogło by się użąć, kilkaset kóp pszenicy. — No, a cóż począć, kiedy trzeba angielskiego ogrodu, kiedy go koniecznie potrzeba? Na tym tedy łanie, na którym niewiem jak szczęśliwym trafem znajdował się parów zarosły tarniną i głogiem, zarysowano ogród angielski. Trzeba było widziéć, jaki to był piękny ogród na planie rysowanym przez założyciela. Fraszka Sofijówka, która jak wiécie jest także tylko pięknym parowem. Zaraz pod domem ogromne dwa zasadzono klomby. Wyższe kołki oznaczały wyższe drzewa, mniejsze, krzewy i drobniéjsze plantacje — Widok był przepyszny — kilkadziesiąt tysięcy kołków, w różnego kształtu powtykanych klomby! — kończyły klomby kwiaty, których w téj chwili już nie było, gdzie niegdzie tylko jesienne astry i asterki, schylały głowy i wspaniały wołyński krzak ostu, bujał obok jakby żartując z tych przychodniów, co nieumiały rosnąć na naszéj ziemi.
Między klombami był gazon — Na nim rosły żółte łodygi dziewanny, polny czosnek i inne tym podobne trawy — Wśród trawnika, kręciły się żwirem wysypane scieszki, połamane, pozwijane na prawo na lewo i jednomyślnie wiodące do parowu. W parowie były cuda! Tarnina i głogi okrywały jego boki, był mostek na suchém rzucony, była pieczara z egipskiemi kolumnami, altana i t. d. Bo któż to godnie i dostatecznie opisze? potrzebaby na to Trembeckiego i tysiąca dukatów Potockich. —
Widok z ogrodu, godzien ogrodu samego. Oko ślizgało się, po niezmierzonych łanach JW. Marszałka, na których końcu spotykało siniejące gaje, czerniejące wały i t. d. Pełno było rozmaitości w tym widoku i ta rozmaitość jeszcze urozmaicała się co rok.— Z jednéj naprzykład strony, zieliniła się ozimina, bez końca; majowa pszenica, sinawe żyto — z drugiej żółciały ściernie, z trzeciej czerniała świéżo poorana ziębla.
Wyznajcie, że widok był cudowny.
— Takiego widoku drugiego niéma na Wołyniu, mówił Marszałek i miał słuszność. Zapomnieliśmy nawet w opisaniu o stértach, które nie mało wdzięku łanom dodawały. Nic poetyczniéj i naiwniéj pięknego, nad stértę żytnią lub pszenną. Zdaleka i po zmroku, uwodzi cię miną pałacu, stodoły, obory — prześliczne! prześliczne!
W takiém to roskoszném położeniu stał ów pałac z cztérma kolossalnemi kolumnami i kilkunastu oknami wrząd, z markizą cératową od ogrodu i t. d.
Wejdźmyż do środka.
Sień zdobiły wazony, godne ogrodu — mówię wazony, nie krzewy i rośliny, bo najwidoczniejsze w istocie, były zielone prześliczne wazony, w których tylko dla formy schły agapantusy, kaktus szerokoliści, laury i profuzja geraniów, teraz przezwanych pelargonjami, hortensii, róż i t. d. Kilku służących w zielonéj liberii, kwitło zwyczajnie pomiędzy wazonami; a rumiane ich nosy nieustępowały świéżością barwy, najpiękniéjszym różom. Na prawo był gabinet Marszałka w środku którego stał stół papiérów pełen. Cybuchy zajmowały jeden kąt, drugi kufer skórą obity, na sofie spoczywała w pokrowcu kosztowna na kanwie ręką Marszałkównéj, wystudjowana poduszka. Na ścianach kilka obrazów w ramach złocistych, wyobrażały one ciemności jak powszechnie utrzymywano i bardzo doskonale, bo na nich nic prócz ciemności widać nie było. Mylę się, na największym biała długa ręka, z jednym palcem wzniesionym do góry wystawała. Marszałek opowiadał że to był Chrystus, przez Carlo Dolce; nabyty na wagę złota.
Na górze znajdował się salon.
Rozpaczam żebym wam mógł godnie ten salon opisać. Co w nim było i czego w nim nie było. Naprzód meble mahoniowe od Testorego z Dubna, fortepian krzemieniecki cały mahoniowy, pokryty kapą zieloną, jak koń wierzchowy, dwie serwantki oryginalnego kształtu, ubrane w kwiaty robione i cukrowe świątynie. Na kominie przepyszna lampa, przed kominem ekran roboty Marszałkownéj wyobrażający wieniec z chrustu. Na podłodze rozesłany był dywan angielski przepyszny, za któren jak Marszałek powiadał, zapłacił nielicząc komory pięćdziesiąt dukatów. Zapomniałem o zégarze z fontanną, kilku figurkami i muzyką. — Grał on (przy gościach) dwa walce Straussa i Cavatiny dwie Donizettego. Marszałek dopomagał mu, i przypominał, podpowiadał nucąc bardzo przyjemnie. Na stoliku reprezentował Albumy — Magazyn powszechny, Musée des familles, Napoleon Bobrowicza i kilka jeszcze xiążek tego rodzaju. Na każdéj sofie znajdowała się poduszka szyta ręką panny Marszałkownéj, pokryta starannie. W pośrodku salonu wisiał tak zwany pająk w pokrowcu białym muślinowym wyglądający jak narzeczona idąca do ślubu. Na ścianach obrazy i sztychy — Sztychy wyobrażały historją nieszczęsnego Tipo-Saiba, którą opowiadał gościom JW. Marszałek, z niewydanemi dotąd szczegółami. Obrazy reprezentowały po większéj części ciemności także, jak w pokoju Marszałka. Na jednym tylko widać było nogę, którą z powodu widocznych na niéj nagniotków z talentem odrysowanych i śmiało kolorowanych, uważano w sąsiedztwie za jedno z dzieł najpiękniejszych Rubensa. Portret JW. Marszałka w mundurze haftowanym z dwóma orderami, z zwitkiem papiérów w ręku, i JW. Marszałkowéj w szalu tyftykowym, piórach i brylantach, zajmowały niepoślednie tutaj miejsca. Sam Marszałek zwracał uwagę gości, na talent z jakim malarz wyobraził krzyże na jego piersiach i szal na ramionach pani Marszałkowéj. Szal osobliwie, prawdziwy tyftykowy, zbliżał się wielce do pięknéj cyraty wykończeniem, i z tego zapewne powodu, wyobrażał doskonale tyftyk.
Obok salonu był pokój sypialny państwa, z paradném podwójném łożem mahoniowém, na którém oni nie sypiali nigdy. Tu była wspaniała toaleta saméj pani, okryta muślinem, klęcznik z xiążkami do nabożeństwa, dwa bukiety z robionych kwiatów pod kloszami i inne cuda natury i sztuki. Na ścianie Ś. Cecylja patronka jéjmości, grała na organie. Malowidło to, dzieło początkującego, nie było nawet do smaku Marszałkowi, który się znał na tém. Cóż kiedy sama pani, miała słabość do swoiéj malowanéj patronki.
Daléj jeszcze był pokój panny Marszałkównéj, przybytek niewinności, i wdzięków. O niewinności nic tu powiedziéć niemożem — co się tycze wdzięków, tych sporo nasypała na nią hojną dłonią natura. Marszałkówna miała lat — jak zwyczajnie, dla gości osiémnaście, dla ojca i matki dwadzieścia i cztéry. Była blondynka, jasno blondynka, pulchna, szeroka, z oczyma porcellanowo-niebieskiemi, rękoma wytoczonemi (wprawdzie trochę za grubo — ale od przybytku głowa nie boli; powiada przysłowie) — noskiem silnie zadartym, ząbki białemi, kilką tysiącami drobniutkich piegów na twarzy i innemi jeszcze wdziękami niezliczonemi. — Hrabia Alfred powiadał o niéj Qu’elle fait toujours tapisserie. W istocie pracowita ta istota, nie odchodziła od krosienek i nierzucała włóczék, chyba dla fortepianu, lub xiążki.
Miała ona guwernantkę, angielkę, dla tego, że miała guwernantkę angielkę hrabianka, a Marszałek córki swéj jedynaczki, upośledzać niedostatkiem guwernantki nie chciał. — To jednak nie ciągnęło za sobą konsekwencij żadnych, Miss Jenny, rodzona młodsza siostra Miss Fanny, na jednym statku parowym na stały ląd przybyła z nią, pomagała tylko Marszałkównie w wybiéraniu włóczek. Były z sobą w przyjaźni, a dla ułatwienia rozmowy, angielka nauczyła się trochę po polsku, bo polka niepotrafiła ani trochę nauczyć się po angielsku. Zatrudnieniem Marszałkównéj było: szyć poduszki i ekrany, których ilość niezmierną w rok produkowała, tak że konsumentów nawet nie starczyło i oddawano je po części kościołom, po części chowano w zapasie na głodne lata; grać dwie uwertury na fortepianie, pięć walców i kilka mazurków; i czytać romanse, których spełna nie rozumiała, tego tylko jasno z nich dorozumiéwając się, że mąż i kochanek — czynią dwóch, i w jednéj osobie się nie mieszczą; że kochanie jest rzeczą piękną, zabawną i użyteczną, że panna jest najpiękniéjszym kwiatem na trawniku towarzystwa ludzkiego.
Aleśmy całkiem zapomnieli o Marszałku, o wielkim Marszałku. — Słuchajcież, Słuchajcie!
Marszałek, którego oto widzicie zatopionego w głębokich myślach, nad rejestrem gorzelnianym, z cybuchem w ręku, w pantoflach i szlafroku, Marszałek ten, jak go widzicie, małym, tłustym, brzydkim, z okrągłą twarzą, szeroką gębą, nizkiém czołem, wyłysiałém ciemieniem, wiszącym podbródkiem i t. d. Marszałek ten jak go widzicie, jest dziełem rąk swoich. Tak, on to sam wié i pocichu na samym końcu przyjaciołom powiada. Był on synem ubogiego ślachcica i nie jedynakiem nawet, bo młodszych braci, trzech jeszcze zostało, w stanie szczęśliwéj, złotéj mierności, on tylko jeden się zbogacił. A jak?
Był długo plenipotentem — nic lepszego jak być długo u bogatego plenipotentem, człowiek tak się przejmuje fortuną, że niewiedziéć jak potém nagle staje się bogatym. Z plenipotenta był possessorem, z possessora urzędnikiem sądu powiatowego, niekiedy jeszcze trudnił się i interessami, nareście kupił jeden majątek zadłużony tanio, rozprawił się z wierzycielami po sądach, wyszedł obronną ręką; kupił majątek drugi, wygrał trzeci i tak stał się panem jakeśmy to już widzieli z pałacu; któren natychmiast postawił. Żonaty od dawna, na starość doczekał się pociechy z córki, wyszywającéj, jakeśmy także widzieli, niezliczoną ilość poduszek i ekranów. Marszałek był to człowiek jak mówią z głową, sam nawet to o sobie powiadał, a kiedy sam powiadał, tém samém już wątpić nie można. Był człowiek z gustem, człowiek uniwersalny, znał się doskonale na gospodarstwie, na interessach, nawet na obrazach, których przedmioty odgadywał i tłumaczył z nieporównaną łatwością, znał się na muzyce, znał się wreście, co najważniéjsza, na ludziach. Miał téż skutkiem tylu znajomości ton doktoralny, pedagogiczny, zawsze wszystkich uczył, objaśniał i poprawiał, wszystkim radził. Swoją rolę pana grał doskonale przy gościach.
Co się tyczé Marszałkowéj, któréj exystencij śladów, przechadzając się po pałacu odkryć niemogliśmy nigdzie, i domyślać się tylko wypadało jéj po córce, — co się tyczé Marszałkowéj, była to zacna niewiasta, stworzona na żonę dla uczonego Marszałka, potulna, posłuszna, wierząca w nieomylność męża jak w kabałę, słuchająca go jak wyroczni. Niebyła jednak bez własnych i niemałych dodatnich przymiotów, a te składały się z wielkiéj i głębokiéj znajomości spiżarni, i kuchni. W domu, przed gośćmi i publiką, była niczém, niczém w interessach, niczém w wychowaniu jedynéj córki; ale za to wszystkiém w spiżarni i kuchni. Niekiedy, ale to rzadko w wielkich dniach gali, sam Marszałek dyktował obiady; i wtedy nawet spuszczał się jeszcze w wyborze leguminy na panią Marszałkowę.
Pomimo swojego upodobania w zajęciach domem, pomimo wyłącznego gustu do spiżarni i kuchni, Marszałkowa, umiała reprezentować, kiedy tego było potrzeba. Nikt od niéj wspanialéj, godniéj, poważniéj, niesiedział na kanapie przy gościach, nikt z większą przytomnością umysłu, nieprowadził rozmowy, nikt lepiéj niepotrafił utrzymać powagi nienaruszonéj.— To, wyznajmy szczérze, winna była niemniéj mężowi, jak wrodzonym swym talentom. Marszałek sam jéj wychowaniem, że tak powiém do salonu, zajmował się.
On to ją wyuczył siedziéć, poważnie się uśmiéchać, kłaniać, kiwać głową, gdy na co odpowiedziéć trudno było, odchrząkiwać dla przerwania długiego milczenia i mnóstwo tych tajemnic bez których żadna pani, niepotrafi być dobrą gospodynią domu.
Marszałek rad był z dzieła swojego i utrzymywał, że żona jego, gdy się ubierze w szal tyftykowy i brylanty, nie ustąpi żadnéj hrabinie, w siedzeniu na kanapie i odchrząkiwaniu. W tém miał najzupełniéjszą słuszność.
Teraz gdyśmy dali poznać czytelnikom dom Marszałkowstwa, wprowadźmy ich, w życie téj szanownéj pary.
Jest to ranek jesienny. Marszałek weryfikuje rejestra gorzelniane, Marszałkowa z kluczykami przy spiżarni, żwawy spór wiedzie z kucharzem o ilość masła, którą chce użyć do obiadu. Nie poznałbyś Marszałkowéj, tak się zamaskowała, brudnym szlafrokiem, czarnym fartuszkiem i zmiętym nocnym czépkiem. Taż to sama, co dwa dni temu, w tyftyku prawdziwym (za co Marszałek ręczy) — przyjmowała dostojnych sąsiadów hrabiów, robiąc dla nich herbatę, w ogromnym srébrnym samowarze? Zaledwie poznać ją można. O kobiéto, zmienna istoto, prawdziwy motylu, co wyrastasz z poczwarki — oto są dzieła twoje! Nawet w lokach, nierównie młodszą się wydaje. A teraz patrzcie, jeźli byście jéj nie wzięli za klucznicę!
I Marszałek téż, nie myślałbyś że to plenipotent, a nie pan tego wspaniałego pałacu i przepysznego angielskiego ogrodu? — W téj chwili rozmawia z pisarzem i rządzcą; posłuchajcie, jak z napoleońską przytomnością umysłu, on co tyle ma na głowie (nielicząc łysiny) zapytuje o każdy korzec zboża, o każdą ćwierć pośladów. Niepospolity człowiek! niepospolity człowiek! Sam to nawet nie raz o sobie powiada.
Zaturkotało przed oknami, już wyjrzał, już poznał czy kłaść wice-mundurowy frak z krzyżami, czy zostać w szlafroku — Zostać w szlafroku, powiedział sobie i został w szlafroku. —
Lecz coż to zaturkotało w dziedzińcu? Pokorny to wózek zaprzężony trzema chłopskiemi konikami, na koźle chłopak w świtce z kapturem, siedzenie okryte kilimkiem. Poznał Marszałek swego brata, po skromnym ekwipażu; posprzątał rejestra, otulił się szlafrokiem i nieukontentowany potarł się dłonią po brodzie.
— Oj ci krewni, ci krewni! Że człowiek zrobił w pocie czoła fortunę (o pocie sumienia nie wspomina) — to już ciśnie się do niego każdy, każdy się do niego przyznaje, każdy u niego czegoś prosi, ciągle żebrzą, naprzykrzają się ustawicznie — Hm! odprawić ich niemożna, żadnéj delikatności. Ah!
Drzwi się otworzyły, wszedł przybyły pan brat; średniego wieku mężczyzna w kapocie, dość czysto, ale ubogo ubrany; z twarzą spokojną, bladą a smutną. Marszałek kiwnął głową siedząc na kanapie.
— A pana Alojzego!
Pan Alojzy podszedł ku bratu i pocałował go w ramie.
— Cóż tam słychać i co tam słychać, panie Alojzy?
— At, zachciał, Marszałek, po staremu, źle ta i źle, niedostatek —
— Zawsze jedna piosenka panie Alojzy.
— Zawsze jeden los Marszałku.
— Czemuż bo nie starasz się, nie pracujesz —
— Alboż nie pracuję —
— No — ale czemu skutku nie widać, jak powiada Hrabia, który u mnie wczoraj był na herbacie — skutku! hę! skutku! Ot, widzisz u mnie —
Pan Alojzy smutnie kiwnął głową.
— Jak tam u pana Alojzego urodzaj? hę? U mnie pszenicy huk, pójdzie do Gdańska kilka tysięcy korcy!
— Użąłem sześćdziesiąt kóp, Marszałku, ale połowę wróble wypiły, nie będzie omłótna — A tu podatek —
Marszałek nie słyszał, lub niechciał o podatku słyszéć.
— No, a co tam nowego —
— Nowy podatek, rzekł uśmiéchając się pan Alojzy.
— A! wiém, wiém!!
W tém weszła w stroju porannym Marszałkowa i mocno się zmięszała zastawszy obcego, który ją ujrzał tak niestósownie do stanu swego ubraną — W niedostatku jednak tyftyku, pełen powagi i surowości wyraz przybrała na się, podała końce palców Panu Alojzemu do ucałowania i zamruczawszy coś na ucho mężowi, pośpieszyła uciec drugiemi drzwiami. —
— Oto Panie gospodynia — rzekł Marszałek — gospodynia! Dobry ja gospodarz, ale i ona! A! widziałeś Panie Alojzy tę poduszkę, to nowa robota mojéj córki — Hę? prawda, że prześliczna? prawda?
— Jak kupna — odpowiedział Pan Alojzy.
O tak! moja Adelaida inaczéj nie robi, wszystko jak zagraniczne, jak kupne. To cudo talentów ta dziewczyna! A widziałeś nową karetę wiedeńską Panie Alojzy, za którą zapłaciłem trzystu czerwonych złotych, extra sprowadzenia?
— Niewidziałem i nieciekawym. —
— No? a toż czemu?
— Ja się na tém nieznam.
Marszałek coś zamruczał — spójrzał w okno.
— Będziesz na obiedzie?
Brat nie wiedział co odpowiedziéć —
U mnie obiad o trzeciéj po południu — każ koniom odejść —
Skłonił się Pan Alojzy i wyszedł.
Ledwie się drzwi zamknęły za nim, nowy turkot na dziedzińcu, drugi wózek zajechał. Marszałek z widoczném ujrzał go nieukontentowaniem.
A to nasłanie jakieś! czy co! A toż kto znowu? kobiéta! dzieci! Hm! hm!
Zadzwonił na służącego.
— Pójdź dowiédz się kto to taki —
— Pan Alojzy —
— Ale drugi wózek —
To Pani Felixowa —
Marszałek się potężnie zmarszczył i gębę skrzywił.
Choć uciekaj! Już tylko nie widać, jak się tu zjedzie cała familja, rzekł do siebie. My Panowie, nigdy od tego ubóstwa opędzić się nie możemy. Cóż że brat, że siostra, że oni ubodzy, a ja bogaty! Bogaty, to sobie — każdy sobie! każdy sobie. Zaraz chcą żeby im pomagać, pomagać — każdy ma swoje interessa, obowiązki.
Tu razem z Panem Alojzym, weszła do pokoju, Pani Felixowa, niemłoda już kobiéta okryta perkalikowym szlafrokiem i czerwoną ogromną chustką, w czépku z żółtemi kokardami, z woreczkiem paciorkowym na ręku. Za nią wtoczyło się dwoje dzieci, dziewczynka w szlafroczku i czépeczku i chłopiec w mundurowym studenckim surduciku. Wszyscy począwszy od matki, ucałowali pokornie ręce Pana Marszałka, który ich jakiémś mruczeniem niezrozumiałém pozdrowił.
A! a! Pani Felixowéj — jakże tam! — proszę siadać — Siadaj Panie Alojzy —
— Przyjechałam z dziatkami do brata odpowiedziała Pani Felixowa — podziękować. —
— A! a! niéma za co — to jest? ale za coż —
— Za obietnicę Pana brata —
— Mów siostro Marszałka, poszepnął Alojzy.
— Obietnicę? spytał Marszałek. Jaką?
— A co byłeś łaskaw kilka tygodni temu małego Felisia, obiecać oddać do szkół. — U mnie Panie Marszałku, nędza, wdowi chléb, łzawy chléb, a dzieci pięcioro — Tego roku nie urodziło, a siedzi nas dwie na jednym chłopie. Bóg widzi niéma z czego wyżyć, i okryć niebożęta, a tu już Felisiowi dziesiąty rok, czas do szkół — Siostra Marjanna, biéduje, ale niechajże, to ona przynajmniéj ma same córki, a u mnie trzech synów —
Marszałek słuchał patrząc w okno. —
— Dzięki tobie, będzie jednym mniéj na głowie, jak go oddasz do szkół; pomyślisz o nim. Ucałuj Felusiu wuja w nogi, w nogi, dodała matka podprowadzając go. To twój dobrodziéj, z jego łaski będziesz miał kawałek chleba.
— No no — dość, rzekł odsuwając się Marszałek, kwaśno — już jak się słowo dało — oddam Felisia do szkół — Ale pani siostra także nie zapominaj o nim, bo to ja, bo to wam się zdaje, że ja jestem miljonowy, a ja, ja mam interessa, ja muszę żyć z ludźmi, dom otwarty — Ja co mam, to expensuję i zmagam się dla was.
Siostra i brat spójrzeli po sobie —
— A mnie myślicie mało życie kosztuje? Raz wraz Hrabiowie, Xiążęta, człowiek z niémi żyje i musi się pokazać — A edukacja Adelaidy, co saméj guwernantce płacę dwieście pięćdziesiąt dukatów! — To to wam się tak zdaje, a wy bogatsi odemnie. I westchnął.
— Ach! bracie, pomienialibyśmy się jednakże, szepnęła Pani Felixowa. A twoje dobre serce dla nas. Bóg ci nagrodzi.
— Nie bardzo się téż dla nas zmoże — pomyślał Pan Alojzy.
W tém miejscu rozmowy, piękny wiedeński koczyk Augusta, zatoczył się przed ganek.
Marszałek spójrzał, porwał dzwonek i zaczął krzyczéć.
— Héj! Fedor! Fedor! kozak! héj! A no! Ubiérać sie, fraka, fraka! A drugi niechaj leci do Pani, obiad przerobić! Jéjmość niech włoży mantylkę, com jéj przywiózł z Żytomiérza. Prosić gości na górę — Zdjąć cératę ze stolika, kapę z fortepiana! A no prędzéj prędzéj że — Marudy, — Frak z krzyżykiem — Legumina z konfiturami — Kapki z krzeseł pozdéjmować! —
Pan Alojzy i Pani Felixowa, będzie na obiedzie, dodał — będziecie na obiedzie. Ja wam każę tu nakryć osobno na dole, tu wam będzie wygodniéj. Oznajmić Pannie Adelajdzie żeby wnieśli nieznacznie nową poduszkę i położyli na kanapie, — tę co wczoraj skończono — Aha! kapki z poduszek pozdéjmować! Do obiadu srébrne półmiski, niechaj Pani wyda i rądel, i rądel wielki! Jan pójdzie do lochu, dwie butelki węgierskiego, jedna szampana, jedna reńskiego, jedna tego czerwonego co w kącie — No — dawaj frak — z krzyżykiem.
Posłać do kuchni, a tym czasém śniadanie , co pozostało od czwartkowego, sér i konfitury — A! to biéda, że wszystko na mojéj głowie.
J Marszałek wytoczył się pośpiesznie do salonu, na spotkanie gości.






ROZDZIAŁ VI.
XIĄŻE MYŚLIWY.



W pośrodku salonu Staś i August stali i uśmiéchali się do siebie.
— A wiész wujaszku, rzekł Staś zanosząc się od stłumionego śmiéchu, jeśli gospodarz podobny do domu, jeżeli pac wart pałaca, to doskonały macie exemplarz dorobkowicza!
— Cicho! cicho! gotowi nas słuchać podedrzwiami, odpowiedział August, kładnąc palec na ustach. Zobaczysz, zobaczysz, dziw się tylko wszystkiemu, graj jak możesz wielkie uszanowanie i przejęcie dostojnością marszałkowską gospodarza, chwal roboty kanwowe panny Adelaidy; — a nie zapominaj o tém, że ten pan Marszałek, którego jedyną dziedziczką, jest córka, jakkolwiek piegowata i nadto może na swoje lata okrągła — da jéj kilka tysięcy dusz w posagu!
— Cóż to, czy wujaszek myślisz mi już kamień do szyi uwiązać i żenić tutaj.
Wuj uściskał siostrzeńca.
— Nie bój się, nie bój — nie będę cię zaraz swatał; dam tak tylko zdaleka do zrozumienia, że, że mógłbyś się starać — że jesteś bogaty, że mój majątek przejdzie na ciebie — Zobaczysz dopiéro, jak cię tu przyjmować będą. — Ale to — otóż któś idzie.
Był to Marszałek, który podczesawszy resztę włosów do góry, napiąwszy krzyżyk przy fraku, zaciérając ręce wchodził do salonu.
— A, szanownego sąsiada dobrodzieja, nieoszacowanego i rzadkiego gościa. Przepraszam, żem się zaraz nie stawił. Interessa, panie dobrodzieju, interessa, korrespondencye. Właśnie siedziałem nad listem Xięcia N. — któren.
— Mojego siostrzeńca pana Stanisława... mam honor prezentować.
— Ani chybi pomyślał Marszałek, w duchu, pretendent do Adelaidy —
— Bardzo mi przyjemnie — mam honor, proszę siadać, dodał głośno. — Zadzwonił.
— Héj! kozak powiédz kamerdynerowi niech dają śniadanie, oznajmić pani Marszałkowéj że są goście, pewnie się zaczytała, ona co tak lubi lekturę. A pan dobrodziéj z daleka? spytał Marszałek Stasia. —
— Majątki moje, rzekł umyślnie Staś, położone są w innéj stronie kraju — a w tych, które tu mam nie mieszkam, piérwszy raz jestem w tych stronach.
— Majątki moje —! a w tych które tu mam! powtórzył w duchu Marszałek, to cóś bogatego. Dobrze by było, dodał naradzając się w duchu kazać Adelaidzie włożyć suknię mienioną i bransoletki nowe — Ale — no, no! poczekajmy.
— Mój siostrzeniec, przerwał August — chciał poznać okolice i celniéjsze domy odwiédzić, wczoraj byliśmy u Hrabiów dziś pośpieszyliśmy.
— Widocznie chce się żenić — pomyślał Marszałek, ale im się Hrabianka niepodobała i wiedzą że niéma posagu prócz ojcowskich długów i matczynych grzéchów; przyjechali zobaczyć Adelaidę —
— Bardzo jestem wdzięczen, rzekł głośno aha! bardzo jestem wdzięczen. Hrabia poczciwy nasz Hrabia, jak się tam ma. Co? zawsze tłusty? zawsze wesół?
— A! zawsze — odpowiedział August.
— A Hrabina zawsze smutna? Ale dajmy pokój obmowie. Czemuż bo niedają śniadania? Hej! zadzwonił znowu — Śniadanie, prędko śniadanie. A na ucho kozakowi szepnął. Włożyć nową liberją, tę z blachami słyszysz? —
— Pani się pyta o obiedzie?
— Powiedz pani, żeby był co się nazywa — co się nazywa! słyszysz —
— Słyszę panie. Wyszedł.
— Skończyłeś już pan marszałek, rzekł August, koło swego — pałacu.
— Jak pan widzisz zupełnie, odpowiedział gospodarz prędko — Sam się tém zajmowałem, moją inwencją i gustem wszystko; bo ja lubię sam tém kierować i niechwaląc się znam się na tém trochę.
— To widoczne, rzekł Staś, nikt tak nie potrafi dogodzić, jak kiedy się kto sam zna i pokieruje —
— Nic pewniejszego. I wewnątrz także sam wszystko urządziłem, rzekł Marszałek. Moim gustem — A już to przyznam się państwu, nie mało kosztowało, ale kiedy komu pan Bóg dał.
— Potrzeba, rzekł August, użyć, naturalnie. —
— To téż się i używa. Już to pani Marszałkowa spokojnie sobie bawi się lekturą, a ja wszystko — ja wszystko. Ale! niewiém czy rzadki mój gość i szanowny Sąsiad, widział ostatnie roboty marszałkównéj, mojéj córki?
— Nie, ostatnich —
— A! właśnie te są najprzedniéjsze — Cuda panie dokazuje na téj kanwie! Ja to się wydziwić nie mogę, zkąd jéj tych konceptów stanie! Prawda ma desenie, no! ale deseń a haft, to co innego panie! To wiadomo! Ot, panie naprzykład, ta poduszka, w guście (jakże się ten gust nazywa?) w najnowszym guście rakaka? tak! tak. Albo niepiękna! A ta druga, gdzie widziemy Araba na Arabskim koniu wśród arabskiéj pustyni.
— I to robota córki pana Marszałka? spytał Staś, wskazując jeszcze jedną poduszkę —
— Panny Marszałkównéj! a tak! a tak! własna! własna! — Bukiet z róż, i tulipanów. Co za naturalność. Co mówię, ta naturalność i naturę przechodzi, takiéj świéżości i kolorów niéma w naturze. Albo ściég panie? ściég nowy, wypukły! A! to osobliwszych talentów dziewcz — nieskończył i poprawił się — marszałkówna.
Staś tylko co śmiéchem nie parsknął ale się w czas wstrzymał i nosa utarł. August spójrzał po obrazach, jakby przypadkiem; Marszałek który chodził za jego oczyma, dostrzegł tego.
— Nic nowego podobno, niémam tutaj rzekł, nic — Znane! znane!
Teraz Staś zaczął się przypatrywać — Marszałek podbiegł ku niemu, niemógł wytrzymać i zaczął tłumaczyć.
— To jest angielski sztych, Tipo-Saiba, nieszczęśliwego, Tipo-Saiba, pan wié historją Tipo-Saiba?
— Wiém ją —
— Otóż to śmierć jego — to ostatnia bitwa — a tu.
Przerwał służący, który wszedł w nowéj liberij i cóś szeptał do ucha gospodarzowi. —
— Zapnij się, mruknął Marszałek —
Służący się zapiął i poszedł.
— To są olejne obrazy, kończył opowiadanie amfitrjon — olejne kosztowne oryginały. Ten wyobraża Wniebowzięcie, oryginał Rabrandta.
— Rembrandta? spytał Staś —
— Tak Rabranta panie! Znawcy to niezmiernie chwalą i ja chwalę — ale znajduję dodał, że ten Rabrant, miał zły zwyczaj ciemno bardzo malować — tak, że nic prawie na jego oryginałach dostrzedz niemożna. Wszakże ja tu jednego anioła skrzydła znalazłem i z tąd wnoszę, że to jest Wniebowzięcie, — A to panie, Rubensa, noga — a raczéj musi tam być cóś więcéj niż noga, ale tylko noga widoczna, śliczna noga —
— Przepyszna noga! rzekł Staś —
— Domyślam się, że to jakiś filozof starożytności.
— Zupełnie noga filozofa! rzekł August — niewątpliwie. Jak to pan Marszałek trafnie zgaduje —
— Ha! ha! Już to ja — mogę się pochlubić, że — nieco znam się na tém. — To panie rzekł ciągnąc daléj, jest wnętrze świątyni, które poznaję potém że widzę wschody dość wyraźne.
— Tak to są wschody —
— Marmurowe wschody — rzekł Marszałek, ma to być oryginał Brandta który malował zawsze pejzaże. Jedno z najwyborniéjszych dzieł jego, zapłacone przezemnie sto czątych. I nie drogo, na oryginał bo ja się kocham w oryginałach. Drugi traci na karty, a ja na obrazy, kto co lubi. —
— Gust wszystkich ukształconych ludzi —
Marszałek się ukłonił.
— Nie znajduje pan, że to piękny zégar, kupiłem go u Grabowskiego w Żytomiérzu — kocham się w sztukach? Słyszał pan jak gra walce — La! la! la! la. — Zaraz będzie grał, ja go nastawię.
Szczęściem wniesiono na dwóch ogromnych srébrnych tacach śniadanie. Tu nieco się przerwała rozmowa. Weszła téż sama pani Marszałkowa, ustrojona w nową mantylkę i w wielką powagę, utrzymującą się milczeniem i kiwaniem głowy. Na ten raz nawet wiedząc już o przybyciu młodego człowieka, którego jak wszystkich młodych ludzi, miała w podejrzeniu starania się o córkę — była poważniéjsza i surowsza niż wprzódy, lękając się, aby zbyt wielkich nadziei nie powziął nieznajomy jeszcze kawaler.
Za chwilę drugiemi drzwiami, miss Jenny, wsunęła się z panną Adelaidą, która dygnąwszy zasiadła do krosienek, zawsze u okna w salonie stojących, aby goście w chwili fabrykacij, mogli podziwiać arcydzieła włóczkowe Marszałkównéj.
— Moja córka, rzekł Marszałek uśmiéchając się.
— Co za szczęśliwe podobieństwo do ojca rzekł August.
Marszałek z przyzwoitą skromnością się uśmiéchnął. Przystąpiono do śniadania, które się zalecało doborem materjałów, drogo, jak sam Marszałek powiadał, bardzo drogo skupionych.
— Ten sér, niech pan powącha — Chester prawdziwy — Hrabia niemógł się go odjeść. Z Odessy — konfitury kijowskie! od Bałabuchy, niéma jak kijowskie. Mówią, że, do Paryża biorą konfitury z Kijowa! Wino — extra fein — niech no pan raczy skosztować —
I tak daléj.
Marszałkowa z przyzwoitą powagą, to się w pół uśmiéchała, to kiwała głową; to spoglądała na córkę. Adelaida ukradkiem mierzyła oczyma Stasia, i ona także, w każdym przybywającym lękała się kochanka, bała się natrętnego męża! mierzyła więc oczyma przybyłego ciekawie, chciwie, ale tak ostrożnie, że ile razy on na nią się obejrzał, widział tylko wiszące jéj loki nad krosienkami, nic więcéj.
Był to jakiś fatalny dzień dla dostojnego gospodarza i sądzono mu było przyjmować bez końca, gdyż ledwie rozpoczęto, śniadanie, drzwi salonu otwarły się i wszedł gość nowy.
Marszałek powitał go poufale, Marszałkowa skinieniem i szybkiém odwróceniem głowy, marszałkówna rumieńcem, który tém się odznaczał, że pokrył na chwilę wszystkie piegi, zdobiące téj twarzyczkę.
Nowy gość, był to niegdy młody człowiek, widocznie życzący sobie uchodzić jeszcze za młodego, wysoki, chudy, wytwornie ubrany, w żółtych rękawiczkach z laską w ręku, lornetką na łańcuszku, brodą hiszpańską obfitą i petersburskim tupetem. — Nie potrzeba było rumieńca panny, żeby w nim poznać pretendenta, do okrągłéj jéj ręki. Był to jeden z tych panów, piękne noszących imie i ciężkie ubóstwo na plecach, co jeżdżą od pałacu do pałacu, wąchając posagów i pragnąc uszczęśliwić swém xięstwem bogatą jaką dziedziczkę.
Nowo przybyły ni mniéj ni więcéj, był xięciem; ale xięciem bez xięstwa, co gorzéj bez dachu nawet, xięciem in partibus. Znany w okolicy jako pretendent do wszystkich bogatych panien, pędził życie swobodne, w nadziejach ożenienia i podróżach. —
Marszałek jak widziemy, przyjął go poufale, Marszałkowa zimno, a Marszałkówna rumiano. Niestety — ona jedna czuła bicie serca, na myśl że może być xiężną.!! ona jedna w tym domu wzdychała, za odjeżdżającym. Nawet, o cudzie niewieściego serca ulubowała sobie w długiéj smutnéj postawie xięcia, którego w sąsiedztwie znano pod nazwiskiem — Chevalier de la triste figure, zachwycała się potajemnie, jego dystyngwowanemi manjerami, jego szepleniawą mową, wyrazem i grą wyżółkłéj fiziognomij i ogniem szarych jego oczu.
Marszałek jakkolwiek wysoce ceniący, połączenie z domem xiążęcym, jakkolwiek wielce uradowany, jego staraniem o Adelaidę; nie decydował się jednak, oddać mu jéj — Wiedział że był zrujnowany, i że nieumiał się rządzić, lękał się xiążęcéj ręki w swoim worku — Marszałkowa na rozkaz swego męża posłuszna, kwaśno przyjmowała xięcia.
Niech to będzie w zapasie — ja myślę mówił Marszałek, że się co lepszego trafi — Ani zrażać i odstręczać, ani przyciągać; na polityce xięcia trzymać, na polityce —
I trzymano na polityce xięcia jak pokurcia na łańcuchu, a że niémiał Jaśnie Oświécony, nic lepszego upatrzonego, jeździł do marszałkowstwa.
— Przytém téż, mówił sobie Marszałek w duchu — niech ludzie gadają, że się xiąże stara. A taki choć on goły, zawsze xiąże, xięciem — To i drugich zwabi — wybierzemy. —
Biédny jednak xiąże, niecierpliwił się już trochę, przydługiém oczekiwaniem o głodzie, na miljony Marszałka i nareszcie postanowił jak mówił — brusquer la chose. W tym to celu przyjechał teraz. Ale najgorzéj trafił, bo właśnie kiedy Marszałek odurzony majątkami pana Stanisława, marzył o wielkiéj fortunie swéj córki, widząc już w nim starającego się niezawodnie.
Przyjęto więc xięcia na zimno; ale przywykłego do różnych wypadków, mało to obeszło. Niezważał ani na napuszenie się extra ordynaryjne gospodarza, ani na kwaśną minę saméj pani i położywszy kapelusz, przemówiwszy kilka słów do panny, jakby dla okazania celu swych odwiedzin; wziął się do śniadania.
Rozmowa przerwana, wiązać się zaczęła znowu powoli; chociaż Marszałek stracił był zupełnie zapał i przytomność umysłu.
Po żółtych rękawiczkach xięcia i fraku jego, domyślał się, przeczuwał krok stanowczy, niewiedział co począć — Odepchnąć xięcia niémiał siły — bo jak xięciu powiedziéć — Niechcemy Waszéj Xiążęcéj Mości, mimo jego mitry, suchości i uczoności nieporównanéj w grach towarzyskich — przyjąć także niémiał ochoty, bo mu serce szeptało, że Adelaida, która tak cudownie wyszywała poduszki, powinna była znaleść nietylko xięcia ale bogatego Xięcia, oceniającego jéj talent, wdzięki, piegi i posag. Widocznie więc Marszałek zbił się z tropu splątał, a że on był głową domu, za jego pomięszaniem poszło pomięszanie żony i jedynego dziecka. Wstrząśnienie to nawet dało się uczuć na twarzy Miss Jenny guwernantki; mającéj serce czułe, przejmujące się troskami otaczających ją osób.
Staś który porozumiał łatwo, co się działo, jeden na przekor wszystkim wesół był i ożywiony. Zachwycał się poduszkami panny Adelaidy i erudycją Marszałka, rozpytywał się o ogród angielski, któren od razu poznał z okna patrząc, po kołkach stojących wielkiemi partiami na tak zwanym trawniku, pił, jadł i śmiał się z każdego nawet konceptu xiążęcego.
Biedny Xiąże dodawał sobie odwagi dowcipując, bo w sercu miał jéj niewiele. Tego dnia miał się los jego rozwiązać, grał banko: a w okolicy niebyło już panny bogatéj, od któréj by grzecznego odmówienia, miéjscowym językiem harbuzem zwanego, nie odebrał. Drżał myśląc, że i tu go może spotkać; oklepana formuła.
— Wielce dla nas zaszczytném jest żądanie W. X. Mości, ale — i t. d. Bał się strasznie tego — ale —
Marszałek wziąwszy zręcznie pod rękę Augusta, wyprowadził go niby niechcący do drugiego pokoju.
August domyślił się od razu, do czego ten manewr prowadził.
— Miły bardzo człowiek?
— Kto? Xiąże? spytał August.
— A! nie, nie o Xięciu mówię — rzekł Marszałek. Chociaż, między nami mówiąc i Xiąże i Xiąże — bardzo uczony i przyjemny człowiek, celuje w grach towarzyskich. Wyborny w cenzurowaném, nieporównany w gotowalni — Między nami mówiąc — stara się od dawna o Adel..... o Marszałkównę — ale nie jestem decydowany. Nic niéma — zupełnie słyszę nic niéma.
— Nic, to trochę za mało — rzekł August.
— A Adelaida może poczekać, młoda jeszcze, niechcielibyśmy ją wydawać tak młodo.
August który ją znał zawsze równie młodą od lat sześciu, mimowolnie to sobie przypomniał; a Marszałek po chwilce powtórzył, jakby wracając do piérwszéj rozmowy.
— Bardzo miły człowiek — siostrzeniec pański.
— W istocie, rzekł August poważnie, choć to mój najbliższy krewny (i przyszły dziedzic, pomyślał marszałek — eo ipso) — choć mi go niewypada chwalić, ale niepodobna się wstrzymać. Wyborny chłopiec, edukacją skończył za granicą, teraz sobie szczęśliwie używa życia i jest czego używać, dwadzieścia kilka lat, majątek czysty i wcale niemały — Szczęśliwy chłopiec.
— A nawet przystojny, rzekł Marszałek z miną wielkiego wynalazcy.
— Podobny do matki, smutnie już i serjo, powiedział August.
— To rodzony siostrzeniec?
— Rodzony —
— Bardzo jestem wdzięczen, za — żeto jest — żeśmy tak miłą uczynili znajomość. I Marszałek się skłonił.
— A wracając do Xięcia, wracając do Xięcia, my jesteśmy starzy przyjaciele, chciéj mi poradzić — Nie domyślasz się; mówił Marszałek pragnący od razu za piérwszą wizytą wybadać Augusta — Jak mi radzisz? czy przyjąć jego propozycją? Jestem pewny, że przyjechał z formalném oświadczeniem — He! Jak mi pan radzisz.
— Piękny tytuł? rzekł August trochę szydersko.
— Goły tytuł! odpowiedział Marszałek. Stare przysłowie. Co po tytule, gdy nic w szkatule.
— To prawda! powtórzył August wykręcając się i śmiejąc w duchu. —
— To prawda! prawda! rzekł Marszałek. I jak mi pan radzisz?
— Nie śmiem radzić?
— To znaczy, rzekł w duchu Marszałek że nie radzi, a zatém, że przyjechali z projektem, a zatém wstrzymać się potrzeba — Nie darmo mam głowę —
Weszli do salonu znowu.
Tu już Stasia zastali, przy Marszałkowéj, która z największą w świecie powagą, milczała, usiłując pełném uczucia milczeniem, utrzymywać rozmowę. Xiąże siedział przy krosienkach panny Adelaidy, sparty na lasce swojéj, a Miss Jenny, która niedarmo brała dwieście pięćdziesiąt dukatów tuż przy krosienkach także, przytomnością swoją, starała się zapobiédz zbytniemu wylaniu affektów Jego Xiążęcéj Mości.
Na widok Marszałka, Xiąże powstał od krosienek i zbliżył się do niego z uśmiéchem słodziuchnym.
— Dawnom niémiał przyjemności służyć Panu Marszałkowi — prawdziwie zatęskniłem. Hrabia.... niechciał mnie dziś jeszcze puścić, alem się gwałtem wyrwał.
Marszałek nosem pokręcił —
— Obowiązany, obowiązany, pomruknął, a w duchu pomyślał. Oto mi w czas przyjechał.!
— Będę miał kilka słówek na osobności — do pomówienia — rzekł Xiąże chcąc już kończyć nieodkładając — potém, potém, gdy goście odjadą, kilka słówek —
Marszałek strząsnął głową i ukłonił się tylko. Rozeszli się zaraz.
Ale program całego dnia nieprzytomnością Marszałka, niesłychanie zakłopotanego, popsuty został. Nic już pokazywać, z niczem się chwalić nie umiał. Najogromniéjsze srébrne półmiski, wielka waza, przeszły niepostrzeżone, niewskazane — niebyło mowy o winach, o potrawach, o niczém, można powiedziéć, że nic nie widzieli goście — Gospodarz walczył z sobą i ledwie potrafił, jako tako odegrywać swoją rolę, Pani Marszałkowa postrzegłszy to, chciała mówić sama i zastąpić miejsce męża, ale skutkiem długiego milczenia, niemogła się przezwyciężyć i niekiedy tylko otwiérała usta, co jednak wzbudzając nieustannie oczekiwanie i nadzieję, mało podsycało rozmowę.
Wkrótce po obiedzie August ze Stasiem odjechali, Xięciu zostawując zupełną swobodę oświadczenia się jak najobszerniéjszego —






ROZDZIAŁ VII.
HRABINA — STARY XIĄŻE — GOŚCIE U AUGUSTA.



W kilka dni potém, Staś nie mogąc wytrzymać dłużéj: z głową pełną marzeń, o nieporównanych wdziękach sentymentalnéj Hrabinéj; poleciał z drugą wizytą. — Wstydził się wuja i korzystał z przybycia kilku osób do niego, żeby się wymknąć nie postrzeżonym. Wyprawił konie za wrota, wsiadł do powozu i ruszył.
Marzeń jego w ciągu drogi opisywać nie będziemy, były roskoszne, poetyczne, — a sto razy od wszelkiéj najpiękniéjszéj rzeczywistości piękniéjsze. — Wystawiał sobie tę kobiétę, ideałem, cudem uczucia, duszą młodą i niezużytą, choć starganą laty próby i zawodów — wystawiał ją sobie, czémś nie ziemskiém. —
Znał on historją Hrabinéj, ale ta go ani odstręczała, ani zrażała — owszem pociągała jeszcze.
— O! mówił sobie w duchu — jest to serce z płomienia, które szukało drugiego podobnego sobie, rzucało się za niém, leciało, i nigdzie go znaleść nie mogło. Jest to kobiéta, któréj nikt nie pojął, nikt jak chciała nie ukochał, nikt nie wynagrodził miłością wielką, za wielką miłość — Nie młoda!! mówił sobie — Ale się serce nie starzeje, a ona jeszcze tak piękna, tak piękna, tak świéża — Co za oczy! co za oczy, co za spójrzenie! Ile dowcipu, ile wdzięku, ona młodsza od córki O! jak bym ja ją kochał gdyby chciała, gdyby pozwoliła.
J marzył Staś i nagle wielkim się śmiéchem rozśmiał.
— A gdyby to wujaszek wiedział, toby się dopiéro śmiał ze mnie, on co tak z niéj nielitościwie szydzi — A może on ma słuszność? O! nie — nie, to zimny człowiek, co w uczucie nie wierzy, bo niéma uczucia — Rzuca kamień na tę biédną Hrabinę! Ale cóż robić miała z takim mężem. Musiała miéć kochanków, albo się otruć. Jedno z dwojga. Ten żołądek nakryty hrabiowską mitrą, mógłże nie mówię uszczęśliwić taką kobiétę, ale przynajmniéj znośném życie jéj uczynić?? Ona nie jest zepsuta, nie — nie — cóż winna, że nigdy niemogła znaleść, tego kogo pragnęła, kogo jéj do szczęścia było potrzeba — i szła od jednego do drugiego i zawodziła się ciągle. Cóż winna? Ona biédna tylko — Gdyby była od razu znalazła taką duszę, takie serce, co by ją pojęły, ukochały — ona by była inną. — —
W tém miéjscu monologu, Staś powtórzył. — Bardzo ładna! bardzo ładna, burszowskie słowo, bardzo świéża jeszcze i wdzięczna. O oczy! jeszczem takich niewidział.
— Boś niewiele widział — powiedział sam do siebie —
— Jednakże — są to oczy o jakich się tylko marzy. Marzyłem o takich właśnie.
Ale otóż jesteśmy przed pałacem — Stasiu! bądź grzeczny, śmiały i patrzaj w piękne jéj oczy, może w nich co dla siebie wyczytasz —
Jakoż kocz stanął i on wysiadł, kamerdyner otworzył przed nim drzwi salonu i zaanonsował — przed próżnemi krzesłami, bo w salonie nikogo nie było.
Stanisław rzucił się na piérwsze krzesło; już mu wstyd było i téj wizyty i tych marzeń jakie miał w drodze, zdawało mu się że każdy wyczyta na jego czole myśli i nadzieje. Lękał się téż, aby nie spaść z wysokości swych marzeń i nie znaleść Hrabinéj, cale inną, od téj, jaką z piérwszego o niéj wspomnienia w wyobraźni swojéj utworzył.
— Kochany wujaszek, może ma słuszność, mówił w duchu, jestem młokosem, bez taktu, bez zastanowienia — Niewiedziéć co mi się przyśniwa —
Serce mu gwałtownie uderzyło, bo posłyszał głos Hrabinéj, która właśnie wchodziła.
Była sama — Hrabia zaproszony z Alfredem na polowanie w sąsiedztwie, nie znajdował się w domu. Spojrzał na nią Staś i dreszcz go przeszedł.
— Taż to sama kobiéta, którą widziałem, o któréj myślałem? rzekł w sobie —
Hrabina, którą tylko co wystawiał sobie ideałem; stała przed nim zupełnie ziemską istotą. Był to dla niéj jeden z tych dni, w których i na umyśle i na twarzy starszą się wydawała niż zwyczajnie — Oczy jéj przygasłe, i lekkiemi otoczone zmarszczkami, usta prawie sine, twarz zbladła, czoło chmurne — Do niepoznania inna i o dziesięć lat starsza.
— To dobrze niéma przynajmniéj niebezpieczeństwa, rzekł Staś w duchu — odczaruję się dziś zupełnie.
Z smutnym, ale pełnym pretensij uśmiechém, Hrabina Julja, powitała nowego znajomego.
— Jestem jak Pan widzisz sama jedna, odezwała się, mąż mój z Hrabią Alfredem, pojechali na polowanie — Bardzom Panu wdzięczna żeś o nas niezapomniał. My się tu tak nudzim, tak niémamy z kim żyć tutaj. — Był Pan gdzie w sąsiedztwie.
— W jedném tylko miéjscu — ale to jedno za kilka stanie, odpowiedział Staś odzyskując wesołość i swobodę powoli — Proszę zgadnąć — jeżeli się godzi zadawać zagadki —
— Zgadnę od razu, przerwała Hrabina, widzę po sposobie mówienia, po uśmiéchu pańskim, żeś musiał być u Marszałkostwa —
— Cudownie! Więc już łatwo zgadnąć kogo tam zastałem?
— Najłatwiéj dla mnie, bo od nas tam pojechał Xiąże — I prawda że roboty panny Adelaidy, bardzo piękne? spytała Hrabina trochę szydersko —
— Prześliczne — nieszczęściém jest ich tak wiele, że każdéj z osobna, przyzwoicie ocenić nie podobna. Cóż gdy się jeszcze zechce oglądać zbiór obrazów Pana Marszałka.
— Ach! ciekawy! śmiejąc się zawołała Hrabina. Musiał go pokazywać —
— Nic byłby darował, ani jednych ram, gdyby nie przybycie Xięcia, które widocznie zmięszało.
— Co za domyślny człowiek!
— Co ja, tom tak niedomyślny, że pomięszania jego przyczyny odgadnąć nie potrafiłem. Bo przypuściwszy nawet, że Xiąże stara się o Pannę Adelaidę — nie widzę jeszcze przyczyny niepokoju i trwogi —
— Jakto? jeszcze jéj Pan nie widzisz, ożywiając się mówiła Hrabina, nie widzisz Pan, że walczy między chęcią nabycia tytułu dla córki i zięcia z tytułem dla siebie — a bojaźnią oddania majątku, w ręce znanego marnotrawnika?
— Teraz rozumiem — Ależ to nie piérwsza Xięcia wizyta?
— Gorzéj, bo może ostatnia?
Staś się rozśmiał — Żałuję, żeśmy tam nie zostali dłużéj!
— Byłbyś Pan nową zrobił znajomość, stryj Xięcia, miał tam nadjechać — Nie było go przy Panach?
— Nie jeszcze. — A ten stryj.
— Jest to brylant familij, odpowiedziała Hrabina. Pan wiész zapewne że w każdéj familij jest brylant jeden? U jednych brylantem jest najbogatszy, u drugich najrozumniéjszy, u trzecich najwziętszy. — Czasem kobiéta, czasem mężczyzna — Dość że w każdéj familij, jest taka gwiazda, co za całą familją świéci. Stryj Xięcia, jest właśnie brylantem familij xiążęcéj. Jest bogatym, ma związki, trochę po staroświecku, ale nie źle jest sam. Stary kawaler, przyjemnie naprowadza na myśl sukcessij, która wprawdzie na kilkanaście głów się rozpadnie, ale zawsze —
— Dla Xięcia zdała by się, wygląda tak chudo!
Hrabina się rozśmiała — i mówiła daléj.
— Stary Xiąże, ma głowę, i jeśli kto, to on da sobie rady z Marszałkiem — qui est un dur à cuire, jednakże — Xiąże stary był podobno paziem Stanisława Augusta i dla tego pospolicie zowie się Szambelanem —
— Doskonała przyczyna.
— Możnażby go dziś jeszcze siwego nazywać paziem? niepodobna. A wiadomo że gdy paź wyrośnie, staje się Szambellanem koniecznie; więc Xiąże jest Szambellanem. Ma w sobie coś dworskiego i rycerskiego razem, dla kobiét przesadnie grzeczny, na klęczkach przed niémi, wystrojony, upudrowany, z gwiazdą błyszczącą na piersiach, z pierścieniami na wszystkich palcach, w trzewikach ze sprzączkami brylantowemi, wygląda jak bardzo ciekawy zabytek starożytności. Zręczny jak dworak, śmiały jak dworak, nięwątpię, że sobie z Panem Marszałkiem da rady.
— Proszę niezapominać, że Marszałek był adwokatem i plenipotentem podobno, wprzód niż został obywatelem i Marszałkiem.
— O! mimo tego jestem pewna, że się od Xięcia nie wykręci. Ten biédny długi Xiąże — to jego ostatnia nadzieja, il a pris ses mesures, żeby nie być odepchniętym. Prawdziwie w takim razie niewiem co by zrobił — musiałby gdzieś daleko jechać znowu za panną bogatą, bo w sąsiedztwie il a tenté tout, a koniecznie się musi ożenić.
— Gdyby to nie było śmiészne, było by bardzo smutne, takie polowanie na posag.
— Myśmy się do tego przyzwyczaili, odpowiedziała Hrabina, jest u nas kilku podobnych wiecznie starających się Panów, których niechybnie znaleść można wszędzie, gdzie wielki posag i jedynaczka — Jls font leur metier, z zimną krwią i rezygnacją osobliwszą.
W téj chwili rozmowa inny brać obrót zaczęła, z obmownéj prawie jaką była w początku, zaczęła ulatać i pochylać się w egotyczną. Hrabina doskonale umiała rozmawiać o niczém, i niekiedy wmięszać coś znaczącego, do tysiąca słów próżnych. Staś łapał chciwie, rzadkie znaczące wyrazy i nastrajał się trafnie do nich w odpowiedziach. Ożywiona rozmową Hrabina znowu zajaśniała stopniowo w jego oczach i odmłodniała. Już prawie równała marzeniu, nawet chmurka wisząca nad jéj czołem, dodawała jéj wdzięku, bo była piętnem biédnéj, niepojętéj kobiéty, jaką Staś w niej wymarzył. —
Wnijście Panny Róży z guwernantką do salonu, bynajmniéj nie przerwało, nie studziło rozmowy. Panna Róża usiadła zdaleka, a przy okrągłym stoliku został jak wprzódy Staś sam na sam z Panią Hrabiną.
Są znajomości sympatyczne, które się prędko robią i do poufałości zbliżają. Łatwo je wytłumaczyć, jakiémś podobieństwem charakterów; ale tłumaczenie to niedostateczne; najpokrewniéjsze charaktery, często się odpychają, najrozmaitsze przyciągają. Jest w tém tajemnica niepojęta. Jednego poznajesz, od piérwszego wyrzeczonego słowa, ufasz mu ledwie w oczy spójrzawszy, drugiego pojąć nie możesz żyjąc z nim długo, pojąwszy kochać nie potrafisz, choć wart przywiązania. Napróżno byś się chciał rozumowaniem przekonać, przymusić — nic tu rozumowanie nie nada. Przywiązanie, przyjaźń, miłość, przychodzą nieproszone, niespodziewane, i ani ich odepchnąć, ani pojąć nie można.
Po kilku godzinach rozmowy, która kołowała najdziwaczniéj, Staś postrzegł, że wyraźny postęp uczynił. Był już z Hrabiną jakby się z nią znał od lat dwudziestu, ona także traciła powolnie ten ton krochmalny przybiérany dla nieznajomych i mówiła z nim, jak z dawnym przyjacielem. — Mówiąc z sobą, nie szukali wyrazów, nie tłumaczyli się ciężko, jedno przed drugiém, rozumieli się łatwo, godzili na jedno i pojmowali nim myśl cała z ust wyszła —
Na drugą wizytę, było to już bardzo wiele i Staś więcéj nie żądał, brał za kapelusz, nakładał powolnie rękawiczki i sposobił się do odjazdu, myśląc już co przed wujem powié, gdy oznajmiono Xięcia Platona — starego stryja, o którym tylko co była mowa —
— Zatrzymaj się Pan chwilkę, powiedziała Hrabina, dowiemy się co się tam stało, wszakże niepodobna żebyś nie był ciekawy.
Staś został z największą chęcią, pretextu tylko na to trzeba mu było.
Już stary Xiąże był w salonie i drobnemi kroczkami posuwał się szybko ku Hrabinéj, z różowym uśmiéchem na ustach.
Pocieszna to była figurka, maleńki, suchy, chudy, żółty i pomarszczony jak jabłko pieczone, z trochą siwych włosów pudrowanych na głowie, z szaremi oczkami, wązkiemi usty sterczącą brodą, w obcisłym fraczku z gwiazdą, w pończochach, trzewikach, z żabotem, w którym sterczała szpilka brylantowa, kapeluszem składanym pod pachą — stary motyl Stanisławowski, posuwał się do ucałowania rączek — anielskiéj, jak ją nazywał — Hrabinéj. Staś uważał, że mu tylko brakło z porcellanową rękojeścią szpady, żeby godnie reprezentować dworaków Stanisława Augusta.
— Jakże drogie zdrowie, anielskiéj Hrabinéj? spytał.
— Jak zawsze, odpowiedziała Hrabina rzucając ukradkiem wzrok na Stasia. Migrena i nerwy —
— O! te nerwy — Na nerwy nic nad pomarańczową wodę — rzekł wdzięcząc się Xiąże; proszę wierzyć i sprobować. Ja także bardzo na nie cierpię i to jedyne moje lekarstwo.
Powstał i z równą grzecznością, z jednakim uśmiéchem, powitał Xiąże Hrabiankę, którą nazywał — pączkiem różanym i guwernantkę, dla któréj innego tytułu nad Minerwę nie znalazł — Mógł by ją był bezpiecznie, nazwać angielskim piernikiem, zważywszy na silny koloryt jéj twarzy i włosów.
— A Hrabia nasz kochany? spytał.
A la chasse?
— A kuzynek? (tak nazywał Alfreda.)
— Także?
— Niepojmuję téj passij — mówił Xiąże. Pojmuję, przywiązanie do całéj płci niewieściéj, którą ubóstwiam mimo szronu co mi głowę przypruszył — pojmuję karty, pojmuje les plaisirs de la table; ale polowania.
— Jednakże, odezwała się Hrabina.
— Bo naprzód, mówił Xiąże, jak można kochać się w zabawie, w któréj niémają udziału kobiéty!
Toujours galant! Szepnęła Hrabina — bardzo dziękuję, w imieniu mojém i płci całéj. Ale terazniéjsi mężczyzni, nie lubią naszego towarzystwa, unikają od niego — Starają się być jak najmniéj razem z nami.
— To dowodzi jak się świat popsuł, odpowiedział Xiąże — nie było czasów nad nasze! C’etait le bon vieux tems! Hrabina się uśmiéchnęła lekko — podano herbatę.
— No, jakże, mości Xiąże, szepnęła do ucha Xięciu Szambellanowi — jak się udało u Marszałka?
Xiąże spójrzał na Hrabinę —
Enlevé! odpowiedział.
— Doprawdy? je vous en felicite —
— Dziękuję — il n’y a pas de quoi —
— Ale skończono? spytała Hrabina.
— Tak jak skończono —
— Przyrzekli?
— Mogłoż być inaczéj?
— I Marszałek —
— Najszczęśliwszy w téj chwili — i niéma się co dziwować — Wszystko za nami — Jmie, połączenia, stosunki, dla takiego jak on dorobkowicza! A nam co się dostaje?
— Milljony? odpowiedziała Hrabina.
— Ale brudne — rzekł Xiąże po cichu.
— A panna?
— Gdyby nie to że się mój synowiec z nią żeni, powiedziałbym —
— Niech Xiąże powié, jak by się nie żenił.
Szambellan nachylił się prawie do ucha Hrabinéj —
— Była by z niéj doskonała — garderobiana.
Zaczęli się śmiać po cichu.
A quand donc la noce?
— O! to jeszcze nie ułożono —
— To przynajmniéj zaręczyny?
— Nie odstąpiłem od zaręczyn i zrobiłem je zaraz. Panna była uszczęśliwiona.
— Ja myślę, że i Xiąże —
— Mój synowiec?
— A tak —
— Zrezygnowany. Mnie to tylko smuci że nie ładna — O! bo okrutnie nie ładna, i nic dystynkcij! nic dystynkcij. Spójrzysz na nią i powiész zaraz z kąd wyszła!
Cała ta rozmowa odprawiła się po cichu, Staś tymczasem przewracał Album na stoliku.
— I nie wahał się Marszałek.
— Nic a nic — to jest, trochę — z początku, ale jakem go wziął na stronę i wystawił mu wszystko —
— Chwałaż Bogu, że się to skończyło.
Hrabina dała oczyma znak Stasiowi, który rozmowy dosłyszéć nie mógł. Że wszystko skończono; Staś tego tylko czekał, wziął za kapelusz, pożegnał się i wyjechał.
W drodze znowu go opanowały myśli; teraz rozważał każde słówko Hrabinéj, tłumaczył, wykręcał, przypominał każde jéj spójrzenie —
Jeszcze piękna, bardzo piękna, mówił w sobie. Niewiém czemu, z początku wydała mi się — Byłem tak zmięszany. Nic dziwnego. A co dowcipu! co dowcipu! Kontent jestem z mojéj wizyty, nie stracona, zbliżyliśmy się trochę, a do tego poznanie tak szacownego oryginału, jak stary Xiąże — Ale co to wuj powié.
W tak urywanych i poplątanych myślach, Staś powrócił do domu. Kilka stojących przed nim powozów, oznajmywało mu, że się jeszcze goście nie rozjechali, poszedł więc prosto do saloniku, w którym nad herbatą i fajkami, całe męzkie towarzystwo zgromadzone było —
Wuj zaprezentował go sąsiadom, a po cichu szepnął na ucho.
— Jużeś latał gdzieś Stasiu?
— Zgadłeś wujaszku, ale próżno byś chciał mnie przerobić.
— Herbaty dla pana Stanisława.
— Panowie nie na polowaniu? rzekł Staś, wszakże to wielkie polowanie w sąsiedztwie?
Niezręczne i nie w porę było to zapytanie, wszyscy w téj chwili znajdujący się sąsiedzi u pana Augusta, należeli do stronnictwa tak zwanéj ślachty, nie przypuszczonéj do poufałych zabaw panów Hrabiów, pół i ćwierć Hrabiów, co ich bolało niezmiernie. Trzeba albowiem wiedziéć, że pomimo pozornéj harmonii między domy pańskiemi i pół pańskiemi w każdéj okolicy, a ślacheckiemi; pomimo wzajemnych ceremonijalnych odwiedzin, nigdy i nigdzie panowie ze ślachtą zupełnie się pogodzić nie mogą i żyć na stopie przyjaznéj, poufalszéj.
Ślachta, wyobraża sobie nieustannie, że panowie nią poniewiérają i śmieją się z niéj, choć by nawet panowie nie myśleli o tém wcale — Panowie z trudnością przyjmują i przypuszczają do siebie ślachtę, nie mogąc wyżyć jéj życiem i pogodzić się z jéj obyczajami. Tak, choć pozornie wszyscy są z sobą dobrze, po cichu z siebie wzajemnie szydzą, nienawidzą się, wynajdują najpoczwarniéjsze plotki — Czasem nawet, na jakim balu, zgromadzeniu, długo tłumiona nieprzyjaźń, wybuchnie; towarzystwo rozbije się na dwa stronnictwa, zawre, zaszumi, zagrozi sobie — i ucichnie znowu, czekając tylko powodu, do nowego wybuchu. To polowanie w sąsiedztwie, o którém nie w porę wspomniał Staś, składało się właśnie, z najarystokratyczniéjszego towarzystwa okolicy, do którego tylko przypuszczeni byli, wybrani ze ślachty. A tych wybranych było nie wielu.
Byli to ci, co na nich ślachta ukosem patrzała, że często Hrabiowskie wyciérali progi i sadzili się w swoich domach na przyjęcie panów, którzy im się szyderstwem za to wypłacić mieli.
Wszyscy spójrzeli na Stasia, gdy wspomniał o polowaniu, a jeden podżyły, otyły, z ogromnemi faworytami jegomość, odezwał się mieszając swoją herbatę.
— To panie, polowanie grubéj zwierzyny, na grubego zwiérza.
Wszyscy się chórem rozśmieli; nawet Staś półgębkiem im dopomógł.
— Jakto? spytał.
— Gdzieby to nam jechać, na takie jaśnie wielmożne polowanie! mówił ten sam gruby jegomość — Sami tam Xiążęta i grafy i grafiątka; gdzie to tam się biédnéj ślachcie mieszać!
— O! a gdyby cię zaprosili, panie Antoni, rzekł ktoś drugi, to byś pojechał przecie, i jeszcze byś się pysznił.
— Pojechałbym jak na komedję, odpowiedział jegomość gruby z bakembardami, a co pysznić się, to nie byłoby z czego.
— Otoż to nabiją zwierzyny! mówił ktoś inny.
— Jeśli tak polują na zwiérza, jak na ślacheckie sumki, to będzie licho sarnom i dzikom, — rzekł trzeci.
— A co panowie, odezwał się piérwszy gruby pan Antoni — Czy to téj jesieni, oni tylko polować będą, a my nie? Czy nie złożemy polowania? Czy niémamy sieci i psów i strzelb? hę?
— Dobra myśl, panie Antoni, pokażmy im, że i my potrafim polować jak oni — Zobaczemy czyje polowanie będzie lepsze!
— A wybornie! wybornie! odezwano się ze stron różnych.
— U mnie knieje doskonałe, rzekł Sędzia, proszę do mnie, bardzo proszę, na ślacheckie polowanie, i ślachecki podwieczorek, jeśli łaska.
— Na kiedy?
— Na Niedzielę —
Tu się zaczęły układy o polowanie, o psy, o sieci, o ilość huczków, którą każdy z sąsiadów miał przysłać. Nie potrzebujemy mówić, że wiele było hałasu, sporów, medjacij, nim się to wszystko ułożyło, nim się zdecydowano kogo zaprosić, a kogo wyłączyć.
Jednogłośnie jednak usuniono od zaszczytów i przyjemności polowania wszystkich tych, którzy uczestnikami byli łowów arystokratycznych.

Nagadawszy się, nakrzyczawszy, naprzypominawszy po tysiąc razy jedno, napowtarzawszy odwiecznych konceptów, goście się przecie rozjechali.

— Jakże chcesz; rzekł August stojąc na ganku, aby się z nich panowie nie śmieli, kiedy naprzykład dziś, układają dla tego tylko polowanie, żeby tém jakąś przykrość im wyrządzić. Panowie, którym naturalnie, wszystko to jest niezmiernie obojętném, muszą się śmiać z pretensij dokuczenia, która dokuczyć im nie może!

Wiele jest śmiészności u panów, ale wiele i u ślachty naszéj. Gdyby ślachta trochę lepiéj godność swoją pojęła, mniéj by się daleko z niéj śmiano.
Masz wujaszku słuszność, rzekł Staś, ale to tak z niemi, jak zemną — Chcesz koniecznie ludzi przerabiać. To się nigdy nie udaje; znosić ich tylko jak są, śmiać się z nich, żałować ich potrzeba. Proszę kochanego wujaszka, czy kiedy, ludzi nie mówię, ale jednego człowieka przynajmniéj, ktokolwiek przerobił? Mnie się zdaje że nie. Jak mu przyjdzie pora, sam się chyba odmieni, a ludzie mówią — patrzcie oto go przerobił.
— Trudno jednak zaprzeczyć, żeby jedni na drugich nie wpływali.
— Trochę, trochę wujaszku — wpływają tyle, że się człowiek czasem wstydząc ich, ze swoją naturą przyczai i schowa. A taki natura ta sama.
A wié wujaszek, że Xiąże otrzymał rękę panny Marszałkownéj Adelaidy i pięć tysięcy poduszek szytych na kanwie w posagu?
— Winszuję — ale nie zazdroszczę —






ROZDZIAŁ VIII.
POLOWANIE ŚLACHECKIE.



Dom pana Sędziego, u którego zebrać się mieli myśliwi na ślacheckie polowanie, był to dom stary — ślachecki jakich już dzisiaj na wołyniu bardzo mało. Każdy mniéj lub więcéj nastroił się na wyższy ton, niż powinien, udaje bogatszego, rozumniéjszego, lepéj wychowanego niż jest.
Wszystko to udawanie pospolicie na nic się nie zdało i przypomina wielce woskowe frukta, w które byle zęby zapuścić, byle je wziąść w rękę, już po złudzeniu. Częstokroć mniéj jeszcze potrzeba, dość spójrzéć tylko — Każdy jednak myśli, że doskonale udaje.
I tak nasi wielcy, najwięksi panowie, nasz wielki świat, któren by potrzeba zwać małym światkiem, bo w istocie na liczbę mały — udaje panów cudzoziemskich. Dziś w kraju prawie niéma pańskiego domu. Wszyscy ci Hrabiowie, Xiążęta, cała aristokracja wołyńska jest pożyczana i tłumaczona z francuzkiego. Jeżdżąc do wód, za granicę, przywożą sobie najświéższe pańskie mody do kraju, i zdaje się, że usiłują do niepoznania zcudzoziemczyć. Była chwila na panów za granicą, że się wyrzekali państwa i grali rolę demokratów i zaraz ta moda przeszła do nas i wszczepiła się szczęśliwie. Nadeszła chwila, wzmożenia się arystokrycznych wyobrażeń, otoż ją mamy i u nas, doskonale wynaśladowaną. Za granicą malują herby, używają herbów, robią toż samo u nas; za granicą bogacze przyjęli za prawidło obserwancją religijną ścisłą, toż samo naśladują u nas, udając wiarę, nawet gdy jéj w sercu niéma. Gdybyż chcieli być katolikami na prawdę! czegożby żądać więcéj. Ale z religij zrobili sobie modę. I ci co w nią nie wierzą, nic nie rozumiejąc żyją niewiédzieć po jakiemu, niepojmują wiary i obowiązków jakie wkłada, udają gorliwych nabożniśiów, stawiają kaplice przy pałacach i codzień słuchają mszy czytając modlitwy z pięknie oprawnéj książki, na gotyckim opartéj klęczniku — Spójrzcież na życie ich, i zajrzyjcie wgłąb duszy!
To jednak udawanie najmniéj naganne, lepszy zawsze pozór religij przynajmniéj, od zupełnego jéj braku; a może skutkiem długiego udawania, choć jeden któś, przejmie się tém co udawał. Ale w najdrobniéjszych nawet rzeczach, aristokracja nasza udaje zagraniczną i małpuje ją; aż do kroju liberij aż do listowego papiéru, aż do sposobu zaczesywania włosów, aż do manij spekulatorskich.
Stopniem niżéj, ci co nie są panami a chorują tylko na państwo, lub pod imieniem półpanków chodzą, — udają, i małpują całych panów we wszystkiém!
Niżéj stopniem jeszcze, naśladują półpanków.
Ślachta, prawdziwa ślachta, wrzeszcząc nieustannie na całe gardło na panów, chwyta co może od nich, studjuje ich obyczaje, stara się im zrównać wystawą, wytworem.
Na kilku chatach męczący się biédak jak może znowu udaje zamożnego obywatela.
Ostatni pan Rządca, Ekonom, Pisarz, małpują ślachetkę i tak daléj a daléj, wszystko udaje, gra komedją, siebie oszukuje i nikogo więcéj. Czyby nie lepiéj było, powiedziéć sobie, jestem czém jestem i będę się okazywać jak jestem?
O! gdyby ci wszyscy wiedzieli jak są zabawni ze swemi pretensyami, jak dziwaczni, jak śmiészni, gdyby wiedzieli, że tuż obok, najserdeczniéjsi z nich muszą się śmiać przyjaciele, może by zdecydowali się przestać udawać. Tymczasem wolą być śmiészni, niż by się mieli stopniem zniżyć w oczach świata. I byłożby to zniżenie, bardzo wątpię. Ja bym to miał za postęp.
Tu to można powtórzyć przysłowie — o belce w oku własném a słomce w oku bliźniego; bo każdy doskonale widzi śmiészność swojego sąsiada, poznaje się na farbowanych lisach stopniem od siebie wyższego; a ślepy jest dla siebie samego. — Wszyscy śmieją się ze wszystkich a niepoprawia się nikt.
Wróćmy do Sędziego, do którego domu czytelnika wprowadzić chcieliśmy. Dom to był stary ślachecki, na takiéj stopie, na jakiéj go fortuna właściciela naturalnie stawiała; żadnego w nim udawania i dodawania.
Sędzia pięćdziesiątletni człowiek, rozsądny i oświécony, miał tylko jedną wadę — nie lubił panów i przypisując im wszystko złe i wszystkie nieszczęścia krajowe, otwarcie ich szczérze nienawidził.
To naturalnie uczyniło go popularnym u ślachty; która tém więcéj go kochała, im więcéj on na panów się zżymał. Sędzia nie odebrał był wychowania świetnego, ani nawet zupełnego, dopełnił go jednak ile mógł późniéjszą pracą; niezmieniwszy kierunku idei w jakich się wychował. Z młodu nasłuchał się świetnych pomysłów reformy socjalnéj, któréj i u nas próbować chciano; przejął się jéj potrzebą i został na całe życie czém był za młodu. Jakkolwiek pomysły jemu ukochane, zupełnie swojskie nie były, owszem tchnęły francuzczyzną, nie zdenaturalizowały Sędziego. On je po swojemu przerobił, przestroił i myśląc nie zewszystkiém po staro-ślachecku, potrafił jednak zostać ślachcicem starego kroju. Jemu podobnych widziemy jeszcze po dziś dzień niemało. Sędzia w życiu prywatném i publiczném, był surowo uczciwym człowiekiem, sumiennym i prawym. Dziwnym wypadkiem zetknięcia się w nim, wychowania domowego, religijnego, z wykształceniem późniéjszém innego ducha — Sędzia sercem był religjant, a głową sceptyk. Modlił się zrana i wieczór, uczęszczał na nabożeństwa, spełniał wszystkie obowiązki religijne; a gadał przeciw religij czasem i argumentował wstecz swemu postępowaniu. Tak naprzykład z rana wyspowiedawszy się, po obiedzie prawił wszystkie wykoncypowane o jezuickich spowiedziach anegdotki, i t. p. Niektórzy nazywali to niekonsekwencją; ale w nim ta niekonsekwencja, była koniecznością dwóch sposobów wychowania, z których duch jednego, nie podbił drugiego i oba zmieniały się i luzowały koleją. —
Może téż, było w tém cóś i właściwego mu, charakterystycznego, bo nietylko z wiarą, postępował tak Sędzia, mając ją w sercu i uczynkach; a przeciw niéj będąc nieraz mową — Oszczędny i gospodarny, często wyśmiéwał zbiérających grosz i poświęcających życie téj pracy, z któréj nie mieli korzyści dziś, spuszczając się na zbyt niepewne jutro; żonaty i dobry mąż, lubił mówić przeciw ożenieniu i wychwalać przyjemności swobodnego kawalerskiego życia. Tak zawsze przenosił to czego nie robił, nadto co czynił. Szczególny człowiek. Jednakże nieodmieniał się wcale i daléj żył zawsze jak dawniéj, własne jego słowa, nic na postępowanie nie wpływały.
Syn niebogatego ślachcica, dorobił się pracą i oszczędnością znacznego dosyć majątku, z powiększeniem jego jednak nie zmienił sposobu życia, nie wystawił pałacu, nie założył ogrodu, nie wysadzał się na konie i powozy. Wszystko u niego było prostém tylko, porządném, czystém, niewystawném. Może Sędzia nie miał dobrego smaku i niepojmował go wcale, nie rozumiał przyjemności wytworu, wdzięku wystawy; ale za to doskonale rachował. Cała kraina piękności, sztuki, była dla niego zamkniętą, ślepy na to co zwał bawidełkami tylko pańskiemi, śmiał się jak z szaleństwa, z amatorstwa sztuk. Najpiękniéjszą dla niego muzyką, był zawsze kozaczek wesoły, smutna dumka narodowa, już Straussowego walca, nie ze wszystkiem rozumiał, a na mazury Chopin’a ruszał ramionami, powiadając, że pisane były dla świérszczów. Wybaczmy to wszystko szanownemu Sędziemu.
Jakkolwiek trochę śmiészny, poczciwy był, sumienny, nikogo w życiu nie oszukał, wielu dopomógł; kochany téż był powszechnie.
Ożeniwszy się z bardzo młodą panienką odpowiedniego mu majątku, lecz zaniedbanego wychowania, przez kilkadziesiąt lat pożycia z nią, niezachmurzonego niczém, potrafił ją zupełnie sobie podobną uczynić i na swoją wiarę nawrócić.
Swoim sposobem pojmując i czując, Sędzina to tylko przyjmowała za dobre, co mąż za takie uważał. Ustawiczne sprzeczności postępowania i mowy męża, wydawały się jéj w końcu naturalnemi; zdawało się jéj że inaczéj być nie mogło. Kobiéta zwykle instynktowie czuje co piękne, i przywiązuje się namiętnie do pięknego; nieznając muzyki, lubi muzykę, nieznając malarstwa, przeczuwa co prawdziwie piękném — sama stara się być piękną i wszystko w koło siebie uczynić wdzięczném. Sędzina skutkiem długiego pożycia z człowiekiem, niepojmującym nic nad użyteczne, jak on w końcu, zagłuszyła w sobie wszystkie uczucia piękności.
— Do czego się to zdało? było ulubioném pytaniem i ulubioną odpowiedzią obojga państwa, gdy mówili o czémś widocznie, dotykalnie materjalnie nie użyteczném.
U nich też to tylko się znajdowało, co się zdać mogło, i użyteczném było widocznie — Dom stał osłoniony od północy gaikiem i otoczony gęstym wysokim częstokołem, na suchym wzgórku; pozór jego prawie był śmiészny, tak widocznie niedbano jak się wydawać będzie. Okna różnéj wielkości, drzwi wysokości różnéj, ganki i budki różnego kształtu znajdowały się w samym frontonie. Tuż przy ganku ogromna drabina stała oparta o dach, służąc do wyciérania kominów. Od domu na prawo, poczynał się szczelnie oparkaniony sad owocowy i ogród warzywny. Niedaleko także i na oku stały gospodarskie budowle nieosłonione niczém; porządna z tartego drzewa dębowego stodoła, owczarnia, stajnie i t. d. Z drugiéj strony ogromny folwark i kuchnia tuż prawie przypiérały do domu. Najprzyjaźniéjsze oko, niedostrzegło by tu żadnéj symetrij, żadnego pomysłu architektonicznego dla oka tylko. — Wnętrze domu odpowiadało zewnętrznéj dziedzińca fizjognomij. Dobrze ogrzany, dobrze opatrzony, czysty, wygodny, dom ten nie zalecał się wcale wdziękiem. Pokój bawialny z ogromnym kominem, kilką sofami, kilką stolikami, dywanem pod nogi, zégarem staroświeckim, miał kilka okien sporych, bez firanek. Sędzia utrzymywał, że nie na to dają się okna w pokoju, aby je firankami zasłaniać. Główne drzwi od sieni, zapuszczone były suknem dla ciepła. Podłoga nie była woskowana, ale nadzwyczaj czysta. Zresztą żadnéj ozdoby, żadnéj fraszki. Komoda a na komodzie kilka wyczytanych xiążek. Cały dom był w tym sposobie, nic w nim niebrakło dla wygody, nic w nim nie było dla oka.
Pokój Sędziego ciepły, niewielki, cały suknem wybity na zimę, starannie utrzymywany, z nieustającym ogniem na kominie, miał za cały sprzęt łóżko żelazne wygodnie wysłane, kilka krzeseł i stolik. Obok była tak zwana biblioteczka, składająca się z kilkuset tomów xiążek, po większéj części polskich, z piérwszych lat XIX wieku i ostatnich przeszłego. Tu także znajdował się ciekawy arsenał jedyny zbyteczny sprzęt w domu, kilka fuzij i szabli, rząd na konia staroświecki i buława złocona. Wszystko to ułożone jak najporządniéj, na swojém zawsze miéjscu, w pokrowcach. —
Niceśmy jeszcze nie mówili o dzieciach Sędziego i ich wychowaniu.
Miał on trzech synów i choćby mógł był wychowywać ich w domu, biorąc do nich nauczycieli prywatnych — jak tylko dorastali, zaraz oddawał ich do szkół publicznych.
— Mężczyzna powiadał nic nie wart wychowany w domu. Gdybym miał dziewczęta, za wszystkie skarby świata nieoddałbym ich na żadną pensją, bodajby najlepszą. Z synami to co innego, powinni się obetrzéc w szkole, tym sposobem łacniéj im potém wejść w świat i nie tak na nim dziwnie wyglądają. Dla chłopca szkoła, dla dziewczyny dom. Wszyscy więc chłopcy Sędziego byli w szkołach, najstarszy kończył właśnie nauki.
Na dzień naznaczony zebrało się całe sąsiedztwo do Sędziego, na owo polowanie ślacheckie; a ponieważ wiele gadano, o arystokratycznych łowach, na których wypito niewiedziéć wiele szampana i bawiono się wybornie, nic wprawdzie nie zabiwszy; Sędzia postanowił na przekorę panom, nabić mnóstwo zwierzyny, spoić wszystkich i zatrzymać jak najdłużéj. Poczyniono do tego stosowne przygotowania, upewniono się o zwierzu w kniei, wybrano co było najlepszego w piwnicy i sprowadzony kucharz, smażył już od wczoraj, wielkie prowizje przysmaków.
Piérwszym z gości przybywający, był otyły pan Antoni z bakembardami, któregośmy już widzieli u pana Augusta, prawiącego o grubéj zwierzynie — Był to najzajadlejszy demagog w powiecie; i niedziw, wszystko go odpychało od wyższéj klassy towarzystwa. Niémiał zupełnie wychowania, niémiał prawie majątku, był bez imienia, bez związków, paliła go zazdrość nienasycona złość nieposkromiona. Jego nienawiść gruntowała się jedynie na gniewie — Cale inne były uczucia Sędziego, ten wiedział że nie miał czego zazdrościć, nie zazdrościł, nie, gniewał się, ale gorzéj bo wyszukawszy wszystkiego, co mogło podać panów w pogardę, gardził niémi, brzydził się — Nadto rozsądny, aby niewiedział, że na wszystkie jego argumenta, odpowiedziéć można, niewdawał się w dysputę, lub po prostu nieskończoną liczbą faktów, o jakie w historij naszéj ostatnich czasów nie trudno tłumaczył się.
— I ja miałbym ich kochać! Ja miałbym im darować! Ja miałbym ich szanować! wołał.
— Ależ, nie wszyscy tacy byli — odpowiadano.
— Proszę cytować —
Tu Sędzia, nielitościwie wyszukiwał plam na każdym. Niestety! wiémy jak o plamy nie trudno!
Gruby pan Antoni, był przewódzcą ślachty na zjazdach, na balach, na kontraktach, do kroków nieprzyjacielskich przeciw panom.
Sędzia wołając o pomstę na drugich, plwając w oczy zepsutym, miał za sobą swoją prawość charakteru, nieposzlakowaną poczciwość. Cale przeciwnie pan Antoni; temu można było nie mało także na oczy wyrzucić, wiedział on o tém i śpieszył czernić drugich, aby sam się mniéj czarnym wydawał. Postawa Pana Antoniego malowała go doskonale; był to ogromny, barczysty chłop, z włosami czarnemi kręconemi, spłaszczonym nosem, szerokiemi usty, wydętemi czerwonemi policzkami; brudno zawsze odziany, z fajką króciuchną w zębach, któréj nierzucał nigdy. —
— No! a cóż Sędzio, rzekł zsiadając z konia — będzie nasze polowanie warte, pańskiego? hę?
— Nie łapmy ryb przed niewodem, odpowiedział Sędzia.
— Niéma jeszcze nikogo ?
— Żywéj duszy —
— Ale ot już ktoś jedzie.
W istocie zaraz się zaproszeni zjeżdżać zaczęli. Gdy August ze Stasiem wysiedli z powozu, w wytwornych myśliwskich ubiorach, z pięknemi fuziami Lepage’a; pomimo najgrzeczniéjszego powitania i uściskania z panem Antonim, mina ich niepodobała mu się wcale.
— Cóś ten młokos, na paniczyka wygląda, na grafiątko, rzekł Antoni poprawiając palcem w fajce — A tak to się na polowanie wystroiło! Ta! ta! choruje na pana!
Żeby się podobać temu panu, trzeba było jak widziemy, koniecznie się prezentować brudno i odarto. Inaczéj przezywał panem i aristokratą; i że sam niémiał porządnéj sukni, rad był wszystkich widziéć oszarpanych.
Powiódłszy oczyma za wchodzącemi do pokojów Pan Antoni, został na ganku z fajką i bawił się towarzystwem starego strzelca. Tymczasem nadjeżdżali a nadjeżdżali goście. —
A najprzód nejtyczanka, cztéry konie siwe w szlejach, kozak z sełedcem na kozłach, dwóch młodzieży w środku. Szaraczkowe taratatki, szerokie szarawary, czapeczki bez daszków na głowie; pies w nogach.
Byli to panowie Zygmunt i Jan...... rodzeni bracia, synowie Hrabiego —
— Cóż mogą robić tutaj? spytacie. Posłuchajcie cierpliwie — Synowie Hrabiego, powiedziałem, ale nie Hrabiowie. Piękne mieli imie nic więcéj, ojciec w nieustannych processach, które go mając zbogacić, ubożyły, zaniedbał dzieci, niedając im żadnego wychowania. Sam bezprzykładnie ograniczony, powiadał, że gdy zostawi synom szkatułkę, lepszą rzecz im da od wychowania.
Szkoda tylko, że w końcu zostawił im wprawdzie szkatułkę, ale pustą; a pusta szkatułka znowu, to trochę za mało. W istocie wzięli po ojcu majątek, odłużony, zaplątany, na oko wielki, w rzeczy mały. — Panowie Zygmunt i Jan, nigdzie nie byli w szkołach, uczył ich czytać pisarz prowentowy, a francużczyzny trochę matka póki żyła. — Zostali więc po śmierci ojca, niewiedząc do jakiego towarzystwa należéć, do jakiéj przyczepić się klassy. Imie, stosunki ciągnęły ich ku panom, ale wyżyć zniém nie mogli, wychowani byli na cale co innego; nie pojmowali smaków, upodobań, obyczajów, rozmowy, życia pańskiego, byli w kole krewnych nie swoi, niespokojni, upokorzeni, nieśmieli, czuli się śmiésznemi, nudzili się okropnie — Musieli więc zapomniawszy na imie, podać ręce braciom ślachcie i żyć z niémi.
— Tęgie chłopaki, mówił o nich pan Antoni, tęgie chłopaki! Rąbać się w pałasze, hulać na koniu, strzélać, polować, pić, uganiać się za dziewczętami, to było ich życie. Wyśmienite życie, gdyby nieznano lepszego!
Zresztą poczciwi byli chłopcy, ani słowa, nikt im nie mógł zarzucić, większego występku, nad roztrzepanie; większéj wady, nad zupełną moralną nicość. Trzeba było pomódz komu, poratować, pożyczyć piéniędzy, zastawić się, nastraszyć nawet, gotowi zawsze — serca złote, głowy puste. Ale czyż oni tylko temu byli winni? Szanowny ojciec więcéj daleko podobno.
Po hrabiach nastąpił — niejaki pan Trzecieski, który przyjechał bryczką zieloną krytą — spuszczaną, cztérma młodemi końmi. Poczciwy to był sobie ślachcic, na całą okolicę znany z prawości charakteru, z najlepszego serca i wylania się dla wszystkich. Sąsiędztwo bez ceremonij posługiwało się nim we wszystkiém. Potrzeba było jednemu przedać żyto, posyłał próbkę do niego i prosił, aby mu koniecznie przedał po takiéj a takiéj cenie. Drugi chciał pożyczyć piéniędzy, wprost do Pana Trzecieskiego — Weź z kąd chcesz a pożycz. Potrzeba było swata, posyłano po Pana Trzecieskiego w swaty. Chciano urządzić pogrzeb, stypę i to na jego ramiona zwalano, pojedynek, kłótnia, zgoda, wesele, wybór w podróż, nic się bez niego nie obeszło, nie mówię już o tysiącu i jednym kompromissach, które odsądzał, o niezliczonych medjatorstwach i t. d. i t d.
Weszło to tak we zwyczaj, że gdyby był komu odmówił, gniewał by się pewnie, ale poczciwy Trzecieski nie wyobrażał sobie nawet, jak by mógł komu odmówić. Całe życie spędził cudzemi zajmując się interessami i niedziw że swoich zaniedbał.
Był ubogi i żył chodząc jak to mówią po possessjach; na których mu się nieszczęściło wcale. Dom u niego zawsze był pełen gości, wszystkim było jakoś po drodze wstępować do niego, temu na śniadanie, temu na obiad, temu na noc, innemu na kilka dni wypoczynku. Zdarzało się że któś niémając kąta, na kilka miesięcy zasiadał u niego z całą familją. Trzecieski nigdy się nie poskarżył na to, nie stęknął; co miał, tém się dzielił, co mógł, to zrobił, nie chwaląc się, ani tém co dał, ani tém co uczynił. — Kochano go w sąsiedztwie i niémiał prawie nieprzyjaciół, nikt jednak w setnéj części nieoddał mu tego, co on ludziom robił. Nie żonaty, mało potrzebując; z okrawków swego ubóstwa, obdzielał jeszcze familją uboższą od siebie; a nikt niewiedział o tém nawet.
Taki był Pan Trzecieski, dodajmy do jego historij rysopis.
Wzrost średni, twarz ciemna ogorzała, ryża peruka na głowie, stary frak granatowy, zégarek z dewizkami ogromnemi, rękawiczki łosiowe, laseczka czarna z kościaną główką, stary kapelusz, lulka piankowa, kapszuk haftowany paciorkami przez siostrzenicę.
Ledwie się odtoczyła od ganku bryczka Pana Trzecieskiego, zajechał koczobryk Sędzica Pękalskiego.
Sędzic była to jedna z najoryginalniéjszych figur w sąsiedztwie. Miał on niegdyś pretensje do państwa, bywał u panów, grywał z niémi w karty, żartował ze ślachty i chorował jak to mówią na pana. A że u nas jest zwyczaj, przyjmować do towarzystwa wszystkich co grubo grywają, przyjmowano Sędzica, dobrze, grzecznie, sadzano za zielonym stolikiem i podawano mu rękę, spotkawszy. Sędzic z tego uroił sobie, że został już naturalizowany panem. W skutek więc przekonania o wysokiém swém pochodzeniu, ogromnéj fortunie, (miał piętnaście chat w polesiu a żył jak na stu) i nieopisanych przymiotach duszy, zaczął się starać o Hrabiankę, czy pseudo-hrabiankę W. — Nie prędko to postrzeżono, bo dozwalając Sędzicowi, grać z sobą, pić, polować, błaznować, tańcować, tracić co miał, panowie nawet nie przypuszczali, aby on ośmielił się, podnieść oczy na Pannę W. Panna W. miała prawda lat trzydzieści, nos czerwony, posag niewielki, ręce i nogi ogromne; ale należała do familij, która tém, się mocniéj panoszyła, im mniéj dawno weszła przez połączenie jednego z swych członków, w jaśnie wielmożny świat. Uważajcie tylko, jak zawsze daleko bardziéj panami są ci, co świéżo na panów wyrośli, jak się lękają, aby ich za bardzo nie wzięto i nie strącono z piedestału, na którym tak wybornie posągi udają.
Gdy się Sędzic jaśnie wielmożnéj matce oświadczył, stał się taki zamęt, zamięszanie, oburzenie, że gdyby był bratu Panny W. — przyłożył rękę do twarzy, nie tyle by to może animadwersij wzbudziło. Szeptano, jeżdżono, gadano, ruszano ramionami niesłychanie wysoko, naradzano się i Sędzic przez anioła, którego reprezentował półkownik jakiś pieczeniarz, wypędzony został z raju. Zamknięto za nim drzwi i — skończyło się — myślicie —
Nie, nie skończyło się — Sędzic nie dał się tak odepchnąć brutalsko i niestracił ani ochoty, ani nadziei posiadania czerwonego nosa panny W. — Miłość jego, cicha, nie wyjawiająca się na świat, powinna była jak rachował, pozyskać serce Hrabianki. Nigdy wprawdzie o tém niemówił z nią, ale był przekonanym, że go kocha i czerwoność jéj nosa, nawet tłumaczył sobie gwałtowną miłością nieustannie w nos bijącą. — Rzekł więc w duchu do siebie — Nie dajmy się tyranij rodzicielskiéj i przesądom zwyciężyć. Ja ją wykradnę.
Wszystko przygotowano do wykradzenia, ale gdy kochanek, u nóg panny wyjawił swój płomień i oznajmił jéj o przygotowanéj ucieczce, panna, która jak się pokazuje, wcale się dotąd miłości nie domyślała (i od czego innego miała nos czerwony) — zaczęła krzyczéć, płakać, odpychać. Sędzic oburzony uciékł. Postanowił się mścić że go niepokochała; zaciągnął się do ślachty, z pieczeniarza panów, stał się pieczeniarzem półpanków, demokratą, co chcecie. Zaraz na następujących kontraktach na kassynie, sfomentował młodzież do wyrządzenia kilku niegrzeczności Państwu W; narobił wiele hałasu, mnóstwo niedorzeczności i spoczął. Kiedy mówię że spoczął, to znaczy tylko że dał pokój, Państwu W, w szczególności, ale nie zaprzestał prześladować w ogólności panów, których uważał za osobistych nieprzyjaciół. Kilka już odbył pojedynków, w skutek nieroztropnych zaczepek, widział się wyśmianym, zrujnowanym — nic to nie pomogło, wiódł daléj wojnę zażarcie, stał się Don-Quichotem w swoim rodzaju, i za lada cieniem dobywał z pochew języka i szabli.
Sędzic miał lat przeszło trzydzieści, wysoki, barczysty, przystojny; oczy czarne, wąs czarny, usta wcięte, nos orli potężny, postawa atletyczna. Lubił żyć i ostanim już gonił, piętnaście chat można jednego przeżyć wieczora, cóż dopiéro w lat kilka? Trzymał się tylko jeszcze na jakichś tam formach i formalnościach majątku; tradując zawsze sam w cudzém imieniu, aby któś niepotrzebny go nie zatradował.
Możeśmy już i tak za wiele osób opisali, więc na resztę, okiem tylko rzuciemy.
Towarzystwo, prócz wymienionych już osób, składała tak zwana ślachta różnego kształtu, wzrostu, stroju, i humoru. Granatowe fraki i czarne czamarki stroiły większość myśliwych, ozdobnych wielkiemi bakembardami, ogromnemi wąsami i mniéj więcéj nastrzępionemi czubami. Kilku nowatorów ukazało się z długiemi włosami i całkowicie zarosłemi brodami. —
Około południa ruszono do kniei i ku wieczorowi dopiéro, powrócono nazad do Sędziego, na tak zwany podwieczorek, mogący się wygodnie nazwać obiadem lub wieczerzą. Zwierzyny ubito bardzo wiele i w skutek szczęśliwych łowów, w różowych wszyscy byli humorach. Pan Antoni mianowicie cieszył się, że ta aristokracja, jak powiadał, ani jednéj sarny nie dostała, ani jednego dzika a oni pięć sarn i dwa warchlaki.
— Pańskie polowanie, mówił, nie dziw a nasze biédne, ślacheckie —
I na całe gardło rozśmiał się, jak z wybornego konceptu — nie jeden mu wtórował, bo wszystkim świérzbiały języki, wszyscy chcieli pośmiać się z panów i dobry im był lada pretext do tego.
Wszczęły się więc do koła stołu przycinki, koncepta, opowiadania: a wszystkie wymierzone były, jak się łatwo domyśléć, na tych nieszczęśliwych panów, którzy by się z nich piérwsi uśmieli, gdyby je słyszeli, (inszym tylko śmiéchem). Bywał w tych ucinkach dowcip, i nie było dowcipu, tylko złość czasem, żółć wezbrana wyléwała się — zarówno je jednak przyjmowano.
August i Staś, nie mięszali się do konwersacij prawie, uśmiéchali się z lepszych konceptów, spoglądali na siebie, lub gdy opowiadający, natarł na nich wprost i wymagał śmiéchu potakującego, że tak powiem, pistolet trzymając na gardle — śmieli się przez grzeczność i przymuszenie.
Pan Antoni, poznał że nieszczérze, nie sercem się śmieli i zaraz szepnął sąsiadowi swemu, który zajmował się pilnie zmiataniem z talérza.
— To bratuniu wilcy w owczych skórkach, jest w nich jakiś diabeł pański!
— Mniejsza o to odpowiedział sąsiad, niechaj słuchają, co gadamy, tém ci lepiéj.
Rzucona myśl trafiła doskonale do przekonania Pana Antoniego, jął się natychmiast umyślnych konceptów, wymierzonych, jak mu się zdawało, ku podejrzanym o państwo, Augustowi i Stasiowi.
— Panie Auguście, odezwał się — to pański siostrzeniec słyszałem? hm?
— Tak jest —
— Hm! dawno w naszych stronach?
— Nie tak bardzo —
— I zapewne porobił już znajomości?
— Byliśmy w kilku domach.
— O! to już pewnie zgadnę, gdzie — rzekł Antoni, wahając się na krześle — U Hrabiów —
— I tam byliśmy — blizkie sąsiedztwo.
— Za pozwoleniem, zawołał przechylając się Antoni do Stasia — choć to krótka znajomość, ale ja jestem tak sobie otwarty ślachcic — niech pan wybaczy, niebyłem za granicą, nieznam się na tych tam ceregielach i ceremonijach. — Słyszę pan był naprzód z wizytą u Hrabiów? —
— Byłem odpowiedział Staś patrząc mu się w oczy z krwią zimną — I cóż — ?
— Pewnie z ciekawości, dla poznania domu? hę?
— Zapewne —
— A to niezawadzi pana objaśnić cokolwiek o tym domu — To panie, z dobrego serca — Panie Onufry — rzekł do sąsiada drugiego, Waćpan najlepiéj znasz Hrabiów — powiédz no o nich panu.
Pan Onufry napiętnowany od ospy, suchy i blady ślachcic, ozwał się podnosząc, głowę. —
— Oj! znam na swoje nieszczęście tych przeklętych Hrabiów, bodajbym ich nieznał!
Pan Antoni zatarł sobie ręce z ukontentowania, Onufry ciągnął daléj —
— Szachraje i kwita — Trzy lata jeżdżę i ani procentu, ani kapitału odebrać nie mogę. Na terminie Hrabiego niéma w domu, przed terminem powiadają, że jeszcze nie termin, po terminie, że już nie termin — i tak mnie wodzą — A czy to mnie jednego! Ot Pani Przyleska wdowa z czworgiem dzieci, cały fundusz powierzyła Hrabiemu — i teraz prawie o żebranym chlebie —
— A o Jéjmości? szepnął Pan Antoni —
— Jéjmościnych kochanków, jak piasku w morzu — mówił Onufry — Już co ta, to nie zmarnowała życia, mosanie, co użyła, to użyła! A te poczciwe hrabisko — wierzy w nią po dziś dzień, jak w samą cnotę. Teraz nawet na licha, zestarzała, a jeszcze się mizdrzy — ten Hrabiuk niedarmo tam siedzi —
— Kuzyn, szepnął któś —
— I bardzo bliski — odpowiedział Pan Onufry.
Wszyscy w serdeczny śmiéch.
— Niech się no pan strzeże, rzekł z cicha Antoni do Stasia aby i Pana nie zwerbowała — Staś pokiwał głową pogardliwie.
— Lubi Panie co raz co świéżego!
Któś z drugiéj strony stołu odezwał się —
— O kim to tam gadacie?
— O JW. Hrabi.....
— Oh! Jest o czém!
— Alboż nie — ?
— Znam ci i ja go dobrze, ułowił i u mnie dwa tysiące karbowanych; których podobno nigdy nie zobaczę.
— Kto? Hrabia..... przerwał trzeci — to i ja mam u niego sumkę. —
— Pokazuje się, rzekł Pan Antoni, ukosem spoglądając na Stasia, że wszyscy coś u niego mają. Zrujnowany kompletnie. Już do tego przyszedł, że u żydów pożycza na dwadzieścia pięć, i trzydzieści procentów. No, a spójrzcież na dom, na przyjęcie, na ludzi: to, to się jeszcze dmie i świeci, jakby nic nikomu niebył winien. Ale nie długo już tego.
— Co Pan mówisz niedługo? przerwał inny alboż to my damy jemu rady? Gdzie tam!! Pan będzie panem, a my z torbami pójdziemy —
— Niedoczekanie, rzekł Pan Antoni.
— Wiécie jego awanturę tegoroczną z pszenicą?
— Słyszałem —
— Przedał ją po ośmnaście złotych na pniu i wziął naprzód piéniądze; potém mu wyżéj postąpili żydzi, przedał drugi raz i znowu wziął piéniądze. — Piérwszego kupca zbył obligiem i kwita.
— To szkaradnie — ozwał się ktoś —
— To nie prawda — rzekł inny —
— Jakto nieprawda? — prawda święta.
— Wiém z pewnością że nie —
— Tylko proszę, nie broń tych panów.
— Ale kiedy co sprawiedliwe
— Dajno pokój! daj pokój! za krzyczano ze wszystkich stron.
Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot, ale po krótkim przestanku, znowu na któregoś z znajomych panów wygadywać zaczęto. Opisywano ich zjazdy, zabawy, sposób życia, rozwodzono się nad brudną stroną jego. Wyciągano więcéj niż podéjrzane wiadomostki, plotki które obiegłszy sąsiedztwo, nabrały na siebie tysiące dodatków. Tak przepędzono cały prawie czas obiadu i wieczór.
Przy kartach nieustawała taż sama rozmowa, przerywana tylko chwilowo, opowiadaniem własnych przygód przytomnych osób, lub żwawemi rozprawy o zadane, odrzucone, zabite, o honory i lewy. —
August ze Stasiem o wschodzie xiężyca, pożegnali gospodarza i wrócili do domu.
Pan Antoni widząc ich wychodzących, wskazał palcem na Stasia i rzekł pół głosem.
— Paniczyk! pachnie mu państwo, jak i wujowi — Zaczął wizyty od hrabiów. Ale pięknych się tu o nich rzeczy nasłuchał.
— Oj dobrze! — rzekł inny — niechaj wié co to za jedni, których tak szanują i towarzystwo ich nad inne przenoszą —
— Zadaję atout —
A Staś siedząc w powozie, rzekł do Augusta.
— Ależ ślachta twoja wujaszku!
— Cóż o niéj powiész —?
— Mogą być najpoczciwsi ludzie, ale —
— O! jest, ale —
— Ależ między niemi, człek się sądzi o wiek cofnięty. — Co za niewiadomość rzeczy, co za namiętna zazdrość! co za nieukształcenie —
— A serca dobre — rzekł August — serca dobre — Próżniactwo tylko i brak oświaty ich gubi. Słyszałeś ich gardłujących przeciw panom może nie bez słuszności — gdyby jednak który z tych nienawistnych im panów, wyciągnął rękę, poprosił pomocy, zażądał posługi i uchylił czapkę przed bratem ślachcicem myślisz żeby go odepchnęli?
— Takbym sądził —
— Sądziłbyś najfałszywiéj — Nikt by nieodmówił pomocy, usługi i ratunku. Złość ich większa jest jeszcze na języku, niż w sercu.






ROZDZIAŁ IX.
Ś. EDWARD.



Nadszedł święty Edward i imieniny Hrabiego, których jak miarkujecie, nie opuścił Staś, oprócz chęci widzenia Hrabinéj, dla któréj czuł jakieś niepojęte uczucie pół-miłości, pół-przyjaźni; żądał poznać lepsze towarzystwo okolicy, co się u Hrabiego zgromadzić jak za zwyczaj, miało. — August towarzyszył mu chętnie.
— Tu daleko będziemy swobodniéjsi, mówił do niego, niżeli na ślacheckiém polowaniu, gdzieśmy obydwa mieli miny intrusów —
— Im lepsze towarzystwo, tém większa swoboda rzekł Staś, rzecz dowiedziona — U ślachty każdy jest jak chce i może, niepodobna się więc ze wszystkiémi od razu zgodzić, każdy mówi swoim językiem, wyjawia się ze swoim charakterem, rozpiéra się jak mu wygodniéj. W lepszém towarzystwie są prawidła na wszystko, wszyscy się do nich stósują — wiémy jak się znaleść choć powiérzchownie wszystkich znamy, wszystko naprzód podług reguł wyrachować możemy. W lepszém towarzystwie, jak w dobrze urządzonéj machinie, kręcą się kółka każde na swojém miejscu, każdy swoją funkcją spełnia —
— I te lepsze towarzystwo, jest trochę machiną, odpowiedział August.
— Bez wątpienia — rzekł Staś — brak mu charakteru, życia —
— Dla czegóż ty jesteś w nim swobodniéjszym, ty co tyle masz życia w sobie? —
— Mniéj mnie kosztuje obejście się z ludźmi, których znam od razu i wiém, że nic z niemi będę miał do czynienia, ale tylko z ich dobrém wychowaniem — A z dobrém wychowaniem, wiém już jak się obchodzić —
— Ale w końcu to nie wystarcza.
Była godzina trzecia z południa, siadali do powozu: za chwilę stawali przed gankiem na którym tłum sług w różnofarbnych liberjach, oznajmywał licznych gości. Koczyki, karétki, wolanty, bryczki, koczobryki, dorożki krzyżowały się, mijały paląc z bata w dziedzińcu.
Służący en grande tenue, przebiegali od officyny do pałacu.
W przedpokoju stos płaszczów, salop i futer, rzędy kaloszów i berlaczy, pokazywały, że już sąsiedzi prawie wszyscy przybyli. — Na górze zastali Hrabiego, szepczącego cóś kamerdynerowi, który z serwetą na ręku słuchał spokojnie rozkazów — Weszli do salonu — damy zajmowały kanapę i fotele przy wielkim stole, w pośród nich Hrabina, strojna, wesoła, uśmiéchała się, prowadząc trzy na raz rozmowy. Za jéj krzesłem stali kilku mężczyzn — Reszta gości rozpiérzchła była w salonie, na kanapach, causéuses, krzesłach, stała, chodziła, gwarzyła. Harmonijny był skład towarzystwa pod wszystkiemi względy. Układ i stroje kobiét najlepszego smaku; poznać było od razu co za jedne. Nikogo śmiésznie wystrojonego, z bajecznemi falbanami i napięciami, nikogo prawie uderzającym sposobem śmiésznego. — Toż mężczyzni, jednako ubrani, jednako ułożeni, zdało się bracia rodzeni, nawet ruchy jednostajne, mowa wygładzona i jednotonna. — Zaledwie dwie, trzy postacie, odbijały, na tém tle cokolwiek.
Nie liczę już Xiędza Dziekana, który urodzeniem i wychowaniem zbliżał się do tego towarzystwa, różniąc tylko może suknią od niego. — Najwybitniéj się odznaczali; pani Starościna z staroświecka strojna, z staroświecka gadająca, po staroświecku mańjerowana i odstawująca z gracją, piąty paluszek wyschłéj rączki — Pan Starosta w polskim stroju, z podgoloną czupryną, siwym wąsem, złotolitym pasem i t. d. — Pan Szałański, daleki krewny Hrabinéj, człek z innego świata; ubrany w białą chustkę z haftowanemi końcami, kamizelkę pąsową i frak granatowy starym krojem.
Tych kilka postaci złączyć się i zlać w ogół towarzystwa niemogło — Starościna zawsze zdawała się sama jedna na kanapie, tak od wszystkich odbijała. Starosta sam jeden w tłumie; a nieszczęśliwy pan Szałański, o którego jako kuzyna i domowego nikt się nie troszczył, stał ciągle pod parapetowemi drzwiami i patrzał w ogród.
Hrabina postrzegłszy Stasia, pozdrowiła go, tak poufałém skinieniem głowy, tak milutkim uśmiéchem, że młody, trzpiot, aż zapłonił się z radości. Pośpieszył zaledwie kilka słów powiédziéć Hrabinéj, która go osobom bliżéj siedzącym zaprezentowała.
Nôtre voisin M. Stanislas.... car, dodała, je vous compte pour vuisin —
Staś się kłaniał i uśmiéchał.
Za krzesłem Hrabinéj, stał między innemi Hrabia Alfred, spytano go — Kto to taki?
— Ah! Un quelqu’un dont le nom m’echappe, voisin ou non, causin à M.Auguste.
A potém piérwsze pytanie —
Est-il riche.
Beaucoup, à ce qu’on dit, odpowiedział pod nosem niechętnie Alfred, kończąc jak za zwyczaj konceptem — A beau être riche, qui vient de loin. —
Kilka osób się uśmiéchnęło, ale po sali poszedł głos — Bogaty, który wcale Stasiowi w oczach gości nie zaszkodził.
Jakkolwiek bądź, zawsze to na bogatych inaczéj wcale patrzą. Wszystkie panie znalazły Stasia — très comme il faut, a wszyscy panowie, prawie z zazdrością poglądali na dobrą jego minę; wyborne i nie przymuszone ułożenie, i tę łatwość znalezienia się w towarzystwie, którą tylko dobre wychowanie daje. — Jednomyślnie Staś został przyjęty do towarzystwa, w które wszedł i indigenat otrzymał. Wnet tysiące znajomości w koło porobił. Musiał prezentować się dwudziestu najmniéj osobom i przyjąć prezentacje kilku. — JW. Hrabia gospodarz szczególny okazując mu affekt, wziął go pod rękę i przeszedł kilka razy przez salon, jakby wszem w obec i każdemu z osobna pokazując, że go przypuszcza do poufałéj znajomości i pańskiéj swéj łaski. Hrabina kilkakroć obejrzała się na Stasia, kilka razy zwabiła go do swego krzesła, uśmiéchem, słówkiem, skinieniem.
Staś był szczęśliwy; ona w jego oczach tak była zajmującą, tak piękną, tak uroczą!! że młodsze, świéższe, jaśniejące dwudziestoletniemi wdziękami panie i panny, co ją otaczały, gasły wszystkie przy niéj, w oczach Stasia.
Otwarły się podwoje sali jadalnéj, JW. Hrabia podał rękę Starościnéj, Starosta Hrabinéj i tak daléj, daléj, daléj, wszyscy goście, paniom aż do ostatniéj Miss Fanny Oldnick; długi szereg par potoczył się, a za nim kilku jeszcze mężczyzn szli solo, na ostatku pan Szałański, bawiący się żółtą łosiową rękawiczką, zwolna postępował.
Stół był zastawiony wytwornie — Dwie srébrne wazy panowały nad nim, dwa dessery pięknéj roboty, stały na dwóch jego końcach, w pośrodku cukrowa świątynia z cyfrą solenizanta. Dwa małe stoliki po bokach, mieściły poufałych gości i tak zwany dawniéj szary koniec, teraz odcięty zupełnie i odosobniony. — Przy jednym z tych stolików, ulokowali się panowie, mający zamiar nie żenowania się w rozmowie i częstowania kieliszkami — Stasia posadzono między panną Marszałkówną Adelaidą, a Hrabiną — Nieprzyjemne sąsiedztwo pierwszéj, wynagradzało sowicie drugie. O piérwsze téż niebyło się co troszczyć, bo pretendent Marszałkównéj, suchy Xiąże, zapomniawszy o jedzeniu, stanął zaraz za jéj krzesłem i całkiem zajął się nią. Staś obrócił się do Hrabinéj —
— Jakże się panu towarzystwo nasze podoba? spytała go.
— Tak mało go znam jeszcze — odpowiedział Staś — a bez pochlébstwa, widzę tylko Panią —
— Bardzoś pan grzeczny —
— O! tylko szczéry! — Ze wszystkich kobiét, jedną tylko panią widziałem —
Mille grâces — Wszakże pan znasz, część naszych gości?
— Prawie nikogo —
— Juściż Marszałka — Marszałkowę i swoją sąsiadkę —
— A, tych! znam —
— I Xięcia Platona i jego kuzynka.
— Obu po troszę zresztą nikogo —
Eh bien, będę dobrą gospodynią, poznam pana ze wszystkiemi? voulez vous?
— Jeśli pani Hrabina łaskawa.
— Widzisz pan tego wysokiego, z zadartym czubem, w zielonym fraku z gwiazdą mężczyznę —
— Tego, z rzymskim nosem, czarnemi oczyma?
— Tego samego — Jest to Xiąże N — mieszka od nas niedaleko, uosobiona duma i próżność. W całém życiu poświęcał wszystko téj jednéj namiętności, zrujnował się dla pozyskania sobie osób posiadających wpływy, abdykował na chwilę swą wielkość, aby podczołgnąć się i stanąć wyżéj — Ożenił się z niemajętną wielkiego imienia dziedziczką. I wziął po niéj imie tylko — Vous la voyez à droite?
— Tę maleńką w koronkach zżółkłych, axamitnéj sukni, brylantach i piórach figurkę z siwemi oczkami?
— To ona. Spójrz że na niego jeszcze, co za wyrazista fiziognomja, jak ona maluje człowieka! Widziałam ludzi zupełnie nie znających się na fiziognomice, którzy jednak spójrzawszy na Xięcia odgadywali jego charakter od razu — Profil, nie prawda że piękny?
— Gdyby go zaciśnięte usta nie psuły —
Que voulez-vous. Il n’est plus jeune et il n’a jamais été heureux. Duma téż ze smutku wyrazem mięsza się na téj twarzy. Za to u Xiężnéj pani, co za promieniejąca, rada z siebie, szczęśliwa duma, duma tryumfująca która zda się mówić — Patrzcie na mnie, zazdroście mnie!!
— O! jakże pani trafnie ją malujesz — odezwał się Staś śmiejąc. Ale, jeśli wolno przerwać tak przewyborny szkic, zapytałbym, bom niesłychanie ciekawy, kto jest ta pani obok Xiężnéj, wyprostowana, wystrojona niezmiernie, ubrana tak ściśle wedle mody, a tak manjerowana, a tak nieustannie mówiąca po francuzku.
— Ah! ta! To Hrabina..... C’est un type à part. Fugurez-vous — Ta Pani, była po prostu szlachcianką, fille d’un riche parvenu, kiedy po jéj śliczną rączkę sięgnął pan Hrabia — Spójrz pan na rączkę — elle est vraiment delicieuse! A oczy? a nosek? nieprawdaż że ładna?
— Tak, zapewne — odpowiedział Staś.
— O! a ona teraz jeszcze wiele straciła. Ale wróćmy do niéj — Nabiła sobie głowę, żeby się pokazać godną swego wyniesienia, godną stopnia jaki ma zajmować w towarzystwie, — sa marotte, jest dobre wychowanie, dobry ton. Męczy się biédaczka, udając to wszystko, czego niéma. Ma nawet dowcip, ma na kobiétę wiele wiadomości, wiele taktu, dosyć smaku ale z tego ciągłego wysadzania się na ton jakiś, powstało zapewne, że się wydaje przesadzoną we wszystkiém. Jéj bałwochwalstwo mody — przechodzi w śmiészność, jéj obserwancje prawideł dobrego tonu, sięgają niepoliczonych drobnostek — A force de vouloir étre aimable elle se rend insupportable. Spójrz pan, jak rozmawia z Xiężną — Co za wystudjowany uśmiéch, co za wyuczone poruszenia, jakie zwroty języka!! — Gdyby się urodziła w stanie, w którym żyje, nie miała by téj wady — Teraz ma tak na sercu zmazać swoje dawne ślachectwo, okazując się duszą i ciałem wielką panią, że jest zupełnie tylko — ślachcianką.
Staś spojrzał na Hrabinę i mimowolnie się uśmiéchnął.
— A! jak pani znasz ludzi!
— Jak pan umiész pochlebiać —!
Mais puisque nous sommes en train de médire — któż to siedzi koło Marszałkowéj — ten któś tak imponujący, tak pewien siebie, tak ważna figura, z orderami w petlicy z orderami na szyi, pierścieniem na palcu brylantowym? —
— A! odpowiedziała Hrabina, wykrzywiając się wdzięcznie, jest to najpopularniéjszy człowiek w naszych okolicach. — Voulez vous son histoire? ça en méme tems, voulez vous de ce patê?
— Proszę, i o pasztet i o historją, śmiejąc się żywo Staś zawołał, któremu Hrabina coraz bardziéj zawracała głowę.
Eh bien! Ten pan, jak go widzisz, jest synem zagonowego ślachcica; nic więcéj. W szkołach mówią uczył się doskonale, w palestrze celował, został potém Adwokatem i miał niesłychane szczęście do interessów, a przytém zasłużoną czy niezasłużoną pozyskał reputacją uczciwego, bardzo uczciwego, ale bardzo uczciwego człowieka. Wybrany na urzędnika tego tam, jakże się zowie Sądu
— Powiatowego?
— A tak! zapewne, ugruntował swoją sławę. Rozsądził niewiém wiele kompromissów, nie wiem wielu pogodził, niewiém wielu zgorszeń i processów niedopuścił; dość, że koniec końcem kolossalną zrobił reputacją. Uchodził za prawnika najbiegléjszego, za najuczciwszego razem człowieka, co, jak Pan wiész, rzadko chodzi z sobą. — Został stopniowo Prezydentem, Sędzią w Sądzie głównym, Prezesem — il a fait fortune, kupił dobra, ożenił się i wyszedł, na przyzwoitego człowieka, na człowieka ze znaczeniem. Co rzadka, ma znaczenie i u Rządu i u obywateli; dostaje krzyże, rangi i zawsze po staremu, każden ważniéjszy spór rozstrzyga. Nikt nie wyrównywa jego popularności; imie jego znajome daleko, głośnym się stał i potrzebnym wszędzie u nas. Prawda, ma nieprzyjaciół, ale kto ich niéma? Widzisz go pan i poznasz po sposobie obéjścia, że to człowiek, co się nie wychował w dobrém towarzystwie, nie wzrósł w niém, tylko obtarł. Niewysadza się on wcale téż, na mańjerę — owszem nawet, w przystępach złego humoru, aż nadto jawnie, pokazuje się, kim urodził, z czego powstał —
Hrabina wykrzywiła usta.
— Żona jego dodała, to biédna kobiéta, bardzo biédna kobiéta! mówią że w pożyciu domowém nieznośny grubjan, samowolny —
W tém miéjscu przerwała się rozmowa, wzniesiono — zdrowie solenizanta i dwie butelki szampańskiego wystrzeliły razem.
Gdy gwar chwilowy ustał, Staś obrócił się znowu do Hrabinéj; ożywiły się pojedyncze rozmowy, szmer powszechny zasłaniał ożywioną konwersację gospodyni domu z młodym gościem, i znowu zaczęły się wypytywania, odpowiedzi, słodka zajmująca obmowa —
— Pan byłeś u Sędziego na polowaniu? spytała Stasia po chwilce Hrabina.
— A! byłem!
— I pięknych się rzeczy o nas nasłuchać musiałeś! My mamy tylu nieprzyjaciół! U nas jak wszędzie, nie lubią panów ils portent ombrage, wynajdują na nich najczarniéjsze potwarze — Wyznaj pan, nieprawdaż, żeś się nasłuchał wiele rzeczy? —
— Których wiém doskonale znaczenie rzekł Staś — jest to głos zazdrości —
— I niczemu nie wierzysz pan? spytała Hrabina wlepiając w niego oczy — długiemi rzęsami przyćmione.
— Prawie —
— O! i mnie się tam pewnie dostało! pogardliwie dodała —
Staś spuścił głowę w milczeniu.
— Ci panowie mówiła Hrabina, wiedzą zawsze o wszystkiém, o wszystkiém nawet, co niebyło — Westchnęła i spuściła głowę —
Potem podniosła oczy znowu i weseléj spytała. —
— Bawiłeś się pan dobrze, na tém polowaniu?
— Ja? Bawiłem się, przyznam, ale nie polowaniem, tylko ludźmi — C’est si amusant towarzystwo mające serce na ustach!
— Serce na ustach! ale niezawsze korzystnie to serce usta malują —
— Zapewne — mais c’est original.
— Bardzo pospolita originalność. — Zapewne zaproszono pana znowu dokąd?
— Nie — Zdaje mi się nawet, żem nie umiał pozyskać sobie serc panów braci, większa część z ukosa spoglądała na mnie, niektórzy widocznie mi przycinali. Przeczuli, że do nich przystać nie potrafię i że się z sobą nie zgodzim. A przytém bogaty, lepiéj ubrany, trochę otarty na świecie człowiek, nigdy się im niepodoba, i przyznam, anim miał nadziei, ani pretensij do tego.
Hrabina z uśmiéchem spójrzała na Stasia, rada była widocznie, tym ostatnim słowom, i nagrodziła je tém spójrzeniem pełném wyrazu.
Hrabia Alfred, którego trochę niepokoiła żywa rozmowa Hrabinéj ze Stasiem, postąpił i sparł się na krześle —
Pardon! przerywam rozmowę, rzekł, a musi być bardzo zajmująca, bo trwa od początku obiadu!
Hrabina odwróciła się zimno ku niemu i odpowiedziała.
— Wypytuję się Pana Stanisława, o sławne owe polowanie ślacheckie, na którém był przed kilką dniami.
C’est fameux! Co tam panowie zwierzyny nabili, rzekł śmiejąc się Alfred. Tyle ile my butelek na naszém polowaniu! Eh donc! a cóżeście to z nas nażartować musieli! I jak tryumfowali!
— Nie mięszaj pan mnie do tego — rzekł Staś byłem prostym tylko widzem —
— I słuchaczem, dodał Alfred — bo było zapewne czego słuchać — On nous a joliment arrangé! va!
Staś i Hrabina spójrzeli po sobie i uśmiéchnęli się.
— Znasz pan teraz le revers de la médaille mówił Alfred, wszystkich nas z gorszéj strony, może nawet z téj strony, któréj niéma. — Wyznam że zazdroszczę panu bo i jabym ciekawy posłuchać, czy nas tam zupełnie za ludożerców mają?
Hrabia gospodarz zbliżył się sapiąc do żony —
Eh chere amie, rzekł — piją twoje zdrowie, takeś się zagadała, że nieuważasz.
Hrabina powstała lekko z krzesła i dziękowała skinieniem głowy wszystkim, a osobnym Stasiowi, który pełny kielich porwawszy duszkiem go wychylał.
Alfred odszedł od krzesła; rozmowa znowu żywsza poufalsza odnowiła się —
— Jak ja nie lubię takich gwarnych, tłumnych zjazdów, odezwała się Hrabina — to mię na długo rozdrażnia i męczy — Małe towarzystwo, dobrane, kilka osób — selon nôtre coeur — na tém bym zawsze przestała.
— Któżby tego niewolał — rzekł Staś — ale z tego tłumu — niekiedy można się wyłączyć i być sam na sam. Nikt na nikogo nie zważa, każdy sobą zajęty —
Vous croyez? spytała Hrabina — nie patrzą a widzą jednak, nie słuchają, a słyszą czasem. Z naszych imienin, balików, wynosi się najwięcéj komerażów, plotek, potwarzy.
— Któżby o to dbał, żywo odparł Staś —
— Kobiéta musi dbać o swoją sławę — Jeszcze u nas, gdzie lada najmniéjsze dwuznaczne o niéj słówko zabija! Le monde est si méchant!
— Niedbać o niego —
— Gdyby to można — gdyby głos jego niedochodził nas! gdybyśmy my przynajmniéj niewiedzieli, o sądach ludzkich; ale znajdzie się zawsze przysłużny przyjaciel, co ci jad każdéj rozmowy przyniesie każdą obmowę powtórzy.
Gdy to mówiła Hrabina, runęły krzesła, wstawać zaczęto i przechodzić do sali gdzie już czarna kawa, chasse-café, stoliki wistowe écarté, diabełek — czekały na gości. —

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.



TOM II.





ROZDZIAŁ I.
ZAGADKA, KTÓRĄ ŁATWO ODGADNĄĆ.



Spodziéwam się, że pan nie grasz wista? odezwała się Hrabina, przechodząc blisko Stasia, który z Augustem rozmawiał.
— Ani wista, ani écarté, ani diabełka nie gram, gdy tylko można nie grać, odpowiedział Staś.
— A! bo téż te karty, mówiła idąc daléj i pociągając Stasia za sobą — C’est assommant — to wyraźny potop! Gdzie zajrzéć karty, o niczém nie posłyszéć prócz kart. Niech będzie dwóch grają, niech będzie cztérech grają, niech się zjedzie dwudziestu grają, jeszcze i grają a grają tylko zawsze, nieustannie — My kobiéty, wyłączone jesteśmy zupełnie z towarzystwa, bo szczęściem, fajka, cygaro, i karty, jeszcze indigenatu w naszych salonach nié mają. J tak, rzucono nas na łup starym Szambelanom, co tylko po rannéj kawie fajkę jednę palą i starym kawalerom, co raczą diabełka złożyć w ofierze, u stóp płci pięknéj. Avouez, żeśmy niebardzo szczęśliwe — Ale, czy to tylko prawda, że pan wolisz nie grać? siadając odezwała się Hrabina.
— Przynajmniej dziś, mogę przysiądz na to, żywo odparł Staś.
— Spójrz pan na salon — Już pusty — kilku niewinnych, co się diabełka boją, zostali tylko przy nas, kilku starszych co fajek nie palą, siedzą tutaj za stolikami wistowemi, reszta wyniosła się do jadalnéj sali, gdzie jak długi stół zasiedli gracze, dymu pełno, pełno wrzawy, i — swoboda! Powiédz mi pan — jak można to nazwać swobodą i tę swobodę polubić?.
C’est selon, są ludzie, co dopiéro w téj atmosferze dymu i wrzawy, czują się, swobodni.
— Winszuję odpowiedziała Hrabina.
Od kilku chwil, zwracając oczy na panie, które okrągły stół z albumami, żurnalami i rycinami otaczały, Hrabina dostrzegała zawsze, spójrzenie Pułkownikowéj Gorkowskiéj, zwrócone, wlepione w siebie i Stasia. Obejrzała się raz jeszcze i znowu zobaczyła to samo.
— Przysięgam, rzekła po cichu, że pułkownikowa, chce z Panem zrobić znajomość. Patrzy na nas, od pół godziny, jak w tęczę, szepcze coś z sąsiadkami, dopytuje się pewnie o niego. — Za chwilkę, pewnie się do nas zbliży — a nim to nastąpi, pozwolisz pan abym mu słówko o niéj powiedziała?
— Nieskończenie bym był wdzięczen?
— Będzie to dalszy ciąg, obiadowéj obmowy.
— Wiele byś pan lat dał pułkownikowéj, na piérwszy rzut oka?
— Około trzydziestu.
Elle a passé la trentaine, wiém to bardzo dobrze. Przy świécach jednak wydaje się jeszcze świéżą. Ubiéra się młodziuchno wytwornie, modnie, ale jak pan widzisz nie smakownie. Perły, brylanty, kwiaty, pióra, koronki, wszystko ma na sobie, co tylko włożyć można.
Biédaczce chciałoby się wyswatać koniecznie i choć piérwsze małżeństwo, niebardzo się jéj udało, ma nadzieję, że jéj się drugie lepiéj poszczęści. — Widzisz pan tam tego grubego, z krzyżykiem u fraka, łysego męższczyznę, c’est son çi — devant mari. Rozwiedli się od lat kilku; oboje zarówno życzyli rozwodu; ona w nadziei czulszego małżonka, on w nadziei spokojniéjszéj, nie potrzebującéj tak pilnego oka żony. Miała potém kilku kochanków, ale żaden nie odważył się ożenić; a jednak bogata, dość ładna et même, elle n’est pas bête. Elle joue du malheur.
— Widać, że pułkownikowa, trudna jest w wyborze, rzekł Staś — chce zapewne, ażeby jéj nowy mąż i za starego i za siebie zapłacił, żeby był bogaty, młody, dobrze urodzony, wychowany — i
— O! bynajmniéj, odpowiedziała hrabina. Uwierzyłbyś pan temu, ona chce tylko miłości, rien que de l’amour! Ale miłości jakiéj teraz już niéma na świecie, płomienistéj, całéj w poświęceniach, w wyskokach — w westchnieniach i łzach.
Będzie jéj zapewne czekać do lat sześćdziesięciu! Zatrudnieniem pułkownikowéj jest ciągłe czytanie najnowszych, najognistszych romansów francuskich — Ubóstwia Sanda, całe noce trawi nad Soulié i Dumasem. Zda mi się, że dałaby się zabić kochankowi i umarłaby z roskoszą, byleby kiedy kochał ją kto do takiego stopnia, żeby się aż do sztyletu z miłości posunął. — Myślisz że pan,
że pułkownikowa doczeka się kiedy tak potrzebnego jéj kochanka!!
— A bardzo bogata? — spytał naiwnie Staś.
— Półtora tysiąca dusz i jedna ogniem płonąca! odpowiedziała hrabina — to warto może odegrania komedyi.
— Jak dla kogo — Je ne le trouve pas.
— Ale otoż idzie niby w inną stronę, zaręczam jednak, że ku nam; rzuciła okiem na pana.
Gdy to mówiła hrabina, półkownikowa wistocie, powstała od stolika i szła niedbale, powolnie, ku drzwiom, potém rzuciła okiem po sali i niby przypominając coś sobie, zwróciła się do Hrabinéj.
Comtesse — czytałaś ostatnie dwa tomy Matyldy?
— Jeszcze nie!
— Pozwolisz je sobie przysłać!
— Będę ci bardzo wdzięczną — Z kądżeś tak prędko dostała.
Bellizard mi przysłał.
To mówiąc pułkownikowa, obejrzała się szukając krzesła, Staś podał jej swoje, a sam wziął inne. Spuszczeniem oczów i ukłonem podziękowano mu. Po chwilce pułkownikowa zmrużonemi oczyma spójrzała na Stasia i spytała.
— Pan niedawno w tych stronach?
Je vous presente, Monsieur — przerwała hrabina.
Pułkownikowa się nieco skłoniła.
Monsieur vient d’arriver, dans nos contrées, zaznajamiamy go z naszém towarzystwem.
— Spodziéwam się, że mego domu pominąć nie zechce — cichutko szepnęła pułkownikowa.
Staś zagryzł usta i pochylił głowę dziękując.
— Te ostatnie dwa tomy Matyldy, mówiła pułkownikowa — nie zaspokoiły mnie. A propos — pan wraca z za granicy?
— Niedawno z Berlina.
— Byłeś pan w Paryżu.
— O! nie, i bardzo żałuję, ale nie mogłem widziéć, téj Babilone XIX wieku.
— A! i ja tak dawno zwracam oczy na Paryż! mówiła pułkownikowa, a dotąd wybrać się nie mogłam. Tyle tam życia.
— Może aż nadto — rzekł Staś.
— Możeż być nadto życia, mówiła pułkownikowa — U nas za to, śmierć nie życie — jakieś życie chorobliwe, mizerne, skrzepłe, zimne, jednostajne, możnaż je nazwać życiem — Czytając co oni tam piszą, wyobrażam sobie ich życie — C’est du feu.
— A Paryż, przerwała hrabina — une fournaise ardente.
Pułkownikowa tylko westchnęła.
Nadszedł Alfred, który ostatnie dwa pece, przegrawszy w diabełka, z złym dość humorem, szedł się mścić na towarzystwie sarkazmami, za nieszczęście jakiego w grze doświadczył — Alfred od kilku już tygodni zwracał oczy na bogatą pułkownikowę i chociaż swiérzbiało go niesłychanie, żartować z niéj, wstrzymywał się rozmyślając czy by nie lepiéj było w niéj się zakochać i z nią ożenić. — Hrabina, któréj krótka miłość dla Alfreda, dawno zgasła; jak wszystkie kobiéty, piérwsza dostrzegła jeszcze rodzącéj się myśli jego i chociaż już niekochała, z boleścią jednak widziała go tak zimnym i obojętnym dla siebie. — Postanowiła więc, odmalować Alfreda pułkownikowéj, jakim był i w kilku już zdarzeniach, rzuciła o nim słówko — Temu przypisać należało, obojętne przyjmowanie grzeczności Alfreda, przez pułkownikowę, która jednakże nikogo nie odpychała.
W złym humorze, zgrany, kwaśny wchodził Alfred na salę i szukał konceptu poglądając po niéj, gdy mu w oczy uderzyła grupa składająca się z Hrabinéj, Stasia i Pułkownikowéj.
Zastanowił się.
Ma foi rzekł do siebie — cet homme–là, a du bonheur — il en a infiniment! kobiéty go oblegają. A franchement, niewiém nawet czy dowcipny, bom niesłyszał z ust jego jednego dobrego kalamburu, jednego porządnego żarciku. Cóż to jest, że go tak na rękach noszą? — młody — przystojny, mais.
— J pomyślał sobie — I jam młody i przystojny. A potém dodał uśmiéchając się z konceptu swego — a huis clos. — Nowy!!
Z tym uśmiéchem zbliżył się do krzesła Hrabinéj, i stanął naprzeciw pułkownikowéj, wyrobił swoje najsłodsze spójrzenie, il le fit scducteur i strzelił niém, na pułkownikowę. Chybił jednak, kula się odbiła, a spójrzenie silnie wyzywające, czułe, płomieniste, z oczu jéj, poszło na Stasia.
Je joue du malheur! rzekł w sobie. Obrócił się do Hrabinéj.
— Cóż tak prędko od diabełka?
— Zgrałem się — odpowiedział Alfred — do grosza, a mam zwyczaj, nigdy nie grać na kredyt.
— Jakto — tak prędko!
— Bo téż mię szczęście odbiegło zupełnie i przyszedłem go tu szukać — dodał.
— Boję się odpowiedziała Hrabina, żebyś go Pan i tu nieznalazł — Kobiéty się mszczą, gdy widzą że je kto tylko jako pis — aller uważa.
Alfred się kaustycznie uśmiéchnął, i szepnął bardzo po cichu.
A ça, Comtesse, franchement, ce retoricien — là, vous tourne donc la tête!
Pourquoi pas! odpowiedziała złośliwie Hrabina, równie cicho — był czas, żeś i Pan głowę zawracał!
— Na równi nas więc stawisz?
— O! nie! powiedziała, śmiejąc się — A w tém O! nie — było najsroższe, kolące szyderstwo; to — nie — znaczyć miało — Stawię go wyżéj od ciebie. Alfred zagryzł tylko usta.
Que vôtre volonté soit faite — ale spójrz jak ci się wywdzięcza — cały zatonął w wdziękach Pułkownikowéj — !
— Przeciwnie, jabym to o niéj powiedziała — odrzekła prędko Hrabina. — Regardez seulement.
Oboje zamilkli, Alfred pociągnął ręką po czole, chwycił krzesło i zasiadł przy Pułkownikowej, któréj uwagę nareszcie na siebie obrócił.
Staś korzystał z tego i zbliżył się do Hrabinéj.
Eh bien! Jakżeś ją Pan znalazł?
— Bardzo podobną do portretu —
N’est ce pas?
— Najzupełniéj — O! jak Pani znasz ludzi —
— Patrz Pan teraz, jak Alfred mój kuzynek, wdzięczne oczy do niéj robi — Zdaje mi się, że od niejakiego czasu, ma na nią zamiary. Biédna Pułkownikowa boi go się jak ognia, zna jego skłonność do żartów i przekonana, że ten człowiek zimny jest jak lód — wstręt ma nawet do niego. Figurez vous donc jéj położenie, entre le desir d’étre aimée, et la crainte d’étre sifflée. — A teraz dodam jeszcze dla odmalowania jéj położenia, że wcale nierada Alfredowi, bo ją od Pana oddzielił.
— Odemnie! rzekł śmiejąc się Staś
— Więc Pan umyślnieś ślepy — i niewidzisz, jak pragnie z nim zabrać ściślejszą znajomość — Elle compte sur votre coeur de vingt ans.
Staś się uśmiéchnął.
— Moje serce już nie moje — odpowiedział po cichu.
— Zostawiłeś go pan w Berlinie? spytała Hrabina.
— Przywiozłem je tu jeszcze z sobą — ale go już niémam.
— A! śmiejąc się zawołała Hrabina, złożyłeś je na poduszce Marszałkownéj chyba.
— Jużem go niémiał, jadąc oglądać te arcydzieła przemysłu i sztuki!
— Nieśmiem być natrętną, alem bardzo, bardzo ciekawa, zawołała Hrabina. —
— A ja — rzekł Staś, nieśmiałbym się przyznać, gdziem to nieszczęśliwe serce oddał — bo wiém że nieprzyjmą, że wygnają, że odepchną nie tylko serce, ale i mnié może —
— A! cóż za rospacz, czerwieniejąc rzekła niespokojna trochę Hrabina — możnaż być tak okrutną i to młodziutkie, niedoświadczone serce za drzwi wypchnąć —
— Pani myślisz — spytał Staś uszczęśliwiony.
— Ja nic nie myślę — odpowiedziała Hrabina. Tylkom bardzo ciekawa.
— A niepotrafi Pani zgadnąć?
— O! nic a nic!
To mówiąc spójrzała na niego, a oczyma mu mówiła — wyraźnie, dobitnie — Wiém że mnie kochasz.
Staś nie przestał na tém, zuchwały był jak młodzik każdy.
— To bardzo źle! rzekł wzdychając.
— Dla czego?
— Bo bym rad, żeby to Pani tylko, i Pani jedna wiedziała, szeptał pocichu.
Rozmowa z szyderskiego, zeszła na ton poufało — sentymentalny i już, już miał się wymówić Staś, miała się zczerwienić i zgromić go Hrabina, gdy głos Pułkownikowéj pieszczony, słodziuchny, dał się słyszéć.
— Jeżeli wolno spytać — cóż to tak żywo zajmuje państwa?
— Mówiemy o téj biédnéj Matyldzie żywo zawołał Staś. Hrabina uśmiéchnęła się, a Alfred powstawszy z krzesła rzekł odchodząc.,
Je savais bien qu’il y avait roman dans cette conversation.
Julia pogroziła mu palcem i wstała — Twarz jéj pałała, przyłożyła dłoń do skroni, czoło było w płomieniach — nie spokojna przeszła się po sali.
— Prawdaż to, spytała siebie — jest że to miłość, miłość znowu? Droga do nowego zawodu, do nowych smutków, możeż on mnie kochać i kochać długo — tak długo jakbym pragnęła? O! może jeszcze czas, może jeszcze można się cofnąć! może lepiéj — Lepiéj! J odepchnąć ostatnią miłość, ostatnie szczęście choć krótkie, choć chwilowe, ostatnie, pewnie ostatnie —!! Zamyśliła się, chodziła.
Tymczasem Staś, którego August ciągnął z sobą, żegnał Pułkownikowę —
— Mam nadzieję widziéć go w moim domu cichutko szepnęła Pułkownikowa.
Zbliżył się do Hrabinéj, a gdy wziął rękę, którą mu niedbale, jakby przez zapomnienie podała, uczuł nieznaczne, konwulsyjne drgnienie — mimowolnie lekko ją uścisnął.
— Spodziéwam się że mi Pan wytłumaczysz zagadkę, a prędko, prędko — powiedziała Hrabina, bom bardzo ciekawa.
Staś tylko spójrzał i szczęśliwy, jak to się bywa szczęśliwym w dwudziestu leciech, szczęśliwy nadzieją, dumą, miłością, powrócił z Augustem do domu.
August wszystko widział i wszystkiego się domyślił, przez całą téż drogę nic niemówił i milcząc palił cygaro — Wiedział on, że nic nie podsyca tak namiętności, jak opiéranie się jéj, jak rozprawy, i rozmowa poufała, nie przemówił więc słowa o tém i udając rozespanego, na ganku dał Stasiowi — Dobranoc.






ROZDZIAŁ II.
DWÓCH PRAWNIKÓW — JEDNA SPRAWA.



Nazajutrz po pamiętnych imieninach, Staś był blady i zamyślony — Jak zawsze, jak powszystkiém przyszła rozwaga, przyszło powątpiéwanie. Spoglądał na dzień wczorajszy, przypominał go sobie, i snem mu się wydawał; — jednym przypomnieniom nie wierzył drugie inaczéj sobie tłumaczył. — Wczorajsza radość, stała się dziś prawie smutkiem, a przynajmniéj usprawiedliwić się nie dawała — Czując ją jeszcze w sercu, już jéj niepotrafił wierzyć. Był rozdrażniony, bo pragnął, bo zdało mu się, że posiadał już swoje wymarzone szczęście i zdało mu się że go miéć nie mógł nigdy, że musiało uciec od niego.
Po roskoszném marzeniu budzim się szukając w rzeczywistości marzenia naszego napróżno! Po szczęśliwym a nagłym wypadku, nazajutrz, przecięci jedną nocą snu od niego, budzim się niedowierzając szczęściu, lękając się aby tylko nie było marzeniem.
Zamyślony, powątpiéwający, wszedł Staś do pokoju Augusta z rana. Pan August wstał spokojny o swojéj godzinie, czytał już xiążkę, z tego miejsca na którém przestał wczoraj i czekał na codzienną herbatę. Zbudził się dzisiaj, jakim się wczoraj położył, żadna w nim nie zaszła odmiana. Przez chwilkę tylko myślał o siostrzeńcu i westchnął nad nim, to był jeden excess, jakiego sobie dozwolił.
Wczoraj nic mu nie powiedział, dziś wiedząc z doświadczenia o uczuciach Stasia, zabiérał się zręcznie dać mu antidotum, i z góry wątpił o jego skutku. Wszystkie antidota przeciw namiętnościom, najczęściéj podwajają ich siłę — Nic bowiem niéma stałego, wyrozumowanego, w przyczynach namiętności wybuchającéj; bieg jéj nieregularny, niewyrachowany — co jedną zabija, drugą wzmaga. —
Trzeba najwyższego taktu i niesłychanéj znajomości serca ludzkiego, aby być pewnym działania przeciw namiętności, w piérwszéj jéj sile, w piérwszym stopniu wzrostu; trzeba znać człowieka i ludzi, aby wiedziéć kiedy i jakiemi działać środkami. Stokroć łatwiéj zniszczyć w zarodzie słabość najzawilszą, poznać jad ukryty w ciele; niż wydrzéć z duszy, — wpijającą się w nią szponami sępa prometeuszowskiego namiętność.
Staś wszedł; August położył xiążkę i spójrzał na niego. — Co za odmiana w dni kilka — To nie ten już młody, wesoły, otwarty, żywy Staś, co tak pożądał świata i ludzi. Spuszczona głowa, zacięte usta, oczy zagasłe prawie, jakiś niespokój, jakaś niepewność. —
— Strasznieś mi się zmienił tutaj — widocznie ci powietrze nie służy, rzekł August. Czy niepojechalibyśmy, dokąd tak daleko — daleko — naprzykład do twoich majętności których nieznasz jeszcze?
Staś podniósł głowę i uśmiéchnął się —
— Rozumiem cię wujaszku, chciałbyś mi dać abszyt grzeczny, bo ci może zawadzam, to pocóż te ceremonje?
— Mój Stasiu — odpowiedział August, niesłychanyś gorączka, i pod pozorem znajomości ludzi, tłumaczysz sobie najopaczniéj wszystko — Czyżbym cię ja tym niezgrabnym sposobem wypraszał? pomiarkuj.
— Prawda wujaszku — rzekł Staś ściskając go — to sensu niéma — przepraszam cię — ale dla czegoż mi mówisz, że mi powietrze tutejsze niesłuży?
— Zmizerniałeś i posmutniałeś bardzo.
— O! cóż dziwnego, niedospałem dzisiaj a wczorajem się zmęczył na tych imieninach.
— A! to mi się podoba! zmęczyłeś się, chyba rozmową z Pułkownikową i Hrabiną?
— Alboż to niemoże zmęczyć, myśli wujaszek —
— Nigdy, kiedy się rozmowę prowadzi na zimno —
— Domyśla się więc, kochany wujaszek żem ją prowadził na gorąco?
— Ja myślę, że nawet za gorąco —
— Słyszał że wujaszek rozmowę?
— Nie — alem ją widział tylko —
— J cóżeś widział, wujaszku.
— Widziałem cię żywo zajętego Hrabiną.
Staś się na pięcie okręcił —
— Doprawdy? tak to się wujaszkowi wydało!
— Tak mi się wydało! Oh! i pozwól że się temu nic a nic nie dziwię. Ta kobiéta mówił daléj obojętnie, ma przywiléj zajmowania w piérwszych chwilach każdego nowo przybyłego — Kto ją poznaje, każdy się prawie w niéj kocha —
Cóż! zawołał Staś oburzony — i każdego przyjmuje?
— Każdego — odpowiedział August spokojnie mięszając herbatę i dorzucając do niéj cukru — Taki to jéj zwyczaj — Lubi wprowadzić młodzika, a potém żartować sobie z niego. Dla niéj to tylko żart i nic więcéj. Cóż jéj kosztują spójrzenia, wyrazy, a nawet ściśnienie ręki.
— Ale to szkaradnie! zawołał Staś.
August spójrzał na siostrzeńca i zimno dodał.
— J tyś się już zakochał —
— Ja? ja? wujaszku — Jabym miał —
— Nie? spytał August — no, to chwała Bogu, bo niechciałbym ci przykrości uczynić kilką słowy, jakie o niéj powiedziałem. Jest to bardzo miła kobiéta, bardzo dowcipna, rozsądna, nawet pozwalam że dotąd ładna, mimo lat czterdziestu i najmniéj czterdziestu kochanków — wielka szkoda tylko, że tak zalotna, tak zimna!
— Zimna! powtórzył Staś.
— Uważałeś jéj dowcip? spytał August.
— Uszczypliwie, niemiłosiernie, ale bardzo dowcipna! rzekł Staś —
— Widziałeś kiedy dowcip w parze z wielką czułością serca.
Staś się zastanowił i nic nie odpowiedział, ale usilnie pragnął zwrócić rozmowę. August trafił go w serce:
W chwili powątpiéwania, niepewności, dodał siły wątpliwościom, zwiększył niepewność jeszcze, Staś skłonny do bojaźni dnia tego, jak wczoraj był zuchwałym, podwójnie lękać się zaczął.
— Czemużby to niémiała być prawda? rzekł wsobie — Może to wszystko udawanie tylko, zręczny pozór i nic więcéj, wędka na łatwowiernego, co jutro ma być przedmiotem jéj śmiéchu.
J zadrżał. — Zaszedłem za daleko, mówił w sobie, czas jeszcze, cofnąć się potrzeba —
Te piękne postanowienia trwały tylko chwilę; i zaraz młodzieńcza namiętność z poświęceniem wszystkiego, z abnegacją jutra i przyszłości, przyszła mu poszepnąć.
— A choćby cię uwodziła? jeśli ułuda serce zaspokoi, jeśli ci będzie dosyć kłamanéj miłości, jeśli nią ugasisz pragnienie — A kto wié, czy z kłamanéj nie powstanie prawdziwa namiętność? kto wié, czy ona raz w życiu, nie pokochała szczérze, sercem, duszą —
Godziż się zrażać, dla wątpliwości? wyrwać z serca miłość, dla rozważania, co będzie jutro? kto kiedy wyrachował przyszłość, kto przygotował jutro? Nie najszczęśliwszyż ten, co używa i na dno nie patrzy!!
Tak myślał chodząc po sali, a August po czole jego, prawie zgadywał myśli, i wchwilę powiedział sobie z stoicką rezygnacją —
— Podobno, nic tu już nie zrobię, nic nie poradzę — stając w poprzek namiętności zgruchotany będę jéj wozem — Dajmy pokój i zostawmy ją biegowi właściwemu.
Wierny swemu charakterowi August spokojnie już pił herbatę i zapalił drugie cygaro.
— Do nóg upadam Waćpana Dobrodzieja, do nóg upadam — dał się słyszéć głos we drzwiach i pokazała się figurka maleńka, sucha, żółta uśmiéchająca złośliwie.
August witał nowo przybyłego.
— Szanownego Regenta, proszę siadać — nie piłeś pewnie herbaty?
— To jest —
— To jest, że się z nami napijesz — odpowiedział August.
— Jeśli łaska —
— Zaraz ci służę.
Regent położył na krzesełku rogatywkę, pod którą skrył plik papiérów i usiadł za stolikiem zaciérając ręce.
Staś przypatrywał mu się tym czasem z daleka. Był to żwawy staruszek lat około osiémdziesięciu, z skórą pomarszczoną na twarzy, siwym wąsem, szaremi oczkami, w kapocie z sterczącym kołniérzem, z wielkim krwawnikowym sygnetem na palcu. Opiérał się na trzcinie z srébrną skówką i rzemiennym kutasem. Głowę miał łysą i puszek tylko biały ją okolał. — Wyraz twarzy łączył dobroduszność z przebiegłością; w oczkach mianowicie świécił dowcip, szyderstwo, i jakieś uczucie pewności siebie. Usta około których pofałdowała się skóra wyschła najdziwaczniéj, znać nie próżnowały. Mówił szybko, z łatwością i pozorném wywnętrzeniem a jednak ostróżnie, tak że go nikt w życiu za słówko nie złapał. Mówiąc nawet wiele, umiał wyciągnąć raczéj niż się wygadać. Examinowany, badany, najczęściéj plątał przeciwnika i zdając się wywnętrzać, wyciągał z niego, to co chciał wiedziéć. Regent był na okolicę najsławniejszym prawnikiem, z tych to starych sławnych jurystów, co nowicjat przy Trybunale jeszcze Lubelskim odprawili i pamiętali świetne czasy palestry. — Miał znajomość praw i form rozległą, znajomość szykany sądowéj, pióro łatwe, wiele dowcipu i przebiegłości. Zimny na pozór, process jednak prowadził namiętnie i uporczywie; wyciągając co chwila rękę do zgody, ofiarując układy, zaklinając się że nienawidzi prawa i pieniactwa, niedawał jednak kończyć zgodnie.
Trzymał się we wszystkiém formalności jak najściślej, żadne względy od niéj odwieść go nie mogły. — Prawo chce formy powiadał, potrzeba jéj koniecznie — Wszyscyśmy śmiertelni. — Ja WMPanu Dobrodziejowi najzupełniéj wierzę, ale kto może przewidziéć jutro — i t. p. i t. p.. Bałwochwalca form, stosując się do nich w tém co sam robił, z szczególną troskliwością wyszukiwał u przeciwnika zaniedbania formalności, i prawie zawsze udało mu się wynaleść, coś nieformalnego w akcie, coś nieprawidłowego w pozwie, jakiś nieporządek w czynnościach prawnych. — Prawo, mawiał, stało się labiryntem, formalność jest nicią Ariadny, która wiedzie po nim. Jurysterja Mosanie to sztuka dzisiaj, nie dość czuć co słuszna a niesłuszna, odszukać prawo i zacytować, napisać głos, aby być prawnikiem; trzeba głowy i doświadczenia, doświadczenia, tradycij nadewszystko.
Co się tycze poczciwości i sumienności Regenta, o téj różnie, różni prawili. To jednak pewna, że raz powierzonego sobie interessu nie zdradził, przeciwnéj stronie papierów nie sprzedał i sprawy klienta za nic w świecie nie skompromittował. Skutkiem nałogu prawnictwa i processowania się, Regent nabył zupełnéj passij do niego. — Zajmował się sprawą con amore, z przejęciem, zapałem, z troskliwością macierzyńską, z staraniem kochanka.
Nie zważał ile zyska na processie i częstokroć podejmował się spraw zawiłych, wątpliwego końca, jedynie, aby zadość uczynić swéj namiętności. Nie chodziło mu o piéniądze, szło mu o zatrudnienie, o to, aby miał interess na stole, aby się zajął silnie czémkolwiek. Częstokroć w niedostatku spraw nowych, odczytywał stare głosy, wartował pliki dokumentów do spraw zapomnianych i odsądzonych, pisał noty do processów od stu lat upadłych. Lubił téż rozprawiać o swoich heroicznych dziełach, jak żołniérz o wyprawach, liczył dekreta jak wawrzyny, wygrane jak walne bitwy. I w ówczas wyjaśniały mu się oczy, policzki rumieniły, nabiérał życia, młodniał widocznie.
— Oj tak to panie bywało, powtarzał, takeśmy to ludzi rozumu uczyli! A potém siadał smutny, dodając.
— Co to teraźniejsze sprawy! at! fatałaszki mosanie, dziecinne igraszki. — Nikogo nie zajmują bo i zająć nie warte. Dawniéj panie świat patrzał i gadał, kiedy wielki jaki process miał się odsądzić w Trybunale. A co fors, a co zabiegów, co intryg, co konferencij, co zapisanego papiéru!! Oj! tamto były czasy dla palestry. Teraz panie inny duch — każdy woli kończyć zgodnie: pokłonią się, uścisną i sza. Póki nasi przodkowie mieli niespokojnego ducha, póty i processować się lubili; bo i process panie to była wojna na małą skalę. A teraz — at! — wolą jeść kaszę za piecem, pióra się boją, wszystkiego się boją!!
Regent nie mógł zliczyć wiele spraw miał w życiu cudzych i swoich; wiele razy stawał i wygrywał. Processował się bowiem nie zawsze dla drugich, czasem i na swój rachunek. Miał sprawę z teszczą, z braćmi żony, trzy processa o sukcessje, pięć spraw o granice, i niezliczoną moc pomniejszych. W najlepszéj zgodzie i komitywie będąc z familją, pozywał ją lada okoliczność; a gdy mu proponowano układy, nigdy nie przystawał — Niech to sobie idzie prawnym porządkiem, mawiał, dzieci się tylko kłócą i godzą za radą pani matki.
A gdy mu kto wymawiał pozew i zrobiony process, mimo stosunków i przyjaźni —
— Mój Mości Dobrodzieju! odpowiadał — ja WPana Dobrodzieja szacuję, jestem jego przyjacielem, nie tracę estymy dla niego, i owszém i owszém. Ale to Panie forma każe, prawo zmusza; niech to swoim idzie porządkiem, a przyjaźń przyjaźnią.
Powiadają, że niekiedy w potrzebie processując się z przyjacielem, wycieńczonego z ochotą podsycał piéniędzmi, byleby się processować daléj. —
Ulubionym przedmiotem rozmowy dla Regenta, były, jak się łatwo domyśléć, sprawy jego, jakie miał w ciągu życia; przeplatał je tylko opowiadaniem o Ordynacyi Ostrogskiéj, któréj zawsze miał pełną głowę. Czytał nieustannie pliki aktów odnoszących się do rozbioru Ordynacij i rozprawiał o niéj, jak o rzeczy wczoraj dopiéro spełnionéj i wszystkich najżywiéj obchodzącéj. Rzekłbyś, że dla Regenta, sprawa Ordynacij, jeszcze się nieukończyła, tak się nią silnie zajmował. Nigdy polityk o kwestyi wschodniéj tyle nie mówił, ile on o sprawie Ordynacyij i Kolbuszowskiéj tranzakcyij, —
— No szanowny Regencie, jakże tam moja sprawa, odezwał się August.
— Sprawa, Mości Dobrodzieju! odpowiedział Regent stukając po tabakierce — at jak sprawa. Zbliżamy się do finalnego jéj ukończenia, założywszy Apellacją do Sądu Głównego, oczekujemy Dekretu, spodziéwając się, że nasza będzie na wiérzchu; bo i prawo za nami i formalności wszystkie spełnione, czém się przeciwna strona pochlubić nie może — Zobaczemy jak pożyjemy, bo jeśli forsą co wyrobią, pójdziemy do Senatu —
— A! zmiłuj się Regencie, rzekł August sprawa tego nie warta, co kosztów i kłopotów gdyby już można jakkolwiek, zgodą czy kompromissem skończyć.
Regent się uśmiéchnął.
— Gdyby można ukończyć! nic lepszego! nic lepszego — Wolałbym zgodę ze szkodą niż process z zyskiem! Nienawidzę processu! Ale przeciwna strona daleka od zgody, trudna — Zresztą kompromiss panie, to tylko wstęp do nowego processu — lepiéj żeby wszystko szło swoim porządkiem —
Co się tyczé kosztów, Pan chyba nié masz punktu honoru — Cóż to koszta, kiedy idzie o postawienie na swojém! U nas panie dawniéj, szlachcic się do ostatniéj karabelli zfantował, a nieustąpił do końca. I bywało panie, że Dawid zwojował Goljata; szaraczkowa kapota, karmazyny — Oj tak! tak! I co to za koszta Moci Dobrodzieju! co to za koszta!
— Jużciż sam przyznasz Regencie —
— Nieprzyznam, Moci Dobrodzieju, nieprzyznam — Co to za koszta, gdy idzie o postawienie na swojém. Ja panie ubogi szlachcic a tak mi Panie Boże dopomóż i święta Męka Pańska, że oddałbym, ot tę kapotę ostatnią, za arkusz stemplowanego papiéru gdyby tego była potrzeba.
— No — ale ja niémam téj zajadłości, rzekł August, i wolę spokojność.
— Mój Moci Dobrodzieju, odparł Regent, a któż nie woli spokojności, ja kocham spokojność, ja pragnę spokojności; ale kiedy panie jeżdżą po nosie, trudno się nie opędzać. Trudno się dać spłaszczyć, zniszczyć, zabić — potrzeba się bronić — I wróbel, kiedy go biorą, dzióbem bije.
Ale bo WPan Dobrodziéj myślisz, że ja jestem pieniacz, jurysta, żyjący processami. Panie Jezu Chryste! widzisz serce moje, wnętrzności moje, osądź mnie! Ja pragnę tylko zgody i spokojności, ale niedam się upokorzyć, ani zniszczyć mego kljenta. Moim obowiązkiem objaśnić go, naprowadzić na dobrą drogę, i niedozwolić aby sobie szkodził. J teraz sprawa na stole w Sądzie Głównym, Pan myśli, że ja nie pragnę zgody, że nie tentuję o pojednanie? Mam dowody — ex nunc, przekonasz się Asan Dobrodziéj — Zaprosiłem tu nawet Pana Choroszkiewicza Adwokata strony przeciwnéj, od niéj umocowanego do ukończenia interessu, aby WPanu Dobrodziejowi przełożył punkta ugodne, jakie oni podają. Zobaczysz WPan Dobrodziéj, czyli się na nie zgodzić można i przystać z honorem. Nullo modo — nullo modo — Raczéj processować się, iść do Senatu, do Obszczego Sobranja, do Najjaśniéjszego Pana z prośbą — raczej przegrać zupełnie, niż tak się ułożyć.
Przegrać zupełnie to nic Moci Dobrodzieju, poczniem inną formą i sposoby, pozywać a principio, od Sądu Powiatowego i będziem ich wodzić da capo cztéry lub pięć lat. Ale ułożyć się ze szkodą! ze wstydem, na moje siwe włosy téj ignominnij nie wezmę.
— No — ale cóż są za warunki przeciwnéj strony spytał August.
— Zacznijmy ab ovo, rzekł Regent uciérając nos. O co nam chodzi! O meljoracją przyobiecaną intercyzą nieboszczyka Łowczego ojca matki pańskiéj, meljoracją wyrażoną w intercyzie w ilości złotych polskich sto tysięcy. Pozywamy, Panowie Przebendowscy stają i powiadają, majątek został odłużony, po spisaniu intercyzy tak a tak, bracia nie wzięli części sobie wyznaczonych, i siostrze meljoracja przepadła. My mówiemy zła racja — długi to są kondyktowe, które nam Państwo okazujecie uczynione dla zakrycia fortuny Przebendowskich z innych racij — Dowodzim że długi są kondynktowe.
Na tym punkcie przeciwnicy nasi żądają zgody, ale jakiéj że zgody? Ofiarują nam za meljoracją z procentami wynoszącemi alterum tantum tylko 80,000 złotych. I to przyjąć! Ignominja Moci Dobrodzieju, hańba! A koszta processu! hę? Sąd Powiatowy sądzi nam meljoracją bez procentów — I to przyjąć? Ignominia panie! niegodzi się, niesłychana by była — process na najlepszym stopniu — Wygramy alterum tantum — Zaręczam — Teraz oni przewąchawszy na jakiéj my stopie jesteśmy, znowu do zgody, ofiarują już 120,000 — i to przyjąć Panie Dobrodzieju? hę? koszta? Co?
— Ofiarują 120,000? spytał August porywając się, Mości Regencie — a to łaska Boża, ja kończe!
— Pan! Pan! zawołał Regent nigdy to być nie może — ja nie dozwolę — ażebyś pan rzucał w wodę 50,000 złotych — to być nie może — my wygramy wszystko — WPan tego nie zrobisz — !
— Dziękuję ci mój szanowny Regencie, za twoją gorliwość, ale dozwól mi, ażebym w swoim interessie —
— W swoim interessie! zakrzyczał Regent — skoro ten interess jest w moim ręku, już do niego nie należy ukończenie!
— Jakto? jakto? zdumiony śmiejąc się zawołał August.
— Ja prowadzę process i ręczę za wygraną.
— Ale mój Regencie — zmiłujże się, kiedym ja kontent, kiedy mi tego dosyć — nie chciéj że mi przeszkadzać do ukończenia.
— Jak żyję nie widziałem, żeby kto tak dobrowolnie 80,000 złotych najmniéj, oknem wyrzucał.
— Ale mój Regencie —
— Ale mój Moci Dobrodzieju — to niepodobna.
— Kiedy ja tego żądam?
— Kiedy się WPan Dobrodziéj gubisz —
— Wyobraź sobie, żem to w karty przegrał, a jak tylko Choroszkiewicz mi zaproponuje 120,000, ja z góry mówię, że przystaję i przystanę.
— WPan Dobrodziéj chcesz się zgubić —
— Niech tak będzie, ale skończę —
— I tak, od razu, powiész Pan im, przystaję?
— A jakże chcesz, abym powiedział?
— Jakkolwiek byle nie odrazu przystaję, odpowiedział Regent. WPan Dobrodziéj chcesz kończyć?
— Mówię Regentowi, że skończę na tych warunkach.
— Cóż począć z upartym! Powtarzam, że Pan gubisz najpiękniéjszy process, który moglibyśmy wygrać w Obszczém Sobranju — Ale
— Ale ja chcę kończyć Regencie —
— No, to pozwól że przynajmniéj mnie traktować, jeszcze z nich co wyciągnę — Oni muszą dać 150,000 —
— Ja się będę kontentował 120 —
— Cichoż! cicho! na miły Bóg, zdaje mi się że Choroszkiewicz jedzie — Udawaj Pan że pójdziesz choćby do Senatu, udawaj zmiłuj się, bo interess zgubisz!
August się uśmiéchnął, spójrzał na Stasia, ruszył ramionami i zamilkł. W istocie nadjeżdżał zaproszony Pan Choroszkiewicz, i słychać już było, jak się głośno pytał w przedpokoju
— Jest Pan??
Wszedł trzaskając drzwiami. Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, wysoki, silny, barczysty, z krótką szyją, długim, prostym, rozczochranym włosem, twarzą bladą, od ospy pocentkowaną, nosem trochę zadartym, oczkami małemi nad któremi brwi w środku twarzy, spuszczając się łączyły prawie. — Policzki i podbródek okrywały niezmiernéj długości i proste jak dróty bakembardy, pod nosem nakształt dwóch komm, wisiały wąsy z obu stron podgolone, i schodziły śpiczasto, aż na dolną wargę. Ubrany był w frak granatowy z bronzowemi guzikami, dawnym krojem, na kamizelce splątany sznur paciorkowy utrzymywał dewiski od zégarka, na szyi, na wysokiéj duszce biała napięta chustka, od niéj końce haftowane na kamizelce. W ręku czapka włosiana i jedna brudna rękawiczka łosiowa. Z lewéj strony frak na piersiach oddymał się od ciągłego wypychania kieszeni papiérami.
Taki był pan Choroszkiewicz, adwokat przeciwnéj strony i upełnomocowany do ukończenia interessu.
Spójrzawszy mu w oczy, poznałeś, że to nie był prawnik siły pana Regenta. W istocie Choroszkiewicz, nie znał tak dalece prawa, formalności, sądowego trybu, tradycij, nie pracował długo nad xięgami i papiérami. Powiedział sobie otrzymawszy po ojcu kilku chłopów —
— Zły to chléb, trzeba pracować, zostanę Adwokatem — I został nim.
Choroszkiewicz pracował nie z passij, ale po prostu dla chleba, dla zysku; dążył tylko do wzbogacenia się i wsławienia. Gorący, nieuważny, popędliwy, często popełniał błędy, zapominał formalności, kompromittował sprawy; ale w niebezpieczeństwie podwajał się, potrajał, zadziwiał wybiegami. Siła jego była jak nazywał terminem technicznym w wyrobkach, to jest w stosunkach z ludźmi, których opłaciwszy, kupował głosy za sobą. — Miał znajomość w mieście gubernskiém, w sądach powiatowych, przyjaźnił się z sekretarzami, nieustannie posyłał prezenta znajomym urzędnikom i tém sobie pozyskał ich łaskawe względy. Nikt zgrabniéj od niego niepotrafił wycisnąć przychylnego sądu, wyprosić głosu; a w razie konieczności podrobić co było potrzeba. Sypał cudzemi i swemi piéniędzmi, bez litości.
Choroszkiewicz, dzięki kilku szczęśliwie poprowadzonym processom, zjednał sobie sławę, i miał bardzo licznych klientów, nie mógł starczyć żądaniom wszystkich, latał bez ustanku, nigdzie długo nie posiedział, na jeden dzień pięć terminów miéwał i wiecznie się śpieszył. Wszystko co robił, robił przelotem, śpiesznie, niecierpliwiąc się i jedną nogą w strzemieniu.
— Na honor czasu nie mam — Pan Sekretarz (powiadał) czeka na mnie z herbatą, dla pomówienia w interessie Gliszczyńskich, mam się widziéć z Sędzią dla Oranowskiego, którego pozywają nie wiedziéć o co. Muszę dobiedz do konsystorza dla wyjęcia dwóch metryk i podać prośbę dziś jeszcze z odchodzącą pocztą do Kaziennéj Pałaty —
To mówiąc trzymał czapkę w ręku i co chwila za klamkę chwytał.
Choroszkiewicz lubił téż żyć, grać w karty, gawędkę prowadzić, pociągnąć węgierskiego i końmi szachrować. Dla tego to podobno bardziéj niż dla wielkiéj ilości spraw, które miał na głowie, zawsze mu brakło czasu. Całe dnie utyskiwając na nawał roboty, korespondencij, gdy bryczka stała zaprzężona pod gankiem, palił fajkę, grał w sztosika i jak to mówią, bawił się bawardką. — A byłże jarmarczek w sąsiedztwie? żadnego nie opuścił — Spytałeś go, po co jedzie? nigdy ci się nie przyznał, że miał konie na przedaż.
— Widzi pan, powiadał — jarmark, to każdy jedzie, muszę się widziéć z niektóremi. Ot i ten pan Franciszek mówił mi, że będzie na jarmarku, i pan Stanisław przyjedzie, muszę z nim pogadać o interessie — A jak się zeszli? myślisz że mówili o interessie? — Bynajmniéj, grali w sztosa i patrzali na konie. Dopiéro wyjechawszy pan Choroszkiewicz przypominał sobie interess i z piérwszéj karczmy wysyłał umyślnego z biletami. Przez listy wilk nie tyje — powiada przysłowie (przysłowie powiada trochę inaczéj) jakoż interess się zwlekał; ale — ale pan Choroszkiewicz wygrał trzy ruble w sztosa, nabył klacz gniadą z opojami na nogach, nagadał się, najadł; naśmiał i kontent wracał do domu.
Dziwi was zapewne, że mu powierzano interessa — ? Nic dziwna to jednak, bo tylko z mniéjszéj wagi sprawami żartował sobie i odkładał je na jutro. — Gdy było potrzeba nie spał, nie jadł, nie pił, dopadł sędziów, sekretarza, strapczego, prokuratora, prosił, płacił, kłaniał się, obiecywał, klął się, garłował, aż swoje zrobił. Potém padał na kanapę, śmiał się, fajkę palił, w karty grał i zapominał o licznych swoich klientach, co mu powierzywszy interessa spokojnie zasypiali.
Jak tylko wszedł pan Choroszkiewicz i nim się jeszcze miał czas przywitać, Regent nieznacznie, ścisnął za rękę Augusta i szepnął mu błagającym głosem.
— Zmiłujże się, trzymaj, WPan Dobrodziéj — jeśli Boga kochasz.
Pan Choroszkiewicz z miną jarmarkowicza wpadł do salonu i szasnąwszy nogą, powitał Augusta, potém rzucił na stół czapkę z rękawiczkami, obydwóma rękami potarł czuprynę do góry, i rzekł.
— Szanowny pan Regent, wezwał mnie tu.
— W imie Ojca i Syna! przerwał Regent, ja wezwałem!! Ja! co WPan Dobrodziéj mówisz — Alboż to ja żebrzę zgody — ? Alboż to ja się boję czy co?
— Cha! cha! cha! zaśmiał się Choroszkiewicz. Ja tego nie mówię, ale tak krótko a węzłowato, bo ja czasu niémam i muszę jechać zaraz, gdyż mnie czekają w Janopolu na konferencją sukcessorowie nieboszczyka Tromińskiego — Krótko mówiąc, będzie co czy nie z projektowanych układów? hę —
I spójrzał po przytomnych, opiérając się o stół.
— A naprzód, ozwał się zimno Regent uciérając nos, radbym się dowiedział o projektowanych układach? Bo ja nie projektuję układów i mój klient ich sobie nie życzy. Jedynie więc dla okazania Panom, że nieodbiegamy zgody i pieniać się nie chcemy, przyjęliśmy ich propozycje ukończenia interessu układem. Gdy mówię przyjęliśmy, to się ma znaczyć, żeśmy przyjęli intencje zgody, ale nie warunki zgody.
— A po cóż ja tu przyjechałem? spytał Choroszkiewicz spoglądając na zégarek i przyjmując podaną mu herbatę.
— Nie wadzi próbować — rzekł Regent.
— Możemy mówić otwarcie? spytał Choroszkiewicz oglądając się.
— Jesteśmy sami, odpowiedział August. To mój siestrzan, jak ja interessowany w téj sprawie — rzekł wskazując na Stasia.
— Prosiłbym fajki jeśli można — odezwał się Choroszkiewicz. —
Podano fajkę, napił się herbaty.
— No, ad rem, przerwał Regent, tém bardziéj, że WPan Dobrodziéj czasu niemasz, prosiemy o warunki?
— O tych już mówiłem — rzekł Choroszkiewicz —
— Życzylibyśmy nowych i mamy nadzieję, że namyśliwszy się i naradziwszy ze stroną, przynosisz nam WPan Dobrodziéj korzystniejsze. — W kilku słowach objaśnijmy się — Rzecz się ma tak — Dekret przysądza nam meljoracją bez procentów, apellujem, wygrywamy —
— Aleście jeszcze nie wygrali — ?
— Wygramy —
— To kwestja.
— Pójdziemy do Senatu, rzekł Regent, i wygramy.
— To kwestja —
— Do Obszczego Sobranja — i wygramy —
— I to kwestja —
— Do N. Pana z prośbą, jeśli będzie potrzeba.
Choroszkiewicz w głos się rozśmiał.
— Moja strona daje dowody tego, że chce świętéj zgody i pokoju — Dekret przysądza panom 100,000 złł. ofiarujemy 120,000 niewiedząc co wypadnie w Sądzie Głównym, jedynie dla spokojności. —
— Nie sądź WPan Dobrodziéj, abyśmy i my dla zgody nic uczynić nie chcieli. Owszem, owszem! Któżby niechciał zgody! Odstępujemy kosztów prawnych wszystkich, a te są niemałe, żądamy tylko meljoracyjnéj summy i alterum tantum. —
— A to lepiéj process, choćby dziesięć lat! zawołał Choroszkiewicz —
— I ja mówię, że lepiéj process, niż taka zgoda jaką nam pan proponujesz, z zimną krwią odparł Regent. Zważ jednak WPan Dobrodziéj, że wszystko mówi za nami i sam uznasz, że jest wszelkie podobieństwo.
— Wszelkie podobieństwo, zawołał Choroszkiewicz, iż wygracie panowie, summę bez procentów.
— I owszem; bo procenta słusznie się nam należą, od daty śmierci Łowczego i Łowczynéj i podziału fortuny.
Tandem, sąd powiatowy ich nie przysądził, rzekł Choroszkiewicz.
— W to nie wchodzę i nie chcę tu wyjaśniać, jakim się sposobem stało, że nas pokrzywdzono, odparł Regent.
— Koniec końcem, mówił młody Adwokat, moja strona okazuje chęci zgody, postępując Panom więcéj, niż im piérwszy dekret przysądził; Panowie widocznie odbiegacie od układów, na żart tylko odstępując nam kosztów.
— Wiész WPan co, rzekł Regent spokojnie, zażywając tabaki i podając tabakierkę otwartą Choroszkiewiczowi — wiész WPan co — Ażebyśmy nie mieli sobie nic do wyrzucenia, chociaż mój klient daleki jest od układów, na skalę propozycij jakie nam są podane, uproszę go, aby dał nowy dowód umiarkowania i bezinteressowności. Dla mnie to uczyń WPan Dobrodziéj, rzekł obracając się do Augusta — ustąp z procentów 10,000 złł.
August skinął głową na znak że zezwala.
— No! jeszcze nie dosyć? spytał Regent — na Boga! jeśli Pan jeszcze nie przyjmiesz, to chyba kończyć niechcesz. Zważ, tylko, koszta prawne całe, i 10,000 z procentów! Co mówię z procentów! z kapitału! Bo to dla nas kapitał, czysty kapitał.
Choroszkiewicz łyknął herbaty i pokręcił wąsa.
— Daleko! daleko to jeszcze do końca! Panie Regencie. Nie liczę kosztów prawnych, które WPan Dobrodziéj wystawiasz mi za coś wielkiego. Z summy zaś któréj jeszcze Panom nie przysądzono, ja postąpiłem już od razu 20,000, panowie ustąpiliście dopiéro 10. — Nie zejdziemy się, jak widzę, gdy nic dla spokojności i zgody, ofiarować niechcecie.
— Piękne nic! zawołał Regent, piękne nic! To i to jeszcze nic WPan nazywasz —
August wstał i zbliżył się do Choroszkiewicza z determinacją, ale zaledwie się poruszył, stary prawnik pobladł, pomiarkował że jego klient popsuje sobie interess i przystanie na wszystko, rzucił się więc naprzeciw niego.
— Panie Dobrodzieju! wiém co chcesz powiedziéć, wiém, domyślam się, że jużbyś zerwał wszelkie układy. Wstrzymaj się, zaklinam cię — powiedzą potém na mnie, że ja pieniacz, że ja utrzymuję pana w intencjach processowania się z familją — proszę pana, zrób jeszcze ofiarę z siebie, niech nam nie wymawiają, żeśmy uparci. Oto tak. — Pan Choroszkiewicz za nic liczy ustępstwo kosztów prawnych i powiada, że postępuje nad dekret 20,000. — Niech będzie równa gra, choćbym miał dołożyć z własnéj kieszeni; godzim się za 180,000. No — widzisz pan teraz, że pragniemy zgody, że wszystko co możemy czynim z siebie dla dostąpienia jéj. — No — małoż jeszcze? Hę! To my uparci? my uparci?
Choroszkiewicz poruszył ramionami.
— Mości Regencie, rzekł — wielce wdzięczen jestem, za ten dowód powolności z ich strony, ale mój klient, dla 20,000, układów nie zawrze; lepszy już dla niego process. Zważcie jeszcze państwo, że gdy wygracie summę (co jest jeszcze przypuszczeniem tylko) pójdziecie dopiéro szukać funduszów wypłaty, co niemało potrwa, na majątku naszym dług bankowy; exekwować nie będziecie mogli i poczekacie lat dziesięć nim przyjdziecie do piéniędzy. Zgodnie zaś kończąc, płaciemy na kontrakta w Dubnie, d. 18 Stycznia i rzecz skończona.
— Bardzo to pięknie, ale co się tycze wyszukania funduszów, poradzim sobie — odparł Regent, wiémy o kapitałach i możemy na nie założyć zapreszczenje — Kto wié? możeśmy już nałożyli!
Choroszkiewicz aż podskoczył na krześle posłyszawszy to i dodał —
— No — no, zobaczemy —
Potém wstał, przeszedł się i cicho szepnął Augustowi za ucho —
— Prosiłbym WPana Dobrodzieja, na chwilkę rozmowy na osobności.
— Służę panu.
Regent pozostał w najwyższéj niespokojności i strapieniu, powiódł wzrokiem za Augustem, a gdy wyszedł usiadł i załamał ręce.
— Popsuje interess! niezawodnie popsuje interess, ten frant Choroszkiewicz namacał, że P. August gotów do zgody i jak go tam zacznie obracać, pewnie skończą — Byłbym wymógł najmniéj 150,000! —
W gabinecie tymczasem toczyła się następująca rozmowa.
— Ja, rzekł Choroszkiewicz do Augusta, mówię z panem otwarcie — mam zupełną plenipotencją do ukończenia interessu. Mówię otwarcie i szczérze, honorowic z honorowym człowiekiem, za jakiego znam Pana Dobrodzieja.
August się ukłonił.
— Ostatniém słowem postępuję 150,000 — ale —
— Jakież ale? spytał August nieśmiało.
— Panie Dobrodzieju — to między nami — niechaj będzie — słowo?
— Słowo —
— 150,000 — Niech pan zważy —
— Zważam.
— Jestem niemajętny, w dorobku, Pan Dobrodziéj nie weźmiesz mi za złe, jeśli zażądam porękawicznego —
— Dam je z ochotą — odrzekł August — jakże wysoko je pan podnosisz —?
— Mam czworo dzieci, panie Dobrodzieju — człowiek musi o sobie pamiętać — kawałek chleba w pocie czoła zarabiać — WPan Dobrodziéj nie weźmiesz mi za złe, ja muszę wymagać 500 czerw. złotych — Niech tylko pan się zastanowi, niech pan niesłucha Regenta. — Process panie, to pijawka, co spokojność wysysa, lepiéj kończyć. Niechwaląc się, ja czynię co tylko mogę, przez szacunek dla niego i w chęci zgody —
— Porękawiczne dam chętnie, rzekł August — ale —
— Pan chcesz powiedziéć, że mało 150,000 — przerwał Choroszkiewicz. Tak mi Panie Boże dopomóż, że moja strona więcéj nie postępuje. I to, i to nawet, jest summum, które tylko przez szacunek dla niego. — Na porękawiczne, dasz mi pan skrypt ręczny do wypłaty na dniu 18 Stycznia w Dubnie —
— Zgoda.
— Ale to wszystko między nami tylko — słowo? — Ani panu Regentowi?
— Na to słowo daję —
— Mogę więc powinszować Panu Dobrodziejowi, ukończenia sprawy?
August w milczeniu podał rękę i wyszli do pokoju. Regent siedział na krześle, kręcąc się jak na żarzących węglach. Spójrzał na wchodzących twarze, okiem badającém i poznał po wyjaśnionéj fiziognomij Choroszkiewicza, że już po wszystkiém.
— No! a cóż, spytał.
— Skończyliśmy, rzekł August — Pan Choroszkiewicz przekonał mnie, że najsprawiedliwiéj kończąc, trzeba było rozbić procenta na wpół; ceniąc spokojność, przyjąłem 150,000 z wypłatą ich w Dubnie d. 18 Stycznia. — Chodzi tylko o napisanie aktu.
Regent ruszył ramionami.
— Pańskie piéniądze, pańska wola rzekł ponuro — Strona przeciwna da panu prosty skrypt — Wziąłem — pożyczyłem, pan skwitujesz z processu. Ot i po wszystkiém.
— Pozwól mi pan powinszować sobie — rzekł Choroszkiewicz —
— O! niéma czego, odparł Regent, ale cóż robić, obciąwszy poły uciekamy —
— Nam to obcięliście panowie poły — rzekł Choroszkiewicz, ale koniec i niéma o czém gadać.
— A teraz, rzekł August, wypijemy —
— Ma się rozumiéć — zawołał Choroszkiewicz, śmiejąc się mohorycz! mohorycz —
Zadzwonił gospodarz i rozkazał podać szampańskiego. Regent się poskrobał po łysinie —
— Jeśli łaska, szepnął, ja téj limonadki nie pijam, dla mnie kieliszeczek węgrzyna, kiedy już pić mamy.
— Całém sercem, rzekł August. —
W chwilę potém, wszyscy gadali razem, Choroszkiewicz wychwalał swoją zręczność w trudnych razach, Regent prawił o Ordynacij Ostrogskiéj, a Staś podweselony śmiał się z obódwóch. —






ROZDZIAŁ III.
STAŚ ROZWIĄZAŁ ZAGADKĘ — PANI PUŁKOWNIKOWA.



Nazajutrz, bo już dłużéj wytrzymać nie mógł, Staś wybrał się do Hrabiostwa. — Wczorajsze wątpliwości ustały, nadzieja wstąpiła znowu do serca; lekki i wesół wsiadł do powozu, a chociaż prędko jechał, zdało mu się, że nigdy nie wlókł się tak powoli. Był to piękny dzień jesienny, jeden z tych dni pogodnych i ciepłych, które przypominają wiosnę i tak miłe są dla wielu. Niebo blade ale jasne i pogodne nie miało jednéj chmurki na sobie, wiatr wiał od wschodu, szerokie łany zieleniły się zbożami już rozesłanemi po ziemi, zieleniały jeszcze dęby, gdzie niegdzie czerwieniły osiny; złotemi liśćmi resztkami świéciła leszczyna. Jakaś spokojność była w naturze, która przed snem zimy głębokim, drzémać, jak starzec u komina, zdawała się. Nie była to wiosna zapraszająca na ucztę życia, ożywiona, gwarna, wesoła, co dzień zieleńsza, co dzień bardziéj rozkwitła; była to jesień choć spokojna i pogodna, ale zawsze smutna, obiecująca zimę na jutro, zimę obumarłą w białym całunie śniegowym. We wsi, którą Staś przejeżdżał, znać także było jesień, najwidoczniéjszą na chacie wieśniaczéj, w którą wnosi dostatek na chwilę. Otwarte stodoły pełne były zboża, i z za dachów wyglądały świéżo pokryte stértki. — Gdzieniegdzie młócili już wieśniacy, żyto i pszenicę, na ratę podatkową, na spłacenie zaległości arędarzowi, na osyp pański. Chaty strojne były w dostatek jesienny. Na ich dachach żółte dynie dójrzewały na słońcu, niżéj w festonach wisiał nanizany na sznury tytuń; gdzieniegdzie snopki lnu, kłosy żółtéj wyglądały kukuruzy. Z ogrodów wykopywano kartofle, wycinano kapustę, wybiérano spóźnioną fasolę. Gorsi gospodarze w pół wysypany owies zwozili jeszcze z pola; lepsi wracali z pługami od ziembli. —
Ludzie i bydło weselsze było niż na wiosnę, bo nie głodne. O jak to smutno pomyśléć, że ludzie głodni być mogą i dla tego smutni! — Nawet wróble zbiérając po drodze rozsypane ziarna świérgotały weseléj, niż w piękne dni wiosenne; dni piękne, zachwycające, ale nie dla chłopka, co je przebywa o głodzie, nie dla wróbla, co się musi robaczkami karmić tylko. —
Staś jadąc spoglądał na wszystko, myślał o wszystkiém, o biédnym chłopku i o wróblu, i o sobie i o Hrabinie. Nagle, jeszcze nie dojechawszy do pałacu, wstrzymany został znajomym głosem, który go powitał. —
Bon jour.
Obudził się — i ujrzał kilka osób, wyszłych na przechadzkę, dla skorzystania z pięknego dnia jesieni. Naprzód szła Hrabina, za nią Alfred z Hrabią, powolnie posuwającym się z powodu otyłości, na końcu Miss Fanny i Mlle Rose. —
Staś wysiadł z kocza, powitał ich i odesławszy konie, połączył się z niémi.
— Niebyłeś pan nigdzie — spytała go Hrabina, po chwilce, nigdzie w sąsiedztwie?
— Nigdzie — rzekł Staś — cały prawie wczorajszy dzień, zajęły nam interessa — Skończyliśmy zgodą nasz process z Przebendowskiemi.
— Bardzo winszuję — szepnęła Hrabina, c’est autant de gagné.
— Cóż to? co? spytał z tyłu idący Hrabia.
— Panowie, ozwała się Hrabina, skończyli zgodnie z Przebendowskiemi.
— A! a! winszuję! A kiedyż piéniądze?
— Na kontrakta —
— Pan tedy będziesz na kontraktach? spytał Hrabia. —
— Zapewne, odpowiedział Staś — muszę cóś zrobić z częścią piéniędzy przypadającą na mnie —
Hrabia chwilkę się zamyślił i zawiązał węzełek na chustce.
— A przytém, dodał — pan nigdy nie był na kontraktach, warto zobaczyć nasze Dubno, nasze zabawy — mamy bale, wieczory tańcujące, kassyno, pikniki, koncerta.
— Państwo będą w Dubnie? spytał Staś —
— Zapewne, odpowiedziała Hrabina.
— Bardzo bym tego pragnął —
— Zaprezentujemy pana w naszém towarzystwie, rzekł Hrabia, n’est ce pas Comtesse.
— Koniecznie, odpowiedziała Hrabina. Ale nim się doczekamy Dubna i kontraktów, co jeszcze od nas daleko, porobiemy tu znajomości w okolicy. Po wyjeździe pańskim od nas, Pułkownikowa niezmiernie mnie prosiła, abym pana do niéj przywiozła. Elle tient à faire Votre connaissance dodała śmiejąc się i poglądając na Alfreda, który zamyślony bawił się łańcuszkiem od zégarka. Gdybyśmy dziś do niéj pojechali?
— Wyśmienity projekt, rzekł Hrabia, pójdziemy piechotą tym czasem, a konie nas napędzić mogą, poślemy po konie.
Staś milczał.
— Ten projekt się panu niepodoba? spytała Hrabina.
— Jestem na rozkazy.
Hrabia odwrócił się i wysłał służącego po konie, tymczasem całe towarzystwo szło daléj; a że nie prędko nadejść miały powozy Hrabiego, Staś tymczasem dla zmęczonych ofiarował swój powóz.
— Właśnie o to prosić miałem, rzekł Hrabia zatrzymując się, bom się już tą przechadzką umęczył — Alfred siądzie ze mną pojedziemy naprzód i oznajmiemy pani Pułkownikowéj gości.
Hrabina nic nie powiedziała; a projekt zrobiony, w chwili uskuteczniony został, z wielką radością Stasia, który pozostał sam na sam z Julją; nie liczył bowiem Miss Fanny, bo ta szła powoli z tyłu ze swoją wychowanką i rozmawiała z nią o botanice, zrywając resztki kwiatków jesiennych.
Zaledwie na staje byli od nich, Hrabia z Alfredem, Hrabina jakby nagle przypomniała sobie, obróciła się do Stasia i spytała —
Eh bien, a tajemnica pańska, którąś mi miał wytłómaczyć?
— Moja tajemnica?
— Tajemnica pańskiego zgubionego serca — j’en suis curieuse.
— Nieśmiém być posłusznym — odpowiedział Staś — I proszę pani, chciéj rozważyć jeszcze, chciéj pomyśléć czy koniecznie każesz mi ją wyjawić. Nie biorę odpowiedzialności na siebie, a lękam się gniewu.
— Więc to cóś bardzo strasznego? spytała Hrabina, śmiejąc się i rumieniąc.
— Dla mnie przynajmniéj i strasznego ważnego — chciałbym powiedziéć i lękam się —
— Trochę odwagi — gdzież to biédne serce się podziało — ?
— Zostawiłem je u państwa —
— W naszym domu? śmiejąc się mówiła Hrabina — nie pojmuję —
— Jeszcze nie pojmujesz pani — o! to już niepowiem więcéj; to dosyć mówić dla mnie —
I Staś spuścił głowę i zamilkł, Hrabina odwróciła się, spójrzała jak daleko od nich szła Miss Fanny, która w téj chwili zatrzymała się właśnie dla ślicznego ostu szafirowego rosnącego nad drogą — a potém patrząc w oczy Stasiowi, spytała.
— I nic mi pan więcéj nie powiész —
— Trzebaż wiecéj jeszcze —?
— Niceś mi pan nie powiedział?
Eh bien, odparł Staś, pani kazałaś, i jam nie winien, powiem wszystko — C’est vous Madame, que j’aime.
Hrabina cofnęła się krokiem i stanęła.
— Pan żartujesz?
Staś milczał; jéj i jemu silnie serce biło —
— Wiedziałem, rzekł po chwili, że pani nawet nieuwierzysz mojemu zuchwalstwu —
— A gdybym uwierzyła temu — odezwała się po cichu stłumionym zmienionym głosem Hrabina — do czegóż to nas doprowadzi —?
Odpowiedź była niezręczna, niepomyślana, i wyrwała się Julij, w piérwszéj chwili bez zastanowienia; odpowiedź ta łącząc w jedném my Stasia i ją, i spoglądająca na przyszłość, dostatecznie powiadała, co czuła Hrabina. Więcéj jeszcze, jeśli być może więcéj, mówił głos drżący, smutny, nagle z wesołego zmieniony.
Staś nie wiedział co począć daléj i jak ze swego położenia korzystać, dopiéro po chwili milczenia odezwał się z westchnieniem.
— Czyż w miłości nawet, trzeba patrzéć na jutro i rachować? czyż to uczucie samo za siebie nie płaci? pozwól mi tylko pani kochać, ja nic więcéj nie chcę — A przyszłość — któż ją zgadnie —
— Taka miłość niéma przyszłości — odpowiedziała Hrabina — Pan jesteś młody, nadto młody, ja złamana życiem, zestarzała na sercu — pan masz nadzieję, ja nauczyłam się żadnéj nie wierzyć — nie wierzyć nikomu.
— Nawet młodemu ognistemu sercu jak moje? zawołał Staś.
— Mniéj niż czemukolwiek bądź w świecie — mówiła Hrabina. Alboż pan się znasz, alboż pan możesz zaręczyć za siebie — Może być, przypuszczam, że dzisiaj, na chwilę uderzyło panu serce, żeś pokochał. Lecz czyż mnie kochasz? Nie — kobiétę tylko — Potrzebowałeś kochać — nie miałeś kogo i obróciłeś się do mnie. Kto wié, czy twoja miłość, nie jest obelgą dla mnie? Może ci któś powiedział, żem miała jednego, dwóch kochanków, może mnie kto oczernił i zachciałeś zrobić sobie ze mnie igraszkę — Nieprawdaż? przyznaj —
— O! myślałem dotąd, że pani lepiéj znasz ludzi, odparł Staś żywo — Gdybym tylko chciał miłości, byłbym ją znalazł dawno; jednakże czyste i wolne mam serce. Zrobiłem wybór, nieszczęśliwy dla mnie, ale nieuchronny — Możesz mi pani wierzyć lub niewierzyć — nie będę przysięgał, ale dowiodę, że kocham dwudziestoletniém sercem, całém, gorącém sercem młodzieńca —
Hrabina spójrzała mu w oczy, podała rękę w milczeniu i westchnęła. Staś do ust ją przycisnął. Powozy nadchodziły i Miss Fanny nadbiegła, pokazując bukiet nieśmiertelniczek i ostów.
W milczeniu długiém, spoglądając na piękną okolicę, wzgórza, doliny, gaje, dalekie wsie z trzykopulnemi cerkwiami, błyszczące stawy, wijące się po łąkach rzeczułki, na ruch wiejskiego gospodarstwa; dojechali do majątku, pani Pułkownikowéj Gorkowskiéj —
Na wzgórzu panującém nad okolicą, w pięknym niby-angielskim parku, stał dom a raczéj pałacyk pani Pułkownikowéj. Tuż za nim zielona łąka przerżnięta szerokim stawem, u którego końca szumiał murowany piekny, facjatą do domu obrócony młyn. Dziedziniec otaczały białe misterne sztachety z murowaną smakowną bramą. Na środku jego jaśniał klomb kwiatów, z którego teraz pozostało tylko, kilka zimnem wczesném powarzonych Dalij i astry. Cały przód domu zajmowała galerja, z piękną balustradą, a tuż nad dach zwieszały się akacje, których kształty piękne, dawały się rozpoznać, mimo że im już brakło liści.— Na prawo i lewo przystojne domki mieściły kuchnie i mieszkania officjalistów. — Czystość była wyszukana, bo nawet przed temi domkami gdzie bywa najczęściéj, choć trochę śmiécia na dowód jak u nas słudzy, potrzeby wdzięku czystości nieznają — wysypano było piaskiem i zamieciono.
Lekka kratka osłaniała drzwi wchodowe, a na niéj rozpięta vigne vierge, czerwieniała jesienną swą barwą.
N’est-ce pas, c’est bien joli?
Spytała Hrabina Stasia, który się pilnie przypatrywał wszystkiemu.
C’est assez joli — odpowiedział Staś — Wysiadali, a w ganku Hrabia z fajką ich spotkał.
— Alfred, rzekł, fait la cour à Madame ja sobie z fajką wyszedłem, żeby mu nieprzeszkadzać — Myśmy tu już od pół godziny.
— Bardzo wierzę — odpowiedziała Hrabina, bośmy niezmiernie długo czekali na konie.
Salon pułkownikowéj i całe wnętrze jéj domu, odpowiadało powziętemu o nich mniemaniu: Wiele było wykwintu i smaku nawet w urządzeniu wszystkiego — pachniało, jaśniało, dzwięczało, przymilało się tu wszystko, wyciągało ramiona, mówiło — kocham ciebie — Trochę tylko może za nadto było wszystkiego, nadto fraszek, nadto mebli, nadto stroju i przyboru, nadto wyrachowania i pretensij.
Wielki salon, z którego drzwi szklanne wychodziły na ogród, zastawiony był bardzo pięknemi meblami, obitemi niebieskim adamaszkiem. Tegoż koloru z białym, firanki i portjery; obicie białe w kwiaty, zakończone w górze festonami. Piękne piano Erarda — kilka stolików, dwie kanapy, krzesła, fotele, console, serwantki, stały po pod ścianami i wśrodku nawet salonu. Na stolikach pełno było xiążek, nót, rycin, fraszek ułożonych wdzięcznie, ale nie rzuconych od niechcenia, ułożonych widocznie.
Piękne statuetki na kominie marmurowym przeglądały się w zwierciedle, które nad niemi wstawione było. Dobrane barwą i rysunkiem dywany, zaściélały w znacznéj części podłogę. Bliżéj okien mnóstwo wazonów z kwiatami, ustawionych w dwa wonne klomby. Powietrze pełne było ich woni i woni nieznanych jakichś zapachów, dolatujących z dwóch przytykających pokojów.
Na wielkim stole przed kanapą, ogromny bukiet oranżeryjnych kwiatów, okrywał wazon staréj saskiéj porcelany przedziwnéj piękności.
Staś niemógł się wydziwić wytworowi i piękności tego salonu, urządzonego prawdziwie con amore, z uczuciem jakie tylko kobiéta potrafi wlać w ubranie mieszkania, z uczuciem którego nie zastąpi nigdy przepych, złocenia i kosztowności.
— Ta kobiéta ma czucie! rzekł do siebie mimowolnie Staś, wprowadzając Hrabinę.
We drzwiach spotkała ich Pułkownikowa, która na ten raz cale inaczéj wydała się Stasiowi, może dla tego, że ją pokochał za jéj dom i salon. Ubrana była świéżo, ale niewytwornie, wydawała się młoda, nawet zdawało się że nie miała pretensij. Z słodkim uśmiéchem przyjęła ich u drzwi i powitawszy Stasia kilką grzecznemi słowy, spuszczeniem oczu, ukłonem, powiodła Hrabinę do kanapy. Natychmiast zajęła się przyjęciem gości z największą troskliwością, przewidując kogo czém zabawi, co kogo zajmie, gdzie komu będzie lepiéj. Gdy podawano herbatę, wiedziała jak ją nalać dla kogo, jakie frukta podać komu. Nie zapomniała nawet że Miss Fanny, bardzo lubi winogrona i więcéj ich niż innym, angielce przyniosła. Wszystkich tém ujęła niewymównie, a sama tak zdawała się być szczęśliwa usługując swym gościom.
— Szkoda że zimno, rzekła po chwili, pokazałabym mój ogród państwu — wiele zyskał tego roku. — Ja tak lubię mój ogród. Nieprawdaż? obracając się do Stasia, że ogród to przyjaciel, to pociecha w samotności?
— O! zapewne, odpowiedział Staś, a przetwarzać swój ogród, upiękniać, dodawać w nim, przemieniać, staje się prawie namiętnością, i tak silnie zajmuje.
— Ja niewiem czybym żyła bez xiążki, bez ogrodu i kwiatków, odezwała się z westchnieniem Pułkownikowa. Kiedy kto sam jeden jak ja, bez przyjaciół, bez —
— Bez przyjaciół — przerwała Hrabina — możeż że to powiedziéć — a my wszyscy —
Pułkownikowa podziękowała wdzięcznie, ale tak jakby powiedziéć chciała — Toż to przyjaźń?
— Najlepsi przyjaciele, mówiła daléj, nie mogą być zawsze ze mną, zastępują ich xiążki, ogród mój, kwiatki. — Jeśli o kim to o nich powiedziéć można — ils sont d’un commerce sur. Prawda, uwiędnie czasem kwiatek, nie przyjmie się drzewo, znudzi xiążka — ale cóż nie więdnie i co nie nudzi?
Alfred, który gryzł gałkę złoconą swojéj laski, odezwał się z uśmiéchem —
— Jeśli pani niéma przyjaciół nad xiążki i kwiatki, to chyba dla tego, że niechce.
Pułkownikowa spuściła oczy, widocznie bała się Alfreda i ile razy przypomniała sobie bytność jego, traciła swobodę, lękała się ust otworzyć. Tak i teraz się stało, odwróciła się i podała Album Hrabinie, a Stasia po cichu prosiła aby zagrał na fortepianie.
— Dawno nie grałem, odezwał się Staś — zapomniałem wszystkiego, u wuja nawet niémam fortepianu —
— Jakże mi pana żal, odpowiedziała szybko Pułkownikowa podnosząc oczy na niego — Ja umiem czuć, co to jest niemiéć fortepianu — Gdyby się godziło być natrętną przy piérwszém prawie poznaniu, ofiarowałabym panu do użycia póki tu będziesz, wyborne piano Streichera —
Staś nie wiedział co na to odpowiedziéć —
— Wszak pan pozwolisz, abym mu je przysłała?
— Ale pani —
— Pozwól mi pan przyjemności usłużenia mu.
Staś zmięszany ukłonił się; Hrabina żywo poprawiła loki i wstała z krzesełka. Wdzięczności pełne spójrzenie Stasia, rzucone na Pułkownikowę pomięszało ją; wzięła za kapelusz i zabiérała się do odjazdu. Postrzegłszy to Pułkownikowa pobiegła za nią.
— Jakto? zawołała — tak prędko! już chcecie odjeżdżać? Ale to niepodobna — Ale to się niegodzi —
— Tak już późno —
— Ale tak blisko, i xiężyc świéci i droga tak dobra —
— Musiemy powracać.
— Zrobisz mi łaskę i zostaniesz na kolacją — n’est ce pas?
— Prawdziwie że niemożemy.
— Panie Hrabio — zawołała Pułkownikowa podbiegając ku niemu — zrób mi tę łaskę proś żony, aby pozostała z nami — nie daje mi się uprosić — może będziesz szczęśliwszy.
Hrabia, który sapał na krzesełku podniósł głowę —
Chère Julie, restons je vous prie. —
Hrabina z groźną minką obróciła się ku niemu —
— Zapominasz, że oczekujemy gości —
— A! a! c’est vrai, nieszczęściem.
— Ale panów, obracając się do Alfreda i Stasia, zawołała Pułkownikowa, nic nie nagli?
Alfred, który rad był pozostać skłonił się, Staś co chciał towarzyszyć Hrabinie, spójrzał się na nią. Julja dała mu znak, aby pozostał — Położyli więc kapelusze i podawszy salopy odjeżdżającym, wrócili do salonu.
Zmiérzchało już — Pułkownikowa podwoiła grzeczności, przymileń dla gości, rozbroiła nawet Alfreda, który ze wszystkiego i zawsze żartował, a na ten raz słodszym się stał niż kiedy.
Co do Stasia, ten po odjeździe Hrabinéj, ożywił się, zaczął mówić o muzyce, o literaturze, o kwiatkach, o ogrodzie i ani się spostrzegł, jak zupełnie ściemniało, a co gorzéj zachmurzyło się.
Czas było pożegnać Pułkownikowę, która tak wdzięcznie dziękowała Stasiowi za kilka chwil spędzonych w jéj domu, tak słodko spoglądała na niego, tak mile uśmiéchała mu się, że na chwilę zawróciła mu głowę. Biédny Alfred, bardziéj niż kiedy, myślał starać się o Pułkownikowę; i milczący siadł do powozu ze Stasiem. Staś go odprowadził do Hrabiostwa — Przez drogę oba milczeli, Staś o Hrabinéj znowu, on o Pułkownikowéj myśląc. Nadto było późno, aby wstąpić mógł Staś do Hrabiów; pożegnał Alfreda przed officyną i kazał jechać do domu.
Ciemność była prawdziwéj jesiennéj nocy, xiężyc jeszcze nie zszedł, chmury naciągnęły na niebo, dészcz lał potokami. Droga popsuła się zupełnie, w kilku godzinach jak to bywa na Wołyniu; glina lepiła się do kół, powóz zataczał i co chwila przechylał w wodomyje. Woznica zaledwie mógł po kałużach błysnących drogę rozróżnić; a podchmielony trochę, wziął się w lewo zamiast w prawo, i pojechał w ciemny gaj dębowy. Postrzegł to Staś, ale w ówczas dopiéro, gdy już nie czas było powracać nazad, kazał więc powoli jechać daléj, w nadziei natrafienia na wieś, dwór lub karczmę gęsto w téj stronie rozsypane. Obwinąwszy się w płaszcz, dumał tymczasem o swojej Julij i rozbiérał każdy jéj wyraz, z ostatniéj rozmowy.
— Miłość taka niéma przyszłości! powiedziała Hrabina i Staś z jakimś smutkiem miłym sercu, powtarzał sobie te słowa. Miłość to nie powszednia, nie codzienna, nie taka, jaką widujem i spotykamy co chwila — inna to miłość, dziwaczna, rozpaczliwa, bez przyszłości, smutna i straszna.
Któremuż z młodych ludzi nie zdaje się że jego miłość jest zupełnie różną od wszystkich poprzedzających i nastąpić po niéj mogących, któremu się nie śni, że jest bohaterem, że kocha na skalę olbrzyma i że z téj miłości excentrycznéj, wykwitną wielkie wstrząśnienia, wielkie rozkosze, jakich pragnie i potrzebuje do życia??
Tak było ze Stasiom — jemu się zdało, że osnuł sobie dziwaczną i pełną wzruszeń, pełną cudów przyszłość — on nie pojmował jeszcze ani siebie, ani swojego położenia. To co go powinno było przestraszać, przywiązanie ostatnie kobiéty przekwitającéj, przywiązanie natrętne, namiętne, rozpaczne, radowało go, uśmiéchało mu się — niedoświadczony pragnął wielkiéj miłości i cieszył się widząc jéj zawiązek.
Zabłysnęło światełko w dole, jedno, drugie, trzecie, dziesiąte, zbliżali się do wioski zbudowanéj na górach po nad stawem, w którym teraz odbijały się drobne okienka chat wieśniaczych. Powoli spuścili się wąwozem i stanęli u wrót zajezdnéj karczmy. Trzeba w niéj było noc przepędzić; ale wszedłszy wewnątrz Staś wolał już starać się przewodnika do domu, tak niepodobném zdało mu się zmieścić się w niéj z końmi i ludźmi.
Była to karczemka nie na wielkim trakcie, ale tylko dla wsi postawiona, od niepamiętnych czasów niezawitał do niéj podróżny. Sieni pełne były drew, połamanych wozów, starych sani, bydła, kóz, siana, stósów cegły i błota. Dészcz lał przez dach jak na podwórzu. Jedna wielka izba i mały alkierzyk, składały całą karczmę. — Liczna rodzina żydowska zajmowała prawie obie izby; o alkiérzu nie było nawet co myśléć, bo tam całe gospodarstwo żydowskie się ścisnęło, do koła dwóch łóżek betami wysoko przykrytych. Trzy żydówki kręciły się około pieczywa bułek, czwarta cedziła mléko, dwa bachury łaziły po podłodze, a jeden leżał w kołysce.
W piérwszéj izbie, oprócz drew, kupy kartofli, szynkownéj szafy, stoła, ławek, szeroko na izbę występującego pieca i komina, stały dwa żydowskie łóżka, warsztat tkacki i kilka beczek różnéj wielkości. — Za stołem chłopi pili i rozprawiali, jeden stary siedział nieco opodal, oparty na kiju.
Staś niepojmował, jak tu potrafi przenocować, zwłaszcza, że jedno wolne miejsce, w pośrodku izby zajmowała kałuża, z łaski dészczu przez dach i pułap przeciekającego, coraz powiększająca się. Wprawdzie chłopi pozdejmowawszy czapki usunęli się nieco i zostawili podróżnemu miejsce przy stole, ale na przedstawienia arędarza, aby się do domów rozeszli, żadną miarą, przystać nie chcieli, odwołując się do Stasia, że nie zechce ich wypędzać zapewne. i
Staś kazał im jeszcze dać wódki, w nadziei, że którego na przewodnika namówi — Próżném to jednak było, bo wszyscy zgodnie (z arędarzem) namawiali go, aby czekał do rana, gdyż po nocy i w dészcz, mógłby powóz połamać i konie pokaléczyć.
Wciągniono więc przez ciasne wrota koczyk, wyprzągłszy parę koni, urządzono jakokolwiek żłób i drabinę, a nasz podróżny zdecydował się łatwo przepędzić noc z chłopkami, którzy ośmieliwszy się, zaczęli mu opowiadać o swojéj biédzie, o swojém życiu, panach; arędarzu. — Jakkolwiek dla kogo innego, to opowiadanie nie miałoby może interessu, Staś je przyjął z wdzięcznością, wolał to niż posępne milczenie, noc całą bezsenną. Doléwał więc piwa i wódki, płacąc za pogadankę wieśniaczą i tak ich rozochocił, że w końcu stary oparty na kiju Sawka; podchmieliwszy sobie nieco; jął mu obszernie dzieje swojego życia opowiadać. Czemuż bym ich wam nie miał powtórzyć??






ROZDZIAŁ IV.
HISTORJA SAWKI.



Mamże wam powtórzyć ją wyrazy i stylem jakimi poczciwy wieśniak opowiadał? Ciężko by wam było jéj słuchać panowie czytelnicy, nieprzywykli do tak długiéj a tak prostéj powieści. Lubicie wy prawda kury, ale kiedy wam je kucharz przyprawi truflami, podleje sosem i do niepoznania ubierze po swojemu, tak, że kura będzie się mogła nazwać pulardą i niedosmakujecie się w niéj kwoczki kuséj, która wczoraj jeszcze wesoło grzebała na śmiecisku. To się właśnie dzieje i z powieścią, lubicie prostą powieść z wiejskiego śmieciska, która jeszcze wczoraj była żywa i trzepotała skrzydłami; ale trzeba ją wam ubrać, przyprawić, smak jéj zaostrzyć. Pojmując to dobrze, postanowiłem dla waszéj zabawki, zepsuć mojém opowiadaniem, prostą Sawki historją.
Sawka Karpowicz (takie było nazwisko jego rodu, bo i chłopi je mają z przeproszeniem Jaśnie Wielmożnych) Sawka urodził się we wsi Hrabiego Gronostajskiego, leżącéj na naszym wesołym i urodzajnym Wołyniu, który ubrany w zielone gaje i złocone łany, przecięty rzekami i strumieniami niebieskiemi, wygrzéwa się spokojny na słońcu, nie kłopocząc o swoje jutro, wycinając zielone gaje, rozsypując złote ziarno swych łanów i dając zarastać rzékom swoim i stawom.
O! na Wołyniu to życie, tu szlachetka jaki taki, jeździ, jé, pije, ubiéra się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcéj niż cały klucz gdzieindziéj. —
Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi. — Biédny Sawka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie ciemne i smrodliwe, wydziérają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom, jak na szyderstwo, że się dobrze mają i miéć powinni.
W staréj chacie, stojącéj na końcu sioła, nie daleko paradnéj karczmy bogatego arendarza, ujrzał dzień biały i ujrzawszy zapłakał Sawka, bo przeczuł życie nędzy, pracy, znoju i ciężkiego poddaństwa. Matka jego Hrypina leżała sama na mizerném łóżku, w chacie, wszystkich tego dnia wygnali na pańszczyznę. Był to czas żniwa i kosowicy; mąż poszedł z kosą, brat z siérpem, siostra z przewiąsłami na jarzynny łan, dzieci pozabiérali na pastuszków, do ogrodu pańskiego i Bóg wié gdzie. Jedno tylko pozostało, co jéj wody podawszy, gdy ją bóle wzięły, pobiegło po starą Czyżychę. Czyżychy przecie Ekonom na pańszczyznę nie wygnał, bo jéj i Ekonom się obawiał trochę, choć się do tego nie przyznawał.
Stara Czyżycha była czarownicą, babą lékarką, płaczką na wszystkich pogrzebach, swachą na wszystkich weselach, kumą na wszystkich chrzcinach. Bez niéj się nic dobrego i nic złego w wiosce nie stało.
Kto z nią żył zgodnie w wiosce, dobrze mu z tém było, kto ją zaczepił, ruski miesiąc popamiętał. Bo Czyżycha nasyłała płaksy na dzieci, kręciła zawiertki w zbożu, osypywała — miała choroby i nędzę na swoje posługi — a komu licha nawarzyła, to się z niego łatwo nie wyskrobał. — A komu drużbą Czyżycha, to go w najcięższym razie wspomoże. — Chłopak od Hrypiny pobiegł po Czyżychę.
Zastał ją na progu chałupy, co stała pod Cerkwią starą, siedziała znachorka na progu, podparłszy się ręką pod brodę, suszyła ziele jakieś na słońcu. A jak postrzegła chłopca z daleka, nim słowo powiedział, odgadła z czém przyszedł.
— Dobry deń matko!
— Dobry deń synku — Do Hrypiny pewnie chcesz mnie prowadzić. Jéj to już czas byłoby rodzić, bo donosiła syna do pory — powiédźcie że zaraz idę.
A chłopiec jak stał, tak ze strachu i podziwienia wrył się i niewiedział co począć; aż mu Czyżycha powiedziała —
— Nie stój Parchomie, i nie wyszczérzaj zębów, a ruszaj nazad do chaty, bo tam matce, wody niéma komu podać, pewnie Ekonom wszystkich wygonił w pole, ta i na łąki.
I chłopiec zawrócił się, pobiegł do matki i krzyczącą w bólach pocieszał.
— Nie turbujcie się matuniu, Czyżycha zgadła żeście słaba, i oto już tu idzie — tylko co jéj nie widać.
Aż za chwilę z garnuszkiem pod pachą, z pękiem ziela różnego w ręku, wtoczyła się Czyżycha i do łóżka słabéj przyszła.
— Dobry deń matko Hrypino, rzekła, syna rodzicie, pociechę na stare lata — Da Bóg będą chrzciny, ta i miód! Niefrasujcie się, nic wam nie będzie. Ciężko to rodzić paniom białym, co w sobie dzieci duszą, siedząc a wzdychając za stołem, ale nam, choć z tém łatwiej! Żeby czego jak tego! Jest kowal kowalicha, to będzie tego licha! Ale złe przysłowie, bo dzieci Boży dar, i pomoc i pociecha na starość —
I tak mówiąc, żartując, kadząc, uwijając się, śmiejąc, dodając odwagi biédnéj Hrypinie, Czyżycha przyjęła na świat przychodzącego Sawkę.
— A co niemówiłam, że syn będzie! zawołała. Dał Bóg syna matko! cieszcie się.
I podała dziécię obmyte Hrypinie, która je pobożnie pobłogosławiła; a chłopaka pchnęła na łan skarbowy do ojca, aby mu dał znać o synie. —
— Niech się ojciec u Ekonoma wyprosi, powiedziała, ta i przyjdzie gotować się na chrzciny. Choć to jeszcze u was przednówek, bo za pańską pszenicą ledwieście sobie pewnie kopę zielonego żyta pochwycili na kaszę; ale trzeba się zastawić u żyda, byle sute chrzciny wzprawić dla syna. Już taki postawi Hryćko krupniku i miodu, i oleju wybije, bo to post, będziemy jedli i pili za zdrowie trzeciego chłopca, jak pili my i jedli, za tamtych dwóch, co się zdrowe chowają.
— Gdzie nam tam na chrzciny stać, słabym głosem powiedziała Hrypina — ciężéj to teraz jak bywało. Dawniéj z roku na rok co zeszło, teraz i sukmanę na przednówku przedali za chléb i kartoflami ledwie dopędzili do nowego żyta —
— Cicho — przerwała stara — cicho! nie skarżcie się, a bądźcie dobréj myśli — Jakoś to będzie. Dał Bóg syna, to da i na syna. Ot, i ja tam od siebie przyniosę, i u was się co taki w bodni znajdzie i arędarz pokredytuje, na to co tam Pan Bóg z pola da — A taki będą wesołe chrzciny.
To mówiąc kręciła się baba, koło Sawki, który krzyczał w niebogłosy, jakoby wymawiał matce, że go na świat biały wydała, gdy jéj o to nie prosił.
Tymczasem nadszedł ojciec z łąki z kosą na ramieniu i z płaczem radośnym syna wziął na ręce.
— Nu, dał wam Bóg trzeciego, powitała go Czyżycha, cieszcie się Hryćku, a pocałujcie Hrypinę. Tęgi chłopak, kiedyś was wyręczy, a wy będziecie jedli spokojnie kaszę za piecem. Idźcie tymczasem bić oléj, ta i po wódkę poszlijcie, bo się tu nie obejdzie bez niéj. A nie żałujcie na chrzciny.
— Kiedyż bo ciężko matko Czyżycho, ozwał się Hryćko —
— Oj, nie gadajcie tego, przerwała mu stara. Wy to zawsze lubicie się skarżyć, a takić to żyjecie jakoś. Jest na polu, będzie w stodole i na stole — nie pomrzemy z głodu; ot i ja wam coś przyniosę pobiegnę.
I wyszła, a Hryćko pozostał, ale nie z założonemi rękoma koło łóżka; poszedł zaraz w drugą stronę szukać po kątach i wyciągać gdzie co było lepszego, aby uczcić chrzciny, swojego trzeciego.
A choć we wsi było dość pusto, bo kto nie wyszedł w pole na łan pański, to na swój wyruszył, uciekając z chaty, aby go choć o pół dniu Ekonom do jakiéj roboty nie wygnał, wkrótce do Hrypiny zbiegać się zaczęły stare sąsiadki, i młodsze z pola nawet, którym szczególny fawor Ekonoma dozwolił tego. Biegły jedne z życzeniami, drugie z radami, te pożyczały czego brakło, tamte w robocie pomagały wesoło, i zaruszało się w pustéj chacie, ożyło, zakipiało gwarem.
Cóż dopiéro gdy z zachodzącém słońcem, powróciła gromada z pola! Dopiéro to toczył się kto żył do Hryćkowéj chaty. I było tak aż do chrzcin, i dzień jeszcze po chrzcinach bo sute były, a wódki na wódki na nich nie brakowało i popili się kto żyw był, nawet gumienny, łanowy, wójt, pop, diak i starosta cerkiewny.
Otoż jak przyszedł na świat Sawka, który urodziwszy się płakał, płakał przy chrzcie gdy się wszyscy śmieli, płakał ciągle, choć mu się jeszcze uśmiechało wszystko i pełna pierś matki, wróżyć zdawała dostatnie życie.
Mamyż mówić jak się wychował? Jestli wychowanie jakie, wyobrażenie wychowania u naszych wieśniaków — Co umieją, czém są, tém się stają, sami o tém niewiedząc, i bez pracy tych co ich otaczają. Świat im się daje poznać, uderzając ich w oczy całą nagością swoją, potrzeba pracy, konieczność cierpienia, nie słowy, ale rzeczą przychodzi do ich serca —
Zaledwie pierś matki wyschłą porzucił i czołgać się począł, chłopak zdany na ręce mało co starszéj siostry, lub brata, wygrzéwa się w piasku lub błocie przed chatą, razem z kurami domowego śmieciska i starą lochą gospodynią podwórza. — Często krzykiem i płaczem okupuje on kawałek chleba, zimny kartofel, któren zgłodniałemu nie prędko matczyna ręka podaje. Często o krómkę spleśniałą walczyć musi z równie głodnemi psem i kotem, uczy się wzywać litości i niedarować swego. — Wydziéra matce płaczem, zwierzęciu napastnemu siłą. Lecz oto rośnie chłopię na słońcu, na dészczu, na wygrzanéj ziemi, mimo niedostatku, mimo głodu, rozrasta się jak roślina, któréj ziarno ma tyle siły, że jéj z ziemi niepotrzebuje i karmi się potężnie na wydmie piaszczystéj. — Ledwie powstał na nogi, nie może zostać bezużytecznym w chacie; większy już jego kawałek chleba, większa miska strawy, ale tuż praca, tuż obowiązki zaraz. Jeszcze na niepewnych kołysze się nogach, już pasie gęsi na wiejskim wygonie, już pilnuje cieląt, które szukają zielonéj trawy w burzanach dzikiego bzu, za wśią rosnących, już ojcu nosi dwojaczki w pole, już w chacie tysiące posług czynić musi. I nie zapłacze dziecina od znoju i pracy, chyba go psy nastraszą, chyba mu się garnki potłuką i matka obije i ojciec za czuprynę podgoloną wytarga. — Już mały, a potrzebny i rozum mu rośnie z siłami.
Patrzcie co umié Sawka, choć on chłopięciem takiém ledwie, jakie u panów chodzi z niańką na paskach. — W Cerkwi żegna się i czołem bije, gdy wiodą zmarłego z bochenkiem chleba na białéj trumnie, on rzuci garść piasku pod koła wozu, gdy pan przejeżdża, on się do ziemi pokłoni, aż długiemi włosy proch przed nim zamiecie; on wié gdzie wypas wolny, gdzie szkoda, on zna wieś i chaty, on poznał miary, on odróżni swoje bydełko od cudzego, swoje siedmioro owiec od sąsiednich choć i te i te czarne i kudłate, on wié drogę do siół sąsiednich, do lasu, do karczemki na rozdróżu, gdzie ojciec często przesiaduje. — A w głowie chłopca już obrazy świata i wyobrażenia obowiązków ułożyły się porządnie i wybiły dobitnie na wieki. On już dójrzał nieodrosłszy od ziemi, on wszystko wié i niczego nie ciekawy wkrótce, a wszystkiego zazdrośny. A nikt, nikt, nie powiedział mu jeszcze co dobre, co złe; on dobre tłumaczy korzyścią, a złe cierpieniem, posłuszeństwo strachem, miłość potrzebą. O biédne, stokroć biédne dziécię i dziwujecie się potém, że z seciny wyrastających samopas, dziko, jak chwasty pod płotami dzieci, wyrośnie dziesięć ostów i pokrzyw? Dziwcie się raczéj, że same osty i pokrzywy nie rosną.
A jednak kwitną i róże dziko, kwitną i lilje wonne wśród chwastów. Bo Bóg dobry i gdzie nie uczą ludzkie usta, tam uczy we śnie, uczy marzeniem, uczy przeczuciem, Aniół stróż, duch Boży i przychodzą im cnoty do serca, jak nasiona niebieskich kwiatów, nad wody, niewiedziéć z kąd, nie wiedziéć jak! Nieraz prawda, sto razy, na kielichu będzie kropla błota, na liściu plama rdzawa; ale jak się błotem nie umazać, rdzą nie zarazić, rosnąc w błocku na rudawinie. Darujcie im plamy!
Tak rosnął Sawka z drugiemi dziećmi, grzejąc się na progu chaty, póki się nie zerwał na nogi. Jeszcze czasem macierzyńskie oko zajrzało na dziecinę, póki chodzić siły nie miało, ale i wtedy poczęła się praca; i wtedy już nieraz pilnował Sawka schnącéj na słońcu pszenicy, hreczki, prosa, od ciekawych kur i jędycząt. A choć siły niemiał odpędzić natrętnego nawet wróbla, to krzyczał, póki kogo silniéjszego nie wywołał z chaty. A potém gdy począł chodzić, już był ojcu i matce posługą — udźwignął dwojaczki, mógł dzbanek przyniéść z wodą, ognia w garnku pożyczyć od sąsiada.
I zaraz myśléć począł, a piérwsze co się w małéj głowie jego pomieściło, — było: trzeba na chléb pracować.
Z tą myślą rosnął postępując od straży gęsi, do pastuszenia cieląt, wyganiania owieczek, do chwili wielkiéj, chwili wyjścia na człowieka, gdy został poganiaczem u pługa i trzaskał z bicza za kluką bron skarbowych.
Sawka był jednym z najroztropniejszych chłopców we wsi, z oczu jego biła pojętność i ta żądza ciekawa nauczenia się czegoś, stania się użytecznym. Nigdy nie zaleniwiał, nigdy nie zapragnął spoczynku, nigdy się nieodkradł od pracy, zawsze był do niéj gotów, z uśmiéchem, z poskokiem.
W wolne chwile, on dumał na progu chaty o jutrzejszéj robocie, lub budował te młynki na wezbranych strumykach pośród drogi, któreście nieraz może po wsiach widzieli. Kochali téż rodzice najmłodsze dziécię; ale kochali po swojemu, nie po naszemu. Większą kromką chleba, tłuściejszą miską strawy, liczbą kartofel tłumaczyła się ta miłość rodzicielska, która inaczéj objawić się nie mogła. Rzadki był uścisk matki, rzadszy pocałunek ojca, a najrzadszy wzgląd na młode lata, gdy szło o pomoc w pracy. Ale gdy zasypiał, przykryła go matka swoją świtą, ojciec sprawił buty za ostatni grosz i białą uszył sukmanę naszywaną sznurami z kapturem, w któréj Sawce było; jak się czerwonym pasem podpasał, tak wesoło, że się śmiał nieustannie idąc do Cerkwi, w Cerkwi saméj i powróciwszy jeszcze, gdy już chowali białą sukmanę i zdjęli kraśny pas. —
I tak szły mu te szczęśliwe lata młode — już w pracy ciężkiéj na wiek, przecięte tylko niewielą, przyjemnościami. Ale jak było, było mu dobrze i nie skarżył się.
Tak Sawka, dobiegł lat kilkunastu i został chłopakiem liczącym się w chacie, potrzebnym. Już się rodzicom wypłacił, matce za chwilę boleści, ojcu za pas i sukmanę. —
Dotąd wesoły był i raźny, ale niedługo, niedługo; bo téż Bóg nasłał na chatę ciężkie lata. Naprzód zmienił się dawny Ekonom, który jakkolwiek ciężki, dawał się przecie ubłagać włóczebném, kwatérką, czarnymi oczyma dziewcząt i pokłonami panów gospodarzy. Hrabia właściciel wioski, wyjechał nagle, zostawując rządy chciwemu Pełnomocnikowi, któren zaraz pozmieniał podręcznych i nowy uciążliwszy jeszcze niż kiedy, porządek wprowadził. Niedość że nie było karbów, tabelli i pańszczyzny, nie dość że dni kobiéce nie liczyły się za nic, że prządki w dzień szły do Rządcy na folwark, nie dość że trzeba było wychodzić z chaty, gdy szarzało na dzień, czekając nie raz świtu w polu; ale jeszcze potworzono daniny i osypy nowe, któremi przemyślny plenipotent zwiększał swoje dochody.
Padła na całe sioło żałoba i nastały dni okropnego ucisku. Nikt skarżyć się nieśmiał, bo któż nie wié, co skarga podwładnych? Za skargę wyciśniętą nadużyciem, karzą gorzéj niż za nieposłuszeństwo, niż za swawolę i bezprawia — łatwiéj darują złodziejowi, niż temu co się śmié skarżyć, choć Bóg widzi, że nieraz wytrzymać trudno, niepodobna!
Nowy Ekonom, jak zwykle nowi, począł od chłost niemiłosiernych, od zaszczepienia grozy i wpojenia posłuszeństwa. Było czy nie było za co, on bił i bił od rana do wieczora. A gdy który do Rządcy poszedł i poskarżył się, to Rządca poprawił jeszcze po Ekonomie — Pan był daleko, Bóg wysoko, jak mówi proste przysłowie, a rosa oczy wyjadała.
W chacie Sawki nie było mołodycy hożéj coby uśmiéchem wyciśniętym strachem, Ekonoma poskromić mogła, nie było dostatku, którym by się dał ująć; siemja nie wielka, a gnali ich bezustanku. Starszego brata zajęli na pastuszka do owiec i odebrawszy go, choć za to nie odliczali ani pańszczyzny, ani dni letnich, ani kop, ani czynszu, jeszcze go chacie karmić kazali. Drugi brat chodził już za pługiem jako tako na swojém polu, to téż nie postał w chacie dnia jednego. Ojciec raz wraz szedł do pracy, matka podobnie — ledwie się czasem jeden Sawka zostawał u wygasłego ognia, zimną strawę roznosząc na cztéry strony, ojcu, matce i braciom! Ciężkie było życie, a wzdychając podoływali mu jednakże, tylko starszy brat bity co dzień we dworze, popuścił głowę i ręce, pobladł, zachorzał, zakaszlał, zachrypiał, słabnął chodząc za owieczkami — i w jesieni umarł.
Jak umarł, to mu zbili z cztérech opółków trumienkę i przedali pas, żeby dobrodziejowi za pogrzeb zapłacić, i popłakała matka i zadumał się ojciec i zawodzili na pogrzebie wiodąc go na mogiłki, a gdy pochowali, zapili, powzdychali, postawili krzyżyk w głowach, położyli kamień na nogach, posadzili brzozę na piersi, ta i zapomnieli o Parchomie —
— Tak mu było przeznaczono! mówiła Hrypina płacząc — A ojciec powtarzał —
— Pójdziemy i my za nim!
A stara Czyżycha, co się jeszcze włóczyła nałajała ojcu i matce.
— Porzućcie narzekać — Bóg dał, Bóg wziął, a kto jemu życia skrócił, ten odpowie za niego. Wam jeszcze dwóch zostało, nie każdy i tyle ma — nie zakładajcie rąk, otrzyjcie oczy, ta do roboty.
Tak się i stało, w tydzień, przy pracy, przy doskwiérających trudach, musieli biédacy zapomniéć o starszym synu. — A na miejsce najstarszego, wzięto średniego z chaty, choć ojciec trzy razy ze łzami prosił Ekonoma, aby mu go zostawił, choć dziesięć razy matka podchodziła do Ekonomowéj i wyniosła z domu do ostatniéj kury, do ostatniego lnu dziesiątka. Ekonomowa gładziła ją pod brodę, brała podarki, obiecywała instancją do męża, a dla tego chłopaka nie puszczali. Gdy Hrypina ostatni raz z próżnemi rękoma przyszła na folwark, zbyła ją pani Wolska kwaśną miną i na tém się skończyło. Hrypina milcząca, z suchemi oczyma powróciła do chaty. W chacie rady dać sobie nie było można, nie było nie raz komu jedzenia zgotować, gdy gospodarza i gospodynią wójt wypędził, a jeden Sawka pozostał, jeśli i tego nie użyto jeszcze. Hryćko chodził zasępiony, blady i siadywał w progu chaty patrząc w milczeniu na mogilnik, któren widać było na wzgórzu, między brzozy i dębami, najéżony krzyżami i posypany mogiłkami.
A Czyżycha, która się jeszcze włóczyła pocieszała ich po swojemu, wyschłą kiwając, ręką przeciw dworu.
— Było dobre, nastało złe, przejdzie złe, dobre będzie. Nie wiekować tu jemu, nie stanie Ekonoma, a taki chłop chłopem zostanie.
— Ależ matko nie wytrzymamy! mówił Hryćko —
— Ej wytrzymacie i przetrzymacie jego szepleniła stara. Wierzcie mnie, przebyła ja wiele. Byli tu już różni — pamiętają ludzie pijaka Litwina i łotra tego, co to go pan uwolnił, a z chłopa, kapotowym zrobił, co się znęcał nad nami, jakby nie nasz był. Wzięli taki djabli obudwóch a my zostali. —
I szła daléj pocieszać, léczyć, babić, swatać i zawodzić z płaczkami.
Tymczasem miesiące za miesiącami płynęły, a ludziom się nie polepszało; owszem widno było spójrzawszy po wsi, jak w niéj rządy sprawiano.
Nie te to już było sioło co przedtém, z białemi chatami, z ryczącém, tłustém bydełkiem, z wesołym ludem, który raźny, ochoczy do pracy, biégł na hulankę niedzielną, do karczmy i białemi świtami, krasnemi pasami, sutemi czapkami, popisywał się w Cerkwi. — Chaty czarne i okopcone stały gdzieniegdzie waląc się i przechylając w tę i ową stronę — bydło chude, wymęczone, słabe, wracało z paszy z wciągniętemi bokami, ludzie smutni chodzili w powszedni dzień i święto w czarnych koszulach, w odartych świtach. Niedziela nie gromadziła ich do Cerkwi, bo się wstydzili pokazać w niéj ze swojém ubóstwem, nie szli téż ze skrzypki i cymbałami do karczmy, bo i pohulać za co nie było; ale gwałcąc dzień święty, musieli nieboracy, gdy im czasu w tygodniu robić co sobie nie zostawiono; biédz na swoje pola i sianożęci. Chudoba wypadła, owce wilcy wychwytali, świnie wystrzelali w szkodzie, drób wyszedł na podarki, ludzie chorzeli i marli — pusto było na siole. A dwór nie zważał na to i Rządzca co był najechał na folwark dwóma jednokościstemi szkapami, czwanił się teraz w koczobryku piątką koni w krakowskich chomontach. Ekonom co się przywlókł na mizernéj kobylinie, wioząc za sobą na wołowéj furmance żonę z blademi dzieciakami i zielony kuferek lekki bo pusty, jeździł teraz nejtyczanką, trzema gniadoszami i palił zalibocki tytuń z piankowéj fajki.
Lecz wróćmy do Sawki. I Sawka stracił wesołość przy pracy nad siły; ale nie skarżył się przed rodzicami, bo widział, że oni temu nie winni i rady nie dadzą, pracował z niémi, stękał z niémi, pomagając im i w robocie i w żalach. Był to już chłopak dorosły, co sam wiódł pług na pole, sam jechał do lasu, nie raz starego ojca wyręczył.
Ojcu téż już chorzało się i głowa posiwiała i niegolona porosła broda i plecy się pochyliły i nogi drżały. Matka także nieboraczka złamała się w pracy ustawicznéj, zestarzała i kaszlała, jak Parchom, a za kaszlem mówić często nie mogła. I nie było już Czyżychy, coby jéj ziela jakiego pić dała, bo starą Czyżychę wywieźli na mogiłki i pochowali, gdzie prosiła, pod starym dębem, zwanym dębem Iwana. A ten Iwan był to sławny niegdy bogacz na wsi, ale dawno temu pomarł, kiedy mu już stary dąb wyrósł nad głową; tylko go jeszcze przecie wspominali, bo był bogaty jak pan i gdyby był chciał to by był wioskę zakupił, tak miał wiele piéniędzy pozakopywanych w ogrodzie, w chacie, w stodole — I znaleźli ich trochę po śmierci, a resztę gdzieś tak ukrył, że nie mogli natrafić. Kopali synowie, kopał dwór, ale napróżno. —
Otoż tam i Czyżychę, koło niego pochowali, bo była jego rodu, z téj saméj chaty, która zubożała nareszcie i upadła tak, że pole pustką zostało i dwór je sobie zasiéwał, zostawiwszy tylko z łaski kawał ogrodu staréj Czyżysze.
Ojcu staremu, przychodziło nieraz na myśl ożenić którego syna; ale starszy przy dworze był u owiec pastuchem, a młodszy choć i lata miał jak trzeba, to ciężko go było ożenić bez pomocy dworu, bo chata podupadła, a na wesele to taki zawsze trzeba i na wódkę i na korowaj i na podarki i dla popa i na wszystko. Wesela nie zbyć wiatrem i słowem. A tu bardzo a bardzo zdałaby się młoda synowa w domu, bo Hrypina, chrypiła i kaszlała coraz to gorzéj i sąsiadki nie raz z litości, strawę przychodziły gotować, bo ona leżąc większą część roku, nie zdążała nawet tego.
Jednego wieczora słyszał Sawko, jak do ojca do chaty, wszedł stary sąsiad Jurko — siedli na ławie pod piecem i zaczęli rozmawiać po cichu.
— A co to będzie z nami? rzekł Jurko, toć to Hryćku kumie, co godzina to nowina, coraz gorzéj a gorzéj — A pókiż tego będzie —
— Sam Pan Bóg wié póki —
— Nu, czas żeby się to skończyło, daléj nas pogubi ze szczętem psia wiara Lach bez sumienia —
— Nie gadajcie tak głośno, znajdzie się co posłucha i do dworu poniesie —
— Bierz diabeł i dwór i donosczyków, ozwał się Jurko, nie długo już panowanie ich się skończy.
— Nu, to jak.
— Nie wiécie co zrobił łysy? (tak zwali Ekonoma.)
— Mało on narobił.
— Wczoraj tak obił Denisa Pilipowego, że się położył i pewnie nie wstanie. Będzie sąd, zjadą z miasta, ta i powiémy co on tu wyrabia —
— Oj! oj i bardzo go nastraszycie, odparł Hryćko — licho go nie weźmie! Wytrzęsie połowę trzosa, co go nabił przez ten czas jak się nad nami znęca, zapłaci i wysiecze na nowo, tych co przeciw niemu poświadczą.
— Nu, niechaj choć zapłaci — rzekł Jurko —
— A jak będzie goły, gorzéj nas będzie darł, odparł Hryćko — Uważaliście że teraz taki zwolniał jak poszył się i śpi dłużéj i na polu nie siedzi jak dawniéj. Niechaj no zholeje, będzie znowu taki diabeł jak był.
Jurko pokiwał głową i zamilkł.
— A kto wié, może my go wysadzim.
Hryćko westchnął.
— Niedoczekanie nasze.
— Poprobujem, rzekł Jurko, niech no cała gromada panom Sądowym zacznie śpiéwać, co tu było, co z nami wyrabiał, jak się znęcał, jak zdziérał; taki oni nie dadzą mu tu rządzić. Wszakże i niedaleko w Hrehorowie, było tak kubek w kubek z Ekonomem i wypędzili go.
— Poczekajcież, niechaj Denis umrze.
— Już ja nikomu śmierci nie życzył, rzekł Jurko, i Denis mnie krewniak, a niechajby umarł, bo by wioskę wybawił i my o nim jak o Dobrodzieju wspominali.
Gdy to mówili, wpadła z płaczem Pilipowa zawodząc.
— Oj dziécież ty moje, oj synkuż ty mój, na to ja ciebie hodowała, na to ja ciebie karmiła, na to ja pielęgnowała, żeby stara po tobie płakała —
— Co wam? spytał Hryćko.
— Oj! zapłakała stara, Denis mój, Denis.
— Zachorzał, ta i wyzdrowieje, rzekł Hryćko —
— Oj! niechorować już jemu, wołała matka, a zdrowemu leżéć w czarnéj ziemi.
— Umarł! krzyknął Jurko chwytając się z ławy.
— Oj biédnaż ja sierota, bez mego gołąbeczka, bez mego sokolika, bez mego Denysa! bez mego syna! Oj! biédnaż ja stara, z kijem mnie i z torbą w świat. Już chata upadła, już my poprzepadali.
— No! no, nie frasujcie się Pilipowa, rzekł Jurko, nie da wam Bóg zginąć, ot dawajcie znać do Popa dobrodzieja, taż to waszego syna pobił Ekonom i on z poboju umarł.
— Cała wieś widziała, szlochając i zawodząc, mówiła stara, bili go do krwi że się z ziemi zbity podniéść nie mógł, i położył się zawlókłszy do chaty, i nie wstał.
— Także i gadajcie matko i idźcie do popa, bo jak go schowają, to przepadnie wasza krzywda —
I w chwili cała się wieś poruszyła, choć to był wieczór, jęli starzy gromadzić się pod karczmę i szeptać po cichu — Zmawiali się jak mieli mówić na śledztwie. Stary Jurko rej wodził między najzawziętszemi nieprzyjaciołmi łysego, nie mógł mu on darować jednego kańczuga, któren spoczął mu na grżbiecie niewiedziéć za co — choć pracował równo z drugiemi.
I Wójt poszedł dać znać do dworu do Ekonoma o śmierci Denisa. A Ekonom przestraszywszy się pobiégł do popa, prosząc aby go pochował. Wprzód jednak dobiegła z płaczem stara Pilipowa i o wszystkiém Xiędzu doniosła. Xiądz odmówił pogrzebu — Napróżno Ekonom prosił, próżno ofiarował podarek, Pop nie dał się pokonać. Łysy szarpiąc resztę włosów, zły jak djabeł wyleciał z plebanij i popędził na folwarek. Na folwarku piekło, hałas, krzyk. Rządzca wali wszystko na Ekonoma i stawi mu się groźno. Niéma rady, potrzeba gromadę przekupić, aby nic nie mówiła na śledztwie. Choć noc, choć słotna pora, bieży łysy pod karczmę. Kwaśno mu się zrobiło, gdy ujrzał pod wsią lud kupami gromadzący się i szepczący po cichu, domyślił się, że na niego się umawiają.
Jak nie swój wszedł do pustéj izby gościnnéj i posłał Wójta po ludzi — Gromada przyszła w ponurém milczeniu — Ekonom nie wiedział jak począć; ale złagodniał jak baranek, nie klął, nie rzucał się, nie piorunował, nie posyłał z diabłami.
— Dzieci moje, rzekł.
— Dobry z ciebie ojciec — szepnęli starzy w dumie —
— Zrobił tu się przypadek —
Milczeli, on potniał i czerwieniał mówiąc.
— Denis Pylipiuk umarł. Nu, umarł to i wieczny mu odpoczynek. Co dziwnego, chorował dwa tygodnie i skończył. A tu szalona ta Pilipowa do mnie się uczepiła, że ja go pobił. A jak ja jego bił? Toż wy wiécie wszyscy, ja go tylko trącił, on dawno był chory, jabym się był bał go ruszyć — A pop zły na mnie, że ja jemu nie pozwalam was obdziérać moje dzieci i mówi że go nie pochowa. — Trzeba śledstwa, będzie śledstwo — A wy moje diteńki powiécie prawdę świętą, chorował, umarł. Ekonom nikogo nie bił, nie zabijał, i jemu nic nie zrobił!
Skończył, wszyscy milczeli ponuro — Nareszcie Jurko wyszedł i pokłoniwszy się chciał cóś gadać — ale Ekonom mu przerwał.
— Nu, teraz wódki dla gromady! Hej! arędarz, daj wódki!
— Bardzo dziękujemy, rzekł Jurko, nie potrzeba nam waszéj wódki i waszéj łaski —
— Co ty chamie?
— Nie gniewajcie się, mówił Jurko — Skończyło się wasze panowanie, a co było i jak było, to powiémy, poświadczym wszyscy i krzyż pocałujem na to — Ot tak — płakali my, zapłaczecie i wy i wasze dzieci.
Ekonom chciał grozą, ale się pomiarkował, że to by jeszcze gorzéj było i znowu w prośby. Ale gromada, którą Jurka przykład ośmielił, głucha była na wszystko, a łysy próżno przepiwszy wódką do nich, gdy żaden usty nietknął nalanego kieliszka, jakby się wszyscy pić zarzekli, nazad uciekł do dworu.
Ale nie w ciemię bity, wyprawił zaraz Ekonomowę z dziećmi do gromady. Tu już inaczéj poczęła Jéjmość, i niezgorzéj, bo zaklinaniem, że tego więcéj nigdy nie będzie, że ona mężowi dawno mówiła, iż bić tak nie trzeba, że ona się wstawiała, prosiła za niémi — Nakoniec zawołała —
— Nie gubcie mnie i dzieci moich, zlitujcie się nad niémi niebożętami — Ja wam przysięgam, że mąż nietknie żadnego — Nie gubcie dzieci.
Aż wyszedł Hryćko i rzekł.
— A jak on nasze dzieci pogubił? A jak mego Parchoma na mogilnik wyprawił pracą i biciem. Mało my was prosili, nie gubcie naszych dzieci? Mało my chodzili do dworu i płakali a nic nie pomogło?
I rozeszła się gromada po wsi, a Ekonomowa z płaczem powróciła na folwark. Co tam była za scena, nie opiszę, cała noc przeszła na wymówkach, narzekaniach, przeklinaniach, bezsenna, straszliwa, jak kara za przestępstwo. Bo wiedział Ekonom, że w najszczęśliwszym przypadku, usunięty zostanie opłaciwszy się dobrze, doktorom, asessorom, i całemu Sądowi, i odarty, miejsca nie znajdzie prędko. Chléb to więc jego i dzieci, uchodził mu z ręki.
A po chatach szepty były i narady, zmawiali się starzy, jak i co mówić mieli, co kto wiedział, teraz wyniósł i wyrzucił i przypomniał, by winnego potępić. —
W świetlicy Pilipiukowéj, na górze, leżał zmarły Denys na środku, a matka zawodziła w kącie siedząc, ojciec stary płakał w progu, siostry ociérając oczy fartuchem gotowały coś przy wpół wygasłym ogniu. Pełna chata starych bab, które wchodzą i wychodzą, a w sieni szepczą z sobą kiwając głowami. Na stole flasza zielona z wódką, i raczą się staruchy, do łez rozczulając.
I Sawka wybiegł z chaty, ścieżką mimo studni i gruszy wdrapał się na górę, wszedł do chaty, stanął w progu; spójrzał na posiniałą twarz Denysa, aż mu się brat przypomniał i łza się potoczyła na rękaw świty. —
— Płakać i weselić się, rzekł w duchu, jeden umarł, a wszystkim lepiéj będzie! tylko żal staréj matki — I nasza tak płakała Parchoma, gdy go wieźli na mogilnik. Sława tobie i dzięki Denysie, bo ty umarłeś, żeby nas wybawić z ucisku, i będą ludzie w sto lat chodzić na twoją mogiłę a ciebie wspominać —!
I wyszedł po cichu, wracając zamyślony do chaty, w któréj tylko stara matka jęczała na łóżku, niemogąc już powstać, tak była osłabła. —
Nazajutrz koło południa, dzwoniły pocztowe kołokolczyki na drodze od miasteczka; ludzie powybiegali; jechali panowie Sądowi (jak ich nazywają pospolicie) z czerwonemi kołniérzami; i naprzód stanęli przed arędarzem dla rozwiedzenia się o słuchach chodzących. Tu ich otoczyło zaraz chłopstwo, ze skargami. Jurko stary przodkował; a gdy go spytał jakiś tam otyły urzędnik, z czego Denys umarł, odpowiedział w brew —
— Z poboju!
Wszyscy za nim drapiąc się trochę w głowy ciszéj lub głośniéj, powtórzyli — Z poboju. I Sawka co tam był przypadkiem dodał półgłosem także:
— Jak mój brat Parchom.
— Oj! Ekonom bo to, Ekonom, kończył Jurko, skórę z nas zdziéra — Od lat dwóch czy trzech jak tu siadł, my do siebie niepodobni. Chudoba wypadła, my zubożeli; a mało to ze zgryzoty, a mało to z głodu popuchłszy wymarło?
Śledstwo zajechało na folwark i tegoż dnia rozpoczęły się badania. Obejrzenie ciała okazało, że pobój świéży mógł się do śmierci przyczynić, chociaż zdało się i być mogło (doktór dał się zapłacić) że zmarły, umarł z nagłego napływu krwi do górnych trzewów i rodzaju apoplexij, mającéj przyczynę w usposobieniu jego, nie w tym przypadku — Tak ni czarno ni biało, osądził niemiec doktor, któren zebrawszy krocie, na urzędzie swym powiatowego lekarza, jeszcze się nie wahał przedawać za kilka rubli — Zeznania gromady, która pokonać się nie dała, ani ofiarami wódki, ani zaklęciami i prośbami Ekonoma, cale inny obrót dały rzeczy. Okazało się z nich, tyle nadużyć w zarządzie majątku, tyle ucisku, tyle bezprawiów, iż natychmiast Rządzcę, który ręce od wszystkiego umywał i walił wszystko na Ekonoma, zmuszono do odmiany podręcznego.
Wielka była radość gromady i cała wieś weseliła się przy pogrzebie Denysa, na którym tylko matka biédna z kilką krewnemi trzymając się trumny zawodziła. Reszta śpiéwała i hulała i hulała w karczmie. Wzięto podpiskę z Pana Ekonoma, iż więcéj nigdzie nie wejdzie w służbę, póki śledstwo nie zostanie skończoném; i gdy lud biédny szalał, on wyjeżdzał już z wioski. Na widok jego wózka, wybiegła zgraja kłaniając mu się nisko, prześpiéwując, szydząc, a cymbalista ze skrzypkami do wrót ostatnich za sioło go przeprowadzali.
Po tym wypadku, czy się Rządzca zląkł, czy się już do sytości napasł, ale i on zwolniał. Przyjął młokosa za Ekonoma, któren latał cały boży dzień i całą noc za mołodycami i dziéwczętami i pokoju im niedawał. Z tego śmieli się tylko obojętni małżonkowie, ojcowie i bracia.
Sawka dorastał i jemu już zaczynało chodzić po głowie o ożenieniu, i przed Cerkwią w Niedzielę i Święta, stawał a przeglądał przechodzące dziewczęta — Czuł że mu lubo było, choć popatrzéć na krasawice. — I wabił je uśmiészkiem i zaczepiał słowami i chwytał nadybawszy sam na sam, po chłopsku całując przemocą.
A we snach marzyło mu się nieraz o jakiéjś dziewczynie, któréj nigdy nie widział, wysokiéj, silnéj, rumianéj, wesołéj, z którą szedł do Cerkwi — I marzyło mu się szumne wesele. —
Aż się powyuczał piosnek, żeby ulżyć sobie i śpiéwał je za pługiem idąc, za radłem, za broną; a w niedzielę odpoczynku, to szukał oczyma téj pięknéj dziewczyny, która mu się raz wraz we śnie marzyła — Było ich wiele pięknych na wsi, ale takiéj nie było. I nie bardzo go piekło w serce, że nie znalazł téj, któréj szukał; za pracą, za niedostatkiem, nie było czasu myśléć bardzo o dziéwczętach. Jednakże coraz a coraz częściéj snuły mu się po głowie i przed oczyma. Co ich dawniéj nie widział prawie, to teraz spotykał wszędzie.
Jednego razu, a był to prażnik we wsi, Sawka z dwóma innemi, nahulawszy się do wieczora w karczmie, do któréj żydek przemyślny, aby oderwać od kanonu, sprowadził niekosztowną muzyczkę; — wyjrzawszy że mrok pada, wyjéżdzał na nocleg. Pozbiérali swoje konie i śpiéwając wesoło, aż się pieśń daleko po rosie rozchodziła, w piękną noc xiężycową wyjeżdzali w las, na dolinę. — A choć im było tęskno swoich porzucać na hulance, jednakże jechali chłopaki, bo konięta głodne, prosiły się na paszę, a nazajutrz trzeba było jechać z transportem do Uściługa, gdyż Hrabia zażądał piéniędzy od p. Rządzcy, a p. Rządzca nie czekając sannéj, odstawiał zboże przedane żydom.
Jak wyjechali chłopcy w pole, a potém ku lasowi, porzuciwszy za sobą, gwarliwą i śpiéwającą a napiłą wioskę, która się jeszcze ruszała jak we dnie; gdy ich dobiegły śpiéwy mołodyc i brzęk cymbałów, żal się hulanki zrobiło — I jeden do drugiego mówili — Niechajby konie za sianem przeszłoroczném tę noc postały. Ale wyjechali, to i jechali daléj w las.
Na zielonéj dolinie, otoczonéj brzozami i dębami, pozsiadali z koni, popętali je, wykrzesali ognia i rozłożyli sobie suszy. Tu, gdy się konie pasą, parobcy gadają i śmieją się a Sawka z niémi.
— Taki bo, co żal to żal prażniku, rzekł jeden.
— Eh, dodał drugi, my tu, a tam moja Maryna z kozakiem dworskim hasa!
— Dałbyś jéj pokój, zaśmiał się Sawka, ona z ciebie drwi, jéj kozaczy sełedec zajechał w głowę, a o tobie ani myśli. Jeszcze kozak psia wiara, gra na teorbanie, ta i śpiéwa, to jak jéj zacznie różne tam swoje pieśni dudlić, dziéwczysko samo nie wié, jak do niego za pieśniami lgnie. Tak to wszystkie dziéwczęta.
— Nu, nu, a taki będzie moja, rzekł piérwszy —
— Tém ci gorzéj, przerwał Sawka, bo ty jemu nie sobie weźmiesz żonę.
— A, no zobaczemy!
I pomilkli. Po chwili ozwał się drugi —
— Oj! tam hulają!
— A tobie żal taki hulanki —
— Jak nie żałować, ta to jeden prażnik w roku —!
I słyszeli, (bo nieopodal to było odewsi) śpiéwy dalekie i wykrzyki pijanych.
— Niewytrzymam, krzyknął zrywając się piérwszy, mnie się zdaje, że ja słyszę kozaczy głos!
— A to wracaj na wieś!
— Tak i będzie — odpowiedział parobek — jednego konia zostawię, a drugiego wezmę i pojadę —
— Właśnie my to twojego będziemy pilnować —
— Dam porcją —
— To co innego.
— A chcesz Sawka drugiéj porcij, rzekł drugi, popilnuj i moich, a ja wrócę także.
— Niechaj tak będzie — a jak mnie wilcy z końmi zjedzą —
— Ej, teraz wilki nie straszne —
I rozśmiawszy się parobcy, na konie i nazad do wsi. Sawka w lesie został sam jeden. Przyrzucił gałęzi na ogień, ukrążał tytuniu do fajki, położył się i dumał sobie — Wiatr szeleszczał w dąbrowie, sowy hukały — kiedy niekiedy rżały konie, trzeszczała susz na ognisku, a wśród nocnego milczenia przerywanego tylko temi głosy lasu i ognia, z daleka słychać było prażnik sielski, jak śpiéwał, jak hukał, jak szumiał.
Dwie drogi szły mimo doliny, na któréj Sawka pozostał, jedna w las, druga do Hryhorowa, trzecia do Biesiadek po za krzakami, między dąbrową a łąką. — I temi dwóma wracający goście z prażniku, przechodzili raz wraz i śpiéwali mu, aż chłopcowi te śpiéwy do serca dojmowały, bo sam jeden noclegował, gdy wszyscy hulali.
Jeszczeż kiedy pijany głos staréj kumy lub opilca dziada, przerwał nocną ciszę nocną, to Sawka podniósłszy tylko głowy, posłuchał i pokiwał nią. Ale kiedy, zaleciała do niego piosenka miłosna, z kaliną, z zuzulą, z tęsknotą za miłym gołąbkiem, ze łzami, z rucianym wiankiem, nucona głosem mołodycy lub dziewczyny, któréj biała chustka migała w oddaleniu, to mu tak serce biło, tak się wyrywało, że by był oddał co miał do ostatniéj świty, aby tam pohulać z niémi, posłuchać śpiewu i popatrzéć w czarne oczy. — Ale daléj, daléj rzadsze były głosy wracających, znać ci co mieli wracać, przeszli, a reszta nocowała we wsi u krewnych, kumów, swatów — lub pod ławą u arendarza. — I Sawka drzémać począł, a ogień gasnąć.
Nagle krzyk go doleciał; krzyk przeraźliwy. Porwał się — ucichło. I znowu bliżéj ten sam krzyk — krzyk kobiéty — Sawka kija wyłamał i na nogi — Stoi, czeka. Trzeci raz, wyraźniejszy, okropniejszy, tuż po za krzakami, dał się słyszéć ten sam głos, bez wyrazów, wołający pomocy.
Sawka wybiegł na drogę.
Xiężyc świécił nad ługami, na których biała para się unosiła — Między ługiem a dąbrową szła drożyna górą; na drożynie postrzegł Sawka, dwa cienie migające i zbliżające się ku niemu. Jeden biały, czarny drugi — Szybko leciała dziewczyna, szybko ją gonił mężczyzna. I poznał Sawka, że to nie był parobek, bo się za nim jak jaskółce ogon, dwie cienkie poły sukni zwijały, i czarnemi, cienkiemi nogami dybał jak żuraw. A dziewczyna w białéj chustce na głowie, z rozpuszczonym na wiatr fartuchem, podniesionemi rękoma, biegła, biegła — I coraz bliżéj był mężczyzna, coraz okropniéj krzyczała kobiéta. Sawka stał w krzaku ukryty; a serce mu biło, silniéj niż na piosenkę i ściskał kij w ręku, że go mało nie zgruchotał. —
Prawie przed samym już Sawką, dognał mężczyzna kobiétę, pochwycił za fartuch silnie i zatrzymał wołając.
— Taki bo nie ujdziesz — latawico!
A dziewczyna wyrywając się krzyczała i wołała to matki, któréj nie było, to ojca, to braci, jak szalona —
— Puszczaj, puszczaj, krzyknęła —
— O! teraz ty moja, zawył mężczyzna —
A Sawce krew pobiegła do głowy i wyleciał z krzaku z pałką, a z tyłu zabiegłszy gruchnął w łeb jegomości, ten w chwili puściwszy kobiétę, zaczął krzyczéć sam pod razami kija, którym go nieżałując ręki obrabiał Sawka. Dziewczyna podbiegła kilka kroków stanęła i patrzała w milczeniu — a dognany nie bronił się, tylko prosił, w ręce całował i płakał.
Sawka go poznał, ale poznawszy Ekonoma do którego miał żal nie jeden, jeszcze lepiéj raz rozpocząwszy okładał. Wkrótce téż Sawkę Ekonom wypraszający się rozpoznał także i jął mu grozić. Ale chłopiec śmiał się — Wreszcie puścił biédaka ochłostanego i kazał mu wracać do wsi. Gdy się to dzieje dziewczyna stoi w milczeniu i patrzy —
— Zkąd ty, pyta jéj Sawka — nie nasza?
— Z Hryhorowa —
— Jak tobie imie —
— Naścia.
— A czego ty sama —
— On mnie od karczmy pognał w pole, a z pola ja uciekła aż tu, a tam matka została się i swoi. Teraz strach do domu powracać i do was, bo on gdzie przydybie na drodze.
— Ja ciebie odprowadzę?
— Bądź łaskaw — A ty z kąd? dodała dziewczyna.
— Tutejszy —
I tak mile w uszach parobka dźwięczał głos dziewczyny, że zabywszy o koniach w dolinie, poszedł z nią aż do wsi. A idąc do wsi przypatrzył się jéj dobrze i naśmiał się wesoło i nażartował. I czy to że noc była, czy że mu się tak przydało, wszystko mu się zdało, że to była ta sama, którą widywał we śnie, choć jéj nigdy nie widział; tylko młodsza, cieńsza — Bo Naścia miała ledwie lat piętnaście, smukła jak brzoza, czarnooka, rumiana, tak była piękna jak jaka pani! I gdybyś jéj twarz włożył na białe ramiona pańskie, nie powstydziłyby się jéj żadne; takie miała czarne oczy, takie usta maleńkie, taki nosek cieniuchny, takie kosy długie i miękkie. —
Już byli blisko wsi, a jeszcze Sawce wracać się niechciało. Aż spotkali rodziców, którzy jéj płacząc szukali, bo była jedynaczka i bardzo ukochana u nich. Z początku ojciec wpadł na nią i na Sawkę, ale gdy ten opowiedział wszystko, a dziewczyna przypomniawszy strach, zawodzić zaczęła, tuląc się do matki, to dziękowali mu serdecznie, że dziecko od złego człowieka wybawił i ojciec prosił Sawkę na miarkę. Ale on odmówił, bał się o konie swoje i zaraz wrócił do nich.
Nieraz się jeszcze obejrzał za piękną Naścią, poskrobał w głowę, myśląc o Ekonomie, nim przybył na dolinę. Na dolinie ogień wygasł, że ledwie kilka węgli zostało. Rozdmuchał go parobek niespokojny, bo koni nie widać było i myślał że je najrzy jak ognia rozpali. Ale próżno dmuchał i dokładał, oświéciła się cała dolina, koni nie widać, niéma —
Nie żarty — Sawka w gąszcz, po śladach, przez łomy — I tam ślady i tu ślady, nie wiedzieć gdzie iść, świéżo nałamane gałęzie, udeptana ziemia i pęta porwane leżą na murawie —
Widocznie byli tu złodzieje —! Ale jak gonić za niémi? za czém? — Sawka rozmyśliwszy się pobiegł do wsi — zastał jeszcze hulankę w karczmie, krzyknął do swoich, pochwytali konie i rozbiegli się na wszystkie strony za zgubą. —






ROZDZIAŁ V.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.



Cały następujący dzień spędzili w pogonie za złodziejami; napróżno rozpytywali się po drogach, po wsiach, po karczmach, żydów i chłopów, nikt im o koniach nieumiał nic powiedziéć. Widać złodzieje poprowadzili je manowcami lasami do granicy, może za granicę. Dowiedział się Sawka, że nazajutrz jarmark w miasteczku o trzy mile i niewracając do wsi, pognał ze swojemi na jarmark. Pochowali się po karczmach i poglądali na konie, ale napróżno. Nigdzie swoich się niedopatrzyli, ani się o nich dowiedzieli —
Wieczorem już powracać mieli do wsi, kiedy znajomy gospodarz z Hryhorowicz, nadbiégł oznajmując o koniach. Poprowadził je żyd pocztowym traktem — Chłopcy siedli na szkapy i daléj za nim. Dognali go w karczmie i porwali za swoje poznawszy. Żyd rwąc pejsy na głowie, przysięgał i brał na świadki wracających z nim z jarmarku, że kupił te konie u nieznajomego chłopa; nic to niepomogło. Chciano jeszcze wiązać żyda, i rudowłosy niedopominając się już zabranych koni, umknął, że go znaléść nie było można. Niechodziło już naszym o złodzieja, odzyskawszy swoje, nie tracąc więc czasu, popędzili nazad do wsi i dobrze już zmiérzchło, kiedy do niéj wrócili, bo Sawka wstępował do Hrehorowicz do Naścinéj chaty, opowiadać swoją biédę i wypił z ojcem kieliszek.
Zaledwie Sawka na próg chaty stąpił, Sotnik przyszedł wołać go do dworu. —
— Oj będzie biéda, rzekł sobie w duchu, i zaczął szeptać z ojcem. Ojciec pokiwał głową niespokojny.
— I niebyłeś na tłoce — dodał — ale staw się tylko śmiało, a nic nie uważaj. Powiédz żeś jeździł za końmi, co były pokradzione.
Poszedł Sawka z Sotnikiem do dworu, a raczéj na folwark, gdzie go niespokojny Ekonom czekał. Poznał on był Sawkę w nocy i czuł jeszcze na grzbiecie razy jego kija, przysięgał mścić się bez litości. Nie wytrzymał nawet do białego dnia i kazał sprowadzić Sawkę jak tylko powróci. Posłuszny Sotnik spełnił rozkaz natychmiast. Ekonom blady chodził po izbie gdy mu znać dano, że przyprowadzono Sawkę, porwał za kańczuk wiszący nad stołem i wybiegł do sieni.
— Stróża, stróża, zawołał, trzymać tego łotra, ja go nauczę hulać po prażniku i niechodzić, kiedy zakazują na pańszczyznę. Ja go nauczę łotra!
Sawka skłonił się nisko.
— Weźcie go, weźcie go, krzyczał Ekonom.
— A za cóż? spytał Sawka.
— Jeszcze ty mnie będziesz pytał — łotrze — krzyczał rozżarty, albo to niewiész, że cię nie było na pańszczyznie.
— Bo jeździłem za pokradzionemi końmi —
— Dam ja tobie pokradzione konie — weźcie go —
— Posłuchajcie, odezwał się Sawka, postępując śmiało ku niemu — A znacie wy co się stało z Denysem, Pylipiukiem i z Ekonomem, co go pobił? Kiedy nie wiécie, popytajcie ludzi — Klnę się na Boga i Matkę Bożą, bodajem tak ojca zdrowego zobaczył, jak mnie tkniecie ręką, umrę z poboju, i będzie to z wami, co było z tamtym —
— Ekonom się zastanowił, ludzie pokiwali głowami, poglądając na siebie, Sotnik aż się w głowę podrapał.
Wtém na krzyk głośny Sawki nadszedł przechadzający się po dziedzińcu pan Kommissarz, a rozpytawszy się o co szło, kazał puścić Sawkę, który go za to w rękę pocałował.
— Jeszcze z tobą nie koniec! rzekł Ekonom wchodząc do izby, nie daruję ja ci swego, kiedy żyw będę.
I nie darmo się odgrażał; nikogo tak nie pilnował, nikomu tak niedokuczył jak Sawce. Sawka milczał i ciérpiał, a pilnował się tylko, aby się nie dać złapać na winie.
Zeszło tak pół roku. Jednego wieczora zimowego, rozeszła się nagle po wsi pogłoska, że rekrutów brać mają — Sawka ledwie mu o tém poszepnęli, gotował się uciekać, pewny był że to go nie minie jeśli się da schwytać. Jak tylko kozak dworski pana Rządzcy oznajmił na wsi, że słyszał o tém u stołu, kto żył młody a pokaźny we wsi, popędził w las; pochowali się po cudzych wioskach, na strychach, w stodołach. Sawka wziąwszy sakwy, pożegnawszy ojca i chorą leżącą w łóżku matkę, także w drogę ruszał; ledwie próg przestąpił, posłyszał za sobą głos Ekonoma, Sotnika i dziesiątników, przeżegnawszy się więc przypadł pod płotem, a gdy jedni otaczali chatę, drudzy szli wewnątrz, podczérgnął się w ogród, z ogrodu w pole, polem zbiégł do lasu. Szczęściem czerniało pole i stopniał śniég od dészczu niepostrzeżono go, jak uciekał. Niebawiąc, Sawka lasem popędził do Hryhorowa, wprost do Naścinéj chaty. Noc była kiedy do niéj zapukał, wszystko spało, tylko czujny kogut piał na poddaszu i podworotnik burczał na przysbie w kłębek zwinięty. Głos ze wnątrz spytał w krótce — kto? I przezedrzwi stary jął rozpytywać Sawkę.
— Nie wiem czy pamiętacie, ja to, com wam dziéwkę ocalił na prażniku — przyszedłem was prosić o pomoc. U nas rekrutów biorą, Ekonom na mnie ma ząb, żem go w ówczas obił, szukają mnie wszędzie, dajcie się gdzie przytulić.
Stary drzwi otworzył i skrobał się w głowę nakładając świtę.
— Kiedy u was biorą, to i u nas brać będą, trzeba o tém po wsi oznajmić — A taki i wam dać rady — Ot postójcie no tu tylko babę obudzę, a was zaprowadzę do kłuni co pod lasem, tam przesiedzicie strach w sianie; a my wam jeść dostarczym.
To mówiąc stary powlókł się do chaty, obudził żonę, wziął pas, nadział bóty, pochwycił czapkę i wkrótce manowcami przeprowadził Sawkę do swojéj stodoły.
Sawce dobrze było, ale nudno bez roboty siedziéć i kryć się jak złemu człowiekowi; a wyleść nie mógł, bo go wszędzie szukali i do Hryhorowicz już dwa razy na zwiady przysyłali Sotnika napróżno. — Ekonom bowiem nie przestając na tém, obiecał nagrodę temu, kto Sawkę dostawi, a zawsze się znajdzie pochlebnik i chciwiec, łasy nagrody i łaski. Biegali więc zausznicy ekonomscy dzień i noc za Sawką, że się z stodoły wychylić nie mógł. Całą pociechą było mu, że czasami widywał Naścię, do któréj od razu serce jego przylgnęło. Ona mu jeść ukradkiem przynosiła i siadłszy we wrotach stodoły, rozmawiała z biédnym o swoich i o jego biédach. On patrzał na nią i pożérał oczyma — a tak jéj było kraśno, w białéj sukmance, czerwonym pasie, z rozpuszczonemi kosami. I kiedy na niego spójrzała, to mu się zdało że okiem szła do głębi duszy i patrzyła na jego myśli.
Tak w kilka dni spoufalili się z sobą. Czasem on z nią siadał we wrotach i obejmował ją w pół i całował, choć się broniła i kraśniała i obiecywał jéj przysłać swaty, jak tylko burza minie i do chaty powróci.
— Gdzie tam, gdzie tam, mówiła mu na to po cichu dziewczyna, wy tak sobie ze mnie szydzicie, a jak powrócicie do swoich, to łatwo wam będzie zapomniéć o Naści.
— Oj! nie zapomnę, mówił Sawka, póki życia stanie, prędzéj by o ojcu rodzonym zapomniał, niż o tobie gołąbko moja. Prędzéj by zapomniał o sobie —
A dziewczyna chowała oczy, to odpychała Sawkę, to uciekała od niego.
I Sawce coraz mniéj nudno było w stodole, bo Naścia coraz częściéj przychodziła do niego. Potrafiła ona przed matką i ojcem ukryć swoje wycieczki, a czasem taki i oni ją wysyłali — A kiedy brat młodszy iść miał z chlebem dla Sawki, to wyprosiła Naścia u niego, że gdzieindziéj poszedł i sama biegła.
Tak minęły kilka tygodni, nareszcie i rekrutów ze wsi do miasta powieźli i czas było powracać do domu. Ojciec kilka razy nakazywał już przez ludzi, aby Sawka powracał, że niéma się czego obawiać. A Sawce już było ciężko pomyśléć, że Naści nie zobaczy i ona taki teraz jak się zgadało o rozstaniu wyraźnie smutniała i mówiła —
— Oj, taki wy o mnie zapomnicie — czy to ja jedna na świecie! A ja młoda tutaj, napróżno za wami patrzéć będę; napróżno waszych swatów wyglądać —
Sawka klął się i bożył, że aby tylko do domu powrócił, uprosi ojca, i przyszle swaty. Jemu tylko było w głowie, czy stary Naścin pozwoli —
— A co o to, to głowy nie łamcie, rzekła dziewczyna, ja w tém, że was przyjmą —
I jednego wieczora, wybrał się Sawka nazad do wsi, bo mówili że pewnie już wszystkich rekrutów zdano. Smutno mu było tę pustą porzucać stodołę, ale cóż robić — Obejrzał się, westchnął i ruszył żwawo ku wsi.
Stary siedział przed chatą i patrzał jak dzieci bawiły się w śniéżki na ulicy. Widziałeś kiedy nasze chłopskie dzieci, boso w koszulkach, w pół-świtkach, bez czapek, z rozpuszczonemi włosy, czerwone, zdrowe, kraśne, hulające po śniegu? One zdaje się urodziły się w śniegu, tak im w nim ciepło, wygodnie, dobrze. A starym miło na sercu patrzać na dzieci, przypominają sobie lata młode, kiedy nad niémi ołowianém jarzmem nie ciężyła konieczność pracy bezustannéj, lata młode jedyne w życiu człowieka, a najswobodniejsze w życiu wieśniaka. Potém on zaprzężony do pługa, wlecze się przez życie, i prócz kilku chwil szału, niéma spoczynku, wytchnienia — Nawet w tych chwilach pamięć na jutro, strach kary, zatruwają mu szczęście kupione bezrozumem. Na starość, zgrzybiałą starość dopiéro, wraca do dziecinnego spokoju, siwy starzec z białą brodą. Ale bezsilny jeszcze niańczy dzieci, jeszcze pilnuje chaty, jeszcze się wlecze za trzódą i nawykły do pracy obéjść się bez niéj nie może, a nielitościwi pędzą go do niéj, póki się nie położy na ławie pod piecem pod którym się urodził, aby niewstać z niéj więcéj. I te chwile starości, sąż to chwile odpoczynku? spokoju? O nie! dzieci niemają litości, bo ich życie litować się nie nauczyło, nie znają uszanowania, bo strachem rządzeni, nie pojmują tego uczucia — biédny starzec posługuje swym dzieciom, a często obléwa łzami kawałek chleba, któren mu z wymówką podają. — O! bo naszemu chłopkowi po kilku latach swawoli dziecinnéj, ciężkie życie, ciężkie życie i nie dziwcie się gdy widzicie, jak się spokojnie kładnie na śmierć, jak zimno żegna swoich, jak obojętnie mówi —
— Już mnie dziś umrzéć!
Nie dziwcie, śmierć im wesoła, śmierć im, to spoczynek pod brzozą na zielonym smętarzu, spoczynek za którym wzdychają, bo go nie mieli chwili w życiu całém.
Sawka zbliżył się do starego ojca Naści i jak uczciwość kazała, zdjął czapkę i zbliżył się sięgając po rękę, aby ją ucałować.
— Bóg wam zapłać, za chléb wasz i za pomoc waszą, rzekł — dziękuję wam za wszystko, bo czas iść do swoich. Nie zapominajcie o Sawce, jak wam będzie czego potrzeba — Sawka dla was na wszystko gotów —
— Niéma za co dziękować — odpowiedział stary, niechaj was Bóg prowadzi, daj Boże w dobrém zdrowiu się zobaczyć — A nie zapominajcie téż o nas — kiedy wam będzie droga przez Hrehorów, nawiédźcie naszą chatę, a przynieście nam dobre wieści od naszych kumów, od Fedora, od Uścimi, od Wuwdi, od starego Hryćka Bondaruka.
Tak mówił stary, gdy Naścia wyszła z chaty i postrzegłszy Sawkę, skinęła na niego. Sawka jéj się pokłonił, stary na nich spójrzał —
— Oj cóś się oni bardzo znają — rzekł do siebie —
A Sawka już kłaniając się odszedł był daleko i śpiesznie dążył do swoich. Jak zobaczył schodząc z góry wioskę i rozpoznał chatę swoją, ogród, starą gruszę na ogrodzie i cerkiew z zielonym dachem, to mu serce silnie zabiło i czegoś ścisnęło, aż mimowolnie westchnął. — Niewiedziéć dla czego nastraszył się dymu, który czarnemi kłębami walił z komina, nastraszył ludzi którzy biegali po wsi i w bliskości chaty gromadzili się. Po chwili dójrzał bliżéj podszedłszy rozwiniętych cerkiewnych chorągwi w ulicy i poznał postępujący pogrzebowy pochód ku mogiłkom. Pospieszył. U wisznic wychodzących na łan skarbowy spotkał bractwo z krzyżem, świécami, chorągwiami, popa w czarnéj kapie i wóz, któren dwie pary wołów ciągnęły. Sawka rzucił się ku trumnie; — poznał ojcowskie woły, ujrzał ojca płaczącego za wozem. Poczepiane za koła, za drabiny wozu, za trumnę, krewne, stare kobiéty, tuląc twarze w fartuchy zawodziły smutnym płaczem.
Sawka trafił na pogrzeb matki; płacząc poszedł za trumną na smętarz.
O! biédnemu wieśniakowi nawet dołu głębokiego nie wykopią — ziemia zmarzła poskrobana niegłęboko, gotowa była na przyjęcie trumny, zbitéj z osikowych opółków — Pop pobłogosławił, kobiéty raz jeszcze zapłakały, zaryczały zawołały na zmarłą i wszystko się skończyło, bo ledwie z powrotem, pić zaczęto i smutek zaléwać. Późno w noc Sawka rad nie rad częstował w chacie, w któréj teraz pozostali tylko on i ojciec, ojciec złamany pracą, smutny i powtarzający co chwila —
— I na mnie już koléj przyszła, niedługo i mnie te woły powiozą.
Nazajutrz Sawka zapomniawszy o nieubłaganéj zemście Ekonoma, poszedł do niego z podarkiem; — ale jakże się zadziwił, gdy nowego zastał, tamtego odprawił pan Rządzca w jego niebytności.
Lżej się zrobiło na sercu Sawce, gdy się o tém dowiedział, wrócił i z podarkiem razem nazad do chaty, a tegoż dnia poprosił ojca, aby swaty wysłać do Naści.
— My tu dwóch, niewiele co zrobiemy, powiedział, bez gospodyni jak bez ręki, ni komu chleba upiec, ni kaszę uwarzyć, ni bydełka dopatrzyć — Wszystko marnie pójdzie. Trzeba się mnie żenić ojcze.
— A napatrz synu — odpowiedział ojciec.
— Jest już i napatrzona i pokochana, rzekł Sawka nieśmiało, Naścia Prokopowa z Hrehorowicz —
— Ale oni jéj za ciebie nie wydadzą —
— Wydadzą ojcze — Ja ich poznałem, ja się u nich przez ten czas chowałem, ona mnie polubiła —
— A no trzeba do dworu z tém i niechaj pan do tamtego pana napisze; kiedy jeszcze pozwolą.
Poszli tedy do dworu, ale Pan Rządzca, który sam chciał jak najprędzéj Sawkę ożenić, aby chata nie upadała; gdy mu powiedzieli, że chcą brać dziewkę z Hrehorowa, bardzo głową pokręcił.
— Niewiem czy co z tego będzie, rzekł — a poprobujcie, ja napiszę za wami.
Nazajutrz jak świt, Sawka był w Hrehorowickim dworze, po drodze nawet dla pośpiechu, nie zaszedł do Prokopowéj chaty i nie ustąpił od proga, aż kozak dworski z listem go puścił do pana.
Hrehorów należał do zadłużonego szlachcica, niejakiego pana Sulmirzyckiego, który cały majątek paląc fajkę i siedząc pod piecem, niewiedziéć po jakiemu stracił — Pan Sulmirzycki nic nie wiedział co się w koło niego, w jego wiosce, z jego interessami działo, czytał kurjera litewskiego, palił zalibocki tytuń, ciągnął kabałę i dozwalał rządzić się jéjmości z dobranym towarzyszem jéj, panem Antośkowiczem, niegdy pisarzem pocztowym, a teraz przyjacielem domu państwa Sulmirzyckich.
Jéjmość korzystała ze swobody i rządziła się jak szara gęś — mylę się — gdyby raz szara czy biała gęś objęła rządy majątku, zapewne by lepiéj obowiązki swoje zrozumiała i spełniała je. Pani Sulmirzycka ani o dzieciach, ani o interessach nie myślała, ani się zastanowiła nad jutrem; stroiła tylko, poiła i karmiła pana Antośkowicza i siebie, jeździła z nim do wód Odesskich, na Kaukaz, nie wiem już gdzie i traciła fortunkę. Pan Sulmirzycki tym czasem siedział pod piecem, fajkę palił, jadł pierniki, zgadywał zagadki i kładł kabałę. Gdy się trafiło że kto do niego przyszedł z interessem, odsyłał albo do Jéjmości, albo do P. Antośkowicza mówiąc —
— To do mnie nie należy.
W chwili gdy się to, co opisujem, dzieje, pani Sulmirzycka była w rozpaczliwém położeniu. Piéniędzy na zapusty brakło, ostatni gaik dębowy przedano Ostrogskim kupcom na ten cel, ale jeszcze kupiec nie wypłacił piéniędzy, już je dłużnicy rozerwali zaaresztowawszy. Wielki kłopot, wielkie narady z kąd piéniędzy dostać i zupełny brak sposobów nabycia ich.
Gdy Sawka przyszedł z listem, poprowadzono go wprost do pani Sulmirzyckiéj.
— A czego to chcesz mój kochanku? spytała.
— Przyszedłem tu do Boga i do państwa.
— A zkąd bo nie tutejszy —
— Z sąsiedniéj wioski pana Grafa —
— A czegóż chcesz —
Sawka podrapał się w głowę.
— Pan Rządzca tu pisze.
Jéjmość rzuciła okiem na list.
— O! ho! ho! nic z tego nie będzie, zawołała, wasz pan Rządzca raz wraz mi robi nieprzyjemności, bydło grabi, świnie strzela — Niedawno niechciał dać dziéwki za mojego chłopa, ja nie pozwolę —
Sawka rzucił się do nóg i począł całować.
— Niechaj pani będzie łaskawa, niechaj się pani zmiłuje — my się lubim z Naścią, niechaj pani nieszczęśliwych nie robi. Ja się utopię. —
— Słyszeliście! zawołała pani Sulmirzycka ze śmiéchem — a to osobliwość! Prosty chłop i rzeczy takie gada! Cha! cha! Słyszałeś panie Antośkowicz —
Pan Antośkowicz śmiał się sobie nakładając fajkę i poglądając z podełba na Sawkę —
— Romansowy kawaler, odezwał się — ruszaj sobie z Bogiem i powiédz Rządzcy, że z tego nic nie będzie.
Sawka jeszcze raz upadł im do nóg, ale to nic nie pomogło, kazano mu iść za drzwi. Tylko co smutny próg przestąpił, wychyliła się za nim sama pani i zawołała.
— Albo wiész co, jak mi zapłacisz, to pozwolę —
Sawka stanął. — Ja biédny, cóż ja dam, choćbym wszystko dał, to nie będzie tego wiele —
— Dasz pięćdziesiąt rubli, Naścia twoja.
— Jak żyję tyle piéniędzy nie widziałem, odpowiedział Sawka.
— A no to powiédz Rządzcy swemu, niechaj darmo nie pisze i nie prosi, bo z tego nic nie będzie.
I zatrzasnęła drzwi i poszła.
Skłopotany i nieprzytomny prawie od wielkiego żalu Sawka, poszedł zwolna ze dworu ku wsi. Chciał choć raz jeszcze Naścię zobaczyć i powiedziéć jéj o swojém nieszczęściu.
Spotkał ją, jak wracała od studni z wiadrami na ramionach, i spuściwszy głowę ku ziemi, wybiérała suchszą drogę. Stanął przeciw niéj i pozdrowił.
— Pomagaj wam Bóg!
— A to wy Sawko! zawołała stawiając szybko wiadra na ziemi i poprawiając włosów.
— A co dobrego niesiecie?
— Och! żebyż dobrego!
— Nu! a co u was słychać —!
— Matka moja umarła!
— Umarła!! i dziewczyna spuściła oczy, założyła ręce, pokiwała głową —
— Dawno?
— Jużem jéj nie zastał.
— Ale matce pokój tam; a nam biéda. Chciałem do was posłać swaty, prosiłem się u Rządzcy, on pozwolił żenić się i dał list do waszego państwa — Ale wasze państwo —
— Cóż ci odpowiedzieli — ? żywo zawołała Naścia — co?
— Co! smutnie rzekł Sawka, wypędzili mnie za drzwi —
— I mówili —
— I mówili, że ciebie do naszéj wsi nie dadzą —
— A to czemu?
— Któż ich zrozumié —
— Potém wyszła wasza pani do mnie i powiedziała mi, abym jéj kunicy pięćdziesiąt karbowanych zapłacił. O Bóg widzi, dał bym ci je chętnie, ale z kąd wziąść; gdybyśmy do ostatniéj chudoby wszystko sprzedali, tyle nie zbierzemy.
Naścia zamyśliła się, westchnęła, powoli zarzuciła koromysło na plecy, pobrała wiadra i powiedziała — Chodźcie no ze mną do chaty, pogadamy z ojcem.
I poszli — Zastali właśnie Prokopa nad obiadem, na który Sawkę poprosił, ale Sawka odmówił, jemu nie obiad był na myśli.
— Powiédzcie ojcu o wszystkiém — szepnęła Naścia.
Długo się przybiérał, nim potrafił nasz parobczak, opowiedziéć Prokopowi ranną swoją bytność we dworze i dziwne przyjęcie prośby.
Stary wysłuchał cierpliwie, pokiwał głową.
— Już ja to wiedział, rzekł kładnąc czapkę na uszy, że wyście się polubili — Wyście myśleli, że stary to i głuchy i ślepy — a stary widzi choć ślepy i głuchy; starego nie oszukać. Jużbym to ja Sawce Naści nie odmówił, bo znam ojca i poczciwa chata i nic na was ludzie nie mówią, a co począć z panami — Posiedźcie no tu a poobiadajcie, a ja zaraz powrócę, bo mnie wołali do Ekonoma. Pogadamy jeszcze —
Prokop wziął kija z kąta i przeżegnawszy się wyszedł z chaty. Dobra godzina upłynęła, nim powrócił; a po chodzie i po mowie poznała córka, że ojcu ciężko było na duszy —
Rzucił się powróciwszy na ławę, podparł kułakami, nie rzekł słowa a dumał głęboko. Naścia i Sawka odezwać się nie śmieli, ani przerwać milczenia.
— Jedno dziecko, wymówił Prokop po chwili przytłumionym głosem — a co żałować jednemu dziecku? Pójdzie za nieluba ta i życie jéj zmarnieje, zeschnie, ta i uschnie przed czasem. Niech się dzieje wola Boża, a nam przez to nie zginąć. Słuchaj Sawka — rzekł wstając z ławy — Idź do dwora, proś, płacz, klękaj, nie żałuj niczego, a kiedy nic nie pomoże, naści grosz com go całe życie zbiérał, juści nie dla kogo, tylko dla Naści go dać — A niechaj jéj będzie dobrze u was —
I stary zapłakał, a Sawka rzucił mu się do nóg. Naścia z drugiéj strony pochwyciła go za rękę i zapłakała, zaryhotała.
Już Sawka był za drzwiami i pędem leciał do dworu. Zaledwie go wpuszczono do pani. Mamyż opisywać tę scenę targu? O! nie — ona tego nie warta. Dość że Sawka powrócił z pismem pani, dozwalającém na wydanie Naści — List ten kosztował trzydzieści srébrnych, uzbiéranych w pocie czoła — ostatnich, zaklętych — a stary nigdy nie wspominał, że je dał, i nigdy ich nie pożałował.
Popowi Hrehorowskiemu trzeba było także wedle zwyczaju opłacić kunicę, trzeba było kupić wódki, sprawić wesele, zapłacić ślub, nająć skrzypki i cymbalistę. Ostatni grosz na to wyszedł z obydwóch chat, co się na wesele składały. Nareście odprawiło się z rana o ósméj, jednéj niedzieli wesele Sawki z Naścią w Cerkwi wiejskiéj. Trzy dni hulała na niém cała wieś i sproszeni z Hryhorowa ludzie, po trzech dniach, rozpoczęło się życie pracy, kłopotów, niedostatku —
Po trzech dniach szału, cały wiek wytrzeźwienia. Na czwarty dzień poszedł młócić pan młody, poszła prząść na folwark Naścia, staremu kazali zaprządz woły i odwieść Cyrulika do miasteczka. Ledwie wieczorem zobaczyli się mąż z żoną — a mogliż swobodnie przemówić do siebie?? Jéj trzeba było gotować wieczerzę, przysposobić chléb na jutro, jemu iść na stróże do Cerkwi, bo Starosta krzyż do niego przyniósł.
Ledwie chwilę posiedziawszy na ławie wstał Sawka, pocałował żonę w czoło i odszedł; a wkrótce potém usłyszała siedząc przy okienku dzwonek cerkiewny zwiastujący nadejście warty. Sawka tam na mrozie, w nocy, na smętarzu, opodal od niéj, stać miał do białego rana.
Takie to były piérwsze, takie były i dalsze miesiące i lata pożycia. Gdzie im nacieszyć się sobą, gdzie im rozmiłować się w sobie, alboż jest wolna chwila dla chłopka? Cały rok dla niego, rokiem pracy, która jak koło się toczy, zmienia, odnawia, a nigdy nie ustaje. Ledwie kilka chwil uroczystych w roku, chwil, które wieśniak winien swojéj wiary przepisom, zajaśnieją mu spokojem jak gwiazdy, co przepłyną przez chmurne niebo i znikną.
Wiosna, wiosna — obudził się skowronek, ciągną żórawie, nadleciał przyjaciel bocian, wiérzby puszczają, puszą się łozy, pęka brzezina, zielenieje trawa nad brzegami strumieni — czyż chłopek spójrzy na wiosnę!! O nie — nie — jemu czas z pługiem na pański łan, potém z radłem, potém z nawozem, potém z piaskiem i cegłą do fabryki, potém z broną, i znowu z pługiem i z kosą —
I już rozwinęło się wszystko, już zielenieje świat, już falują zboża, już kłosuje pszenica, już przekwitły kaliny, bieleją hreczki, już słowik nie śpiéwa, gorące lato się zbliża — żyto żółknie, jarzyna w kłosach, łąki wonieją — Czyż on ma czas spójrzeć na piękny świat boży i poradować się nim i podziękować Bogu, co go cudami otoczył?? O nie — nie — jemu znowu iść za pługiem, za radłem, z kosą na łąkę. —
Nadchodzi jesień, zboża dojrzały, pochyliły się; głodny ledwie dożył téj pory pożyczaném ziarnem, ledwie dohorował swojego żyta, żywiąc się kartoflami, zielonym liściem buraka; blady, głodny, nakarmiony niezdrowym pokarmem, pogląda na swój sznurek, na którym żyto pozłociało. Ale kiedy je zżąć — Dziś tłoka, jutro pańszczyzna, pozajutro odrobek i pędzą i pędzą, że chyba po xiężycu, półkopek na chléb zeżnie dla siebie. A nazajutrz ujrzeli pan i ekonom i obili go, że marnuje zboże — on co niemiał w chacie chleba od kilku tygodni, lub pomięszanym z plewą, z owsem, z korą, żywił się, smarując suchą kromkę nadzieją tych kilku snopków. Zwiózł je zaledwie do stodoły i kiedyż? gdy połamane, wpół wysypane, na polu prawie przepadło — a za jego wozem, bieży pan o poduszne, żyd o dług, głód o chléb wołając —
I zima przyszła, a niéma spoczynku, zimą stérty pańskie młócić potrzeba, a zboże daleko odstawiać i w zimie rzadki dzień swobodny. W tym dniu potrzeba myśléć o sobie, przywiéść drew do pieca, wymłócić zboże, postarać się o lichą odzież dla żony i dzieci.
Dziwicie się naszemu wieśniakowi, że czasem zepsuty, popełni występek; dziwujcie się raczéj jego cnocie. Maż on oświécenie, maż czas zastanowienia się nad sobą, maż obmyślony chléb na jutro? Ciężka, ciężka jego dola. A kto jéj ulżyć się nie stara, ten wiele winien przed Bogiem i przed ludźmi. Za zbrodnie wielu poddanych, karać by panów potrzeba i Bóg sprawiedliwy, wymierzy każdemu wedle zasług jego. —
Życie Sawki, było jak życie każdego wieśniaka, ciągiem pracy nieskończonéj, i niewielu dni wesołych. Piérwszego roku jeszcze znosiło się biédę młodością — Daje ona siły, jakich nie da doświadczenie, daje siły nadziei; człowiek ciérpi i powtarza — Będzie lepiéj — I nie widzi lepszego, a mówi w sercu ciągle — Bóg dobry będzie lepiéj —
Tak mówił i Sawka, gdy na przednówku niedostatek zajrzał do chaty i zapożyczyć się było potrzeba u arendarza, aby chleba nie zabrakło. Z jesieni pięknie się na polu pokazało, ale nasze jesienne zielone ruńce, nie zawsze wychodzą zielono z wiosny — Raz je mokry śnieg wyparzy, to znów wiatry marcowe wysmalą, to chłody wiosenne zniszczą, to susza wypali — Póki zboże na polu, nie liczyć na nie, ani się niém cieszyć — to trawa —
Tak i z każdém szczęściem w przyszłości.
Sawka postrzegł prędko po swojém weselu, że biorąc piękną żonę, wziął biédę do domu. Naścia wprawdzie była dotąd poczciwa i kochała go, ale biédnéj kobiécie jéj stanu, poczciwą nawet być trudno. Któż niéma prawa zaczepić ją, zelżyć słowy, uściskiem, wejrzeniem, śmiéchem, kto niéma prawa odepchnąć męża, ile razy staje na zawadzie miłostkom? kto niéma prawa sponiewiérać małżonka w oczach żony, żonę w oczach męża? Każdy swobodniejszy od nich, każdy się biédnéj kobiécie wyższym czémś od jéj współtowarzysza wydaje; a za krok na drogę występku, wszakże płacą względami, ulgą w pracy, piéniędzmi, wszakże jest zachęta do występku, pobłażanie dla niego, a razy a prześladowanie, a przemoc nawet dla upornéj cnoty? — Biédnéj kobiécie trudno być nawet cnotliwą. Nie śmiéjcie się z zepsucia w niższych klassach, wy je sami robicie rzucając ziarno, z którego wyrasta, wy je sami podsycacie —
A potém — spytajcie występnych, czy pojmują co czynią?? spytajcie drugich czy nie odpłakali piérwszych złych kroków, czy do nich nie byli zmuszeni. Zdadzą się wam Chrystusowe słowa — Nie rzucajcie na nich kamienia —
Koło Naści, co żyło kręcić się zaczęło i zalecać. Co było we dworze próżniackiéj, popsutéj gawiedzi, płynęło do chaty Sawki, młody Ekonom widocznie ją protegował, syn Rządzcy młodzieniec świéżo odziany w futerał Uniwersytecki, napadał na nią, jak na dzikie zwiérze. Niepodobna się było zalotnikom opędzić — Sawka dumał smutny nad sobą i nad nią —
A Naścia —? ona z początku wszystkich razem wiele ich było, odpychała, odpędzała, łajała, ona gniewne im tylko czoło i posępne pokazywała oczy. Ale powoli, powoli, to co ją obrażało i niecierpliwiło z początku, poczęło pochlebiać na końcu — I do jednego ukradkiem uśmiéchnęła się uciekając od niego i drugiemu odpowiedziała na żarty, żartem, trzeciemu oddała pokłon z okienka. A potém wybrała myślą jednego i była na niego łaskawą, słowy, uśmiéchem — Witała go rumieńcem, żegnała westchnieniem. Ona jeszcze kochała Sawkę, ale już myśl swobody, rozkoszy, bujała nad jéj głową. I trudno było oprzéć się występkowi, co ku niéj białe, pełne złota, wyciągał dłonie, co ją śpiéwając nęcił ku sobie, i trudno było oprzéć się przykładowi rówieśniczek, aż nakoniec kiedyś powiedziała sobie Naścia.
— Nie już to ja lepsza od nich? Wszak ta, tamta i trzecia i dziesiąta, mają kochanków we dworze, a czy im z tém źle — Albom to ja lepsza od nich??
I odtąd zamyśliła się, zadumała, pozazdrościła drugim, a sama poczęła stroić się gdy wychodziła z domu, uciskać czerwonym pasem, dobiérać korali i przeglądać w wiadrze wody.
— O żadna mnie na zagasi, mówiła w sobie, taki bo albom ładna, albo niémam oczów. I pan by się takiéj nie powstydził żonki!
Sawka widział wszystko, domyślał się wszystkiego, a milczał — serce mu się krajało, gdy ją gachy na tańcu w karczmie otaczali, gdy ją przeprowadzali do domostwa; palił się gniewem, gdy ją prać chusty do dworu a jego gdzie daleko w pole wysyłano — a milczał, wiedział że słowa nie pomogą, zazdrość nie pomoże i gdy sama się nie upilnuje, nikt jéj nie ustrzeże — Patrzał tylko, czy niepostrzeże znaku występku, aby spuścić głowę i stracić nadzieję — patrzał, ale nic jeszcze nie widział.
Naścia jakkolwiek zalotna, dotąd była mu wierną. Źle tylko, że nie lękała się dumać o złém i nieraz podparłszy się na dłoni, tonęła w jakichś dumach, patrząc w jedną stronę, źle że coraz poufaléj była z gachami i oddawała żart za żart, uśmiéch za uśmiéch, wejrzenie za wejrzenie. I codzień mniéj pracowita, to siadała na ulicy przed chatą, to wybiegała między ludzi. A gdy przyszło iść do dworu to się przybiérała, to się stroiła, że końca temu nie było.
A Sawka wszystko widział i milczał.
Aż raz powiedział słówko żonie — Naścia się zachmurzyła.
— Patrzajcie, jeszczem mu zła —! zawołała — Niewarteś dobréj żony Sawka, kiedy mnie posądzasz, drudzy mają gorsze podobno, a milczą. Czego ty chcesz odemnie? Albo to ja z dobréj woli idę do dworu? albo ja za niemi gonie, jak ta, jak tamta, albo to kto na mnie co powié.
I Sawka milczał, wziął kosę ze ściany, chléb do sakwy, poszedł na łąkę. A Naścia pobiegła do dworu.
Od téj chwili coraz to częściéj tam bywała i postrzegł Sawka chustkę krasną na głowie, zapytał z kąd miała? —
— Ojciec przysłał gościńca —
I zobaczył korale na szyi, i znowu spytał z kąd korale?
— Od ojca — odpowiedziała, a mówiąc zarumieniła się jak mak i odwróciła.
Sawka domyślił się wszystkiego i o więcéj nie pytał.
Zawrzało mu jednak w sercu, zakipiało i chciał przynajmniéj wiedziéć; komu wstyd był winien. Łamał głowę napróżno, bo tylu się kręciło koło czarnéjbrewy, że ani było się domyśléć, ani odgadnąć. A ona dla wszystkich jednaka; jeden uśmiéch, wejrzenie i hardość, jedna na pozór pogarda.
Sawka stał się smutny, zamyślony i powoli dom mu zbrzydł, odpadła ochota do pracy; sąsiedzi coraz częściéj wodzić zaczęli na wódkę. Co się miał pójść utopić raz na zawsze, to się topił co dnia w karczmie. I na pozór stał się obojętny, ukrywał swą zazdrość, utaił gniew, znowu całował żonę, nazywał ją swoją gołąbką, udawał że jéj wierzy. —
Naścia myślała, że on nic nie wié i nie widzi, jak inni; albo że o nią niedba jak wielu, o żony. I już myślą gnała swobodnie po szerokim świecie występku, już roiła sobie spokój, wesele, dostatek w chacie. Biédna! Ona nic nie widziała, tak jéj migał świat piękniejszy przed oczyma.
Stary ojciec leżał na tém samém łożu, na którém skonała matka, leżał już dawno i wyglądał śmierci — Sawkę popędzili z pszenicą do Buga. O południu ledwie nasypane były worki i szereg furmanek wyruszył. Sawka obejrzał się na chatę, w któréj samą jedną zostawił żonę i ciężko westchnął. Stary ojciec leżał bezwładny, kto wié czy ona go dopilnuje, a on jéj pewnie nie. Zdrowszy, stary byłby spójrzał na Naścię i niedozwolił jéj bałamucić się, korzystając z niebytności męża, chory wyjrzéć nawet za nią nie mógł. Nigdy nie było Sawce tak ciężko rzucać domu, ojca i żony. Zaledwie ujechali do lasku, namyślił się i powiedział sobie, dobrze by nie jechać. U lasku spotkał młodego Dmytra, który wracał z furą drew do wsi.
— Słuchaj Dmytro, rzekł, jedź z moją chudobą do Buga, a ja tobie za to będę przez ten czas młócić.
— I kwartę wódki postawisz? spytał Dmytr.
— Zgoda, postawię — rzekł Sawka.
— Zgoda.
Dmytro stanął przy pszenicy, a Sawka powoli powrócił do wsi. Ale nie pokazał się w swojéj chacie, odwiózłszy drwa i złożywszy je na podwórku Dmytrowéj chaty, która stała w końcu sioła; poszedł do jego stodoły młócić i młócił do wieczora późnego — Już dobrze pociemniało, kiedy z bijącém sercem (i im serce bić umié!) powlókł się ku swojéj chacie.
Spójrzał — nie było światła w okienku i coś tylko bielało przed chatą — Szedł niespostrzeżony daléj. Zbliżywszy się poznał Naścię, która oparta o słup wrót podwórzowych, rozmawiała z kimś wesoło.
Milcząc, tajemnie, podkradł się do nich Sawka, aż cichą usłyszał rozmowę.
— Twego męża nie ma w domu —
— Niéma, odpowiedziała Naścia — pojechał z Bogiem.
— Można dziś przyjść do ciebie —
Naścia nic nie odpowiedziała —
— Zostaw drzwi otwarte —
Naścia milczała i kręciła koniec fartucha w ręku —
— Jak piérwsze kury zapieją, przyjdę do ciebie.
— Stary ojciec, szepnęła Naścia, śpi w komorze.
— On dawno już nie wstaje, odpowiedział głos drugi — i nic słyszéć nie będzie —
— Przyjdźcie, przyjdźcie — cicho szepnęła kobiéta — pamiętajcie —
Mężczyzna się oddalił — Sawka poznał w nim syna Rządzcy, któren już środkiem ulicy szybko biégł ku dworowi.
— Poczekaj paniczu — rzekł w duchu — będą tu tobie gody i tobie poczciwa żono, coś tylko wyglądała, żeby mnie w domu nie było. To mówiąc przysiadł się pod węgłem, wyłamał kija, i bezprzytomny, z okiem w lepioném w miejsce, w którém stracił z oczu uchodzącego gacha; siedział czekając piania kura.
Parę tych godzin, wydały mu się rokiem, potniał, marzł, zgrzytał zębami, zrywał się kilka razy i przysiadał znowu. Sto razy chciał leciéć i zbić Naścię, sto razy wstrzymał się, aby swą zemstę uczynić pełniejszą.
— Pozabijam, mówił w duchu — pozabijam ich oboje, a sam ucieknę.
Tak doczekał piania kura. Noc na wsi była głucha, milczenie uroczyste, wszystko spało, po jednemu pogasły światła w okienkach, ustały śpiéwy prządek na wieczornikach i dzwonek cerkiewny oznajmił przyjście warty. Czasami tylko spokojność, milczenie, przerywał szczek psów i dalekie wołanie stróżów przy dworze.
Na ulicy posłyszał Sawka stąpanie ostróżne, któś się skradał ku chacie — drzwi skrzypnęły — i cicho —
— Mam was w ręku, zawołał i podbiégł za wchodzącym — Już był w sieniach, a pociemku łatwo mu wkraść się do chaty. Przez pół otwarte drzwi się wcisnął i gdy Naścia podbiegła pytając
— Kto tu? kładąc palec na ustach, gdy młody chłopiec rzucił się ku niéj i z nią razem w głąb izby, Sawka już dłużéj wytrzymać niemogąc, zatrzasnął drzwi silnie i podparł je kołkiem.
— Ojcze! ojcze, zawołał głośno — chodźcie no chodźcie, zobaczcie jakiego ptaszka ułowiła synowa!
Krzyk dał się słyszéć w izbie — i młody poskoczył do okna —
— Nie wymkniecie mi się, nie bójcie! — zawołał Sawka, nie wyleziecie oknem paniczu.
To mówiąc rzucił się na niego z kijem i pochwyciwszy za barki, powalił na ziemię. Naścia skoczyła ku drzwiom, ale drugą ręką stojący na przesmyku Sawka porwał ją za włosy i powalił. Nogą przytłoczył chłopca, a ramieniem otoczył żonę i wołał na ojca.
— Ojcze! chodźcie! ojcze — zobaczcie — A głos mu się trząsł i wrzał w piersiach. Drzwi komory otwarły się, stary ojciec ukazał się na progu, on niepojmował co się stało.
— Kto tu? co to? wołał.
— To ja — krzyczał Sawka, to ja — a to Naścia i jeszcze któś trzeci, com go tu złapał przy niéj. Pomóżcie mi go związać, pomóżcie ostatkiem sił, związać złodzieja i tego szatana!
Stary ojciec zrozumiał wszystko i zwlókł się do syna —
— Trzymajcie Naścię, rzekł Sawka, ja młodemu dam rady. I ściągnąwszy z siebie pas jął go nim krępować. Chłopiec omdlały z przestrachu, ani się bronił, ani się wyrywał, kobiéta zachodziła się z płaczu.
— Rób co chcesz ze mną, wołała do męża — bij, zabij, ja twoja — nie męcz jego. To pańskie dziecko, biéda na twoją głowę, puść go, puść go!
— Puścić, mruczał Sawka, o! niedoczekanie jego — niechaj posiedzi tu złodziéj — wszak po to przyszedł tutaj —
I skoczył po rózgi — Tyle mego co się zemszczę, wołał — a potém — Szeroki świat boży — pójdę gdzie oczy poniosą —
Straszna była zemsta Sawki — pół życia tylko zostało w nieszczęśliwym chłopcu, a Naścia zbita okropnie, leżała we krwi nurzając się na podłodze. Wrąc jeszcze gniewem nienasyconym, zemstą Sawka całował ręce ojca.
— Bądźcie zdrowi ojcze, bądźcie zdrowi, granica niedaleko, jutro będę daleko, bądźcie zdrowi, niéma mnie tu czego czekać —
I wyrwał się z chaty Sawka i nocą pobiégł w las, a lasami, manowcami, przedarł się przez granicę. Nazajutrz biały dzień już go zastał w obcym kraju — Spójrzał za siebie i nie pożałował swoich. Kogo miał żałować, po kim płakać? Chyba po starym ojcu; ale i temu nie długo męczyć się na świecie, nie długo biédować —
W nadgranicznych siołach halickich, pełno jest wychodźców z Wołynia — Jednych wypędza złe obejście się panów, nędza, nadzieja lepszego bytu; drugich postrach rekruta. Wszyscy oni osiadają na pograniczu, jak gdyby chcieli jeszcze oddychać powietrzem, które im wiatr od ojczyzny przyniesie; jak gdyby myśleli powracać kiedyś znów na swoje śmieciska. Między wygnańcami temi zajął miejsce Sawka. Długo, bardzo długo niemógł się oswoić z obcą stroną, nie mógł pokonać żalu za swemi, a mianowicie za ojcem, długo chciał powracać do wsi; ale wreszcie ostygł i począwszy pracować, poprawiwszy los sobie pozostał na miejscu. Dowiadywał się na jarmarkach, u wołyńców, co się tam działo u nich i raz od kołodzieja swojaka dowiedział się, że ojciec umarł, żona w połogu z dziecięciem umarła, chata stała pustkami. Żal mu się zrobiło i Naści nawet niewiernéj.
O! gdyby powrócić! rzekł w duchu, gdyby można powrócić.
— Powróćcie, mówił kołodziéj, nic wam nie będzie. Pan Rządzca nowy, kilka lat upłynęło, zapomnieli o wszystkiém. Chata wasza opustoszała, grunt zasiéwa na pintynę arędarz, pan rad będzie nawet jak powrócisz —
I Sawka ośmielił się wrócić — Oddano mu grunt jego dziadów, przyjął parobka, kupił chudobę, ożenił się raz drugi. Ale nie z krasawicą jak Naścia, z ubogą dziéwką wsi swojéj, pracowitą bo ubogą, a poczciwą może dla tego że brzydką. Bóg dał Sawce dwóch synów, poszczęścił na gospodarstwie; wiodło mu się na pasiece, na bydle, rodziło w polu, i spokój był w chacie — spokój, taki jaki w niéj być może, — dostatek, jaki się u nich dostatkiem nazywa, dostatek co roku graniczący z głodem, a niedochodzący głodu.
Gdy Sawka długą swoją historją kończył, świtać już zaczynało, dészcz ustał, wyjaśniło się; przewodnik był zgodzony i Staś wyjeżdżał z karczmy senny, drzémiący, z głową pełną dziwnych przygód wieśniaczego życia. O ósméj rannéj stanął przed domem wuja.






ROZDZIAŁ VI.
SZCZĘŚLIWY STAŚ — BIÉDNY STAŚ.



Wkilka dni potém, Staś pędził znowu w odwiédziny. Dokąd? Czyż trudno zgadnąć —? do Hrabinéj. Wiedział że była sama w domu, bo Hrabia z Alfredem wyjechali w sąsiedztwo na dni kilka; sama Julja, nieznacznie, jakby przypadkiem, znać mu o tém dała. —
Szczęśliwy swoją miłością, która jakiś interes życiu jego dotąd próżnemu i nie zajętemu dała, leciał z głową pełną marzeń do Hrabinéj. Od ostatniéj z nią rozmowy na przechadzce, przerwanéj gałązką ostu, którą przyniosła Miss Fanny; nie widział się Staś z Julją.
Zastał ją samą jedną w salonie, nad xiążką francuzką, bladą, smutną, z czerwonemi oczyma. Na jéj twarzy znać było ślady cierpienia, wewnętrznego męczeństwa. Powstała, uśmiéchnęła mu się, prosiła aby usiadł.
— Cóżeś pan robił, gdzieś był od tego czasu, spytała — zapewne odwiédziłeś Pułkownikowę? W tém zapytaniu znać było prawie zazdrość, a przynajmniéj niespokojność widoczną —
— Nie byłem nigdzie, odpowiedział Staś, nawet niegrzeczny nie podziękowałem Pułkownikowéj za przysłane mi piano Streichera, po którém biegam od dwóch dni, jak dziecko, co się nową zabawką nasycić nie może.
Hrabina się boleśnie uśmiéchnęła —
— Prawda, że to bardzo niegrzecznie z pańskiéj strony, nie podziękować nawet Pułkownikowéj. Elle vous fait, si visiblement des avances. I boleśnie skrzywiła usta. Biédna! i biédne my wszystkie. Prawdziwie, dawniéj się z niéj śmiałam, a teraz żałuję —
— W czémże tak godna litości? spytał Staś.
— Miarkuj pan, całe życie, nieznaléść serca do swojego serca, duszy do swéj duszy — Zawsze wyglądać i spodziéwać się, prosić prawie o miłość — i niedoczekać się jéj nigdy i widziéć ubiegające rok po roku, dzień po dniu, godzina po godzinie, lata drogie młodości i miłości, widziéć zbliżającą się starość, nielitościwą starość — O! to bardzo smutno, to bardzo smutno! Ja jéj teraz żałuję — Ale i ja! dodała po cichu, i jam tak godna litości; tak prawie jak ona, i moje życie —
— O! nie skarż się pani, przerwał Staś, masz jednego przynajmniéj co cię kocha miłością piérwszą i ostatnią —
— Tak, piérwszą dla niego, ostatnią dla mnie —
— Piérwszą i ostatnią dla niego —
Hrabina westchnęła.
— Pan sam sobie wierzysz, powiedziała — chcę myśléć, że się sam oszukujesz i niechciałbyś uwodzić biédnéj, bardzo biédnéj kobiéty. Na co by ci się przydało? To pewna, że się sam uwodzisz — Spójrz na siebie i na mnie i powiédz mi, możeż trwać miłość nasza.
— Do śmierci! rzekł Staś —
— Jak dla mnie to i to nie długo — smutnie odpowiedziała Hrabina. Mnie już i do niéj niedaleko może.
Staś porwał się z krzesełka.
— A! pani, zawołał — przedemną przynajmniéj nie mów tego — to nadto boli — Widzę, znałaś innych ludzi, inne przywiązania na waszym świecie, nie podobne mojemu, przywiązania zalotników, co się zaprzęgali do twego wozu przez próżność, aby się pochełpić tobą — Moja miłość inna wcale, ona dla serca i w sercu jest tylko — Z tamtemi można było mówić, jak mówisz ze mną, mnie to serce zakrwawia.
— Biédny chłopiec! szepnęła Hrabina. Miałżebyś kochać mnie doprawdy, kochać szczérze, kochać tą rzadką miłością, któréj się dwa razy nie spotyka w życiu — O! dla czegóż przyszedłeś tak późno? Teraz jam złamana życiem, jam zimna, jam pełna niewiary, ja się boję jutra jak śmierci, ja wstaję każdego rana wyglądając nie szczęścia ale coraz cięższego życia — Ja nieodpowiém twojéj miłości — Wyschło to serce — trocha żaru tli w niém jeszcze, ale prędko i to wygaśnie — i życie wygaśnie, dodała po cichu.
Staś miał łzy w oczach, tak żal mu było téj biédnéj kobiéty, która szczérze przed nim płakała nad sobą.
— Powiédz mi, mówiła daléj — tyś słyszał zapewne o mnie, tobie ludzie mówili o mojém życiu przeszłém, ty się mną brzydzić musisz, ty wiész żem miała co nazywają kochanków.
— Ja nic nie wiém, nic wiedziéć nie chcę — rzekł Staś, niechcę przeszłości, na co mi twoja przeszłość Juljo — daj mi twoje dzisiaj tylko —
— A dzisiaj wiąże się z przeszłością łańcuchem nierozerwanym, odpowiedziała Hrabina — trzeba abyś wiedział kogo kochasz, trzeba ażebyś znał to serce — Może poznawszy go nie zechcesz — ale na cóż mam cię oszukiwać — Nie młode, świéże, żywe serce, ale resztkę serca wypalonego więcéj cierpieniem i niedolą, niż szczęściem — możesz wziąść odemnie — Ja nie byłam nigdy, jednéj chwili szczęśliwą. Nikt nie wié, co łzy wylałam po cichu nad moją dolą — Nie potrzeba mi było sięgać wyżéj, gdybym została ubogą, byłabym szczęśliwszą — Spokój naszego życia, dostatki nasze, zgodne pożycie, wszystko to kłamane, wszystko to tynk tylko co pokrywa bladość, strupieszczenie, niedolę, cierpienie. Ten dom, te majątki, to bogactwo otaczające nas — wszystko to nie nasze, odłużone, obciążone, kupione upokorzeniem, bezwstydem, ofiarą swojéj godności, ofiarą sumienia. Spokojność nasza kłamana — a za nią co trosków, co niedostatku, co się burzy ukrywa. Wszystko to serce przeciérpiéć musiało i myślisz że wyszło z tego czyste, namiętne, pełne wiary i miłości. O! nie, dla serca co przeżyło życiem takiém, życiem fałszu, malowaném, życiem kłamstwa ciągłego, — niéma wiary w nic, niéma dla niczego miłości. Nasze życie to ciągła walka z ubóstwem pokrytém pozorami dostatków — Mój mąż nie pojmuje tego, on nawykł do burzy, do kłamstwa, on w tym żywiole jak w swojém, jego nie obchodzi ani opinja ludzi, ani znaczenie czynności, on o nic nie dba prócz siebie.
Przyszłość nawet jedynego dziécięcia, dla niego obojętna. Pożyczać, pożyczać, utrzymywać się w pozorach państwa, nie czynić z siebie żadnéj ofiary, nie zniżyć się w oczach swych współbraci: oto cel jego cały. O resztę niedba. Związana z takim człowiekiem, w którego sercu jest tylko trocha źle zrozumianéj dumy, który nierozumié sumienia, mogłażem być szczęśliwą? I dziwnaż że szukałam szczęścia za granicami moich obowiązków? O! każdy mi przebaczy, kto pojmie com wyciérpiała. Prawda, jam winna, bom nieraz wyciągała ręce ku ludziom, pragnąc choć chwili, choćby kradzionego szczęścia. Bóg mnie srodze ukarał — wszyscy i wszystko zawiodło — Wszędzie spotykałam tylko kłamane uczucie, którém mi płacono za moje prawdziwe. Moje życie poświęcone było na zawody, na strapienia, na męki — O! gdybym choć miała wiarę, gdybym choć płakać mogła, choć żałować! —
Julja opuściła ręce, głowę, oczy i zamilkła, Staś zbliżył się do niéj, pochwycił białą jéj rękę i całował ją z zapałem.
— O! na mnie się nie zawiedziesz, rzekł ze wzruszeniem, ja niechcę dodawać ci zgryzot, niechcę pomnażać liczby twych zawodów, ja cię chcę z życiem pogodzić, z miłością, z tobą — Wierz mi, ja jestem szczéry otwarty, ja się brzydzę fałszem, we mnie się jeszcze krew burzy na kłamstwo. Ja bym niepotrafił skłamać miłości, możesz mi wierzyć, ja cię kocham Juljo, kocham, jak nigdy nikt ciebie nie kochał. — Nagrodzą się twoje cierpienia, będziesz szczęśliwsza.
— Szczęśliwsza! powtórzyła Hrabina z niewiarą — o nie! dość by mi było być spokojniejszą tylko, ja w szczęście już nie wierzę od dawna. Ja ufam tobie, że mówisz prawdę, że kochasz, ale któż ręczy za jutro? — Mogęż się chwycić miłości którą mi podajesz, abym zawieszona na niéj, spadła potém w przepaść? Ja bym chciała ci wierzyć, ja bym chciała cię kochać, — ja się boję — Jak ten podróżny, co chciałby popłynąć za morze, a siąść na okręt się lęka, aby nie utonął. —
Staś zamilkł, smutno mu się zrobiło i żal go ogarnął, żal nad tą kobiétą, tak nieufną we wszystko, nawet w dwudziestoletnie serce, pełne namiętności i poświęceń.
— Patrz — odezwała się Hrabina, do czego nas doprowadziło jedno tylko wylanie się, do łez, do smutku — Z tego wnoś czém by nasza miłość była — smutném pasmem obawy ciągłéj, narzekań, niewiary — Czémże bym ci zapłaciła za twoje przywiązanie —? przelaniem w twoją duszę mojego smutku — Ty byś mi dał szczęście, ja ciebie zaraziłabym smutkiem na wieki — wierz mi, porzuć mnie, uciekaj póki czas jeszcze i nie wiąż się do nieszczęśliwéj kobiéty, do trupa.
— Już nie czas, rzekł Staś, już nie czas cię porzucić — Ja ciebie kocham Juljo a z młodego serca wyrwać namiętność nie łatwo; nie podobna, chyba z życiem. Stało się, ja nie narzékam — Boisz się ofiar z mojéj strony, one mnie uszczęśliwią. Ja pragnę ofiar, ja ich potrzebuję — Nie jest to miłość, co za szczęściem goni a nic nie czyni z siebie — Moja inszą jest; im więcéj uciérpię dla ciebie, tém będę szczęśliwszy. —
To mówiąc Staś przyciskał do ust rękę Julij, namiętnie ją pocałunkami okrywał i uczuł na czole swojém dotknięcie jéj ust gorących —
Któż opisze tę piérwszą chwilę szału i szczęścia, pomięszanego z zgryzotą, z bojaźnią, z niepewnością, ze drżeniem; ten rozkoszny wieczór co im ubiégł tak prędko, że gdy pożegnać się potrzeba, nie wierzyli godzinie, nie wierzyli sobie, nie wiedzieli jak przeżyli ten czas, tak długi kiedy indziéj, teraz tak krótki? —
Późnym wieczorem odjechał Staś do domu, odjechał szczęśliwy, pełen myśli o poświęceniach dla Julij, pełen zamiarów nadziwniéjszych dla ustalenia jéj szczęścia. Chciał jéj oddać wszystko co miał, chciał zapewnić jéj spokojność, chciał ją i jéj męża podnieść w oczach ludzi na opinij, celem swojego życia uczynić reabilitacją Hrabinéj — Taka to jest miłość młoda, miłość szlachetna, co jeszcze nie umié nic rachować i wszystko poświęca, oddaje, za jedno wejrzenie, za jedno ściśnienie ręki, jedno — kocham ciebie. Miłość taka niestety, trwa bardzo krótko i jedna tylko, jest w życiu człowieka, a wielu ludzi nie zna i nie pojmuje jéj wcale. Ci są od młodości starzy —
Ale jakże Staś się odmienił! Nie jeden August postrzegł w nim tę zmianę, nie widziéć jéj niepodobna było. Z pół-dziecka wesołego, trzpiotowatego, nie myślącego tylko jakby i czém się zabawić; stał się nagle mężczyzną myślącym, poważnym, energij pełnym. Wrzątek życia co wprzód lał mu się przez usta i oczy, kipiał na powiérzchni, teraz w sercu ukryty opadł i duszą tylko targał. Szczęśliwy, nie potrzebował świata, niedbał o ludzi, zapomniał o sobie, o tém jakim się wyda; cały był wewnątrz swojego szczęścia.
Nie wątpił o miłości Julij, ona z dniem każdym widoczniejszą była dla niego, choć dla świata pokrywali ją szatą wesołéj obojętności. Przy ludziach Hrabina Stasia prawie za dziecko miała, jak z dzieckiem żartowała tylko, przy ludziach on był tylko trzpiotem wesołym, jednym z tych motylków co nie kompromitując nikogo, latają gdzie róża wykwitnie; dziś są jutro ich niéma. Ale gdy byli sami, nagradzali sobie ciężkie chwile udawania, przymusu przy ludziach; wówczas wylewała się cała ich miłość, w słowach gorących, w rozmowie płomienistéj. Staś rozdziérał przed nią swoją duszę i serce, aby pokazać jakim był w istocie; karmił ją jak pelikan starożytnych, dzieci; krwią swych piersi — I jéj miłość nie ustępowała młodzieńczéj jego namiętności.
Stasia serce wrzało raz piérwszy wybuchającym płomieniem, z całą gwałtownością lat dwudziestu; ona kochała jak kochają raz ostatni, pochwyciła go i cisnęła do serca, jak tonący chwyta belkę rozbitego okrętu. Wiedziała, że gdy jéj wyrwie się ta miłość, już nie wróci to uczucie do zbolałego serca, już nie zaświta gwiazda nad jéj głową. Dotąd zalotna, próżna; teraz stała się dla niego namiętną, szlachetną, marzyła o poświęceniach, brzydziła się swoją przeszłością, która ją w oczach własnych niegodną płomiennéj miłości piérwszéj Stasia czyniła. Powolnym wpływem pełnego szlachetności młodzieńca, Hrabina odzyskiwała uczucie osobistéj godności, uczucie (zatarte w niéj ciągłém zbliżeniem do Hrabiego) — uczucie sprawiedliwości i sumienia. — Teraz ona wiedziała przynajmniéj, że przeszłość jéj była nietylko zawodem, ale występkiem; że ta ostatnia nawet miłość co ją szczęśliwą czyniła, była grzéchem, była kradzioném dobrem cudzém; teraz czuła, że źle czyniła przywięzując do siebie Stanisława, i topiąc przyszłość jego może całą, w kilku chwilach występnéj rozkoszy. Teraz Hrabina dopiéro z wyższego stanowiska pojęła życie, ludzi, świat, miłość samą. —
Spytacie się może, dla czego, nie wyrwała się z objęć występnéj miłości, czemu nie poświęciła się dla tego kogo kochała. Pomyślcie, pomyślcie, co to jest wyrwać się ostatniéj miłości, ostatniemu szczęściu, ostatniéj w życiu choć występnéj pociesze. Na to potrzeba chrześciańskiego bohatérstwa, abnegacij, poświęcenia, które tylko daje, życie i wychowanie chrześciańskie, jakiego nie miała Hrabina. Już pojęcie swego położenia, uczucie swojéj sromoty, zgryzota sumienia odzywająca się niekiedy, były w téj kobiécie, postępem wielkim ku cnocie. Nie łatwo było z obojętnéj, zepsutéj, zalotnéj, od razu stać się dobrowolną ofiarą dla drugiéj choć ukochanéj istoty — nie łatwo było wywléc się z staréj swéj natury. A wreszcie sama miłość Stasia, pełna ognia, błagająca litości, oblegająca ją nieustannie, nie stawiłaż zapory, nie utrzymywałaż jéj na téj drodze?
W romansach tylko nagle, bez przygotowania, bez przyczyny, ludzie całe życie występni, stać się mogą nagle wzorem poświęceń i cnoty — my piszem powieść z prawdziwego życia, a nie romans.
Taki był bieg miłości Stasia i Julij — Po częstych odwiedzinach w domu Hrabiów, po stosunkach jakie się zawiązały między młodym przybyszem a niémi, ludzie dochodzili łatwo prawdy, i choć Staś swojém postępowaniem nie tylko nie obwiniał, ale wymawiał i oczyszczał Hrabinę, zaczęto jednak głośno gadać o kochanku pani Julij. Hrabia jeden nie widział nic, czy niechciał nic widziéć; on piérwszy wyciągał rękę ku Stasiowi, zwał go przyjacielem domu, przypuścił go do swéj poufałości, nie wahał się nawet odkryć mu swego położenia finansowego, co było podobno u niego dowodem najwyższego zaufania. Hrabia bowiem chętnie pożyczał u szlachty, u żydów, chętnie nie oddawał i nie dbał o opinią niższych od siebie. Z równemi zawsze sobie był panem — dla tych był regularnym w wypłatach, grał wielkiego pana, zawsze i niczém nie dawał im poznać, swojego prawdziwego położenia. Bezwstydny z szlachtą co mu się upominała o piéniądze; swym braciom panom wypłacał co był winien najregularniéj; to téż w kole pańskiém za potwarze miano głosy przeciw rzetelności Hrabiego świadczące. Stasiowi jednak odkrył się raz z potrzebą piéniędzy i przykrém swém położeniem.
Je suis dans des mauvais draps, rzekł, koniecznie by mi potrzeba dwóch tysięcy dukatów, a niémam z kąd ich dostać.
Staś nic nie odpowiedział, ale w parę tygodni zebrawszy co mógł na prędce, przywiózł Hrabiemu żądaną summę. Hrabia przyjął ją jak od przyjaciela, uściskał Stasia serdecznie, dziękował niewymownie i tegoż wieczora przy Hrabinie opowiedział w głos o przysłudze jaką mu wyświadczył.
Hrabina zbladła, zagryzła usta i nic nie powiedziała. Ale po chwilce, gdy się Hrabia oddalił, przywołała Stasia.
— Zrobiłeś szaleństwo, rzekła mu głosem pełnym wzruszenia — nas nie wyratujesz a siebie zgubisz. Bardzom ci wdzięczna za ten nowy dowód przywiązania, ale wolałabym stokroć, abyś mnie się był o to poradził. Ja bym ci tego niedozwoliła uczynić. C’est une folie heroïque; która się na nic nie zdała.
Staś spuścił głowę, jakby był winien, nie śmiał wyrzec słowa.
— Wiérz mi, dodała po chwilce, ja umiem czuć coś zrobił dla nas, tego by nikt nie uczyniłby na świecie. To maluje ciebie, twoje młode serce, które by się rozdarło dla tych których kocha — Ale jak ja niewarta jestem miłości twójéj, tak on niewart poświęcenia. Stasiu daj mi słowo, że więcéj nie uczynisz tego, ja bym się gniéwała — Ja nie chcę ci być winną nic więcéj nad serce twoje; będę się gniewała na ciebie —; bo to mnie upokarza, to mnie poniża.
— Przyjąć pomoc od przyjaciela? spytał Staś nieśmiało.
— Gdybyś mi nie był niczém więcéj jak krewnym, przyjacielem — ja bym ci podziękowała. Ale ty wiész czém jesteś dla mnie, ty wiész żem ja występna, nie płać mi występku, bo mnie upokarzasz, bo mnie tém zabijesz.
Te ostatnie słowa wymówiła Julja z głębokiém wzruszeniem, Staś był pomięszany i zamilkł.
— To com uczynił, rzekł po chwilce — nie jest i nie może się nazwać przysługą, ani pomocą — jest to drobnostka, któréj liczyć nie można, o któréj mówić nie warto. Daruj mi tę chęć przysłużenia się wam i zapomnij o tém.
Po chwilowéj burzy tak niespodzianéj dla Stasia, nastąpiło wylanie się Hrabinéj, wynurzyła się cała jéj wdzięczność. Ona nie rada była temu co uczynił, ale cieszyła się tém, jako nowym dowodem jego przywiązania, przywiązania, które tak bardzo utracić się lękała. Jéj serce jeśli można, przywiązało się dwakroć jeszcze silniéj do niego; do jéj miłości przyłączyło się cóś wdzięczności, która temu uczuciu nie szkodzi, wzmacnia je owszem i czulszém czyni. Ze strony Stasia, zwiększyło się także przywiązanie, jak się zwiększa względem tych, dla których uczyniliśmy cokolwiek. Kochamy ich podwójnie za to, że nam dozwolili, uczynić dobrze, że dali zręczność do pokazania głębi naszéj duszy. Jeśli dobrodziéjstwo, uczynność, przysługa, wiążą tego komu są wyświadczone, przywiązują także dobroczyńcę.
Jakkolwiek Staś władający tém co miał sam, mógł rozporządzić swojém mieniem bez wiedzy niczyjéj i jakkolwiek potajemnie zebrał i oddał piéniądze Hrabiemu, dowiedział się o tém August i przestraszył tym krokiem.
Dla niego odkrywało to cale inne, niż były w istocie wypadki. Dorozumiał się z tego nie istniejących rzeczy, wytłumaczył sobie najfałszywiéj miłość Hrabinéj, przyjaźń Hrabiego, położenie Stasia. Patrząc na rzecz z najgorszéj strony, wiedząc o przeszłości Julij, ujrzą w tém dowód najwyższego, bezwstydnego zepsucia.
— Oni go uwikłali w swoje sidła, pomyślał, oni go zrujnują, oni nie będą mieli nad nim litości — on zginie — Ta kobiéta opanowała go łatwo i zrobi z młodym co zechce — Zepsuta, zalotna, bezwstydna, nie waha się wysysać z niego nie tylko miłość, życie, ale nawet majątek, rzuci go potém precz, jak łupinę owocu. Potrzeba na to radzić i myśléć zawcześnie, ja mu niedozwolę zginąć tak marnie w moich oczach ofiarą serca, zginąć jak zginęła jego matka —
Za piérwszém widzeniem ze Stasiem, August wezwał go do pomówienia na osobności. Z surowém wejrzeniem, smutną twarzą, spytał go co zrobił z piéniędzmi —
Staś naprzód chciał się zapiérać.
— Stasiu, rzekł August, to napróżno, ja wiém o wszystkiém — mów mi prawdę — Niémam prawa słuchać cię liczby z twoich dochodów, ale mam obowiązek upamiętać cię, przestrzédz — Jesteś na złéj drodze i całe może swoje życie, całą przyszłość kompromitujesz —
— Wujaszku, odparł Staś rumieniąc się — Nie widzę wcale tego, o czém mówisz. Niech tak będzie, przyznaję, pożyczyłem piéniądze Hrabiemu, potrzebował ich, mnie to wielkiéj różnicy nie robi. Lecz kiedy raz o tém wiész, wiédzże i o tém, na co ci przysięgam na imie ukochanéj matki, że ona o tém nie wiedziała, że ona tego nie żądała, że dowiedziawszy się nawet, tak mi to, jak ty wymawiała —
August się uśmiéchnął szydersko.
— Mój Stasiu, wybornie znasz ludzi jak widzę — Alboż to wszystko nie jest tylko doskonale odegraną komedją?
— Na Boga nie mów tego wuju, zawołał Staś, nie mów nic na tego Anioła, ty go znasz tylko jak wszyscy, ty go sądzisz z stanowiska niewiary, pogardy — Nie mów tego — to Anioł! Nie posądzaj jéj — ty jéj nieznasz. —
August się zmarszczył.
— Jesteś chory i niedajesz się uleczyć, dobrze ci z twoją chorobą, niechcesz na nią oczów otworzyć — Przecież to ostatnie, powinno by ci być przestrogą, nawet bez komentarza z mojéj strony.
— Myślisz więc że mnie o tę przysługę, kto kolwiek bądź prosił, że jéj kto wymagał, że mi dano do zrozumienia, abym to uczynił? spytał żywo.
— Tak bym sądził.
— Ale ja to uczyniłem z własnego popędu i woli. Hrabia się nawet opiérał i przyjąć niechciał, a Hrabina dowiedziawszy sie płakała —
— Jeśli tak jest tém gorzéj, odparł August. Do czego cię to wszystko doprowadzi, spytał, co za koniec temu wszystkiemu? kochasz kobiétę starszą znacznie od siebie, która by prawie twoją matką być mogła — Przypuszczam, że ona szczérze cię kocha — Jakaż twoja przyszłość? co daléj? jaki koniec —? powiédz mi sam, na czém to się skończy?
— Wujaszku, odparł Staś, nie pytaj mnie o to, nigdy nie rachuję na jutro, nie układam planów na dal, teraz mniéj niż kiedykolwiek. I lepiéj że, powiédz mi z planami, z nadziejami, z wymarzoną przyszłością? To tylko droga do zawodów —
— Najzupełniéj zwarjował! rzekł August załamując ręce. Więc się wyrzekłeś wszystkiego i skończyłeś życie, na brudnéj, występnéj miłości bez jutra, bez trwałości, bez przyszłości. Skończyłeś więc życie? powtórzył, nic że więcéj nie pragniesz, tylko gnuśniéć tak daléj, bez pracy, zajęcia, bez celu, nie użyteczny nikomu —?
Staś spuścił głowę.
— Trochę wcześniéj, trochę późniéj wujaszku — zawsze się tak kończy. Użytecznym gdybym chciał, nie potrafię być podobno. Nie jestem genjuszem, niémam szczególnych zdolności — Będę szczęśliwy i dosyć.
— Będziesz szczęśliwy? spytał August. Ale na czemże budujesz swoje szczęście? Dziś lub jutro, twoje stosunki z Hrabiną wykryją się, dziś lub jutro przerwać się muszą. Występnych związków taki jest koniec zawsze; żal po nich tylko, zgryzoty i zgorszenie zostaną. Cóż to za szczęście, o które co chwila drżéć musisz i lękać się, z którem kryć się, którego się wstydzić potrzeba —
— A o któreż szczęście nie lękamy się? spytał Staś — obojętnie.
— To okropna! to okropna! zawołał August, tyś ślepy, ty doszedłeś do tego stopnia szału, że cię nic uleczyć nie może, że żadnego nie przyjmujesz lekarstwa. Opamiętaj się Stasiu — to szaleństwo — Będąc młodym, można zbłądzić, można zbłądzić będąc człowiekiem, ale uwikłać się tak w błędzie, aby niewidziéć prawdy, nie znać swojego położenia, nie rozeznawać co złe a co dobre — to szaleństwo!
— Niech to będzie szaleństwo odpowiedział Staś, mnie z niém dobrze, jam w niém szczęśliwy.
August zamilkł, chodził po pokoju i dumał; Staś wziął spokojnie cygaro, zapalił i usiadł w krześle.
— Nie myśl, zaczął znów po chwili dumania August, abym ci się narzucał z radami, abym chciał cie gwałtem, siłą, odciągnąć od tħj nieszczęsnéj namiętności — moje przywiązanie ku tobie, pamięć na twoją matkę, którą tak kochałem, wkładają na mnie obowiązek otworzenia ci oczów. Nie przyjmujesz rad moich, uwag, i przestrogi, rób co chcesz; moje serce czuje, że to się źle zakończy. W każdym razie rachuj na mnie, gdy będziesz potrzebował pomocy, pociechy, serca, wiérz że choć ci się dziś przeciwię, kocham ciebie, nie słowy, ale rzeczą. Daj Boże, aby ci wprędce, ta jedna bezsilna moja miłość, za cały przytułek i pociechę nie została.
Nigdy jeszcze tak wzruszonym Augusta nie widział Staś — głos jego drżał, oczy wilżyły się, ręce trzęsły. Ujrzawszy to, poskoczył i rzucił mu się na szyję.
— Mój drogi wuju, mój kochany wujaszku, przebacz mi, zawołał — Ty wiész choć nie doznałeś może tego, że namiętność jest ślepa, że wyrwać ją z serca czas jeden może. Nic miéj mi za złe uporu! przysięgam ci, ty jéj nie znasz, albo raczéj, nikt jéj nie zna. Ona może inszą była, inszą jest teraz — Ja wiém, ja pojmuję co moja miłość ma występnego, dziwacznego, jak krucha, jak niepewna — ja wszystko wiém, ale ja się od niéj oderwać nie mogę — Pomyśléć nawet rozdzielić się — odjechać, porzucić jéj, niepodobna mi. Ona by umarła — a ja za nią.
August litościwie się uśmiéchnął.
— Poczciwy mój Stasiu, nie sądź z siebie o ludziach, tacy tylko jak ty, te rzadkie istoty zbudowane z miłości saméj i uczucia, umiérają gdy im niestanie kochania. Ale takich mało; to są meteory rzadko przebiegające po nad naszym światem. Gdybyś ty miał odwagę ją opuścić, oderwać się od niéj, ona by nieumarła, a ty byś był szczęśliwy. Ty byś znalazł inną —
— Inną! zakrzyknął Staś — nigdy —! nigdy! Dla mnie z tą miłością wszystko się skończy — Wiérz mi wuju, ja ją szczérze, ja ją całém sercem kocham.
— Temu od razu wierzyłem, odpowiedział wuj — Pojmuję nawet jéj przywiązanie, ale jak chcesz abym szacował kobiétę, co niedoświadczonego, młodego chłopca jak ty, wciąga w miłość bez przyszłości, co mu wydziéra jego nadzieje, jego szczęście, aby się sama napasła. Gdyby cię ona prawdziwie kochała, odepchnęła by cię od siebie, w początku.
— Myślisz wuju, żem sto razy nie słyszał od niéj, co dziś słyszę od ciebie?
— O! i temu wierzę, powiedziała ci to sama, abyś nie powiedział w sobie tego, aby cię uprzedziła, aby się okazała otwartą i odegrała poświęcenie —
— Wuju — nie kończ na Boga — zawołał Staś chwytając go za rękę. To okropna jak ty malujesz ludzi!
— Stasiu, ja ich poznałem — rzekł August westchnąwszy.
— I kochałeś kiedy?
— Myślisz żem zawsze był, jak dziś jestem zimny, obojętny, i zawsze jak żółw w swéj skorupie, siedziałem cały wewnątrz siebie? O! nie, Stasiu — i ja próbowałem życia, i mnie się nie udało życie — nie chcę go więcéj próbować, bo wiém tajemnicę jego u ludzi —
— Biédny wujaszku, tyś ciérpiał także! rzekł Staś, tyś był nieszczęśliwym!
— Kto wié, czy jeszcze nim nie jestem — cicho odpowiedział August — Ale dajmy temu pokój, mówmy o tobie —
— O! nie mówmy o mnie, proszę — zawołał Staś — proszę cię, nie mówmy o mnie — Dosyć tego i nadto — Nie zaglądajmy w przyszłość, nie zgadujmy jéj — Niech nam będzie dosyć dzisiaj, gdyśmy dziś szczęśliwi —
August spójrzał w oczy Stasiowi, założył ręce i z politowaniem poruszył głową —
— Daj ci Boże nie prędkie przebudzenie! —

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



TOM III.





ROZDZIAŁ I.
KONTRAKTA DUBIEŃSKIE.



Ostatnia rozmowa Stasia z Augustem nie pociągnęła za sobą żadnych stanowczych skutków; obu tylko więcéj związała z sobą, przybliżyła do siebie. Odkrył w niéj Staś, że August szczérze był do niego przywiązany i w jego sercu była iskra uczucia, choć starannie ukrywana. Pozorna nieczułość, obojętność jego, pokrywała rozranione serce, była wyrobioną rozumem, sztuczną zasłoną boleści wewnętrznéj, przygasłéj, ale nie wytrawionéj jeszcze. Staś niemogąc usłuchać Augusta, ocenił jego przywiązanie i rady. August zaś widząc że napróżno by było chciéć przekonywać człowieka, którego namiętność zaślepiała na wszystko, postanowił innych chwycić się środków dla uleczenia choroby. Zdało mu się, że śilne roztargnienie, zajęcie nowemi przedmiotami, widok nowych osób, podróż nareście, rozerwą Stasia. Rachował na to, że w nowém towarzystwie, męzkiém, szyderskiém, zimném, wyśmiéwającém uczucie, Staś ostygnie i upamięta się. Zbliżały się kontrakta Dubieńskie i August silnie nastawał na Stasia, aby mu na nie towarzyszył. Może by był nie potrafił wymódz na nim tego, gdyby jednego wieczora Hrabina Julja nie powiedziała, że się także z mężem w Dubnie znajdować będzie. Staś natychmiast postanowił jechać na kontrakta. Odebranie summy od Przebendowskich, któréj połowę August oddawał Stasiowi, było pozornym powodem do téj podróży.
Piérwszych więc dni Stycznia, wysłano do Dubna naprzód Pana Żylskiego Rządzcę, dla najęcia mieszkania, gdyż słuchy chodziły że późniéj trudno o nie być może, potém wyprawiono kuchnię i ludzi, nareście Staś z Augustem zimowym porankiem, w mroźny i piękny dzień Styczniowy, wyjechali z domu.
Hrabia z żoną dopiéro za dni kilka miał być w Dubnie i najął był już na mieszkanie cały dworek na panieńskiéj ulicy, gdyż karnawał także, miał przepędzić w miasteczku, dokąd się panowie okoliczni zebrali w tymże celu.
Kontrakta Dubieńskie, są w całym roku najuroczystszą dla wielu chwilą; na dłużéj, na krócéj, na dzień lub tydzień, każdy wyjeżdża do Dubna. Jednego pędzą interessa, wypłaty, potrzeba pożyczenia piéniędzy, kupienia majątku, sprzedania go, drugich chęć rozerwania się, widzenia z kim, ciekawość, nadzieja wygranéj w karty, pohulania i t. p.
W proporcją liczby osób zbiérających się na kontrakta, mało się na nich robi interessów; ale już w nałóg weszło jechać, stracić trochę piéniędzy, popatrzéć, pogadać, pograć nadewszystko.
Gdyby nie było gry na kontraktach, pewien jestem, daleko mniéj by zjeżdzało się osób. U nas tak lubią grać! Bo gra dla wielu zastępuje cel życia, stanowi główne jego zajęcie, jedyną namiętność. Jedni grają dla zabicia czasu, drudzy dla wygranéj, inni dla przyczepienia się tym sposobem do lepszego towarzystwa. A lepsze towarzystwo gdy idzie o grę, tak postępuje jak koniarz, co dla konia, przypuszcza do siebie jego właściciela. Ono otwiéra drzwi każdemu kto gra — ale tylko póki grają.
Niech się nikt nie uwodzi, panowie grają ze wszystkiémi, bo grać lubią i potrzebują, ale z temi z któremi grają, żyć nie będą. Rachują ich za narzędzia, za zabawki bez konsekwcncij; które gdy się podoba, można oknem wyrzucić, popchnąć nogą i więcéj na nic, nie spójrzeć. —
Po grze dopiéro, na kontraktach, drugie miejsce zajmują interessa. W stosunku liczby osób, mało się ich robi.
Drobna ślachta wiezie piéniądze dla ulokowania ich na procent; czasem wiezie napróżno obligi, dla odebrania swoich piéniędzy, kilku dzierżawców jedzie dla opatrzenia posessij, najmniejsza liczba w projekcie kupna majątku. Zwykle na kontraktach zawiérają się tylko przedugodne punkta, daje zadatek, rozpatrują mniéj więcéj prawdziwe inwentarze, skazki i t. p. Spisanie tranzakcij zostawuje się do 24 Marca w powiatowém mieście.
Mała liczba ścisłych w interessach ludzi odwozi summy, których wypłatę upewniono na kontraktach; ale zwykle wielkich wypłat, pożyczek, interessów tak jest niewiele, że o każdéj z nich mówi się jak o osobliwym wypadku. Zdarza się nawet nieraz, że ci co poprzyjeżdżali w chęci ulokowania większych kapitałów, nabycia znacznego majątku, powracają nazad nic nie zrobiwszy. —
Kontrakta więc przedewszystkiém są zjazdem, dla gry, frymarku koni i zabawy; z nich rozwożą się zarody nieprzyjaźni, nasiona plotek i obmowy, nieukontentowania wzajemne, często najniesprawiedliwsze. Jeśli gdzie to tu dobitnie się maluje podział towarzystwa naszego na dwie klassy — panów i ślachty, klassy nieustannie stykające się z sobą, a nie mogące się pojednać, ani połączyć, a co gorzéj cierpiéć i szanować. — Ślachta dumnie oddziela się od tak zwanych panów, formuje swoje towarzystwo oddzielne, daje swoje wieczory, ma swoje zabawy, rozpowiada co tylko wymyśléć lub dójść potrafi przeciw panom; niekiedy aż do zaczepki widocznéj dochodzi. Czasem znowu głucha na przyjaźny głos pański, odpycha grzeczności, gardzi niémi i wyszukuje w głowie powodów nienawiści, zmyśla dla siebie upokorzenia, aby swobodniéj gniewać się i dąsać mogła.
Co się tyczé panów, ci chcieli by tylko bawić się, bawić się nadewszystko, a niektórzy jeszcze chcieliby także — jako tako dokończyć interessa dokuczliwe. — Co najwięcéj zarzucić by można panom naszym, to złe pojęcie życia i jego celów, zupełne nie zastanawianie się nad sobą, uganianie się za zabawą, przyjemnostkami, obojętność na dobro publiczne, na zużytecznienie życia, przy tylu środkach użyteczności, jakie w ręku mają. Juściż przecie, nie na to was Bóg panami stworzył, abyście tylko lepiéj od nas jedli pili, dłużéj spali, piękniéj się ubiérali, więcéj i piękniéjszych mieli kochanek; powinnibyście sami dla siebie pomyśléć, jakby się społeczności stać użytecznemi, jakby nie marnować życia. Naówczas przebaczonoby wam wiele, może wszystko nawet, darowanoby wiele złego. Dziś, nawet dziwić się nie można nienawiści ślachty naszéj ku panom, często nieusprawiedliwionéj na oko; spójrzawszy na życie ich próżniackie, bez celu, bez związku z innemi klassami, życie dla siebie tylko, tylko sobie i przyjemnościom swoim.
Aristokracja każdego kraju, gdy przestanie brać udział w rządzie, gdy ją okoliczności odsądzą od dawnych prerogatyw i przywilejów, powinna wybrać sobie cel jakiś, starać się działalność swoją zwrócić w inną stronę, inaczéj nigdy jéj nawet nie pojmą, exystencija jéj zostanie niczém nie usprawiedliwioną, co więcéj aristokracja taka nie wyżyje długo. Jakiś czas chérlać będzie życiem nabraném z dawnego, resztką sił przyzbieranych w czasach czynności, ruchu, działalności swojéj; potém obumiérać zacznie, poniży się, zbezcześći, straci szacunek publiczny i exystencją nawet. Nie mówiémy tu o wszystkich w szczególności panach, gdyż wielu a wielu obrali cel swojemu życiu, wzięli się do przemysłu, gospodarstwa, handlu, literatury (!) — większość jednak gorszącym sposobem próżnuje i bawi się tylko, wyobrażając sobie zapewne że życia celem najwyższym, bawić się, śmiać, jeść, pić i spać —
Tego jednak, aby się nazwać człowiekiem za mało.
Lecz wróćmy do kontraktów; nigdzie jak na nich, nie objawia się widoczniéj nieprzyjaźne usposobienie ślachty dla panów i odwrotnie. Ślachta lękając się wiecznie, aby nie była upokorzoną, oddziela się dobrowolnie od wyższych, czasem nawet to i napróżno, domyśla się rzeczy nie byłych. Panowie którzy jakeśmy powiedzieli niémają po większéj części zajęcia, lubią w istocie drwić i wyszydzać i nie tylko ślachtę, ale samych siebie nawet, popełniając wyraźne samobójstwo. Dowcip zdaje się im, najpożądańszym przymiotem, najpiękniéjszą ozdobą; często nie mając na kim spróbować swéj broni, używają jéj na najbliższych, na najdroższych, byleby się z nią popisać. Dowcip ten, dowodzi zupełnego braku uczucia, braku serca, przywiązania, a nawet surowszego pojęcia rzeczy. Nic łatwiéjszego jak wszystko zbyć żartami, śmiéchem, ucinkami, tym sposobém unika się potrzeby zastanowienia głębszego i maskuje się zdanie, którego braknie zupełnie. Jak często dowcip jest tłumaczem wielkiego rozsądku, wyższego wyobrażenia o świecie i ludziach nawet wielkiego uczucia maskującego się tylko; — tak znowu częściéj jeszcze ten sam dowcip, jest zasłoną którą zakrywa zupełną próżnię. Prawdziwie dowcipny człowiek nie wyczerpuje się i nie powtarza nigdy; udający dowcipnisia ledwie dni kilka zajmować potrafi, daléj już przeżuwa znajome rzeczy, nudzi repetycjami oklepanemi. Prawdziwie dowcipny nie pożycza od drugich ucinków, postrzeżeń, konceptów; udający dowcipnisia łapie zewsząd, gdzie co posłyszy i przedaje za swoje. Niewiém dla czego wyobrazili sobie panowie nasi (zapewne w skutek swego ukształcenia francuzkiego) że ich wyłącznym apanage jest dowcip??
Co do mnie wolę w człowieku wielką naukę, wielkie uczucie, jak ten bękarci, niedowarzony dowcip, przypisujący sobie prawo sądzenia o wszystkiém i wszystkich, a wymykający się sądowi drugich o sobie, swoją nikczemnością, swoją naturą niepochwyconą. Dla czego wszyscy wolą dowcipować, niż okazywać ślachetne uczucia, wyższy sposób widzenia rzeczy, naukę?? Bo nic łatwiéjszego nad dowcip, a gdy jeszcze umié się jako tako po francuzku, to dyspensuje od pojmowania rzeczy, od zastanawiania się nad niémi, on trouve son esprit tout fait tylko wziąść i podawać gorąco.
Co za rozmaitość postaci, co za różność powozów ciągnących się na kontrakty. Po drodze spotykasz wózki, wózeczki, sanki, koczobryki, kocze, karéty, aż do wozow na saniach, aż do bryk kupieckich. Niedowierzający saméj drodze, która zwykła psuć się w téj porze roku u nas, rżną się kołami przez śniegi, bliżsi szybują po zatokach i wyślizganym gościńcu różnego kształtu sankami.
Tam ubogi ślachcic, parą chudemi konikami, zaprzężonemi w szleje parciane, wlecze się z obligiem w chustce zawiniętym, odbiérać swoje piéniądze u Jaśnie Wielmożnego, marząc jak ich użyje. Na nim kapota bajowa, czapka barankowa, płaszcz watowany i szlafrok podarty — Staje w ubogiéj stancyjce na przedmieściu.
Wiozący parę tysięcy rubli, jedzie już koczobrykiem, lepszemi końmi, w krakowskich szlejach, z kozaczkiem, tłumoczkiem, faską bigosu, fajką piankową i kapszukiem na guziku surduta zawieszonym. Gdy Jaśnie Wielmożny niéma mu czém oddać, jest podobieństwo że go choć przyjmie za Rządzcę do dóbr których. To się nieraz trafiło. Rzadsze jest puszczenie folwarku do wytrzymania, bo najwygodniéj miéć i piéniądze i folwark w ręku, a stanowiąc Rządzcą jegomości, można się z nim potém pokwitować. I to się trafiało.
Cztéry konie, chomąty krakowskie, furman i kozaczek w liberij szaraczkowéj, to pan brat ślachcic, na jednéj wiosce, albo na części tylko wioski, który jedzie pożyczyć piéniędzy, sprzedać wełnę na owcach, pszenicę nie młóconą jeszcze, lub tylko pograć w karty, pogawędzić, zobaczyć się z przyjaciołmi i powrócić ze sprawunkami dla jéjmości dla przebłagania jéj gniewu.
Pańskie ekwipaże największéj także rozmaitości, od starych ark Noego położonych na sanie, z okrągłemi okienkami i malowaniami na drzwiczkach; aż do nowych wiedeńskich i warszawskich powozów, napatrzysz się wszystkiego. Jdą bryki z kuchniami, furgony, jadą kozacy, ciągnie się służba, kancellarje, plenipotenci, sekretarze. —
W mieście gwar i życie, jakich niéma w ciągu całego roku; żydzi rozbijają się o przyjeżdżających, zapraszając ich do zajezdnych domów, słudzy krzyczą, panowie się śmieją, konie rwą, sanki brzęczą, ubodzy piszcząc proszą jałmużny, budnicy utrzymujący porządek w mieście rozpędzają gromady — Tam zajeżdżają bryki, tu kocze, tu fury ze drwami — A wszędzie pełno, czarno od żydów, spójrz w którą zechcesz stronę, a wzrok twój padnie na izraelitę. Ja niewiem dla czego dotąd opisując żydów, kontentują się wszyscy zawieszeniem pejsów, brody, nałożeniem jurmułki i łapserdaka; zawsze jednakowo, jednostajnie malując tak pełne rozmaitości, charakteru żydowstwo nasze. Są żydzi i żydzi, a jedni do drugich, jak niebo do ziemi niepodobni.
Spójrzcie na tego ubogiego, zgiętego we dwoje, w szaréj opończy, kapeluszu dziurawym lub wytartéj czapce, wykrzywionych butach, żyda z kramikiem na plecach, roznoszącego kalendarze Berdyczowskie, zapałki chemiczne, zgrzebła, szuwax i t. p. Co za podobieństwo do tego morejny, któren z wyperfumowaną brodą, w trzewikach wernixowanych, z laską o srebrnéj skówce, w kapeluszu kastorowym, rękawiczkach, idzie na kontraktową salę? Między niemi dwóma, jest jeszcze sto typów pośrednich, począwszy od usłużnego na wszystko faktora, aż do hurtownego kupca, uczonego rabbinisty i t. d. Nigdzie lepiéj przypatrzéć się nie można téj pasorzytnéj roślinie wschodu, przyczepionéj na pniu słowiańskim, z którego soki wysysa, jak na kontraktach i jarmarkach. To pole bitwy, zwycięztwa i sławy dla żydów — Od siarniczek aż do starych sréber i brylantów, wszystko oni sprzedają, wszystkiém handlują; pożyczają piéniędzy, kupują produkta jeszcze nie urodzone, rzucają się na wszelki najniepewniéjszy, byle obiecujący wiele zysk.
Kontraktowe roboty, nie obéjdą się także bez żydów, zabraknie komu piéniędzy, chętnie ich pożyczą, drąc przy zdarzonéj okoliczności, potrzeba komu sprzedać, kupią, za pół ceny; aż do zmiany piéniedzy, która jest wyłącznie w ich ręku od niepamiętnych czasów. Teraz na kontraktach posłyszysz często wexlarzy napraszających się z tak zwanemi pecami (półimperiałami) używanemi w grze — są co trzymają umyślnie same pece dla wygody graczów.
Odrysujmy jeszcze kilka postaci kontraktowych. A naprzód tak zwanego kontraktowego ślachcica.
Staréj to daty człowiek, poznasz od razu po stroju — Szara na nim kapota, buty długie, czasem pas na kapocie, czasem go niéma, (niektórzy przebrali się nawet w surduty) czapka kwadratowa, albo okrągła barankowa, w ręku trzcina, na ręku sygnet, na szyi chustka biała z haftowanemi końcami. Wąs siwy, włosy krótko postrzyżone, twarz wygolona cała.
Człowiek ten na własnym lub cudzym folwarku, na wielkorządstwie jakim kluczem zbiéra piéniądze całe życie. Ja zupełnie nie rozumiem w jakim celu? zapewne żeby miał przyjemność pożyczyć je tym, od których nie odbierze ich więcéj, co roku jechać na kontrakty i kłaniać się o procent lub kapitał nadaremnie. A jakież jego zbiory! Nie jest to spekulator, co na jednym pomyśle obfite zbiéra żniwo, co układa plan, rzuca piéniądze, sieje grosze, a zbiéra tysiące. O nie! Zbiór jego mozolny, powolny, pracowity, odbiéra od gęby, żałuje sobie, dzieciom, żonie, skąpi, aby mógł po groszu, po złotówce, po rubelku, uciułać kapitalik, reprezentujący pracę całego życia, niewygody, utrapienia, jakie mu poświęcił. O nie jeden grosz wykłócić się musiał, za nie jednym nabiegać i napracować nim go odzyskał, nie jeden zrosiła łza swoja, łza cudza, nie jeden zardzewiał od potu, który nań padał kroplami — i cóż potém — Te grosze, te złotówki, ruble, oddaje za kawałek papiéru, aby ich nie zobaczyć więcéj.
A jednak jaki ostrożny! Nie odda on swojéj pracy piérwszemu kogo spotka, kto mu się nizko pokłoni, przebiéra, myśli, niepokoi się, biédzi, rozpytuje, chodzi na zwiady, pogląda, śpieguje.
Wielki majątek, wielka poczciwość, nie są dla niego jeszcze dostateczną rękojmią, boi się bankructwa, rozbioru, dowiaduje się w aktach, gada z żydami; sam nareście stara się z fiziognomij, z postawy, z ubioru, z obéjścia się, poznać tego, komu powierza najdroższe swe dziécię. Najmniéjsza wiadomostka przepłasza go, licząc piéniądze jeszcze się waha, jeszcze gotów zdjąć je ze stołu. A jednak! — prawie zawsze pada ofiarą łatwowierności, naiwnego swego głupstwa. Otumani go lada karéta i sześć koni, a lepiéj jeszcze pozór oszczędności, rządności, dostatku.
Dawniéj dla ułowienia kapitalistów, zarzucano na wędce pozory państwa, wystawę, przepych, imie; — dziś tak samo rzucają im odgłos spekulatorstwa skępstwa, wielkich obrotów i t. p.
Kapitaliści łowią się na tę jak na tamtę wędkę. I możeż być inaczéj? Zakłady kredytowe dają im cztéry procenta tylko, spekulacje wielkie niedostępne dla nich, dzierżaw się boją, na kupno niémają wystarczających piéniędzy.
Kapitaliści mający większe summy, łatwiéj znajdują pewne ich umieszczenie, mając do wyboru powierzenie ich drugim, lub użycie samym przez się — drobne sumki stają się naturalnie pastwą czyhających na nie, zrujnowanych magnatów, co większych kapitałów nie mogąc dostać, pożywiają się mniéjszemi.
Drugą postacią kontraktową, jest ów pan wpół zrujnowany, albo nawet zrujnowany całkowicie, któren wyjeżdża do Dubna dla interessów. Jnteressa jego zależą na tém, aby uniknąć wypłaty kapitałów, oczmucić ludzi pozorem dostatku, pokazać że piéniądze są, gdy ich niéma, i jako tako nowemi pożyczkami opędzić procenta naglące, często od lat kilku zaległe. Co to tu przemysłu, dowcipu, przebiegłości potrzeba, aby z niczego cóś stworzyć, aby pokonać opinją publiczną niedowierzających już ludzi, przekonać o zamożności swojéj, wziąść piéniądze udając że się ich wcale niepotrzebuje. Co zabiegów, co sztuki w traktowaniu interessów takich. Zwykle zręczny plenipotent dokazuje tych cudów, on to rozsiéwa wieści o wypłacie kapitałów wszystkim, on prowadzi do próżnéj kassy, on puszcza żydów z nowinami, on braci ślachtę poi, on się przed niémi zaklina na żonę i dzieci, że magnat jest w najlepszém w świecie położeniu finansowém; on traktuje, żartuje, przyswaja, łudzi, pociąga, mozoli się, poci za pana. Pan tym czasem, jak gdyby nigdy nic, gra spokojnie w diabełka, przegrywa, wygrywa, śmieje się, je, pije i w rzadkiéj ostateczności dopiéro traci cząstkę humoru i pewność siebie. Na głowie łyséj (i łyséj nie darmo) plenipotenta, cała waga interessów — Cóż mu za to? Góry złote obietnic, oblig jeden, drugi, dożywocia, uściski, a na starość? — często bardzo kij i torba. To jego co zjé i wypije na stole JW. pana, łagodząc cerberów — kapitalistów.
Przestraszający jest stan interessów większéj części panów. Dziwią się pospolicie że niéma wiary i kapitaliści pożyczać nie chcą? Jak pożyczać mają, po tylu przykładach fatalnych, po tylu rozbiorach na których polokowano ich poprzedników po błotach i piaskach, po tylu przykładach ruiny; widząc z torbami chodzące prawie wdowy, sieroty, starców, co oddawszy ostatni fundusz panom, zostali bez chleba, gdy Jaśnie Wielmożny paraduje jak paradował, huczno żyje jak żył w pałacu swych przodków.
O! ja niewiem jakiém czołem patrzy on na poważne, poczciwe, ślachetne oblicza tych przodków sławnych? jakiém czołem pokazuje się w towarzystwie, z piętném bankructwa, z kamieniem cudzéj krzywdy na sumieniu!! A jednak, patrzajcie — dziesięciu takich przyjmują w najlepszych towarzystwach — bo do salonów niedochodzą przekleństwa z ulicy, z poddasza, z nędznych chat, w których konają odarci, nieszczęśliwi zawiedzeni.
Przestraszający jest stan fortun pańskich a dziś podobno i większéj części ślacheckich. Na oko są to olbrzymie gmachy, których wnętrze puste, mury porysowane, w których wszystko się wali.
Ogromne majątki nic dziś nie dowodzą, chyba ogromnych długów; majętności zupełnie czystych, na których by nie ciężyły bankowe summy, processa, długi prywatne, prawie niéma. Z tego wynika że wszyscy są w fałszywém położeniu względem świata, i reprezentują sobą daleko wyższy stopień dostatku, niżeli mają w istocie. Każdy bowiem żyje, jak gdyby majątek jego był zupełnie czysty i dąży śpiesznym krokiem ku zupełnéj ruinie. I nie tylko pańskie majątki na Wołyniu, ulegają temu, rozciąga się to do ślacheckich —
Nikt nie może wiedziéć dokładnie stanu interessów swojego najbliższego sąsiada.
Ma jedną, ma dwie wioski, jest dostatnim na oko. Ale wéjrzyj w jego bilans bierny i czynny, znajdziesz że prawie nic niéma. Niektórzy trzymają się cudem przy majętnościach, których tylko tytuł dziedzictwa do nich należy. Niemogąc zadość uczynić obowiązkom co dzień daléj brną w długi, póki jedna kropelka, ostatnia, nie przepełni czary i nie zakończy konania. Spójrzmy w stan majątków, na których zwyczajnie ciężą zapisy klasztorne, summy pojezuickie, ordynacki pobór, długi familjne, prywatne, bank, prykaz, niedoimki skarbowe, processa zadawniałe — przestraszyć się potrzeba i zadziwić, jak właściciele utrzymać się przy nich potrafią. Spójrzmyż na właścicieli? alboż na nich znać położenie to?
Bynajmniéj. Oni są swobodni, oni gadają o swoich dobrach, żyją na skalę daleką wyższą, niżby powinni, niżby zdaje się podobna — i tak idą do ruiny z pogodném czołem, powtarzając to nieszczęsne u nas znajome tylko nie opatrzne słowo
— Jakoś to będzie!
Widok naszego kraju; potwierdza to cośmy o stanie jego powiedzieli. Przejażdzka po nim, jest to przejażdzka po ruinach. Na około ruiny, ruiny wszędzie, gdzie spójrzysz upadek, zniszczenie, gruzy. —
Te zamki z których tylko stérczą kominy opalone, których wały porosły tarniną, to grobowce przeszłości, to nigdy już niemogące odżyć ruiny — Te świéższe gruzy pałaców, co wczoraj brżmiały weselem, a dziś brzmią tylko świergotem wróbli i hukaniem sowy, to ruiny nieopatrznych bankrutów; te popodpiérane domostwa, te walące się domy, te odrapane budowle, te niepokończone gmachy, a już mchem porastające — wszystko to ruiny. I domy stojące jeszcze świéże, białe, wesołe, czyste, jak często nazajutrz się walą? I ziemia nawet, rola nasza, w iluż to miéjscach, opuszczona, porosła chwastami, odłogiem rzucona, źle uprawna, zapowiada jutrzejszy upadek panom, co już jéj czém zasiać nié mają? —
Jeśli przejedziesz dwa, trzy w kwitnącym stanie majątki, dzieśięć, dwadzieścia za to spotkasz opuszczonych, zrujnowanych — U nas dobry byt jest wyjątkiem, zwraca oko zamożność, zadziwia porządek i dostatek, stanem normalnym, zniszczenie, upadek. —
Wszystkiemu temu winna nieopatrzność, próżnowanie, życie nad sferę, niepojęcie siebie i swojego położenia. —
Wróćmy do panów.
Wielu ich bardzo, jakeśmy powiedzieli, jedzie na kontrakta, dla wywinięcia się z interessów swoich, nie dla ukończenia ich. Żaden niéma odwagi oczyścić się z cudzego, ograniczyć mniejszém a swobodném, i przestać grać roli pana, aby żyć zamożnym ślachcicem. Wolą ruiny państwa, niż dostatek ślachecki, dostatek uczciwy, bez niepokoju, zgryzot sumienia, utrapień nieustannych.
Trzecią postacią właściwą kontraktom jest Totumfacki. Totumfacki zna wszystkich, wié o wszystkiém, stan majątkowy każdego, jego stosunki, zamiary, plany, i worek. Znajdziesz go wszędzie; gdzie nie posiałeś, wyrośnie. Każdemu pomaga, ułatwia, chodzi za interessami wszystkich, biédzi się i bierze do serca, każdą rzecz. Dla niego niéma nic obcego, nic nowego; wszystko podsłuchał, wszystkiego mu się zwierzono, wszystkiego był świadkiém naocznym. Totumfacki niéma interessów własnych, nie posłyszysz go nigdy mówiącego o sobie; zawsze zajęty ludźmi, zawsze pracujący dla drugich.
On wié o sprzedających się majątkach, ilości dusz w każdym z nich, ilość ziemi na duszę skazkową, dogodnościach, ciężarach, długach, processach — Powié ci po czemu możesz kupić duszę i jakie formalności są do dopełnienia — Opisze najdokładniéj położenie majątku i opowié ci jego historją. — Chcesz li sprzedać? Da ci kupca, jednego, dwóch, cztérech, dziesięciu, do wyboru. Powié, wiele który z nich ma piéniędzy i czy jest w stanie kupić; powié co ci dadzą, i nieukryje przed tobą dyspozycii nawet kupujących. Nikt doskonaléj od niego, niezna wszystkich wilków w interessach. Gdy on ci powié, że jest wilk, nie wdawaj się w interess.
Gdybyż to tylko interessa cudze tak go obchodziły i gdyby o nich tylko miał specjalną wiadomość! On wié o wszystkiém. Kto się wczoraj zgrał w karty i jakie piéniądze przegrał, kto się zapożyczył, kto się pokłócił, kto się zakochał, kto się ma żenić, kto się chce rozwodzić. I tak daléj.
— Zobaczysz rozweselonego idącego przez ulicę jegomości. — Z kąd ta wesołość? Totumfacki powié ci, co go raduje. Zobaczysz strapionego, spytaj go, on wié z czego ten smutek.
Oprócz wielkich swoich zatrudnień, prac ważnych, Totumfacki ma czas zajmować się jeszcze drobnostkami. W jego pularesie tysiąc notatek drobnych sprawunków z Dubna od rękawiczek paryzkich, do puda swiéc łojowych. Potrzebuje kto futra, on kupi futro srébra? podéjmie się wynaleść je, odważyć, wytargować. Słowem, bez niego nic się nie czyni, co się czyni, w każdéj sprawie palca umoczył, a na inne to przynajmniéj dzwonił.
Totumfacki jest charakteru prawego, nikogo nie oszukał, nikogo nigdy nie zawiódł kontentuje się drobnemi zyskami, obiadami które wszędzie zjada, przyjaźnią, którą wolno mu się szczycić. Szczyci się téż osobliwszą przyjaźnią — wszystkich. Niéma nieprzyjaciół. Ma współzawodników tylko. Kto go zna, używa go i zaraz ochrzczony przyjacielem; jest i musi być przyjacielem — Przestając być przyjacielem, przechodzi nie w wroga, tylko w obojętnego. — Współzawodników wielu ma Totumfacki, począwszy od faktora, który nie rad jest robionym przez niego tanio dla drugich sprawunkom, i koso nań spogląda; aż do plenipotentów, w których przywileje, częstokroć wkracza, którym z zapałem heroicznym, w oczy częstokroć dowodzi nieznajomości rzeczy, niewiadomość okoliczności, i okrywa ich wstydem.
Ci go nienawidzą, ale po cichu, nieważyli by się nic powiedziéć na Totumfackiego, sława jego ustalona, opinja nieporuszona; wszyscy by się ujęli — i zakrzyczeli.
Totumfacki nie jest bez funduszów, ani bez znaczenia, niegdyś był Podsędkiem a ma swoich własnych chat dziesięć w Polesiu. Dawniéj jeszcze nim został wybrany Podsędkiem był powiadają Komornikiem. Totumfacki nosi frak granatowy, taratatkę; kapelusz, lub czapkę bobrową z kutasikami, ma zégarek cylinder i repetjer, jeździ koczykiem cztérma końmi. Twarz jego pełna życia, oczki się błyszczą, jaśnieją, biegają, iskrzą, zmrużają, rzucają na wszystkie strony, usta nie zamykają się. Nieustannie zażywa tabakę i częstuje nią, spogląda na zégarek, odbiega, wraca. Wszystkich wita, z każdym ma oczém gadać.
— A! winszuję, mówi do jednego. Przedałci Tarany? hm — Po 55 za dusze?
Wyśmienicie!
— Coż kiedy mi wszystkiego —
— To nic, Totumfacki przerywa — wiém! wiém! ale to pewni ludzie, ewikcja jest! Bądź zdrów.
Natrąca się drugi —
— Skończyłeś interess, winszuję —
— Z kądże wiész, tylko co —
— Otoż to! tylko co — Winszuję, dobrześ zrobił, bardzo dobrze!
Trzeba wiedziéć, że u Totumfackiego, rzeczy skończone są wszystkie bardzo dobre, i gdyby nawet w istocie nie bardzo fortunnie się powiodły, wystawia je zawsze w najlepszém świetle, promieniejące przyszłością, nadziei pełne. — Gdy mu brak do dowodzenia argumentów, dodaje.
— No! to coż chcesz? inaczéj być nie mogło. Ot! chwała Bogu i za to! Czegoż bo wy już chcecie! —
Totumfacki nie przyjmuje honorariów, nie bierze zapłaty, za mniéjsze usługi dość mu pochwały, podziękowania, śniadania, obiadu, za większe bierze prezenta, konia — powóz, tabakierkę złotą, sto korcy żyta i t. p. Totumfacki dla tego tylko dotąd nie zrobił fortuny i nigdy jéj nie zrobi, że gra w karty i pewien zawsze, iż doskonale zna grę, daje się oszukiwać graczom z rzemiosła.
Ponieważeśmy o nich wspomnieli, mówmy o graczach. Jak gdzieindziéj do wód, tak u nas na kontrakta i jarmarki zjeżdżają się gracze z rzemiosła. Jest ich kilka rodzajów.
Naprzód gracz najniższego stopnia, uznany za szulera, głośny imieniem, bezwstydny, bezczelny, obity nie raz, wyłajany codzień prawie, z którym już nikt nie gra, prócz wojskowych i młodych paniczów, chciwych gry. Tego rodzajowi szulera u nas już się nie powodzi; nadto widocznie jest łajdakiém, aby go można wpuścić do uczciwego domu, na jego grzbiecie nadto potłuczono trzcin i krzeseł, na twarzy nadto ma wypiętnowanych palców; wreście skapcaniał, niéma piéniędzy i łata się jak istny bankrut, na nowicjuszach i na ślachcie. Szuler tego rodzaju, ma pozór szulera, postać niezgrabną; gdy stoi widać że nieumié stać i przywykł do siedzenia, tak się chwieje na nogach. Rozmowy nie poprowadzi; i zaraz naprowadza ją na karty, niezgrabnie proponuje grę. Ubranie jego, jeśli ze wszystkiém nie zgrany, przez szczęśliwszego współzawodnika; najmniéjszego smaku nie dowodząc, probuje tylko wiele pretensij. W chustce dwie szpilki brylantowe, na palcach pierścionki, dwa repetjery w kamizelce, a czasem jeszcze kosztowności jakie w kieszeni na zapas.
Jak był głupi, niezgrabny gdyś go widział stojącego na własnych nogach, bez kart w ręku; tak nabiéra powagi, miny, gdy tylko usiędzie i weźmie talją w ręce. Oczy mu zajaśniały, usta się rozwiązały, zagadał, wydowcipniał — o cudo! A w grze jego ile to ucinków, konceptów, anegdotek; ile zaniedbania pozornego, pewności siebie!
Taki szuler naiwny, datujący z XVIII jeszcze wieku, dziś już się prawie nie widuje i możnaby go za biletami pokazywać, tak jest rzadki. Natomiast są gracze dobrego towarzystwa, choć niemniéj od piérwszego z rzemiosła — gracze.
Na czele ich stoi ex-wojskowy, udekorowany legją najczęściéj Pułkownik, który czasem ma tytuł gallicyjskiego grafa, na pokrycie swojéj industryij. Ten pan jeździ koczem, cztérma końmi, ma służących w paradnéj liberij, ubiéra się wytwornie, bywa tylko w najlepszych towarzystwach. Xiążąt i hrabiów, nie zowie inaczéj jak — Mon cousin, mon cher, i mon ami — mówi po francuzku, zna się na kuchni i na winach doskonale, gra grubo i we wszystkie gry, w jakie tylko grają. Przegrywając płaci złemi dukatami, ale płaci, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość. — Żeby kręcił w kartach, nikt mu tego niedowiedzie, to tylko pewna że ma niesłychane szczęście i zawsze wygrany — Najwięcéj przebywa i ma upodobanie w domach młodych panów, którym zbawiennych nie skąpi rad i przestróg, znając świat i jego zwyczaje doskonale. On im dobiéra konie, napatruje powozy i wskazuje czasem piękne dziewczęta.
C’est une industrie — comme une autre.
Pan Graf czy Pułkownik, miéwał pojedynki, nie lęka się ich i wyzywa za lada słowo, pojedynki jego kończą się wyléwem szampańskiego i śniadaniem, na którém opowiada, jak u wód w Marienbad zabił temu lat dziesięć, jakieś xiążątko niemieckie, nadzieję państwa ćwierć mili obwodu mającego. Pułkownik w ciągłych jest podróżach, domu własnego niéma, ale wszędzie jak w domu. Ma wyznaczone stacje, wyrachowane kogo kiedy w domu zastanie, z kim wyjedzie do Dubna, do Kijowa, do Jarmoliniec, Czarnego — Ostrowu, Berdyczowa, na wybory i t. p.
Przyjechał, rozpakował się, i już nie gość. Dowiaduje się o kolacją, dysponuje co ma być dla niego, gani wina, radzi potrawy, obmyśla zabawy i składa wista po dukacie punkt z zakładami. Nie wyjedzie, póki wyrachowany termin nie przyjdzie, darmobyś mu przypominał, że piękna do podróży pora. —
Pułkownik niegdyś musiał być niebezpiecznym dla płci pięknéj, przynajmniéj tylą się wychwala zdobyczami, że gdyby połowa ich była prawdą, dość by tego na życie człowiecze. Dzisiaj już pokraśniał nadto, oczki zgasły, wąsy poszpakowaciały i dał sobie pokój. Żyje w dożywotniéj przyjaźni z garderobianami wielkich pań, którym najlepiéj lubi opowiadać, jak Xiężna R... przed dwudziestą laty, uwiodła go i młodości jego i niewinności nadużyła. —
Po Pułkowniku następuje, gracz namiętny, ubogi człowiek, w pół zrujnowany, blady, zużyty, suchotnik, któren nieodstępuje stolika gry nigdy, i zawsze przegrywa tylko. Gdzie tylko grają, jest wszędzie, gra namiętnie, passjonuje się, rzuca, krzyczy, łaje, rachuje karty, niewierzy nikomu, wygrywając wpada w szaloną wesołość. Odsadzony od kart nieumié gadać, niewié co zrobić z sobą i najczęściéj drzemié w kącie. Chodzi w szaraczkowym surducie, strój zaniedbany, broda nie ogolona, niedba o wygody życia.
Otoż jedna z najoryginalniéjszych postaci graczów. Chłopiec to młodziuchny, ledwie mu puszek na brodzie się wysypał — wychowanie jego prawie żadne, głowa pusta, całego dostatku kilku chłopków, dwadzieścia lat, zręczna figurka, ładna twarzyczka i dobrze skrojony frak.
Wybiegłszy piérwszy raz na świat, miał w kieszeni kilka tysięcy złotych; wpadł między panów — graczy. Siadł do gry z niémi. Oni stawiali po sto czerwonych złotych na kartę, postawił jak oni, przypadkiem wygrał, raz, drugi, trzeci, teraz porzuciwszy wszystko gra tylko. — Ubogi chłopiec, żyje jak panowie, ma liberją, powozy, konie, garderobę pańską, porządki wytworne; bywa w najlepszych towarzystwach, ma honor tańcować z Jaśnie Oświéconemi, siadać u jednego z niémi stołu, a teraz przegrywa do nich. Teraz już bowiém przegrywa, ale to go nie zraża, gra dla tego, pożycza a gra i żyje jak żył. Daje obiady co go kosztują, po kilkaset czerwonych złotych. —
Co będzie daléj, co jutro? widać że się nad tém nigdy nie zastanowił, nigdy o tém niepomyślał. Wszyscy do koła śmieją się z niego, ale póki ma pece w kieszeni grają z nim panowie, bawią się. Jm potrzeba zabawki! Biédny chłopiec, straszna przyszłość! a tak wesoło leci w przepaść, jak gdyby szedł po najpewniejsze szczęście!!
Wielu jest jeszcze graczy, którzy mają szczęście być przypuszczeni do stołu pańskiego, do pańskich gier. Jedni korzystają z tego bezwstydnie, drudzy rujnują się, aby mogli powiedziéć — Przegrałem do Xięcia, do Hrabiego, do Prezesa!!
Panowie śmieją się z nich, jak z pudlów co sztuki pokazują, jak z tańcujących pcheł i marjonetek. Potrzebują bawić się, wzywają ich, dopuszczają nawet do pewnego stopnia poufałości z sobą, potém gdy się niémi znudzą, każą zamknąć drzwi przed nosem bez ceremonij, a jadąc ulicą, udają że nie poznali.
Nie będziemy opisywać podrzędnych typów, tyle już razy przez innych, lepiéj odmalowanych, nie są to typy nam właściwe, narodowe, znajdziecie wszędzie podobne.
Nieznam i niepojmuję szulera kapotowego, szulera — polskiego, jest to intrus, owoc przywoźny, przesadzony u nas. — Piérwszy sławny szuler co się u nas w XVIII wieku pokazał, choć nazwiskiem polak, rzeczą i strojem był cudzoziemiec — Cudzoziemski to nałóg gra. Ale jakże się u nas przyjęła doskonale! — jak przypadła do smaku próżniakom! Dziś wszyscy od lokajów począwszy, aż do wielkich panów, nic nie robią, tylko grają. Ale stolicą gry są salony naszych panów; próżnowanie ją tam zasadziło i niém się ona utrzymuje.
Wszystek czas coby się mógł użyć na dobre, wszystkie siły, piéniądze, pożéra ta nieszczęsna namiętność. Jeśli się już bawić chcą, czyżby lepszéj, ślachetniejszéj nieznaleźli zabawki, nad tę, która demoralizuje człowieka; zmusza częstokroć do wdania się w niestosowne towarzystwo i w końcu umysłową sprowadza niedołężność?
Ale to są próżne słowa — głos wołającego na puszczy — dopóki kwiat naszego towarzystwa prowadzić będzie życie bez celu, bez pojęcia dobra powszechnego, bez obowiązków żadnych, życie zabawek i rozrywek, życie dziecięce, dopóty gra, jako najżywsza najsilniéj zajmująca zabawa, a do tego wszystkim dostępna, królować będzie w salonach. Czegóż potrzeba aby grać? Ani dowcipu, ani wychowania, ani nauki, ani uczucia, ani nawet wielkich piéniędzy; piérwszy wzięty z ulicy sługus, któremu dasz dwadzieścia peców, siądzie za stołem i potrafi tak grać jak najjaśniéjsza mitra.
Panowie — gracze są także różnego rodzaju. Jedni mają namiętność gry, i grają nie aby wygrać, nie żeby zyskać, ale żeby grać tylko. Brak zatrudnienia, nałóg, ciągną ich za zielony stolik. Drudzy chcą złota, którego potrzebują i marzą całe życie o ogromnéj wygranéj, popłaceniu długów, urządzeniu interessów, zbogaceniu się z kart. Smutne marzenie! Dobre bogactwo nabyte pracą uczciwą, ale złoto wydarte za zielonym stołem, może ubogiemu, może potrzebniéjszemu, może zrozpaczonemu człowiekowi, możeż być pożądane, miłe?
Wielu i najwięcéj, gra jeszcze bardziéj przez próżnowanie, niż z namiętności do gry. Niémając talentów, nielubiąc zajęcia umysłowego, bez celu w życiu; robi się sobie cel z gry. Gra każda jest to dramat pełen interessu, pełen wzruszeń, a są co lubią wzruszenia — i dla nich biorą karty w ręce. Niepojmuję jak ludzie coby się mogli zająć sztuką, nauką, literaturą, całe dnie, całe lata, całe życie, pędzą nic więcéj nie pragnąc, u zielonego stolika. Piszą podróżni, że nigdzie gra, nie jest gwałtowniéjszą namiętnością, jak w krajach mało cywilizowanych, pół barbarzyńskich, à ce titre, wiémy jakby nas nazwać można.
Ale skończmy z szulerami, smutny to widok, tych zapasów o złoto, w których z wszelkiéj ślachetności wyzuwa się człowiek i traci wyobrażenie wartości piéniędzy, co tak ciężką zdobywają się pracą.
Powiedzieliśmy raz, wyżéj, że u nas wszystko jest naśladowaniem i każdy wyższego od siebie małpować, za święty uważa obowiązek. I z grą toż samo się stało, ślachta od panów nauczyła się wista i diabełka; spokojnego wista, co przykuwa do stolika i robi machiną, i diabełka dziwacznego, w którego gra po dwa złote, jak drudzy po pecu. Tu przy woskowych świécach, tam przy łojówkach, a wszyscy grają. — Ślachecka gra burzliwsza od pańskiéj, tężéj tu się wadzą o rubla, jak tam o sto, co tam tylko myślą, tu w głos wypowiadają zaraz i czynią — otoż cała różnica. Po wielkich panach, nikt namiętniéj nie gra nad drobnych urzędników, kancellistów i adwokatów. —
Ale jeszcze jarmarkowo-kontraktowa postać. Koniarz.
Koniarz żyje w koniach, z końmi i z koni, a ma zawsze złe tylko konie; i tém się tylko różni od kupca który końmi handluje.
Na Berdyczowskim jarmarku, on biega kursa, na wychudłych szkapach, w Dubnie on się zwija po rynku, na pseudo-czerkieskim ogierze. Koniarz passjonowany jest do czerkieskich, kaberdyńskich i tureckich koni, które często kupuje od woziwody, utrzymując, że wszędzie pozna rassę. Konie kosztują go niezmiernie drogo, biega niémi bezustanku, na najdalsze mety, nieoszczędza ich, nie chucha nad niémi — używa ich, choćby pod nim zdechły, co się zresztą często wydarza. Koniarz ma swoje termina techniczne, których z przyciskiem używa mówiąc nietylko o koniach, ale nawet o ludziach. Zna się na powozach, na uprzęży, na furmaństwie; wozi doskonale z kozła, z konia, czwórką i piątką, a choćby i sześcią — Wié o każdym jarmarku na konie, zna po imieniu wszystkich jak on sam passjonowanych koniarzy.
Największém szczęściem, celem, życia koniarza, jego nadzieją nieustanną, zabiegów jego metą, jest — oszukać na koniu. Nie chodzi mu o piéniądze, o zysk, chodzi oto, aby dowiódł zręczności swojéj, swojéj sztuki. Czemuż by niesprobował kraść zręcznie, toby na jedno wyszło? — Koniarz wybiérający się na jarmark, to żołniérz który się sposobi do bitwy. W stajni największy ruch, jednym koniom wydłubują zęby, drugim farbują naprysk, białe nogi, i strzałki, tamte wystrzygają i czyszczą. Koniarz z krótką fajeczką w zębach, w szerokich skórą wyszytych szarawarach, z harapnikiem w ręku, w czapeczce z ogromnym kutasem, pokręcając wąsa, siedzi, patrzy, rozkazuje.
Pod jego okiem robią się wielkie przygotowania i konie wychodzą naprzód.
Potém on siada na najtyczankę zaprzężoną cztérma chudemi ukraińskiemi konikami i — ruszaj!!
Na jarmarku, on cały czas w stajni lub na targowicy. Swoje konie sprzedaje, inne nabywa. Nigdy bowiem długo nie może miéć jednych koni; i co tydzień jeśli nie wszystkie, to jeden lub dwa odmienić się przynajmniéj muszą. Z nowoprzybyłą szkapą, co to prób, co opatrywania, co ujeżdzania, zaprzęgów — Probują ją pod siodło, w dyszel, na przyprzążkę; — w lic — aż jéj wynajdą stosowne miéjsce i górujący przymiot jakiś. Koniarz bowiem niéma i jednego konia bez jakiegoś osobliwszego przymiotu. Ten sławnie kłusuje, tamten czwałuje, ów stępą chodzi przedziwnie, inny lekko nosi i t. d.
Koniarz jednak jakiegośmy tu opisali, jest w Dubnie rzadkiém tylko i przelotném zjawiskiem, miéjsce jego w Berdyczowie, tu stolica.
Dzierżawca, który szuka pomyślnych possesij jest także figurą właściwą kontraktom. Zwykle to poczciwy, opasły, rumiany, średniego wieku człowieczek, którego cały fundusz składa kilka tysięcy rubli, mających się włożyć w dzierżawę, woły i t. d, Znajdziesz go w sali czytającego karteczki poprzybijane po drzwiach, wywiadującego się u plenipotentów o warunki possessij, czytającego inwentarze, rachującego po czemu wypada dzień pańszczyzny — Trudno bo to teraz wyjść na possessij! dawniéj powiadają, bywały jakieś bajeczne possessje, na których robiono krocie bez wielkiego mozołu i ucisku poddanych, teraz wyciągnięte inwentarze, ocenione daremszczyzny i jeśli jeszcze dzierżawcy nałogowi starają się o possessje, to tylko dla tego że jak powiadają, niémają się gdzie podziać z remanentami. Dzierżawcy są to pospolicie ludzie pracowici, bogobojni, prości, szaraczkowi, ludzie w dorobku — Ale są i chciwcy, uciskający ludzi, czyhający na processa. Częściéj jednakże ucisk idzie od dziedzica na poddanych i dzierżawcę samego; dowodem tego częste processa z dzierżaw wynikające, do załatwienia trudne; z których ucieka biédny ślachcic, ze łzami, stratą pieniędzy i czasu.
Ludzie mający na kontraktach interessa, przyjeżdżają na krótko i uciekają z Dubna, ukończywszy je — Ale nierównie więcéj jest przybywających dla zabawy, ci po kilka tygodni mieszkają tutaj. Jch to karéty, wytworne sanki, kocze, widzisz pomykające się od Zamku, ku Zamkowi i w bliskości piękniéjszych domów Dubna, których tak niewiele. Cały prawie rząd kamienic, na lewo ratusza, zajmują ci panowie przybyli dla zabawy, lokując się w niewygodnych karczmach, których brudne izby, przeistaczają się w saloniki, dzięki staraniu gospodyń. — Nagle ożywia się Dubno, urządzają zabawy, — proszone obiady, wieczory tańcujące, maskarady, amatorski teatr, pikniki, szlichtady. Wybrane towarzystwo tylko do tych zabaw należy, reszta patrzy na nie zdaleka, et comme de raison wyśmiéwa, szydzi, zazdrośnie, pogardliwie powiadając —
— Że to są tylko pozory zabaw, nie zabawy.
Naśladowanie bajki o lisie i winogronach.
Gdy się panowie bawią, ślachta nieuczęstnicząca w zabawach; podsłuchuje, czeka, zaczaja się — Niechże kto więcéj niżby należało szampanskiego wypije, niech kto się z kim zwadzi, niech no go popchną, niech się kto zgra, niech się kto nieszczęśliwie zakocha, — natychmiast sto ust powtarza nowinę, sto drugie podwaja ją, sto trzecie nadyma, powiększa, karykaturuje — i o! roskoszy, o! radości, pasie się nią, nasyca, najada! — Bywają prawda powody śmiéchu, powody gadania — ale jakże często zazdrość, gniéw jakiś, niechęć, przetwarzają rzecz najmniejszą, a nawet tworzą cale nową.
W domach pańskich, gdzie się towarzystwo wybrane tylko zbiéra, gdzie wchodzą tylko prezentowani i proszeni, rzadki wypadek, coby dał powód do plotek i śmiéchu; ale na ressurssach i piknikach, za biletami płatnemi, tysiące historij.
Wczoraj panna A — niechciała tańcować z panem B. — Pan B, powiedział jéj niegrzeczność — Niech zna! — Panna A, poskarżyła się matce, matka powiedziała bratu, brat wyzwał na pojedynek — Jakimże sposobem nie było pojedynku.
Pozawczoraj pani Doktorowéj D. — nikt nie wziął do tańca, siedziała cały wieczor jak malowana na kanapie. Hrabia M. — przechodząc mimo, powiedział coś kąsającego — Doktor D — obraził się i wyłajał Hrabiego, Hrabia plunął w oczy Doktorowi i t. d. —
Dzisiaj — Pan X — porzucił na środku sali pannę F, w mazurze — zmuszony został publicznie ją przeprosić —
I tym podobne po każdym wieczorze kursują nowinki; panowie opowiadają je na korzyść swoją, ślachta na swoją. W powieściach panów, winna zawsze ślachta, w powieści ślachty ciężar cały na panach —
Stojący na boku, patrzący na to, śmieje się z tych i z tamtych. Mój Boże, jakiego to potrzeba próżniactwa, jakiego braku zajęcia, żeby się tém bawić, zajmować, żeby całe dnie, całe wieczory kommentować podobne wypadki.
Tym czasem najważniéjsze fakta kontraktowe, są to zawsze prawie kłótnie de lana caprina, zwady, niegrzeczności, kaprysy jakichś panien, co ze ślachtą tańcować nie lubią, lub nadto głośno z niezgrabnie tańcujących się śmieją, kaprysy jakichś panów, co boją się otrzéć o ślachtę i t. p. i t. p. Dodajmy do tego wiadomość o dwóch przedanych majątkach, kilku wziętych dzierżawach, obitych plecach, zgranych wielkich nadziei młodzieńcach, przedanych koniach, pokłóconych małżonkach; a będziemy mieli całego ruchu kontraktowego obraz dokładny. Zapomniałem o cenie mieszkań i kupcach, którzy im więcéj utargowali, tém lepsze były kontrakty —
Jabym sądził, że najlepsze te, o których mówią jak najmniéj.






ROZDZIAŁ II.
JESZCZE KONTRAKTA.



Wystawcie sobie młodego człowieka który się wychował w Polsce, kończył nauki i żył lat kilka za granicą, wjeżdżającego po raz piérwszy do Dubna, w czasie kontraktów. Ten charakterystyczny zjazd musiał go uderzyć i zastanowić; ta rozmaitość strojów odrębnych i nam właściwych, fizjonomij naszych domorosłych, rodzimych, musi zwrócić oczy, ten gwar, hałas, nieporządek, rozśmiészyć. Jak to wszystko jeszcze z przeproszeniem, w półdzikie! A tuż obok klassa, żyjąca po europejsku, klassa europejczyków, i niżéj znowu ludzie zaledwie do człowieka podobni — Przepych, nędza, nieład, zbytek — gwar, szum, hałas, wystawność i nieczystość, razem — Żydzi, chłopi, ślachta, panowie, kupcy, urzędnicy, koniarze, bałaguli, żołniérze, xięża — wszystko się to widzi i spotyka. —
Na tym samym Rynku, którym przejeżdżają kocze i karéty Jaśnie Wielmożnych, stoją fury chłopskie z drzewem, sianem, zbożem, bryki kupieckie i czarna beczka dziegciarza. Lokaj wygalowanowany ociéra się o żyda, żyd o wielkiego pana wlokącego się pieszo na salę kontraktową. Na ulicy co za pomięszane rozmowy —
— Byłeś w Zamku?
— Byłem — będę na obiedzie — a ty?
— Idę do Alexandra na diabełka —
Bien bon jour, cemment ça va t’il —
Nous nous encanaillons mon cher; dans ce maudit Dubna.
Viens, dejeuner chez moi — la Comtesse t’invite.
A quelle heure?
Deux heures précises.
— Siarniczki! kalendarze, Jasny Panie, hubka do fajki! Stambułki, cybuki —
— Idź precz z lichem —
— Powiadam że siedem lat —
— Wrześniak panie, dość w oczy spójrzéć
— At chabety!
— Szkapy zjeżdżone, stare —
— A co ładna?
— Anioł mówię ci —
— Chodź, pokaż —
— Ehe! zapewne! kłaniam się —
— Ani grosza od pięćdziesięciu dukatów dusza — Choćbyśmy rok gadali to na próżno — Słowo honoru —
— Ja niedam nad cztérdzieści ośm — słowo honoru —
— Niech się pan pomiarkuje —
— Ja się pomiarkowałem
— Cztérdzieści dziewięć —
— Niemogę —
— No! to i ja niemogę. Słowo honoru!
— Wié pan co, ostatnie słowo — Słowo honoru — cztérdzieści osiem i pół —
— Niemogę — słowo honoru
— A i kończcież, co o pół dukata się rozchodzić. No-zgoda
— A cóż słowo honoru — Niech tak będzie.
— No — no —
— Ależ to panie, łajdak siódméj próby
— Dziesiątéj próby — panie, chciał mnie! odrwić — Ale poczekaj-no —
— Pójdziecie na kotlety do Dobrzyjałowskiego?
— A no! i butelkę porteru postawisz?
— I ty —
— I ja.
— Takie, tym podobne i daleko rozmaitsze jeszcze rozmowy posłyszysz w Rynku, nim dójdziesz Ratusza, do którego płynie nieustannie fala ludu i odpływa nazad. Po wschodach obstawionych ubogiemi piszczącemi
— Daj panuniu grosz ubogiemu.
— Jaśnie Wielmożny panie, daj na chléb —
— Dziecko moje głodne.
Wchodzisz na salę, któréj pilnuje Szwajcar ubrany paradnie. Nigdy zrozumiéć niemogłem czego ten Szwajcar pilnuje: jeśli porządku — to mógłby pójść spać, bo porządek na sali, jest rzeczą urojoną — jeśli broni wejścia — to pytam się komu?? Może też postawiono go tam dla zamykania drzwi — Jeśli tak zgoda, ale po cóż znowu ten ubiór paradny — Salę otaczają sklepy, napychają żydzi nie żydzi, panowie, ślachta, ubodzy, policjanci, ekonomowie bez miejsca i t. d. Daléj traktjer, muzyka czeska, wystawa składająca się z pięciu szkaradnych obrazów, dwa lustra na przedaż i resztki niedogryzionéj przez myszy bibljoteki. —
Tu znowu obija się o twoje uszy tysiące rozmów, dziwnie spotykających się z sobą.
— Co to ten obraz wystawia?
— To panie, dwóch starców i kobiéta
— Cóż to panie jest?
— Jak panu mówiłem —
— Aha! rozumiem —
— Historja powszechna za 15 groszy.
— Dalibóg tanio! cała historja — choć nie potrzebuję a kupię.
— Kotlety tu podawać! kotlety.
— Aha! mówiłem, nie grać było z nim, nie grać, pięćdziesiąt peców to piéniądze.
— Zapewne że piéniądze.
— Oczy czarne, nosek maleńki, usta jak korale — a figurka —!
— Odsedniona, odparzona, noga wyłamana, stara i bodaj że czy nie ślepa na jedno oko.
— Ale rassowa!
— Aha! rassowa i dla tego ślepa —
— Mam honor rekomendować się —
— Bardzo mi przyjemnie, że mam tę przyjemność —
— To jest, zaszczyt mi to czyni —
— Cygaro tu! cygaro i kawa czarna.
— Skończyłeś?
— Tak jak skończyłem i jutro przedugodne punkta spisujem —
— Ale to niegodnie Panie Dobrodzieju!
— Proszę mi nie przymawiać!
— To nieślachetnie —
— WPan mnie obrażasz!
— To nieuczciwie —
— Ja będę żądał satysfakcij —
— Ja niémiałem intencyi obrazić WM. Pana Dobrodzieja.
— To co innego.
— Jak się masz!! kopę lat niewidziany! kochany koleżko! A cóż wist jak idzie —
— Niedobrze —
— Ooo?? proszę!!
— Osiem złotych groszy dziesięć, a pięć złotych groszy dwanaście, trzynaście złotych, groszy —
— Proszę no Jasnego pana
— A co —?
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie
— A wełna?
— Ani grosza od dziesięciu —
— A pół dziewięta?
— Co to ty myślisz że ja bankrut?
— Nu — nu — wola Jasnego pana —
— Dasz pół-dziesięta?
Staś wpadłszy w ten odmęt, mimowolnie rozweselić się, zapomniéć zaciekawić, musiał. Tak to wszystko było nowém i niewidzianém dla niego, tak to go bawiło! — Na chwilę nawet zapomniał o Hrabinie, ale tylko na chwilę — Spójrzawszy na paradne ekwipaże pańskie przesuwające się ulicą, wspomniał ją znowu i posłał trzech faktorów razem dowiadywać się do dworku najętego, czy nie przyjechali.
Wszyscy trzéj zadyszani powrócili z wiadomością że niéma nikogo i za dwa dni dopiéro ich się spodziéwają —
— Tymczasem, rzekł August do Stasia, zapomnij o twojéj chorobie, baw się, szukaj roztargnienia — Przebendowscy wypłacili nam te 150,000, oddaję ci twoją część, wypłać coś winien lichwiarzowi pożyczone dla twojego Hrabiego, resztę ulokuj; a część strać mój drogi, bylebyś mi odmłodniał, odżył i trochę zapomniał téj nieszczęsnéj twojéj miłości. Dziś wieczorem, mamy bal u Pułkownikowéj, twojéj znajoméj, zaprasza nas na niego.
Rad nie rad Staś musiał pojechać do Pułkownikowéj, u któréj najlepsze towarzystwo się zebrało. Na Dubno był to bardzo piękny wieczorek, ale to tylko na Dubno. Dworek choć wytwornie przybrany, zawsze tylko dworkiem, ciasno w salonie, podłoga nierówna, świéce topniały na kołniérze od fraków — Pułkownikowa miała stosunki, z których się wyłamać nie mogła — Zaprosić więc musiała, ce qu’il y avait de mieux i kilka, kilkanaście, osób z naszéj ślachty, dumniejszéj swoim ślachectwem, niż panowie swym państwem. Już z góry wielu przepowiadało, że się to bez kozery nieobejdzie. Jakoż piérwszym znakiem do boju, było potrącenie pana Sędziego, przez Hrabiego Alfreda. Sędzia odwrócił się i spytał, co to ma znaczyć.
— To ma znaczyć, żem pana przypadkiem trącił, odpowiedział Alfred, uśmiéchając się —
— I że umyślnie gadasz mi głupstwo rzekł Sędzia — Ale ja tego od nikogo, a tém bardziéj od takiego jak ty — niezniosę.
Alfred zamachnął się — ale go któś z tyłu pochwycił. Wrzawa, Sędzia odgrażając się wyszedł. Alfred odjechał i wszystkim humory pokwaśniały, a Pułkownikowa mało nieomdlała dowiedziawszy się o tém. Rozeszły się wieści o wypadku osobliwsze; mówiono bowiem nie daléj jak w drugim pokoju, że Alfred ukąsił za nos Sędziego, a Sędzia wyrwał włosy Alfredowi — Ślachta nasrożyła się, przybrała postawę bojową, panowie minę drwiącą.
Wszystko to musiało bawić Stasia, który obojętnym pozostał widzem i po zakroju miarkował, że się rzecz cała skończy na hałasie i gadaninie.
Po chwilce zamięszania, która krótko trwała, taniec przerwany na nowo się rozpoczął, mężczyzni usiedli do gry i rozumowana analiza waśni została przy tych tylko paniach, które były skazane na siedzenie na kanapie przez cały wieczór z lornetką w ręku, wachlarzem, a zazdrością w sercu.
Pułkownikowa jako gospodyni domu była w rozpaczy; zaklinała wszystkich kogo spotykała, aby nierozgłaszali tego, niespokojna biegała od jednego do drugiego, uśmiéchała się milutko, prosiła. Z szczególną troskliwością, nadskakiwaniem była mianowicie dla znanych plotkarzy, co to broń Boże, z czyjego domu wyjdą nieukontentowani przyjęciem, jadłem, napojem, miejscem jakie im u stołu dano, mszczą się kąsając nielitościwie. Dla nich biédna gosposia podwajała się, potrajała, truchlała przed niémi. — Jutro! ach jutro, myślała, to dopiéro gadać będą! to zmyślać! A każdy doda — Stało się to na wieczorze u Pułkownikowéj! Ach! na cóż się to u mnie stało —!
Usiadła zmęczona, blada przy Stasiu.
— Ach! gdybyś pan wiedział jak to mnie boli, taki wypadek u mnie —
— Cóż za wypadek? spytał Staś — nic strasznego! kilka słów ostrych i po wszystkiém.
— Będą się bić —
— O! niech pani będzie spokojna — będą pić tylko jutro i Dobrzyjałowski zyska na tém obiad wielki.
— Daj Boże, ale ja się boję — ja się bardzo boję. Je suis si malheureuse!
— Pani? spytał Staś. Tego niepojmuję. Możnaż być swobodniéjszą, szczęśliwszą, więcéj wielbioną i kochaną —
Pułkownikowa spójrzała mu w oczy z niedowierzaniem.
— Kochaną? powtórzyła — i westchnęła. I swobodną! dodała po chwilce.
— Alboż tak nie jest?
— Swoboda kobiéty, która niéma się na kim oprzéć, która jest sama jedna — sama na całym świecie —
— Od pani zależy nie być samą —
— Odemnie? roztargniona wymówiła Pułkownikowa — prawda, mogłabym miéć opiekuna, ale właśnie może takiego, jakiego miéć nie chcę —
— Hrabia Alfred rzekł Staś —
— Pan żartujesz, odezwała się gospodyni domu — on dla mnie nadto dowcipny — Zabił by mnie swojém szyderstwem.
— Ale otóż i on powrócił! zawołał Staś wstając i idąc ku Alfredowi, który w téj chwili z najlepszą miną postępował na środek salonu.
— A! porwała się pułkownikowa i podbiegła
— A cóż? a cóż!
— Nic — odpowiedział Alfred — wszystko skończone — przeprosiliśmy się i koniec —
— Jakżeś pan dobry! załamując ręce odezwała się Pani Grodkowska. A Sędzia —
— Poszedł na wieczór do Sliwińskich.
— I pewnie wszystko skończone?
— Najpewniéj —
— I nie będziecie się bić?
— Zaręczam! odparł Alfred, to by było śmieszném, ja jestem młody, on stary, ma dzieci, żonę, cóżby to był za pojedynek? On się nawet na szpady i na pistolety bić nie umié, a ja na pałasze nie potrafię —
— I nie będą o tém gadać?
Soyez tranquille! rzekł Alfred całując w rękę — Soyez tranquille, nous leurs fermerons la bouche.
Gdy się Alfred ukazał, zaczęto powoli nieznacznie gromadzić się w koło niego, zapytywać — Dowiedzieli się wszyscy że rzecz skończona i jedni do kart, drudzy do tańca pośpieszyli. Wieczór przeszedł wesoło, Pułkownikowa spokojna o trzeciéj z północy spać się układła.
Nazajutrz oprócz rannéj szlichtady, był w sali Ratuszowéj wieczór tańcujący za biletami płatnemi. August wyciągnął nań Stasia.
Wszedłszy na salon, zdziwił się Staś nad jego małością; która tém bardziéj w oczy biła, im liczniéjsi zgromadzili się goście. Z lepszego towarzystwa kobiéty mianowicie zjechały się wszystkie, mężczyzn mało, gdyż znaczniéjsza część pozostała przy kartach; ledwie dwa czy trzy aristokratyczne ułożono kontredanse — gdyż panie z ślachtą napełniającą salę, tańcować nie chciały. Jeden tylko gallicjanin, jakiś młodzik odważnie dziwacznéj maniery zwracał uwagę wszystkich i wzbudzał śmiéchy; nic zresztą nie biło w oczy. Panie siedziały wyprostowane na sofach i lornetowały gallerją: gallerja wskazując sobie palcami, panią S. panią P. i t. d. opowiadała o nich gorszącą kronikę. — Jeden stolik wistowy postawiono przy drzwiach — W towarzystwie żeńskiém, prócz Generałowéj.... i Pułkownikowéj niebyło mięszaniny — same panie. Za to między mężczyznami mięszali się Jaśnie wielmożni, trochę Oświéconych, mnóstwo adwokatów i wiele a wiele prostéj ślachty. Oczy patrzących zwrócone były na sofę, podobną do grzędki pięknych kwiatów, między któremi jak ogromna piwonja, rozwijała się Generałowa —
— Co to za jedna, spytał jakiś młody w żółtych (trzeci raz wziętych) rękawiczkach, dandy Dubieński — jakiegoś Jegomości, wyglądającego na adwokata.
— Hm! Hrabianka! Wesolutka panienka, co się śmieje ze wszystkich, od Boga wyznaczona żona dla Hrabiego Alfreda, bo oboje całe życie dowcipują — Patrz pan — jak się do rozpuku śmieje z nieszczęśliwego gallicjanina!
— Nie tańcuje?
— Zawsze ją noga boli, gdy kto z nas poprosi do tańca. Co się tyczé dowcipu! myślę że trochę ma żółci, która długie w stanie panieńskim trwanie, dodaje — Mści się na świecie, za to że ją świat szanując bardzo, obchodzi do koła. A cóż panie, Hrabianka, nie pójdzie za ślachcica, a gdyby poszła, to by go zjadła we dwa lata na fioki, a Hrabiowie szukają piéniędzy. Może téż nie jednemu wydaje się, że choć jest Hrabstwo, a imienia niéma.
— A ta druga obok!
— To konsyljarzowa — Nieprawda że ładna i ładnie ubrana? Ta suknia uszyta jest z długiéj febry pana Sędziego, czépeczek i szal nie wiedziéć tam już z czego, a peleryna blondynowa z rumatyzmu Grafa P.....
Staś słysząc to roześmiał się —
— A daléj, spytał przybysz nieznający nikogo.
— Hrabina... Poczciwa i dobra pani! ani to dumne, ani się wynosi, ani gardzi ludźmi, pobożna, dobroczynna, spokojna — Nie panoszy się, bo wié, że jéj nikt państwa nie zaprzeczy. Jak była młodszą żyła po ludzku, może czasem nie bez grzéchu, ale zacna pani! Co tam, na to uważać!
Gdy to mówili, panie po jednéj wychodzić zaczęły i wysunęły się wszystkie — zostali tylko mężczyzni i z tańcującego wieczoru, zrobiła się męzka pohulanka — Strzelały korki, przyniesiono stoliki, i zaczęto grać, jeść, pić i na tém się, późno w noc zakończyło kassyno — Ślachta porozchodziła się po kwatérach, do szlafroków, fajek i spokojnego wista.
— Ale to wcale nudne, te twoje kontrakty rzekł Staś wracając z Augustem. Musicie być bardzo głodni, kiedy na taką zabawę umyślnie się zjeżdżacie — Gdzie zajrzéć karty, a karty tylko, komeraże, plotki, dzieciństwa —
— Boś jeszcze się nie oswoił, nie wcielił w nasze towarzystwo, odpowiedział August —
Staś za odpowiedź ziéwnął i wysłał faktora na panieńską ulicę.
Wyglądał go niecierpliwie chodząc po pokoju, gdy drzwi się otworzyły wszedł lokaj Hrabiego i oddał karteczkę.
Staś poskoczył z radości —
— Przyjechali! zawołał.
— Kto?
— A któż? oni! rzekł do Augusta.
— A! Hrabstwo! dawno?
— Dziś wieczorem; jutro rano, rzekł służącemu, będę u państwa.
Stasiowi także zajaśniały kontrakty i zdawały się zaraz weselsze, położył się spać marząc o jutrze, niespokojny o nie. Kilka dni przeżytych bez niéj zdały mu się wiekiem już rozłączenia i jak to zawsze bywa, po kilku tych dniach, lękał się jakiejś odmiany; zapomnienia, Bóg wié czego. O! on jeszcze kochał!






ROZDZIAŁ III.
KTÓRY CHCE SIĘ NAZYWAĆ DRAMATYCZNYM.



W ciasnéj izdebce, na tyle najętego przez Hrabiégo dworku, za stołem zarzuconym papiérami stęplowemi, któren z dwóch stron otaczały dwie próżne prawie beczki, siedział pan Żylkiewicz plenipotent generalny Hrabiego, i czytał jakiś papiér. Była godzina dziesiąta ranna, najniebezpieczniéjsza z godzin; co chwila téż drzwi się otwiérały i wsuwała się nowa postać. Pan Żylkiewicz był to mężczyzna lat cztérdziestu, łysawy, w okularach, dobréj tuszy, fiziognomij pełnéj i mało wyrazistéj, charakterystyczném w niéj tylko było zarośnienie oczów, które prawie niewidoczne się stały. Pan Żylkiewicz czytał i notował na papiérku.
— Panu Stanisławowi N. 40,000 — To nie pilno, jak mówi Graf.
— Panu Ostrożalskiemu 100,000. Procenta zaległe od lat pięciu, musi procentów część ustąpić, a część mu zapłacim.
— Panu Wyżyńskiemu 50,000 Złł. — Chce kapitału koniecznie i oznajmował trzema miesiącami wprzód — Do diabła. Ale jakoś to zrobiemy.
— Pani Zyglińskiéj 80,000 Złł. I ta chce kapitału! Wszyscy bo chcą kapitału! Poco im te kapitały! Hm —
— Małoletnim Piszczałkowskim 120,000 opieka reklamuje, trzeba zapłacić —
— Rachunek drobnych długów, procentów, wynosi blisko 200,000. Ogromnie! Niepojmuję! Rachujmy raz jeszcze, możem się pomylił!
Rachował znowu —
— Nie! Ciężka sprawa! Co tu począć — piéniędzy dostać ani sposobu — Hm! Ciężkie kontrakty, i jeszcze pan Graf powié, że ja nieumiém dawać sobie rady w interessach — Dajże rady, bądź mądry! —
Blisko 600,000 wypłacić by potrzeba, na to jest ze 40,000 w kassie, przedamy wełnę, będzie ze 2,000 rubli — pożyczym ze 6 tysięcy (jeśli dadzą) — At, wszystkiego ledwie się dobijem 100,000 — Jeszcze Hrabia koniecznie potrzebuje 20,000 dla siebie — Tego roku nie wybrniemy! Gdy to mówił, wtoczył się otyły żyd, w sobolowéj czapce i z lekka mu się pokłonił. Pan Żylkiewicz wstał i powitał grzecznie.
— No! a cóż tam słychać!
— U mnie nic! a u państwa —
— At, zachciałeś, odpowiedział plenipotent, jako tako —
— A będą moje piéniądze?
— Jakie piéniądze?
— Moje 6,000 rubli.
— A! No proszę! zupełniem był zapomniał zawołał Żylkiewicz przetrząsając papiéry. To tobie termin na kontrakty?
— Jutro —
— Jutro!! Hm! Aha! tak! A, to zobaczemy!
— Czy ja mogę szczérze mówić? spytał żyd oglądając się.
— Mów, mów panie Szloma i siadaj proszę, rzekł plenipotent.
— Żyd usiadł i sapnął.
— Bardzo źle gadają na pana Grafa, odezwał się cicho.
— Zwyczajnie, człowiek ma nieprzyjaciół!
— Nu! nu, co to ze mną taić — mówił żyd daléj, powiadają co on nikiemu nie zapłaci. Ja panu będę wdzięczen, niechaj pan mnie powié prawdę —
— Pan Żylkiewicz strzelił oczyma i odchrząknął.
— Wié, Jasny Pan co, niech mnie pan zapłaci, a ja ustąpię dla Jasnego pana cokolwiek —
— A wieleż spytał cicho Żylkiewicz —
— Nu! sześćdziesiąt rubli —
— Co to ty myślisz — że ja —
— Żyd przerwał wstając — Niech się pan nie gniéwa — tysiąc złotych —
— Ale ja o tém i słuchać niechcę —
— Cały procent. —
— Hm? cały, pan wié, mnie trzysta rubli procentu za te dwa miesiące należy —
— Cicho! aspan, pan Graf idzie — Jdź waćpan, idź, albo — gdyby cię zastał — Ale nie, ruszaj — przyjdziesz jutro —
— Żyd wyruszył jednemi drzwiami, gdy Graf wtoczył się drugiemi z fajką w zębach, w szlafroku —
— A co Żylesiu, jak tam interessa? spytał siadając w krzesełku — A jakie tu niewygodne krzesełka!
— Żylkiewicz milczał, patrzał w papiéry i zdawał się mocno zajęty.
— No, a co Żylesiu?
— A co, panie Grafie ma być — bardzo źle —
— O?? Tak jak przeszłego roku?
— Gorzéj?
— To nie może być.
— Niech JW. Graf posłucha.
— Ale daj mnie pokój z temi rachunkami, to nie moja rzecz, powiédz co zrobisz.
— Ja głowę straciłem zupełnie i gotów jestem wyrzec się wszystkiego. Mamy płacić blizko 600,000, a na to niewiém czy sto zbierzemy, prócz tego procenta od innych summ, których nieodbiérają, to niéma co i myśléć z tego wybrnąć —
— Jakto? Żylesiu — A układy?
— Nikt i słuchać niechce —
— No — to nie płacić —
— To majątek zabiorą —
— A! facecje Żylesiu, nie śmieliby!
— Ośmielą się niezawodnie —
— To nie może być —
— Słowem honoru ręczę Grafowi — tu niéma rady, jak przedać znaczniéjszą część majątków, a przynajmniéj klucz Ukraiński — I tak potrąciwszy z niego dług bankowy, nie wystarczy na interessa —
— Ale mój Żylesiu — to ty ślicznie moje interessa prowadzisz jak widzę — Doprowadziłeś mnie do tego — Zmiłuj się — to —
— Alboż to ja doprowadziłem do tego — Pan Graf ciągle nowe długi zaciągał, nikomu nie płacił, słuchać mnie nie chciał. Cóż ja miałem robić?
— Na to ty Żylesiu plenipotentem —
— Cóż ja zrobię bez piéniędzy —
— Ale już mi tego nie gadaj — odparł Hrabia — Za cóż ja ci płacę? żebyś mi interessa robił, cóż ty robisz —
— Opędzam się jak koń co go bąki obsiądą, ale w końcu ja otwarcie mówię, niéma rady jak wyprzedać się — Zostanie JW. Grafowi klucz wołyński jeden z długiem bankowym, i na tym żyć można —
— Co bo to Aspan takie rzeczy mnie gadasz! A to niesłychana! Coż to ja bankrut czy co! myślisz że mi wmówisz tak łatwo — WPanu się w głowie pomięszało; żebym ja się wyprzedawał!
— Jnaczéj być niemoże —
— A od czegóż WPan jesteś plenipotentem, malowanym czy co! Daj mi WPan radę?
— Jedyna rada wyprzedać się, oczyścić i —
— Ale co to, to, takie puste rzeczy mi gadasz — to są facecje — Mój kochanku, kto ma jak ja takie trzy klucze — nie może być w ostateczności —
— Ale porachuj pan co za długi?
— Co za długi! jakie długi, WPan bo roisz sobie jakieś długi, to intratami zapłacić można! —
— Ale JW. Graf przeżywa intraty!
— Oto to lubię! Jeszcze mi takie rzeczy gada. A mało ja tobie piéniędzy na interessa daję? hę! Czy to ja mam żyć wiatrem?
— Żylkiewicz zamilkł.
— JW. Graf posłucha spisu długów do wypłaty tych kontraktów? I wziął papiér w ręce.
— Ale dajże mi pokój — Cóż to, pomoże co jak ja przeczytam twój ten spis! WPan dawaj radę! Układaj się, WPan działaj —
— Bez piéniędzy —
— Ale co bo mi gadasz nieustannie bez piéniędzy, juściż piéniądze są —
— To na procenta nie wystarczy.
— Wełna —
— I z wełną —
— Już na mój honor Żylesiu, tak przesadzasz.
— Ale niechże się Graf przekona —
— Co bo mi léziesz z tym papiérem, ja chcę rady, piéniędzy, nie papiéru twojego! Żylkiewicz ruszył ramionami.
— Mówiłem, jedyna rada, wyprzedać się, a innéj nie daję, bo byś JW. Graf pewnie nie przyjął.
— No, no, a powiédz no inną? —
— JW. Graf niezechcesz cudzéj krzywdy —
— O! po cóż to się w te morały wdajesz, tu o interessach mowa —
— Byłby sposób, ale ludzie by krzyczeli —
— No, no? a jaki —
— Nie śmiem go podać —
— Odważ no się Żylesiu —
— JW. Grafini może nas wyrwać z kłopotu —
— Kto? Grafini, a to jak? spytał Hrabia powstając szybko —
— Moglibyśmy okazać zapisy dawniéjsze mogłaby nas o nie pozwać, moglibyśmy przegrać, dłużnicy by spadli i nic byśmy im nie zapłacili —
— A gdzież te zapisy — spytał Graf.
— Mogłyby się znaléść, rzekł po cichu Żylkiewicz —
— Ale gdzież?
— Żylkiewicz się poskrobał — po łysinie —
— Można by zrobić takie zapisy —
— A no to dobrze — rzekł Graf —
— A dłużnicy spadną, będzie krzyk, płacz — lament, będą gadać —
— Hm! rzekł Hrabia — Już bo mnie tak dokuczyli! Zapewne, że to dobry sposób —
— Ale krzywda tylu ludzi —
— A! co bo WPan morały mi prawisz —
— Jednakże —
— Dokuczyli mi do żywego — Juściż wolę zostać przy piéniędzach i majątku.
— Ale na to potrzeba zezwolenia, podpisu Hrabinéj —
— To Hrabina da — Ja w tém — A może ty masz inszy sposób Żylesiu?
— Szczerze panie Grafie, niéma ratunku ten jeden — Tonący brzytwy się chwyta.
— A! ja sobie tą brzytwą palców nie pokaléczę! Otóż to Żylesiu to pokazałeś, że masz głowę — Nie płać że nikomu i przyślij mi 20,000.
— Niemożna JW. Grafie, Żyd Szloma dopominał się o 6,000 rubli —
— A cóż to on lepszego od innych, żeby jemu płacić?
— Jemu koniecznie potrzeba, ma formalny oblig, żyd zacięty i może być źle — =
— Wiész co Żylesiu — przyszło mi na myśl, daj mu wełnę w 3,000 rubli, a na 3,000 kontrakt na wódkę.
— Niemożna JW. Grafie — oblig ostro napisany, chwyci remanenta —
— Kto? ten żyd, ten.
— Ale JW. Grafie, na honor, nie można. Z naszą ślachtą sprawa, to jak sobie chcę, a z żydem to niepodobna.
— No, to płać sobie z resztą Żylesiu, ale ja o tém wiedziéć nic chcę, a 20,000 taki przysyłaj —
— Kiedy w kasie niéma piéniędzy —
— To pożycz —
— Już teraz nikt nie pożyczy —
— O! a to dla czego —?
— Jeśli podniesie Hrabina process —?
— No to cóż — To tym dawniéjszym nie oddamy, a na nowym podpisze się Hrabina —
— Wiarę stracim!
— E! facecje Żylesiu! Alboż to ja co temu winien!
— Juścić wszyscy będą wiedzieli, że to rzeczy podrobione — łatwo się domyśléć —
— A wiész Żylesiu, to źle, kiedy nie można będzie więcéj pożyczać —
— Jedno z dwojga panie Grafie.
— To, to źle rzekł Graf potrząsając głową.
— Niech teraz pan Graf, pomówi z Grafinią o tém i uzyska zezwolenie — Bo, to prędko działać potrzeba. Potém jak process przeprowadzim, choćbyśmy go mieli przegrać, kredytorowie się nastraszą i wejdziemy w układy —
— A po cóż w układy?
— Trzebaż im przecie co dać?
— A kiedy można nic nie dać?
— Nadto by było krzyku!
— Gdzie? pod oknami?
Żylkiewicz się uśmiéchnął. Dość panie Grafie, że gdziekolwiek krzyczéć będą.
— Abym ja tylko nie słyszał — odparł Graf. I wstał z krzesełka, wydmuchnął fajkę, a trzymając już za klamkę, odezwał się jeszcze.
— A te 20,000 Żylesiu.
— Dalibóg, panie Grafie, niemożna.
— A jutro?
— To wszystko jedno —
— Ej! jaki bo ty nudny! no to 16,000.
— Ale kiedy niéma.
— Już rób co chcesz, taki ja lepszy od tego Szlamy żyda, któremu chcesz koniecznie płacić — musisz mi dać dwa tysiące karbowanych — Ani słucham racij i przysyłam po nie —
To mówiąc Graf pocisnął klamkę i wyszedł, prosto do pokoju żony —
Ona siedziała nad xiążką, oparta sama jedna, zamyślona. Świéże łzy widać było na powiekach.
Bien bon jour.
Podniosła oczy — Bon jour — prenez place.
Usiadł w krzesełku i westchnął.
— Cóś źle się kontrakty zaczęły, moja Juljo, bardzo źle — Wszyscy tacy niegrzeczni, chcą piéniędzy — nalegają, naciskają — a tu niéma.
— Ale Żylkiewicz jakoś temu da radę —
— Otóż to że Żylkiewicz, taki niezgrabny — wszystko mówi, posprzedawać majątki —
— Jakto? wszystkie —? I Hrabina gorzéj jeszcze pobladła —
— Tak jak wszystkie — Zostałby się nam Mogiłówski klucz, obciążony tym, jak go nazywają — bankowym długiem.
— Czy to być może! załamując ręce — zawołała Hrabina.
— Otóż i ja mówię, rzekł Graf, że to być niemoże niepowinno! Żebym ja się wyprzedawał jak jaki bankrut!
Hrabina zakryła twarz rękoma i zapłakała — Boże, cóż poczniemy —
— A zaraz bo to bierzesz po kobiécemu, Juljo — tu trzeba radzić. I powiém ci, ten Żylkiewicz, żeby nie ja, nigdy by nie dał rady — Ale ja skoncypowałem — enfin —
— Cóż? spytała niespokojnie Julja — możesz być na to rada?
— Wyborna — Zostaniemy przy piéniądzach, przy majątkach i długów się pozbędziem.
— A któż za nas zapłaci?
— Jakto, kto? — nikt —
— A więc —
— A więc, dłużnicy pójdą z kwitkiem.
— Jakto tybyś mógł zawołała przerażona Hrabina; ale Hrabia niepojął trwogi jéj i pomięszania i odpowiedział zimno, nawet wesoło —
— Mogę, mogę — tylko na to potrzeba twojego podpisu, a wszystko będzie dobrze — Dziś Żylkiewicz, spisze co potrzeba i — ty podpiszesz —
— Ja!! zrywając się zakrzyczała Julja — ja! ja! jabym to miała zrobić! Człowieku!
— A któż? spytał Hrabia — Juścić ty! Bo inaczéj nie można! Ty się tylko podpiszesz — nic więcéj —
— I ty mi to radzisz?
— Albo cóż? — bardzo dobra rada.
— I ci ludzie za swoje zaufanie, za swoją wiarę w nas, będą pokutować, będą żebrać — I ta wdowa i te dzieci, i ci wszyscy.
— Wszyscy, co do jednego, rzekł Hrabia. Ale bo ty to bierzesz romansowo, a to interess po prostu i inszego sposobu niéma.
— Więc zginąć, sprzedać wszystko pójść z kijem, z torbą samym.
— Hm! przeciągnął długo Hrabia z niechęcią; ale bo ty odchodzisz od przytomności, exaltujesz się — Tu potrzeba chłodnéj krwi i rachuby —
Hrabina czerwona i blada co chwila, niespokojna, postąpiła ku niemu —
— Hrabio! mógłżeś to nawet pomyśléć, przypuścić — Skrzywdzić tylu nieszczęśliwych, odebrać im może ostatni kawałek chleba, z chłodną krwią z rozwagą! Powiédz! — Ty chyba niepojmujesz tego co robisz! To nie ty, pomyślałeś, to ci jakiś niegodziwiec doradził.
— Ale to śliczny pomysł, rzekł Hrabia — Miarkuj! majątki czyste, my spokojni, dłużnicy spokojni, pięknie, gładko, sza, tylko ta różnica, że majątki pójdą na twoje imie.
— Moje imie wmieszać do tego! moje imie! zawołała Hrabina — Ty żartujesz, ty szydzisz ze mnie Edwardzie — To są żarty, okropne żarty, porzuć je.
Ma parole d’honneur — prawda.
— Ale myślałżeś nad tém?
— Myślałem i zdaje mi się nic temu zarzucić: bo co Żylkiewicz powiada żeby się układać z kredytorami, kiedy można się wcale nie układać, na to się nie godzę.
— Więc ten nawet sumienniéjszy od ciebie — zawołała Hrabina.
— Tu nie o sumienie chodzi, ale o interess, rzekł Hrabia żywo i trochę już zniecierpliwiony. Jedno z dwojga, Juljo, jedno z dwojga, albo się wyrzéc majątku, znaczenia, położenia w świecie, stósunków do których się przywykło, wygód życia, co się stały potrzebami, wszystkich przyjemności — zawiązać ubóstwem los naszéj córce, skompromitować się w oczach naszych współbraci — albo, albo —
— O! to okropnie! to okropnie! zawołała Julja rzucając się w krzesło i płakać zaczęła — Jesteśmyż już tak ubodzy? tak przyciśnieni, tak nieszczęśliwi!
— Ja sam tego niepojmuję, szepnął Hrabia, ale Żylkiewicz się przysięga że tak jest. Ja sam tego niepojmuję —
— Sromota, hańba! mówiła Hrabina.
— Wystaw sobie, ciągnął daléj, Hrabia, jeśli się wyprzedać przyjdzie, co to za konsekwencje — Trzeba dom zamknąć, zrzéc się wystawy, żyć skromnie i prawie ubogo, córki niepokazywać i powiedziéć sobie, że jéj nie wydamy, słowem zabić się za życia. — Wszyscy nas opuszczą, porzucą, zaprą się nas — Miarkuj Juljo.
Ona ciągle płakała, kryjąc twarz w ręku, niekiedy głębokie westchnienie wyrwało się z jéj piersi — Hrabia był pewien że ją przekonał, o potrzebie uczynienia stanowczego kroku.
— A tak, ciągnął daléj, wszystko się ułoży, uspokoi i będzie lepiéj niż było. Będziemy zupełnie spokojni — O co chodzi, o jeden podpis — ludzie będą gadali, to przestaną — Czy to my piérwsi? a nasz kuzyn Hrabia — Z, co pokollokował kredytorów na piasku i błocie, wziął potém sukcessią po bracie i żył i żyje dobrze, i nikt mu słowa nie powié! Wszyscy u niego bywają, szanują go, kochają!
— A łzy tych biédnych — szepnęła Hrabina, a krzywda ludzka — a sumienie!
— To bo wszystko romanse, Hrabino — mówił zacny małżonek, a to interes. Ja kiedy czytam co podobnego w xiążce, to się rozczulam; ale to chodzi o nas o dziecko.
— Biédne dziecko!
— No, otóż to, jeśli nie dla nas, to dla dziecka, Hrabino —
— Nie! nie! nie! zawołała powstając Julja z godnością, z powagą — nie — i stokroć nie — Niech na naszém, niech na jego sumieniu nic nie ciąży! lepiéj ubóstwo niż sromota, niż zgryzoty.
— A wiész co to ubóstwo? rzekł Hrabia, wiész co to nędza, co to niedostatek? Tyś ich nigdy nie skosztowała, ty ich nie znasz. Wiész ty co to ręczna praca, co to odarta suknia, co to wejrzenie ludzkie, piekące w serce, gdy padnie na ciebie zubożałą — zgniecioną, poniżoną —
— Ubóstwo nie poniża.
— Dobrze to mówić — śmiejąc się rzekł Hrabia — Ty myślisz że ty wytrzymasz ubóstwo, niedostatek? Ty pojmujesz je zapewne, tak jak to pięknie opisują w romansach, niedostatek sielankowy, ubóstwo malowane! Ty spędziłaś całe życie w przepychu, w bogactwie — i nie masz wyobrażenia co cię czeka. W chwili uniesienia na wszystko się podejmujesz — ale gdy przyjdzie —
— Wszystko zniosę, zniosę! zawołała Julja.
— Nawet widok dziecka, bez losu — bez przyszłości?
— O! to najsroższe — rzekła po cichu, ależ nam cóś zostanie —
— Żylkiewicz powiada, że tak jak nic —
— Dla czegóż to na nas spadło jak piorun?
— Już co tego to prawdziwie nierozumiem rzekł Hrabia, ale to, temi interesami to tak zawsze wlecze się to, wlecze, a potém traf i — urwało. No bądź moje serce rozumna, tu chodzi tylko o dwa słowa podpisu i rzecz skończona, my wszystko bierzemy na siebie. Ja ci ręczę. Julciu, że się wszystko ułoży, a tam z resztą i kredytorom dać cóś będzie można. Jakoś to będzie. Decyduj się więc moja droga, bo czas upływa, naciskają i potrzeba działać, niéma sposobu.
— Nie rachuj więc na mnie, śmiało odpowiedziała Hrabina — ja tego nie zrobię — Jak zniosę i czy zniosę ubóstwo, niewiem, niepojmuję — niepatrzę — Wiem że niezniosę podłości, zgryzot sumienia, cudzéj krzywdy. Jeśli moje zezwolenie na to potrzebne — ja go nie dam, ja się oprę, ja niechcę — ja się wszystkiego wyrzékam.
— Ho! i serjo tak? namyśliłaś się —
— Stanowczo, Edwardzie — bądźmy ubodzy, upadnijmy ale poczciwi —
— Ech! co bo to ty, w tę poczciwość tak wierzysz!
Julja odstąpiła od niego krokiem i spójrzała mu w oczy, niedowierzając uszom.
— A z resztą, rzekł Hrabia, daję ci czas do namyślenia papiéry dopiéro jutro będą gotowe — Uprzedzam cię że musisz dać podpis —
— Jakto muszę? jest że siła, co by mnie do tego zmusić mogła? I spójrzała na Hrabiego, który dmuchając obojętnie w cybuk, wychodził za drzwi —
Została sama i rzuciła się w krzesło bez sił, obłąkana prawie — myśli poplątały się, zdawało jéj się, że marzy tylko i sen jakiś okropny ją dręczy; — nie wierzyła tak strasznéj rzeczywistości, pojąć jéj nie mogła — Napróżno szukała w głowie swéj rady, środka, sposobu, twarz jéj płoniła się serce biło, ręce konwulsyjnie załamane splotły się. Piérwszy raz może w życiu, w tak rozpaczliwym była położeniu —
— O to! kara Boża za moje grzéchy, zawołała, raz piérwszy także pomyślawszy od dawna o Bogu i o sobie — to ciężka kara. O! rodzice moi, na coście mnie okuli w te kajdany, na coście mnie oddali w to jarzmo — lepiéj by mi było ubogą żyć, nieznaną i nieznać tego świata, tego zepsucia.
Niéma nadziei! żadnéj nadziei, mówiła do siebie — albo wszystko stracone, w oczach świata poniżenie, upadek, albo zgryzoty sumienia, krzywda ludzka. Jeden Bóg podźwignąć nas może.
Nigdy Hrabina nie była pobożną, rzadko bardzo i to z nałogu, dla oka, usty się tylko modliła, teraz gdy uczuła tak silnie ściskające się serce, gdy obaczyła że niéma ratunku i pociechy, tylko w jednym Bogu — padła na kolana u krzesła złożyła ręce, zapłakała i niewiedząc co mówi, modlić się zaczęła, aby Bóg odwrócił ten kiélich goryczy —
I pociecha spłynęła na nią z nieba, tak jak spływa na wszystkich, co ucieczki szukają w modlitwie i ufność w Bogu. Łzy puściły się z oczu — ubóstwo zdało jéj się znośném, ubóstwo ślachetne, co mogło swobodnie podniéść niezmazane czoło i spójrzéć w oczy ludziom, ubóstwo bez zgryzot sumienia, bez krzywdy ludzi, ciche, spokojne, ubóstwo — Cóż stracim, pomyślała — w duchu, odrywając się od tego świata? Alboż z nim byliśmy szczęśliwi? alboż ten szał nazwać się może szczęściem? Stracim przyjaciół, co tego imienia nie warci, stosunki ciężkie i fałszu pełne, będziemy spokojni — I to dziécię niech lepiéj zostanie ubogiém, będzie szczęśliwsza, będzie poczciwsza może — O mój Boże! mój Boże! dodała zakrywając oczy rękoma — Ratuj nas i wspiéraj, dodaj nam siły i wyrwij nas z tego! Nawróć go! On niewinien, on niewié, niepojmuje co czyni —!
I modliła się tak, nie modlitwą z xiążki, nie paciérzem wyuczonym, ale sercem zbolałém i duszą pełną strapienia, a modlitwę grzésznéj Bóg przyjął zapewne.
Ale Szatan nie spał — przyszedł i poszepnął jéj do ucha.
— On ciebie opuści! on cię porzuci, on tobą wzgardzi —
I znowu łzy puściły się strumieniem, zapłomieniała się twarz, zachwiała odwaga — Hrabina przestała się modlić —
— A! tego jednego bym nie zniosła, od tego bym umarła. A przecie to prędzéj późniéj przyjść musi. On mnie opuści! nie to być nie może — nigdy! Ja tego niedoczekam, ja umrę — wprzódy. Boże! daj mi wprzód śmierć, niż tego doczekać. Ja nim tylko żyję, to piérwsze, to ostatnie szczęście życia mojego — Ale mógłżeby on mnie porzucić, mną wzgardzić, to być nie może — to niepodobna, nigdy. On mnie kocha — on będzie miał litość nademną —
Właśnie w duszy tych słów domawiała, gdy szelest w przedpokoju, oznajmił nadchodzącego. Julja z zaognioną twarzą porwała się, jakby się wstydziła żeby ją kto na modlitwie nie zastał, podniosła się, usiadła, serce biło niespokojnie — ona go przeczuła —
W téj chwili Staś z uśmiéchem wesołym na ustach, swobodny, szczęśliwy, że ją zobaczy, wszedł do pokoju. Ale jakże się zdziwił i zatrworzył spójrzawszy na nią. — Niepotrzeba było oka kochanka, aby dostrzegło wielkiéj boleści, na twarzy Julij — rozpacz wyryta była w oczach, na ustach, na czole, w postawie bo ręce ciągle załamane, głowę miała bezsilnie spuszczoną — Na chwilę Staś pomyślał, — Ją dręczą zgryzoty, ona się swoją miłością katuje — ja jestem powodem tego — I serce mu się bolesnie ścisnęło. Ale drugi raz spójrzawszy rozpoznał innego rodzaju cierpienie, gwałtowne uderzenie jakby piorunu cięcie, dotknęło ją widocznie. Waliła się pod ciężarem upadłym na nią w téj chwili, boleść ta jeszcze była nieprzetrawiona, jeszcze się nieobróciła w krew, w myśl; jeszcze otaczała ją tylko do koła i wisiała nad nią. Niebyło to odrętwienie po długiém cierpieniu, ani wolna męka — widać raz gwałtowny, niespodziany, świéży.
— Co się stało! zawołał Staś, widzę cię tak zmienioną, tak straszliwie zmienioną, mów, na Boga — co się stało —
Julja podniosła oczy —
— Nic, odrzekła — nic — Jesteśmy zrujnowani, ubodzy — upadliśmy —
— Jakto! cóż się stało? powtórzył Staś
— Ta burza na nas gotowała się dawno, odpowiedziała Julja — dziś wypad, piorun. Mój mąż —
— Może są sposoby, ratunek —
— Żadnego — żadnego, zawołała Hrabina, zginęliśmy — powiédz Stanisławie, ty mnie dla tego nie opuścisz —
— Dla tego! ja! rzekł Staś, mogłażeś nawet pomyśléć —
— Ach! powiédz, powtórz mi to — To moja jedyna pociecha, ty nas nieopuścisz —
— O Juljo, możnaż się pytać! nigdy, nigdy! Czyliż mnie nie znasz jeszcze.
Hrabina płakała, Stanisław przeszedł się po pokoju.
— Juljo tyś kobiéta, ty nie znasz interesów, twój mąż nie zajmuje się niémi, może jest jaki ratunek — Ja mam około 80,000 tysięcy do rozporządzenia, ja wam je oddaje — Zechcecie więcéj, mogę dostać więcéj, mów pozwól zaklinam cię.
— A! na Boga, na matkę, zaklinam cię, nie czyń tego, nie myśl nawet, gwałtownie rzucając się zawołała Hrabina. To nam nic pomódz niemoże, a mnie serce zakrwawi — Od ciebie nic nieprzyjmę prócz twojego serca — te jedne mi zachowaj Stasiu! Na Boga nie czyń tego, nie czyń tego —
I rzuciła mu się do nóg prawie —
— Wiész może, ale nie pojmujesz jakem już wówczas cierpiała — Toby mnie zabiło — Niedość żem ci wydarła twoją przyszłość może, związała cię moją smutną miłością bez nadziei, bez jutra, trzebaż abym cię jeszcze.
— Zaklinam cię — nie mów Juljo — przestań, ja okropnie ciérpię — Uspokój się powiédz mi.
— A! gdybym ci się choć wszystkiego zwierzyć mogła — ale i tego uczynić niemogę. Okropna rzecz, tybyś wzdrygnął, gdybyś usłyszał, ty tak ślachetny, tak dobry tak litościwy — Niepojmujesz Stanisławie, z kim los mnie związał na wieki! Ten człowiek. —
— Hrabia — cóż on zrobił, spytał Staś powiédz —
— Ty niepowtórzysz nikomu, ja się potrzebuję użalić, poskarżyć — To okropne. On śmiał mnie, mnie proponować, spólnictwo jakiegoś szkaradnego kroku, on chce niegodném oszukaństwem, skrzywdzić wszystkich i zostać przy majątku który już nie iest jego własnością — Pojmujesz to —?
Staś się wzdrygnął.
— Tyś go niezrozumiała może —
— O! aż nadto! odpowiedziała Hrabina. Tak jest. Ten człowiek niéma sumienia, nie pojmuje co czyni —
— Cóżeś uczyniła?
— Możeż że pytać? z dumą zawołała Julja.
— O! tyś prawdziwy Anioł, rzekł Staś całując jéj ręce — nie lękaj się niczego wszystkiemu zapobiédz można — Ta myśl nie wyszła od Hrabiego — on by jéj nie stworzył sam. Wy macie złych doradców, trzeba ich odmienić. Oddalcie Żylkiewicza, który was okrada, ja wam dam innego człowieka; wybrniecie z interessów —
— Daj mi słowo, że myśléć nawet nie będziesz pomagać nam więcéj. To by mnie zabiło. Jam zrezygnowana na ubóstwo na nędze, na wszystko, ja zniose je, ale nie przeniosłabym żebyś ty —
— Dziwna jesteś mój aniele — rzekł Staś — Nic wam więcéj niechce dać prócz człowieka, który z interessów wyprowadzi. Voyons savez vous, vos affaires?
— Nic niewiem.
— Każ prosić Hrabiego —
Julja posłuszna, zadzwoniła —
— Prosić Pana.
Po chwilce Hrabia ubrany wytwornie, z wypogodzoném czołem, śmiejącemi się usty, jak gdyby nic nie zaszło, wtoczył się nucąc piosnkę do pokoju.
A! c’est vous, bon jour — Jakże ci się podobało Dubno —
— Dość! odpowiedział zimno Staś —
A Julja dodała —
— Rozmów się o interessach ze Stasiem —
— O jakich interessach! rzekł Hrabia. A! to o te 2,000 czerwonych-złotych —! Jutro albo pozajutro zapłacę —
— Ale on wié już wszystko —
— Cóż takiego? spytał Hrabia.
— On wié, w jakiém jesteśmy położeniu —
Hrabia ostro spójrzał na żonę i skrzywił się — potém naprawił uśmiéchem.
— A! tak trochę jesteśmy ambarasowani! Julje — un mot.
Wziął ją na stronę — on ma piéniądze dość znaczne, tachez qu’il nous les donne Ty masz wpływ na niego, powinnaś to wyrobić.
Julja cofnęła się przerażona i głośno odpowiedziała —
— Mówmy otwarcie, Pan Stanisław wié o wszystkiém, ofiaruje ci pomoc swoją.
— Kochany Staś, a wiele tam masz? rzekł ściskając Hrabia.
— On niéma piéniędzy, szybko przerwała Hrabina on ci daje człowieka na miéjsce Żylkiewicza, który przy oszczędności z interessów nas wyprowadzi.
— Przy oszczędności! a! to niesztuka rzekł śmiejąc się Hrabia.
— Żylkiewicz kradnie i oszukuje was dodał Staś, on to przywiódł do takiéj ostateczności, ażeby znowu zyskać na niéj —
— A to każdy kradnie — rzekł Hrabia.
— Nie każdy, zawołał Staś — Daję wam człowieka pewnego — Dziś jeszcze odbierzesz Żylkiewiczowi wszystko. Niech zda papiéry, piéniądze, rachunki, a ja za mojego odpowiadam, w dziesięć lat jesteś czysty — Hrabio — Ja jestem tego pewny —
— I tak długo czekać! rzekł Hrabia — No to ja już wolę Żylkiewicza.
Staś ruszył ramionami, a Julja spójrzała na niego jak gdyby mówiła.
— Patrzaj co to za człowiek! —
— Ot lepiéj tak, Stasiu, rzekł Hrabia śmiejąc się. Daj mi piéniędzy —
Hrabina rzuciła się na krzesełku —
Ulokowałam je już — cicho odpowiedział Staś. Ona odetchnęła.
— A co się tyczé rady — kończył Hrabia to my już sobie sami, damy radę. Bo, powiém ci szczérze, ja tego gałgana Żylkiewicza lubię — Ja wiem, że on mnie kradnie. Ale to każdy kradnie — Ale on mnie zna, ja jego znam, on w moją słabość trafia — Ty byś mi pewnie dał jakiego pedanta —
— Bardzo poczciwego i zdatnego człowieka.
— A to nic gorszego jak z takiemi miéć do czynienia, bo to zaraz dumne, opryskliwe, zarozumiałe, punktualne. Miałem jednego poczciwego człowieka, który mało mnie nie umorzył swoim nudziarstwem — Ale ja tu gadam, a mnie ze śniadaniem Alfred czeka — A ty nie idziesz? hę? Zostajesz z Hrabiną? Dziękuję — No! to do zobaczenia —
Hrabia nałożył kapelusz i wyszedł.
— Ale ja widzę, że to nie jest tak zdesperowane jak mówisz — odezwał się Staś, On zupełnie spokojny!
— O! on zawsze spokojny — szepnęła Julja i zapłakała gorzko — Niéma ratunku, niéma sposobu — On gotów z Żylkiewiczem mnie podpisać, jeśli ja sama nie zechcę.
— Na to się nie odważą —
— O! odważyć się mogą, wiedzą że własnemu mężowi, nie zadam fałszerstwa.
— A to by było okropnie zakrzyczał Staś porywając kapelusz, temu potrzeba zapobiédz.
— Na to niéma sposobu — niéma ratunku załamując ręce, i płacząc, wołała Hrabina — Bóg chyba wyratuje. I padła na kolana bezsilna.
— Na Boga — Juljo, uspokój się — my wszystko ukończym — ja to zrobię, albo go zabiję! zawołał zapalając się Staś i chciał wychodzić.
W téj chwili pocztarski dzwonek, dał się słyszéć przed domem i lokaj wszedł oznajmując.
— Sztafeta do JW. Grafini z Żytomiérza.






ROZDZIAŁ IV.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.



Cóż to być może? to chyba nowe jakie nieszczęście? cicho spytała Hrabina. Do mnie z Żytomiérza! — Panie Stanisławie, bądź tak łaskaw, dodała, zobacz co to jest — Ja w téj chwili nie mogę —
Staś pobiegł — Ona klękła i modliła się, w całém swoim życiu nigdy tak gorąco niewestchnęła do Boga, raz to może piérwszy uciekała się do niego i ufać zaczynała, że ją wspomoże.
— Jam niegodna, ja wiém żem twojéj niewarta litości, ale ulituj się Panie, wołała — ulituj się — Spójrz na mnie — nie jestżem tą chwilą dość ukarana za całe moje życie —
Staś wszedł, ale z wypogodzoną twarzą, jasném obliczem zwiastującém wesołą nowinę.
— Modliłaś się, rzekł podchodząc z otwartym listem w ręku — Bóg cię wysłuchał. — Patrz jak skuteczne twe modły Juljo.
— Ach, cóż się stało —
— Sukcessja —
— Na mnie? zawołała Julja.
— Na ciebie, po stryjecznym twoim bracie, jesteś teraz w stanie podnieść interessa męża, i możesz być panią wszystkiego — Nieustępuj od tego, ażeby oddalił plenipotenta, popłać długi i weź je na siebie. Kredytorowie ułożyć się mogą — Wszystko ocalone.
— Ale to chyba sen! zawołała Hrabina przeciérając oczy. Jednego dnia, jednéj godziny, tyle wzruszenia, tyle wypadków — Ja niepojmuję, w głowie mi się zawraca —
— Ach! dzięki Bogu, że się tak stało — kilka godzin późniéj, a kto wié, co by z tego wyniknąć mogło — Juljo —? Podziękuj Bogu — podziękuj —
Julja posłuszna uklękła i zaczęła się modlić, ale się usty modlić nie mogła — tak była szczęśliwa, tak niewymownie szczęśliwa! — W największém strapieniu człowiek ma jeszcze dość przytomności na modły, szczęście odejmuje mu wszystkie władze, tak bardzo do niego nie przywykł, tak ono go wzrusza głęboko, tak jeszcze rozkołysane serce lęka się zawodu i utraty tego, w co zaledwie wierzyć może. Po chwilce powstała.
— Panie Stanisławie, rzekła przysyłaj mi tego pana, któregoś chciał nam dać na miejsce Żylkiewicza. Ja mu powierzę interessa.
— Najlepiéj zrobisz — odrzekł Staś — on ci nic niedoradzi czego byś się powstydzić mogła, spuść się na niego — niezawiedzie cię. Teraz zostawuję, cię — potrzebujesz spoczynku, po tylu wzruszeniach, wieczorem zobaczemy się znowu.
I ucałował ją w rękę, a ona go w czoło, a z objęcia puścić go długo nie chciała —
— Tyś jeden mnie kochał, czemuż, lepiéj ci się za to wywdzięczyć nie mogę — Niezapominaj —
Staś odjechał do domu, ale złamany i zbity sceną, któréj był świadkiem, wzruszeniami jakich doświadczył — August napróżno chciał się go dopytywać, ledwie na nim kilka słów wymógł i to mało znaczących — Posłał po Prądnickiego którego przeznaczał na plenipotenta Hrabinie, i z listem wyprawił go do niéj; sam nająwszy sanki, wyjechał za miasto traktem Warkowickim, aby się namyślić nad nią, nad sobą i uspokoić nieco.
Hrabia po śniadaniu, w pół pijany, z cygarem w ustach, cały ziejący winem, głupszy niż kiedykolwiek zajechał przed dom, około godziny trzeciéj i wprost wszedł do pokoju Julij. Ona siedziała spokojna w oknie, przed nią otwarta xiążka, któréj nie czytała, na twarzy anielskie uspokojenie, jakaś szczęśliwość, rzadko kiedy piętnujące się na licu człowieka. Jakkolwiek podpiły Hrabia, postrzegł zmianę w obliczu żony, zostawił ją we łzach, w konwulsyjnéj rozpaczy, w trwodze, znajdował jaśniejącą pokojem.
— Hę! hę! odezwał się — a co —? kazałaś Stasiowi dać te piéniądze? co? Widzę po twarzy żeś spokojna? Albo możeś się zdecydowała? I w istocie! masz rozum Julciu, bo to romanse wszystko, te uczucia, uczucia, ślachetnosci etc. etc. To romanse! Przedewszystkiém interessa!
— Ale przed interessami sumienie — Hrabio — odparła dumnie Julja.
— A no, to dajże radę, rzekł Hrabia, ze swojém sumieniem — A kiedy niéma rady —
— Oddalisz Żylkiewicza, a ja wszystko biorę na siebię!
— Naposiedli się widzę, na tego gałgana Żylkiewicza, dla tego że ja go lubię. Ale co ty chcesz, to dobry wcale człowiek.
— Który ci śmiał dziś rano, doradzać taki krok!
— A co! pokazał że ma głowę! hę?
— Pokazał kim jest. Oddalisz go Hrabio, a ja wszystko biorę na siebie, oddasz mi swoje interessa —
— Komu?
— Mnie —
— Co bo żartujesz — A tyż z niémi co robić będziesz: To trudniejsze od Liszta fantazij do wygrania —
Wtéj chwili nadesłany przez Stasia wszedł Pan Prądnicki.
Był to już nie młody, siwiejący człowiek, słusznego wzrostu, ślachetnéj fiziognomij; wyniosłe jego czoło okazywało myślącą głowę, piękne rysy twarzy, charakter prawy, a cera świéża i młoda jak u dziécięcia, życie skromne i spokojne.
— Oto list Pana Stanisława.
Hrabina prosiła go siedziéć, powiedziała mu po cichu słów kilka i prosiła do swego pokoju.
— Ja zaraz powracam — odezwała się do Hrabiego. Hrabia dopalając cygaro, drzémał na kanapie rozparty.
Wszedł Żylkiewicz.
— A co JW. Grafie, będzie co z tego.
— Hę? A! zobaczemy! Ale co ty zrobił Żylesiu wszystkim, że ciebie tak nie lubią —
— Mnie? i cofnął się plenipotent obejrzawszy do koła — Mnie? A toż kto?
— A, i Hrabina i ten, ten — a! wiész — mój przyjaciel — ten, co to 20,000.
— Pan Stanisław! rzekł zdumiony Żylkiewicz — spuszczając nosa i szukając co by powiedziéć —
— A i Xiąże — D. — mnie przestrzegał, że ty kradniesz jakoby? dodał Hrabia.
— Żylkiewicz ręce załamał — Kto! ja? ja! JW. Grafie! mnie sił i słów brakuje, żeby odpowiedziéć na te kalumnije! To zgroza! Otóż to za dziesięć lat pracy — za moje zgryzoty, — pot czoła i znój — (zaczął popłakiwać).
— O! jaki ty to czuły Żylesiu — rzekł Hrabia — A to głupstwo wszystko — Czy ty myślisz, że ja dawno sam niewiém że ty kradniesz —
— JW. Grafie — zawołał Żylkiewicz czerwieniąc się, jąkając, krztusząc, piszcząc i niewiedząc co począć.
— E! cicho bo Żylesiu! każdy z was kradnie, ale musiałeś przebrać miarkę, kiedy na ciebie wszyscy krzyczą. Trzeba żebyś tam zdał papiéry, rachunki i piéniądze, bo to oni tam jakąś radę dadzą tym interessom, moja żona z Panem Stanisławem
— Ten pan, pan wié co to jest ta jego przyjazń dla JW. Grafa? zawołał Żylkiewicz — pan wié!
— Cicho byś był Żylesiu — ja wszystko wiém, wszak ja wiedziałem że kradniesz, a nicem ci nie mówił —? Więc zdasz papiéry i rachunki, komu tam powiedzą.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze! ja sam tego chcę! Po takiéj potwarzy — ja tu pozostać niemogę. Pan Graf rób co chcesz; ja go ostrzegam, to kajdany się na niego kują. Oni chcą wziąść wszystko w swoje ręce, a panu nic nie zostawić. Ja dla JW. Grafa nagotowałem już te 3,000 rubli —
— Już nagotowałeś? w papiérach?
— W biletach! Oto są, rzekł podając kopertę Żylkiewicz —
— Chwała Bogu — zawołał Hrabia chowając do kieszeni — A teraz bądź zdrów Żylesiu — i —
— JW. Graf każesz mi pozostać —?
— A! zobaczemy! ot zaraz — moja żona nadejdzie, pomówiemy. Ja cię taki lubię Żylesiu, choć ja wiém że ty trochę kradniesz — A z żydem skończyłeś —?
— Dopiéro jutro termin —
— A a! —
Weszła Hrabina z Panem Prądnickim —
— Pan Żylkiewicz, zda papiéry rachunki i kassę panu Prądnickiemu, rzekła stanowczo. — i to, natychmiast.
Żylkiewicz spójrzał na Hrabiego, który się szydersko uśmiéchał, mówiąc po cichu.
— Jak mi się udało chwycić jeszcze te 3,000 rubli — A mają wszyscy chwytać, niechże i ja skorzystam.
— Taka jest wola Hrabiego, dodała Julja.
— Taka jest wola Hrabiego — powtórzył sam Hrabia — Aha!
Żylkiewicz osłupiał.
— Proszę JW. Grafa, o te 3,000 rubli, którem mu oddał w téj chwili, — potrzebne do rachunku, bąknął cicho —
— Mogą się rachować w mojéj kieszeni, odpowiedział Hrabia — I wyszedł.
Pan Prądnicki wyszedł natychmiast z Żylkiewiczem, a Julja pośpieszyła za Hrabią.
— Cóż Julciu myślisz z interessami? spytał po chwili —
— Długi płacę wszystkie i biorę na imie moje — Rząd majątków odbiéram na siebie —
— A piéniądze daje Staś? co? spytał Hrabia leżąc na kanapie — Jak to dobrze miéć przyjaciół! dodał z uśmiechém poglądając na żonę —
— Julja zadrżała, spuściła oczy — niewiedziała co powiedziéć — wyjęła list odebrany z woreczka i podała go mężowi. On go przebiegł oczyma i z podziwienia osłupiał; potém porwał się z kanapy prędko —
— Wyśmienicie kochanie moje! A! co za szczęście! zawołał. Jesteśmy znowu bogaci! Jutro obiad na sto osób i szampana w bród — kupuję kamienicę w Warszawie, przenosim się na mieszkanie do stolicy — Jém co dzień u Marego —
Julja niemogła wstrzymać tego potoku słów, któren się wylał w piérwszym zachwycie z ust Hrabiego —
— Powoli, odezwała się się nakoniec, to co mamy, jest teraz moje.
— Hę?
— I nic z twoich projektów Hrabio —
— Hę? A ja —
— Będziemy żyć skromnie, oszczędnie i nie zaciągać więcéj długów — Dzisiejszy ranek otworzył mi oczy — Niechcę więcéj tak drogo okupujących się rozkoszy?
— A mnie to myślisz z kwitkiem wyprawić? spytał Hrabia.
— Będę się starać żeby ci na niczém nie brakło i żebyś nie postrzegł odmiany jaka zajść musi w domu, koło nas.
Hrabia się głośno rozśmiał.
— I myślisz że ja dozwolę na to co ty zechcesz? że —
Julja odwróciła się pogardliwie od niego i przeszła do swojego pokoju —
Hrabia pomyślał.
— Niéma co żartować, ma mnie w ręku! Ale jak mnie zechce zasadzić, na kartofle i piwo? hę? Tym czasem zaśnijmy, bo o szóstéj obiad proszony. —
Gdy Hrabia zasypiał Prądnicki zajmował się czynnie, obejrzeniem ogólném interessów Hrabiego i obrachowaniem Pana Żylkiewicza. — Okazały się w ścisłéj rachubie, nadużycia bardzo wielkie! kradzieże widoczne i namacać się dające. Stan majątku był opłakany, ale kapitałami Julij, które w téj chwili tak dziwacznym trafem spadły jakby z nieba, można było znieść prawie wszystkie ciężary, i oczyścić się. Należało tylko nadal zapobiédz, aby Hrabia długów nie robił, a Prądnicki wpadł na myśl założenia całych dóbr w Banku, zostawując kapitały Hrabinéj swobodne. Tym sposobem odłużyć nie mógł dziedzic, a Julja swoją własność utrzymywała przy sobie, małą tylko summę, zmuszona będąc dołożyć, na długi mężowskie —
Całą noc i następny dzień, trwały narady, obrachunki, przeglądanie papiérów — Hrabia tymczasem bawił się; Hrabina nawet zdecydowała się pojechać na wieczór — bo Staś miał być na nim. Jednemu Żylkiewiczowi nie było spokoju! Potniał nieszczęśliwy, w obrotach nieustannych, nigdy on się tak ścisłych rachunków nie spodziéwał, bo znając Hrabiego, że nigdy nie zajrzał w nic i o niczém niewiedział, wiedząc jak nałogowie trzymał się ludzi, był pewien, że się wieki przy plenipotencij generalnéj pozostanie. Nagła zmiana zastała go zupełnie nieprzygotowanym, plątał się co chwila, jedne papiéry zbijały drugie, notatki świadczyły przeciw sobie, regestra się niegodziły. Prądnicki zaś był nieubłagany i na wszystkie wzmianki Żylkiewicza, o zakryciu czego i utajeniu, odpowiadał tylko wzrokiem surowéj wzgardy — Żylkiewicz postrzégł po niewczasie, że z narachowanych na Hrabi 60,000, pozostanie mu dopłacić jeszcze od siebie — Blady, zrozpaczony, stracił przytomność, zaczął się mięszać i do reszty wydał się ze wszystkiém.






ROZDZIAŁ V.
W KIJOWIE.



Traktem ku Kijowu, ostatnich dni miesiąca Stycznia, sunęły się mnóstwo sanek różnego kształtu, wielkości i barwy, począwszy od łubianych, aż do karet wykwintnych. Z jednych wyglądały obmarzłe twarze ślachty, z drugich zakwefione główki pań i panienek. Sanie mijały się, przeganiały, wyglądali jedni za drugiemi, uśmiéchali się — Ślachcic żartował z karety; panienki żartowały z ślachcica — e sempre bene.
Pomiędzy temi sankami, były jedne w których Staś siedział z Augustem — Jechał on dla poznania dawnéj stolicy Rusi Kijowa, dla zobaczenia z drugiéj odmiennéj strony, tego co to u nas nazywają kontraktami, zapewne dla tego, że się na nich nie zawiérają żadne kontrakty prawie.
Poranek był chłodny, gdy wyjechali z Dubna, August namówił Stasia na tę podróż w nadziei, że ona go rozerwie, coraz to bardziéj lękał się o siostrzeńca, któren okazywał tak silne przywiązanie do Julij, takie dla niéj poświęcenie wszystkiego, takie zaprzedanie się niewolnicze, jak gdyby miał z nią na zawsze los swój połączyć. August bał się rozwodu, któren dwakroć już wyszedł z ust Stasia, i kręcił mu się po głowie; lękał się ożenienia, które nie bez przyczyny za niedorzeczne uważał, niemogąc pojąć takiego związku, bez nadziei trwałości przywiązania, co wedle niego groziło co chwila zupełném ostygnieniem. — Ona, mówił w duchu, dwa razy starsza od niego prawie; teraz póki ten związek ma smak zakazanego owocu, przywiązanie się utrzymuje; ale niech się pobiorą, ona może zostanie przy swojéj miłości, on ostygnie, będzie nieszczęśliwym. A któż zaręczy że Julja będzie mu nawet wierną, ona co tyle już miłości i kochanków przeżyła.
Staś dał się wziąść i wieźć do Kijowa, w części dla tego, że chciał widziéć i poznać kraj dla niego nowy, w części dla interessu Hrabinéj, któren miał ułatwić w Żytomiérzu. — Przejechali Ostróg, któren nawet w zimie tak jest piękny, i zastanawia ruinami tylu gmachów, spójrzeli na Collegium, na mury Zamku i Cerkwi Troickiéj; minęli Korzec drugą ruinę, z swym Zamkiem nad wodą, wyglądającym z pośrodka zdziczałych drzew, z kościołem — ruiną i wałami co niegdyś miasto otaczały — zastanowili się w Zwiahlu, nad malowniczym brzegiem Słuczy, co się przedziéra przez skały, gdzie także dawnego grodu stérczą ruiny i zapuścili się w lasy ku Żytomiérzowi, lasy smutnie jednostajne —
W Żytomiérzu przebawili dzień jeden i jak wszystkim podobno, niepodobało się im to miasto. Trzeba być w lecie, widziéć brzegi Teterowa, aby się rozmiłować w Żytomiérzu, dla jego położenia, trzeba poszukać mogił z czasów wojen Gedeminowych, aby serce zadrgnęło, na widok tego miasta, które wewnątrz niczém się nieodznacza. Rynek ze swemi staremi walącemi się domostwy, kościół Bernardynów z tą przestraszającą — postacią śmierci na murze od ulicy stojącą; dziwaczne są, ale nie zastanawiają niczém. Żytomiérz jeszcze zupełnie polskie miasto — A wiécie co miasto każde polskiém czyni? — Żydzi — Jak już zabraknie żydów, wjeżdżamy w kraj obcy zupełnie — i czujemy, nawykli do ich przytomności, do ich posługi, jakby nam czegoś niestawało.
Za Żytomierzém kraj się odmienia, trakt pocztowy mniéj porządny, stacje coraz gorzéj utrzymane; im daléj jedziesz tém gorzéj a gorzéj. Korzystając z kontraktowéj pory, żydzi którzy pomimo najsroższych ukazów siedzą wszędzie po stacjach pocztowych, zdziérają podróżnych w najniemiłosierniéjszy sposób. Nigdzie niéma koni za zwykłą opłatę, wszędzie ich się potrzeba dokupywać niesłychaną ceną. Nie pomoże kłótnia, spór, groźba, nic, prócz piéniędzy. Podróżni łupieni jak się żydom podoba, zastanawiani na każdéj stacij, wloką się przeklinając żydów w ogólności, a w szczególności policją ziemską, która na to nie patrzy wcale, co do niéj należy. Od Radomyśla już, niepozornéj powiatowéj mieściny, poczynają się niesłychane wexacje i okupiania się podróżnych i co daléj to gorzéj a gorzéj — konie coraz gorsze, opłata coraz arbitralniejsza — kraj się odmienia — To step goły i smutny, to lasy sosnowe chérlające i niedorosłe, to wioski z zielonemi dachami Cerkwi się pokazują. Na ostatniéj stacij przed Kijowem, wzgórze przerżnięte drogą, zapowiada góry na których zbudowany Kijów. —
Ranek był, gdy podróżni, nasi ujrzeli naprzód wieżę Ławry Pieczerskiéj, wysoko sięgającą w niebiosa, potém złocone, zielone, pstre, błyszczące kopuły różnych kształtów i wielkości niezliczonych Cerkwi Kijowskich. August zdaleka ukazywał znaczniéjsze Stasiowi — Sofijski Sobór, Cerkiew S. Andrzeja, Mikołaja, Michała — Podjeżdżali a jeszcze miasta widać niebyło, tylko ukazywały się i chowały za góry na przemiany, jasne kopuły Cerkiew. Widok jeszcze nie kompletny, już był zachwycający i zapowiadający godnie, prześliczny Kijów. — Nareście przebyli rogatkę, okrążyli Michajłowski Monaster z malowanemi mury, pstrą wieżą, dzwonnicą, zielonemi dachy, i na prawo, wspaniała, pełna prostoty budowa katolickiego kościoła uderzyła ich oczy. Jakkolwiek architekturze téj świątyni, wiele zarzucić by można, mianowicie w górnych częściach gmachu, niesmakownie przyczepionych — kościół wszakże przepysznie się wydaje z swoją prostotą, w szaro-żółtéj sukience, z popielatym dachem, przy tych Cerkwiach błyszczących, jasnych, kolorowanych jak obrazki, złoconych, upstrzonych — Za nim wyciąga się w górę przecięte drzewy, z szeroką ulicą, gęstemi piętrzącemi się domy, gmachami i Cerkwiami — Pieczerskie, drugie miasto po padole, a raczéj jedyne miasto w ciągu roku, bo padół żyje tylko w czasie kontraktów. Na prawo Stary Kijów, owa sławna ruina bramy złotéj, w głębokim rozdole poczepiane maleńkie domki, daléj w dolinie także kreszczatyk, w oddaleniu kopuły Sofijskiego Soboru, pamiętnego swą mozajką i Jarosława grobem. Na lewo na przeciw Pieczerskiego, śronem pokryte, w bieli ubrane, drzewa Carskiego ogrodu się kołyszą.
Koło katolickiego kościoła, droga się spuszcza w dół i nagle widok się zmienia, wszystko znika z przed oczów, jesteśmy w ulicy pełnéj wrzawy i ruchu. Mnóstwo sanek krzyżuje się w rozmaitych kierunkach, sanek jedne od drugich piękniéjszych, odartych, paro i jedno konnych; stoją Żandarmi na koniach, lud pieszy krąży. Nie ujrzysz tu już żyda, niéma go, albo jeśli jest nawet, to w stanie podróżnego i przybysza. Żydzi jednak opowiadają wzdychając, że mieli tu niegdyś szkołę i płodzili się swobodnie —
Uliczna ludność cale inna, a pierwiastek militarny głównie w niéj przebija, różnego rodzaju mundury suną się ci pod oczyma, kupcy, roznoszący czaj z samowarem na plecach, zbitień zwany ruscy, mieszczki w wysokich kokosznikach, mnisi w czarnych kołpakach, i czarnych sukniach — oto ludność uliczna; na któréj tle tu i ówdzie akademicki pokazuje się mundur, kapelusz stósowany i szpada. Droga na padół, zawraca się pod Teatrzykiem na lewo, okrąża chwilę głęboki parów, z którego stérczy pomnik piérwszego chrztu na Rusi z błyszczącym krzyżem na wiérzchu, i szeroką ulicą, już jesteś na padole. Tu największy ruch, wrzawa i życie. Na prawo, na lewo, sklepy a sklepy, sklepy pod szatrami, na Rynku, sklepy w domach, sklepy w ulicy, szyldy bezustanne — cóż dopiéro, gdy staniesz koło kontraktowéj sali, okrążonéj cisnącemi się do niéj sklepami. Tu handel i towary cisną ci się pod boki ze wszystkich stron — Na prawo dwie xięgarnie, Magazyn angielski, Schaffnagel z Berdyczowa, okrzyczany drożyzną swych towarów, składy klejnotów, sréber, win, gallanterij, magazyny mód i t. d. i t. d. A tuż zaraz obok tych przyjézdnych, gości, co płacą tysiącami rubli za najęte na miesiąc mieszkanie, ruskie ławki z wyrobami krajowemi, co jakby się nie lękały współzawodnictwa, nie ustępują się z miejsca.
Sklepy korzenne, składy owych sławnych konfitur kijowskich, wyrobów żelaznych, porcellanny, szkła, towarów bławatnych i t. d. i t. d. — Na lewo stoliki wexlarzy, szatry przybyłych kupców ruskich i Cerkwie, wszędzie, w prawo w lewo, nad głowami twemi, gdzie się obrócisz, gdzie spójrzysz, kopuły coraz nowych Cerkwi, których nazwisk nikt niewié, niespamięta. — Jedne mniejsze, drugie baniaste, wielkie, złocone, zielone, w gwiazdy rzucane, niebieskie, srébrzyste, ze strzałami, bez strzał, jéżą się niezliczonemi krzyżami. —
Podróżni nasi stanęli na padole, niedaleko rzeki w jednym z tych domków co wybiegły nad sam brzeg dnieprowy. Mieszkanie przez nich zajęte, niczém się nie odznaczało, prócz jak wszystkie mieszkania mieszczan kijowskich, zawieszonemi w kącie najwydatniéjszym izby, ikonami, obrazami świętych patronów. Znajdziesz ich w każdym, nawet najwytwornitéjszym pokoju ruskiego, któren wyjeżdżając w drogę, przybija swych opiekunów nawet do powózki, co jego towar dźwiga. Ikony na których mało co znać malowania, różnéj są wartości i kształtów, większa ich część pokryta blachą srébrną, bronzową i złocistą — Przed niémi wisi lampa zagasła — W tym zwyczaju jest wedle mnie, cóś bardzo poetycznego, człowiek zawsze się czuje w obliczu Boga, świętości, zawsze widzi opiekę nad sobą — Najwięcéj Ikonów wyobraża Chrystusa Pana, Bogarodzicę i Ś. Mikołaja — Wnętrza domów są schludne i czyste — często niesmakownie upstrzone i ozdobne aż do zbytku. Wszystkie kolory świata zbiegają się na ścianach, podłogach i suficie; figurki woskowe, robione kwiatki i różne cacka niezgrabne, zdobią wnętrza dubeltowych okien, posypane piaskiem lub solą. — Niewiém gdzie się podziéwają, na czas kontraktowy, właściciele tych wszystkich mieszkań, które są do najęcia; to pewna, że albo cały rok bardzo im obszernie być musi, albo przez ten czas bardzo ciasno.
Mieszczanina kijowskiego, prawie nie widać, w czasie kontraktów, ginie ón w przewyższającym tłumie przybyłych; ale za to, gdy wszyscy odjechali, co za pustynia, ten ożywiony wprzódy padół, jak smutnie obumiéra miasto, jak znać na niém, że ludność nieodpowiada obszérności; jak szeroko i wygodnie mieszczaninowi, któren przed chwilą nie wiedział co z sobą zrobić i w jaki kątek przed tym napływem się schować.
Na padół zbiega się całe życie Kijowa w czasie kontraktów, sercem padołu jest sala kontraktowa, ciemna, wielka, kolumnami otoczona sala, zawieszona, zarzucona, nabita sklepami, sklepikami, które zasłaniają okna, maskują drzwi, utrudniają przejście — Trudno się w niéj, we dnie nawet rozpoznać, cóż dopiéro towary! — U wejścia jeszcze masz sklepy, całe wschody wiodące na górę, uwieszone obrazkami i tak aż do drugiéj sali kontraktowéj, w któréj Włoch znowu przyczepił jeszcze swój zbiór sztychów, nieodmiennie odznaczający się zawsze Vernetowskiemi Napoleonami i pięciu wizerunkami Świętych.
Czego tu dostać nie można, niewychodząc z sali, począwszy od majątku, aż do trzewików za dwa złote i dywanów za dwieście dukatów! A jak ci się uśmiéchają, wdzięczą, przymilają kupcy, wodząc za tobą okiem, w którém jedno zawsze wyryte pytanie —
— Czy pan nic niekupujesz? mógłżebyś nic nie kupić??
Jak te towary poukładane aby nęciły oko, aby wzbudziły ciekawość, jak powystawiane, poprzyczepiane, powiązane jedne na drugie — Z początku rozeznać nic niemożesz, zaostrza się ciekawość, wymawiasz sobie że niepoznałeś co to — zastanawiasz się — patrzysz — Już kupiec wygrał, boś stanął i wlepił oczy. Aż oto zwracasz wejrzenie na cóś — Zdało by się! Ładne bardzo — Spytajmy o cenę — Drugi raz wygrał kupiec — Teraz rozwija się w całym blasku jego talent. Z jaką to grzecznością, uprzedzeniem, z jakim wytwornym gestem, podaje ci przedmiot żądany, jak najlepszą jego stronę umié wskazać jak wynosi przymioty, ozdobność, trwałość i niską nadewszystko cenę. Z pełną głową cudownego utworu, napatrzywszy się na jego wdzięki, mimowolnie powiadasz sobie że to bardzo tanio — niezważasz na to, że się na nic nie przyda — ale jak tanio! Trzecia wygrana — Targujesz się trochę — kupiec jest tak bezinteressowny, że odstępuje ci wiele, odstępuje jedynie powodowany najczulszą skłonnością ku tobie, którego ma szczęście piérwszy raz oglądać, chce ci usłużyć, chce sobie twoją łaskę zaskarbić, chce zrobić znajomość — Jak tu się nierozczulić — Czwarta wygrana — sięgasz do kieszeni, płacisz. Spójrz z jaką troskliwością, pakuje i zawija, jak bacznie obwija sznurkiem, jak się poci, abyś w całości twoje kupno odwiózł do domu. Piąta wygrana — zyskał twoje piéniądze i serce w dodatku. Tyś kupił niepotrzebną rzecz i oszukałeś się na cenie — I powiécie teraz że to nie sztuka być kupcem!!!
W Kijowie prędko August znalazł znajomości dla Stasia i siebie, kilku sąsiadów przybyłych na kontrakty, z pilną potrzebą zakupienia bakalij, po które przybiegli pocztą o mil cztérdzieści, wprowadzili ich do domów znaczniéjszych. Im kto z dalszych stron przybywa, tém miléj, bywa przyjęty, zdaje się że każdy stoi o honor swéj okolicy, swego kraju i wysila się na ugoszczenie cudzoziemca. Ukraińscy obywatele, których największa liczba przybywa na kontrakty, są z tego względu wzorem dla innych. Gościnność ich uprzedzająca, miła. Po większéj części są to ludzie dostatni, żyjący wytwornie, rozumiejący życie i niesamém tylko ciałem i nasyceniem jego, pojmujący żywot człowieka. Na Ukrainie czytają wiele, zajmują się literaturą, interessują jéj postępami — tu najzdrowsze o stanie teraźniéjszym posłyszysz zdanie, o potrzebach przyszłych, xięgarze nasi najznaczniéjszy debit mają na kontraktach — (Jeśli tak nie jest niech się Zawadzki zaprotestuje w nocie) kontrakty Wileńskie Śto Jerskie, nie dorównają w tym względzie kijowskim, na których jeśli się wiele sprzedaje konfitur suchych, to przynajmniéj, drugie tyle xiążek. Na domach przybyłych do Kijowa, nie znać że chwilowo tylko rozbili namioty w mieście, są one jakby dawno i najlepiéj urządzone — każdy przywozi z sobą wszystko i nieznać wcale, ani w wytworze, ani w wygodzie, że te przybory na saniach tylko co przyjechały i zaraz odjadą. Zamożność dozwala ukraińskim obywatelom, pamiętać o sobie, nawet w podróży i téj kilkodniowéj gościnie. Cały czas kontraktowy, upływa na zabawach, wieczorach muzykalnych, małéj grze i to wista tylko, czytaniach, rozmowach literackich i t. p. —
Ci co robią interessa nawet, mają swobodne wieczory, na koncerta, teatr, przyjacielską zabawę. A wiécie co to przyjacielska zabawa, tak bez ceremonij, bez fraków, z cygarami w ustach, nad herbatą, kieliszkiem wina — gdzie się mówi co ślina przyniesie do ust i czém myśl w głowie zaszumi? — Juściż wiécie. Bo co te wieczory, gdzie wszyscy siedzą wyprostowani z kapeluszami między nogami i ziewają w duszy — To są wieczory nieprzyjacielskie.
Staś wpłynął w towarzystwa, zaczął biegać, jeździć, bawić się, i trochę swego smutku, swojéj poważnéj młodzieńczéj miłości (im młodsza miłość tém poważniejsza) — posiał po ulicach, rozrzucił po salonach. August widząc go wracającego późno w noc, z piosenką w ustach, i dwóma najmniéj kieliszkami szampańskiego w głowie, bardzo był rad, że go zawiózł do Kijowa.
— Jutro, rzekł, zbiéramy się w kilka osób, dla widzenia miasta i jego pamiątek, osobliwości, Staś z nami!
— A naturalnie! odpowiedział Staś —
Nazajutrz tedy rano, udali się naprzód do złotéj Bramy — Prócz myśli i wspomnienia jakie przywodziła ta ruina, nic w niéj szczególnego nie znaleźli. Z tamtąd weszli do Sofijskiego Soboru, zbudowanego na wzór podobno Sofijskiego kościoła w Konstantynopolu. Ale co za różnica, kopij od oryginału! Rozmiary budowy, smak jéj, materjały same, jak odmienne. Mozajka tylko kopuły ze swemi olbrzymiemi, pełnemi jakiéjś przerażającéj powagi postaciami, zastanawia. Tyle to wieków przeszło od czasu jak misterny kunsztmistrz ją ułożył, tak wyblakła, a jednak tak piękna, tak nadewszystko charakterystyczna. Czemuż dotąd niémamy szczegółowego jéj rysunku.
Obok w pustéj kapliczce, marmurowy biały grób Jarosława, a nad nim olbrzymi portret jego, zakopcony, z którego tylko twarz dzika wygląda.
Rozłamane i nadpsute deski grobowe, z ozdób swych, i roboty widocznie bardzo starożytne. Nieforemnie tylko dość połączone, i szkoda że ten sarkofag tak kształt swój piérwotny utracił.
Cerkiew Sofijska, ma oddzielny swój charakter, którym się od innych Kijowskich odznacza, nadają go jéj, owe galerje przypominające Konstantynopolitańską Agia Sophia — i większa ilość światła, wpadającego oknami.
Przechodząc mimo Michałowskiéj Cerkwi, wstąpili do niéj ciekawi, dla zwiédzenia grobu Świętéj Barbary i przypatrzenia się misternym wyrzynaniom na drzewie, niekiedy zadziwiającym delikatnością. Grób Świętéj, znajduje się w oddzielnéj wspaniałéj i pełnéj złoceń i bronzu kaplicy, bogatéj jak wszystkie Cerkwie Kijowskie, poważnéj, ale smutnéj. Rodzaj trumny spoczywa na podwyższeniu, pod baldachimem, a koło niéj nieustannie pobożni pielgrzymi palą ofiarne świeczki —
Ale nadewszystko każdego przybywającego do Kijowa, zajmują jego sławne pieczary, o których dawniéj przed Herbiniusem i on i po nim jeszcze, tyle bajek cudownych napletli, ci co je widzieli i co ich niewidzieli. Przebywszy całe Pieczerskie, tylą pięknemi odznaczające się gmachami, wyjechali ku twierdzy w środku któréj złocistemi kopułami świéci Ławra, ta Jeruzalem Rusi, do któréj od wieków, pobożnych tylu ciągnie pielgrzymów, aby ucałować nogi Świętym w niéj spoczywającym. Wysoka wieża-dzwonnica, już z dala oznajmuje Ławrę — Wchodzi się na dziedziniec obszerny, otoczony gmachami, napełniony Czerncami, spostrzegamy front dziwacznie ozdobny a piękny Cerkwi, do któréj wejście w zagłębieniu, ozdobném malowaniami zewnątrz na ścianach, na ogromnych blachach przybitemi, ukazuje się — Co mianowicie wedle nas odznacza Cerkwie tutejsze, to sposób ich zdobienia zewnątrz i wewnątrz i kopuły. — Kopuły te jakkolwiek nizkie, nieco różnego od bizantyjskich minaretów kształtu, mają w sobie cóś bizantyjskiego, nagromadzenie ich, skupienie i rozmaita wielkość, uderza więcéj niż wewnątrz architektura, nie mająca nic nadzwyczaj udzielnego, pomimo zdania wielu, co ją mają za charakterystyczną. Świetne a może aż nadto błyskotliwe zewnątrz ozdoby, na które składają się wszystkie barwy tęczy, srébro i złoto, cóś także mają wschodniego — A też postacie Świętych, pełne smutnego, poważnego, jednostajnego wyrazu, długie, blade, cienkie, wyprostowane, nie sąż wybitną właściwością Cerkwi, nie przypominająż żywo bizantyjskiéj szkoły? Nawet nowe tego rodzaju utwory, noszą dawny charakter. Niektóre postacie Świętych, jakąś rezygnacją łagodną, jakąś odrętwiałością przy życiu uderzają. Są to Święci i wyraz ich oblicza Świętych zwiastuje, bo na niém niema ziemskiego uczucia, ziemskiéj passij.
Wewnątrz Ławra jest tajemnicza, wspaniała a smutna — Całe prawie ściany jéj i przegrody okrywają złocenia, złocenia na kopule, złocenia we drzwiach, złoto wszędzie — Na przodzie w głębi jaśnieje kołem ogromném cudowny obraz Bogarodzicy, który się na sznurach zniża i podnosi. Do koła na podwyższeniach ciała Świętych leżą w trumnach bogatych, otwartych, a do nich cisną się ze świéczkami, ofiarami i modlitwą pielgrzymi pobożni, całując naprzód ziemię, potém nogi i ręce Świętego.
W ciemnéj świątyni, całkiem prawie wyzłoconéj, a poczerniałéj od czasu i dymu kadzideł i świéc, te stojące wszędzie trumny, pomnażają jeszcze uczucie religijnego przestrachu, trwogi, uczucie niepojęte uszanowania. Ze wszystkich stron leżą Święci i śpią snem błogosławionych, spokojnym, nieprzerwanym, czczonym — U stóp ich to mnich czarny, to mniszka, to wieśniak, to stary żołnierz odstawny, klęczy przylepiwszy cieniuchną świéczkę ofiarną do trumny. Wśród ciemności jaśnieją te światełka jak gwiazdki, a z posępnej ciszy, przerywanéj tylko cichém po suknie stąpaniem, nagle powstający głos przeciągły śpiéwu pobożnego, dreszczem przejmuje. Na lewo Cerkwi na murze czarnym, są portrety kilku Hetmanów kozackich, ciemne jak przeszłość postacie, nie żywe jak ona dotąd, poważne i straszne — Z ogromnych opon wyglądają twarze wąsate, oczy czarne, nieruchome i blade lica — Ci Hetmani, są to stróże arki ruskiéj —
Na lewo zastawiony ołtarzem który go całkiem zakrywa, jest dawny pomnik Xięcia Konstantego Ostrogskiego, pomnik dochowany w całości i nie wiém dla czego dziś niewidoczny. Zaledwie wciskając się pomiędzy ołtarzem, na którym spoczywają moszcze jednego Świętego zakonnika, a pomnikiem, dostrzedz można lwów utrzymujących go i tablicy z napisem. Napis ten z resztą dochował nam Kalnofojski.
Przeszedłszy długie galerje i dziedzińce Ławry, staje się u wejścia pieczary bliższéj, przy któréj jest bogata kaplica. Tu pielgrzymi kupują świéce, zapalają je u lampy. Zakonnik starszy błogosławi klęczącego przed nim mnicha, który ze świéczką w ręku, poprzedza długi szereg ciekawych i pobożnych, otwiéra żelazne drzwi i wązką szyją spuszcza się w pieczarę.
Pieczary wykute są w zsiadłéj żółtéj i białéj glinie, z półokrągłém sklepieniem, mało co wyższe nad trzy łokcie, mało co szérsze nad dwa; wysłane są kamieniem lub blachą a po obu bokach tego wązkiego ciemnego korytarza, którego temperatura w zimie nawet jest bardzo umiarkowana, ukazują się wgłębienia, w których na podstawach wywyższonych, w trumnach odkrytych, przybrani w jedwabne suknie, pokryci oponami jedwabnemi spoczywają Święci, dawni tych pieczar mieszkańcy. Nad każdą trumną jest obrazek, ale te wszystkie do siebie podobne, jakby rodzonych braci, nad każdą jest tabliczka z napisem imienia. Przewodniczący pochodowi zakonnik, zatrzymuje się przed każdym Świętym, wymawia imie jego głośno i dodaje
— Módl się do Boga za nami.
Pobożni pielgrzymi całują przed każdym Świętym naprzód ziemię, potém stopy jego i ręce; po czém idą daléj. Czasami na prawo i lewo ukazują się drzwi zaparte wiodące do pieczar dalszych, których nikt nie zwiédza — głośne są podania o rozciąganiu się ich po pod Dniepr i daléj —
Pieczara to w dół zbiega, to się podnosi znowu, to rozłamuje na dwie i więcéj gałęzie. Spotyka się w niéj cele maleńkie, trapezy, (jadalnie, refektarze) i cerkwie podziemne, z wyzłoconemi ikonostasami, gorejącemi lampy. — Niekiedy wskazuje mnich okienka, otwory cel, w których żyli i pomarli Święci zatwornicy, zamknięci, co dobrowolnie zakopawszy się żywo w tym grobie, w ciemności i samotności, o niebie tylko i wieczności marzyli. A! co to za czasy wiary głębogiéj być musiały, w których człowiek do takiego zaparcia się siebie był zdolny. Dziś, z naszego stanowiska, zaledwie tych świętych pustelników, wkopujących się w ziemię, aby się od świata oderwać, zaledwie pojąć można; ledwie wystawić sobie ich życie.
Pochód przez pieczary jest uroczystym i przejmującym, te groby zewsząd otaczające, odkryte, to przejście wązkie, komórki ciasne, w których żyli mnichy, te cerkwie złociste zjawiające się na zawrocie nagle i błyskające w ciemnościach — silne czynią wrażenie — W pieczarach są groby jednego Xiążęcia Ostrogskiego, jednéj Xiężnéj Połockiéj, Nestora historyka i kilku jeszcze znajomszych w historyi ludzi —
Dalsza pieczara we wszystkiém jest bliższéj podobna; w niéj się znajdują ciała zakonników dobrowolnie zagrzebanych po ramiona w ziemię których głowy okryte złotą lamą i czapeczkami całują pobożni — Kości olejem płynące, cerkwie podziemne i t. d.
Wychodząc na biały świat po téj przechadzce grobowéj, człowiek swobodniéj oddycha i z zdumieniem ją jak sen dziwny przypomina. Nie opuśćmy pięknego podania — W dzień wielkiéj nocy zakonnicy schodzą do pieczar, do starszéj swéj zmarłéj braci, i przed każdym Świętym, opowiadają wielką radość chrześciańskiego świata.
— Chrystus zmartwychwstał.
Jednego poranku, gdy pochód wszedł w pieczarę, oznajmić błogosławionym zmartwychwstanie Pańskie, ozwały się z głębi podziemia, głosy wszystkich Prepodolnych i Zatworników i odpowiedziały jednym, wielkim potężnym okrzykiem.
— Prawdziwie zmartwychwstał!
Cudownie piękne podanie, które cytuje Herbinius.
W jedném miejscu na sklepieniu pieczary pokazują, przechodzące przez nie, korzenie, rosnącego na górze drzewa —
Z dalekich stron przybywają pobożni dla nawiedzenia pieczar i ucałowania świętych moszczy; w całéj Rusi wielkie jest dla nich poszanowanie i pielgrzymki ciągną z daleka, z głębi Wielko-rossij i Czerwonéj rusi, dla nawiedzenia grobów zakonników. —
Podobnych pieczar, chociaż nie zawiérających w sobie grobów świętych i niczém nie pamiętnych, wielka jest liczba na Wołyniu, Podolu, Ukrainie, Rossij i Czerwonéj Rusi. Służyły one po większéj części, za schronienie od najazdów Tatarskich, a w niektórych nazwisko prestołów, dowodzi że tam bywały i Cerkwie podziemne, jak naprzykład w pieczarze w Straczu na Rusi Czerwonéj. W innych po dziś dzień nagromadzone kości ludzi i bydląt, przypominają straszny dramat, jaki przed kilkuset laty w nich się odbywał.
Lecz dosyć o tém —
Staś z ciekawością przeszedł pieczary i wyniósł z nich niepojęte smętne uczucie, zastanawiał się nad temi ludźmi, co dla Boga wyrzec się tak umieli świata, współbraci i białego dnia i widoku człowieka i piękniejszego stokroć widoku cudownego przyrodzenia.
— A! pomyślał, jak wielkiego na to potrzeba było ducha, energij, jakiego nabożeństwa! Niczém śmierć dobrowolna, śmierć prędka choćby męczeńska, przy życiu dobrowolnych Zatworników, co w zapartéj zewsząd rękoma własnemi wykopanéj celi, długie lata, nie wychodząc z niéj żyli, życiem bez światła, ruchu, rozmowy i ludzi! — Wielkie to być musiały dusze przed Bogiem, co sobie tak wystarczyć umiały, i nieupaść na duchu. A jednego poranku starszy zapukał w okienko, wezwał brata po imieniu i powtórzył wezwanie — napróżno. Podano mu chléb i wodę ze dzbanem, nie wyciągnął ręki — nie było już brata — zasnął snem spokojnym jak żył sam jeden, bez obrzędu pożegnania, bez łzy nad sobą — Ta śmierć to była druga śmierć lżejsza, sroższą zniósł w chwili, gdy się zaparł w więzieniu dobrowolném, gdy pożegnał braci, gdy raz ostatni z wiérzchołka wzgórza klasztornego, spoglądał na niebieski Dniepr i dalekie obszary swéj rodzinnéj ziemi. —
Tak dumał Staś, wychodząc z drugiéj pieczary — I co za różnica świata żywego, od zmarłego, dodał, jak ogromna różnica nas od nich!
Wtem August wziął go za rękę i pociągnął za sobą. Byli właśnie we wrotach Ławry, u których stały kilka kobiét.
— Przedstawiam pani mojego siostrzeńca, pana Stanisława N. —
Staś się obudził i ukłonił.
Przed nim, średniego wieku kobiéta stała z uśmiéchającą się twarzą, przy niéj młodziuchna, wysmukła, lekka, piękna jak cóś idealnego, z czarnemi oczyma, czarnemi długiemi rzęsami przyćmionemi, z smętkiem wyrytym na twarzy dziewica. Strój obu kobiét powiadał o ich zamożności, sześciokonny u wrót stojący powóz, do którego siadać miały zaświadczał o niéj lepiéj jeszcze.
Kobiéty zaledwie kilka słów przemówiwszy, siadły do powozu, konie ruszyły i pokłusowały na Pieczerskie.
— Kto to jest? spytał Staś —
— Niedaleka z naszych stron sąsiadka, Prezesowa —
— A ta druga
— Widzę, żeś pomimo roztargnienia, uważał i tę drugą, rzekł August — Jest to piękna (o tém zdaje się niepotrzeba przestrzegać) panna Natalja, jéj siostrzenica.
— Cudownie piękna, odrzekł Staś — ma cóś w wyrazie twarzy, dziwnie idealnego, rzekłbyś że to obraz ożywiony, na którém malarz się wysilał, dla stworzenia jakiéjś niebywałéj na ziemi Sylfidy.
— Będziemy u Prezesowéj wieczorem —
— O! najchętniéj! odpowiedział Staś prędko, radbym widziéć z bliska, tę pannę Natalję; lękam się tylko, aby uroku jaki jéj twarz wywiéra, nie rozbiła rozmowa — Możeby lepiéj, żeby tylko patrząc, ust nie otwiérała.
— Nie bój się, z uśmiéchem rzekł August; otwarcie ust podwoi urok. Całkiem to idealna istota, co spaść musiała z niebios z którym dészczem wiosennym, zsunąć się po tęczy, lub spłynąć w obłoku białym.
Twarz jéj i oczy nie kłamią, nie zawiodą. Może téż nadto jest idealna, nadto exaltowana, za mało dotyka się ziemi, nadto spogląda w niebo.
— Wprawiasz mnie w niewymówną ciekawość — mówił Staś ożywiając się — Ale może żartujesz tylko wujaszku —
— Ja nigdy nie żartuję —
— Czemużeś mi wprzódy o téj Syifidzie nic nie mówił?
— Dla czegóż ci ją miałem oznajmiać?
Staś nie umiał się wytłumaczyć i zamilkł. Uważał tylko August, że niespokojnie wyglądał wieczora i kilka razy wznawiał rozmowę o Natalij, wypytując o szczegóły, tyczące się jéj, jéj przeszłości, stosunki, położenie w świecie i t. d.
— Natalja, mówił August, jest od dawna siérotą; ta okoliczność wpływać musiała, na wyexaltowanie jéj. Nieszczęśliwi są zwykle exaltowani, szczęśliwi, zimni i szydercy. — Z czcią religijną wspomina matkę, któréj pieszczoty zaledwie pamięta, ojca, co ją odumarł dziécięciem i błogosławił na śmiertelném łóżu. Późniejsze jéj wychowanie, dokończyło, co poczęła natura i okoliczności. Natalja wychowywała się na wsi nie w mieście, kobiéty co z młodu rzucone są w odmęt wielkiego miasta, choć oddzielone od niego murami swéj pensij, choć tylko oknem patrzą na wrzawę, zgiełk i obojętne krzątanie się miejskiego świata; tracą uczucie poetyczne, nie mogą być exaltowane. Chłód miejski chwyta je mimowolnie za serce, złe myśli, jak wyziewy kałuży miejskich, padają na umysł i trują go — Insze całkiem wychowanie na wsi, tu samotność, przyrodzenie strojne a milczące, wdzięki jego tak rozmaite, a tak zastanawiające; niepokoją, podnoszą, exaltują duszę. W mieście życie jest przytomne, otacza, obwija, i dziewica oswaja się z niém i ono traci dla niéj wdzięk swój, tajemniczość — na wsi spokój, niedostatek życia, wprawiają do myślenia o nim, do marzenia, do exaltacij. Tam, żyje się czynnie, oczyma, ciałem, sobą całym, tu tylko duszą. Ciągłe dumanie nad sobą, nieustanne trawienie się myślami, wyrabia w duszy siły niezwyczajne, rozwija myśli i daje im skrzydła. Dla czego w ciszy klasztornéj, w pustyni, najwznioślejsza modlitwa, najczęstsze widzenia, extazy? Bo człek uczy się duszą, i dusza nabiéra władz niezwyczajnych, podwaja się, olbrzymieje w nim. —
Natalja wychowana była na wsi i w wychowaniu jéj, więcéj niż zwyczajnie zwracano uwagę, na wykształcenie umysłowe, na rozwinięcie władz dziécięcia. Dano jéj talenta, wlano w nią naukę, natchniono ją czuciem pięknego i szlachetnego, zrobiono z niéj Corinnę prawie; ale Prezesowa może ma na sumieniu, że za mało ją przygotowała do praktycznego rzeczywistego życia. Biédna Natalja, jeśli jéj przyjdzie los podzielić, z jakim poczciwym, prozaicznym zbiéraj-groszem, oszaleje z rozpaczy i niewyżyje pewnie. A jednak, najpewniéj to ją czeka, bo u nas mniéj niż gdzie pojmują taką jak ona kobiétę, mniéj niż gdzie umysłu i duszy cenią przymioty, a nadewszystko w żonie, pragną żony, gospodyni, matki dzieciom.
— O biédnaż Natalja, zawołał Staś, jeśli jest taką jakąś mi ją opisał, biédna Natalja!
— I ja mówię, biédna Natalja, powtórzył August, ale w istocie mniéj się o nią lękam, niż o inną w jéj położeniu. Natalja zna siebie; niéma drugim za złe, że są inaczéj, mężczyznom że nie szukają podobnych jéj kobiét za żony. Ona pojmuje, jak trudno jéj być użyteczną na świecie, a nadewszystko szczęśliwą — To téż nie spodziéwa się szczęścia wcale i z tą myślą niedoli, idąc przez życie, jeszcze się exaltuje bardziéj. Natalja jak inne kobiéty, nie pragnie, nie uważa za konieczność pójść za mąż — Jeśli nie znajdę kogóś, komu bym się zdała, kto by mnie pojął, dla kogo serce by zadrżało, z kim bym mogła być bardzo szczęśliwa — na cóż mam iść za mąż? — Czyliż nie lepiéj marzyć całe życie, marzyć i spodziéwać się, kiedy podobno nadzieja, jest na ziemi jedyném najpewniejszém szczęściem, a marzenie najpiękniejszą z rzeczywistości —? Na cóż mam szukać zawodu i biédz uderzyć głową o mur mojego więzienia? Te słowa z jéj ust słyszałem. Natalja jest swobodna jak kobiéta, co nie potrzebuje napiérać się światu, aby ją wziął i niewiele dba o to, co o niéj powiedzą. Nie patrzy nieustannie, gdzieby znalazła tego tak dla drugich upragnionego małżonka, nie pociąga ku sobie wszystkich, aby miała w czém wybierać. Słowem jest to jedna z wyjątkowych rzadkich istot, których się nie spotyka codziennie.
— Bardzo się jednak cieszę żem się z nią spotkał, rzekł Staś, bo jeśli wujaszek w zapale malarskim, nie przesadził, to najosobliwsza w świecie istota! To cóś fenomenalnego!
— Zobaczysz, odpowiedział uśmiéchając się August.
Nadszedł wieczór, wuj z radością postrzegł, że Staś przez cały dzień, nie wspomniał o Julij, mniéj wzdychał daleko i weselszy, odzyskał trochę swobody swojéj młodzieńczéj.
— Dobre homeopatyczne lekarstwo, rzekł w duchu, i dobra zasada: similia similibus curantur. To mówiąc radośnie uśmiéchnął się do siebie. Nadszedł wieczór, Staś półgodziną przed czasem wyjazdu, był gotów i chodził już po pokoju nucąc cóś pod nosem, stawał przed zwierciadłami i włosy swe jak mógł najpoetyczniéj układał.
— Chce się podobać, rzekł wuj — I to dobry znak. A ponieważ gotów jesteś, jedźmy trochę wcześniéj, powiedział do Stasia, nim się goście zjadą — będziesz miał czas poznać się z Natalja.
— Bardzo dobrze! wujaszku, jedziemy!
Stanęli przed jednym z najpiękniejszych domów padołu, którego oświécone okna, zapowiadały poczynione na przyjęcie gości przygotowania.
W salonach było kilku prawie domowych co otaczali Prezesowę, jakieś dwie panie mocno strojne i błyszczące świéżemi sukniami, czépkami, szalami, — nareszcie Natalja, która za drugim stołem sama jedna, wsparta na ręku, patrzała w xiążkę. Podniosła oczy na Stasia, gdy wchodził i zatrzymawszy je na nim przez chwilę, powolnie spuściła znowu. Ubrana była smakownie, ale wcale nie wytwornie, strój jéj nawet, przy innych gasł zupełnie, ale przez to samo zaniedbanie jakieś, ją odznaczał.
Zręcznie i niby mimowolnie, zbliżył się August ze Stasiem do Natalij. Wuj widocznie popychał siostrzeńca ku niéj i przekonawszy się o skuteczności lekarstwa swego, chciał powiększyć jego dozę. Po chwilce, gdy Staś usiadł i rozmowa zawiązana o xiążce, żywo się rozpoczęła, August wymknął się, zostawiając ich samych. Tymczasem napływali w coraz większéj liczbie zaproszeni, panie i panowie. Natalja bynajmniéj się nie troszczyła tém, że sama jedna pozostała na rozmowie z młodym człowiekiem, swobodnie spoglądała po otaczających i swobodnie jak gdyby nikt nie patrzył i nie słuchał, dalszą wiodła rozmowę.
Od razu ujęła za duszę Stanisława i zachwyciła go. Było cóś tak odrębnego w jéj sposobie pojmowania rzeczy, obchodzenia się, zwłaszcza na kobiétę; cóś tak przejmującego w jéj wejrzeniu i głosie! Nawet swoboda z jaką czyniła co się jéj podobało, nieuważając na nic i nikogo, nie obrażała, nie zdała się dziwactwem, wzgardą przyjętych prawideł, ale tylko skutkiem indywidualnego jéj usposobienia, głębokiego uczucia, jakiéjść wyższości, którą wznosiła się nad wszystko co ją otaczało.
Między młodemi, których dusze się rozumieją, prędko przychodzi poufałość — Godzą się na zdania, pojmują się wpół słowa, domyślają czego niepowiedzieli, rozmawiają wejrzeniem, uśmiéchem. Prędko Staś zachwycony Natalją, zbliżył się do niéj i ona nie zwykła taić co myślała i czuła, dała mu poznać, że go wydzieliła z tłumu. Cały prawie wieczór zbiégł im na żywéj rozmowie, któréj nikt nie przeszkadzał. August stał na straży i każdego co się przybliżał, zręcznie umiał odwiéść, zatrzymać —
— Mnie się zawsze zdaje, że ludzie bardzo śmiać się muszą ze mnie, mówiła Natalja ku końcowi wieczora — Nieprawdaż i pan w duszy, szydzisz ze mnie, ja tak muszę być dziwna, chcąc być swobodną i szczérą —
— Dziwna! prawda — odpowiedział Staś, ale śmiać się z pani, tego by podobno nikt a nikt nie potrafił. Tak pani z tém dobrze, tak pięknie, tak wyglądasz na Corinnę!
Natalja się uśmiéchnęła —
— Nie myśl pan, powiedziała, abym tak się przybiérała w jakąś szatę dziwactwa, dla zwrócenia oczów ludzi! O! nie, mnie to tak mało obchodzi, czy na mnie patrzą i jak widzą. Jest to skutkiem usposobienia silniejszego od przekonania o potrzebie, żeby być jak wszyscy. A! jak to dobrze tym ludziom, co mogą być jak wszyscy, co jeśli wyżsi od innych głową, obcinają ją sobie, jeśli szérsze mają myśli, ściskają się do powszechnéj miary. Ja to pojmuję, ja znam siebie, ale nie mogę być inaczéj jak jestem, to by mnie na śmierć zamęczyło. A potém, dla czegóż? nie widzę potrzeby — Jestem egoistą, ale za to wystarczę sobie; jeśli mnie nikt nie pojmie, pojmę sama siebie i nie będę żebrać współczucia, pojęcia mnie, jak inne kobiéty. Jestem zrezygnowana na wszystko i za nic do ludzi żalu niemam.
Staś patrzał na twarz jéj ożywioną, na czarne błyszczące pod długiemi rzęsami oczy, słuchał dźwięcznego jej głosu i zachwycał się nią.
— Nie lękaj się pani, rzekł po chwilce — nie lękaj się ludzi, któżby nie przebaczył, kto by miał serce brać za złe tę szczerość i swobodę? Udawanie od istoty tak bardzo zawsze się różni, że na tobie pani, nikt się nie omyli, nikt nie będzie śmiał przypisywać oryginalności, swobody, trywjalnéj chęci odznaczenia się od drugich. Dość posłyszéć panią, aby wiedziéć, że wszystko co czynisz i mówisz z głębi jéj duszy pochodzi —
— A przytém, przerwała Natalja — ja nic nie chcę od świata i ludzi, nie staram się przypodobać, nie wojuję o serca, nie jestem zupełnie jak moje współrowiennice na wydaniu. Ja nie marzę o zamążpójściu i ledwie je przypuszczam dla siebie — Byłoby to prawie cudem —
— Dla czego? spytał Staś — chyba że mało jest godnych pani —
— O! nie, nie wielu ja jestem godna, a co najbardziéj, nie jestem stworzona na posłuszną żonę, na dobrą gospodynią, na prozaiczną Jéjmość — Wyobraź pan sobie, exaltowane dziecko jakiém ja jestem w życiu w którém niéma dla niego pokarmu — O! umarłabym z głodu i pragnienia! Przyszły by obowiązki święte, których spełnić jabym nie potrafiła, zgryzoty by mnie powtórnie zabiły — O! nie, nie, niechcę ja tego życia. I czegóż mi brakuje teraz.?
— Pani nie czujesz żadnego braku, niedostatku, nic nie żądasz więcéj?
— Zadajesz mi pan pytanie, na które wszelka inna kobiéta, odpowiedziała by ci zapewne skromnie — Nic nie żądam! Ale ja jestem szczéra i powiém panu co zresztą, mówię każdemu — Nie czuję teraz niedostatku żadnego, nic nie pragnę, ale przeczuwam, że życie mogło by być od mego pełniéjsze, i od mojego szczęśliwsze. Ale zaraz nieubłagany sąd o sobie odzywa się z przestrogą — Dla ciebie dopełnienie życia jest trudne, prawie niepodobne — Któż by się nie bał ciebie?
— Ja przynajmniéj odezwał się Staś, wcale panią nie znajduję straszną —
— Prosta grzeczność; w kobiétach lękają się exaltacij; temu pan nie zaprzeczysz. — Któżby się odważył, dać swój los na ręce roztrzepanéj, zapalonéj, dziewczyny —?
Staś umilkł; i tylko patrzał na nią — Ona odwróciła rozmowę. —
— Patrz pan jakto dobrze być jak wszyscy. Naówczas bawi się tak swobodnie, śmieje tak wesoło, pojmuje się każdego, każdy nas pojmuje. Spójrz pan, na to towarzystwo! Co za cudowna w niém harmonja — Wszystkie te panie, jednakowo mówią, jednako myślą, wszyscy ci panowie jak jeden. Trochę młodszy, trochę starszy — a jednakowi zupełnie. Rzekłbyś że sobie wystawili abstrakcyjną jakąś istotę, na któréj podobieństwo, jak na wzór najwyższéj doskonałości, wykształcają się. Nikt nie pokazuje czém jest w istocie, każdy odziéwa się w jakiś urzędowy mundur, i stawia na straży uwagę, aby niewypuszczała na świat, myśli wyrywających się, podlatujących uczuć. Uwaga stoi na warcie i nieustannie powtarza nieprzybranym w officjalną szatę myślom i uczuciom — On ne passe pas.
Biédne myśli i uczucia, wracają smutne nazad do więzienia, w którem nareście pozbawione swobody, ruchu, obumiérają, lub zamiérają zupełnie.
— To prawda, odpowiedział Staś i wybornie odmalowałaś pani, kajdany jakie kładą na nas wymagania towarzystwa; ale powiédz cobyśmy zyskali na zupełniéjszéj swobodzie. Na kilku których głąb duszy pragnęlibyśmy poznać, tylu jest, co ich poznawać nie warto, co prawdziwą łaskę czynią, niepokazując się nam bez urzędowéj szaty, co osłania ich nicość lub szkaradę.
— I dla tego właśnie, odpowiedziała Natalja, towarzystwo przyjęło udawanie za stan normalny; bo ono dla większéj liczby jest korzystne. Ten polor światowy zastępuje wybornie niedostatek myśli i uczucia, których że pokazywać nie są obowiązani ci co ich niémają, oczywisty zysk dla nich.
A potém spytała — rwąc umyślnie rozmowę.
— Pan byłeś w naszych stronach, znasz nasze strony?
— Trochę odpowiedział Staś, ale nie oddawna, ledwie przeszłego roku piérwszy raz tę przybyłem — i widać że mi przypadły do serca, kiedy w nich tak długo zostałem, zapomniawszy że mam dom gdzieindziéj.
— Nieprawda że nasz Wołyń piękny?
— Ludzie czy ziemia? spytał Staś —
— O! ziemia nadewszystko! odpowiedziała, ta piękna żyzna ziemia nasza, te gaje brzozowe, dębowe, rosnące na zielonych wzgórzach, szklanne stawy i rzeki — doliny, rozdoły, jary, nasze ogrody, domy —
— O ogrodach i domach, nie zgoda — odpowiedział Staś — ogrody nie wszystkie piękne, domy rzadkie, bo u nas mało pojmują co piękne i często psują gotowy dar Boży.
— Jednakże —
— Dla mnie najpiękniéjszym ogrodem, to las który Bóg rozrzucił na wzgórku, co się przegląda w jeziorze —
— O! zapewne, ale i robione ogrody bywają piękne —
— Zawsze to tylko naśladowanie, a tyle w nich przymusu, pretensij i wszystko tak mówi zalotnie — pochwalże koniecznie. —
Natalja uśmiéchnęła się, podała jakąś xiążkę Stasiowi i odeszła na chwilę.
Tak przez cały wieczór ona i on, byli prawie razem, August udając że się zapalczywie bawi, spoglądał na nich ukosem, i powtarzał uradowany —
Similia similibus.
Powrócili do domu, Staś był widocznie weselszy, ciągle mówił o Natalij, dowcip jéj wychwalał, wynosił wyraz twarzy, spójrzenie, pełną uczucia rozmowę. August nie tylko potakiwał, ale pomagał jeszcze. Ledwie kładnąc się spać Staś westchnął, a usłyszawszy westchnienie, August podchwycił zaraz —
— Oho! coś wzdychasz, czy już cię czarne oczy podbiły —
— W téj chwili nie myślałem o nich. —
— Nie pozbędę się widzę tak łatwo téj Julij, rzekł w duchu August. Dobranoc.
— Dobranoc. I Staś z pełną sprzecznych marzeń głową, z pełném sprzecznych uczuć sercem, spać się położył.
Następnych dni codziennie uczęszczali do domu Prezesowéj i do Natalj, coraz się zbliżał Stanisław, coraz poufaléj, serdeczniéj byli z sobą. W dwudziestu leciech tak się łatwo zawiązują przyjaźnie, tak się łatwo poznaje i poufali! Staś ze zdumieniem wchodząc w siebie postrzegł, że się prawie zakochał, zadrżał i pobladł na tę myśl — Cóż się stanie z Julją? spytał i odpowiedział sobie zaraz, dla uspokojenia sumienia.
— Ja ją kocham, ją kocham tylko, dla Natalij, jestem przyjacielem, bratem.
A jednak to niebyło przywiązanie braterskie, ani przyjaźń chłodna, sam Staś czuł w głębi, ale wstydził się wyznać sam przed sobą.
— Mógłżebym być tak płochy? O! nie, to chwilowe odurzenie, to przejdzie, to minie, to szał tylko, to urojenie. A potém, do czegoż to prowadzi? Ona nikogo niepokocha, nikogo kochać nie może, aby jéj się stać godnym, więcéj potrzeba niżeli ja mam —
I codzień wracając z wieczora od Prezesowéj, zadawał sobie straszne pytania które codzień trudniéj było rozwiązać. Gdy się zbliżał dzień wyjazdu, to się z nim ociągał, jak gdyby się lękał zobaczyć znowu Julją, jakby myślał że ona przewinienie z oczów jego wyczyta. Tym czasem co godzina rosła wina jego, to jest miłość; obejście się otwarte, puste Natalij, powiększało ją szybko, ona nic nie taiła co czuła, każdą myśl tłumaczyła usty i nie wahała się z prostotą, z uniesieniem, powiedziéć Stasiowi jednego wieczora.
— Wiesz pan, piérwszy podobno jesteś, z kim mi tak swobodnie i dobrze, żebym się nigdy rozstać nie chciała. Doprawdy nudno mi będzie, gdy się rozjedziemy, a całkiem smutno pomyśléć, że możemy się nie zobaczyć wcale?
Staś wziął jéj rękę przycisnął do ust, serce mu biło gwałtownie, w oczach się ćmiło, na wargach miał wyznanie i myśl o Julij, która go wstrzymała. Uważał się związanym z nią nierozerwanym węzłem. — Co ona zrobi? co pocznie gdy ją zawiodę? pomyślał i zamilkł, ale wejrzeniem odpowiedział Natalij i w chwilę, wyrzekł powolnie —
— O! pani, o mnie łatwo bardzo zapomnisz, ale ja! —
— Myśléć bym mogła, żeś się zakochał, tak tragiczną przybiérasz postawę i wyraz twarzy — przerwała Natalja z trochę bolesnym uśmiéchem. A wiém, wiém że tak nie jest, być nie może, bo kochasz inną —
— Pani —
— O! ja wiém wszystko, mówiła Natalja, cuda wiém o pańskiém poświęceniu, o miłości i — mamże powiedziéć — bardzo mi pana szkoda —
Staś spuścił głowę.
— Widzisz nadto jestem szczérą — dodała może się nawet zdawać panu, że mówię aby go zrazić — Na wymówkę masz szczérość moją, inaczéj bym się do tego wzięła — A potém ja nie umiem udawać i kłamać. Żal mi pana, boś pokochał kobiétę, która zdaje mi się nie potrafi nagrodzić mu jego przywiązania. I cóż to taki związek — o którym mówić nie można, którego się wstydzić potrzeba, od którego wszyscy oczy odwracają —?
— O! prawda to okropne, rzekł Staś, ale to było nieuchronne — i teraz, jakże mi ciężko w tych pętach —
— Biédny, ozwała się Natalja — jeśli ci już cięży przywiązanie, i ona biédna, stokroć od ciebie biédniejsza, bo to panu może piérwsza, a jéj zapewne ostatnia miłość. — Ale wróćmy do piérwszéj rozmowy, wszakże się zobaczym jeszcze? Nieprawdaż?
Staś był niewymownie smutny —
— Mógłżebym wyjechać i rozstać się bez téj myśli —?
— Doprawdy? Nie żartujesz ze mnie? Panie Stanisławie.
Za całą odpowiedź, chwycił znowu jéj rękę, ucałował w milczeniu i uciekł.
Nazajutrz jednak widzieli się jeszcze, i znowu przez dni kilka, a kilka dni to wiele dla młodych, którym się miłość poczyna — W tych kilku dniach Staś, opowiedział jéj całą swoją historją — ona mu dzieje młodości. Co za słodkie było zwierzenie, jak się co chwila głębiéj, lepiéj poznawali, i im więcéj zasłon spadało, tém z większą na siebie spoglądali ciekawością, upodobaniem. Dopóki bawiła Prezesowa z siostrzenicą w Kijowie, póty i Staś z Augustem, co dnia się wybiérając, przesiadywali. August poklaskiwał swojemu wynalazkowi i patrzając na postępy miłości, winszował ich sobie —; a gdy Stanisław rano jechał w miejsca gdzie się spodziéwał ją spotkać, gdy wieczorem pędził się do domów w których być miała, wuj zaciérał ręce w milczeniu i ciągle sobie powtarzał z uśmiéchem — Similia similibus — Myślał on, że całkiem wykurował Stasia, z jego szalonéj miłości dla Julij — Ale nie — uczynił go tylko podwójnie nieszczęśliwym. W jego sercu poczęła się walka wewnętrzna; dawna miłość głębiéj w duszy zaryta, odzywała się pod ciężarem naciskającéj ją nowéj miłości — Ile razy wspomniał Julją, wyobraził ją sobie nieszczęśliwą, we łzach, opuszczoną, w rozpaczy, tyle razy powtarzał z silną wolą — Ja ją kocham, ja jéj nie porzucę. A gdy przed myślą jego stanęła idealna postać Natalij, strojnéj w życie, wyobraźnią, dowcip, naukę, uczucie i wdzięki tyle mogące na serce człowieka, ile razy był przy niéj, myślał o niéj; to płakał na swoje więzy i dumał jakby je zerwać. Nie mógł a chciałby się był na obie podzielić — Jednakże w krótce, zwyciężyła Natalja, co dzień Julja ciemniéj mu się przypominała, wszystko co o niéj słyszał niekorzystnego, jéj życie przeszłe, jéj błędy, przychodziły mu na pamięć — Słowa słyszane od Augusta, uwagi nad związkiem tym bez przyszłości, bez imienia przez świat nieuznanym, snuły mu się po głowie — Potrzeba zerwać — muszę zerwać — powiadał.
To znów widział Julją nieszczęśliwą, obłąkaną, płaczącą, w rozpaczy, bez pociechy w życiu z człowiekiem bez czci i wiary, zwiędłą, wybladłą, spłakaną i wyrzucającą mu jego niewiarę — I zatrzymywała się miłość uchodząca na litości tylko. Kto wié, może już całe jego przywiązanie, było tylko czcią przeszłości, wspomnieniem, litości skutkiem — może ono było tylko cieniem dawnego przywiązania? To pewna, że straciło na sile, na ogniu i codzień stawało się podobniejszém zgryzocie sumienia. Natomiast miłość ku Natalij rosła w siły i Staś wiedział o tém, czuł to bardzo, choć sam się oszukiwał, sam sobie wmawiał, że to przejść musi, gdy Julją zobaczy.
A Natalja —? Ona bez myśli o przyszłości, z naiwnością i exaltacją dziécięcia, wyciągała ręce, szła przeciw miłości Stasia — Skutki, przyszłość, jutro, nigdy ją nie obchodziły, tém mniéj teraz, gdy ich wspomnienie, zatruwać mogło teraźniejszość — Ona nie rozumowała swojego uczucia, lecz poddawała mu się, napawając się niém jak w ciepły poranek wiosenny, napawa się wonią rozkwitłych kwiatów. Niekiedy przychodziło jéj na myśl — Tyś go pokochała, ty go kochasz!
— Tém lepiéj, odpowiadała sama sobie — nie jest że to droga rzecz miłość nawet nieszczęśliwa, nie jest że to perła na śmiecisku życia naszego? Nie możnaż pociérpiéć dla miłości, dla doznania tego uczucia, dla napojenia niém próżnego serca, On kocha inną!! Nie, on jéj nie kocha, ale sumienie obłąkane, wiąże go do niéj. Poczciwy, sądzi że niéma prawa rozerwać tych węzłów sam, które we dwoje związali. Ale on jéj nie kocha — ja wiém, ja to czuję. Ja go tak rozumiem, my się tak z nim godziemy! Mogłaż by to nie być miłość?? On jest szczéry, on by niepotrafił zwodzić. Więc na cóż myśléć o jutrze, o przyszłości, o westchnieniach, kiedy z tém dzisiaj tak dobrze? —
I obwijała się w swoją miłość, jak ubogi w jedyną odzież od chłodnego wiatru.
Tymczasem miłość Stasia, coraz wyraźniejszą się stawała, nim oni sobie o niéj powiedzieli, nim ją poznali, już ludzie co zawsze lepiéj widzą niż my sami, rozgłosili, że się kochają. — Dla ludzi dość ożywionéj rozmowy, spójrzenia, ściśnienia ręki, które dójrzą, wykradną, podsłuchają — aby powiedzieli — oni się kochają. I często ludzie są prorokami sami o tém niewiedząc —
Tak się i tu stało.
Ostatniego wieczora, Natalja smutniejszą była i więcéj niż zwyczajnie milczącą — słowa jéj niechętnie z ust płynęły zamyślała się, niekiedy nawet znać było przymus i wahanie się — zaczynała i nie kończyła — Staś czulszy był niż zwyczajnie, bardziéj nadskakujący, a w duszy niespokojniejszy niż kiedy, bo w niéj dwie miłości walczyły silniéj, zapamiętaléj — Na twarzy jego nawet rozpłomienionéj, w oczach błyszczących ogniem niezwyczajnym, w ustach drżących i otwiérających się na słowa bez związku często rozpaczy pełne, — malowała się jeszcze ta nieszczęsna walka. Odebrany świéżo, namiętny, pełen smutku i przeczucia złego list Hrabinéj, odświéżył zagasłe w sercu uczucie ku niéj. Ona pisała do niego — — — Bawisz dłużéj, niż wyjeżdżając zamierzyłeś, boję się pomyśléć, że cię nie okoliczność, nie zabawy, ale co innego, cóś, czego się wymówić lękam, wstrzymało — Serce moje od początku przeczuwało złe i teraz drży boleśnie. Przechodzę myślą, wszystkie znajome i nieznajome kobiéty, które tam widziéć będziesz i każdéj z nich pytam z osobna, proszę z osobna — Ty go nie kochasz? ty mi go nie odbierzesz? Ty masz wszystkich, ja jednego tylko — O! mój Stasiu, niech się to nie sprawdzi, co przeczuwam, powróć mi jak pojechałeś, nie przywieź mi ostygłego serca, obojętnéj twarzy — — — —
Staś odczytawszy ten list, wprawiony w rodzaj gorączki nim, pobiégł jednak na wieczór, na którym miał widziéć Natalją — Ostatnia miłość silniejsza była, przemogła.
Natalja postrzegła niezwykły wyraz w twarzy Stasia i przypisała go, pożegnaniu, zbliżającemu się rozstaniu. Ona wierzyła w jego miłość, a nie wiedziała jak cząstkę walki, cząstkę boleści jego. — I spytała go powolnie podnosząc oczy —
— Kiedyż się zobaczym?
— Kiedy? odpowiedział Staś z obłąkanym wzrokiem — Ach! prędko — spodziéwam się — bardzo prędko —
— Pan dziś jesteś tak pomięszany —?
— Jestem słaby, czuję się niespokojnym — sam niéwiem co się dzieje ze mną — głowa mnie boli —
— Mogę co panu poradzić na to? chcesz jakiego lekarstwa?
— O! nie, dziękuję, lekarstwo na mój ból głowy, to czas i cierpliwość.
— To lekarstwo na wszystkie choroby — odpowiedziała Natalja — i smutno pomyśléć, nad jego skutecznością — Ale najlepiéj nie mówić o tém co boli — Pan jedziesz wprost do wuja —?
To wprost wymówiono było z przyciskiem, z wyraźną intencją. —
— Myślę, tak — odpowiedział roztargniony Stanisław — zapewne, bo jedziemy razem — A pani kiedy z tąd?
— Myślę że Prezesowa ułatwi swoje sprawunki jutro, więc i my jutro — Jam zawsze gotowa — Nie kupiłam nic nad kilka xiążek oddawna upakowanych —
W téj chwili zbliżyła się ciotka —
— Właśnie pytał mnie ciociu, pan Stanisław, kiedy wyjeżdżamy, odpowiedziałam mu, że niewiém; może go głowa boléć przestanie — dodała z uśmiéchem, nie rachując słów swoich.
— Jutro raniuteńko — odezwała się Prezesowa, wszystko gotowe do drogi i potrzeba być roztargnioną jak Natalja, żeby niewiedziéć że tłumoki dziś dzień cały tylko robiono.
— Ach! a moje książki! zawołała Natalja i wybiegła.
Prezesowa usiadła przy Stasiu, któren giął nielitościwie swój kapelusz i targał włosy, to się bez przyczyny uśmiéchał, to równie bez przyczyny marszczył, biégł okiem za Natalją i wtapiał wzrok w ziemię. Prezesowa wiedziała położenie Stanisława, była świadkiem rozwijającéj się jego miłości dla Natalij i nie dziwiła się wcale tym oznakom szału.
— W istocie rzekła po chwilce — pana Stanisława musi mocno boléć głowa i serce — Tak dawno odjechał z ulubionych stron —
— Ja? a gdzież ulubione moje strony? spytał Staś — alboż — pani zapewne myśli. —
— Ja myślę, że dom wuja pańskiego —
— A tak — odpowiedział Staś i powiódł okiem po salonie — pani mi wybaczy — dziś jestem zupełnie nie swój —
— To widoczne, kiedyś nawet nie mógł się pogodzić z Natalją. Biédna roztrzepana pobiegła szukać swoich książek — ach! bo téż to skarb jéj cały! Tak mi żal téj dziéwczyny —
— Żal! spytał zdziwiony Staś — a to dla czego?
— Z takim charakterem, z taką wyobraźnią możeż być szczęśliwą —
— Ach! godna największego szczęścia!
— Lecz gdzie je znajdzie, gdzie znajdzie człowieka —
W téj chwili Natalja stojąca za krzesłem Prezesowéj parsknęła śmiéchem —
— Ciocia się widzę naradza z panem Stanisławem o moim losie przyszłym?
— Patrzcie! wszak już powróciła! zawołała Prezesowa —
— I słuchała! dodała Natalja.
— To tém lepiéj, odpowiedziała Ciotka i powstała — Zostawiam państwa — Musicie zapewne skończyć rozmowę o literaturze którą przerwałam, Staś nic nie odpowiedział, od chwili zatopił się w głębokiém dumaniu, rozważał, czyli stosowném było, po kilkodniowéj znajomości, otworzyć się przed Natalją która mu niedowierzać miała prawo, wiedząc jak łatwo zrywał dawniejszy związek obwołany za nierozerwany — Rozważał, myślał i podniósł głowę odważnie.
— Jutro, rzekł po cichu, mamy się rozstać może na długo, bo któż to przewidziéć potrafi — Spodziéwam się, że mi pani uwierzysz gdy jéj powiém, że nigdy, nigdy nie zapomnę miłych z nią spędzonych chwil, że zostanę na zawsze, jéj przyjacielem najwierniejszym, że — mi bardzo boleśnie rozstać się znią nawet na krótko —
Słysząc taki początek, Natalja jakkolwiek odważna, straciła przytomność, łatwo się było domyśléć końca —
— Wiész pani — mówił Staś daléj — całą historją mego życia, niepochlebiałem sobie gdym ci ją opisywał — Wiész że na mojém sumieniu, wiecéj niż na sercu cięży wygasła, ale obowiązująca miłość — Wywołałem ją sam, wymodliłem, a teraz jéj pozbyć się bym pragnął — Tak — bo kocham inną — powiém nareście, coś musiała dawno spostrzedz sama — tą inną, ty jesteś —
Natalja spuściła głowę niżej jeszcze, serce jéj biło gwałtownie —
— A! panie Stanisławie, odpowiedziała — ty co masz tak płomienistą duszę, nie uwodź się pozorem przywiązania, które cię tylko chwilę zajmuje i jutro zagaśnie. Oto już raz popełniłeś błąd podobny; przekonałeś ją, że ją kochasz, wywołałeś miłość z jéj biédnego serca i przekonywasz się, że tamto nie była miłość prawdziwa. Cóż, jeśli tak znowu będzie i mnie spotka zawód, jaki ją spotyka?
— Masz pani prawo — mówić mi to, odpowiedział Staś z boleścią — Jestem winien, ale nicże się nie może przebaczyć młodości, téj tęsknéj, niepohamowanej potrzebie kochania, która każe gasić pragnienie serca piérwszą wodą jaką się spotka na życia drodze — A gdy późniéj człek znajdzie czystą krynicę nie śmié już jéj tknąć zwalanemi usty? Pomyśl pani, czyż za to odpychać trzeba i karać tak srodze?
— O! ja pana ani odpycham, ani karzę, odpowiedziała Natalja, jesteśmy przyjaciółmi, mogę to wyznać przed panem, jak przed bratem — Ja pojmuję, co to jest pragnienie młodości, pragnienie młodego serca — ja wymawiam cię całą duszą — Ale mogęż ci uwierzyć, mogęż całą moją przyszłość może za jedno oddać słowo, niepoparte niczém?
— Masz pani słuszność — rzekł Stanisław wstając żywo — chcesz dowodów — zerwę tamte związki; nielitościwie, bezdusznie zerwę wszystko, aby pani okazać, że teraz kocham prawdziwie, zobaczym się prędko — pozwól mi się tego spodziéwać!
— Im prędzéj, tém bardziéj będę mu rada — Ja już dawno, mówiłam panu Stanisławowi, że po nim tęsknić będę i teraz nawet, nawet teraz się tego nie wyprę — O! smutno mi będzie bez niego.
Staś spójrzał jéj w oczy — Oczy te, cudowne, czarne jéj oczy, zaczerwienione były jakby od świéżych łez, ręka drżała.
W tém August, zbliżył się —
— Dobranoc pannie Natalij —
— Dobranoc i pożegnanie, bo jutro jedziemy.
I my jutro, rzekł Staś do wuja.
— Nie Stasiu, jeszcze dzień musiemy przesiedziéć, gwałtowny tego interess wymaga.
— Jakto?
— Ale jeśli ci o to chodzi, to dogonim Prezesowę, szepnął August uśmiéchając się, wyjéżdzać z nią razem żadnym sposobem niemożemy —
Pożegnano się i rozeszli — Staś wyszedł pomięszany i zaledwie przybył do domu siadł pisać — do Hrabinéj. Całą noc pisał, mazał, darł poczęte listy — nakoniec postanowił nie pisać, ale za piérwszém widzeniem się skończyć wszystko. Było to najfatalniejsze dla niego postanowienie, które mu wzburzona miłość ku Natalij, odważnie dyktowała; a które spełnić tak trudno z resztą namiętności w sercu, z litością, z nałogiem przywiązania.
Następny dzień był długim, nieprzeżytym dla Stasia; Kijów wydawał mu się pustym, chociaż jeszcze nie rozjechała się połowa przytomnych, choć dotąd wrzał padół ruchem, gwarem, i jak wprzód przelatywały po nim sanki, kocze, karety — jak wprzód roiły się ludźmi sklepy, piękne panie napełniały magazyny —
August który prawdziwe miał dla siostrzeńca przywiązanie, wziął się szukać dla niego roztargnienia — Rano powiózł go i zaprowadził na galerją Andrejewskiéj Cerkwi, z któréj tak cudowny widok na padół leżący u stóp widza, najeżony Cerkwiami, przecięty ulicami, widok, któremu podobny mają tylko powietrzni ptacy — Wskazał Stasiowi ten obraz w swoim rodzaju jedyny i dozwolił podumać chwile swobodnie — Gdzież zakochani nie dumają i co ich dumań nie wzbudza? Piękny widok, smutna okolica, wesoła — jednostajna, urozmaicona — wielkie towarzystwo i samotność zarówno ich wprawiają, w nieskończone dumanie. To życie tak z nich ucieka w głąb serca, co najsilniéj bije, w tenczas. —
Około piérwszéj pojechali umyślnie do francuzkiego traktjeru Bellota, w którym jada lepsze (i różne) towarzystwo kontraktowe, przy dźwięku dwóch arf i jednych skrzypiec. August obiecał pokazać Stasiowi, kilka figur godnych widzenia, a mianowicie obywateli przybyłych z różnych stron dawnéj Polski —
— Zobaczysz, rzekł mu, jak jeden typ, jeden charakter, zmienił się różnemi wpływy, jak się dziś od siebie różnią, Gallicjanin, Koronjasz, Pozńańczyk, Litwin, Podolak, Ukrainiec, nareście wracający z stolicy po kilkoletnim pobycie Wołyniak. Ciekawe zaprawdę studja.
Staś mało tego słuchał, ale dał się prowadzić, nie opiérał, a sam o czém inném podobno myślał. Zerwać z Hrabiną, zerwać z Hrabiną — powtarzał sobie nieustannie, muszę, a niewiém jak potrafię — Muszę koniecznie, lecz czy będę miał odwagę, okrucieństwo, nielitość? Chciałbym to zrobić prędzéj, jak najprędzéj, tak mi to postanowienie cięży, tak się boję sam siebie.
Około godziny drugiéj z południa, weszli w dość ciasny, a teraz pełen różnego rodzaju osób traktjer Bellota. Była to sama godzina najliczniejszych obiadów; — kręcili się słudzy, brzęczały noże, widelce, talérze, strzelały butelki szampana, gwarna, hałaśliwa, rozegrzana winem, ożywiona jadłem, przy akompanjamencie dwóch arf, szumiała rozmowa. Jedni wchodzili, wychodzili drudzy, witano się, zatrzymywano, potrącano — I z grupy do grupy przelatywały plotki, skakały zapytania, biegły odpowiedzi — Co za dziwaczne i jak rozmaite postacie!
— Spójrz, rzekł August do Stasia, nad tamtym stolikiem, to Podolanin, którego tak wiele rysów zbliża do Gallicjanina. Oba mają żyłkę do państwa, usposobienie do téj choroby. Ale gdy Podolanin kontentuje się hrabiostwem tylko na listach, Gallicjanin ma je formalne, kupione, opieczętowane, na pargaminie. Oba lubią wystawę, dobre jadło, smaczny napój, swobodne i wesołe życie, bez troski o jutro, bez zastanowienia nad użytecznością swoją i missją na świecie. Poznasz Gallicjanina, po wytwornym a niesmacznym stroju, ekwipażu, po herbowanéj liberij, po tysiącu fraszek któremi się otacza, a nareście (z niewielą wyjątkami) po umysłowéj jego nicości — Podolanin więcéj czyta i umié, Gallicjanin więcéj się zna na kuchni i winie — Cywilizacja gallicyjska cała jest materjalna, arystokratyczna — W Gallicij niéma prawie ślachty, wszyscy są panami, albo niczém. Tak przynajmniéj wydaje się nam, co widujemy przywoźnych u nas Gallicjanów, możebyśmy inaczéj ich widzieli w domu. Gallicjanin jest chełpliwy i próżny, często nawet dozwala sobie naddatków w opowiadaniu o sobie, swoich stosunkach, majątku i t. d.
Podolanin jest skromniejszy, ale ma wszystkie skłonności brata Gallicjanina, tylko nierozwinięte jeszcze w pieluszkach. Literatura w Gallicij, nie jest powszechném zajęciem, uprawia ją (styl dawny) kilku chudych literatów i kilku wielkich panów, co zbiérają książki, wydają swoje i nie swoje dzieła, formują zbiory artystyczne, może trochę przez próżność. Mało się u nich wydaje, niewiele czyta i kupuje xiążek. Podole w tym względzie przewyższa Gallicją, chociaż o niewiele. Zresztą nie znam dość Podola, abym mógł sumiennie o niém sądzić.
Z tych próbek Ukrainy, któreśmy tu widzieli, wyżéj daleko postawim Ukraińca. Ukraińscy obywatele, są rzeczą panami, zamożni, bogaci, a niémają do państwa pretensij, pracują nad powiększeniem majątków skrzętnie, z pewnym rodzajem zapału, z wylaniem się; ale używają majątku nabytego, jak ludzie prawdziwie ucywilizowani — Na Ukrainie piszą wiele, zajmują się literaturą, czytają i kupują xiążki; życie umysłowe w tym kątku, jest może na wyższym, niż gdzieindziéj stopniu. Nie tylko literatura nasza, ale obce znajome są, poufałe, oświeceńszéj tutaj klassie, i jedną z najmilszych dla niéj rozrywek. W obejściu się Ukraińca, znać pełnego życia, wykształcenia, zapału człowieka; to mu nie przeszkadza do zbiérania majątku, spekulacij na wielką skalę i bogacenia się. Żyje wystawnie, ale w miarę swéj możności i zawsze z tą oględną przezornością na jutro, którą zbrojny nie łatwo się ruinuje. Zdaje mi się że na Ukrainie, majątki są czyściejsze i mniéj odłużone niż gdzieindziéj w naszym kraju. Gdyby można wybiérać, dla towarzystwa ukraińskich obywateli, przeniósłbym się w ich strony. Trudno gdzieindziéj spotkać razem tylu ludzi wykształconych, tak umiejących żyć umysłowém życiem, tak miłych. — Na Ukrainie mniéj tych wielkich zbiorów, bibljotek, obrazów, przedmiotów sztuki i ciekawości, na które gdzieindziéj przez fanfaronadę się rujnują — tu naprzód zbiérają piéniądze, a potém używają ich, nie na dogodzenie próżności, ale na prawdziwe uprzyjemnienie życia. Ukrainiec niéma w sobie nic z dawnego Ukraińca — nie wiém nawet jak, cywilizacja, co równo płynie na wszystkie strony, przylgnęła do niego prędzéj, skuteczniéj, przejęła go do głębi, bardziéj niż jego sąsiadów? Zamożność i zapewnienie niezależności pod względem materjalnym, może wytarło drogę wykształceniu umysłowemu, które że jest na Ukrainie w wyższym stopniu, tego mi nikt nie zaprzeczy. Jest to może jedyne miejsce, gdzie dziś literaturę biorą serjo, gdzie tylu pisze i pisze tak dobrze; gdzie tylu czyta i pojmuje tak wybornie, gdzie wreście xiążka wyborniejszéj treści przyjętą bywa i osądzoną. Ukraina żyje prawdziwie głową.
Spójrz teraz na tego przybylca z Wielkiéj polski, głębokiego polityka z brodą, w rejtfraku, z laską o gałce złocistéj, gazetą w kieszeni i drwiącym uśmiéchem na ustach. Może nam złą próbkę przysłali z Poznańskiego, ale musim sądzić z téj próbki, mianowicie, gdy się często przemyka przed oczami, coraz inna, a zawsze sobie podobna.
Wielkopolanin ma wysokie wyobrażenie o kulturze swojéj, oświéceniu i wyższości nad braci. Z wzgardą i politowaniem spogląda na nas, pół barbarzyńców jeszcze, co mieszkamy na lodach północnych! Wielkopolanin odbył Uniwersytet w Berlinie i kocha się w Heglu, pozbył się wiary, a nabył filozofij, któréj tylko wypadki i wnioski zapamiętał; nie wiele się troszcząc o resztę, niezrozumiałą dla niego i przyjętą na słowo nauczyciela. Wielkopolanin najczęściéj mówi o polityce, udziela wielce stanowczych nowin politycznych, które mają ot, ot, świat do góry nogami wywrócić. Chwali się oświatą swojego kraju, swobodném nauczaniem, pismami perjodycznemi, wychodzącemi dzieły, Professorami; jest nareście prawie zawsze nieprzyjacielem herbów, (chyba sam miał nazwisko choć semi-historyczne bo w takim razie naturalnie wyjątek.) Wielkopolanin anti-aristokrata nie nawidzi z całéj duszy Hrab...... i dowodzi mu fałszowania dla jakichś widoków pomników historycznych; radby zaszczepiać wszędzie filozofją Hegla i wykorzeniać pacierz i mszą, uważając cześć obrzędową oddawaną Bóstwu, za dzieciństwo dowodzące w nas, arierowania umysłowego. Wielkopolanin nie jest bogaty, ale nie jest téż ubogi, najczęściéj skrzętny i rachujący się dobrze; niéma téż czém szumiéć, bo od swojéj głowy i tytułu dziedzictwa, płaci jak powiada, tysiąc talarów. Wielkopolanin zajęty jest propagandą Heglowską i nowych idei politycznych i dla tego zapewne nosi brodę. O P. Garnier-Pagès mówi z zapałem, czyta gazety opozycyi umiarkowanéj z zapałem..... Wielkopolanin jest trochę humanitaryusz i gdy w dobrym humorze zwłaszcza, socyjalista.
Teraz spójrz na Koronjasza — Nic w nim wybitnego, nic prawie charakterycznego prócz jego uwielbienia dla Warszawy, miasta, w którém się żyje tak wygodnie, jé tak smaczno i widuje tak piękny balet na wielkim teatrze. Koronjasz jest ściśle modny, ubiéra się wykwintnie i słucha swojego krawca jak wyroczni; czyta wiele francuzkich xiążek i dotąd przekonać się nie mógł, żeby po polsku jako tako, znośnie — pisać można. Z uśmiéchem politowania bierze w ręce polską xiążkę i z uśmiéchem politowania ją rzuca — C’est si barbare. Pod względem finansowym, Koronjasz, stoi na stopniu miernym, lepiéj się ma w ogólności od Litwina, gorzéj od Ukraińca, chociaż nie szczędzi pracy w zbiéraniu grosza i ma do tego sposobność wszelką, ale moda i xiążki francuzkie zjadają go. Królestwo pod względem przemysłu, i fabryk mianowicie, stoi wyżéj od innych prowincij, o których mówiliśmy. Tutejsze wyroby, równają się zagranicznym prawie; machiny, przedmioty zbytku, powozy, wytrzymują porównanie z przywoźnemi, często je pojedynczemi przymioty przewyższają. Wystawy przemysłowe są tego dowodem —
Gdzie może najmniéj jest cywilizacij nawet powierzchownéj, to na naszéj poczciwéj ubogiéj Litwie; ale tu jest wiele serca, wiary, uczucia i poczciwości. Litwin nie pozorny, nie wytwornie ubrany, nie pojmujący życia dzisiejszego, prostoduszny jest jeszcze i po staremu poczciwy. Tu gościnność jest jeszcze jak była obowiązkiem, nałogiem. Życie ciche, spokojne, wiejskie — nie wystawne, rzadkie domy pańskie, a rzadsze jeszcze nieusprawiedliwione do państwa pretensje. Więcéj niż gdzieindziéj rozdrobnionych majątków, małych fortun, gospodarstwo wiejskie na wysokim stopniu. Gdy w innéj stronie na naszym Wołyniu, Ukrainie, Podolu, Pobereżu, nie wiele ziemia potrzebuje pracy koło siebie, w Litwie mozolnie ją wyrabiać trzeba, aby się wywdzięczyła za staranie. Pracują téż nad nią i nie sarkają. Wielkich fortun pańskich i świéżo dorobionych, mało jest i policzyć je można. W Litwie, mianowicie w klassach niższych, życie umysłowe, nie upowszechniło się jeszcze, ledwie tam czytać zaczynają, ledwie zaczynają kupować xiążki i myśléć że się na cóś literatura zdać może.
Ale myśmy się zagadali — dodał August do Stasia, któren milczący wisiał z głową spuszczoną, nad czystym talerzem; i o mało nie straciliśmy kilku ciekawych postaci, na które muszę zwrócić twoją uwagę. Widzisz tego młodego człowieka na prawo za stolikiem —
— Widzę, rzekł oglądając się Staś — I cóż?
— Jest to ex-Bałaguła — rzekł August, — członek tego koniarsko-hulackiego stowarzyszenia, tak dziwacznie u nas powstałego nie dawno, które już opinja publiczna zabiła i rozbiła — Zostały po nim szczątki tylko i rozbitki. Ten pan jest jednym z nich, poznasz go po wąsach, szerokich nad miarę szarawarach, krótkiéj katance, skórzanym pasie, ostrém spójrzeniu i jakiéjś determinowanéj minie, jakby chciał cały Boży świat przez kij przesadzić. Co to było, ja nie wiém, mówił August daléj, ani pojmuję, czego ci panowie chcieli, do czego dążyli? Ciężyły im jak widziemy pewne przyjęte prawidła socjalnego życia i wyłamali się z nich, ciężyła im grzeczność, łagodność, dobór słów, ustawiczne oglądanie się na siebie, uszanowanie dla kobiét, dla starszych, skromność, pilnowanie swej gęby — Wszystko to odepchnęli i powiedzieli, że to wymysł, co się nie zdał na nic. Przybrali swobodną manierę ludzi na wpółdzikich, obnażoną mowę, obyczaje niczém nie skrępowane, żadnemi względy, żadnemi przyjętemi u świata zwyczajami — Nie kryli się z zepsuciem, owszem szukali z niego chluby; kobiétę, tego anioła, odarli z szat anielskich i po prostu zbezcześcili ją dotknieniem swawolném, nie pojmując ją inaczéj, tylko swawoli narzędziem — Do tego przywiązało się zamiłowanie koni, które tylko było dodatkiem i usprawiedliwieniem niejako nazwania — Bałagułów; zajęciem urzędowém tych panów. — W istocie, cóż robili? oto hulali po miastach i miasteczkach, napadali JWielmożnych po drogach, wyrządzając im bolesne (ale przynajmniéj dające się czémś wytłumaczyć) figle, napadali kobiéty bezbronne, siłą na nich dopraszając się o to, czego sercem pozyskać nie mogli — pisali paskwile, śpiéwali piosenki swawolne, uganiali się na koniach, facjendowali końmi, oszukiwali na koniach. Niektórzy dla zwrócenia na siebie uwagi, ukazywali się nago na koniach w miasteczku i pędzili ulicami napełnionemi ludem, inni na przechadzkach w miejscach publicznych, z swawolnemi wyrazy, gorszącą mową umyślnie zbliżali się do uszów kobiét; inni jeszcze starych, bezbronnych, słabych i tchórzów, wyzywali aby się z nich urągać. Co to było, ja nie pojmuję? Była to jakaś tajemnicza reakcja przeciw postępowi wieku, jakiś konwulsyjny pociąg w tył, do wieków barbarzyństwa, w których siła stanowiła prawo, w których czyste jeszcze wyobrażenia o człowieku i życiu towarzyskiém nie rozwinęły się.
Bałagulizm jednak nie trwał długo, nastraszywszy trochę, jak meteor ognisty, co przelatuje nad głową, — swojém obnażeniem sromotném, niemoralnością, kozactwem — stracił siłę i upadł. Pozostały po niém szczątki tylko i te długo zapewne widoczne jeszcze będą. Jest wiek, do którego smaku dziwnie to życie przypada — Młodzi ludzie źle wychowani, bez zasad, bez ukształcenia, muszą trochę przechorować na Bałagulizm, jak na ospę. Ale to im odchodzi i czasem tylko jak po ospie zostają dołki na twarzy i piętna na duszy. Bałagulizm była to po prostu swawolna, rozpasana, młodzieńcza, szalona, ochrzczona imieniem stowarzyszenia, swawola wyrodzona z próżniactwa, braku zasad i dobrego wychowania. Ci panowie pluli w oczy ludziom, których cokolwiek, w czémkolwiek wyższemi nad siebie widzieli, i udawali wzgardę ku życiu, którego dostąpić nie byli w stanie. Na jarmarkach Berdyczowskich, Bałaguli królowali i stolica ich Berdyczów; teraz powiadają ukazują się już w Bałcie. Jest nadzieja, że przeniosą się do Turcij, co daj Boże —
Ale oto jeszcze zajmująca figura. Uważasz Stasiu? Ten wysoki mężczyzna, co tak uważnie odczytuje kartę, co tak się rozparł na stoliku, łysawy, w okularach, z pierścieniem chevaliére na palcu —
— Któż to znowu taki? —
— Jest to ex-plenipotent ze stolicy. Czyż nigdy niesłyszałeś o tym wychodźcu naszych prowincij, co wyniósł się do stolicy i ofiaruje usługi swoje dawnym współobywatelom, we wszystkich sprawach w heroldij, w senacie, Banku i t. d. Zyskowna to posta i ludzie na niéj porobili majątki. Pan plenipotent czy chargé d’affaires, (często nosi tylko tytuł przyjaciela) spekuluje na wyobrażeniu ludzi, że wszystko się robi piéniędzmi i że niémi wszystko zrobić można. Podejmuje się wszystkich spraw, jakie są i być mogą, opowiada w jakiéj jest zażyłości, stósunkach, przyjaźni, z sekretarzami, senatorami, i t. d. i t. d. Zaręcza i przysięga na honor, że wszystko zrobi. Wyszlachci nie szlachcica, wygra zdesperowany process, założy cię w Banku caluteńkiego, abyś tylko chciał — i zapłacił. Zwyczajnie rzeczy odbywają następującym porządkiem. Umówisz się z plenipotentem o pewną summę piéniędzy, dajesz mu notatkę, papiéry, zapewnia cię że możesz spać spokojnie, zasypiasz i marzysz wygraną. Tym czasem on przeżywa, przegrywa, przehula twoje piéniądze, i pisze list piérwszy. W tym piérwszym liście zwiastuje ci, że interess jest na najlepszéj stopie, że wkrótce pożądana wyjdzie rezolucja, ale strona przeciwna forsuje; nierozkalkulował się godząc z tobą o summę która się okazała niewystarczającą, prosi więc, abyś jak najrychléj przysyłał tyle a tyle rubli assygnacyjnych na tak zwane sprawunki. Poskrobawszy się w głowę, wysyłasz piéniądze i czekasz znowu. Upływa miesiąc, dwa, trzy, cztéry, żadnéj odpowiedzi, interess nie zrobiony, piszesz zniecierpliwiony — i otrzymujesz list pełen grzeczności i uboléwania nad spóźnieniem mimowolném interessu. Sprawa nie mogła być jeszcze odsądzona, przyjdzie z kolei. Tyś znowu spokojny — poczciwy wieśniaku i łudzisz się nadzieją odebrania co chwila pomyślnéj ze stolicy wieści. Czekasz, czekasz, napróżno, nareście przynoszą ci list z poczty. Okulary na nos, serce ci bije — czytasz — O! zawodzie, sprawa nie odsądzona jeszcze i jeszcze potrzeba dodatku na sprawunek, który niezawodnie i rychło dopełnionym będzie. Straciłeś więcéj, poświęcisz już i mniéj, pośpieszasz z wysłaniem piéniędzy i trochę niespokojny oczekujesz. Po półroczném oczekiwaniu i niespokojności, nareście, odbiérasz kopią rezolucij w pół tylko pomyślnéj i rozkaz dopłacenia jeszcze za sprawunek. Sprawunek ten kosztuje cię często, drożéj niż wart; a szczęśliwyś jeśli się zrobi w końcu, bo bywają przykłady, że plenipotent nabrawszy piéniędzy, znika zupełnie z horyzontu i roztapia się jak lód — Napróżno byś go szukał i myślał o odzyskaniu twoich piéniędzy pożegnaj się z niémi!
Są poczciwsi czasem plenipotenci, ale niéma podobno takiego, coby niezdarł potrzebując na wystawne a drogie w stolicy życie, na karty, na hulankę — Wiém o jednym, co tak dobrze utrzymywał interessa swojego kljenta, że w końcu powrócił dziedzicem dóbr jego, zalicytowawszy je, i umyślnie dopuściwszy licytacij; a potém wygnał bezwstydnie wdowę i sam na nim osiadł. Teraz to już słuszny bardzo obywatel i coraz szanowniejszym będzie, bo daje wyborne obiady i leje gościom szampana —
Ten Jegomość, mówił ciągle August, w zapiętym po szyję fraku czarnym, wytartym, w obcisłych spodniach, wykrzywionych trochę butach, z laseczką w ręku i kapeluszem najmniéj dwuletnim, jest to — artysta malarz. Przybył na kontrakty w nadziei że znajdzie robotę; spogląda na około uśmiéchając się, prezentuje się każdemu i opowiada: jak trafnie odmalował pana D — pana M — i pannę S —
Radbym wiedziéć na mocy czego został malarzem, i czemu lepiéj, nie szewcem lub cyrulikiem nareście. Niepojmuje on bynajmniéj sztuki, nie rozumié malarstwa; napróżno rysował ze wzorów i żywéj natury, ledwie się poduczył tyle, że jako tako wypoci portret skarikaturowany. Sztuka téż macochą dla niego, niedaje mu kawałka chleba, nie dała mu sławy; a zapóźno już rzucić się do czego innego i lada chwila rozpacz zajrzy w oczy. Biédny człowiek!
Ten, który z nim rozmawia to nauczyciel domowy, przybyły na kontrakty dla wynalezienia sobie miéjsca którego szuka napróżno — Utrzymuje on, że umié doskonale po francuzku, niemiecku, łacinie, matematykę, rysunki, muzykę i wiele innych rzeczy. Nieszczęściem nigdzie dłużéj nad miesiąc nie może wytrwać, tak nieustanne prześladują go intrygi, tak zażartych ma nieprzyjaciół!
Oba z malarzem zasiedli nad butelką czerwonego wina i pocieszają się opowiadając sobie, przygody kołatanego burzą życia — Szkoda że się do nich nie przyłączył ten w szaraczkowym surducie skrzypek, któremu wysokie wyobrażenie o swoim talencie, a mianowicie o doskonałém staccato, w którém tak słaby jest biédny Lipiński! — nie pomaga na świecie wcale. — Ciągle wybiéra się dać koncert w Kijowie ale wszystkie wieczory zajęte — Zresztą — powiada, niedbam o to — nie będą mnie słyszeli niegodni! bo to tu znawców niéma, a mógłbym skompromitować się grając przed publicznością, co niéma uczucia muzycznego! —
Tak rzucając wejrzenie na wszystkie strony, August opisywał Stasiowi przytomnych w traktjerze, wchodzące i wychodzące figury — ale Staś słuchał roztargniony, gdzieindziéj on był myślą, sercem — zaledwie niekiedy podniesieniem głowy, pół-uśmiéchem dowodził że słyszy i uważa.
Rzuciwszy cztérdziestówkę arfiarkom, którym w téj chwili ex-Bałaguła dał 25 rublową bomażkę, August ze Stasiem, wyszli od Bellot’a —
Pojechali pożegnać znajomych, którzy jeszcze pozostawali w Kijowie, gdyż Staś wyrywał się rano, bardzo rano nazajutrz, w nadziei że na drodze dogonią Prezesowę, pilno mu było wyjść z téj niepewności, z niepokoju, jakiego doznawał, chciał co najprędzéj zerwać z Julją właśnie dla tego, że nie był pewien, czy potrafi to uczynić, czy stanie mu sił na to, odwagi. —
— Jedźmy, jedźmy mówił Augustowi, Kijów już taki nudny, wszyscy się rozjeżdżają, czegóż siedziéć dłużéj —
— Jedziemy, spokojnie odpowiedział August — Prawda że od wyjazdu Prezesowéj, Kijów wynudniał i wyludnił się.
Staś smutnie się uśmiéchnął.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.



TOM IV.





ROZDZIAŁ I.
STARY DOM PAŃSKI.



Co to jest miéć takiego wuja jak August! Staś ani się spostrzégł, jak przebył drogę z Kijowa do Żytomiérza, dość nudną i jednostajną. Chociaż się nie spotkali z Prezesową, która gdzieś w bok zapewne dla odwiédzenia znajomych zjechać musiała; nie znudził się jednak Stanisław; August ciągle znalazł o czém mu opowiadać, czém go zajęć i zabawić. Troskliwy jak matka, patrzał mu w oczy i gdy w nich widział oznakę większego smutku, niepokoju, starał się być weselszym, aby nie dać wkorzenić się na młodym umyśle, temu nienaturalnemu usposobieniu, do widzenia świata w czarnéj zawsze szacie, zwalanéj krwią i błotem.
— Mój Stasiu, mówił mu — gdyś do mnie przyjechał, byłeś żywy, roztrzepany, wesoły i z tém ci tak było dobrze, tak naturalnie, jak kwiatkom z ich wonią i barwami. Teraz wypoważniałeś i zesmutniałeś mi bardzo — Wiém tego przyczynę, ale przypomnij sobie, czylim ci nieprzepowiadał tego, gdyś tak zapalczywie pożądając miłości, otworzył serce dla piérwszéj spotkanéj kobiéty, gdyś uczynił wybór ze wszech miar niestosowny i niebezpieczny? To była rzecz przewidziana i wyrachowana z góry — Bądź odważny, teraz, jak byłeś odważnym, gdyś się wplątał w te nieszczęsne stosunki z Julją.
— Łatwo powiedziéć, bądź odważny — rzekł Staś, ale na mojém miejscu wuju.
— Na twojém miejscu, potrzeba właśnie rezolucij, silnéj woli i odwagi. Nie powiadam żeby to było łatwe, ale to jest konieczne. Pojmuję twoje położenie, żal mi cię bardzo mój Stasiu; ale jesteś mężczyzną —
— Prawdziwie wujaszku, mówisz cóś jak kobiéty, co chcą dodać odwagi, któréj same nie mają i powtarzają nieustannie drżąc ze strachu — Jesteś pan mężczyzną. Jak gdyby biédny mężczyzna, nic nie czuł, i powinien był nic nie czuć — Przyznaj wujaszku, że niechciałbyś być na mojém miejscu i wyrabiać w sobie téj tak potrzebnéj odwagi —?
— O! nie przeczę! rzekł August — to téż widzisz żem urządził sobie życie, aby niepotrzebować zbiérać się na wielką odwagę nigdy, aby niedoznawać wielkich wstrząśnień. Za to niémam téż w życiu wielkich uroczystych chwil szczęścia — Jedno za drugie, jam kontent z mojego udziału; i ty powinieneś się kontentować swoim. Chciałeś tych złotych chwil, co się okupują łzami i cierpieniem, miałeś je i miéć będziesz, ale pamiętaj, zawsze tak jak dzisiaj, po krótkiém omamieniu, nastąpi smutek, żal, niepokój. —
— To prawda wuju, odpowiedział Staś — jednakże ja niémam do wyboru, takiego lub innego życia, charakter mój, skłonności, temperament, wyznaczyły mi drogę, z któréj zejść nigdy nie potrafię —
— Myślisz? rzekł uśmiéchając się August, że mnie nic nie kosztuje moja spokojność, że nie zazdroszczę wam czasem w sercu tego szczęścia, na które patrzę jak ostrożny łakomiec, co się boi jeść, aby potém nie dostał niestrawności! Myślisz, że jestem tak zimny, nie czuły, że mogę nic nie pożądać, niczém się nie poruszyć? U mnie pozorna nieczułość jest nie naturą, ale wyrozumowanym systematem. Wziąłem krédę i porachowałem na jedną stronę przyjemności, na drugą utrapienia waszego życia, — zdało mi się, że więcéj mógłem ciérpiéć, niż było warto; odsunąłem więc to szczęście, bo dla mnie za drogie. Ale jak trudno mi jest utrzymać się w postanowieniu i odpychać wszystko! O! ty tego nie wiész, nikt tego nie wié i wiedziéć nie będzie —
— Jam się tego domyślał — rzekł Staś, i z uwielbieniem patrzę na wuja, jak na męczennika idei —
— Ideą by to tylko nazwać można, gdybym nigdy niesprobował innego życia, ale po próbie dopiéro zrobiłem rachunek.
Zamilkli, konie pocztowe leciały czwałem; minęli Żytomiérz i zapuścili się w Polesie wołyńskie, przegradzające ich już tylko od rodzinnego Wołynia. Za Ostrogiem August zaproponował Stasiowi, zajechać zboczywszy z drogi, do jednego znajomego domu.
— Warto, abyś w nim był, rzekł mu, jest to staroświecki jeszcze dom pański prawdziwie. W nim wystawa i przepych są tylko konieczną wynikłością dostatku i nie wychodzą za granicę możności, nawet jéj nie dościgają. Stopa na jakiéj dom jest utrzymywany, jest taką, na jakiéj żyli przodkowie Xięcia; imie ich historyczne, znajdziesz je na każdéj dziejów karcie zapisane. Gościnność staropolska, dostatek, spokój, i swoboda usiadły w progu tego domu. Oboje Xięstwo są przystępni, grzeczni jak wielcy panowie (wedle francuzkiego przysłowia) a jednak umieją godność swą utrzymać i nie poniżyć się nigdy i dla nikogo —
Jeszcze mówił August, gdy z dala ukazały się stare, wyniosłe topole, lipy, i dęby, rezydencij Xiążęcéj. Oznajmywała się z daleka, poważną, zamożną, wdzięczną. Czuć było, że pod temi drzewy, spokojność i swoboda, mieszkają. Na końcu alei lipowéj, co dawne już pamiętała lata i lepsze czasy, bielał pałac piętrowy, dawnéj architektury, ale utrzymany świéżo i czysto. Przed nim stała w dawnym także smaku z herbowną chorągiewką na szczycie wieża z cztérma bastjonikami po rogach. Do koła stary ogród z szumiącemi drzewy, porastającemi na wałach zamczyska niegdyś obronnego, roztaczał się daleko. Za nim widać było miasteczko porządne, z wieżą kościołka, kopułą cerkwi zieloną, kilką karczem, murowanemi kramami, wysoką o śpiczastym dachu szkołą żydowską i piętrowym ratuszem.
Daléj jeszcze pokryte śniegiem łany, aż pod las siniejący na końcu widnokręgu sięgały — Około pałacu nie widać było niezwyczajnego ruchu, ciżby sług, i niepotrzebnych ludzi, otaczających zawsze mieszkanie nierządu i nieładu, nie widać było tych żydów utrzymujących wartę na wschodach zrujnowanych panów naszych, ani kozactwa, co u półpanków, tak wielką gra rolę.
Stary kamerdyner otworzył im drzwi sieni i oznajmił że Xięztwo są w domu. Był to sługa, z tych dawnych sług, co przywiązaniem swém wrastali do familij, co niańczyli wszystkie dzieci, wyprawiali w świat wszystkich paniczów, opłakiwali śmierć każdą i na wszystko mówili — Nasze. — Nasza pani, nasze dzieci, nasz pałac, nasze piéniądze — Należało to wszystko do ich serca. Posiwiała mu głowa na usługach Xięztwa, zgarbiły się plecy, ale niechciał łaskawego chleba, bo przywykł pracować, krzątać się, ruszać i nie mógłby zniéść odpoczynku, który dla czynnych ludzi, jest nieznośną pracą. —
Ubrany był w czarny frak, czarną kamizelkę, białą chustkę; gruby łańcuch od zégarka wisiał mu na szyi, a dużą chustkę i tabakierkę miał w ręku. Uważaliście kiedy, jak charakter panów wpływa na sługi, jak u dorobkowiczów słudzy są nieznośnie dumni, opryskliwi i niegrzeczni, jak u prawdziwie wielkich panów, każdy z nich stara się przewidziéć twoje żądanie, zadość uczynić twéj myśli, usłużyć ci, uprzyjemniéć pobyt w domu. —
Stary kamerdyner z łagodnym uśmiéchem i ukłonem powitał gości, wprowadzając ich wschodami szerokiemi na górę.
— Xięztwo są na mszy, rzekł, w kaplicy pałacowéj —
— Więc i my pójdziemy na mszą, rzekł August zawracając się. Bądź WPan łaskaw pokazać nam drogę.
Staruszek pośpieszył naprzód i otworzył drzwi na prawo do kaplicy, z któréj dochodziły śpiéwy pobożne i szmer modlitwy. Kaplica była obszerna i wysoka, widocznie od razu stawiając pałac, umieszczono ją w nim. Nie był to przybrany tylko pokoj, ale kaplica. Jeden tylko w niéj ołtarz, a w nim Bogarodzicy piękny obraz z dziécięciem Świętém na ręku, otoczony różami robionemi i srébrnemi votami — Bogate zasłony odsunięte były w téj chwili. Xiądz kapucyn odprawiał mszą u ołtarza, dwóch chłopczyków z dzieci officjalistów dworskich, usługiwali mu do niéj. — Cały dwór zgromadzony był w kaplicy, a na czele jego Xiężna przy pięknym klęczniku, Xiąże Pan w ławce, na xiążkach się modlili. Starzy i młodzi słudzy, drobne dzieci, kobiéty, wszystko klęczało i pobożnie szeptali pacierze —
Nasi goście mieli czas stanąwszy u drzwi przypatrzéć się obojgu Xięztwu. Nie młodzi już byli oboje i znać po twarzach, że nie zawsze szczęśliwi, ślady burzy zostały na nich, ale chrześciańska rezygnacja i pokój duszy i sumienia, je pokryły.
Xiężna ubrana w długą czarną suknię i szeroką czarną chustkę, twarz miała bladą bardzo; znać dawniéj musiała być niepospolicie piękną, bo dziś jeszcze oprawa oczów zagasłych, kształtny nos i małe zsiniałe i wpadłe usta o tém świadczą. Na czole siwe już włosy gładko przyczesane, wyraz fiziognomij łagodny, miły. Modli się i znać że cała w modlitwie szczéréj, powtarza ją głośno, niezwracając oka z xiążki. Niekiedy wymknie się jéj z piersi westchnienie, to zapewne przypomnienie dzieci je wywołało, bo Xiężna potraciła wszystkie dzieci i stratę najboleśniejszą w życiu, ofiarowała Bogu. Jéj pociechą na starość modlitwa i wiara głęboka — z wiarą nikt nieszczęśliwym być nie może. — Zadzwonili na Podniesienie i pochyliły się wszystkie głowy do ziemi.
Xiąże wysoki, dorodny a niegdyś także piękny mężczyzna, dziś jeszcze piękny starzec, z siwym włosem nad wysokiém, podniesioném i gładkiém czołem, z żywemi czarnemi oczyma, których wiek nie potrafił przygasić, z wąsem zawiesistym; rumiany i biały jak dziécię. Na jego twarzy, znać także nie jeden przeciérpiany smutek, nie jednę bolesną godzinę cierpienia, którą odważnie przeniósł. Poczciwe, spokojne życie, na którego koniec nie zostały zgryzoty, i żale przeszłości maluje się w pogodném czole — A jak wybitnie otwarty jego, szczéry, pełen miłości charakter, widać w tych ustach, teraz zajętych modlitwą; jak znać że one nie mogły splamić się kłamstwem. —
I wszystkich sług ślachetne, pogodne twarze, bo poczciwy, otacza się poczciwemi, i pobłażanie jego nie idzie za daleko, aby wiodło do zgorszenia. Ten stary Rządzca w czarnéj kapocie, z kasztanowatym wąsem, a siwym włosem, modlący się na łacińskiéj xiążce, to postać nie naszego już wieku, jakby z obrazu zdjęta — Ta matrona w wielkim białym kornecie, ogromnéj chustce, nie dzisiejszych kształtów i barwy, z okularami srébrnemi, co jéj nos uciskają; to szczątek także dawniejszego świata, co go już nikt nie wskrzesi, świata co tak nas nie pojmuje, jak my go pojąć nie możemy.
Ci słudzy na klęczkach mszy słuchający, nie są to pospolici ludzie — a wszystko to — Xięztwo swoim zrobili przykładem; wiele może wzór dobry, ciągłe wpatrywanie się w cnotę.
Dom Xięztwa nie zna co to niezgoda ludzi, tak pospolita gdzieindziéj, niéma w nim i niewychodzą z niego plotki, każdy zajęty swoim obowiązkiem, przystojną rozrywką, szczęśliwy, spokojnie oddycha i powtarza gdy go spotka boleść jaka — Xiężna pani straciła wszystkie dzieci, a tak to po chrześciańsku zniosła! Każdy zamieszkując tu musiał przyjąć obyczaje otaczających go; jeśli miał złe skłonności, owionął go duch tutejszy, i poprawił się, jeśli się poprawić nie mógł, musiał uciéc.
Xięztwo nie są surowi, a jednak wszystko u nich ściśle dopilnowane, wykonane jak pomyślane, prędko i troskliwie — Zdałoby się na pozór, że ten porządek, winni są zapewne srogiemu obejściu z ludźmi, a jednak nikt od nich łagodniejszy, ale ludzie kochają ich i boją się najmniejsze zrobić przykrości i dla tego przewidują potrzeby, w mgnieniu oka spełniają rozkazy.
W sąsiedztwie u wszystkich miłość mają i szacunek powszechny, najzaciętsi nieprzyjaciele panów, szanują ich i nieśmieją targnąć się na nich obmową. W dnie urodzin i imienin Xięcia i Xiężnéj, zjeżdża się do nich całe sąsiedztwo, toż na Rok Nowy i przedniejsze święta. — I oni wśród życzliwych im wyglądają jak patryarchowie okolicy — Prawdziwie téż patryarchalna troskliwość ich miłości ku wszystkim — Zaledwie się dowiedzą o słabym, posyłają lekarza, w strapieniu śpieszą pocieszyć, straty starają się wynagrodzić. Po wieluż to pożarach, Xiąże odbudowywał dworki biédnéj ślachty, po wielu gradobiciach posyłał zapomogę chłopom! I nie czynił tego z próżności, bo często ten tylko o dobrodziejstwie wiedział, kto doświadczał, a o dobroczyńcy nikt i on nawet. Na prawy charakter Xięcia, każdy się chętnie zdaje w rozsądzeniu najzawikłańszéj trudności; śpieszą do niego zwaśnieni, aby ich pogodził, processujący się, aby ich rozsądził. A Xiąże nikomu nieodmawia swojéj rady, często najmozolniejszéj podejmuje się pracy, wartuje dokumenta, rozpoznaje zawikłane interessa i gdy da swoje zdanie, nikt nie stanie przeciw niemu; każdy uczuwszy sprawiedliwość, choćby przeciw niemu było wyrzeczone, przyjmuje je.
Po Mszy Świętej i odśpiéwaniu Pod twoją Obronę przed ołtarzem Bogarodzicy, ruszyli się wszyscy z kaplicy. August i Staś czekali Xięztwa we drzwiach; ujrzawszy ich pośpieszył Xiążę, powitać znanego mu Augusta i prezentowanego Stasia. Nadeszła Xiężna pani i z uśmiéchem łagodnym, pytała zaraz nowych gości, czy dawno przybyli, czy im czém służyć nie można.
— Proszę mi powiedziéć szczérze, odezwała się, nie zrobicie panowie żadnego ambarassu, właśnie i my na śniadanie pójdziemy. Możeście jeszcze kawy nie pili, albo po teraźniejszemu herbaty? —
Xiąże pytał się Augusta o kontrakta kijowskie, weszli do dolnego salonu.
Nie był on umeblowany wytwornie, ale bogato, smakownie i przypominał dawne lata, Xięztwa młodości — Ściany okrywało dawne obicie w kwiaty złote w ramach białych ze złotem, takież były krzesła, kanapy, stoły. Niektóre z nich marmurowe płyty pokrywały. Posadzka w tym salonie, była z różnokolorowego drzewa, staroświecki pająk spuszczał się od sufitu. Niewiém czemu to się wydało i Augustowi i Stasiowi bardziéj pańskie, niż najwytworniejszy salon modny. Nad kominem białym marmurowym, wielkie oprawne było zwierciadło w wykręcanych ramach. Wielkie okna wychodziły na ogród, w którym widać było starożytne szpalery grabowe i długą świérkową ulicę. —
Z tego salonu na lewo otwarte drzwi ukazywały drugi salon, cały zawieszony portretami zacnych przodków Xięztwa. Wszedłszy do niego, owionął cię duch przodków — zdawało się że ubiegłe wieki patrzą na ciebie i uczułeś się małym, biédnym, nikczemnym, w obliczu tych ludzi, co w bezduszném malowaniu jeszcze byli tak wspaniali, tak wielcy, tak poważni, na których czołach jaśniała godność, ślachetność, i spokój prawego sumienia. Twarze tych matron z xięgami do nabożeństwa i śpiewu w ręku, z kwiatami; oblicza wąsate tych rycerzy całych w zbroi tych Biskupów z różańcami w ręku i xięgi otwartemi, przenosiły w dawne wieki. Tamten był świadkiem trudnych okoliczności, nieszczęść za Jana Kazimiérza, ten drugi towarzyszył Zygmuntowi III do Szwecij, ów trzeci posłował do Turcij, poważny brodaty Biskup wydał pobożną xięgę, owa matrona wychowała krajowi pięciu poczciwych synów, co wszyscy zginęli na Podolu w wojnie z Turcją, inna którą tam widzisz tak piękną i młodą, owdowiała w dwudziestym piérwszym roku życia i młodość swą poświęciła usłudze biédnych, pobożności, Bogu. Nie zwróciła oczu do świata, gdy jéj małżonek zostawił ją panią wielkich włości, młodą, piękną i swobodną, oddała resztę życia, opłakiwaniu swéj straty, którą czuła do zgonu. Ona założyła kościół i klasztor w miasteczku sąsiedniém, szpitalów kilka i siostrom miłosierdzia nadała znaczny fundusz. Takiéj cnoty, takiego poświęcenia już nie widać na świecie. — Tamta druga małżonka Wojewody, co go widać na prawo w karmazynowéj z sobolami szubie; w jego niebytności napadnięta w zamku przez Tatarów, mężnie im się obroniła, w mniszéj sukni, z krzyżem w ręku, stanąwszy na blankach i dodając odwagi załodze. Ranna w prawe ramię, nie zeszła z murów, póki się nieprzyjaciel nie cofnął.
A ci brodaci, żelazem okuci, poważni mężowie, ileż to razy kraj ratowali radą, majątkiem, krwią swoją nawet.
W tym długim szeregu pięknych twarzy, niéma jednéj, coby przypominała plamę, coby mogła wnuka zawstydzić, wszyscy oni wychowali się ssąc cnotę z piersi matek, z surowych ust ojców, z przykładu naddziadów — Pradziadowie ich w niebie wyprosili wnukom cnotę u Boga, a śmierć tym, co imie splamić by mogli. Żadna z tych kobiét, nie wyszła z drogi prawéj, żaden z tych mężów nie przedał siebie i nie poniósł nieszczęścia tysiąców ludzi na sumieniu przed sąd Boży. Oto między Biskupiemi infułami, między Senatorskiemi laskami, buławami, skromny, gruby habit mnicha. Ten mnich zrzucił mitrę z głowy, zaparł się wielkości ziemskiéj; zamknął w klasztorze i usługiwał ubogim, cały majątek swój rozdał im, i siebie poświęcił na śpitalnego posługacza — Chlubi się nim rodzina i uważa go za patrona swego.
W drugą stronę ciągną się pokoje, Xiężnéj i Xięcia, we wszystkich to samo staroświeckie bogactwo, bez przepychu bez wystawy, bez pretensij; dawne pamiątki, zabytki odwieczne smaku dziadów i ich sposobu życia. W téj szafie stoją Augustowskie dziwnych kształtów puhary, szklanne, srébrne, złociste, wysadzane drogiemi kamieniami, medalami, wyciskane, emaljowane; jedne postaci ptaków, drugie fantastycznych kształtów — Na niektórych jaśnieją herby Xięztwa, na innych powinowatych, do tych przywiązują się podania familijne.
W drugiéj szafie złożono dziś już bezużyteczne złociste, wysadzane, bogate rzędy turkusowe, perłowe, siodła które służyły do solennych wjazdów na województwa, do pochodów uroczystych poselskich — Tu spoczywają buławy złociste, laski Marszałków, pierścienie Biskupów i prosty różaniec braciszka zakonnika z kokosowego drzewa z bronzowym krzyżykiem.
Daléj pielgrzymia laska jednego z Xiążąt co pieszo podróżował do grobu Pańskiego, współcześnie prawie z Siérotką. I czegóż tam niéma jeszcze! A każdy z tych sprzętów przypomina lata chlubne dla historij domu, do każdego przywiązana pamiątka to smutna, to wesoła, to zaszczytna, to święta. A też szable i buńczuki, krzywe szablice, ogromne miecze, złociste zbroje, druciane koszule, co tyle mężnych osłaniały piersi, które tylekroć krew pobroczyła, nie sąż zaszczytną pamiątką. Dziś pieszczoném wychowaniem takeśmy zmaleli, skarleli, zdziecinnieli, że nikt z nas nie udźwignie téj zbroi, nie utrzyma hełmu na skroni i ledwo podniesie miecz obosieczny.
W pokoju Xięcia, obraz jego patrona ojca i matki, stół z papiérami, łóżko skórą niedźwiedzią okryte i niewiele xiążek. Niéma tu wystawy, prostota, porządek, czystość.
W Xiężnéj wszystko przypomina dzieci jéj które utraciła. Na około łoża, po ścianach, postrzegasz tylko w różnym wieku malowane twarzyczki dziécięce i dorosłych dziéwcząt i chłopców. Tamten z psem, tamta z wieńcem kwiatów. Tu ją widzisz młodszą, daléj starszą, daléj dorosłą, a potém — tylko medaljon z włosami — Już jéj niéma na świecie. Biédna matka patrzy na twarze pogasłych dzieci i modli się, aby ją Bóg z niémi połączył. I w sprzętach znajdziesz przypomnienie dzieci, leżą tu jeszcze ich robótki niekształtne. A matka nie ucieka przed żalem, otacza się wspomnieniami, nie chce zapomniéć ukochanych dzieci i ilekroć wejdzie do swego pokoju, to naprzód oczyma powiedzie, po uśmiéchających się twarzach dziecinnych. Jéj się czasem zdaje, że one nie umarły, tylko gdzieś żyją daleko, tak żywo ona pamięta, tak serdecznie je kocha jeszcze.
Rozmowa toczyła się o Kijowskich kontraktach, Xiąże przypominał dawne Lwowskie potém Kijowskie zjazdy, tak świetne, liczne. Opowiadał co się na nich wydarzało i malował żywo ówczesnych magnatów i znakomitszych ludzi, co się na nie zjeżdżali. Wszyscy oddawna pomarli zapomnieni zostali, wszyscy! niektórych tylko imiona pływały jeszcze po wiérzchu tego morza przeszłości. —
Dzwonek dał znać do stołu — zjawili się pan kommissarz, xiądz kapucyn i kilku dworskich, otwarły się drzwi boczne i wszyscy przeszli do jadalnéj, gdzie staroświeckim szkłem i porcellaną saską herbowną, zastawiony był stół. Kapucyn pobłogosławił potrawy, obiad był smaczny, ale kuchnia nie taka do jakiéj przywykliśmy teraz, kuchnia to prawie ślachecka, tak prosta, tak niewytworna, tak z krajowych złożona materjałów. Czarną kawę dano tylko dla gości.
Wkrótce po obiedzie, August pożegnał Xięztwo i w dalszą ruszyli drogę.
— Nieprawdaż, rzekł do Stasia, siadając do sanek, że jest cóś za serce chwytającego, ślachetnego, pięknego, charakterystycznego, w obrazie tego staroświeckiego pańskiego domu, tak cichego, spokojnego, tak jeszcze niedostępnego dzisiejszemu zepsuciu czy postępowi? nieprawdaż, że ten poważny i żywy starzec, ta pobożna matka, co żyje w dzieciach, które potraciła, są to postacie jakby zmyślone tylko, jakby wymarzone? Gdy z oczów zniknie ten dom, zdawać się nam może żeśmy piękny sen mieli i przebudzili się za prędko? Trzeba się śpieszyć widziéć ten dom, póki jest takim jeszcze, nie przeżyje on xięstwa. Synowcowie nieutrzymają go w takim stanie; są to młodzi ludzie, panowie zfrancuziali, którzy się śmieją serdecznie, z tego co zowią manją stryja i stryjenki —
Wychowali się w Paryżu, mieszkają teraz w Warszawie i na odgłos o śmierci Xięztwa, zlecą się tu rozedrzéć co po nich zostanie, niewylawszy jednéj łzy, nie westchnąwszy nad niémi. Skarb to powszechny, smutno pomyśléć, że jakiś spekulant będzie miał prawo, pałac sprzedać na fabrykę, wyciąć ogród na opał, a z ozdobnych rzędów staroświeckich, porobić naszyjniki dla swéj przyszłéj — Szczęściem jest teraz moda staroświeczczyzny, każdy się stara o pamiątki i to może ocali niektóre, jeżeli jeszcze młodzi Xiążęta, nie będą woleli tańsze kupne, udawane starożytności, od prawdziwych.






ROZDZIAŁ II.
JULJA, MAJĄTEK ROZBIOROWY.



Późną nocą stanęli August ze Stasiem w Dubnie, które im się teraz cale inaczéj wydało, puste, smutne, wyludnione, milczące. Nikt nie jechał ulicą, wszystkie okna czarne były, choć okienice gdzie niegdzie pootwiérane, wszystko spało, tylko psy biegały po Rynku i wiater chodził zamaszysto po ulicach.
Piérwszém pytaniem Stasia, które zadał rozespanemu żydowi.
— Hrabiostwo czy są w Dubnie?
— A jakże! Jasny panie! jest, jest! odpowiedział żydek, tu jeszcze wiele panów jest. Bo to u nich zapust.
Staś zmięszany wszedł do stancij i rzucił się na kanapę; on chciał co najprędzéj wszystko skończyć, a teraz gdy się zbliżył do niéj, gdy się dowiedział że jest tak blisko i spójrzał na straszne jutro, rad był chwile stanowczą oddalić — zabrakło mu odwagi. Postrzegł to baczny August i jakby od niechcenia zaczął mówić o Natalij. Ale i to nic nie pomogło — Noc bezsenna przeszła dla Stasia, ze strasznemi marami, z palącą gorączką, z niepokojem rwącym piersi, noc jaką człowiek ostygły, zobojętniały, w starości nawet pamięta i włosy mu wstają na głowie, gdy jéj cierpienia przypomni. Dzień się ukazywał przez szczeliny okiennic, gdy osłabły bojem z samym sobą zasnął twardym snem, co robi głowę ciężką i nieuspokaja ale gorzéj rozdrażnia.
Była dziesiąta gdy się przebudził i chwycił się ubiérać. Chciał iść do Hrabinéj zaraz chciał kończyć, chciał jéj upaść do nóg, przyznać się do wszystkiego, prosić o przebaczenie. Ale gdy już wziął kapelusz w rękę, gdy stąpił za próg nogą, to znowu odbiegła go odwaga i wrócił i padł na kanapę. Nareście wyrobił w sobie konieczne męstwo i poszedł.
Nie mogę i niepotrafię opisać, jak mu serce biło, gdy wszedł do pokoju, w którym Hrabina leżała na szezlągu, sparta na dłoni i dumała. Na widok jego porwała się i krzyknęła.
— Ach! to ty! to ty! I w zapale rzuciła mu się na szyję. Staś stał zimny, tylko lice zapłoniło mu się wstydem. Powstały w nim dziwne uczucia.
Gdy się przerwie miłość długiem rozstaniem, gdy się przywyknie myśléć tylko o kochance, a niewidzi jéj, ujrzawszy ją znajdujesz różnicę między marzeniem a rzeczywistością. W chwilach zapału, rzeczywistość przewyższa marzenie, gdy miłość ucieka z serca, marzenie zabija rzeczywistość. Staś ujrzał Hrabinę zestarzałą, zbrzydłą, powszednią. Taką mu się ona wydać musiała po świéżéj, idealnéj, czystéj Natalij — Zdało mu się że widział na czole Hrabinéj wyryte całe jéj przeszłe życie, wszystko co ją skalało w oczach świata. Nawet ten namiętny szał, z jakim mu się rzuciła na szyję, zawstydził go, boleśnie — Chciał ją widziéć zimniéjszą, w sercu obwiniał ją nawet za to przywiązanie, tak bezwstydnie, tak heroicznie ogniste, tak zapamiętałe.
Uczucia jego i myśli wyryły się na twarzy i Julja, wyczytała je, choć niedowierzając sobie.
— To ty! zawołała rzucając mu się na szyję; ale zimny, przymuszony uśmiéch Stasia odepchnął ją — Opuściła ręce, spójrzała i spytała —
— Co ci jest?
— Nic mi nie jest, i pocałował ją w rękę —
— Tyś się okropnie odmienił!
— Ja? spytał Staś rumieniąc się, w czémże —
— Ja niewiém, ja przeczuwałam to, ja to czuję, tutaj — dodała wskazując na serce. Powiédz mi, powiédz, ty już mnie niekochasz, tyś przyjechał obojętny, co gorzéj może, zajęty inną? powiédz prędzéj — ja chcę wiedziéć!
I mówiąc to tak była przerażoną, tak drżącą, tak konwulsyjnie miała załamane ręce, że Staś niémiał siły nic odpowiedziéć i wybąknął tylko.
— Ale cóż ci się stało Juljo! Z kąd te domysły! Z czegóż to wyczytałaś!
— Ach! bo ty niewiész, odpowiedziała ona, jak straszne miałam przeczucia, we śnie, na jawie marzyłam nieustannie że nie możesz mi powrócić, jakim pojechałeś. Twoja miłość dla mnie biédnéj, nie mogła trwać chyba między cztérma murami i jednym ciągiem bez przerwy. Zobaczyłeś świat, ludzi, inne kobiéty, owionęło cię powietrze i wytrzeźwiałeś zapewne. O! ja ci tego niewymawiam Stanisławie, tyś niewinien, tak być musiało, moje serce to przeczuło.
Zimno, bez przekonania, tłumaczył się jednak Staś przed Julją, nie mógł już zdobyć się na powiedzenie prawdy całéj i spuszczał się na czas co wszystko odkrywa, na powolne zerwanie węzła, którego gwałtownie potargać niémiał siły. —
— Ale ty jeszcze marzysz Juljo — rzekł do niéj —
— Bogdajbym tylko marzyła — odpowiedziała mu — zawodzi marzenie, ale nie zawodzi serce. —
— Lecz z kądże te domniemania i na czém je opiérasz?
— O! na czém! Na konieczności takiego wypadku, który nie dziś to jutro przyjść musi. Chciałabym go tylko nie dożyć — Zaledwieś odjechał, zabiło mi serce i jużem ciebie żegnając, moje pożegnała szczęście. Siadłam w oknie, zapłakałam i zdało mi się, że do mnie nie wrócisz, tak mi się stało smutno na świecie, tak powietrze było ciężkie, tak wszystko nudne i jednostajne. Odtąd godzina godzinie, dzień dniowi płynął podobny, a ile razy wspomniałam na ciebie, tyle razy czułam w sercu chłód jakby się sztylet do niego przedziérał, jakby uciekało życie — I napróżno chciałam się rozerwać, rozweselić, zadurzyć — ciągle Staś wesół, niepamiętny na mnie stał mi na myśli, ciąglem go widziała, ciągle płakałam. C’est au point, że Hrabia aż zobaczył łzy moje, piérwszy raz w życiu i o ich przyczynę zapytał.
— Cóżeś mu odpowiedziała?
— A! już teraz niepamiętam — zawołała Hrabina — Ale powiédz mi, powtórz sto razy, zapewnij, żeś mi powrócił jak pojechałeś, moim, tylko moim Stasiem —
— Juljo — wybąknął Stanisław zmięszany, inaczéj, nie byłbym ci się pokazał —
— Powtórz mi jeszcze!
I to mówiąc modliła się do niego, błagała go, klęczała duszą przed nim —
— O! bo to moja ostatnia pociecha w życiu, to moja miłość ostatnia. A gdy ją stracę — pójdzie z nią życie, ja czuję — Ty byś mi niechciał odebrać życia, Stasiu —
— Juljo! na Boga, bądź że spokojną? zkąd ta bojaźń, te myśli?
— Prawda, ja sama niewiém zkąd one przychodzą, dla czego, a jednak płyną nieustannie i chmurzą mi czoło i trują mi, ot nawet tę chwilę, którąbym powinna, jak najweseléj obchodzić. Nie, niepotrafię być wesoła, nie mogę — Tyś bawił tak długo —?
— Jeździłem z wujem, jak wiész, i nie byłem panem swéj woli — miał interessa, musieliśmy zabawić —
— I tyś nie tęsknił, nie wyrywał się?
Staś był w najprzykrzejszém w świecie położeniu, musiał kłamać. Powiedziała mu przed chwilą, że zabił by ją inaczéj postępując, kłamał więc, choć niezręcznie, przymuszenie, tak, że się Julja poznać na fałszu musiała.
— Cóż to jest? spytała, że w twych słowach niéma życia, niéma przekonania. Mówisz, ja bym ci tak wierzyć chciała, a nie mogę. Wciąż mi serce szepcze — On cię tylko pociesza, on tylko litość ma dla ciebie.
— Juljo — ty mnie prześladujesz — ja niewiém co mam mówić i czynić — uspokój się, proszę cię o to — Jeśli ci moje przywiązanie potrzebne na co — ono cię nie opuści —
— To są słowa litości, to nie miłość — odpowiedziała Hrabina — ty mnie nie kochasz —
— Juljo, powtórzył Staś, jakimże sposobem, mam cię o tém przekonać?
— Przekonać mnie! to nie jest w twojéj mocy — zawołała — ty nie potrafisz kłamać, choćbyś chciał, przez litość może, ty nie potrafisz udawać —
— Ale ja nie udaję —
Julja spójrzała na niego, on miał twarz tak strapioną, pomięszaną, tak był nieszczęśliwy, że się nią uwiodła Hrabina. Żywo podbiegła ku niemu, chwyciła go za rękę i spytała —
— Więc tyś mój, mój zawsze?
— Twój — odpowiedział Staś z boleścią twój Juljo! Tak mu jéj żal było —
— Powtórz to jeszcze, powtórz — Ty niewiész jak pragnę twego głosu, twojego wejrzenia, ciebie —
Te ogniste wyrazy, przykro dzwięczały w duszy Stanisława, one mu się wydały tak obnażone, tak bezwstydne teraz, jemu co przywykł, do czystéj, dziewiczéj rozmowy z Natalją —
— Powiédz mi, tyś się bawił bezemnie, tyś się rozerwał, tyś zapomniał, że bez zgiełku, we dwoje można być szczęśliwym — Jakże ci się wydali ludzie, jak kobiéty. Musiałeś ich widziéć tyle piękniejszych, młodszych, tyle weselszych i przyjemniejszych odemnie. Nieprawda — jam ci się teraz wydała starszą, brzydszą —? — Twoja Julja jest jesiennym kwiatem, co woń i barwy utracił, a tamte?
Staś zarzucony pytaniami, potokiem słów, które płynęły z ust namiętnéj Julij, rzucał się w odpowiedziach na różne strony, zaczynał, nie kończył, wahał się, zapominał i wydawał się mimowolnie ze swoją oziębłością, bo słowa nie znalazł w ustach, na malowanie miłości, któréj już niémiał w sercu.
— Ale mi nic nie mówisz, dodał na końcu, o Hrabi, o twoich interessach, słowem o sobie —?
— Ach! cóż ci mam powiedziéć, to mnie nie zajmuje; Prądnicki wszystko jak najlepiéj ukończył — Jestem spokojna teraz i nie myślę więcéj o tém — Hrabia poddał się swemu losowi z bezprzykładną pokorą, wyznaczyłam mu pensją i kontent zupełnie, powiada, że nigdy nie był tak szczęśliwy! Czemu to ja tego powiedziéć nie mogę, Stanisławie —? Tak mi ciągle smutno, ciężko, takie mnie oblegają przeczucia, co ranka wstając czuję się słabszą na umyśle i ciele, poglądam z przestrachem na godziny upływające, co mi starość niosą. O! jak się jéj teraz boję, jak drżę gdy o niéj wspomnę! Utracić największy mój skarb, tak krótko pocieszywszy się nim, utracić ciebie —
A po chwilce dodała —
— Wiész byłam słaba ciągle, niespokojność mnie gryzła, musisz widziéć żem zmizerniała, wybladła, zwiędła jakby rok życia mi przybył przez te kilka tygodni — Radziłam się lekarzy, powiadają że to nie jest nic niebezpiecznego — Piersi mnie tylko bolą, często mam gorączkę i kaszlę wieczorem. I piérwszy raz w życiu zasłabłam, zadrżałam o życie, gdy chciałabym je przedłużyć, gdy mi go tak potrzeba. Teraz drżę ze strachu o siebie i podwajam słabość bojaźnią, ach, ja tak potrzebuję życia póki mam ciebie, chwytam go się z całych sił, z rozpaczą, z modlitwą do Boga, żeby się zlitował.
— Ale czegóż się tak lękać? rzekł Staś — to chwilowe, przejdzie, masz katar i nic więcéj.
— Zapewne, zapewne, podchwyciła Julja, masz słuszność, ot musi być katar i ten ból piersi i kaszel i gorączka to wszystko z kataru — O! tak to z kataru! Jam się bała, żeby to niebyły — Nie chcę powiedziéć co; ty masz słuszność, to katar tylko.
I podała swoją rękę Stasiowi, a ręka jéj była biała, gorąca i sucha, skóra na niéj stała się w dotknieniu nie jedwabną jaką była, ale jakby muślinem pokrytą, zmatowaną. Kaszlnęła i krew pokazała się na chustce.
— To nic, to katar, powtórzyła jeszcze. A oczy jéj błyskały niezwyczajnym ogniem, a oddech był gorący i przyśpieszony i słychać było prawie bicie serca —
— Ona chora! rzekł Staś w duchu, ona widocznie chora — Dopiéro teraz postrzegł, że nawet mowa Julij, jéj zapał, po części dawały się tłumaczyć gorączką.
— Radziłaś się kogo, spytał, na twój katar?
— Radziłam się — odpowiedziała — ale na cóż tu rady! To rzecz tak mała. Teraz gdyś ty przyjechał, gdy mam ciebie, to przejdzie bardzo prędko, szczęście mnie uzdrowi. Pojedziemy do domu, na wieś, tu nadto jest oczów i te ich zabawy, nie bawią mnie wcale — Jutro, nieprawdaż, pojedziemy do domu?
— Kiedy zechcesz —
— I ty z nami?
— Naturalnie — ja cię nie opuszczę —
— A! bo czas ucieka, mówiła Julja, a ja tak długo nie widziałam ciebie, muszę stracony odzyskać — Nieprawdaż Stasiu? szkoda tyle straconego czasu?
I znowu gwałtowny porwał ją kaszel. Drzwi się otwarły i wszedł Hrabia, a za nim Doktor Schwernoth, mała, niezgrabna, pękata figurka, we fraku czarnym, z kapeluszem, ogromną laską w ręku, sygnetami na wszystkich palcach, twarzą rumianą i oczkami żywemi. Doktor Schwernoth, był jak powiadano niegdyś cyrulikiem tylko i niewiadomo jak i kiedy na Doktora Medycyny i Chirurgij się wyświęcił. Mało miał nauki, ale za to wiele doświadczenia i odwagi. Gdy mu się raz słabości pacjenta poznać nie udało, niezrażał się bynajmniéj, probował inaczéj i znowu inaczéj i jeszcze inaczéj, aż nareście trafił albo w chorobę, albo w człowieka. E sempre bene. — Gdyby był żył dłużéj, byłbym go niezawodnie wykurował, powiadał sobie, co ja winien że umarł. Doktor nasz zapewne skutkiem dawniejszego swego cyrulickiego nałogu, lubił krew puszczać, stawiać bańki, wezykatorje i synapizma; nadewszystko jednak krew puszczał, dowodząc że jéj nigdy nadto puszczać nie można.
Dla pacjentów grzeczności i pobłażania niezwyczajnego, miał u wszystkich łaskę, gdyż dozwalał, prawie wszystkiego czego chcieli i odmieniał nawet leki wedle ich woli. Byleby pięknie poprosić, dawał lekarstwo, jakie się podobało, nieodmówił żadnego. Jeśli przepisane pokazało się niesmaczne, wnet je sprzątał; preparował drugie, którego woni, i gustu niemógł się odchwalić.
— A! panie Schwernoth — mówił któś, to nie na piersi ja cierpię, cała moja słabość pochodzi z żołądka.
Ja, ja! odpowiadał — s żołądka —
— A może i z piersi.
— Może i s piersi!
— Jak sądzisz przyłożyć by plaster.
— A ha! przyloszyć by plaster —
— Albo postawić pijawki?
— Moszna postafić pijawka.
— A gdyby wezykatorje —
— Szemu ni, fesikatorja! —
I taki był serdeczny i poczciwy, że na wszystko pozwolił, tylko jak się już uparł krew puścić, w ówczas go nikt nie przełamał.
Takiego to lekarza prowadził Hrabia dla żony, jemu się zdawało, że skoro potrzeba doktora, to piérwszy z brzegu doktor, zawsze będzie jedno, co ostatni. Niepojmował różnicy i powiadał o nich.
— Wszystko to jedno, taki to doktor, jaki to — wszystko jedno.
Zobaczywszy Stasia, Hrabia posunął się go witać.
A! ça, de rotour! enchanté de vous revoir! A Hrabina nam chora —
— To katar! odpowiedziała Julja.
Doktor wziął za puls, podumał i powiedział poważnie.
— Katara.—
— Zimnéj wody, spytał Hrabia.
— Z sukrem, dodał Doktor.
— Albo może co zapiszesz?
— Mosze sapisać — I usiadł natychmiast preparować mixturkę. Poczém wziąwszy kapelusz i laskę, zabierał się odchodzić.
— A będziesz wieczorem? rzekł żegnając go Hrabia.
— Będę fieczorem — Skłonił się i wyszedł. Hrabia upadł na siedzenie —
— No! jakże tam wasze kontrakta, coście się tak długo bawili? A jedliście tam dobrze — Ostrygi, serdelki, ryby morskie! Ha! U Bellota czasem dobrze gotują. A i Marszałek gubernski ma niezłą kuchnią — Co?
Staś się tylko uśmiéchnął i Julja także.
— Że téż ty Hrabio, tylko o żołądku mówisz i myślisz zawsze?
— A cóż chcecie żebym robił? Hę? literatury nie lubię, gospodarstwo — c’est bourgeois, spekulacje, c’est canaille, karty, c’est ruineux —
— No! a jeść tylko — c’est malsain — dodała Hrabina.
Et pourtant vous voyez comme je me porte bien.
Hrabina westchnęła.
Ça! cóż dziś robiemy? spytał Hrabia, ja jestem na proszonym obiedzie u Marszałka, ale nie u naszego sąsiada! dodał. — A jutro wyborny strasburski pasztet u Prezesa, otwarcie uroczyste!
— Jabym chciała jechać jutro do domu, szepnęła Julja. Powietrze tutejsze mi nie służy, męczę się waszemi zabawami, od tego choruję — Pojadę lepiéj.
Comme il vous plaira.
— A ty Hrabio?
— A ja, zostanę — do końca zapust. Prezes ma dobrą kuchnią — Powrócę do was z postem — bo myślę, że i pan Stanisław jedzie? spytał.
— Jadę, ale do domu i to niewiém, czy jutro jeszcze.
Hrabina spójrzała na niego zdziwiona.
— Ale pan jedziesz ze mną — potrzebuję kogoś w drodze, jestem słaba, juściż mnie tak nie opuścisz pan —
— Skoro pani rozkaże —
— A! ja tylko proszę —
Staś się skłonił, a Hrabia bębniąc palcam po stoliku dodał.
— Kupiłeś tam co do jedzenia w Kijowie? choć konfekty przynajmniéj?
— Zdaje mi się że je mamy —
— Jak to, nie jesteś tego pewny?
— Ale są, są i przyślę Hrabiemu — poprawił się Staś, niezawodnie wieczorem.
Mille merçi.
— Dużo było piéniędzy na kontraktach?
— Dosyć, ale wszyscy, składali je do banku nowo założonego —
C’est vexant, i nie można ich było dostać — nam panom?
— Z trudnością; każdy wolał bank i zupełną pewność, choć procent mniejszy.
— Do zadziwienia, jak kredyt publiczny umiéra! rzekł wzdychając Hrabia — niéma wiary!
Julja poruszyła z lekka ramionami i poprawiła się na siedzeniu. —
Hrabia spójrzał na zégarek —
— O! już bo czas na śniadanie! Adieu! do zobaczenia.
I porzucił ich samych znowu.
Staś rad był wyjść i nie mógł do tego znaléść pretextu, ciężko mu szła rozmowa, mięszał się co chwila, Hrabina nadzwyczaj była czułą, namiętną, on coraz chłodniejszy. Tylko litość wyciskała mu łzy z oczów i niedozwalała wyznać prawdy. — Litość — bo Julja w jego oczach tak zmieniona, tak zbladła, złamana, była w istocie chorą i nie lekki to katar był tylko, ale cóś strasznego, przerażającego. Mówiły oczy, gorączkowe ruchy i mowa, częsty bolesny kaszel, ból głowy, pragnienie, że to nie lekka i przechodząca jak lekarz osądził, ale ciężka a może nieuleczona choroba. Hrabina była zmienioną, a niespokojność sama, z jaką przyjęła Stanisława, chorobliwy stan umysłu jeśli nie ciała, okazywała.
Nareście przesiedziawszy bolesną godzinę u jéj krzesła, Staś odszedł. Zastał Augusta w domu.
— A co? spytał go wuj —
— Ona chora, okropnie chora!
— Chora! I August załamał ręce, bo przewidział, że Stanisław nie będzie miał siły wyznać jéj wszystkiego — Cóżeś zrobił?
— Nic! odpowiedział Staś — Chciałżeś żebym ją dobił nielitościwém wyznaniem. — Gdybyś wiedział, jak mnie przyjęła, z jakiém niespokojném przeczuciem mnie wypytywała! Sądziłem że wié o wszystkiém, ale nie — ona się tylko domyśla, ona to widzi oczyma duszy — ona mi nawet niewierzy. Musiałem kłamać — ach! gdybyś ty ją widział, gdybyś ją widział, jak biédna, jak smutna, jak chora.
— Więc znowu wracasz do kajdan twoich? spytał niecierpliwie August.
— Abym je rozerwał, pozwól przynajmniéj na czas — Ona nie miałaby siły —
— Pochlebiasz sobie nadto — nie piérwsze to przywiązanie —
— Gorzéj, bo pewnie ostatnie — Ona to samo powtarza.
— Takie jak ona kobiéty, nie przestają tak prędko — rzekł pogardliwie August.
Staś się zapłomienił.
— Nie mów tego wuju, ja słuchać nie mogę. Na Boga, nie mów —
August wzruszył ramionami —
— Nie dał bym szpilki złamanéj, że ta choroba zmyślona.
— Zmiłuj się, zawołał Staś — tyś jéj niewidział, tak nikt na świecie nie udaje i udać nie jest w stanie.
— Cóż robim z sobą.
— Jedziemy jutro —
— A ona zostaje —
— Ona jutro wyjeżdża, ciszéj dodał Staś.
August powtóre wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Wyrzecz że się Natalij, rzekł — Masz do wyboru z nich jedną. Pamiętaj że jesteśmy na wsi. Każdy nasz krok wyrachowany, policzony, uważany — Ona się dowié, jeśli na nowo zaczniesz bywać u Hrabinéj i utrzymasz dawne związki, a na ówczas — nie będziesz jéj się mógł pokazać więcéj.
Staś stanął zadumany.
— Ale powiédz że mi co mam czynić?
— Zerwać i skończyć od razu, teraz zaraz — rzekł August.
— Dobrze, rzekł Staś powolnie — dobrze — Ale o jedno cię tylko proszę — Pójdź sam i zobacz ją teraz. Jeśli wróciwszy powiész mi jeszcze, coś powiedział przed chwilą, pójdę i zerwę wszystko jedném słowem.
August się zastanowił —
— Pójdę, rzekł i wziął kapelusz, ale jaki dać pretext téj wizycie.
— Powiédz że mnie szukasz — odpowiedział Staś i rzucił się na łóżko.
August wyszedł; dobra godzina upłynęła nim powrócił; z okna zobaczył go Staś idącego powolnie ze spuszczoną głową.
— A cóż? odezwał się do wchodzącego na próg — widziałeś ją —
— Widziałem, smutnie odrzekł August i zamilkł.
— Będziesz że miał siłę powtórzyć swoją radę, zapytał Staś prędko —
— Będę — rzekł August. Tak jest, potrzeba wszystko skończyć — Jéj chorobą jest niepewność, ona wątpi o tobie i to ją trawi, niespokój, obawa. Gorsze jest czasem oczekiwanie nieszczęścia, nad nieszczęście samo. W rozmowie dała mi poznać stan swojéj duszy, rozpytywała się o tobie, kogoś widywał, u kogo bywałeś najczęściéj, czyś nie nadskakiwał któréj z kobiét! Ona się domyśla, albo nawet wié o wszystkiém. Uwodzić ją dłużéj, byłoby tyranją — Potrzeba dla ciebie i dla niéj skończyć raz. Ty jéj już nie kochasz, ona się domyśla, oszukiwać jéj dłużéj niepotrafisz. Tyś nadto szczéry, ona nadto zna ludzi. Na co siebie i ją udręczać. Wierz mi Stanisławie, potrzeba zerwać.
— Ale ja tego niepotrafię — odparł Stanisław — ja nie umiem — ja —
— Napisz list, rzekł August.
— I więcéj jéj niewidziéć, po chwili wymówił Staś smutnie — A! ona taka biédna — ona tak ciérpi. Wolę ja się poświęcić —
— Przypomnij jednak, że nie sam siebie tylko poświęcasz, dodał August prędko, myślisz że to dla Natalij obojętne?
Wahał się jeszcze i namyślał Stanisław, ale w końcu przemogły rady wuja, usiadł pisać. Wiele kosztował go list ten któren sto razy mazał i kréślił, ale nareście skończył, z biciem serca zapieczętował i nie mogąc się jeszcze odważyć go wysłać, schował przy sobie.
List był następujący:
— Gdybyś wiedziała z jakim bólem serca siadam pisać ten list do ciebie, przebaczyłabyś mi może, choć cząstkę mojéj winy. Niémiałem siły wyznać ci Juljo, że to czegoś się domyślała, coś przeczuwała stało się — Nie jestem panem siebie, nie mogę ci twojéj miłości odpłacić miłością, a niepotrafiłbym oszukiwać cię dłużéj. Przebacz mi jeśli możesz, jam winien i całe życie płakać będę nad winą moją — Dla ciebie piérwszéj uczułem bijące serce, przy tobie poznałem szczęście — los nie pozwolił kosztować mi go dłużéj — Jestem związany i mimowolnie, oddałem serce — Powiédz, że mi przebaczasz — że mi nie złorzeczysz, że mnie wymawiasz przed sobą, potrzebuję téj pociechy, bo gorzko teraz w sercu mojém, gdym znowu zobaczył ciebie; a gniéw twój słuszny, odjął by mi spokojność i zatruł życie. Jeszcze raz proszę cię — przebacz — —
List ten tak dziwacznie ułożony, mówił jednę tylko rzecz wyraźnie — że Staś kochał inną — Lepiéj osłodzić tego wyznania niepotrafił on, ani się uniewinniać. Długo po napisaniu jeszcze wahał się czy go posłać, czy nie, i sto razy wyjmował go i chował znowu. Łzy pokazywały się na powiekach —
— Wuju, jeśli ten list poślę — jedźmy zaraz, każ zaprzęgać konie i uciekajmy. Na Boga uciekajmy z tąd co najprędzéj, ja niezniosę téj myśli! Być tak blisko Julij, wiedziéć że ona płacze, że ona ciérpi i nie poleciéć do niéj.
August posłuszny Stasiowi, którego kochał, pośpieszył wydać rozkazy do wyjazdu — Z bijącém sercem oddał list służącemu Hrabinéj Stanisław, pocztowe konie stały u wrót, on się rzucił w sanki, dzwonek zadzwonił, polecieli czwałem.
— Stało się, rzekł do siebie — teraz niech Bóg jéj strzeże! Stało się!
I po sto razy bez myśli, mechanicznie niespokojny, powtórzył jeszcze.
— Stało się —
— A ponieważ się stało, rzekł August, nie myśl więc o tém, lub myśl jak najmniéj możesz. Człowiek kiedy raz postanowi co uczynić, kiedy uczyni, ani się cofać, ani żałować tego co zrobił nie powinien. Zapomniałem cię uprzedzić, że nie jedziemy do domu.
— A dokądże? spytał Staś —
— Po nowe znajomości — rzekł August. Teraz niebezpieczném by było, być nadto blisko Julij, ona zapewne jutro powróci, my choć dzień jeden musiemy przebyć gdzieindziéj. Mamy do wyboru kilka domów na drodze, do których wstąpić możemy.
— Rób co chcesz — odpowiedział Staś i umilkł a dumał.
Konie zwróciły się w bok z pocztowego gościńca, a August mówił do siostrzeńca.
— Widzisz Stasiu, tę ogromną wieś, nad brzegiem rzeki, w prześliczném położeniu, rozsypaną po wzgórkach, zakrytą gajami, poprzecinaną sadami owocowemi, w któréj spostrzegasz dwa ogromne wiatraki, kościołek biały i Cerkiew z trzema kopułami — Ta piękna sadyba, jest jedną z najnieszczęśliwszych — to państwo niezgody, sporów, processów i kłótni, to majątek rozbiorowy. Przed laty dziesięcią, mieszkał tu młody stratny człowiek, który rozsypał znaczny majątek na karty, na konie, na hulankę z ludźmi, co ich zwał przyjaciołmi swemi. Smutny był jego koniec, umarł zrujnowany i patrzał oczyma niedogasłemi, jak kredytorowie rozszarpali majątek. Nieroztropny, zaciągnął więcéj długów, niż wart był majątek, reszta ich spadła, ciężyła na jego sumieniu i przy łożu śmierci, nie jeden przyszedł go przeklinać, straciwszy fundusz ostatni. Piękna wieś dziedziczna, dawnym trybem, poszła pod rozbiór, więcéj niż dziesięć sched uczyniono z jednéj; podrobiono ją na kawałki, lokując wierzycieli na dziesięciu, trzech i na jednym nawet chłopie. Widzisz te białe dworki wyglądające z między chat włościańskich, to są mieszkania nowych panów tego sioła, tamten większy zajął zręczny szachraj, co potrafił wymódz obligi na utraciuszu, w dwójnasób pożyczonych summ i umiał je w sądzie rozbiorowym utrzymać — Tam daléj mieszka dawniejszy Rządca klucza, daléj jeszcze jeden z Ekonomów, co skradzione u niego, pożyczał mu pieniądze, daléj cukiernik, daléj koniarz, porozsiadali się na schedach wziętych w długu. Wiész że co to życie w takim rozbiorowym majątku, gdzie sąsiad potrąca sąsiada, gdzie ogród graniczy z ogrodem, dom z domem, dziedziniec z dziedzińcem, gdzie codzienny spór o kury wpadające do ogrodów o ścieżki, któremi chodzą, o bydło zajęte w szkodzie i Bóg wié o co jeszcze. To życie, jakiego trudno miéć wyobrażenie nie sprobowawszy go; nie jest to życie miasteczka, nie życie wsi spokojnéj, cóś anormalnego, dziwnego i okropnego, Wielu spokojniéjszych uciekło i wyniosło się z tąd, a wojennego ducha kollokatorowie zyskali na tém, bo pobrali w administracją, w possessje opuszczone części. Rząd dopomniał się poszlin, wielu nie było w stanie opłacić, poszły schedy w administracją i dziś Bóg święty wié tylko, co tu za nieład i na czém się to skończy.
Tam w oddaleniu widać fundum dawnego dziedzica, biédnego zrujnowanego, nieopatrznego dziecięcia; stary pałac wali się, okna otworem, drzwi otworem, dach się wali, dziedziniec porósł krzakami, w kuchni kollokatorska gorzelnia, w stajni kollokatorska wołownia, w altanie ogrodowéj włościański magazyn. A w wielkim ogrodzie tną stare lipy na drwa, kasztany na podwaliny do budowli — Smutny widok téj ruiny.
Wjeżdżali właśnie do wsi. Na prawo stał maleńki dworek, podobniéjszy do chałupy niż do domu, przed nim dwie jéjmoście w perkalowych szlafrokach, krochmalnych czépkach, wziąwszy się pod boki rozprawiały tonem najwyższego gniéwu.
— Powiadam Wasani, mówiła jedna, jak ten smarkacz, raz jeszcze będzie mi wyrządzał psoty, to go każę złapać i rózgami osiec, a potém sprowadzajcie sobie Assessora i róbcie sobie śledstwo, ja się z tego śmieję. Będzie tak jak przeszłego roku, bo mam Assessora w kieszeni.
— Bardzo dobrze, będzie to pan Assessor wiedział, co Wasani powiedziałaś — odpowiedziała druga.
Tak ón u mnie w kieszeni, jak u ciebie — Jak mu poślę faskę masła, to zobaczemy co z tego będzie.
— A no! zobaczemy. A chcesz wasani wojny to dobrze, tylko się strzeżcie, żebyście tak nie wyszli, jak mój sąsiad drugi, któregom się pozbyła chwała Bogu.
— Co z nim to nie z nami!
— Zobaczemy!
— Zobaczemy!
Podjechali, gromada chłopów, stała przeciw drugiéj gromady i kłócili się żywo. Poddani jednego kollokatora z poddanemi sąsiada, poszło o jakieś złodziéjstwo, które sobie wzajem przypisywali, Pop stał w pośrodku, ale nie mógł ich pogodzić.
Przed karczmą, Ekonom pana Zabrzezińskiego z Ekonomem pani Polityłowéj o mało się za łby nie brali o jakąś dziewczynę, co zbiegła z jednéj części i poszła służyć do drugiéj. Jeden żądał aby mu ją wydano, ten jéj wydać nie chciał. Spór żwawy, przyszło do osobistości, jeden drugiemu poczęli wymawiać swoje sprawki.
— A co to, myślisz że ludzie niewiedzą żeś ty Chaimowi posłał dwa korce pszenicy z pańskiego toku.
— Dowiedziesz mi to dowiedziesz! hę! klnę się na Pana Boga, że ci tego nie daruję. Sam złodziéj a śmié mnie.
— A co ja ukradłem?
— A czyja to sprawka, przeszłoroczne kopy z pola?
— Otóż poczekaj, dowodź że mi tego przed Sądem —
— Na co ja mam dowodzić, toć cię prawie za rękę złapali i doszli —
Przejechali — Większy dworek stał nadedrogą, do niego należały piętnaście chat we wsi. Świéżo widać zasadzono ogródek i wystawiono sztachety, nieco porządniéjszy był gościniec, czyściéj przed domkiem. Właśnie w bramie z ogromną fajką piankową na paciorkowym cybuchu, w czapeczce włóczkowéj roboty, z rękami w kieszeniach zielonéj lisiurki, otoczony psami, stał pan Antoni właściciel części, którego nasi panowie, poznali byli u Sędziego. Widząc ich przejéżdżających ukłonił się i z głośném śmiéchem zawołał.
— O! tak to, a do szlachcica nie raczycie!
— I owszem, rzekł August rozkazując się zatrzymać, wiedząc że pan tu mieszkasz, właśnie się miałem rozpytywać w karczmie i chciałem mu złożyć moje uszanowanie.
Pan Antoni się ukłonił.
— Całém sercem prosiemy, czém chata bogata tém rada, a choć nie bardzo bogata, ale jakoś to się cóś znajdzie na przyjęcie, co Bóg dał.
Wysiedli przed gankiem.
— Koniki do stajni, rzekł pan Antoni, który ciągle panom przycinał. U mnie nie po pańsku, nie odsyłam koni do karczmy, po staremu, panom radzi i czeladzi i koniom nawet.
Zaczém weszli do piérwszego pokoju. Była to wielka izba z piecem pobielanym i kominem, dosyć czysta, nie malowana, ale świéżo wybielona. Miasto sufitu belki widoczne, ale białe także. W kącie kanapa rozłożysta, przed nią stolik orzechowy, krzesełka ubrane w kapki mamisowe. Na dwóch gierydonach po kątach, ustawiono mnóstwo porcellany różnego rodzaju, srébrną cukiernicę, srébrne lichtarze, robione kwiatki, woskowe owoce, masielniczkę w kształcie baranka i różne drobne graciki.
Na ścianach w czarnych ramkach zawieszone obrazki wyobrażały, śmierć Xięcia Józefa, historją Mazepy, portrety Czarneckiego, Stefana Batorego, Zamojskiego i kilku innych. —
Podłoga była czysto wymyta, i nie woskowana. Na oknach stało gieranium, róża, hortensia i kilka innych wazoników.
— A Jéjmość Dobrodziéjka? spytał wchodząc August.
— Koło gospodarstwa! Zaraz państwu służyć będzie. U nas panie ślachty, musi gosposia sama za gospodarstwem patrzéć, niema czasu romanse czytać siedząc na kanapie.
Goście usiedli, z drugiego pokoju słychać było głosy kilkorga dzieci, z których jedno płakało, dwoje się śmiało, a jedno spiéwało, wszystko to razem i dosyć zgodnie. Wyżéj wszystkich głosów odzywał się macierzyński i niańki; ale surowe admonicje nie pomagały na wrzawę aż pan Antoni pójść musiał i ojcowską powagą poskromić nieposłusznych. Nastała cichość, ale za to wzięła się krzętanina i plątanina po całym domu.
Wszedł kozaczek zdjąć maselniczkę z gierydonu, wpadła bosa i rozczochrana dziewczyna po butelkę stojącą na oknie, odezwała się klucznica na ganku, zaryczał parobek koło stajni. Drzwi bocznych pokojów nieustannie trzaskały. Znać było jak się przygotowywano na przyjęcie gości. Ten biegł z kluczami do lochu, tamta do spiżarni kozaczek z pośpiechu roztłukł sześć talérzy na ganku i to powiększyło rozruch, tak że sam gospodarz wynijść znowu musiał, bo niesłychana wrzawa powstała.
Nareście sama jéjmość z dwóma najstarszemi bębnami wyszła do bawialnego pokoju. Wyraźnie ustroiła się do gości. Czépeczek miała z pąsowemi wstążkami, szlafrok rozpuszczony tybetowy, perły na szyi i czystą chustkę od nosa w ręku. Twarz jéj mimo usilnego starania o wyraz spokojności, wydawała niepokój, udręczenie jakieś, cała była czerwona, zapłomieniona i pomięszana.
— Pokłońcież się — Edziu i Władysiu! zawołała na chłopców.
Chłopcy obydwa szusnęli razem lewemi nogami ku prawym.
— Śliczne dzieci! rzekł August do matki, Jéjmość spuściła głowę, niewiedziała co odpowiedziéć, miała prawo wymagać pochwał, bo jak na niedzielę wystroiła ich i wyczesała; stali bardzo grzeczni w kącie i wytrzeszczali oczy na przybyłych.
Zaledwie momencik posiedziawszy gosposia zakłopotała się o cóś i wybiegła znowu.
Pan Antoni tym czasem w najlepszym humorze, palił fajkę i prowadził rozmowę.
— Wiész szanowny panie, rzekł August do niego — nie zazdroszczę ci mieszkania z tylą sąsiadami. Często dalszy dokuczy, cóż dopiéro tacy bliscy.
Pan Antoni się rozśmiał, w fajce poprawił —
— E! e! to to pan jeszcze nic niewiész jak my tu żyjemy, a to nieustanny bój i wojna! Jest nas tu kollokowanych dziesiątek, a spytaj się kto u kogo bywa, kto z kim w zgodzie i kto z kim niéma processu! Jak dzień nastanie, do późnéj nocy gotuje się u nas jak w garnku — No, a co panie robić, człek się oswoił, przywykł i jakby tylko spokojnie, toby się może zdawało, że czego brakuje.
— Ale to nieznośne życie!
— A co panie, kiedy niéma wyboru!
— To sprzedać i kupić gdzieindziéj!
— E! łatwo to powiedziéć. Póki człek siedzi na swoim zagonie, to się to jakoś trzyma fundusik, a niechnoby przyszło przedać, to cóżby było? Wytrąć z summy szacunkowéj jeden dłużek, wytrąć zapis, wytrąć process do ukończenia — co mnie się zostanie? Trzeba żyć jak Bóg dał.
— Bo może masz lepszych sąsiadów?
Pan Antoni wziął się za głowę (na którą wsypał popiołu od fajki) schylił się i zaśmiał.
— Aj panie co sąsiedzi, to sąsiedzi. Ot, powiém panu naprzykład cośmy mieli przeszłego roku; bo to w lecie jeszcze sto razy gorzéj, pola w szachownicach, ustrzedz się szkody ani sposobu — Pan Regent mój sąsiad (ale nie ten co pańskie interessa prowadzi) wpędza świnie na moje pole, przez złość, umyślnie, spasa panie. Ja milczę raz, dwa. Na koniec strzelbeczkę na ramię i na polowanie. Dawajże panie polować na dziki! położyłem ich pięciu. Regent jak się dowiedział, w krzyk, w lament. A po co mi puszczasz w szkodę? powiadam — A to tego a to owego, a to nie ja, a to przypadkiem. Ale już miał do mnie ząb. Trzebaż panie ten łotr pastuch mój, zasnął i cielęta poszły w szkodę w hreczkę Regenta. Ale strzelać cieląt nie można. Zajmuje on cielęta i nie odstawia jak należało do taxy, ale trzyma zamknięte. Cielęta zdychają. Dobrze.
— Jak to dobrze?
— Zobaczysz pan posłuchaj! Ja z prośbą, jak mu panie narachuję szkody! On postawia swoją — Odtrącić. Nu — dobrze, i jeszcze mi musiał zapłacić za cielęta, jak za robocze byki. Ale już od téj pory zły coraz gorzéj na mnie. Wyjechałem ja gdzieś do sąsiada, a tu żona za mną posyła, żebym powracał, bo straszny bój z chłopami Regenta. Pędzę się co tchu na sianożęć. E! gdzie panie, formalna bitwa, jeszcze szczęście, że się nie pokaléczyli kosami. A poszło to o granicę. Moi chłopi sobie, jego sobie; a Regent na czele. Widzę że tu niéma co robić, niechciałem nawet być przy tém i wprost do Assessora. Dowiodłem Regentowi, że podbudzał chłopów i ledwie się z tego wywinął, opłaciwszy grubo. Teraz już ze mną ostróżniejszy, ale taki czyha ciągle na mnie. —
I pan Antoni się rozśmiał zwycięzko.
— A z drugiéj strony o miedzę, gorzéj Regenta, bo baba panie, ale piekielnica. Już co z tą, to i ja rady dać sobie niemogę. Żeby co posiać w ogrodzie, żeby jak pilnować, wyjedzą, wybiją, wybiorą, wyniosą, ale téż i ja wziąłem się na figiel. Nie posyłam już nigdy do swojego ogrodu po warzywo, tylko do niéj. Złapałem jéj parobka w swojéj stajni jak kradł owies i wpakowałem do turmy.
— Oj! żeby tu pan był w lecie, jak piękny wieczór a wyjdziemy wszyscy na ulicę. To to jest na co popatrzéć, jak to z ukosa jeden na drugiego pogląda, jak czeka czy się skłoni, jak pod nos sobie prawią różne przysmaki.
— Ja bym nigdy nie wyszedł — rzekł August.
— E! e! to to panie u nas, fest, kiedy się dobrze wykłócim. Ot jak niedawno Regent z panią Swieżawską, stanąwszy na dziedzińcach, bo ich tylko płot dzieli, jak poczęli się swarzyć, tośmy wszyscy wybiegli słuchać, jak na komedją.
— Waćpani jesteś jendyczka — rzekł Regent —
— Waćpan jesteś chłop wyślachcony —
— Waćpani ojciec służył za pisarza —
— Twój gnój woził na pole —
— A na co ty mnie odmówiłaś Ekonoma.
— A co ty masz za rację dysponować wolnym człowiekiem —
— Poczekaj Waspan —
— Poczekaj Aspani!
I tak się czcili z półgodziny, tośmy się za boki trzymali słuchając. Ot widzi pan komedja czysta i nic więcéj.
Podano śniadanie, składające się z słonego masła, wędliny, séra i bigosu. Do tego wódkę starkę i miętówkę.
Ale ledwie kawałek chleba do ust donieśli goście, lament się dał słyszéć na dziedzińcu okropny.
Skrwawiony chłop stał przed gankiem.
— Oho! to już cóś zmalowali! zawołał pan Antoni i wybiegał.
— Aj! kochanku zmiłuj się, krzyknęła żona, nie passjonuj się tylko.
Pan Antoni machnął ręką i wybiégł.
— Co to jest?
— To, to panie, ekonom Regenta, zbił naszego człowieka, za to że kołek w płocie wyłamał.
Ekonom stał właśnie opodal i podniósłszy kańczuk jeszcze się odgrażał. Pan Antoni wybiegł do niego — Wszczęła się sroga kłótnia. Tuż i Regent w szlafroku pośpieszył.
— Co to jest? co to jest!
— To jest, że Wacpana ekonom, ten łajdak któremu ja kości pogruchoczę, zbił mego człowieka i ja go zaraz odsyłam do Sądu —
— On mnie łajał! zawołał Ekonom.
— Było do mnie przyjść na skargę. Ja Wasanu pokażę —
— Ej! panie sąsiedzie, ozwał się Regent nauczony już przez Antoniego — Na co nam te swary, czy to nie można zagodzić?
— Żeby jutro mnie napadł! zawołał Antoni — Ja mu tego nie daruję, temu rozbójnikowi. Do Sądu! do Sądu! będzie śledstwo! są świadkowie!
— Szanowny panie Antoni, na co to rozmazywać, niechaj zagodzi chłopa!
— O nie! co nie, to nie — nie daruję.
Tu dopiero Regent jął swego Ekonoma burować, Ekonom przysięgać się że nic nie winien, Antoni wrzeszczéć i odgrażać się. Po długim sporze rozeszli się, a w kwadrans chłop przyszedł sam oznajmić, że go zagodzili.
Nasi goście zjadłszy śniadanie, chcieli uciekać.
— Dalibóg, od obiadu nie puszczę, obiad gotowy, i zaprosiłem z drugiego końca sąsiada, pana Bielskiego — Już mi nie zrobicie téj krzywdy, żebyście odjechali od obiadu, i wzgardzili ślacheckim chlebem.
Potrzeba było zostać, gdyż pan Antoni byłby się obraził niechybnie i mówił potém, że August na pana choruje i ślachtą pomiata. Zostali więc, i niezadługo zaczęło nakrywać do stołu, co trwało czas jakiś, póki wynaleziono najlepszą bieliznę, najpiękniejsze karafki i srébrne sztućce, daleko w kufrze cały rok spoczywające i pokazujące się tylko w dnie uroczyste.
Pan Antoni chciał pokazać przed gośćmi że i on ma porządki w domu i znajdzie czém przyjąć, wyniesiono nawet butelkę zwietrzałego porteru i skwaśniałego wina, które pić przymuszał. — Pani Antoniowa co chwila rumieniła się za niezgrabne podawanie kozaczka, co do stołu służył, za niedopieczone, niedogotowane lub spalone potrawy — Goście znajdowali naturalnie wszystko bardzo dobrém, a pan Antoni powtarzał.
— Już to panie, cale co innego u panów, a ślachcica na to nie stać. U mnie i dziéwczyna bosa posłuży do stołu i lada kaszą człek się najé. A za to, człek długów niéma, i kredytorowie mu nie piszczą pod oknami, zasypia, panie z spokojném sumieniem.
Sąsiad pan Bielski, taratatkowy jegomość, który pachniał Ekonomem o milę, powtarzał zawsze za panem Antonim
— O tak! tak panie Dobrodzieju!
Niemiał on téj poufałości, co gospodarz i nieustannie kłaniał się nizko przed Augustem, szanując go wielce. Zawsze mu się widać jeszcze zdawało, że służy za Ekonoma i bał się miejsca utracić. Czasem przypominał sobie, że jest tak jak i drudzy, ale wnet znowu wpadał w uniżoność sługi przesadzoną.
Nareście skończył się obiad i goście znowu jechać chcieli, ale pan Antoni niepuszczał od herbaty, którą zmusił ich pić zaraz po obiedzie. I znowu nie można było odmówić, bo by zaraz pan Antoni powiedział
— Już to panowie widać, boją się naszéj herbaty, kiedy tak uciekają. A do tego ludzie nie zjedli jeszcze, u mnie słudzy muszą być nakarmieni, nie tak jak u panów, co odsyłają do karczmy! Ja kiedy rad gościowi, to rad!
Napiwszy się po dwie szklanki herbaty, bo od drugiéj wymówić się było niepodobna, ujrzeli wreście konie zaprzężone i pożegnali gospodarstwo. Pan Antoni wyprowadził ich na ganek, dziękując za odwiedziny; pan Bielski, nizko się kłaniał, a gosposia wyglądała oknem, rada zapewne, że się pozbyła tak ciężkich gości. Wszystkie dzieci powłaziły na krzesełka i poprzykładały twarze do szyb, pokazując sobie palcami odjéżdżających.






ROZDZIAŁ III.
JULJA. DOKTOROWIE. PAN HRABIA.



Rankiem dżdżystym, po resztach niedotopniałego śniegu, stanęli w domu August ze Stasiem. Zdziwiło ich obu, gdy na ganku ujrzeli, służącego Hrabinéj, z karteczką w ręku, Staś aż pobladł.
List był do niego, i zawiérał te słowa.
— Zdziwiłam się, żeś wyjechał wprzód z Dubna, niż zamierzyliśmy sobie — Sądzę żeście już w domu — Venez me voir aujourd’hui —
— Pani Hrabina nie odebrała mego listu — który pisałem wyjéżdzając z Dubna? spytał posłańca —
— Niewiém, zapewne że nie — odpowiedział służący, a przez kogóż go pan odesłał.
— Oddałem Pawłowi —
— Paweł się upił i zostać musiał w Dubnie —
— Niéma go z wami —
— Niéma.
— Jak się Hrabina ma?
Służący kiwnął głową —
— At, panie, jak zawsze.
— Powiédz, że będę dzisiaj!
Staś niespokojny wpadł do pokoju.
— Wiész wuju co się stało?
— Cóż takiego?
— List mój nie oddany — Hrabina przysłała żebym dziś do niéj przyjechał.
— Cóż myślisz zrobić?
— Co radzisz?
— Nie jechać, odpisać — rzekł August.
— Niepodobna! zawołał Staś, niepodobna! Muszę ją widziéć raz jeszcze —
— Rób że sobie co chcesz, odpowiedział nieukontentowany August, a nie pytaj się mnie o radę. Cóż się stało z listem.
— Służący się upił, nieoddał go i został z nim w Dubnie.
Obydwa zamilkli i chwilę przykrego milczenia myśleli każdy z osobna, co Stasiowi zrobić należało. Staś wyrywał się jechać, August mu dowodził, że aby przygotować Hrabinę, powinien był odpisać jéj tylko, zimniéj jak zwykle i nie stawić się na wezwanie. Tym czasem służący z odpowiedzią odjechał, a trochę wypocząwszy Stanisław wybrał się do Hrabinéj.
Już miał wsiadać, kiedy go jeszcze wstrzymał August.
— Rozważ co robisz Stasiu — Natalja się dowié o twojéj bytności u niéj, całe sąsiedztwo wié o jéj powrocie, a jutro wiedziéć będzie z dodatkami o twoich odwiédzinach. Przypuść że Hrabina list odebrawszy —
— Kiedy go nie odebrała —
— A jeśli odebrała i umyślnie —
— To być nie może —
— Chce cię widziéć, ufna że cię znowu przywiąże do siebie litością, jeśli nie przywiązaniem.
— Co ma być niech będzie, wuju, rzekł Staś stanowczo — Jadę.
August niepożegnawszy go wrócił z ganku, a sanki posunęły się ku białemu pałacykowi, któren z daleka widać było.
Całą drogę Staś myślał, co i jak mówić będzie, kilka razy chciał powracać, tak niepojmował kłamstwa, tak niewiedział co począć z sobą, tymczasem zbliżał się do pałacyku i stanął przed nim. Nie czas się było wracać. Odważnie wstąpił na wschody, służący który go spotkał, otworzył mu drzwi do pokoju Hrabinéj. W ostatnim wytwornie strojnym pokoiku, którego dwa okna zasłonione były firankami na wpół zapuszczonemi, siedziała Julja u stolika i pisała cóś szybko. Twarz jéj wychudła nosząca ślady cierpienia, czerwieniła się w téj chwili dwóma rumieńcami mocnemi, które jakby wykrojone leżały na bladém licu. Ubrana była we włosy tylko gładko uczesane, czarną suknię i szal czarny. Oczy jéj ożywione były blaskiem niezwykłym, ręce drżące; nim doszedł Staś, posłyszał kilka razy powtórzone kaszlanie. Wyjrzała przezedrzwi.
— A to ty! zawołała. Jakżem ci wdzięczna żeś przyjechał! Lecz cóż ci się stało, żeś nie widząc się ze mną, nie czekając na mnie, uciekł z Dubna?
— August, zabełkotał nieśmiało Staś. August chciał — musiał, wymagał —
— Trzeba było napisać choć słówko, mniéj bym się gryzła i niepokoiła.
— Wyjeżdżaliśmy tak nagle —
— I dziś dopiéro przyjechaliście do domu?
— Wstępowaliśmy po drodze i to nam czas zabrało.
— Dobrześ zrobił żeś przyjechał, spodziéwam się właśnie gości, Pułkownikowej, Alfreda. Oni także wyjechali z Dubna.
— Razem? spytał Staś.
— Więc niewiész o niczém? spytała Hrabina, Alfred rozkochany zapamiętale, a raczéj rozkochanego udaje — Pułkownikowa rozmyśliwszy się przyjęła jego miłość i —
— Zapewne ślub na Ś. Józef?
— Lepiéj, bo w ostatni Wtorek — I Hrabina westchnęła. Daj Boże jéj szczęście! Ale wątpię o niém jak o swojém! Znam Alfreda —
— Pułkownikowa namyśléć się musiała.
— W jéj wieku, w naszym wieku, poprawiła się, Pułkownikowa, chwyta się co wpadnie pod rękę! Tak się lękamy, aby nas potém nie opuścili wszyscy, aby nam nikt nie został! Długo ona czekała, rozmyślała, wybierała — Cóż chcesz? w oczach świata, to partja stósowna, dobra — człowiek młody; dobrze wychowany i urodzony, na oko, bogaty. Pułkownikowa zaś tylko bogata, bo nawet nie młoda.
Musiała pójść za niego dodała z westchnieniem — Alfredowi się udało — sans sela il etait ruiné. Ale tyś znowu smutny Stasiu. —
— Jestem jak zawsze —
— Jak teraz, bo nie jak dawniéj — dodała Hrabina — kontrakta cię zepsuły.
— A twoje zdrowie dziś? spytał Staś chcąc odwrócić rozmowę —
— Moje zdrowie — jak zawsze, z przyciskiem odpowiedziała Julja. Dusza moja dręczy ciało, ciągła niespokojność mnie niszczy. Jestem jak skąpiec co z wlepioném okiem wisi nad skarbem swoim, bojąc się żeby mu go kto nie wydarł — umiéram ze szczęścia, lękając się jego utraty. Napróżno po widzeniu się z tobą, chciałam sobie wmówić spokojność — Napróżno! Serce mi biło jak wprzódy — Myśl dręcząca, on cię musi porzucić, krąży jak jastrząb nademną —
— Więc, rzekł Stanisław — lepiéj by było dla ciebie, aby ten jastrząb spadł raz i wszystko się skończyło.
Hrabina się porwała z siedzenia nagle, otwarła oczy, otwarła usta, ale niewydała głosu.
— Tyś żartował! wymówiła po chwili —
— Jabym cię chciał uspokoić — rzekł Staś zmięszany — jam to powiedział bez myśli — ja
— O! jakżeś mnie nastraszył, padając na krzesło znowu wymówiła drżącym głosem Julja — Jam myślała, że mi już masz powiedziéć to straszne — Bądź zdrowa!
Służący wszedł oznajmując gości.
— Idź do salonu, szybko wymówiła Hrabina, ja będę zaraz — przyjdę —
W salonie jeszcze nikogo niebyło, Staś wziął xiążkę ze stolika i udawał że czyta; otwarły się drzwi i Pułkownikowa weszła z Alfredem. Ujrzawszy Stasia zarumieniła się mocno, Alfred szydersko go powitał.
— Jak się ma Hrabina? spytała Pułkownikowa.
— Lepiéj, rzekł Staś, sądzę że lepiéj.
Usiedli, długa chwila przykrego milczenia, weszła Julja, teraz przy większém świetle, Staś mógł dostrzédz lepiéj jeszcze zmiany jéj twarzy — Policzki wpadłe, oczy zbyt iskrzące się, rumieniec nienaturalny, jakaś gorączkowa żywość ruchów i mowy, świadczyły że ją trawiła wewnątrz ukryta choroba.
Zimne były przywitania, zimna rozmowa, Staś pospolicie żywy i mowny, teraz się tylko pół słówkami mięszał do niéj, nie mogąc na sobie wymódz wesołości choćby udanéj. Pułkownikowa ambarassowana była nieustannemi grzecznościami Alfreda, przycinkami Julij; Julja mściła się z lekka na niéj, za odebranie choć już wcale niepotrzebnego kochanka. Rozmowa cała była w zimném szyderstwie, dowcipowaniu, ucinkach.
Staś wziął za kapelusz, chciał odjechać.
— Zostań pan jeszcze! poprosiła Julja z błagającém wejrzeniem.
Posłuszny położył kapelusz i usiadł w milczeniu. Ledwie się to stało, wszedł służący z listem w ręku i oddał go Julij. Staś zapłomienił się, pobladł, struchlał, poznał swój list w ręku Hrabinéj. Nie czas już było się cofać i niemógł uciekać. Chciałby o sto mil być z tamtąd; bo Julja poznawszy charakter, szybko rozłamała pieczątkę i zaiskrzone oczy wpoiła w to nieszczęsne pismo.
Nagle pobladła, pochyliła się, spójrzała na Stasia, krzyknęła i upadła.
Pułkownikowa, Alfred, Staś, rzucili się ratować, zawołano o wodę, ocet, podniesiono omdlałą, która ciągle w ściśnioném ręku, trzymała list zmięty.
— Co to jest za list, co za nieszczęsny list? spytała Pułkownikowa.
Alfred poznał charakter, ale potrzebaż było patrzéć na list? spójrzawszy na nieszczęsnego Stanisława, bladego, pomięszanego, niewiedzącego co zrobić z sobą i wyraźnie dającego poznać udział jaki miał w tém, strapioną twarzą, oczyma łzawemi.
Nareście ocuciła się Julja, spójrzała do koła, zobaczyła Pułkownikowę, potém Alfreda, przypomniała sobie wszystko i tyle miała siły, że powstała prawie uśmiéchnięta.
— Co ci się stało Hrabino?
— To ten list — odpowiedziała — interess — I schowała prędko papiér za suknią.
Może zechcesz się położyć, my jedziemy odezwała się Pułkownikowa. Potrzeba ci spokojności — każesz posłać po Doktora —
— To nic to nic! odpowiedziała, spójrzała na Stasia, a ujrzawszy go bladym, chwiejącym, jak winowajcę przed sędzią, dodała — To przejdzie — byłam osłabiona, ta wiadomość tak mnie poruszyła. Pozwólcie mi tylko — wyjdę na chwilę.
Po wyjściu Hrabinéj, milczenie panowało głębokie, Staś usiadł i podparł się na ręku, Alfred przechadzał się po salonie, Pułkownikowa szepnęła mu cóś do ucha i wyszła. W chwilkę potém i on się wysunął, powóz zaturkotał — odjechali. Staś usłyszawszy to, wziął także kapelusz i niespokojny biegł ku drzwiom, ale w téj chwili, weszła Hrabina — i niespokojna dała mu znak ręką aby się zatrzymał. Stanął. —
Po cichu, spokojnie, powolnie, odezwała się do niego.
— Widzisz że mnie nie zawiodły przeczucia — Na próżno chciałeś udawać i kłamać — Serce mi powiedziało, przeczucie ostrzegło. O! ja się tego spodziewałam, to mnie musiało spotkać — Ja ci wszystko przebaczam, tyś nie winien, jam winna, trzeba cię było odepchnąć, trzeba ci było nie wierzyć; nie powinnam była tyle razy zawiedziona, próbować raz jeszcze — Ja ci przebaczam.
I powiedziawszy te słowa, zsunęła się na kanapie, łzy się dobyły z oczu, zaczęła płakać. Staś zbliżył się do niéj, chciał cóś mówić, on ciérpiał okropnie, niewymównie; wolałby był umrzéć, aby nie widziéć jéj, aby nie słyszéć co mówiła, nie czuć co czuł. —
— Nie wymawiaj się, rzekła mu ze łzami, cóż mi powiész czegobym sobie niepowiedziała, czegobym się nie domyśliła. Tyś nic niewinien! jam winna! Tak być musiało. Bóg mnie ukarał za całe życie, jedną chwilą.
Znowu Staś chciał uciéc i rzucił się do drzwi —
— Jeszcze chwilę na Boga — zostań —! jeszcze chwilę! zawołała Julja — To ostatnia! nie zobaczysz już mnie więcéj, widziéć nie zechcesz — Daruj mi godzinę, na pamięć dawnéj miłości, jeśli to imie dać można twemu przywiązaniu — kochałeś kobiétę nie Julją, ona myślała że ją tylko, ona się oszukała, choć sto razy serce szeptało — niewierzyć!
Stanisław pozostał jeszcze pod razami jéj słów, jak pod gradem kul stojąc — Ona płakała i mówiła ciągle —
— Ja cię nie obwiniam, tak być musiało. Kiedyś odjéżdżał, wiedziałam że mi nie wrócisz wiernym, kiedyś powrócił, przeczułam że tylko litość przywiozłeś dla mnie. Posłuchaj mnie, Stasiu — Ja jestem chora, czuję śmierć przed sobą, ona przyjdzie i przyjdzie prędko, nie będziesz na mnie patrzał długo. Zapomnijmy o tém co było i co nigdy nie wróci — nigdy nie wróci —
Powtórzyła te słowa płacząc i zakrywając oczy.
— Wszystko zerwane, niech zostanie przyjaźń jeszcze, niech ci zostanie przychylność, nie wiń mnie za tych kilka chwil wyrwanych z twojego życia z których uplotłam sobie, prędko zwiędły wianek — Daruj mi żem cię kochała — i zostaw mi twoją przychylność — nie opuszczaj mnie zupełnie, na zawsze. Niech ja widzę ciebie, niech nie myślę że się rozstaję na wieki — Nie widziéć cię nigdy! Ja tego pojąć niepotrafię — Zostaw biednéj kobiécie nadzieję, bez któréj życia nie wytrzyma, zrób ofiarę —
I to mówiąc odkryła twarz, zaczerwienione od łez oczy, usta drżące, rozpuszczone czarne włosy — i powtórzyła błagając —
— Stasiu nie opuszczaj biédnéj, bardzo biédnéj, Julij! Tyś wolny, ja niémam prawa do ciebie, ja cię proszę, ja cię błagam, ja się modlę do ciebie, zrób to dla mnie, nie porzucaj mnie zupełnie.
— Juljo! zawołał Staś — to cię będzie dręczyć więcéj, to dla nas obojga. —
— Ty niewiész przerwała Hrabina, jak ja ciebie kochałam, jak kochanka i jak dziecko moje! Niewidziéć ciebie, niepotrafię, żyć z myślą że cię nie zobaczę — nieumiem. Będę się patrzéć na ciebie, będę się cieszyć twoją miłością i szczęściem, znajdę na to siły i odwagę, bo życzę ci szczęścia tylko! Niczém ci nie wspomnę przeszłości, nie uczynię ci wymówki, nie powiém słowa — tylko mnie nie opuszczaj tylko mi powiédz, że jutro, zawsze — będę cię widziała jak dawniéj, że mną nie wzgardzisz!
Widzisz, dodała, jak wielka być musiała miłość moja, gdy się tak poniżam przed tobą, gdy duma nawet nie przemogła jéj, duma obrażonéj kobiéty, kochanki. Wszak nieodmówisz mi tego!
— Juljo! ja sam pragnę i żądam tego — Ale dozwól zastygnąć ranie twojéj i mojéj — Myślisz że i ja nie ciérpię, że i mnie to nie boli? Codzienném widzeniem się, rozdrażniać będziem niezgojoną bliznę.
— Czekać! czekać! zawołała Julja — Ja nie mogę czekać! ja niémam chwili do stracenia, godziny moje policzone, każde silne wstrząśnienie przybliża mnie do końca. Nim ta rana zastygnie, i ja ostygnę —
Spuściła głowę, zamilkła.
— Juljo — co za myśl dziwna —
W moim wieku miłość jest śmiertelną chorobą, dodała — w twoim tylko z niéj nie umiérają — I na cóż mi życie — na nowe zawody? Życie, to wspomnienie przeszłości, a moja tak czarna — O! słusznie Bóg ukarał — wielem winna. Byłam płocha, szukałam zbyt zapalczywie szczęścia, którego niéma na ziemi, goniłam za niém, aż w przepaść upadłam. Trzeba było od młodości usiąść i płakać nad sobą, a nie targać kajdan swoich, trzeba było powiedziéć sobie — obejdę się bez tego czego mi Bóg dać niechciał. Trzeba mi było ukochać dziécię, co mnie nie zna, którego ja nie znam prawie —
— Juljo, ty się okropnie dręczysz! rzekł Staś, uspokój się, spocznij —
— Jam spokojna! odpowiedziała, teraz spokojna i lepiéj mi nawet podobno z pewnością nieszczęścia, niż w oczekiwaniu jego. Ale ty mnie nie porzucisz, nie opuścisz? nie zapomnisz? Nie przestaniesz być przyjacielem dla mnie i choć przez litość spójrzysz czasem na biédną Julją — Nieprawdaż —?
Nie będziemy malować reszty téj sceny, która trwała godzinę prawie, Julja znużona, dozwoliła nareście odjechać Stasiowi, wymógłszy na nim przyrzeczenie uroczyste, że powróci. Wieczorem, coraz gorzéj się miéć zaczęła, zwiększyła, się gorączka, ból głowy i kaszel. Posłano po najbliższego doktora.
Szczęściem nie był to znajomy nam Niemiec, ale uczony lekarz, który summiennie przywykł był traktować swych chorych i najlżejszą słabość, jak był winien, uważał za ważną. Wielu jest bowiem, co czekają z leczeniem, odmawiając rady, aż słabość przybierze charakter niebezpieczny, aż się stanie grożącą. Tacy lekarze pospolicie, trafnie kurują choroby gwałtowne, zapalne, a nieumieją, ani im zapobiédz, ani z chronicznemi dać rady. Pan Wyrwicz, był to człowiek lat trzydziestu kilku, silnie organizowanéj głowy, wielkiéj nauki, wybornego instynktu, z praktyką i trafnością. Nad każdą rzeczą, nad najlżejszym symptomatem zastanawiał się pilnie, wybadywał chorego troskliwie, nie śpieszył z receptą, zaledwie dotknąwszy pulsu, nieznając przeszłości chorego, jego dawnych chorób, używanych lékarstw, cierpień cząstkowych, smaków i t. p. Często całe miesiące trawił jedynie na badaniu, na rozpatrywaniu słabości, na determinowaniu jéj i ciężko się decydując, działając powolnie i nadto powolnie może, ale umiejętnie i trafnie. Wymawiano mu flegmatyczność jego, zbytnią rozwagę, ale nic go z tego charakteru wywiéść nie mogło, a raczéj z przekonania o potrzebie głębokiéj rozwagi, dokładnego poznania choroby. Za nic jak drudzy nie ważył się próbować lékarstwy i macać choroby, ale za to gdy jéj był pewny działał przeciw niéj z determinacją, odważnie, szybko nawet. Jeśli chory doczekał się determinacij jego i lekarstwa, niechybnie wyzdrowiał —
Pan Wyrwicz przybył i znalazł Hrabinę mocno słabą, rozpytał się jéj saméj i ludzi o symptomata dawniéjsze, pokiwał głową, podrapał się po łysinie, przepisał cóś chłodzącego i zaleciwszy spoczynek, dietę, przyrzekł wrócić nazajutrz. Nazajutrz toż samo prawie i znowu żadnego lekarstwa, tylko cóś zmniejszającego gorączkę, chłodzącego — nic więcéj. Julja tym czasem miała się coraz gorzéj i traciła siły widocznie — nieruchoma całe dnie, leżała na kanapie, oczy zwrócone w jeden punkt, jak myśl jéj duszy, ręką podparta, piersi wklęsłe, zgarbiona, włosy rozpuszczone. Do sług nic nie mówiła, mało do odwiédzających ją przyjaciół, żadnego zajęcia nie żądała, dobrowolnie topiła się w swoim smutku, i nie próbowała nawet wyrwać się z niego, nie pomyślała, że może być lepiéj, inaczéj. Nazajutrz po odebraniu listu, cały dzień wypytywała, czy pan Stanisław nie przyjechał, ale go nie było. Któś tajemnie posłał do niego, wyjechał z Augustem do Prezesowéj, nie mówiono o tém Julij, ona się musiała domyślać, bo nazajutrz jeszcze raz spytała o niego, a potém nie wspomniała o nim więcéj, tylko ile razy drzwi się otwiérały, ile razy męzkie posłyszała kroki, chód niezwyczajny, zaturkotanie powozu, twarz jéj się rumieniła, machinalnie poprawiała włosy i patrzała na drzwi i wszedł kto inny, spuszczała głowę smutnie — I za godzinę, toż samo znowu.
Tak dni kilka upłynęły, a pan konsyljarz zaledwie się na lekarstwo odważył, niebył jednak pewien jego skutku i swojéj rady, bo wezwał Konsyljum.
Zjechali się na nie wszyscy medycy okoliczni, po większéj części ludzie każdy innéj metody, innego charakteru; usiłujący przez próżność wynaleść coraz inny charakter w chorobie, inaczej ją zadeterminować.
Pan Mullendorf, uczony medyk, co składał recepty najmniéj z pięćdziesięciu medykamentów i głęboko myślącego człowieka grał rolę; dawnéj powagi człowiek a w rzeczy wielki szarlatan, piérwszy się stawił na wezwanie P. Wyrwicza. Bez wahania wszystko przepisane zganił, antiflogistyczne środki za zgubne uznał, chorobę inaczéj zadeterminował i wzmacniać przykazał. Zaledwie rzuciwszy okiem na chorą, wziął się zaraz do rozprawy o polityce i nowinach gazeciarskich i resztę dnia perorując przepędził.
Drugi pan Brzozowicki, radził pacientce zimną wodę, gdyż serce jego było za Priesnitzem i odkąd widział Greffenberg, niepojmował, żeby inaczéj jak zimną wodą, na jakąkolwiek bądź słabość leczyć można — Zimną wodę pić, w zimnéj wodzie się kąpać, zimną wodą się okładać, lodem ociérać, żyć w zimnéj wodzie.
— Ale zważ WPan słabość, mówił Wyrwicz — zważ casus.
Casus gorączka — casus zapalenie, zimna woda i nic nad zimną wodę. A gdy ona nie uleczy, nic nie uleczy. Będąc w Greffenbergu — Tak zawsze kończył opowiadaniem o Greffenbergu — i cudownych Priesnitza kuracjach.
Trzeci Nejmanowski, którego nazwisko pokazywało pochodzenie od wybranego ludu Bożego, z allopaty przeszedłszy na homeopatę, oczéwiście sprzeciwiał się wszystkim utrzymując że takiemi dozami dawane lekarstwa, na łono Abrahama wyprawić koniecznie muszą. Zalecał apteczkę, którą nosił w kieszeni i obstawał za użyciem swoich pigułek z pod niewiém jakiego numeru.
— Niech co chcą gadają allopaci, mówił, moja medycyna najlepsza, niewykuruję to nie zabiję przynajmniéj. Z dwojga jedno, albo niéma skutku, albo zupełny skutek, a złego skutku być nie może —
Czwarty pan Sellier francuz, zalecał magnetyzm i upewniał że Hrabina, ma usposobienie do snu magnetycznego — Ofiarował się sam za magnetyzera, wstrzymywało go tylko że o pozwolenie magnetyzowania daleko bardzo prosić było potrzeba.
— O co panom chodzi, sama sobie przepisze lekarstwo. Z resztą Sellier z francuzką grzecznością, godził się z panem Wyrwiczem i po magnetyzmie, albo w braku jego, najlepszą znajdował kuracją, jak była poczęta i prowadzona.
Młody pan Brodnicki, medyk z wileńskiego uniwersytetu dla ciekawości z panem Sellier przybyły, radził zastósować jakąś nową metodę i na Hrabinie uczynić próbkę. Napróżno mu przedstawiano żeby to wcale nie była próba in anima vili, on przy swojém obstawał utrzymując że okoliczność była jedyna.
Gdy się dość nagadali, a najwięcéj o rzeczach obojętnych, jedni o tabace Albance, drudzy o polityce, trzeci o magnetyzmie, czwarty o homeopatij, raczyli przystać wszyscy z małemi restrykcjami na sposób pojęcia choroby i kuracij przez Doktora Wyrwicza. Każdy mówił, po mojéj radzie, ta najlepsza, a ponieważ moja nieda się uskutecznić, a zatém — —
I tak rozjechali się. A Hrabina — miała się ciągle jednakowo, gorączka wszelkiemi tamowana i gaszona środkami, nie ustawała, ku wieczorowi codzień stawała się wyraźniéjszą, kaszel się powiększał, krew pokazywała — Doktór Wyrwicz milczał uparcie i co dzień bardziéj marszczył czoło.
Stan moralny Julij nic się także niezmieniał, wpadała tylko powoli z cierpienia ostrego, bolesnego, w cierpienie głębsze, silniéjsze, ale ciągle trwające, pokryte osłupieniem jakiémś, odrętwieniem. Łza już się nie pokazała na oczach, ciągle suchych i niezmiernie błyszczących. —
Po tygodniu spytała po cichu, o córkę jakby niewiedziała, że codzień rano i wieczorem ją odwiédzała. Kazała ją przywiéść do siebie, spójrzała na dziécię stojące przed nią zimne, niespokojne, niewiedzące co począć z sobą, spójrzała i spuściła głowę.
— Nie! rzekła w sobie, już zapóźno — Nie byłam jéj matką, nie będę z niéj miała córki. I téj mi pociechy braknie!
Zagadała do Miss Fanny słów kilka i pożegnała ją, mówiąc że się położy.
Odeszły, nie położyła się jednak i siedziała jak wprzódy, oczy wlepione nieruchomie w ścianę, ręce złożone i zaciśnięte konwulsyjnie.
Płynęły tygodnie, a stan Hrabinéj nic się nie odmieniał tylko coraz więcéj słabła i słabła i oddech stawał się ciężki, oczy wpadały, policzki chudły — Już z ciężkością przechadzała się po pokoju i często oprzéć się o co musiała, aby nie upaść. Nie skarżyła się jednak i zdawało się jéj nawet, że się miała lepiéj. Nazajutrz mówiła że jest gorzéj, że czuje śmierć przed sobą, a często tegoż dnia powtarzała znowu — Jestem lepiéj — Naprzemian to się lękała śmierci, to patrzała na nią spokojném okiem. Niekiedy żądała jakichś dziwnych lékarstw i zdawało się jéj, że używszy ich przyjdzie do zdrowia. Nareście zaczęła się modlić i dnie całe pędziła nad xiążką w modlitwie. Nie przywykła do tego rodzaju pociechy, nie uczuła zbawiennych jéj skutków od razu, myśl jéj była gdzieindziéj, a gdzieindziéj oczy: powoli jednak pociągniona kilką wyrazy, jakąś prośbą co się odbiła w duszy, zaczęła się modlić z większym zapałem, z ufnością —
— Czemuż wprzódy nie byłam nabożną, mówiła sobie — ilem się to pociechy pozbawiła, odpychając religją i nie licząc jéj za nic. Ona by mnie była wstrzymała od wiele złego i nauczyła ciérpieć nie buntując się przeciw woli Bożéj i obowiązkom. Ale się stało! życie drugi raz nie wróci — I gdyby wróciło —
Julja poczuła, że taką jaką była, jaką ją wychowano, jak świat ją otoczył, przykłady — nie mogłaby być inną, myślą uniewinniała się — A jednak dodała, i na tym świecie, są lepsze odemnie.
Jednego wieczora, pogodnego zimowego wieczora, kiedy się gwiazdy iskrzyły na błękicie i xiężyc wszedł na niebo, Julja odsłoniła firankę okna i patrzyła w oddalenie. Niewiém czemu wszyscy co czują śmierć, a świat kochali, zawsze go żegnają łzawym wzrokiem, w ostatnich chwilach nie mogąc się oderwać od jego widoku? Nie lepiéj żeby nań nie patrzéć i o nim zapomniéć. Z jéj okna daleko, bardzo daleko, widać było między czarnemi skeletami drzew obnażonych, mały domek Augusta. W téj chwili swiécił on wszystkiemi oknami, znać w nim byli goście, zabawa.
Smutne to wrażenie zrobiło na Julij —
— Tam jest Staś, powiedziała sobie — a ja go niewidzę — Niechciał przybyć do mnie, niémiał nawet litości. Tak kochał tak mi serce rozdarł okrutnie, tak nagle, tak nieprzygotowaną opuścił, porzucił. O! gdyby on wiedział, co ja ciérpię —!
Drzwi się otworzyły, powolnym krokiem sapiąc wtoczył się — Hrabia. Nie jego to spodziéwała się Julja i nie na jego spotkanie uderzyło jéj serce. Spójrzała i powitała go
— A to ty!
— Jakże się tam masz Julciu. Bo mnie nastraszyli w Dubnie i porzuciłem obiad u Pułkownika, sądząc żeś ty bardzo chora —
— O! mogłeś go jeść spokojnie — z bolesnym uśmiéchem, odpowiedziała Julja, nie jestem tak bardzo chora — Wprawdzie to mnie zmęczyło, sił mi braknie, ale nic mię nieboli.
Hrabia usiadł i wpatrywał się w żonę, po chwili nadął usta jak miał zwyczaj robić, gdy był z czego niekontent i spytał.
— A był tu Wyrwicz?
— Co dzień bywa —
— No! i cóż mówi?
— Nic nie mówi.
— Ale kiedyż będziesz zdrowa, czy co?
— On nie wié i to Bóg jeden podobno wié tylko.
— A od czegóż on Doktór?
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Bo pokazuje się że mnie niepotrzebnie nastraszyli, dodał Hrabia i zerwałem się z tego obiadu.
— A tak ci go szkoda! złośliwie dodała Julja zwracając się do okna z pogardą.
— A! zapewne że szkoda. Un magnifique diner — Słyszałem o cudach, jakie na nim być mają. — Ale wracając do ciebie — Vous ne vous sentez pas plus mal?
Soyez tranquille — niéma o czém mówić — Hrabina znów odwróciła się do okna.
— Odwiédzał cię kto z sąsiedztwa?
— Prawie nikt.
— Był pan Stanisław?
— Raz tylko. Hrabina westchnęła.
— Ale musi być w domu —
— Niewiém.
— Trzeba by się posłać dowiedziéć.
Hrabia zadzwonił i wysłał umyślnego.
— Może się dodał obrazili żem im nie oddał ani razu wizyty. Ta ślachta to taka obrażliwa!
— O! uśmiéchnęła się Julja — bądź o to spokojny.
— I powiadają że kuchnię ma August dobrą, mógłbym jutro pojechać na obiad. Znowu milczenie, jak między ludźmi co niepotrafią utrzymać rozmowy, bo między niemi niéma nic wspólnego żadnéj myśli, żadnego upodobania.
Et Rose? spytał Hrabia po chwili.
— Zdrowa. —
Figurez vous ma chère, mówił daléj — wszakem się ograł u Pułkownika?
— To jak zawsze —
— Byłem nawet wygrany i grubo wygrany, ale un demon m’a inspiré, ryskowałem i ja co gram z takim taktem.
Przerwał nagle.
— A jedliście kollaciją?
— Niewiém, ja nic nie jem —
— To źle —
— Niechce mi się jeść nigdy —
— To bardzo źle — Ale ja muszę sobie cóś kazać zrobić. Bon soir.
Nazajutrz rano przyjechał Wyrwicz. Nim jeszcze doszedł do pokoju Julij, Hrabia złapał go na drodze.
— Hę, cóż, Doktorze, spytał żywo — ona źle?
— Nie dobrze odpowiedział Doktór.
— Ale mów mi WPan otwarcie — jest czy niéma niebezpieczeństwa?
Doktór zażył tabaki — Mam powiédzieć otwarcie —
— Otwarcie, bo widzisz WPan to mi potrzeba wiedziéć, wszyscyśmy śmiertelni — wreście, wreście uważasz pan — interessa — Ja muszę wiedziéć.
— Hrabina ma się bardzo źle — rzekł Doktór.
— I może nagle skończyć? spytał tak zimno tak obojętnie Hrabia, że Wyrwicz aż się cofnął i spójrzał mu w oczy, niemogąc pojąć tego —
— Niemożna przewidziéć, ale wedle wszelkiego podobieństwa —
— Kiedyż? spytał Hrabia —
— Kilka miesięcy — Życzyłbym jechać do wód, właśnie wiosna nadchodzi —
— Kilka miesięcy!!! powtórzył Hrabia. Hm! no to jest czas na wszystko! Ale pewnie kilka miesięcy —
— Zdaje się, zdaje — niemożna przewidziéć — Chyba by nagłe jakie wstrząśnienie, jaka odmiana, cóś niespodziéwanego —
— No! ale jest nadzieja wyzdrowienia?
— Bardzo mała —
— Jednakże być by to mogło?
— Prawie cudem.
Hrabia skłonił się i odszedł do swojego pokoju.
Nieznajomy jakiś, czarno ubrany mężczyzna pisał cóś na stoliku.
— A co panie Chyłkiewicz, gotowo? formalnie?
— Zaraz JW. Grafie, w ten moment.
— Po rusku?
— Po rusku, i po polsku, bo JW. Grafini nie umié po rusku?
— Oczéwiście że nie umié — Ale to biéda mój panie Chyłkiewicz, że ja niewiém jak to mojéj żonie podać — Jakoś — niewypada — a tu mówi Doktór, że jeszcze kilka miesięcy, może by to odłożyć —
— Jak wola JW. Grafa, ja tylko ośmielam się przedstawić, że broń Boże czego — to i administracja niechybna, wedle nowych praw.
— A to by było szkaradne — A jak tam WPan urządziłeś to? Dożywocie na całym majątku, zapis pięciukroćstotysięcy i co więcéj —?
— Nic więcéj —?
— Już kiedy robić to robić, mój panie Chyłkiewicz, a nie możnaby tam co dodać jeszcze —
— Chyba zapis całego majątku?
— Toby dobre było, ale ona tego nie zrobi, daj pokój — Enfin c’est assez.
Chyłkiewicz podał akt Hrabiemu.
— Gdzież to podpisać? spytał —
— O tu.
— A! rozumiem. I schował do kieszeni.
Pożegnawszy pana Chyłkiewicza poszedł do Julij, ale pomimo swojéj odwagi, nie ośmielił się dać jéj aktu przygotowanego do podpisu, tylko coś napomknął o potrzebie uregulowania interessów.
Hrabina domyśliła się wszystkiego i bystro rzuciła na niego okiem.
— Jestemże już tak bliską śmierci! spytała zimno —
Fi donc! któż to mówi! zawołał Hrabia ale — vous savez, un peu d’ordre — to nigdy nie wadzi —
— Nie lękaj się Edwardzie, znajdziesz po mnie wszystko w porządku, o niczém i o nikim nie zapomniałan —
— Zrobiłaś testament, już? Zawołał Hrabia —
Julja zaledwie mogła odpowiedziéć, tak ją w piersiach ścisnęło.
— Dowiész się o tém Edwardzie, gdy czas będzie — laissez moi tranquille
— Bo ja, bo ja, ci miałem podać mały projekcik — rzekł cicho —
— Dziękuję ci — mam swoję myśl i tę przyprowadzę do skutku —
Hrabia niepotrafił już nic więcéj powiedziéć, zwrócił rozmowę na co innego, przymilał się żonie, opowiadał jéj o wszystkich zjedzonych obiadach i o wszystkich ładnych paniach, które widział w Dubnie.
— Ale kto ładny, to ta panna, jak że się to nazywa! Ça, siostrzenica Prezesowéj —
— Natalja —
C’est ça. A! wiész zapewne, że się Staś w niéj kocha?
— To w niéj zawołała żywiéj Hrabina.
— W niéj. Ale ładna, jak aniół, a śmiała jak huzar. O! już co ta, elle menera joliment son mari.
Julja westchnęła znowu i patrzała w okno —
— Odebrałeś odpowiedź — od — — Augusta?
— Jeszcze wczoraj — Niéma ich w domu.
— Gdziesz są? —
Dieu sait, il courent le monde.
— I kiedy wyjechali —?
— Niewiém — Ale pewnie na wyborach będą — A i mnie wypadnie pojechać!
— Cóż ty tam będziesz robił?
— Zabawna rzecz! A obiady!
C’est vrai — zapomniałam.
Hrabina pomyślała w duchu —
— I znim to przeżyć musiałam tyle lat życia, zmarnować tyle chwil najpiękniéjszych! O! Bóg mi przebaczy choć część moich win — bo mogłażem go kochać, mogłażem go odmienić? Myślał że kiedy o mnie, o domu, o dziécku? kochał że co kiedy? — Silniéjszéj, cnotliwszéj trzeba było kobiéty, żeby wytrzymała w takiém pożyciu i nie wyciągała rąk ku obcym, nie poprosiła ich o to uczucie tak upragnione, którego za nic nie mógł jéj dać, ten co je obowiązany był podzielać — Ja musiałam upaść, a Bóg mi może przebaczy — Jemu innéj potrzeba było kobiéty — mnie innego męża. Stało się i życie nie wróci — nie wróci —! I nic nie wróci — dodała — wszystko minęło, mignęło i znikło — Smutne życie —! smutna śmierć — Sama jedna, zawsze sama! nawet teraz!!
Łzy popłynęły jéj z oczów, schyliła się na chustkę i płakała —






ROZDZIAŁ IV.
DOM PANI PREZESOWÉJ. WYBORY.



W piérwszych chwilach po rozstaniu z Julją Staś był niezmiernie wzruszony, wrócił do domu w rozpaczy prawie, zrywał się jechać do niéj, płakał, przeklinał swój wyjazd do Kijowa, postanawiał sobie odwiédzać Julją jak najczęściéj, oddać jéj przyjaźnią, za to przywiązanie tak silne a tak nieszczęśliwe. Ale August co chciał go od niéj oderwać, nie uląkł się tego piérwszego wybuchu, tych przysiąg i postanowień. Takim jest człowiek, im silniéj co uczuje, im mocniéj się poruszy w piérwszéj chwili, tém łatwiéj wyczerpie z siebie wszelkie uczucie, tém prędzéj potém ostygnie. August to wiedział i przewidział, że Staś przechorowawszy młodą gorączkę uczucia; wytłómaczy się sam przed sobą, zapomni o Julij.
Gdy Stanisław mówił mu, że chce jak dawniéj bywać u Hrabiostwa, odpowiedział mu nie drażniąc go.
— Zapewne, bardzo dobrze, bywaj jeśli zechcesz, ale teraz zostaw jéj czas do przebycia piérwszego smutku, oswojenia się z nowém położeniem, nie przypominaj jéj sobą, lepszych i szczęśliwszych chwil. Potém będziesz bywał.
Wiedział August, że potém Staś sam być nie zechce. Tak się stało.
Nazajutrz po scenie z Julją wyjechali razem do Prezesostwa, Stanisław zobaczył Natalją i o wszystkiém zapomniał. Tylko piérwsze wéjrzenie na kobiétę, dla któréj zniósł tyle i tak ciężką uczynił ofiarę, było dla niego wpół przykre, miał jéj prawie za złe, że go do tego zmusiła; ale wprędce żywa Natalij rozmowa, spójrzenie pełne wdzięczności i obietnic na przyszłość, wygnało smutne myśli z głowy. Natalja nie wiedziała ani jakiéj natury były związki Stasia z Julją; ani że tak wiele kosztowała biédną, utrata ostatniego kochanka. Ona wyobrażała sobie płochą miłość, płochéj kobiéty, którą dziś można pokochać, uzyskać wzajemność zalotnéj, a jutro porzucić; niewiedziała o słabości Julij, o niebezpieczném jéj stanie, nie miała wyobrażenia gwałtowności przywiązania tego i ofiary jaką uczynił dla niéj Stanisław, a dumna była, rada, szczęśliwa, że zwyciężyła, jak każda kobiéta, gdy u nóg swoich ujrzy złożoną ofiarę. — Staś bolał jeszcze nad Julją, ale nie mogąc oswoić się z myślą o jéj ciérpieniach, powoli wytłómaczył sobie że musiała przebyć piérwszą chwilę bolesną, że odzyskała swobodę że wyzdrowiała nawet. — August potwierdzał to, ciągłém wspominaniem o dawnych Hrabinéj związkach, które jak łatwo zawiązywała, tak wesoło rozerwywała nie uciérpiawszy na tém, nie bolejąc nad stratą.
— Wierz mi, mówił, taka kobiéta, niemoże uczuć zbyt silnie, rozstania — tyle razy przebywała już podobne wypadki, oswoiła się z niémi. Jutro dowiémy się zapewne o nowym kochanku! Powróci Alfred, albo się znajdzie kto inny! Możesz być spokojnym!!
Staś pragnął uspokoić się i przyjął pociechę łatwo, bo jéj pożądał, uwierzył wszystkiemu, bo chciał wierzyć.
Z drugiéj strony miłość idealnéj, pięknéj, żywéj, exaltowanéj dziewicy, miłość cale inna, pełna świéżości, harmonij, niesplamiona przeszłości wspomnieniem, żadną zgryzotą, żadną boleścią — uśmiéchała mu się tak mile! Miłość ta miała przed sobą przyszłość jasną, szerokie błonia nadziei, niosła obietnice trwałości, których tak potrzeba w piérwszych chwilach i Staś dla niéj zapominał o wszystkiém. — Tamta, piérwsza, miała w sobie coś smutnego, coś występnego, była straszna i miła; trzeba się jéj było wstydzić, z nią się ukrywać — przed światem trzeba ją było osłaniać, bo świat ją wyśmiéwał; tamta była prawie śmiészna i codzień, każdy, miał prawo uderzyć w nią bolesnym razem szyderstwa — ta stawiła śmiało czoło całemu światu, była czysta, niepokalana i wzbudzała tylko zazdrość u ludzi.
Jeśli miłość dwóch młodych, żywych serc, nawet gdy wyobraźnia skrzydeł jéj nie przypina, gdy exaltacja jéj nie ubiéra we wszystkie tęczy kolory; jest najpiękniéjszém zjawiskiem na ziemi, najwyższą rozkoszą — coż gdy umysł wykształcony, żywe uczucia, uplotą jeszcze wieniec na jéj skronie, gdy ta miłość stanie się poetyczną, uleci w krainy myśli, zawiśnie w sferach wyobraźni! — Miłość Natalij była cudną fantazją; najprozaiczniéjszy człowiek, byłby się jéj dał uwieść i wyexaltować, cóż dopiéro Staś, co lubił młodą myślą, bujać po niebiosach. Miłość to była czysta, bo ją zrodziło więcéj przeglądanie się w duszach, niż zapatrywanie w twarzy. — Kiedy o niéj mówili, to wyśpiéwywali nie wiedząc o tém, całe poemata marzeń — marzeń niemogących się urzeczywistniéć, budowali gmachy z chmur i obłoków i krasili je tęczami — Oni znali świat tylko z téj strony, z któréj im się piękniéj wydawał — zapominali o drugiéj.
Niewiedziała Natalja, że najpiękniéjsza miłość stygnie i powszednieje, że najgorętsze uczucie się przepala, że najognistsza wyobraźnia jest niebezpieczną towarzyszką miłości, któréj rzeczywistość zawsze znajduje niższą od swych marzeń; — niewiedziała, że wieki szczęścia, trwają zwykle dla kochanków kilka tylko miesięcy, a nieśmiertelna miłość, upada u proga rzeczywistego życia. Ona znała tylko życie z xiążki, z poezij, ze swego serca. Jak są ludzie co wszystko brudem, złem zepsuciem tłumaczą, we wszystkiém widzą złe i brud, tak ona wszystko jeszcze sobie tłumaczyła poetyczném, piękném, ślachetném; nawet złe, nawet występek, tylko szałem źle zwróconym, obłąkaniem, nie zimną rachubą — tłumaczyła. — Sto razy pokazali się przed jéj oczyma ludzie, szatańską swą stroną, sto razy słyszała o nich sądy zimne, nieubłaganie srogie — ale nieuwierzyła niczemu, nikomu — myślała, to jakieś obłąkanie, to przypadkowe zjawisko — świat musi być inszy, lepszy, a to są tylko wyjątki.
Miarkujcie jaką miłość wyrodzić mogło, takie pojęcie świata, takie zaufanie w jego ślachetności i piękności, tak uparta wiara we wszystkie dobro, sceptycyzm dla złego — jaką miłość wyrodzić mogło przekonanie że to uczucie, jest jedyną podstawą życia.
A Staś co widział świat inaczéj, znał go trochę lepiéj, co się już otarł o tę jego stronę czarną i smolącą, i z boleścią przyjmował konieczne przekonanie o exystencij téj złéj strony, teraz przy Natalij, słuchając jéj, wcielając się w jéj myśli, tracił wiarę w zło, urojeniem je poczytywał, pamięć o niém tracił. Tak jeszcze był młody!
Kilka dni zabawili w domu Prezesowéj — Dom to był nie pański, i nie ślachecki razem, cóś pośredniego, zmięszanego. Życie w niém miało trochę swobody ślacheckiéj, wiele przyjemności pańskiego. Nie było w nim wytworu, ale smaku wiele, nie było etykiety angielskiéj, prawidłowości nieznośnéj, wysznurowania, ale swoboda przystojna, dobrego tonu. — Sama Prezesowa, wzorowa gospodyni domu, staroświecko gościnna, uprzedzająca myśli i żądania tych, których przyjmowała, starała się ich rozerwać, i zabawić i uprzyjemnić im pobyt u siebie. Literatura składała jedno z najpospolitszych w tym domu zatrudnień i rozrywek, po niéj sztuki; a wiémy że nic tak silnie nie zajmuje, nie odrywa od świata, nie uszczęśliwia, jak życie w świecie myśli i sztuki. Czytanie, muzyka, malarstwo, kształcą człowieka, podnoszą go, czynią obojętnym na małe nędze życia, gdy się wielkim jego staną celem, a zajmując go silnie, ileż mu oszczędzają spójrzeń smętnych na świat, uczuć przykrych — ile passij nieślachetnych zabijają w zarodzie.
Dom Prezesowéj słynął na okolicę pod staroświeckiém imieniem świątyni muz i literatury, przybytku nauk i sztuk — Tém imieniem nazywali go nieprzyjaźni szydercy, co do niego zajéżdżali, aby się śmiać potém z nałogowych rozpraw tamtéjszych mieszkańców, z których nic zrozumiéć niemogli. Ślachta okoliczna przywykła rozprawiać o porze najlepszéj do posiania grochu, o omłocie zboża, o nowych plotkach pozbiéranych w sąsiedztwie, unikała domu Prezesowéj, zowiąc go nudnym. Dla nich w istocie był on nudny i choć gospodynia, jéj syn, goście, domownicy, przez grzeczność usiłowali zabawić przybywających wedle stopnia ich oświaty i smaków, nie bardzo się to im udawało; ziéwali sami i często ziéwających widzieli, gdy sądzili że rozmowa najlepiéj już idzie. Rzadki téż był gość w Mazowie i coby niesympatyzował z usposobieniem jego mieszkańców, gdy kogo konieczna potrzeba z wizytą wyparła, skracał ją jak mógł i za to wdzięczni mu byli — kiedy nudnego natręta pozbyć się było można, pożyczeniem jakiéj xiążki, (po którą często zajéżdżano do Mazowa) użyczano jéj chętnie, z radością, choćby jéj potém nieodzyskać.
Prezesowa czytała wiele, ale bez porządku, systematu i co pod rękę wpadło, jak wiele bardzo kobiét u nas. Miała namiętność czytania i to zaspokajała jak się zaspokaja każdą wielką namiętność, jak można, byle ją zaspokoić. Czytała i najlepsze i najgorsze rzeczy, dziś Pigaulta i Kocka, jutro Michelet’a Tierry, to znowu Balzac’a, Dumas’a a potém Zalewskiego, Grabowskiego — Gdy jéj brakło xiążek co się rzadko trafiało, na ówczas brała Biographie universelle, którą porzuciwszy przed miesiącem na BA — od BA zaczynała, z rezygnacją cudowną.
Skutkiem tego, Prezesowa była co nazywają oczytana; wiedziała wiele, pojmowała wszystko, mało co było jej obcém; miała téż pamięć wielką nazwisk, dat, faktów, która dając jéj pewną wyższość nad wielą innemi, bodaj wykstałceńszemi i wyższych zdolności ludźmi — zrobiła jéj sławę — uczonéj kobiéty. Prezesowa jednak nic głęboko nie brała, niczego specjalnie nie umiała i nad niczém czasu nie miała zastanowić się. Opinje swoje brała gotowe, a piérwsza na jaką wpadła, przyjęta, stawała się wyznaniem wiary nieporuszoném. Z tąd często jéj opinje w jednym przedmiocie, nie godziły się z zdaniami o innym, kłóciły się z sobą widocznie, bo niebyły wypadkiem własnego przekonania, ale rzeczą wyuczoną i przejętą. —
Syn Prezesowéj Adolf, świéżo z Uniwersytetu Berlińskiego przybyły i naturalnie Heglista, liberalista, panteista, socjalista i t. d najlepsze w świecie dziecko, złote serce, głowa otwarta, ale nie orzeł jednakże, lubił literaturę, zajmował się nią i malarstwem. Pieszczone dziecko, dobry był, serdeczny jak wszystkie pieszczone dzieci i jak one roztrzepany, samowolny.
Do domowników należał także niejaki pan Żarnowski, średnich lat człowiek, jeden z piérwszych uczniów, najlepszych głów krzemienieckich, niegdyś poeta sławny na Krzemieniec cały, co wziął dwa złote medale i dawał o sobie olbrzymie nadzieje. — Człowiek ten wzdęty zawczesną dumą, napuszony pochwałami nieśmiertelnego Czackiego, zardzewiał i zmarniał. Wysokie o sobie wyobrażenie, uparte przekonanie o swéj wyższości nad wszystkich, utrzymywały go jeszcze na świecie, na którym nic nie robił, obwinąwszy się w swoje licealne laury i spoczywając na dwóch złotych medalach. Wyszedłszy z liceum rzucił się pan Żarnowski do literatury, będąc pewny że wielki człowiek krzemieniecki, będzie nim dla całego kraju — pisał, wydrukował — rozśmiano się wielkim głosem.
Osłupiał, zaryczał na prześladowanie, na głupstwo ludzkie i pisał jeszcze. Surowe przyjęcie piérwszych płodów, wzbudziło w nim, nie przekonanie o ich mierności, nie chęć wyrobienia w sobie większego talentu, nie zapał nowy; ale dumę olbrzymią, zarozumiałość atletyczną. On w swojéj duszy, miał słuszność przeciw całemu światu, świat niegodzien był jego jenjuszu, literatura nachylała się ku upadkowi widocznemu, skruszył pióro, i umilkł. Ukarał świat za jego niepoznanie się na sobie.
Myślę że pan Żarnowski w początkach musiał się spodziéwać lada moment deputacij od narodu zapraszającéj go na literacki tron, modlącéj się do niego, ażeby dłużéj nie pozbawiał świata, swych płodów — Niestety! zamiast téj deputacij, nadeszły tylko sarkazmy, szyderstwa bez końca. Stał się więc jenjuszem niepojętym, wziął na się suknię czarną, niezrozumianego proroka, wielkiego człowieka na którym się świat niepoznał i usiadł z miłém w sercu uczuciem swojéj wyższości, swojéj nieśmiertelności pogrobowéj. Nigdy bowiem nie przypuścił ażeby świat miał zostać na wieki wieków tak ciemnym, aby się na nim niepoznał. Tym czasem admirował się sam, nasycał się sobą, kochał się w sobie i roił o wielkości przyszłéj. — Literatów zaś, poetów i pisarzy, co zajmowali świat oszalały, którzy mieli miłość u niego, na których słowa drgała dusza ludu, ku którym obrócone były oczy wszystkich, co zdobyli wstępnym bojem jakąś cząsteczkę sławy dodniowéj — nienawidził i wyśmiéwał bez litości.
Pan Żarnowski był klassyk niby, ale z tych to klassyków, co się urodzili na świat ducha, w chwili kiedy klassycyzm zaczynał się przebierać, sądząc że odzyska dawne względy, jak opuszczona kochanka, co się różuje i bieli aby młodéj dziewicy pokochanéj, wyrównać i odwieść serce ku sobie — Był to klassyk z manjerą romantyczną, co przyjmował romantyczność z warunkiem form klasycznych, który tolerował legendy, przyjmował balladę ale nie zaparł się kupidyna, muz i parnasu. Pan Żarnowski przyznawał wielkie piękności Shakespearowi, Dante, niemieckim nowszym poetom etc, ale zawsze nastawał, że byliby jeszcze piękniéjsi, żeby byli się okuli w klassycyzm i nie swawolili. — Z temi przekonaniami, zardzewiawszy, pozostał i nic go z nich wyłamać nie potrafiło. Czytał nowych utworów nie wiele, a te które czytał, zwycięzko nicował rozbiérał skalpelem Laharpowskim i zabijał szyderstwy. —
Pani Prezesowa i wszyscy domowi, uważali go za rodzaj spokojnego warjata, godnego litości. W istocie co może być godniéjszego politowania, nad obłąkanie? Przez litość słuchano czasem jego bajek, satyr, od, a nawet poematów z kommentarzami. Nigdy bowiem nie czytał po prostu jak ludzie czytają, ale zaraz starał się wyświécać, dowodzić wyższość swoją nad poprzedników i współzawodników.
— Zważcie państwo, mówił, użycie tego przymiotnika, jak nowe jak trafne! Ten zwrot nie jest-li uderzający? Albo — Kto inny byłby się wyraził pospolicie tak, ja tu użyłem figury — O ile wiém nikt z dawnych pisarzy nie był tak szczęśliwy, żeby trafił na tę formę nową a prawidłową,
Albo jeszcze — Proszę uważać mój plan. Virgiljusz, Homer, Delille, Legouvé i — zawsze starali się, jak tego mamy dowody — i t. d.
Tak objaśniając swe dzieła pan Żarnowski szczególny miał dar zabawiania niémi, interessowały niezmiernie. Natalja często się dopraszała, aby co czytał, tak ją bawił ten niezrozumiany jenjusz, naiwnie dumny i uparcie wielbiciel siebie.
Prędko postarzał nasz poeta, wytrawiły go własne myśli, własna wielkość jego, wyłysiał, zgarbił się, zęby potracił, ale to wszystko nie ostudziło zapału serca i ognia imaginacij. Kochał się nieustannie, w najmłodszych panienkach i pisał do nich Anakreontyki, w których, jak należało, strzelał kupido w różne strony, różnemi sposoby; występowała Venus, a czasem nawet i Vulkan kulawy, gdy przedmiot miłości był już w posiadaniu męża.
Gdy kto go chwalił, przyjmował pochwałę, jak wypłatę długu, z tym uśmiéchem lekceważenia, co się mówić zdaje. —
— Nie takich pochwał godzien jestem! Świat mi winien był ołtarze! niedbam o to! Jednakże przywiązywał się do wielbicieli swoich, brał ich w swoją opiekę, zwierzał się im nowych myśli i zmuszał do słuchania wiérszy. Zresztą pan Żarnowski był najpoczciwszym w świecie człowiekiem, prawego charakteru, ślachetnych uczuć, przyjacielski, serdeczny — póki nie stąpił na literaturę; bo na ówczas żółcią zapływało mu serce i stawał się tylko, jenjuszem niepoznanym, a zatém wcale nie wesołą w towarzystwie postacią.
Towarzystwo literackie Prezesowéj składało się jeszcze z panny Olbrzymskiéj czułego poety w niebieskich okularach, tłómaczącéj nieustannie Byrona, Moora, Schillera i Bóg wié kogo, a tłumaczącéj niespracowanie, gorliwie i niezajmującéj się tylko przekładami.
Był to jéj wydział specjalny.
Z pana Rauch’a ex-nauczyciela prywatnego, który zebrawszy znaczny fundusz na nauczycielstwie po pańskich domach, kupił wioskę niedaleko i przybywał często na obiady i wieczory. Ten pan, z nauką gruntowniéjszą, wiadomościami w historij mianowicie niepospolitemi, łączył zarozumiałość i pedanterją pedagoga. Literaturę uważał za zabaweczkę bez konsekwencij i karmił się tylko filozofją i historją. Nosił się zawsze czarno, minę miał poważną, brwi namarszczone, usta ściśnięte, traktował wszystkich jak dzieci i nie czuł się nawet obowiązanym do grzeczności. Zawsze prawił o krucjatach, czy była mowa o dészczu, czy pogodzie, czy o zasiewach, czy o poezij, czy o kartoflach, czy o processie, czy o niewiém czém, zawsze znalazł sposób mówienia o krucjatach i przyczepienia ich do rozmowy, pisał bowiem cóś o krucjatach i znał je jak gdyby sam skomponował. Najzabawniejsze było, gdy się zszedł z panną Olbrzymską, która miała passją mówić o Byronie, jak on o krucjatach. Naówczas pogodzić się nie mogli, przerywali sobie, kłócili się i rozchodzili wzajemnie na siebie narzekając. —
Kilka jeszcze osób uczęszczało do Mazowa, na literackie wieczory, ale tych charaktery, darujemy już czytelnikom naszym.
Po kilkodniowym pobycie w Mazowie, August odjechał ze Stasiem, ale zaledwie dawszy mu przenocować u siebie, oznajmił że musi jechać na wybory urzędników, mające nastąpić wkrótce i że go z sobą zabiéra. — Prezesowa będzie także z nami, dodał, musisz jechać.
Właśnie tego wieczora, kiedy Julja widziała oświécony dom Augusta ze swego samotnego okna, oni wrócili do domu. Posłaniec Hrabiego trafił na Augusta, któren go odprawił z odpowiedzią, że Stasia niéma w domu i on sam jutro rano odjeżdża.
Lękając się drugiego posłańca, August pod pretextem pilnego interessu, wybrał się w drogę bardzo rano i rad był że uwiózł Stasia.
Wybory obywatelskie są u nas jedném z najsilniéj zajmujących wydarzeń: mówią o nich kilką miesiącami wprzódy, zajmują się domysłami kto wybranym zostanie, nieprzyjaźni starają się przeszkodzić wyborowi tych, do których mają urazę, zbiérają partje przeciwne, jeżdżą, hałasują, mówią i krzątają się. Dziwna rzecz, że w powszechném zajęciu nadchodzącemi wyborami, nikt prawie niepomyśli, o czém by wszyscy myśleć powinni, o dobru powszechném, o wyborze ludzi zdatnych. Zdaje się że to rzecz ostatnia, ten chce być wybranym dla pensyi urzędu, tamtego prowadzą krewni, inny potrzebuje tytułu, inny daje dobre obiady, ten ma związki i popularność. Do tego, taka jest obojętność na interes powszechny, na dobro publiczne, że nikt niechce poświęcić, ani chwili swego życia, dla dobra ogółu, ani momentu pracy, ani odrobiny majątku. Ten tylko przyjmuje urząd, komu zająć tak wypadnie, że go niepoczuje wcale, komu potrzebny na cóś dla siebie. Najmniéjszego poświęcenia, nikt z siebie nie zrobi.
A mnie to na co! wołają — Czy ja warjat kłopotać się, siedziéć w mieście, stracić się, połykać nieprzyjemności, narażać się ludziom — A mnie to na co? A gdy kto powié Zrobisz to WPan dla powiatu. —
Daj mnie WPan pokój! Czy to niéma ludzi, czy to ja jeden. Ja mam familją, dzieci, żonę.
Ale panie! piérwsza kraj i obowiązki obywatela, zdaje mi się.
Piérwsze u mnie dzieci, panie i obowiązki ojca. —
Jedni jadą na wybory dla zabawienia się, drudzy dla zobaczenia z ludźmi, inni dla intrygowania przeciw nieprzyjaznym, inni dla upieczenia swoich interessów przy jednym ogniu, a najwięcéj z konieczności.
Bardzo wielu, jak tylko się czém złożyć mogą i nie jechać, powstają w domu, a gdy wyjeżdżający pytają. —
Czemuż nie jedziecie?
Daj mnie pokój. Ja mam gospodarstwo, interesa! Co mnie tam wasze wybory! wybierzcie sobie kogo chcecie, mnie to wszystko jedno! Co mnie o tém myśléć.
Jednakże, to dobro powszechne, interes ogólny. —
Czy to ja co odmienię — mniejsza oto! Niech się sobie dzieje co chce.
I z taką obojętnością zostają próżnować w domu, lękając się stracić kilkaset złotych, a tysiące wystawiając na stratę, przez niezdatnych urzędników jakich wybrać dozwolą, wystawiając na nią nietylko majętność swoją, ale cześć, sławę, spokojność. Ale między nami na nieszczęście wyobrażenie o obowiązkach obywatelskich, publicznych człowieka, jest w pieluchach. Niéma uczucia poświęcenia dla dobra ogółu, każdy woli odrobinę swojéj spokojności, nad pokój i pomyślność powszechną. Nikt nie poświęci, mienia, czasu swojego, trochy pracy, aby niémi kupić dla braci spokojność, nikt nie dba o wdzięczność publiczną. Ażeby się zaś wymówić z téj obojętności, powiadają powszechnie — my nic nie możemy.
Jest to fałsz wierutny; dobry, gorliwy, z każdą władzą może i musi być użytecznym, skoro tylko zechce; ale oto należy się starać, rozważyć swoje położenie, znać potrzeby miejscowe, wziąść się do szczérego spełnienia obowiązków; nic nie traktować lekko, nieopuszczać pod różnemi pretextami sposobności stania się użytecznym. Użyteczność urzędnika jest zapewne stosunkową; są okoliczności w których może więcéj, są inne w których mniéj może; ale zawsze, jak potrafi niedbalstwem, zostać szkodliwym społeczności, nie będąc nawet złym człowiekiem, tak usilnie pragnąc, będzie użytecznym. Oto chodzi, aby pojąć swoje położenie, znać swój obowiązek, nieżałować pracy, i nie myśleć, że się żyje dla zabawki tylko. — Wstręt do pracy, jest u nas wielką zawadą do wszystkiego, nielubiemy się niczém zająć szczérze, sumiennie, i wielkie rzeczy robim z lada chwili poświęconéj zatrudnieniu roztargnionemu, do którego siłą nas zmuszono.
Jeśli winni są ci, co się usuwają od obowiązków publicznych niechcąc najmniéjszéj z siebie dla dobra powszechnego uczynić ofiary, winien podobno i ogół, który niczém dobrych gorliwych spółobywateli niewynagradza, ani czcią, ani szacunkiem, ani téż miłością, co jedna zapłacić godna za poświęcenie. Dziś najpopularniéjszy, najwięcéj uważany, na rękach noszony człowiek, jutro za najmniéjszem podéjrzeniem, za słowem intryganta, dla plotki nieforomnie ukutéj, traci wziętość, okrzyczany za przecherę, i tak nagle odrzucony, tak nieraz bezzasadnie, jak podobnież był niedawno uwielbiany. Najmniéjszemu złemu wierzą, choćby przeszłość była rękojmią szczérości, choćby długie lata niepokalanéj cnoty, stawały obwinionemu w obronie. W takim stanie rzeczy, trudno się odważyć wejść w urzędowanie, bo na niém można łatwo utracić dobrą sławę, najdroższy skarb, i to jedna wymówka tych, co się wypiérają urzędów. Ale prawdziwie duchem obywatelskim natchniony człowiek, czynić powinien i z sławy swéj ofiarę.
Smutny to widok przygotowania na wybory; zajrzmy do domów, obaczmy co się w nich dzieje. U tego popakowane tłumoczki, konie przed gankiem, on sam w barankowym surducie, jejmość go żegna czule i obéjmując powiada. Tylko proszę cie duszeczko nie przyjmujże żadnego urzędowania, choćby cię jak prosili. Co tobie z tego? Byłeś już urzędnikiem, masz kopertę, na co tobie wiecéj.
— Teraz tak pilnują, że musiałbyś w mieście siedziéć jak przyaresztowany, a ty wiész co to kosztuje.
— Ale moje serce, jak nam dadzą niewiedziéć kogo ze strony?
— Niech sobie dadzą kogo chcą, a ty nie przyjmuj.
— Nie przyjmę, moja duszko.
— Ale pamiętaj.
— Nie zapomnę!
W drugiém miéjscu narada kogo: zrobić tym lub owym?
Kto będzie np. S...
Niéma tylko trzech kandydatów, pan D. pan E. i pan F. Pan D. przyjaciel Bachusa, pan E, niezna prawa, pan F. głupiusieńki. Jednak z tych trzech jeden wybrany być musi Sędzią.
Czemu?
Bo innych kandydatów niéma, inni niemają kwalifikacij?
A czemu się o nią nie starają?
Spytaj ich! każdy powiada — A na co mnie to! Ja niechcę urzędowania! Tak, że w krotce nie będzie całkiem kandydatów do urzędów. Wprawdzie pan G... uczciwy człowiek, zna prawo, powiémy, ale ten za nic niechce służyć — Wprawdzie pan H... zacny bardzo obywatel i mógłby być Sędzią, ale mu nikt nie da gałki, bo ma nieprzyjaciół więcéj, niż przyjaznych w powiecie. Tak więc zostają tylko trzéj kandydaci, z których prócz tego jeden jest taki co nic nie robi aż póki mu żona niepozwoli. Jednego z tych wybiorą niezawodnie i w ręce jego dadzą sądy! Szczególniéjsza obojętność, opuszczenie się zdanie na los! wydziwić się temu dosyć niemożna. Tak samo dzieje się i z dalszemi. Innych znowu wybiérają dla tego że potrzebują służyć, dla rangi, drugich że proszą o to i kłaniają się, innych niewiedziéć dla czego, dla tego że są z brzegu, albo żeby niewybrać nieprzyjaciół —
Cóż to intryg przed wyborami! Ten, stara się o urząd dla siebie, ten dla krewnego, ta dla przyjaciela, kuzynka, męża; inni starają się aby kogo tam niewybrano. Wielki hałas na przeszłych urzędników, odgróżki na nich; panowie wybiérający krzątają się i grają rolę ważnych figur. Nie spotkaj ich teraz inaczéj jak z czapką w ręku! Oni wybiérać będą Marszałka, Sędziego, Dozorców magazynowych, wielcy i szanowni to ludzie! Dawny Sejmikowicz, a dzisiejszy wyborowicz, a znakomita to w powiecie figura. Całe trzy lata myśli o wyborach, a gdy nadchodzi ta uroczysta chwila, o! co za radość, co za tryumf dla niego, pan! jak mu się wszyscy kłaniają, jak go zapraszają, jak go tytułują, ten chorążym, ten podkomorzym, ten regentem, kto co napadnie. — Wyborowicz nadyma sie; on pewien siebie i co on zechce stanie się! Lata od kwatery do kwatery głosujących, i szepcze z każdym na ustroni. Potrzeba mu kogo pozyskać dla kandydata. Siada i zaczyna. Kłania ci się nasz — O jak on kocha! niémasz wyobrażenia. Niedawno w jedném towarzystwie którego nie wymienię, godzinę się ujadał za ciebie! Co przyjaciel to przyjaciel — Ale, ale, wiész że się podał za kandydata do marszałkowstwa!! no, co przyjaciel to przyjaciel, kazał cię prosić na obiad.
Drugiego chce zrazić od kogoś, pędzi do niego.
Jak się masz. Ot to dawnośmy się niewidzieli! Przyszedłem do ciebie umyślnie. Słyszałem że ty dobrze żyjesz z Z. — Powiédz mu odemnie, niech się nie podaje na Marszałka, bo spadnie. Silna partja przeciw niemu i odgrażają się, że mu jednéj nie dadzą w całym powiecie affirmatywy. Poradź mu po przyjacielsku aby dał pokój, na co się narażać. A prawdę mówiąc, mają bo i racją.
— I ty to także bardzo jesteś poczciwy że mu dochowujesz przyjaźni; bo między nami mówiąc, nie zasłużył na nią wcale. Już żebyś wiedział, co on mówił o tobie! ale niechcę roznosić plotek! Bądź zdrów.
Ztąd leci w trzecie miéjsce.
— Trzeba nam kandydata na podsędka, naradzimy się!
Zasiada więc i proponuje.
— A! niezdałby się ten naprzykład?
— Któś się protestuje.
— A drugi? Już co nad tego to nieznajdziecie zdatniéjszego —
— Ciekawy jestem do czego?
— E! bo Panowie chcecie aniołów, a to niéma aniołów. A na drugiego Podsędka mój siostrzan, rekomenduję. Zdatny chłopiec i ma kwalifikacyą i ręczę że odsłuży za to, że go wybierzecie. Dozorcą magazynowym mój syn, zamawiam sobie, i t. d.
Tak podawszy połowę swojéj familij za kandydatów do urzędów, podforsowawszy dla przyjaciół, popsuwszy interesa partij przeciwnéj, nasiawszy plotek, idzie wyborowicz na wieczór do którego z mających wpływy i związki obywateli. Tu zasiada na łapanie wieści i rozsiéwanie ich.
Wyborowicz zna powiat, stosunki obywateli, ilość dusz w każdym majątku, lata służby każdego, rangę, kwalifikacyą i wié z góry kogo potwierdzą a kogo nie. On najlepiéj zmiarkować może, kto zostanie wybranym, a komu dadzą negatywy. Żadna wyborowa tajemnica przed jego okiem się nie ukryje. W domu wié kto ma wpływ na umysł jegomości, czy jejmość, czy rezydent jaki, i wrazie takim udaje się wprost do pani lub faworyta z negocyacyą.
Niekiedy w przytrudnych i komplikowanych razach, działa z przebiegłą zręcznością. Pochlebia, rozjątrza, a gdy potrzeba, targuje się. On plenipotent wszystkich mających interes aby być lub nie być wybranemi, on posłuje do zaciętych nieprzyjaciół aby ich skruszyć.
— Przyszedłem do WPana Dobrodzieja w interesie Pana M. — mego przyjaciela.
— My nic z sobą niémamy wspólnego.
— Za pozwoleniem, o chwilkę uwagi proszę.
— WPan Dobrodziéj podałeś się na kandydata na Marszałka powiatu.
— Tak jest — to jest — chcą przyjaciele moi, ale ja —
— My wiémy że WPan Dobrodziéj życzysz sobie tego. Tak jest. Pan M. — chciałby być wybranym Sędzią powiatu —
— Więc cóż?
— WPan Dobrodziéj nie sprzyjasz panu M. —
— Z tém się nic kryję —
— I zechcesz mu przeszkadzać?
— To pewna, że ani ja, ani nikt z moich niedamy mu affirmatywy —
— Więc WPan Dobrodziéj niebędziesz Marszałkiem.
— A to dla czego?
— Pan M. ma także partją, liczną familją i przyjaciół, niedopuści.
— Pan M — nic mi nie zrobi!
— Niezawodnie zrobi! Ostrzegam jako dobry przyjaciel — Czy nie lepiéj by tak, po obywatelsku to skończyć?
— Ja się nie mogę pogodzić z M —
— A! my o to nie mówiémy.
— Więc cóż?
— WPan Dobrodziéj nie przeszkadzaj jemu, a on, słowo honoru daje że nie przeszkodzi jego wyborowi. Zgoda?
I najczęściéj bywa zgoda.
W inném miéjscu upartego nieprzyjaciela pokonywa wyborowicz traktamentem i wyciąga na słowo, że się pogodzi. Czasem zręcznie w sam dzień odsunąć można nieprzyjaciela, czasem zniszczyć jego wpływy, dyskredytując go rozsianemi o nim wieściami.
Wyborowicz bawi się wyborami, zajmuje się niémi, jak wódz wyprawą; te kilka tygodni spędza w roskosznéj pracy, w zajęciu bezustanném, którego nie mogąc na cały rok przedłużyć, cały rok o nim mówi potém. Wyborowicz ma lat najmniéj cztérdzieści, często w pięćdziesięciu dopiéro skończonym jest i mistrzem w swéj sztuce, rzadki artysta w trzydziestym, na to potrzeba niepospolitych zdolności.
Otoż wybory i miasto szumi i zaludnia się, otwarty teatr, dwóch muzyków przyjechało dać koncerta, ładowne kuchnią bryki dygnitarzy, snują się przez ulice. Główne domy zajęte dla bogatych obywateli, w innych lokują się składając na mieszkanie panowie ślachta, po dwóch, trzech, aż do dziesięciu. — Nigdy byś nie powiedział spójrzawszy na ludzi że przyjechali na tak ważne narady, na wybór urzędników; każdy mówi tylko o zabawach, o znajomych których widział lub nie widział, o jedzeniu w traktierze, przegranéj w karty i wieczorach, na które go proszono. Formują się gruppy wiściarzy, diabełkowiczów, amatorów muzyki, gastrolatrów, przyjaciół kieliszka i nikt nie myśli dla czego przybył.
Tymczasem idą wybory, zaczęły się uroczyście, ciągną daléj. Ale w sali, wszyscy jak za pańszczyznę, umysłem gdzieindziéj, duszą przy czém inném, ciałami tylko tutaj. Rzucają gałki nie myśląc co robią, śmieją się, witają, gadają, szydzą z siebie wzajemnie.
Wybiérają Marszałków. Jest to zwykle jedna z najuroczystszych chwil. Deputacja całego powiatu, zaprasza tego pana co się tak nadął w galowéj sukni. On się cofa, kłania i nieprzyjmuje! Dla czego? niéma czasu służyć powiatowi, bo musi służyć żonie która nie pozwoliła mu zostać urzędnikiem, gdyż chce wyjechać do Warszawy — Znowu tedy zwraca się powiat do drugiego. Ten drugi wymawia się, całuje, ściska wszystkich, dziękuje, zakłada ręce, nachyla głowę, płacze z rozczulenia, ale nie przyjmuje chlubnego wezwania współobywateli — bo interesa familijne odwołują go gdzieś w inną stronę.
Trzeci wezwany, i trzeci napróżno — zdrowie mu niepozwala, jakoż rumieniec na twarzy, świadczy, że musi miéć silną gorączkę — po obiedzie jaki zjadł niedawno i od którego jeszcze miłém wspomnieniem pozostała niepohamowana czkawka.
Już niéma kogo wybrać, gdy biédny, bogu ducha winien, wyprostowany jak kij, szanowny Żegota, który w téj chwili myśléć musi o żonie i dzieciach pozostałych w domu, o ciepłym kominku swoim, szlafroku i pantoflach — nawija się na oczy.
Proszą go na Marszałka. Osłupiał!
Tego się nie spodziéwał. Mógł być Dozorcą magazynowym i to by sobie poczytał za wielki zaszczyt, pojmuje podsędkowstwo, jako wysokie dostojeństwo, którego czuje sie niegodzień, ale Marszałkowstwo! Tego się niespodziéwał. A tu go zapraszają, jego —
Jeśli moja żona nie będzie temu przeciwną — odzywa się — ja — z całéj duszy na rozkazy —
Wszyscy w śmiéch i naturalnie wybiérają go Marszałkiem.
Doskonały Marszałek! a raczej doskonała pani Marszałkowa!
Spytajcie dla czego wybrano go, kiedy oto pozostało jeszcze kilku kandydatów którymby przystało być na tym urzędzie?
Tajemnica! Ci panowie należą do tak zwanéj arystokracji, ślachta nigdy ich nie wybierze —
— Mnie się nie ukłonił! powiada jeden —
— Mnie udaje że niezna —
— A mnie teraz dopiéro kiedy potrzebuje to wita! ale nie stoję o twoje powitanie!
— E! to pan, wołają z boku, to jak zostanie urzędnikiem, ślachcic się do niego niedociśnie, każą stać u drzwi, będą jeszcze meldować! Licho wié co! Do swojego brata, to człek przyjechawszy do miasteczka bez ceremonii na obiadek, a do tych panów, to to w białych rękawiczkach potrzeba! —
— Na co nam taki Marszałek!
I często któś bardzo godzien urzędowania, dla tego że się lepiéj ubiéra, ma dobre konie, powóz, liberją i kamerdynera, odepchnięty zostaje. Powiadają — choruje na pana.
A ślachta nikogo tak nienawidzi jak tych chorych. Prędzej panu z panów daruje, przyjmie go do serca, przebaczy mu jego państwo, niżeli przepuści choremu, co się świéżo ze ślachty podniósł i pnie się do JWielmożnych. Boli zapewne odstępstwo ślachtę i ma prawo wzgardą oddawać, za to, co tłumaczy sobie wzgardą.
Na wyborach widzi się czasem ukazujące rzadkie u nas postacie, ludzi popularnych, wielkiéj wziętości, miłości powszechnéj. Dwojacy bywają; albo istotnie wyższego usposobienia, prawego charakteru, miłego obcowania, co potrafili sobie zaskarbić miłość powszechną uczynkami pięknemi, sposobem myślenia ślachetnym, przystępnością i sercem dla wszystkich otwartém; albo po prostu zręczni szarletani, wiele mówiący o sobie, mający klikę co roznosi ich pochwały, obiecujący góry złote, prawiący nieustannie o swojéj bezinteresowności, energij i t. p. a dający sute obiady, oblane winem i porterem.
I częściéj prawy człowiek upadnie, niż zręczny intrygant, który sięga po wziętość dla zrealizowania jéj na swoją korzyść. Prawy człowiek musi miéć nieprzyjaciół w złych, którzy znim sympatyzować nie mogą, zręczny oszust — wszystkich zarówno przyciąga, wszystkim pochlebia złym i dobrym, a pragnąc popularności, skarbi ją pobłażaniem bez granic; często nawet więcéj złych niż dobrych potrzebując, więcéj piérwszym nadskakuje.
Ludzie popularni, rzadko wytrwają do końca zawodu, nie straciwszy wziętości. U nas wierzą łatwo lada plotce, lada baśni, złośliwie ukutéj i często dość nierozsądnéj wieści, rozsianéj umyślnie, aby obalić opinją, na oko najlepiéj ugruntowaną.
Widziano najzacniejszych ludzi, nagle okrzyczanych za oszustów, za zdrajców, za źle myślących, i prześladowanych bez litości, publicznemi obelgi, paszkwilami, najniesprawiedliwiéj. Widziano także więcéj niż podéjrzanych, przedajnych, pożytek swój tylko mających na oku, co łasząc się, pochlebiając, nadskakując, karmiąc i pojąc, długo bardzo utrzymywali się między obywatelami przy wziętości niezasłużonej. Takim nawet jeden, dwa, dziesięć nieprzyjaznych głosów, podołać niemogły. Tłum był za niémi, tłum któremu dobrze wygrywaną popularnością, szaraczkowym surdutem, ukłonami i liberją bez herbowych guzików pochlebiali.
Ale dosyć o tém, a może nadto.
Skréślmy jeszcze kilka postaci towarzyszących wyborom, choć wprost nie należących do nich.
Oto naprzód idzie, ten pan co zbiéra zawsze składki, roznosi prenumeraty, którego boją się wszyscy jak ognia. Pełne ma kieszenie rozmaitych biletów, pełną gębę pięknych wyrazów, pełny pulares notatek. Gdzie się pokazuje w towarzystwie, rozsuwają się przed nim wszyscy i unikają go widocznie, im wdzięczniéjszym wita kogo uśmiéchcm, tém straszniéjszy. Ci najbardziéj go się lękają, co czują że ma prawo zastukać do ich kieszeni, jako pełniejszéj od innych. Zbiérający składki, trafia najczęściéj w koniec obiadu, na podweselonych, wybiéra trafnie chwilę, kiedy towarzystwo wyexaltuje się rozmową lub winem. Długa wprawa, nadała mu wielką znajomość usposobień ludzkich i worków; prawie nigdy nieodzywa się napróżno.
— Spodziéwam się uczynić WPanu Dobrodziejowi prawdziwą przysługę, odzywa się — Publikuje się teraz nowe bardzo interesujące dzieło, jestem kollektorem prenumeraty. Mało co pozostało biletów, zechcesz zapewne ze zręczności korzystać. Niewiele kosztuje — Dwa tomy z rycinami wyjdzie w Lipcu niezawodnie, ja ręczę że wyjdzie i sam odeślę dzieło.
— Ale mnie ono niepotrzebne!
— Jakto niepotrzebne! takie dzieło każdemu potrzebne — i t. d. Aż póki nie zmusi do wzięcia biletu. Czasem nie raz ale dwa i trzy napastuje, aż na swojém postawi.
Na wyborach także ujrzysz tych politycznych żebraków, których gdzieindziéj u nas rzadko się spotyka.
Rano pijesz spokojnie kawę, gdy słyszysz jak któś wypytuje twojego kamerdynera czy jest Pan w domu? Niespokojny wyglądasz — Zupełnie nieznajoma figura. To zapewne omyłka.
Wchodzi i zaczyna od przemowy, w któréj daje ci twój tytuł, i dowodzi że wcale nie omyłką zaszedł do ciebie. Jest to nie młody już mężczyzna, czasem z wstążeczką orderową u fraka, z wąsami, czasem łysy w czarnym wytartym surducie.
— Panie Dobrodzieju, odzywa się, przepraszam że mu jestem natrętnym. Nieszczęśliwe położenie moje zmusza mnie do tego kroku, za któren się rumienię. Znane wspaniałe serce Pańskie ośmieliło mnie. Jestem M. — Obywatel dawniéj powiatu — dziś bez funduszu do życia. Familia Panie zgubiła mnie. Brat! brat rodzony! nieprzywykłem żebrać i naprzykrzać się, konieczność tylko zmusza mnie u wspaniałomyślnych prosić pomocy na process. Racz pożyczyć tysiąc złotych. —
Zwyczajnie zbywa się pięciozłotówką tych danów, pięciozłotówką, któréj tego dnia zamiast na process, używają na piwo. Dowiadujesz się wieczorem, że nie gdyś obywatel ten służył za rachmistrza ukogoś, okradł go i został wypędzony; że był u kilku twoich znajomych; coraz inaczéj się prezentując. Takich żebraków bywa różnego rodzaju, dobór wielki. Są, co ubiérają się wykwintnie, grają w karty, tytułują się czémś tam i dobrawszy chwilę proponują ci abyś im pożyczył jakie sto czerwonych złotych. Czasem się to udaje i dla tego zapewne, tak często probują.
Na wyborach ukazują się często, ludzie existencij zagadkowéj, niepojętéj co nieżebrząc jak piérwsi niewiedziéć z czego i jak się utrzymują. Ludzie ci często bywają przyjmowani w najlepszych towarzystwach, grają dość drogo w karty, ubiérają się przyzwoicie, mają sztychowane kartki wizytowe, szczebioczą po francuzku i zdają się na oko dostatniemi. A jednak nic nie mają, co się nazywa nic, ani majątku, ani kapitałów, ani żadnego miejsca, pensyi, zajęcia? Z czego się utrzymują? zagadka, tak dobra zagadka, że najbliżsi, co na nich cały rok patrzą, odgadnąć jéj nie mogą.
Ludzie existencyi zagadkowéj, są zwykle niezmiernie grzeczni, uprzejmi i odznaczają się usilném poszukiwaniem coraz nowych znajomości. Mianowicie młodych odrazu czują się usposobieni pokochania serdecznie, przywiązują się do nich, kierują niemi, z troskliwością macierzyńską przestrzegają ich o groźnych niebezpieczeństwach, wprowadzają do znajomych domów, ułatwiają im kupna i t. d.
Nakoniec jednego poranku, gdy się czują na siłach, gdy zbadali młodzika i wiedzą jak do niego przystąpić, grają zły humor.
— Co ci to jest Edwardzie!
— Tak! nic, chwilowa nieprzyjemność.
— No, ale cóż takiego —
— Prawdziwie niechciałbym ci powiedziéć!
— Ale przecie —
— W téj chwili zawiodły mnie moje nadzieje i rachuby — Potrzebuję tysiąc rubli assygnacyjnych — Ale niemówmy o tém.
— Niemożesz ich dostać —
— Szkoda że Marszałek wyjechał, bo mi winien. Dostałbym także u Aloizego, ale i jego niéma w mieście — Gdybyś mógł mi pożyczyć, na miesiąc —
Młody przyjaciel najczęściéj musi pożyczyć, bo przemyślny spekulator, wprzód podkradł się w zaufanie jego, wié co ma i niepodobna się przed nim wykłamać.
Czasem odbywa się to przez list, któren zaręcza, że pożyczona sumka oddana zostanie za dziesięć dni. Ale po pożyczeniu jéj napróżnobyś szukał tego pana, zniknął jak w wodę wpadł, na kwatérze go niéma, wyjechał. Czasami, zdaje ci się że go poznajesz zdaleka, ale zaraz niknie ci z oczów. Zmuszony jesteś wyjechać — i wszystko się skończyło, bo na twoje listy nie odpisze ci nigdy, a przyjaciół co się w twojém imieniu dopominać będą, zbędzie zapewnieniem że ten interes sam z tobą ukończy —
Na wyborach także plac popisów utracjuszów, co często bardzo w kilku miesiącach dorwawszy się majątku, potrafią go zmarnować, nie jadąc za granicę, nie fatygując się nawet do stolicy. Nigdzie myślę, niéma tylu utracjuszów co u nas, a winą temu jest wychowanie młodzieży, nieukazujące jéj żadnego celu, nie uspasabiające do niczego wyłącznie, niedające im zajęcia wyłącznego, co by umysł młody i wyobraźnią odwróciło od szału namiętnego. Wychodząc ze szkół, z uniwersytetu, syn obywatelski, niéma przed sobą wyznaczonéj drogi nie jest specjalnie niczém, umié po trochu wszystkiego, wistocie nic prawie i nie mogąc się wziąść do niczego, zaczyna co nazywają hulać. Gdzieindziéj to hulanie jest rzadko trafiającą się chorobą młodości, u nas zawsze częściéj i regularniéj, napada ona dwudziestoletnich świéżo emancypowanych młodzików, co niémając się czém zająć, nie pojmując życia, pragną go użyć pijąc duszkiem z kielicha aż do mętów. Gdybyśmy się starali wychowując dzieci, odgadnąć ich zdatność, wybadać skłonność, dać im do nich stosowny cel i usposobić wprost do czego niezaspokajając się tém wychowaniem, co ich tylko ogładza powiérzchownie i sposobi na obywateli, to jest próżniaków; — nie byłoby zapewne tylu młodzieży niewiedzącéj co począć z sobą i z braku zatrudnienia, rzucającéj się w rozpustę, hulankę. Gdzieindziéj nietylko nieślachta, ale panowie i ślachta nawet, wychowując dzieci, sposobią je do czegoś wyłącznie. Przypuszczam, że zamożny posiadacz ziemi, nie będzie potrzebował pracować na chléb i niekonieczna mu umiéć cóś specjalnie, aby utrzymać życie. Ależ nie dla chléba tylko potrzebne wychowanie mające cel jakiś wyłączny, więcéj podobno dla zajęcia umysłu, dla zwrócenia go ku pracy, dla nadania interesu życiu. A potém, któż przewidzi przyszłość. Często to co było zabawką za młodu, staje się sposobem utrzymania życia na starość.
Powiadają rodzice, niech tylko syn nasz umié języki, zna trochę historją, geografią, ma wyobrażenie wszystkiego, reszty czytanie dopełni, obetrze się na świecie i dość będzie z niego na obywatela. Takie to wychowanie najzgubniéjsze. Wychodzi młody człowiek z niém na świat, niewiedząc co począć z sobą, naturalnie i bardzo konsekwentnie wyobraża sobie że kiedy go wychowywano na próżniaka, i niedano mu zatrudnienia, celu, powinien się więc bawić tylko i próżnować. Zaczyna się bawić, hulać i traci majątek. Ludzie specjalni, zajęci jakimś przedmiotem, nauką, sztuką; i t. p. mimowolnie się przywiązują do pracy, znajdują w niéj upodobanie, starają się wydoskonalić, ubiega im życie bez uczucia potrzeby téj swawoli, która dla innych, dla próżniaków, staje się warunkiem exystencij.
Ilekroć widzę młodego utracjusza, co pędzi po ulicy wpół pijany, powożąc cztérma ukraińskiemi końmi, z cygarem w ustach, często z towarzyszką przy boku jak on pijaną i wesołą — serce mi się ściska myślę, rodzice za niego Bogu odpowiedzą.
Dla czegóż dziécie będąc ślachcicem ma koniecznie nic nie umiéć i nic nierobić? Jeśli go sposobi się na gospodarza po sobie, czemuż nie uczysz go gospodarstwa przynajmniéj? alboż i to nie nauka? Czemu nie wzbudzisz w nim zajęcia czémkolwiek, byleby nie próżnował. Bardzo często téż rodzice winni są podwójnie; raz że stosownego wychowania niedali, potém, że już emancypowanego młodzieńca, nazwyczaili do próżniactwa niczém nie zajmując go za powrotem do domu. Siedział w officynie całe dnie z fajką w gębie, jeździł, polował, spał, odwiédzał sąsiadów, umizgał się do panien i nagle umiérają rodzice, cóż chcecie żeby robił? Na większą skalę prowadzić będzie ten sam tryb życia.






ROZDZIAŁ V.
NATALJA — JULJA.



Prezesowa z Natalją, Hrabia Edward, Alfred, Pułkownikowa, Pan Antoni i całe nam znajome sąsiedztwo Augusta, znalazło się na wyborach w Żytomiérzu. Staś naturalnie naprzód pośpieszył do Prezesowéj, jak się tylko dowiedział o jéj przybyciu do miasta. Niespokojny o Julją, ilekroć sam sobie był oddany, szukał zajęcia, roztargnienia, aby zapomniéć o niéj; śpieszył do Natalij, bo przy niéj, najlepiéj zapominał Hrabinéj. —
Prezesowa powitała go jak dawna znajoma, przyjaciółka, z troskliwém wypytywaniem się o zdrowie, o zajęcie, o przyjemności i nieprzyjemności jakich doznał, o nowe znajomości. Natalja zimniéj niż zwykle go przyjęła. Na twarzy malował się jakiś niepokój, nieukontentowanie, smutek. Postrzegł to Staś i jak tylko mógł wybrać chwilę w któréj samą została, pośpieszył ku niéj. —
— Zmiłuj się nademną i powiédz, co znaczy ta chmurka na twarzy?
— To nic, to przejdzie, odpowiedziała Natalja prawie zimno — Głowa mnie boli.
— Pani jesteś zmieniona, ja to widzę i nie sam ból głowy —
— Nie pytaj się pan o to —
— Ależ mogęż być obojętnym? mogęż nie czuć, a czując nie pragnąć się dowiedziéć o przyczynie smutku?
— Lepiéj żebyś pan o niéj niewiedział —
— Coraz bardziéj czynisz mnie pani niespokojnym — Chyba niémam zaufania?
Natalja odwróciła głowę.
— Widzę że się tu cóś stało czego pojąć nie mogę. Pani dla mnie tak jesteś zmieniona.
— Dla pana? spytała Natalja — Dla czegóż tak wyłącznie?
— Inaczéj rozstaliśmy się w Mazowie.
Natalja westchnęła.
— Zaklinam panią, niech mi pani powié!
— Cóż pan chcesz żebym mu powiedziała. Jestem smutna i udręczona, cięży mi na sumieniu. —
— Na sumieniu. —
— O! tak na sumieniu! —
— Możesz że pani, miéć co na sumieniu —
— Największy ciężar, cudze nieszczęście którego jestem przyczyną! O! to okropnie.
I rzuciła się na krzesełko.
Stasiowi serce uderzyło, spójrzał po twarzach otaczających go i wszystkie oczy zdały mu się na niego zwrócone. Kilka kobiét patrzyło wyraźnie na nich z widoczną ciekawością, szepcząc między sobą. Niespokojny zwrócił się do Natalij.
— Zlituj się pani nademną, uspokój mnie, i powiédz mi co to jest?
Natalja jakby niesłyszała zapytania, po chwilce rzekła do Stasia.
— Pan słyszałeś zapewne, że Hrabina Julja jest już opuszczoną od lekarzy?
Na te słowa Staś pobladł, zmięszał się i porwawszy się z miéjsca, spytał żywo.
— Być że to może —
— To pewna, odpowiedziała mu Natalja zimno i prawie zapałem jaki okazał, urażona — Hrabia Edward sam nam to mówił, obiecują jéj jeszcze kilka miesięcy konania —
— I Hrabia ją odjechał? zawołał Staś.
— O! dobrze zrobił! powiedziała Natalja — piérwszy raz dał dowód taktu — Na co miał jéj stać przed oczyma jak żywy wyrzut, przypomnienie nieszczęśliwego życia. Niewiém czemu; dodała, tak mi żal téj biédnéj Julij! Jestem przekonana że umiéra, raniona na duszy — Biédna, bardzo biédna kobiéta —
I spójrzała na Stasia, który tak był blady, drżący, tak ciérpiał widocznie, że i jego żal się zrobiło Natalij.
— Wszyscy obwiniają pana, ja go nie obwiniam, powiedziała, nikt nie może rozkazać sercu kochać! A miłości udać nie podobna. —
— Wszyscy mnie obwiniają! rzekł Staś, mnie! —
— Powiadają, że zrywając z nią, przywiodłeś ją do rozpaczy, a rozpacz była powodem słabości —
— Trzebaż, dodała po chwilce, abym i ja także grała w tém rolę — To okropnie! to okropnie! Wszak i mnie obwiniają —
— Panią! — Ale to szkaradne —
— O! szkaradne! Ja tego niezniosę — mówiła Natalja, niechcę aby mnie pokazywano palcami mówiąc to ta, co zabiła biédną Julją — Daruj mi pan, przebacz, wierz że mnie to wiele kosztuje, bardzo wiele — Ale my także musim zerwać z sobą.
Na te słowa, Staś którego już przygotowała rozmowa, do ostatniego wypadku, — słowa wyrzec nie potrafił, cios ten odebrał mu przytomność i ogłuszył go. Patrzał, słuchał i nieumiał zdać sobie sprawy z tego, co się w koło niego działo.
— Pan byłeś nielitościwy dla téj biédnéj Julij — dodała po cichu Natalja.
Prawie obłąkany Stanisław się podniósł w milczeniu — brwi jego zmarszczyły się, usta trzęsły, oczy pałały —
— Com uczynił, zrobiłem przez przywiązanie do ciebie, do pani — I teraz, gdym wyciérpiał tyle, gdym ją zabił, jak powiadasz, pani mnie chcesz porzucić, odbiedz, zostawić rozpaczy — zabić — Tak! zabić, bo wiédz, że i ja umrę.
Te słowa wymówił z zapałem, tak silnie że się Natalja wzdrygnęła — Było w nich przekonanie, było proroctwo —
Nie odmienisz więc swego słowa? spytał — nie cofniesz?
Natalja była pomięszana —
— Niemogę — odezwała się po chwili. Niemogę —
— I więcéj cenisz słowa ludzi, niż życie moje?
— Życie! Ale pan nie umrzesz! przestraszona zawołała Natalja.
— Możesz Pani odepchnąć mnie od siebie, dodał Stanisław, ale nie odepchniesz myśli żeś była przyczyną jéj śmierci i zapewne mojéj także —! Chcesz dwie zgryzoty za jedną.
W téj chwili dostrzegli, że w skutek żywéj rozmowy, zwrócili na siebie oczy wszystkich gości. Prezesowa nadbiegła i szepnęła do ucha Natalij.
O nom de Dieu! vous vous compromettez? A głośno dodała.
— Proszę cię — powiédz żeby dawano herbatę.
Natalja wyszła, a wychodząc rzuciła okiem na Stanisława, on stał na miéjscu a w sercu mu się burzyło piekło — Tamta umiéra, ta dla któréj największą uczynił ofiarę, odpycha go! Miłość ku Natalij, walczyła z dumą, Stanisław niepojmował tych co się korzą przed kobiétą i padają prosząc o serce, popchnięty, czuł że nie potrafi zbliżyć się do niéj więcéj, że nie schyli się przed nią, choćby miał prośbą najwyższe okupić szczęście. I duma zwalczyła miłość. Z zmarszczoném czołem, wzdętą piersią, pełen rozpaczy, niespokojny, wymknął się z salonu.
Gdy Natalja wróciła i rzuciła okiem po nim, już go nie było —
— A pan Stanisław? spytała Prezesowéj.
— Zdaje się że wyszedł —
Ona pobladła i niedowierzając jeszcze przeszła salon i drugi pokój, szukając go oczyma. Nigdzie go nie było. Wróciła do Prezesowéj i padła na kanapę; spuściła głowę, i resztę wieczora nieruchoma, nie odzywając się do nikogo, spędziła, cała w myślach i swojém cierpieniu.
Natalja chciała zerwać w piérwszéj chwili oburzenia, gdy jéj któś powiedział, co o Stanisławie, co o niéj mówią, że ich palcem jak zabójców wskazują; teraz pojmowała, że rozłączyć się było już niepodobna, tak boleśnie serce się jéj ścisnęło, taki ją przestrach ogarnął. Zaledwie goście się rozjechali, ona padła cała we łzach na kolana przed Ciotką.
— Co się stało! na rany Jezusowe? Co ci się stało? zawołała Prezesowa.
— A! ciociu, ja zerwałam z nim, ja tego nie zniosę —
— Z kim? dla czego?
— Z Stanisławem — Ty wiész co mówiono, widziałaś jak nas dziś prawie wskazywano palcami — Ciociu! on wyszedł oburzony, w rozpaczy, i powiedział mi że umrze!
Prezesowa załamała ręce —
— Cóżeś ty zrobiła! Czemuś się mnie nie poradziła! Ale to szaleństwo! Prezesowa porwała się za głowę. Tu potrzeba radzić! I na cóżeś się tak śpieszyła! Alboż to co pomoże! Mówić o tém nie przestaną, a jego utracisz —
Natalja płakała —
— Ciociu, zmiłuj się, ratuj mnie — ratuj nas. Na co ja mu to powiedziałam! On gotów — ja go znam — A! ja całe życie będę nieszczęśliwą — I znowu płakała gorzko.
Nie tracąc przytomności, prezesowa usiadła pisać do Augusta i tegoż jeszcze wieczora wysłała z listem do niego.
W niepokoju, czekała Natalja odpowiedzi, lękała się strasznéj jakiéj wieści i drżała na każde drzwi otwarcie, na każdy głos silniejszy —
Późno w nocy służący powrócił.
Staś wyjechał był już do domu.
— On mnie porzucił! zawołała Natalja — pojechał do niéj! Do niéj! — Jam go straciła —
Napróżno Prezesowa starała się ją pocieszyć, wytłumaczyć ten odjazd inaczéj (co było niepodobna) ukazywać jéj na przyszłość jaśniéjszą, Natalja nie dała się złudzić niczém — Ściskało się jéj serce, ciérpiała na duszy i powtarzała w myśli — On odjechał. —
Nazajutrz łez już na oczach jéj nie było, rozpacz je wstrzymała, cicha, niszcząca ale wyjadająca serce w milczeniu, ale gryząca wewnątrz, jak utajona choroba, któréj pojąć nie można, poznać nie podobna, a skutki widoczne. —
Napróżno Prezesowa wyprowadzając ją na świat, powiadała jéj — Zmiłuj się, ludzie patrzą, co ludzie powiedzą!
— Niech co chcą gadają — mówiła Natalja — Ciotka uznała potrzebę wyjazdu, ale tak prędko oddalić się nie mogła, aby goniąc za Stanisławem niejako, nie obudzić znowu złośliwości ludzi, co tylko czyhają na wypadek najmniéjszy, aby go jak najczarniéj, jak najobelżywiéj wystawić. W parę tygodni dopiéro, kiedy się wszyscy rozjéżdzać zaczęli i Adolf syn Prezesowéj, wracać także musiał dla zajęcia urzędowania, na które go wybrano: Prezesowa wyjechała z Żytomiérza —
Stanisław nagle wyjechał i pędził z smutnemi myślami, sciśnioném sercem do Julij. Odepchnięty od Natalij, uczuł litość w sercu, nad kobiétą jak on sam nieszczęśliwą — Te słowa — Ona umiéra! umiéra z twojéj przyczyny! krążyły mu nieustannie po głowie. August nawet wstrzymać go niemógł od wyjazdu, wyrwał się nie słuchając go, nieuważając na niego. Kiedy się zbliżył ku domowi, gdy ujrzał zdaleka pałacyk biały na wzgórku, wspomnienie piérwszych chwil, téj nieszczęśliwéj tak smutnie kończącéj się miłości, ucisnęło go i padło mu kamieniem na serce. Nie pojechał już do domu, ale wprost do Julij.
Był wieczór smutny, téj wiosny co jeszcze z lodów się i śniegów nie otrzęsła, w zieloność nie ubrała, wiosny podobnéj jesieni, posępnéj, wietrznéj i chłodnéj. Chmury czarne pędziły się z zachodnim wiatrem, wielkiemi kłębami nad jego głową, xiężyc czerwony wschodził z po za czarniejących lasów. W pałacyku ciemno było i jedno tylko okno świéciło mdłém światłem. To jedno okno — było pokoju Julij, Staś poznał i serce uderzyło mu gwałtowniéj. Im bardziéj się zbliżał, tém większy niepokój go dręczył — Powtarzał — Ona umiéra! może umarła! I kazał pędzić konie, które po wiosenném błocie wyciągały się jak mogły — Nareście stanął u ganku.
Cichość panowała niczém nieprzerwana w domu, choć dopiéro ósma godzina wieczorna, wszystko spać się zdawało.
Wszedł do sieni — Dwóch służących siedziało przy świéczce — Grali w karty, ale nie odzywali się głośno, szeptali po cichu. Służąca Julij biegła na palcach po wschodach prowadzących na górę, zatrzymała się ujrzawszy Stanisława.
— To pan! chwała Bogu! Jak że pani będzie rada!
— Jak się ma Hrabina!
— O! bardzo nie dobrze! odpowiedziała służąca — Bardzo osłabiona, i tak wychudła, zmizerniała, że ledwie ją poznać można.
— Może już śpi — rzekł Staś — lękając się ją zobaczyć i cofając ze strachem — może jutro — Hrabina musiała się położyć.
— Pani się nigdy nie kładzie, odpowiedziała służąca, całą noc siedzi w fotelu tak chyba czasem zaśnie, a najczęściéj dopiéro nad rankiem, na godzinę —
To mówiąc pobiegła prędko, Staś powolnie wszedł za nią na wschody i stanął u drzwi — Czekał i bez myśli stał z załamanemi rękoma. Nareście wyszła służąca —
— Pani prosi — I otworzyła drzwi — Z bijącém sercem, na palcach wszedł do pokojów choréj. Jakże w nich znać chorobę, jak czuć przybliżającą się śmierć. Powietrze przesiąkło lékarstwy, duszne, ciepłe, ciężkie, okna zasłonione szczelnie, światło przykryte i oddalone, ścieżki wysłane dywanami —
Julja czarno ubrana siedzi w fotelu u stolika, twarz jéj biała jak marmur, tylko dwoje czarnych oczów jaśnieje na niéj i dwie białe ręce złożone leżą na kolanach. Przed nią xiążka do modlitwy roztwarta, i kilka flaszek z lékarstwy, i szklanka z wodą —
— A! przypomniałeś sobie o mnie! słabym głosem odezwała się do Stasia — Jakże ci za to dziękuję! Wielka to łaska, nawiedziéć umiérającą — Widzisz jakem się zmieniła, poznać zapewne mnie trudno? Prawda żem bardzo zmieniona — i śmierć już musi być blisko?
Staś pomięszany usiadł w krześle, ale nie znalazł słowa na ustach do odpowiedzi.
— O! tyś bardzo poczciwy, żeś przyjechał choć na chwilę. Bóg ci to nagrodzi! Ja tak jestem biédna, niémam nikogo, nikogo — Całe dnie słowa przemówić niemogę, bo ściany tylko mnie słyszą, a nikt nie odpowié — Widziałeś Hrabiego? —
— Zostawiłem go w Żytomiérzu —
— Niech się nie śpieszy z powrotem, powiedziała. Mogę mu darować wszystko, moje nawet nieszczęścia, ale niechcę patrzéć na niego — Nieprawdaż, że mnie bardzo zmienioną znajdujesz?
— Trochę rzekł Staś.
— Bardzo, bardzo, odpowiedziała Julja. I na twarzy i na duszy — dodała. Jestem spokojna, zupełnie spokojna; rany mi się zamknęły, rozpacz ustała, widzę śmierć przed sobą i rada jéj jestem. Nigdy lepiéj przyjść nie mogła, nigdy pożądańsza — Zimno spoglądam na przeszłość, wszystko skończone, wszystko! na wieki! Biédne życie moje zamyka się jak kwiat od burzy —
— Juljo — rzekł Staś, te myśli smutne zwiększają twoją chorobę —
— A! chciałżeś żebym była wesoła? spytała — Myślisz że niewiém, iż muszę umrzéć, że umrę —? Chorobę! Ja jestem zabita i konam powolnie.
— Ach! nie mów tego przez litość.
— Nie ty mnie zabiłeś, ale miłość moja, miłość ostatnia, znieść szczęścia nie mogłam, byłabym i tak umarła. Wyczerpały się siły, tyle doznałam w życiu, tyle przeciérpiałam — I dość już wszystkiego, teraz czas odpocząć, zasnąć — na wieki!
A spójrzawszy na Stanisława dodała —
— Jeszczem dziś taka szczęśliwa! tyś nie ze wszystkiém zapomniał o mnie, ty mną nie wzgardziłeś. W twojém sercu została resztka przywiązania, może tylko litości, dziś i tego mi dosyć, i za to takem ci wdzięczna — Oderwać się od ukochanéj, od szczęścia, aby przybyć patrzéć na umiérającą — O! tyś bardzo litościwy. Stasiu, tyś mi tém wiele wynagrodził. Powiédz mi — rzekła po chwili — ona cię kocha, ona cię kochać musi? Mów mi o niéj, ona i ty obchodzicie mnie, myślę o was często, codzień — ona tak być musi piękna, tak żywa, tak szczęśliwa!
Staś milczał —
— Ona mnie nie kocha, rzekł cicho po chwili —
Julja dosłyszała tych słów —
— I dla tego wróciłeś do mnie! zawołała rumieniąc się — Być że to może — ona cię odepchnęła? Tyś nieszczęśliwy jak ja! przyszedłeś smucić się ze mną? Chciałeś pociechy! Ale ja cię pocieszyć nie potrafię. — Sama dla siebie innéj nie znalazłam pociechy, prócz myśli o śmierci i o Bogu. Tobie innéj potrzeba. Tyś młody, ciebie pocieszy łatwo świat, życie, własne serce twoje —
— O! ja niechcę pociechy, rzekł Staś — patrząc na ciebie, na twój smutek, na twoją boleść, tak srogo wymawiam sobie żem poświęcił ciebie dla niéj i rozdarł twoje serce —
— Stało się — rzekła Julja — to było nieuchronném, tak być musiało. Niemogłeś kochać dłużéj — żałować mnie zapóźno. Więcéj mnie żal ciebie. Chciałabym żebyś był szczęśliwy, cieszyłam się że się na cóś przydała ofiara — a teraz, tyś znowu przy mnie, przy biédnéj Julij, i u niéj szukasz pociechy! Słuchaj Stanisławie, mnie się teraz cale inaczéj wasz świat wydaje, powoli odrywa się od niego serce, dusza odlatuje i patrzy z góry. Tu nie można być szczęśliwym długo, nasze roskosze, to chwile, a życie, to męka przerywana niémi. I co za szczęście być może, gdzie niéma jutra? — Kiedy spójrzę na swoje własne życie, to widzę je teraz, jak bym się budziła nazajutrz po szumnym balu, z bólem głowy, z ściśnioném sercem i przypominała jego skrzydlate uciechy! — O! czemuż nie mogę się modlić tak jakbym chciała, oderwać się od ziemi do któréj mnie wiąże, biédne dziecko moje, siérota za życia, i grzéchy moje — Napróżno szukam pociechy w modlitwie — zapóżno — nieznałam Boga w życiu, Bóg mnie niechce znać przy zgonie.
Staś słuchał i coraz większe, te wyrazy płynące z sinych jéj ust powolnie, po jednemu, wymawiane głosem słabym a jeszcze tak miłym i wdzięcznym, czyniły na nim wrażenie. Jéj smutek był zaraźliwy, plątał każdego, kto wszedł w koło nim zakréślone, zaczerniał myśli — nie można mu się było odjąć, tak wprost padał na serce.
— Niebyło, mówiła daléj Julja, nieszczęśliwszej kobiéty nademnie — życie mi się uśmiéchało weselem, obiecywało raj, w raju moim znalazłam pustynię i musiałam usłuchać głosu węża, bo wąż i ja w nim tylko byliśmy. Zawody i zawody! wszystko zawodziło, zdradzało, uciekało, jak woda, jak pokarm od ust Tantala.
Wszystko się obracało w popiół w zgniliznę — A na końcu życia, błysło szczęście krótkie, zmięszane ze strachem i uciekło.
— Na Boga Juljo oszczędź mi ciérpienia! rzekł Staś.
Ona spójrzała na niego —
— Przebacz mi, to zapewne ostatnie — Ale serce tak pragnie się wylać, a tak dawno nie miało przed kim! Ty nie wiész co to całe życie przeżyć nie zrozumianą, z człowiekiem bez najmniéjszego uczucia, bez serca, bez głowy! — To straszliwa męka. I dla niéj może Bóg mi przebaczy moje błędy — mój Boże, czemuż mnie rodzice inaczéj nie wydali!! Ale stało się, — życie uciekło i poprawić się nie można, nie czas już — Drżę tylko o moje dziecko — niémiało matki, siérota za życia, bom się niém nie zajęła, bom go nieprzywiązała do siebie, bo nieznało mnie prawie, ja go nieznam. Co za przyszłość! Może takie jak moje, życie zawodów, a na końcu żal gorzki — życie szału i świata co go wielkim zowią, świata kłamstwa i pozorów — Tak długo i mnie to uwodziło, zajmowało, żem niémiała czasu dziecku wpoić wstrętu ku temu światu fałszu — teraz już nie czas, na nic czasu niémam, śmierć przed oczyma.
— Ja niewiém, mówiła jeszcze, czemu się ludzie boją śmierci? Pojmuję że szczęśliwy ma wstręt ku niéj, bo mu rozerwie, to co on nazywa szczęściem, a co jutro zerwałby sam dobrowolnie jak kajdany — ale nieszczęśliwi, biédni? — Mnie to cieszy, że ja umrę, gdybym żyła, co za smutne życie! Ciągła walka —
Spójrzała na zégar, któren powolnym swym chodem, sam tylko przerywał jéj mowę —
— Już późno odezwała się — dobranoc — Ale zobaczym się jutro?
— Jadę do domu, rzekł Staś, i wracam jutro tutaj — Nieodstąpię cię, póki nie będziesz zdrowa —
— Powiédz, póki nie umrę — o zdrowiu ja nie myślę nawet, o śmierci tylko. Dobranoc. Wyciągnęła do niego rękę i pocałowała go w czoło, potém zakryła twarz, bo płakała i ze łzami powtórzyła raz jeszcze.
— Dobranoc!
— Gwałtem się prawie oderwał od tego bolesnego obrazu Stanisław. —
Nazajutrz, usnął nad świtem ledwie, po bezsennéj nocy — W marzeniach widział Natalją i Julją — Augusta, Hrabiego — Śniło mu się że bronił Julij od wszystkich, że wszyscy rzucali na nią obelgami i kamieniami, a on ją piersią osłaniał.
Zbudził się zmęczony, służący stał przed łóżkiem jego z zafrasowaną twarzą —
— Panie!
— Co to jest?
— Przysłano po pana?
— Z kąd?
— Od Hrabinéj —
— Kiedy?
— Tylko co — chora — prosi pana!
— Konia, konia! zawołał Stanisław zrywając się prędko, konia osiodłać.
W kwadrans czwałował już na drodze ku białemu pałacykowi i nielitościwie pędził konia, a serce mu biło czwałem, jak biegł koń, a oczy miał wlepione w jéj okno, co zdala migało białą firanką i powtarzał — Chora! bardzo chora! —
Stanął u drzwi — Spotkał xiędza — na progu.
— Jak się ma Hrabina —?
— Bardzo źle, w nocy zapadła ciężko, czuła się coraz słabszą, wezwała mnie, tylko co odbyła spowiédź i przyjęła oleje święte.
— Przytomna?
— Przytomna, ale osłabiona coraz gorzéj — Co chwila zdaje się, że Bogu odda ducha —
— Jest tam kto?
— Nikogo — służąca. Przed chwilą chciała widziéć córkę — płakała gdy weszła, ucałowała i dała znak, aby się oddaliła — Teraz nic nie mówi, ale jeszcze łzy się w oczach pokazują — Posłano po JW. Hrabiego sztafetę —
Staś wszedł do zaciemnionego pokoju. Julja była w łóżku, biała jak pościél na któréj leżała, oczy nawet przyćmione, wczorajszego nie miały blasku. Przywitała go ręką i dała mu znak aby usiadł — Po chwilce odezwała się ale bardzo słabym głosem —
— Już czas — bądź zdrów!
Staś wziął jéj rękę białą, zimną i wychudzoną i całował, zakrywszy oczy — Ona patrzała, jakby chciała spamiętać jego rysy, wzrok nieruchomy, osłupiały, zwrócony był w niego ciągły, nieustanny, i oczy nabiérały patrząc blasku, życia.
Po chwili odebrała mu rękę i po cichu mówiła —
— Dziś mi gorzéj niż kiedy, życie ucieka wyraźnie, czuję jak mi go braknie. Piersiami niemogę złapać powietrza, krew stygnie w żyłach, wszystko oznajmuje, że trzeba się pożegnać. Przebacz mi Stasiu, cóś wyciérpiał dla mnie, możem ci na długo zatruła życie, popsuła. — Przebacz jak ja wszystkim wszystko przebaczyłam i jemu nawet, dodała — On nieprzyjedzie albo przyjedzie zapóźno —
— Ty mnie przebacz — zawołał Staś klękając — o! ja nigdy nie daruję sobie téj winy!
— Za cóż ci mam przebaczyć! tyś niewinien, jam tylko winna — Tyś srogo odpokutował za młodości gorączkę — Jam winna, ja najwięcéj. — Daruj mi! —
I w téj chwili wymówiwszy prędzéj i głośniéj te kilka wyrazów, osłabła, zamknęła oczy; ręce opadły bezsilne, usta zadrgały bez głosu.
Staś krzyknął i rzucił się ku drzwiom. Ale ona otworzyła oczy i poruszyła się.
— Nie bój się, rzekła — to nie śmierć jeszcze, choć i ona już blisko — nie uciekaj odemnie, chcę patrzéć na ciebie, chcę twój obraz ponieść ostatni na lepszy świat. O! gdybyś ty mnie wysłuchał, miałabym wielką, wielką prośbę do Ciebie, ale mi na nią braknie odwagi, a może byłaby grzéchem —
Zamilkła.
— Roskaż, zawołał Staś, w zapale, a przysięgam ci, na pamięć najdroższéj mi matki, spełnię co mi rozkażesz —
— O! nie przysięgaj! przerwała — przysięga to najstraszniéjsze słowo, nikt nie powinien nią się wiązać! bo któż wié czy jéj potrafi dotrzymać?
— Powiédz mi wolę twoją —
— Tyś przysiągł, nie mogę — powiedziała ciszéj — podniosła głowę — Niech przyjdzie Róża — moje dziecko — Czuję że mi bardzo słabo.
Staś wybiegł, Róża była w piérwszym pokoju, postąpiła do łóżka matki, ona ją uściskała i płakała; potém osłabła i jeszcze raz otwarła oczy, aby spójrzéć na Stasia i na dziécię swoje —
Przeczucie jakieś, powiedziało Stanisławowi, że przyszła chwila ostatnia, chwila uroczysta, — że śmierć kołatała do drzwi — odwrócił oczy, wybiegł — Ludzie się cisnęli do pokojów, xiądz wszedł z modlitwami u łoża konających —
Poklękli i wśród milczenia głębokiego, strasznego, głos tylko xiędza powolny spokojny, cichy, rozlegał się —
— — Boże, wypuść już w pokoju sługę twego — a przyjmij duszę jego na łono swoje.
— Jezu na krzyżu konający, zmiłuj się nademną —
Ona konała.
Staś z głową opartą o drzwi, stał nieruchomy jak posąg, nic nie słyszał, nie widział, szum jakiś, burza jakaś, wirem kręciła mu się po głowie. Nagle doszły go głośniéj wymówione wyrazy.
— — Polecamy ci, o Panie, duszę sługi twojéj, i prosiemy Zbawicielu nasz, racz że jéj dać odpocznienie wieczne a światłość wiekuista, niech jéj świeci, na wieki wieków — Amen.
Wszyscy je powtórzyli, on płakał i powtórzył je ze łzami —
Julja już nie żyła.
Tegoż samego dnia i godziny, Stanisław odjechał do Berlina.






ROZDZIAŁ VI.
OSTATEK POWIEŚCI.



August powrócił do domu; wiedział on na drodze jeszcze, że Julja żyć przestała, i niespokojny śpieszył pocieszać Stanisława; ale go już nie zastał.
List krótki, kilka słów tylko zawiérający, zostawił z pożegnaniem, donosząc że wyjeżdża za granicę. W nim ani słowa o Natalij —
August pozostał znowu sam jeden w domu, jak dawniéj pędząc życie samotne prawie, ale spokojne. — Nigdy w niém jasnych dni roskosznéj pogody, nigdy strasznych dni burzy — jednostajna mgła jesieni posepnéj.
W pół roku otrzymał list od Stanisława z Berlina, list pełen rozpaczy, ale już wylanéj w słowa i potrzebującéj się wynurzyć, jak gdyby chciała pociechy. — Zawiózł go August do Mazowa i pokazał Natalij. Ona czytała z bijącém sercem, i oddając powiedziała z westchnieniem.
— Zapomniał o nas! —
Pół roku minęło znowu, i drugi list nadszedł z nad brzegów Renu. W nim Staś więcéj się już unosił nad pięknością natury, nad nowym krajem, który raz piérwszy widział, opisywał okolice; — wprawdzie opisy jego, obrazy, myśli, smutne były i czarną nawiedzione barwą, ale znać razem, że człowiek, co je kréślił odżył i oswoił się z życiem. Na końcu listu te słowa —
— Donieś mi o Natalij — August znowu zawiózł list do Mazowa i pokazał jéj te słów kilka nakréślonych drżącą ręką u spodu.
Spłonęła rumieńcem zawsze blada i smutna dziewica, i tak wdzięcznym wzrokiem podziękowała, Augustowi —
— Co mam mu donieść? spytał.
Natalja zawsze śmiała i otwarta, teraz spuściła oczy i nic nie odpowiedziała.
— Mogę napisać że go wszyscy czekamy?
Zamilkła —
— Napiszę, rzekł August, żeś pani milczała, gdy to mówiłem —
— Jak pan chcesz — odpowiedziała.
Następny list, był z Rzymu, w nim Stanisław wyraził całe swe uniesienie na widok gruzów stolicy świata.
— Gdybym był bardzo nieszczęśliwym i bez nadziei, uśmiéchu losu, bez nadziei jutrzenki w przyszłości — tu bym przyszedł, pisał, osiąść na zawsze. Widok tych gruzów największéj potęgi, ogromnego grodu, co trząsł światem, sprawia, że człowiek nieczuje swojego nieszczęścia i małém je widzi na tych ruinach; bo i on sam jak mały tutaj, jak nikczemny! Tyle wieków przeszło tędy i ślady po nich tylko zostały, jak koleje gdy wóz przeleciał po piasku! Cóż my, w obliczu tych wieków i ludów! Tu serce otwiéra się na tyle nieszczęść przeszłych, na tyle zniszczenia, smutku — że o sobie zapomniéć musi! Wszystko mija, miga się i przechodzi, upada, niknie — Tak i uczucia nasze, rzecz którą mniemamy najtrwalszą, a w istocie najzmienniéjsza ze wszystkich — tak i smutki co miały być wiecznemi i żale i — wszystko!
Piękny tutejszy świat, wielki, wspaniały, ale dla serca za mało tego; wszystko to piękne — ale obce, nic nas z tém nie wiąże — O! chciałbym już powrócić na rodzinną ziemię — na niéj tylko jest życie dla nas! — Nieuwierzysz jak tęskno mi pomimo tylu przedmiotów zajmujących, coraz nowych, coby powinny rozerwać i wygnać wspomnienia z myśli. Patrząc na zachodzące słońce, przypominam nasze chmurne malownicze, niebo wieczorne! Zwracam oczy ku wam, dumam o was!
Prawdaż to, że mnie jeszcze nie zapomniano w Mazowie, że Natalja wolna dotąd? że mógłbym powrócić do was? Donieś mi i pisz, do Neapolu. —
August pisał znowu, Staś coraz częstszemi listy mu odpowiadał, ale nagle, ustał i długo bardzo nie doniósł o sobie ni słowa — Napróżno niespokojny wuj posyłał na pocztę, nic z niéj nie przynoszono. Po roku niepewności i strachu, przyszło nareście pismo od Stanisława, datowane z Niemiec. W niém opisywał on swoje przygody podróżne, długą słabość jaką przebywał we Włoszech i kończył temi słowy.
— Co się dzieję w Mazowie? Natalja musiała już zapomniéć tego, któremu tak nielitościwie zakrwawiła serce, on nie zapomniał o niéj, ale widzi teraz chłodno rozważając, że miała słuszność odpychając go — Mybyśmy z sobą nie byli szczęśliwi nigdy, mnie innéj potrzeba kochanki, jéj innego męża.
Długo August ten list chował, ale nareście prawie przypadkiem pokazał go Natalij. Przeczytała i odpowiedziała dumnie, zarumieniwszy się — Pan Stanisław ma słuszność, nie bylibyśmy z sobą szczęśliwi!




W rok potém, przed gankiem domu Augusta, stał powóz, którego tłumoki pokazywały, że z dalekiéj przywiózł podróży niespodziéwanych zapewne gości. —
W salonie żywo rozmawiał Stanisław, August i piękna, młoda, żywa, cudziemskich rysów twarzy kobiéta. Młoda, wysmukła, biała z niebieskiemi oczyma, blond włosami, które w puklach spadały z obu stron jéj twarzy; miała wyraz dobroci i łagodności w spójrzeniu, w uśmiéchu, w mowie, swobodna jak dobrze wychowana kobiéta, rozmawiała po francuzku z trochą akcentu, ale wielką wprawą. Staś siedział przy niéj i patrzał to na nią, to na Augusta, jakby badał co o niéj myśli, jakby się chwalił przed nim.
A August; jak zawsze zimny, ale wesół i grzeczny, przyjmował żonę Stasia, z niejakiém zaambarassowaniem, które czujemy — spotykając się z osobami nieznajomemi, nie wiedząc jeszcze, czy je kochać mamy, czy nie? Przysłuchiwał się bacznie każdemu jéj słowu, badał wyraz jéj twarzy, niespokojnie czekał końca, gdy zaczynała co mówić, jakby się lękał czegoś —
W kilka godzin jednak i dobry August rozweselił się swobodniejszym stał i serdeczniéjszym dla gości; myśl tylko jedna truła mu przyjemność widzenia Stanisława — Wiedział że w Mazowie zawsze jeszcze rachowano na niego i spodziéwano że swobodny powróci; wiedział że Natalja kocha go jeszcze —
— Wiész, rzekł do Stasia — po cichu — Natalja jeszcze myśli o tobie —
— Niewiedzą o mojém ożenieniu?
— Nieśmiałem im pokazywać twoich listów — Ile razy tam jestem, dopytują się o ciebie, dowiadują kiedy powrócisz?
Staś się zamyślał —
— Stało się rzekł, niechciała mnie, odepchnęła, a nadto mam dumy, abym prosił, nawet o miłość kobiéty.
Nazajutrz i dni następnych, August ocenił lepiéj młodą cudzoziemkę. Była to jedna z tych istot prawdziwie kobiécéj natury, łagodnych, anielskich, bez żółci w sercu, bez gniéwu, urodzonych na osłodę życia, drugim, na poświęcenia bez końca. Prosta naiwna, otwarta, łączyła znajlepszém wychowaniem wieśniaczą szczérość. Nic w niéj niebyło udanego, zmyślonego, pokazywanego tylko dla oka, wszystko szło z duszy. —
Stanisław kochał ją nie tą piérwszą miłością, jaką uczuł dla Julij, miłością burzliwą, ognistą, namiętną, niepohamowaną, a krótkotrwałą, nie tą miłością exaltowaną, idealną, poetyczną, jaką go natchnęła Natalja, ale przywiązaniem czułém, spokojném, i trwalszém, bo spokojném, opartém na poznaniu jéj charakteru, na ocenieniu jéj pięknéj duszy. Miał dla niéj uszanowanie jakie mamy dla niewinności dziécięcia, miłość ojca i kochanka razem, otaczał ją przywiązaniem, uprzedzał jéj żądania, jéj myśli —
August patrząc na nich, nieraz pomyślał — O — jakże szczęśliwi! — Czemuż i ja nie szukałem takiego szczęścia! Ale ze zwykłym sobie przestrachem dodawał — Alboż on nie drży w sercu, że ją utracić może? alboż ta miłość nie ostygnie, alboż nie staną się obojętni sobie, może naprzykrzeni? — O lepiéj mi bez szczęścia i bez strachu!
Jednego wieczora Czerwcowego, siedzieli wszyscy na ganku i spoglądali na piękną okolicę. Matylda powiadała że ona jéj przypomina Szląsk, Stanisław opisywał jeszcze niewidziane piękne strony Wołynia naszego, August zamyślony palił cygaro i słuchał téj rozmowy. W lipowéj ulicy pokazał się powóz sześciokonny, i wszyscy ciekawie spójrzeli, odgadując, ktoby to mógł jechać?
— Gdyby nie powóz nowy i nieznajomy, sądziłbym że to z Mazowa, rzekł August, bo konie bardzo podobne.
Za chwilę, zatrzymała się kareta przed gankiem, wysiadł z niej młody mężczyzna.
— Przejeżdżając tędy, nie mogliśmy nie wstąpić z żoną —
Był to Adolf syn Prezesowéj, a za nim wysiadła — Natalja, Jego żona. Wszedłszy na ganek obejrzała się dopiéro i spostrzegła Stanisława.
Drugim szybkim rzutem oka trafiła, jakby przeczuła jéj bytność, na Matyldę i wolniéj odetchnęła —
— A! Staś! zawołał Adolf — Patrz Nataljo, wszakto Stanisław!
On się ukłonił i prezentował nowo przybyłych żonie. Piérwsze chwile rozmowy, były przykre dla wszystkich, ale powoli nabrali odwagi, któréj im dodała Matylda, niewiedząca o niczém i witająca w nowo przybyłych, znajomych tylko i sąsiadów wuja i męża.
Niepodobna było okazać Natalij, co się w jéj wzburzoném działo sercu, ona dotąd karmiła swoją poetyczną miłość dla Stanisława, i gniéw razem ku niemu; nieprzywykła udawać, grać musiała wesołość i obojętność, rozpytywała go się o podróże, o żonę, o Włochy — Niemcy — o Ren — Trzpiotała się umyślnie, a krew jéj biła do głowy, a serce uderzało żywo, rumieniec coraz czerwieńszy się stawał.
Staś odpowiadał jéj z zimną wesołością, i zupełnie przytomny, bo serce jego już dla niéj nie biło.
— Bardzo szczęśliwe spotkanie, mówił Adolf i miły spędzimy wieczór, Staś musi miéć dużo do opowiadania, nieprawdaż?
I ściskał Stanisława —
— Nieprawdaż, mówił mu, że ci żal być musi Natalij. Ale niémasz żalu do mnie, ja ją od dzieciństwa kochałem — Tyś ją opuścił.
Stanisław scisnął mu rękę,
— Życzę ci szczęścia takiego jak moje, kochany Adolfie, a to dość mówi, że ci niewyrzucam pozyskanego serca Natalij. Tyś wart być szczęśliwy!
Natalja chciała odjechać, ale mąż i August tak ją prosili, że nareście została. Cały wieczór upłynął na żywéj rozmowie, któréj przedmiotem były podróże Stanisława. Natalja udawała wesołość i żywe niémi zajęcie; ale przez nie widać było niepokój i gniéw. Bacznie spoglądała na Matyldę, jakby wybadać chciała co do niéj przywiązało Stanisława. Pytała się w duszy siebie — Co w niéj jest, czegobym ja nie miała? co on w niéj pokochał? czy ona go zrozumié? I dodawała gniewna — O! pożałuje potém, pożałuje że mnie opuścił!
Nie mogła darować Stanisławowi, że tak łatwo, tak prędko, tak dumnie ją porzucił. —
Nazajutrz rano, przed świtem, odjechał Adolf z żoną smutną i użalającą się na ciężki ból głowy. Matylda jak wczoraj swobodna, wesoła, żegnała ją na ganku troskliwie podając jéj kolońską i lewandową wódkę i ciesząc że w podróży to przejdzie! A Natalja nierzuciła okiem nawet ani na nią, ani na Stanisława — i konie poniosły ich daleko, szybko i daleko.
Ale otóż i koniec mojéj powieści. Chcielibyście może wiedziéć cóś więcéj?? Żałuję bardzo że niemogę powiedziéć nic nad to, że August nigdy się nie ożenił i żenić się nie myśli — Natalja wydała jeden tom poezij, dwa powieści i gotuje jak powiadają dramat uczuciowy. Adolf uwielbia żonę, na równi z Heglem i Schellingiem — Stanisław ma dwoje dzieci i żyje tak szczęśliwie z żoną, jak na tym Bożym świecie szczęśliwym być można. Czasem wspomnienie zachmurzy mu czoło, westchnie z cicha, i zamyśli się, ale widok Matyldy, szczebiotanie dziatek, rozpędza chmury z czoła. Prezesowa czyta nieustannie i bez braku; a inni? Jedzą, piją, sejmikują, grają, ogadują się, żenią, rozwodzą, rujnują, bogacą i tam daléj i tam daléj. Spójrzcie do koła siebie, a będziecie wiedzieli, co robi reszta osób mojéj powieści.




EPILOG.




Nie jeden skończywszy czytać, zaduma się i spyta.
— Czego u licha chciał autor? plótł przez cztéry tomy niestworzone rzeczy, ogadywał ludzi, wyprowadzał coraz nowe figury; pomięszał to i tamto, leciał, leciał i urwał —
Nie myślę się tłumaczyć i uniewinniać z napisanéj powieści — osądźcie ją jak się wam podoba, nieforemnie sklejoną, nudną, rozwlekłą, źle pisaną i powiém wam tylko czego chciałem pisząc ją.
Chciałem przed oczy wam postawić, wasz świat, wasze wady, śmiészności, obyczaje, słabości. Jest to tylko lekki zarys, myśl dzieła, któreby daleko obszerniéjszém być mogło i musiało, chcąc wszystko a wszystko objąć i dotknąć wszystkiego.
Nie gniéwajcie się szanowni czytelnicy, jeśli was co dotknie, jeśli wam zdawać się będzie, żem was oczernił niesłusznie, spotwarzył; obejrzyjcie się wprzódy, poszukajcie oczyma, a zapewne przekonacie się że wszystko com opisywał, wzięte z natury i z żywego życia.
Nikt osobiście za wzór mi nie służył, brzydzę się paszkwilem, chociażby obwiniętym w najgrubszą szatę i przebranym do niepoznania, do nikogo niémam urazy, nie należę do żadnego stronnictwa, Bóg mnie postawił odrębnie, w pośrodku, niżéj od najwyższych, wyżej od najniższych — jednym zapewne z ostatnich; ale sędzią nienamiętnym, bezstronnym — Takim się czuję, a może się mylę, bo któż się nie myli?
Pisałem nie żebym dogodził chęci szyderstwa, zazdrości, niepokojowi dręczącemu co rwie się i czepia za wszystko, aby się wyżéj posunąć — nie — cel miałem inny, ślachetniéjszy. Może być żem go niedoszedł, żem się omylił widząc go nie w téj stronie, w której go szukać potrzeba; idąc do niego nie tą drogą, co doń prowadzi, ale chęci moje były prawe i czyste.
Nieraz w ciągu pisania, przyszło mi na myśl smutnie —
— Zrobisz sobie nieprzyjaciół, obrazisz może ludzi na siebie?
I odpowiadałem sobie —
— Niech mnie biją, ale niech posłuchają! Gdyby jeden tylko człowiek, przejrzéć się chciał w obrazie jakim, uczuł swoje wady i pożądał się z nich poprawić, dla mnie byłoby dosyć — dla mnie by to było najwyższém szczęściem —
I nie myślcie, że mówię to na zimno, abym wam trochą pathos zamknął tę xiążkę — O! nie — w téj chwili czuję co piszę głęboko, i duszę moją otwiéram.
Nie jeden się z tego uśmiéchnie? Śmiéch ten mnie nie ubodzie, nie obrazi, nie zasmuci — Mogę być śmiésznym; a urąganie jakkolwiek słuszne, nigdy dla mnie nie ma wartości argumentu i z drogi mojéj mnie nie sprowadzi.
Szatani się śmieją i urągają — ludzie rozumują i sądzą — Nic łatwiéjszego nad szyderstwo, a śmiéch nie jestże cechą głupstwa, piętnem, którém się twarz jego od innych wybitnie odznacza?
Powtarzam to raz jeszcze, osoby wchodzące do powieści, nie są kopjowane z oryginałów żywych, nie są studjami z natury indywidualnéj, ale obrazami wziętemi z natury ogólnéj — Jeśli przypadkiem obraz się trafi do kogoś podobny — wszak i na arkuszu papiéru, któren zarysuje malarz postaciami co mu fantazja na pióro przyniesie, znajdą się do kogoś podobne?
Powieść moja nie rości sobie prawa do nazwiska kompletnego obrazu; sądzona jako obraz zupełny naszego towarzystwa, okazałaby się nieskończoną; sami to wiémy najpiérwsi, niektóre charaktery zaledwie w niéj nakréślone, inne całkiem nietknięte. Są stany, których życia, obyczajów, śmiészności, nie okazaliśmy wcale; jest to tylko zarys i myśl obrazu, któremu wiele a wiele braknie; powtarzamy to dla tego, że u nas powszechnie sądzą wychodzące dzieła z innego na nie patrząc stanowiska, innego w nich upatrując celu, niżeli obrał sobie autor. Co do nas, nie pragniemy pochwał i pochlebnych sądów, życzylibyśmy sobie tylko, aby nie widziano czego niéma, a widziano tylko to co jest. Pochwały mniéj jeszcze mówią od najbezrozumniéjszych krytyk, które przecie oprzéć się na czémś muszą. Prosim więc krytyki, ale nienamiętnéj, nie stronniczéj, prawéj i ślachetnéj. Taką zawsze przyjmiemy z wdzięcznością, od kogo kolwiek pochodzić będzie.
A teraz — Idź w świat, xiążko moja, szczęśliwéj podróży!!


KONIEC TOMU CZWARTEGO I OSTATNIEGO.





Oddział II.

TOM I.



I.
MATKA I SYN.

ROZDZIAŁ I.



B to wieczór jesienny — wiecie szanowni czytelnicy co to jest wieczór jesienny, pod naszém niebem północy. O szóstéj już się powoli zmierzcha, wiatr zimny świszcze otrząsając z drzew resztę pożółkłych liści — szare i sine chmury wloką się po niebie ciemném. — Trawniki zżółkły, ogród traci chwilową swą ozdobę różnofarbnych przedśmiertnych sukienek, w które się ustroił jakby tylko na pożegnanie; pola starte pod nogami bydła, złocistą cierń przemieniły w szaro-żółtą jakąś smutną sukmanę. Jedyną weselną barwę w obrazie stanowią zasiewy i zieleniejące nadzieją następnych zbiorów, łany. — Tak na świecie splata się wszystko w ten wieniec różnofarbny, który zowiemy życiem. Z jednéj strony śmierć, z drugiéj młodość, nadzieje — jedno ociera się o drugie, a nie łączy, choć jedno wypływa z drugiego.
Są ludzie, co nie wiém czemu lubią porę jesienną, może dla tego, że im w duszę przynosi smętek jakiś uroczy, miły, którego bez zewnętrznego wrażenia wyrobić w sobie nie umieją; ale więcéj daleko zgodzi się ze mną, że jesień, jak ta pora niepewna i bez charakteru, która rozdziela właściwą wiosnę od zimy — jest bardzo smutną. Przejście to tylko z ostréj i nie bez wdzięków zimy, do uroczystego lata, jak jesień przejściem z lata do snu zimy. Tym, co potrzebują smutku, dla jakiéjś równowagi w duszy, mogą się podobać pory roku ściskające za serce; ale ludziom, co ciągle brodzą myślą we wszystkich utrapieniach żywota, nigdy nadto być nie może lata, wesołości, słońca, ciepła i pogody. Jesień zasmuca mimowolnie, i pod jéj szarém niebem, tak smutno, jak potępieńcom Danta, w kapicach ołowianych. Człowiek się sam nie wiedząc czego niespokoi, lęka o doczekanie wiosny i wzdycha.
Ta smutna pora dla próżniaków myślących tylko i dumających — dla wieśniaka naszego, jest najszczęśliwszą porą pełności w stodole, dostatku na stole, czasem wesel po siołach, hulanki po karczmach i jarmarków — Oni niemają czasu obejrzéć się na smutne oblicze otaczającego ich przyrodzenia: bo życie ich, nie życiem myśli, dumań i wejrzeń, ale żywotem trudu naprzemian i szału.
I gdy w chatach wesołe trzeszczą łuczywa, słychać wieczorne śpiewy i warczące wrzeciona i głośne śmiéchy dziewcząt; — w salonach.
O! w salonach nudno, zimno, pusto i smutno!
Zajrzyjmy do jednego z nich. — Mówiliśmy już o wieczorze jesiennym — o szaréj godzinie, któréj szarości dodaje niebo chmurne, wiatr jęczący smutno i szelest opadających liści. W saloniku wychodzącym na ogród, w którym widać lipową, teraz żółtą zupełnie ulicę — siedzi trzy osoby w milczeniu, rzadko przerywaném kilką wyrazami, krokami i ruchami. Te trzy osoby, są to nasi znajomi — August, Staś, a teraz pan Stanisław, i żona jego Matylda.
P. August nic nam prawie nie postarzał, rodzaj życia, wstrzemięźliwość cielesna i duchowna, spokój wewnętrzny czynią go zawsze jednostajnie młodym. Jemu życie nie posuwa się jak index sekundowy szalejący po cyferblacie zegaru, ale jak żółwio patrzący godzinnik. Czémże miał zestarzéć, gdy nie kocha, nie płacze, nie porusza się niczém, i zawsze zamknięty w swéj skorupce, szafuje tyle tylko życia, ile go niezbędnie na powszednią potrzebę wydać musi. To też jedna marszczka nie przybyła mu na czole gładkiém, lśniącém, czystém i pełném spokoju, oczy nie pociemniały, nie straciły blasku, nie zgarbił się i nie wyłysiał, niezużył. — Takim jest, jakeśmy go widzieli w pierwszéj części naszego obrazu.
Za to, o jakże wielka odmiana w Stasiu! Staś, przypominacie sobie, był młodym, trzpiotowatym chłopcem w początku, potém spoważniał oparzywszy się miłością Hrabiny Julii, potém exaltował się z Natalią, rozpaczał za piérwszą kochanką i starzał w podróżach, aż powrócił statecznym, jak to dawniéj wybornie mówiono, człowiekiem, żonaty i poważny do domu — August przez cały ten czas był zawsze takim, jakim go zastaliśmy w początku. Gdy Stanisław trzpiotał się, szalał, kochał, rozpaczał, podróżował i żenił; wuj żył swojém życiem powolném — jeden i jeden i zawsze ten sam.
I doczekał się, jeszcze jednej, może najmniéj spodziewanéj i pożądanéj w siostrzeńcu zmiany — on ją z początku z westchnieniem przewidywał i myśl o niéj jak natrętną muchę opędzał — potém sądził już że się mylił i winszował w duchu omyłki; teraz dopatrywał się coraz wyraźniéj, jaśniéj, że zmiana ostatnia — z kolei jako konieczność natury charakteru i Stanisława nadeszła. Łatwo zgadniecie, jaka to była ta zmiana ostatnia — Staś zobojętniał dla żony, która dawszy mu syna, zawsze go jedném, poczciwém, dość na pozór zimném, ale głębokiém przywiązaniem i miłością cichą nie wynurzającą się, ale szczérą — kochała.
Stasiowi mało było tego wszystkiego. Jeden to był z tych charakterów potrzebujących ciągłych wzruszeń i nieustannéj walki, nadziei, zmian i ruchu, jako warunku exystencyi, jedna to była z tych organizacyi dziwnych, co jak Salamandra, żyją w ogniu. Organizacye te na nieszczęście, daleko są pospolitsze od Salamander, których nikt prócz Benvenuta Cellini, niewidział podobno, a przynajmniéj nikt tak jak on (niewyjmując policzka ojcowskiego)[3]
Jedną z tych nieszczęsnych organizacyi obdarzony był biédny Staś.
Wzdychał nieustannie za spokojem, za ciszą, za wsią, a nie mógł wytrzymać trzech dni w zupełnym spokoju i ciszy. Gdy niestało wypadków, to się bił z myślami, to roił, to budował na marzeniach marzenia i drapał się po nich pod niebiosa, sposobem olbrzymów, nie lepiéj mu się to, od nieboszczyków tych antecessorów udawało. Prędko, bardzo prędko, spokojna, wesoła, świéża i rumiana twarz Matyldy, pogodne jéj oblicze, spowszedniało mężowi, prędko nacieszył się wrażeniami swojego ojcowstwa (paternité, — nie ma na to wyrazu u nas — miałożby to znaczyć, że niebyło rzeczy???)[4].
Synka; — rumiane, śliczne dziecię, odpychał zlekka, zadumany, a żonę, zbywał często wyrazy zimnemi jak lód, o które by się wszelaka inna, niż jéj miłość rozbiła. — Ale ona miała jedno z tych przywiązań trwałych, których nic nie wyrwie, gdy raz w duszę wrosną. — Im mocniéj je szarpiesz, tém głębiéj zapuszczają korzenie.
August okiem badacza patrzał od początku na Stasia i przewidział co być miało, dojrzał początku, doczekał się wyraźnych symptomatów nudy, oziębienia, przesytu.
Dobrze to któś uważał, że większa część małżeństw, rozbija się o najpiérwszy szkopuł na drodze. Tym szkopułem jest chwila, gdy wielka ognista namiętność ustaje, a przywiązanie, na szacunku i nałogu zbudowane, jeszcze nie przyszło. Chwila niebezpieczna, którą trochą odwagi, i cierpliwości przebywszy, wchodzi się pod jasne niebo dalszego małżeńskiego żywota. Dawniéj u nas, że nie było namiętności na początku, nie było i przesytu, nie było idei rozprzężenia bo była idea obowiązku i tak wszystko to, co my dziś doznajemy, prawie nie exystowało. Ale dziś istotna prawda, że najwięcéj małżeństw rozchodzi się, nieprzebywszy piérwszéj chwili niebezpiecznéj.
Ta chwila nadeszła dla Stanisława może wcześniéj niż była powinna. Nie dla tego, żeby z natury przywiązania, powinien był i musiał ostygnąć prędzéj, ale że przywiązanie Matyldy, szlachetne, całe w sobie, niewyjawiające się ciągle, nie podsycające wybuchów z drugiéj strony, musiało do tego usposobić.
Coraz częściej Staś począł rozmyślać o Julii — potém, potém o Natalii nawet. Życie zdało mu się tak szare, smętne, tak utrapienie ciche, tak powoli się wlokące, tak bez odmian i wrażeń! Czuł się bezsilnym, nie radym z siebie, niespokojnym. Matylda wszystkiego tego nie widziała — ale za nią i za Stanisława może, przewidział i zobaczył co się święciło August. Ze swoją krwią zimną, z nieubłaganym powierzchownym chłodem, śledził postępów choroby i truchlał, szukając na nią lekarstwa. Wiedział on że przebywszy niebezpieczną chwilę, wszystko pójść może dobrze. Ale jak przejść między Scyllą a Charybdą?? W tém trudność — przytomny niebezpieczeństwu, łamał sobie głowę szukając, jak je zakląć — na Matyldę nic nie można było rachować — bo ani jej powiedziéć całéj prawdy godziło się, ani dowiedziawszy się jéj, byłaby w nią uwierzyła. A tym czasem Staś coraz konwulsyjniéj targał swoje złote więzy. Pamiętajmy na to, że on niebył wychowany tak, aby przedewszystkiém wierzył w świętość obowiązków, i panowanie ich nad życiem całém; nie był wychowany tak, aby w uczuciu dopełnionego choć przykrego obowiązku, znajdował osłodę, szczęście — Staś szczęście rozumiał staro-nowym — pogańsko-filozoficznym sposobem — nasyceniem, a to inne szczęście spokojnéj duszy, zwał ujemném. Niechciał się zastanowić, że to ujemne jak je zwał, jest właśnie jedyném duchownén — poczuwszy przesycenie, rzucił się jak dziki zwiérz w klatce — na nową pastwę — nie probował zlepić roztłuczonego szczęścia domowego — poszedł szukać nowych.
Zaczął od gęstych odwiedzin w sąsiedztwo i — niestety — wyznajmy to, bo przedewszystkiém prawdę pisać musiemy — nieraz już usiadł za zielonym stolikiem, nieraz w wzruszeniach jakie daje gra, probował nowego nasycenia, nowéj nieznajoméj roskoszy. Tego najwięcéj zląkł się August.
— Dla czego, powiedział w duchu, nie szuka przynajnmiéj szlachetniéjszéj rozrywki, czemu niechce pracować? Święci pańscy potrzebowali pracy, jako ballastu do łodzi życia, cóż dopiéro my biédni?? Zajęcie, jest niezbędnym warunkiem, poczciwego życia i w braku zatrudnienia zajmuje się większa część ludzi, grą, ale Stanisław co rozumié lepsze życie, miałżeby wyjść na jednego z bezrozumnéj trzódy baranów Panurga?
Odtąd August, nieodstępnym stał się towarzyszem, stróżem Stanisława, lękał się o niego, bał odstąpić.
Jakże, powiécie mi, ten człowiek, którego maluje się tak zimnym, zdobył się na takie przywiązanie dla siostrzeńca? Jakże on swój najdroższy spokój, ku któremu skierował wszystkie długich lat usiłowania, mógł tak dobrowolnie nieproszoną opieką zakłócić?
Widzieliście, w piérwszéj części naszego obrazu, że August nie oparł się pewnemu wzruszeniu, na widok siostrzeńca, że od razu go przeciw zwyczajowi swemu, przeciw normalnéj apatii, — pokochał. Potrzeba wytłumaczyć jak się to stało. Powiedzieliśmy wyżéj, że Staś żywo przypomniał mu siostrę, siostrę ukochaną, jedyną istotę, dla któréj August, uczuł raz w kilkadziesiąt lat przywiązanie posunięte aż do poświęcenia, aż do zapomnienia o sobie i swojéj idei stoicyzmu.
Ta siostra Augusta, do któréj Staś był i z twarzy i z charakteru podobnym, stanowiąc zupełną sprzeczność z nim, wzbudziła naprzód w bracie, pewien rodzaj politowania, potém czułego przywiązania. August od dzieciństwa przeczuł że nie będzie szczęśliwą i odgadł: długo po śmierci jéj płakał, a teraz przez pamięć na nią kochał syna!<br?> Siostra Augusta, Aniela, była to żywa, namiętna, cała sercem żyjąca istota. Jak brat rachował każdy krok swój i jego przewidziéć się dające skutki, tak ona niezastanawiała się nigdy nad przyszłością. Chwili święciła lata, uniesieniu jednemu, długie dni żalu i zawodów. Całego jéj życia historja w tych kilku zamknęła się słowach. Piérwsze jéj przywiązanie serca co koniecznie kochać potrzebowało, padło na istotę, niegodną czystego przywiązania, nieumiejącą go ocenić. — Młody, ubogi, rojący wielkie losy przed sobą — Adam pokochał Anielę, któréj miłości dojrzał; pokochał jak kochają młodzi — aby kochać. Miłość ta była bez jutra. — Biédna Aniela zapóźno postrzegła, że się przywiązała do zimnego człowieka bez serca, czyniącego wszystko głową i rozmysłem. Ale cofać się nie czas już było: cała przyszłość biédnéj dziewczyny, rozbiła się o piérwsze nierozważne przywiązanie.
Adam byłby się ożenił z Anielą, Aniela byłaby za niego poszła, ubogiemu, niemającemu dachu i rodziny, dając majątek swój, stosunki i familią; — ale rodzina Anieli niemogła dozwolić na związek, któren niedawał żadnéj rękojmi na przyszłość. — Z téj krótkiéj, pełnéj boleści, a ubogiéj w szczęście miłości. Aniela wyniosła zranione serce, skalaną przyszłość całą, ale nic doświadczenia. Tego doświadczenia ludzi, co raz oparzywszy się, drugi raz na zimno dmuchają. — Ona niemogła nauczyć się ostrożności, bo nią wiodło piérwsze wrażenie, piérwsze wzruszenie. Mąż którego dla Anieli wybrano, skutkiem uwłaczających jéj sławie pogłosek, był tylko wybranym z biédy. Aniela pójść musiała za mąż, poszła po woli rodziców, za człowieka starego, upartego, nieznośnego charakteru, a co gorsza nie bardzo szlachetnego. Wistocie, ze wszystkich wad męża, najtrudniej znieść było Anieli, ten brak szlachetności; jéj, co miała duszę aż do heroizmu czystą, co roiła poświęcenia nieustanne. Ta okoliczność, wkrótce zbrzydziła jéj zupełnie towarzysza życia. Urodził się młody Staś, ale on niezwiązał nowym węzłem, niemogących się złączyć serc, on oddzielił więcéj jeszcze matkę od męża, bo przywiązał nową namiętnością do dziecka. Aniela płakała nad kołyską Stasia, ucząc go modlić się i przelewając weń swoją duszę, która zawcześnie okazywała się matce, rodzoną jéj duszy córką.
W tym czasie, drugi człowiek znalazł się na jéj drodze, co ją sprowadził z świętéj choć ciężkiéj ścieżki obowiązków.
Herman, był sąsiadem starego męża Anieli, Herman egoista, szukający nasycenia, niepatrzący jakim je kosztem okupi. Aniela była piękna i bogata, poznał ją, a exaltując się i uszlachetniając w oczach słabéj kobiéty, znienawidził jéj męża i przywiódł aż do — rozwodu. Ledwie rozwiedziona, postrzegła Aniela swój błąd i zawód. Drugi mąż, był prawie od piérwszego gorszym, jego udana szlachetność, była tylko sukienką od gości; na dni powszedne był człowiekiem zimnym, zepsutym, w nic szlachetnego niewierzącym i szyderskim. Cóż miała począć biédna? Znosiła włożone dobrowolnie na kark brzemię, ale nie długo — zgryzoty wewnętrzne, brak dziécięcia z którym się rozłączyć musiała — a do którego przywiązaną była, jak matka i kobiéta zawiedziona na wszystkiém — zjadły ją wkrótce. — Niszczała blada, kaszląca, smutna i poglądając na pewną i zapowiadającą się widocznie śmierć — aż umarła. — W chwili skonania przyniesiono jéj dziécię, Stasia, i obejmując go rękami zimnemi, kładąc usta sine na jego czole zarumienioném od podróży; — wyzionęła duszę. Zdało się, że ona wprost przeszła w dziecinę, która i twarz matki i charakter odziedziczyła.
Oto dla czego kochał August biédną Anielę, dla czego kochał Stanisława. Teraz powróćmy do naszego salonu, w którym jakeśmy wyżej powiedzieli, znajduje się August, Stanisław i Matylda.
Szary zmrok pada — miga maleńkie światło na kominie — Stanisław z rękoma na krzyż założonemi i spuszczoną głową, ponury przechadza się po salonie powolnie. Czasem staje, wzrusza ramionami nieznacznie, poglądając na Matyldę i znowu chodzi.
August z szczypcami w ręku u komina siedzi, poprawia od niechcenia głownie, zakłada nogę na nogę, zdejmuje z nogi nogę, pokaszliwa, a tajemnie patrzy na Stanisława. Matylda na kanapie, zebrała się w kątek jéj cała, uwinęła w szal od jesiennego chłodu, spuściła głowę na piersi i spokojnie duma coś — Cale to inne dumanie Matyldy — Stanisław, widać z ruchów duma niespokojnie, roi, rozbija przyszłość, zgaduje ją, chciałby szturmem jéj dobyć. Dumanie jego, dumanie człowieka co chce zmiany i gotuje się do niéj. Matyldy ciche marzenie, niewystępujące za brzegi czary domowego szczęścia. Ona albo przebiera swoją złotą i szczęśliwą przeszłość, albo duma o dziecku, co niedaleko śpi w kolébce. Ona sobie obiecała, wszystkie dni jednakowe, spokojna o nic nie prosi Boga, tylko o przedłużenie tego co jest, co ma. August niemyśli o sobie, duma o nich. Wejrzenie jego jeszcze chodzi na zwiady, aby dostać głębszego przekonania o rzeczy którą jednakże wié już dobrze pewnie — ale któréjby jeszcze wierzyć nie chciał. Co chwila powtarza w duchu:
— Nie omyliłem się, tak, tak jest —
— Chwila upływa, milczenie ciągłe, mrok pada coraz ciemniejszy, Staś chodzi, Matylda siedzi, August poprawia na kominie.
— A dopókiż tak milczeć będziemy? ozwał się nareszcie rzucając szczypce i wstając z krzesła.
— O czémże chcecie abyśmy mówili, na téj wsi przeklętéj! zawołał Staś niecierpliwie, tu człowiek zapomina myśléć, oducza się mówić.
— Z kądże u licha ten anti-sielankowy zapał?
— Zkąd? z serca wuju! Potrzeba się urodzić, wychować i nauczyć, być ślachcicem u nas, aby to życie męczeńsko nudne, tyrańsko jednostajne, zabójczo pozbawione ruchu i myśli — wytrzymać? Oczém tu myśléć? o zbiorach, o zasiewach, o przedażach — ależ to powtarzam piekielnie nudne!
— Wszystko jest nudne dla tego, co się duszą niebierze do niczego a znam — dodał wuj — bardzo światłych ludzi, co namiętnie wziąwszy się nawet do gospodarstwa, znajdują w niém prawie szczęście.
— Znałem w uniwersytecie berlińskim — odparł Staś — dwóch przezacnych agronomów, co się oba uszczęśliwiali teorjami swemi i agronomją, choć oba roli i ziemi tyle znali — co ja. Probowali prawda na języku smaku wszystkich ziem, determinowali gatunki marglów i glin — i że byli swoją agronomją szczęśliwi, nie dziwię się, bo mieli zapał naukowy. — A tu co?
— A tu? odparł August — można miéć dwa interessa w gospodarstwie — naukowy, którego nikt nie broni, i pieniężny, który —
— Który, dodał Staś machając ręką, jest najpaskudniejszym i najnieznośniejszym z interessów. Ale wracając do założenia, że na wsi umrzéć a przynajmniéj zwarjować można z nudów.
— Jednak ty bardzo dawniéj wieś chwaliłeś — i życzyłeś sobie mieszkać na wsi.
— Niedoświadczenie wuju! dzieciństwo. A potém, któż wiedział, że u was tak nudne życie wiejskie?
— Życie każde, takiem jest, jakiém go kto sobie uczyni.
— Ale! — kiedy braknie koniecznych warunków, materjałów, aby z niego co zrobić.
— Dyskutujmy więc kategorycznie — jakich że to warunków, jakich materjałów braknie wiejskiemu życiu?
— Ludzi.
— Dziękuję w imieniu sąsiadów i znajomych.
— Są wyjątki.
— Rozumié się, wszyscy przytomni zawsze należą do wyjątków — idźmy daléj — ja przeczę jednak i protestuję przeciw piérwszemu, bo absolutnie tego powiedziéć niemożna — powtóre —
— Powtóre, brak życia — ludzie najznakomitsi rdzewieją, marnieją, w téj atmosferze dusznéj — zsiadłéj — gęstéj a nieruchoméj.
— Czemuż niestaracie się, zamiast narzekać na brak życia, niedostatek jego zapełnić, wzbudzić je?
— Tego nigdy jeden człowiek nie zrobił.
— Wszelka odmiana od jednego się poczyna, a siłami wszystkich kończy.
— Chcesz mnie zupełnie zbić na miazgę wujaszku, ale się nie dam — czemuż dotąd nigdzie nikt tego nie zrobił?
— Sprobuj jeźli masz ochotę.
— Ja mam ochotę korzystać z gotowego, nie pracować.
— Nigdzie zupełnie gotowego po myśli swojéj nie znajdziesz.
— Ale w mieście przynajmniéj człowiek żyje jak chce, wybiéra kogo chce.
— Stary przesąd — pomiarkuj tylko — zupełnie tak jak na wsi, człek nie jest panem swéj woli. — Powiadacie że w mieście, człek przyjmuje kogo chce tylko — bajka. Tysiąc drobnych okoliczności, czyni go niewolnikiem najmniéj miłych mu osób i towarzystwa — a i na wsi można się pozbyć natrętów — znudzonemu samym sobą wszędzie źle.
— Szczérze za takiego mnie masz wujaszku.
— Trochę — Bo pytam się ciebie, alboż na wsi, nie możesz mieć xiążek, gazet, sztuki, towarzystwa.
— O! zmiłuj się! towarzystwa!
— Obstaje przy tém, prawie wszędzie —
— Stosownego?
— Mało osób, ale do serca wybrać można, świat nie jest pusty, a gdy się jest w kraju własnym, gdzie tyle sympatij nas wiąże.
— Ale kiedy niéma sympatij.
— Żadnéj?
— Żadnéj a żadnéj. — Cóż w takim razie.
— Pójść i w łeb sobie wypalić, — zimno odpowiedział zniecierpliwiony trochę August.
— O! na to heroiczne lekarstwo się niezgadzam, odparł Staś.
— Dla ciebie jednak Stasiu, innego już trudno znaléźć, napadła cię choroba wieku naszego, spleen, spleen serdeczny, przesyt, nuda, niewyleczone — Zdaje ci się żeś wszystko widział, czuł, zbadał, i nic ci na żywność więcéj nie pozostało, żeś skazany na przeżuwanie strawionych pokarmów.
Mój Boże! Tylko co żonaty, niedawno ojcem zostawszy, ledwie poczynając życie, niedoświadczywszy. —
— Jakto, nic niedoświadczywszy?
— Cóż to! i odrobina! rzekł pogardliwie prawie August.
— Odrobina! całe lata cierpiéć, tyle wzruszeń.
— Zwykły życia początek.
— Nielitościwyś wuju.
— Zarozumiałyś kochany siostrzanie.
— Ale kochany wuju — miałbym prawo.
— Masz prawo dziękować Bogu za swoje szczęście i pełną piersią niém oddychać — Staś wzruszył ramionami.
W téj chwili wniesiono świéce do pokoju.




II.
KWESTARZ.

ROZDZIAŁ II.



RAZEM z służącym, który wnosił świéce, wsunęła się postać wysoka, ciemna do pokoju i zatrzymawszy się pokornie u drzwi, odezwała głosem mocnym, który zwrócił uwagę wszystkich.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Odpowiadając — Na wieki wieków — Amen, wszyscy głowy podnieśli i zwrócili je ku drzwiom.
A u drzwi stała jedna z dawniéj pospolitych u nas postaci — kwestarz bernardyn z Zasławia, w ciemnym habicie, po którym spływał gruby biały sznur z węzłami, z czapeczką złożoną w ręku, z paciorkami u pasa. Mimo wygolonéj głowy, mimo stroju tego, mimo nieco schylonych może wiekiem, może trudem pleców, człowiek to był raczéj do szabli, niż do habitu stworzony. Twarz otwartego charakteru, rumiana, wesoła, oko czarne błyszczące, ramiona szerokie, a do tego coś żołnierskiego w postawie. Poznałeś od razu, że ten człowiek należał do familii ślacheckiéj.
Ale lata i suknia kogo nie odmienią! Nasz kwestarz już pochylony stracił wiele dawnych ruchów i wyrazu twarzy; ciągle się kłaniając i prosząc, mimo że się nigdy bardzo nizko nie kłaniał; spokorniał. — Stał u progu czekając aż go poproszą siedziéć i słowo grzeczne powiedzą, miął swoją czapeczkę w ręku i spoglądał po przytomnych, usiłując (jak wszyscy często do coraz nowych zmuszeni przemawiać osób) poznać rzutem oka z kim ma do czynienia.
Matylda wskazała mu krzesło, a Staś szepnąwszy na ucho wujowi.
— Otóż, masz próbkę naszego świata i ludzi. — Staś postąpił ku niemu, nie wiedząc jak począć rozmowę.
Same mu się nastręczyły słowa zwyczajne.
— Zkądże to Jegomość Dobrodziéj jedzie? z Zasławskiego konwentu, Jaśnie Wielmożny panie.
— Ale teraz.
— Od państwa Pogorzelskich, Bóg im zapłać, dali dwa barany.
Te kilka wyrazów, wymówił Bernardyn tonem człowieka, który pewny jest siebie i bywał po świecie. Było nawet nieco żartobliwości w sposobie powiedzenia tego — Bóg zapłać.
Potém usiadł i obejrzał się.
Staś w złym humorze, kwaśny, z rezygnacyą, rzucił się w krzesło przeciw niemu i gotował się na długie męki, jałowéj rozmowy, aż do wieczerzy przeciągnąć się mającéj. Ale August, który znał kwestarza i pamiętał że wszyscy braciszkowie za kwestą jeżdżący, są zwykle ludzie weseli, bywali, umiejący mnóstwo powiastek, znający cały kraj do koła, zbliżył się z postanowieniem, dowiedzenia siostrzeńcowi że bernardyn jeżdżący za jałmużną — może być miłym gościem w domu.
Jakoż natychmiast rozkołysał bernardyna, wypytując go o znajomych, o sąsiadów, o wiadomostki różne z dawniéjszych czasów. Niewiedząc jak i dla czego rozchmurzył się Stanisław i począł słuchać, podano herbatę i przy niéj żwawiéj jeszcze, poszła rozmowa.
Bernardyn opowiadał tak dowcipnie, z taką łatwością, z takim staroświeckiego kroju humorem, że Staś nawet musiał się wreście uśmiéchnąć.
Naturalnie mówić zaczęto o klasztorach, kwestach i o kwestarzach. Nasz brat Serafin, zrobił się historiografem ich i opowiedział wszystkie tradycyjne krążące o nich powiastki, aż do owéj o Panu Kaniowskim i innych wielu. — Między innemi przypomniał i ową przygodę kwestarza, który przybywszy przez niewiadomość do heretyckiego domu, w czasie obiadu, w dzień piątkowy, przyjęty był dość zimno i z drwinkami.
Xiądz miał z sobą psa.
Pani domu, postrzegłszy go, zawołała na sługę. — Dla Xiędza i dla pieska niechaj zrobią z postem.
— Mój pies Mościa Dobrodziéjko — odpowiedział braciszek niezmieszany, trzyma z heretykami i jé z mięsem.
Jak zwykle w tradycyjnych powiastkach wszystkich, Bernardynowi udała się śmiała odpowiedź.
Staś rozchmurzony, śmiał się wesoło słuchając opowiadania, a August szeptał mu cicho.
— A widzisz że i kwestarz, miłym ci gościem być może?
Staś pogardliwie kiwnął głową.
A tym czasem podżegany kwestarz coraz daléj mówił, wpadli nareście na pytania, o jego własnéj historii, i August tak nalegał, że skusiwszy bernardyna ofiarą kilku baranów, wymógł na nim, spowiédź całego życia.
To zaczyna być ciekawém — szepnął Staś siadając w szerokiém krześle — słuchajmy.
— Powiém Państwu, odezwał się braciszek popijając herbatę — niemiła to rzecz swoje życie na nowo dobywać, kiedy się je pod tym habitem, razem z nazwiskiem, razem ze wszelką ambicją światową i żalem po życiu świeckiem — ukryło. — Teraz — jam już spokojny — wszystko się dla mnie skończyło, reszta na pacierzach, na usłudze braciom, na odpoczynku w klasztorze, płynie sobie spokojnie, i gdyby mi Pan Bóg, oddał dziś do wyboru, czy znowu wrócić na świat do majętności, (boć to i zagon miałem) do krewnych — lub zostać jak jestem dziś — Bóg widzi, wybrałbym lepsze, to co jest.
— No, ale to państwu nie oto chodzi; poczynam tedy ab ovo. Jak mnie Państwo widzicie, ślachcic byłem (nie mogę mówić jestem, bo wszystko to dziś dla mnie przeszłość) i ojciec nasz, panie mu świéć nad duszą, miał część wsi w Województwie Płockiém. A trzeba Panom wiedziéć, że w owém Województwie Płockiém, Ziemi Wyszogrodzkiéj i sąsiedztwie, małéj szlachty, co na kilku chłopkach siedzą, jak mrówia. I nie poszło to, jak gdzieniegdzie po Litwie i Wołyniu, ex subhastatione, z kollokacij i podziałów fortun pańskich, ale z rozrodzenia familij, takie to tam błogosławieństwo Boże nad ślachtą, że każdy ma po kilkoro i kilkanaścioro dzieci. Dobrze, jak się który albo ożenieniem, albo służbą bywało, dorobił kawałka chleba i swojéj siakiéj takiéj substancyi — to panom braci z zagona ustąpił — ale częściéj, ba prawie zawsze, po śmierci pana rodzica, dzielili się fortunką i z jednego dworku wyrastało dwa, trzy, pani siostra tuż na swoim zagonie siadała, i tak osady pokrajały się, że ile chłopów, tyle panów czasem bywało, dwóch panów na jednego chłopka. A dalipan życie było, jak spomnę młode lata, miłe na naszych ślacheckich osadach. Nie bez zwady bo ludzie ludźmi — ale częściéj poczciwie i zgodnie się żyło, jak P. Bóg przykazał; bo to jedna rodzina, jednéj dzielnicy wszyscy i swoja krew, pieczętowali się z końca w koniec sioła jednym herbem. Było nas tam najwięcéj Jastrzębczyków, do których i ja quondam należałem.
Urodziłem się tedy, powiém Państwu, pod słomianą strzechą, naszego dworku, który palony i odbudowywany stał od XV wieku, na oném miejscu; czemu dowodem były poczciwe stare grusze do koła i wiekuiste lipy na naszym dziedzińcu. Jam był piąty z rodzeństwa, i pan ojciec choć ubogi, choć czworgiem dzieci obarczony, po staremu był mi rad gdym na świat zawitał.
— Od takiego przybytku głowa nie boli, powiadał, gdy inni na dzieci stękali, będzie pomoc na starość!
Sąsiedzi ruszali ramionami, bo niekażdy tak bogobojnie i poczciwie, Boży dar, dziécię przyjmował. Niektórzy za trzeciém, czwartém, gotowi byli kląć i złorzeczéć temu, co u nas zwało się dawniéj poczciwie po chrześciańsku błogosławieństwem Bożém!
Ojciec mój, pamiętam, powtarzał zawsze dykteryjkę, prawdziwą, którą słyszał od Ojca Jezuity Collegium Płockiego o Xięciu Wiśniowieckim, niepomnę jak mu było imie i tytuł. Xiąże ten miał dzieci siedmioro, a żonę jeszcze młodą i piękną. — Raz, chodził po ogrodzie z ojcem kapelanem Jezuitą, dzieci po przedzie, oni z tyłu — Ojciec kapelan wskazując na dziatwę, rzekł mu:
— Oto błogosławieństwo Boże.
Na co czy nierozmyślnym żartem, czy z prędkości, odrzekł mu Wiśniowiecki:
— Łatwo mój Xięże o dzieci — łatwiéj o dziécię, niżeli o cielę.
Bóg widać nieroztropnie wyrzeczone posłyszał słowa, bo w jednym tygodniu zmarło Xięciu siedmioro dzieci i żona, a potém choć się powtórnie ożenił, potomstwa już niémiał i zmarł bezdzietnie.
Wracam tedy do ojca mego. Był to, ile pamiętam, ślachcic prawdziwy, z owéj ślachty, jakiéj już niewidać. Nabożny, słowa dotrzymujący, choćby szyją zapłacić za nie przyszło — do wypitéj i wybitéj zuch zawsze, kordjaczny niezmiernie, szerpetyną robił jak mało, na sejmikach wielkiego znaczenia, i ex promptu łatwo mówiący, co mu ślachty przewagę nie małą czyniło. W domu po staroświecku gościnny, dla nas dzieci srogi ale sprawiedliwy. Trzymani byliśmy w rézie, uszanowaniu starszych, posłuszeństwie i boso pasaliśmy nieraz gęsi z początku. Nie prędko mnie z starszym bratem oddano potém do szkół, do Ojców Jezuitów.
Jeszcze do téj pory pamiętam, jak mi przejście ze swobody domowéj, do ciężkiéj reguły szkolnéj, nie miłém było. Prawda, w domu, Jegomość zawsze nas dzieci z kąta nie puszczał, musieliśmy stać u drzwi, gdy był w izbie, osobno jadali i skinienia słuchali. Ale nagradzała to zabawa wesoła z rówiennikami po gajach i łąkach, pieszczoty pani Matki, a czasem słodkie słowo, lub pogładzenie czupryny Jegomości, ad coelum exaltowało. Tandem w szkołach cale co innego; a mnie com był nie przywykł do xiążki, bo ledwie bakałarz-organista, trochę poduczył czytać i to z wielkiém utrapieniem swojém i mojém (jakoś nigdy na literata powołania nie czułem —) mnie zrazu szło jak z kamienia! Jeszcze uczyć się jak uczyć, ale schnąć i więdnąć w zamkniętym domu, w mieście, nie wybiedz w pole, jak to bywało, bo rekreacye ordynkiem, pod chorągwią i hetmaństwem Pana Prefekta i vice-Prefekta odbywały się — oj! to była męka nie lada!
Ale powoli, powoli — choć z trudnością, przywykło się do szarych murów, zawsze smutno po zielonych gajach wydających się, przywykło się do towarzyszy, do życia szkolnego — i jakoś to szło.
Szczególna mi się rzecz trafiła w owéj szkole OO. Jezuitów, co na całe życie moje potém, wpływ niemały miała. — Widać że takie było przeznaczenie Boże!
Na jednéj ławce siedziałem od początku z niejakim panem Drzemlikiem. Był to syn majętnego z naszych stron ślachcica, skoligaconego pięknie, quondam bogatéj familij, a do tego jedynak, i pieszczoch. Nie złe to stare przysłowie o jedynakach, ale go państwu nie powtórzę, szanując mój stan, który sądzić tak absolutnie o ludziach nie dozwala. — Pan Drzemlik wyglądał na jedynaka, zepsute to było dziecię, pieszczone, delikatne, pełne dumy, swarliwe; a że czuło protekcją Ojca Sub-Rektora, który był krewny jakiś Drzemlików, pozwalało to sobie więcéj niż inni. — Pamiętam jak dziś — Drzemlik przy pierwszéj znajomości, widząc dziécię w wyszarzanéj kapotce siedzące podle siebie, pchnął mnie potężnie łokciem, dając znak, abym się usunął. Ja nie przywykły do tego na wsi, oddałem mu sowicie uderzenie. Za czém Drzemlik wystawując rękę, zawołał:
— Domine professor! Ten bije się.
Professor niesłuchając odpowiedzi mojéj i uniewinnienia, kazał mi klęczyć pod piecem.
Od téj piérwszéj kłótni, poczęły się między nami nieskończone zwady, a że w szkołach zwykle jemu podobnych nie lubią, i studenci wszyscy nienawidzili Drzemlika — jeszcze mnie podjudzali na niego. Byłem narzędziem ich zemsty i swojéj własnéj. Drzemlik się skarżył, my pokutowali, ale to niewstrzymało naszych figlów, któremiśmy pieszczochowi nieźle dojedli. Ze wszystkich jednak najbardziéj mnie znienawidził i na mnie się mścił ogadując przed X. Sub-Rektorem. Ten dawał na mnie notabenki professorom i najczęściéj podobno, mnie kary i wymówki spotykały. Litość i applauzy kollegów, utrzymały mnie wszakże, w wziętéj na się roli przeciwnika. Walczyłem z P. Drzemlikiem do upadłego, choć zwycięstwo było niepodobne.
W takich szarmyclach przeszły parę lat nauki, a że ze mnie nie był nigdy bardzo zdatny uczeń, nie wielem panu ojcu przyniósł pociechy, mojemi attestatami, do których dodawano, żem krnąbrny, samowolny i niespokojny. Jegomość gdérał, wyciérał kapitułę, ale w kącie nieraz słyszałem, jak Jéjmości powiadał:
— Rychtyk Anusieńku byłem taki. Nie dobrze by było, żeby za młodu na Kapucyna się kierował. Będzie z niego żołniérz.
Z piérwszych szkół w Płocku, trafiła się kondycya szczęśliwa, przeniesienia mnie do Warszawy. Jegomość Pan Starosta ....ski, wielki ojca mego protektor, odsyłał syna swego do Konwiktu Xięży Pijarów, do Warszawy, a że w owych czasach pospolicie bogatsi dla emulacij dzieciom swoim uboższych chłopaków dodawali, a jam był właśnie wieku Starościca, zaproponował pan Starosta Ojcu memu, aby mnie dał za towarzysza synowi. Naturalnie ojciec całując stopki i schylając się do kolan, zgodził się na to. Było nas pięcioro, a tak choć jeden mógł nie kosztować, uczyć się i razem na przyszłość zaciągnąć z młodym Starościcem nierozerwaną, o losie i postanowieniu dalszém stanowiącą przyjaźń.
Już tedy nie do Płocka, ale do Warszawy pojechałem, i cale tu w inne życie i obyczaje i inne szkoły wpadłem. Wiadomo jak XX. pijarowie stawali verbis et facto przeciw OO. Jezuitom, z któremi processa ich, toczyły się w Nuncjaturze, toczyły się w Rzymie, a listy Króla JMci, Dekreta assesorskie i przywileja, nie zatamowały wojny, która się aż upadkiem Zakonu XX. Societatis Jesu skończyła. Cale tedy inna była u Pijarów nauka, inny tryb postępowania z młodzieżą i nie rzadkie dawnym moim preceptorom przycinki. Prawdą a Bogiem, nauka lżéj mi szła tutaj i raźniéj jakoś, ale oswoić się z towarzystwem nie było łacno. Wszyscy co mnie otaczali, byli bogaci chłopcy, przyszli dziedzice wielkich imion i fortun, panicze, ja ubogi i quasi sługa. Bo choć nie liczyłem się do sług i niemiałem ściśle biorąc obowiązków służebnych wyznaczonych, gorsze to było od prawdziwéj służby, za wszystkich bowiem i do wszystkiego służyć było potrzeba, a do tego aby czasu nie tracić, uczyć się jeszcze. Posyłano mnie to tam, to siam, używano do wszelkich posług, ćwiczono nie raz dla dodania ochoty Starościcowi. — Ciężkie życie! bo mało nas tam takich uboższych było, a bogatsi nie bratali się z nami i nie mieliśmy nawet z kim pohulać, pograć w piłki, pójść na ślizgawki, poswawolić. Najlepszy kawałek muru zawsze potrzeba było Starościcowi ustąpić, najlepszą zamarzłą kałużkę jemu, jemu najżwawiéj odskakującą piłkę — wszystko jemu — a za to wszystko miała jakaś przyszłość odpłacić!
Nieraz przy ogarku łojówki, douczałem się pensum, którego przez dzień niepodobna było powtórzyć, gdy mój kollega chrapał w najlepsze, z głową pełną lekcij korrepetowanych przez jednego z professorów. Mnie to niby oddano dla nauki, ale nauka była dla nas ubogich, ostatnią rzeczą — bo wprzódy trzeba służyć, biegać, stać na wszystkie rozkazy, a dopiéro potém jeźli można uczyć się.
Ale to wszystko byłoby jeszcze niczém, bez jednéj okoliczności cięższéj dla mnie nad wszystkie inne. Zaledwieśmy przyjechawszy do Warszawy installowali się w konwikcie, było to wieczorem, pobiegłem korytarzami, dla zbadania miejsca, vulgo dla swawoli, do któréj zachęcały głosy młode dające mi się słyszéć na blizkim podwórku. Wybiegam tedy gdzie wrzawa i piłki pukają o nieszczęśliwy mur, staję, patrzę — a w tém, jakby kto kamieniem w głowę uderzył — postrzegłem pana Drzemlika, tuż, obok mnie rznącego piłką o ścianę. Osłupiałem — on spójrzał, poznał mnie i także stanął zdziwiony.
— A ty tu co robisz łotrze? zapytał.
— To co ty donoszczyku!
Pan Drzemlik do mnie — ja do niego i primo impetu za czuby — Wszyscy nas otoczyli. — Co to jest? Co to jest? Jakiś nieznajomy! Czego się biją?
Jakoś nas rozerwali, i w pytania.
Ja podbiegłszy cały pokrwawiony na blizko leżącą kłodę, prawię im, z końca w koniec historją Drzemlika, nieszczędząc go. Wszyscy z ukosa poczęli na niego poglądać, ón uciekł.
Zaraz tedy dowiedziałem się, że Drzemlik przez bogatego jakiegoś kolligata do konwiktu oddany został i nie jak ja, między pauperami, ale z paniczami się chował, dosyć kosztownie i starannie.
Owi panicze, wysłuchawszy mojéj perory, rozeszli się odemnie. Drzemlik do Prefekta, swoim zwyczajem na skargę, pokazując potargane włosy — kweres, tartas, szukają mnie i sadzą do kozy na chléb i wodę.
To był tylko początek, Drzemlik którego i tak nielubiono, stał się nienawistny wszystkim, prześladowano go jako donosiciela, nikt z nim w przyjaźni być nie śmiał, ón na mnie mścił się — a że łatwo na mniejszym i uboższym się pomścić, miałem się z pyszna.
Tak nam przeszły kilka lat w konwikcie. Szedłem z klassy do klassy z Starościcem promowowany razem, ucząc się, co było można pochwytać po drodze. Tak skończyliśmy nauki w ciągłéj nienawiści i wojnie z panem Drzemlikiem, a Starościc wybrał się z jednym z Xięży Pijarów za granicę. Jam został w domu. Tymczasem poczciwy ojciec mój, Bogu ducha oddał, zostawując nas pięcioro jakem rzekł i wdowę. — Starsi bracia, popiérali się na świecie jak mogli, siostra wyszła za mąż za sąsiada, ja zostałem z odrobiną nauki we łbie, rozhultaiwszy się na daremnym chlebie, sam sobie zostawiony. Obietnice protekcij pana Starosty poszły w niwecz z jego śmiercią; syn jego, a mój kollega pojechał za granicę, zkąd, zapomniawszy o swoich i kraju, nie odzywał się nawet.
Jakiś czas zbijałem bąki, chodząc z fuzyjką po gajach i smakując w swobodzie, ale Pani Matka poczęła mnie ugadywać powoli, łagodnie przekonywając, że próżnowanie do niczego dobrégo nie doprowadzi.
— Mój mileńki, mówiła, a co to ty myślisz tak dyndać a dyndać i wisiéć na zagonie nic nie robiąc? Czyby to ty sobie służby uczciwéj, albo miejsca nie znalazł, albo jakiego zatrudnienia. Toż to bracia twoi i nie tak wysoko uczeni, a taki kawałek chleba sami zapracowują? Pomiarkuj no się, a poszukaj sposobu do życia, bo na ojcowskie niéma się co spuszczać. — Ojcowskiego mało a was za to Bóg dał pięcioro. Tak mnie tedy Pani Matka umawiała, umawiała, a troszkę i sumienie mnie gryzło, żem się począł zamyślać, co z sobą zrobić. Ale mnie wszystko chciało się, jakiegoś mądrego, niezwyczajnego i prędkiego sposobu zrobienia fortuny. Łamałem sobie głowę na próżno; a tymczasem chodziłem z fuzyjką, jako przedtém, — A ilekroć pani Matka co powié — odpowiadam:
— Myślę Jéjmościuniu, dalipan myślę.
— Wymyśl że serdeńko, co rychléj — bo dotrze czas — odpowiadała.
A tu ani sposobu wymyśléć.
Tandem — jednego wieczora, wracałem pamiętam z polowania na kaczki, miałem ich ubitych pięć czy sześć — Idę mimo dworku P. Wincentego Dołkowskiogo, patrzę coś ruch niezwyczajny, krzątanina, paranina i świateł dużo. Ludzie stoją w dziedzińcu, gwarzą, dziwują się, konie wodzą. Staję, pytam — co się to stało?
— Co! odpowiada mi parobczak — pójdźcie no, a zobaczcie, wszyscy się sąsiedzi zbiegli, jako na cudo, toć to brat pana Wincentego, co był o jednym koniu i sam wyjechał puścizn szukać w Ukrainę, powrócił do swoich, jak pan, ożeniwszy się tam bogato i wziąwszy dwie wsi w posagu.
Idą drudzy, idę i ja — Przyjęli mnie jako sąsiada. Na ławie pod piecem siedział w zielonéj lisiurce pan Grzegorz i rozparłszy się opowiadał o swoich sukcessach, pokręcając wąsa.
Słuchałem go do północy — prawda że trochę kłamał, ale niech go — jak malował Ukrainę — Słuchając, chciało się tam biédz, bez rozmysłu, zdawało się, że tam pieniędzmi rzeki płyną, a perły i drogie kamienie na drzewach się rodzą. Ślinka ciekła, a mnie to tak głowę zawróciło, żem nic nikomu niemówiąc, pożegnawszy panią matkę i odpowiedziawszy tylko, że jadę za kondycją — szarpnął, aż na Ukrainę. —
A wiécie państwo, co miałem? Konia, szabelkę, parę sukienczyn wytartych, siaki taki pasik (bo lepsze byli starsi bracia rozebrali po ojcu) i kilka talarów w sakiewce, — Do tego młodość i błogosławieństwo matki — i byłem dalipan bogaty.
Serce mi bardzo nie zabiło, nie płakałem, gdym się przeżegnawszy, przeżegnawszy drogę i cztéry strony świata, puścił od rodzinnego kołowrotu, w nieznajome strony. Tak mnie ten Pan Grzegorz zdurzył swojemi opisami, że pewniusieńki byłem, powrotu rychłego i najmniéj z kilką wsiami na dziedzictwo. Bodaj czy tylko nie wmówił ten wisus, że tam wsi dają nowo przybyłym, prosząc aby je przyjęli i ofiarując jeszcze trochę grosza na zagospodarowanie.
Jechało się żwawo, wesoło i niekosztownie. Podróż dawniéj cale inna była niż teraz, a zwłaszcza dla ubogiego ślachcica. Primo, pasportu nie było potrzeba; secundo, pieniędzy nic wiele, odwagi tylko trochę. Dziś kwestarze, państwo dobrodzieje, kwestarze tylko i ubodzy tak podróżują. Rzadko i to w ostateczności noclegowało się w karczmie u żyda; popas to prawda, że najczęściéj dla pośpiechu bywał gdzieś w gospodzie, ale i to nie zawsze. Częściéj mając z sobą owies kupiony u chłopka dobrą miarą — popasało się kędy w lasku, w chłodku, spętawszy konia, posilając się wodą, sérem, chlebem, a jeśli była i kiełbasą.
Na noclegi jechało się albo do brata ślachcica, albo na plebanią do Xiędza, albo jeśli gdzie miasteczko na drodze, do klasztoru — Xiądz, ślachcic i konwent każdy, przyjął, a gościł i przenocował ślachcica, jeśli go jeszcze nie zatrzymali na dłużéj. Tak tedy wesoło od komina do komina, od dachu, do dachu, czasem w towarzystwie czyjém, najkrótszemi drogami, z listy rekomendacyjnemi, z danemi zleceniami ustnemi, ukłonami i tp. posuwało się daléj a daléj.
Dziś by się na to nikt nie pisał, a dalipan, był to wyśmienity sposób podróżowania i pełen rozmaitości, jak być może, przygód dziwnych często, często śmiésznych, a do tego oszczędny. Jadąc jedną szkapą konno, trzy, cztéry garnce owsa wystarczały na dzień; a kupione u chłopka kosztowały nie wiele, siana wiązka, także nie zubożyła; dla siebie zaś człek jeśli kupił (bo zapasy domowe choć wielkie przebrać się musiały) to także nie wiele. W jakiémś tam pisemku o Albertusie, które niedawno napadłem w bibliotece konwentu, opisuje, moje państwo, wybór Albertusów w podróż, i jako mu konisko nieszczęśliwe obwieszali, czém tylko stało i co było w domu. Choć to rzecz przesadzona wielce, ale po części tak każdy ślachcic dawniéj wyjeżdżał z domu, o sérze, kiełbasie, bigosie i t. p. Dla tego i wielkie drogi nawet, przy gościnności dawnéj, co pomagało nie mało, bardzo niewiele kosztowały. Dziwujemy się teraz gdy słyszemy jak nam prawią, iż ślachta puszczała się w drogę, o talarze, o dwu i dawała sobie radę. Ale to dawniéj, ani sztuka była, ani dziw. Dodajmy téż, że ślachcic znał się nie panem a ślachcicem, i szanował grosz, a nim go wydał, dobrze się napatrzył, dobrze się namyślał na talara, dobrze nareflektował, wiele ón pracy ludzkiéj, potu i trudu reprezentuje.
Tandem, moi państwo, wyjechałem z domu i puściłem się w podróż, jakom mówił, more antiquo, na koniku, z szabelką, z kilką talarami, a pełną sakwą wyśmienitych nadziei. Stukało się tedy po drodze do wrót wszystkich dworków i klasztorów i plebanij, a ze sromem nigdzie nie wyszło. Bo to był jeszcze czas, kiedy się proszącemu o gościnność, bynajmniéj nie dziwowano, jak dziś, i przysłowie staropolskié: Gość w dom, Bóg w dom, mieszkało w pamięci i sercu każdego.
Przepraszam, że tak bez miłosierdzia gawędam, aleście państwo sami wyprowadzili na to, słuchajcież cierpliwie sami sobie tego piwa nawarzywszy. Otóż i gość dawniéj, a gość dziś, była to wcale różna rzecz. Dziś gość to sąsiad, mniéj więcéj znajomy, mniej więcéj niemiły (miły bardzo chyba rzadko) co przyjeżdża napić się, nadrwić się, napatrzéć, a wyjechawszy za wrota, naśmiać z waszmości. Dawniéj gość, (krom sąsiada i znajomego co się gośćmi nie zwali) był to zbłąkany i strudzony podróżny, biédny jaki starzec, w dalekiéj drodze znużony, któremu niestało chleba, grosza i sił. Przyjmowano go jak posłańca Bożego, i gościnności obowiązki z powagą jak co świętego, dopełniały się. Gość wychodząc za bramę, błogosławił, nie śmiał się. Dziś takim gościom wskazują drogę do karczmy. I nie dziwujcie się, że was Pan Bóg karze. W wielkich rzeczach i w małych, łaska jego umie się uchylić. Mało to na pozór, że odjął wam sposób dobrze czynienia, ale pomiarkujcie, co to znaczy! Chrystus Pan, nieraz stawał ubogim, jak mówi w Ewangelii, aby sprobować ludzkich serc — cóż, gdy czyje i probować już niechce?
Stara gościnność powtarzam, był to święty obrządek, co miał prawidła swoje, prawa że tak powiem, a kto praw tych niespełniał, był w oczach dawnego towarzystwa, występnym i złym. Był to mówią zabytek pogański, bo i na Wschodzie, praktykuje się gościnność święcie, aleć ją i wielkie uczucie religijne u nas wkorzenione, wsparło, i wzmocniło ją myślę.
Wyjechawszy z domowéj zagrody, ani mi serce zabiło ze strachu, z niepewności puszczając się w nieznajomy świat. Byłem pewien, że sobie na nim dam radę. Jakoż, ujrzycie państwo, że jeśli mi się nie wielce poszczęściło, co rzadka, nie wpadłem też w nic dla mnie fatalnego. Podróżowałem jakem powiedział, jak od znajomych do znajomych, jak między familją.
Nie darmo mówiono, brat ślachcic, ślachcic bowiem ślachcicowi był w istocie bratem. — Używaliśmy jednych herbów z małemi odmianami, ten wiązał dwa, ten raz Nałęcza, ten go miał białym, ten czerwonym; wywracaliśmy naszą podkowę Jastrzębca, to w dół, to do góry, z krzyżem, lub bez krzyża, a zawszeć to był Nałęcz i Jastrzębiec. — Jednéj dzielnicy ślachta uważała się za krewną prawie. Do tego przyłączyły się kolligacje. Familje przez familje wiązały się z sobą prawie wszystkie. Ten miał za sobą tę — ów tamtę, i przez tych łączył się z temi. Panowie Paskowie z krakowskiego, krewni byli litewskich, Żółkiewscy koronni, Żółkiewskich ruskich i t. d.
Poczynała się rozmowa zwykle, od pytań, kto, zkąd, jakiego herbu, z kim połączony. Kolligacje każdy umiał na pamięć, swoje i swoich doskonale; a jenealogie rodzin przedniéjszych każdy był w stanie rozpowiedziéć z dodatkiem drobnych okoliczności, coby ich dziś za nic nie dostał. Co dziś kogo obchodzi, ta historja rodzin ślacheckich, co niedawno była jeszcze historją kraju?
Piérwszych dni jeszczem był w znajomym kraju, szło mi jak z płatka, ale od więcéj znajomych, do nieznanych, jak po nitce z węzełka do węzełka. Jeden wskazywał drugiego, posyłał z ukłonem do pana brata i tak się jechało daléj a daléj. Skręciłem się na Podlasie, bo tam miałem po matce krewnych, w ślacheckiéj osadzie nad Bugiem i ztamtąd puściłem się już w cale mi nieznane strony. A różnie o nich różni prawili, poznałem prędko, że opowiadania przybylca, na których wiarę puściłem się w podróż, mocno przesadzone były; alem się już niechciał wracać, mając to sobie za przeznaczenie Boże.
Wyjechawszy na Ruś, postrzegłem wielką odmianę obyczajów, bo choć tam było wiele polskiego, było i obcego dla nas i śmiesznego dla mnie, com nigdy nic nad Polskę nie widział. A co daléj to gorzéj — co daléj, to nowszy i więcéj obcy świat.
Zbliżając się już ku Ukrainie, począłem stękać i miarkować, że trudniéj będzie znaleźć kondycją, niż się zdawało — Gdzie siąść? od czego zacząć. —
Na Rusi będąc koło Ostroga, spotkałem się na noclegu w Hulczy z jednym jak ja podróżnym ślachcicem, który już wyjechał szczęścia sobie szukać, powiedziałem mu że jadę na Ukrainę, on ciągnął na Podole — Poczęliśmy wzajem umawiać się, gdzie lepiéj jechać i niewiém jak się to stało, żem zamiast na Ukrainę, dał się namówić w Podole. Małemi tedy dniami pociągnęliśmy przez Ostróg, Zasław, stary Konstantynów w Podole.
Tum już gębę otworzył, bo kraj mi się nagle odmienił do niepoznania, ludzi mniéj, stepu więcéj, a urodzaje, a łany — niezmierzone i nieopisane! Razem tedy z Jegomością panem Smólskim towarzyszem moim na Sieniawę, Lityn, jechaliśmy ku Winnicy i Bracławiu. W tych stronach rozciągały się wielkie majętności Panów Potockich, gdzieśmy na początek miejsca i kondycij szukać postanowili.
Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Niedojeżdżając do Winnicy i Bohu pan towarzysz mój, znalazł jakiegoś krewniaka, zdawna zamieszkałego na Rusi, który go do siebie pociągnął obiecując mu kondycją wynaleźć; a ja com się dał namówić na Podole ugoszczony prawda przez dni kilka, wypocząwszy musiałem się puścić daléj, znowu sam i niewiedząc co począć z sobą.
Ale człek wierzył w opatrzność, a opatrzność dla tych tylko, co w nią mocno wierzą; ruszyłem daléj świszcząc. Pod samą Winnicą, kłusowałem na moim szpaczku, pod zachód słońca jak dziś pamiętam, gdy mi się nawinęła kolasa, cztéry konie, kozaków dwóch po przedzie, dwóch z tyłu, kolasa mnie napędzała, bo ruszali co koń mógł wyskoczyć, w tumanach pyłu podnoszących się jak chmury. Droga pod Winnicą równa, kraj piękny, wesoło było jakoś na sercu, raźnie, słońce zachodziło całe złociste, w złocistém niebie — kolasa gnała.
— E! myślę sobie, jak to człek był pusty za młodu, gdyby téż sprobować, czy ja się z niémi zjadę. Było to głupstwo, bo i konia szkoda i nie dorzeczy podróżnemu czwałować, zwłaszcza gdy nie wié, gdzie i kiedy koniec drogi. — Ale u młokosa, co w myśli to i zrobić, jak pióro osmalił.
Jak zeprę, panie szpaka i sadzę. —
Zdaleka widać już miasto, pan pędzi i ja pędzę, a jeszcze szpak jak się zaczął wyciągać, to kilka razym ich prześcignął. Ale co ja się odsądzę na staje, to oni tną w konie bo im wstyd, a ja w swego sobie. I szarpiemy po gościńcu, jak na wyścigach. Zastanowiliśmy się już, bo nam razem rozum przyszedł, u piérwszéj karczmy przed miastem niedaleko smętarza.
Kolasa stała i widzę ludzie na mnie wołają, machają rękoma.
Podchodzę — Z kolasy wychyliła się głowa starego już, szpakowatego otyłego mężczyzny, w soboléj czapce, który mi się przypatrywał pilnie, a bodaj nie pilniéj jeszcze mojemu koniowi, który dobrze bokami robił.
— Hm! hm! odchrząknął stary, przed którym z uniżonością zdjąłem czapkę, gdyby dla niczego to dla siwizny.
— Zkąd waść?
— Zdaleka Panie, z Mazowsza.
— I po kiegoż djabła, sadzisz waść, jakby cię kto w szyję tłukł, po gościńcu?
— Ot tak, chciałem szkapy sprobować!
— Wielki z Waspana młokos — znać po postępku! A dokądże tak jedziesz?
— Jeszcze niewiém, odpowiedziałem, szukam kondycyi.
— Pięknie, a tymczasem konia się zbawisz.
— Jemu to nic nie zaszkodzi! odpowiedziałem, trochę się wstydząc, bo kozactwo ryhotało z boku.
— Waść mi nie przedasz tego konia pod kozaka?
— A cóż z sobą zrobię daléj?
— Ba! odparł stary, jeśli myślisz tak konia używać, to i tak niedaleko zajedziesz.
— Jam pewny mego szpaka!
— Szkoda że się na takie młode ręce dostał, bo znać koń dobry — Pokaż no go Waść.
I kazał mi przeprowadzać konia, ludziom w zęby patrzéć, bo widać był koniarz jakiś wielki i sam się znał dobrze.
— A cóż, nie przedasz? spytał.
Myślę sobie, trzeba szczęścia probować i odpowiém:
— Niech Jasny Pan, bierze i konia i mnie.
— Oj to ciężki dodatek! rzekł śmiejąc się stary, Waści wiater chodzi po głowie, a do czegożeś zdatny? A umiész że co?
— Szablą trochę i piórem trochę pisać umiém.
— I koniem dodał stary — to widziałem. Ale nie szanujesz konia to źle.
— Jedź Waść za mną do Niemirowa, a powoli, szanuj szpaka, dodał, ja tam do mojego przyjaciela jadę — tam zobaczemy, pogadam, może się zbędziesz konia i znajdziemy ci kondycją. Tylko mi szanuj szpaka, bo jak go ochwycisz, to ci go i darmo nie wezmę.
Otóż panie, jakim dziwnym wypadkiem, piérwszą kondycją moją dostałem, bo trzeba wiedziéć, że P. Wojewoda, którego spotkałem, dał mi zaraz lokacją na swoim dworze i za szpaka co mu się podobał, sowicie zapłacił, żem dwa za to konie kupił zaraz.
Począłem tedy od służby, ale dowiedziałem się wkrótce z doświadczenia, że nigdzie na świecie, ba na Podolu i Ukrainie, łatwo się chleba nie nabywa i raptem. — Napociło się dobrze i mało co zarobiło, grosz przychodził ciężko. — Wzdychałem, a co było robić. Zostałem na małym folwarku officjalistą z zapowiedzią, że jak za poczciwą służbę nagradzają, tak za niewierną choć na dywaniku, bez litości, sieką. Służyłem poczciwie, mogę powiedziéć, a że człek był z obcych stron i chciał się emerytować, nie wiele wyglądałem z folwarku i nie robiłem znajomości. Przyszło do rachunków rocznych, zapowiedziano nam Rewizora dóbr JMP. Wojewody, młodego człowieka i także mazura. Cieszyłem się słysząc o ziemlaku i czekałem, byłem spokojny o rachunki, bo nic w nich nie podrobiłem.
Jednego poranku, kiedym tylko co na koń miał siadać i stał w ganku ekonomicznego domku, dysponując coś czeladzi, patrzę wali wózek i kilku konnych. Ani chybi P. Rewizor, serce zabiło — czekam w ganku. Jedzie wprost do dworu — patrzę — oczom nie wierzę, we łbie mi się kręci — To pan Drzemlik!
Pomiarkowałem zaraz, zobaczywszy starego nieprzyjaciela, że źle będzie koło mnie, bo nieprzyjaźń szkolna, trwała jak przyjaźń, alem się zrezygnował, niémając nic na sumieniu. Ón także widać poznał mnie, ale jakby w życiu nie widział, zimno powitawszy, rozgospodarowawszy się na folwarku jak w domu, począł we wszystko szczelnie wglądać.
Patrzali, rachowali, badali przysięgłych, i nie domacali się niczego. Jak przyjechał tak pojechał pan Drzemlik, jeszczem mu nawet darował źrebczyka niedawno nabytego co mu w oko wpadł, myślałem że po wszystkiem i ochłonąłem z bojaźni. Tymczasem nieupłynął miesiąc, przyjeżdża inny na moje miejsce officjalista, a mnie dają odprawę z kwitkiem, bez przyczyny, bez wymówek. Jadę ze skargą do pana, a tu się nie docisnąć, docisnąwszy ledwie Wojewoda posłyszał o co chodzi.
— Waść widać z gospodarstwem robiłeś jak z koniem. — Szpak którego kupiłem u Waści, zdechł, musiał miéć jakiegoś djabła. Idź wasan sobie precz.
— Ale nie wiém za co mnie oddalili!
— Ja nie wiém po com Waści przyjął. Jąłem prosić, odesłali mnie do Rządzcy, ten do kogoś trzeciego i tak od Anasza do Kaifasza, wodzili, wodzili aż plunąwszy i ledwie wyrobiwszy świadectwo, wyrwałem się ztąd.
Trochę mnie ta służba zapomogła, i mogłem pomyśléć co robić, nie śpiesząc się — Siadłem na jakiś czas w Bracławiu. Ślachta jechała zaciągać się do wojska, podumałem, i ja sobie do wojska z niémi.
Nie będę państwu opowiadać, mojéj karjery wojskowéj szczegółowie, wiadome zresztą wypadki. — Mnie się dość nieszczęściło, bom w piérwszéj potrzebie raniony i za granicę uciekać musiał, bez piéniędzy, bez grosza, bez przyjaciela. Jeszcze z dziwnego przeznaczenia mojego, znalazł się i tu pan Drzemlik. Wierzcie, nie wierzcie państwo — znalazłem go w wojsku i niepowiém żeby mi to pomogło. — O! dobrze mi ten człowiek dopiekł — a jak na umyślnie na wyprobowanie cierpliwości mojéj, wszędym go miał, gdzie się potknąć.
Na wygnaniu w obcéj ziemi, gorzki chléb i ciężkie życie — chciało się gwałtem do kraju — powracali inni, powróciłem i ja — ale w łachmanach, o kuli. Byłem ranny w nogę, która mi się nie prędko zgoiła, musiałem długo nosić ją zgiętą i podpiérać się, jak żebrak. — Co gorzéj, że młody a kaléka, wzbudzałem co krok podejrzenia, i przez tysiące niebezpieczeństw, wlekąc się krajem prawie nieznajomym, dociągnąłem się jakoś do domu, gdzie mnie nikt niepoznał, psy nawet!
Matki nie było, brat jeden gospodarzył, przyjął mnie jak brat i podzielił się kawałkiem chleba. Nie wiele go było. Żyd cyrulik z Płocka powoli wykurował jakoś, że stąpić na nogę mogłem, i niedługo bez kuli się obszedłem. Jak tylkom wyzdrowiał nie chciałem być bratu ciężarem i znowu zaciągnąłem się do wojska. Od téj pory nie było bitwy, nie było spotkania ważniéjszego w którém bym niebył. O! widziałem wiele, doświadczyłem wiele, a ran moich nie policzę; dziwuję się czasem, że jeszcze żyję, gdy wspomnę wiele ze mnie krwi wyszło, wiele razy końskiemi kopyty tratowany byłem i za umarłego na placu zostawiony. Wzięty nareście w niewolą, dostałem się w ciżbie innych w głęboką Rossją, zkąd nas potém pouwalniano do domów — Ale nim to nadeszło, życie się stérało i na końcu jego, było ubóstwo jak na początku — nic więcéj; znękanie i zwątpienie o sobie, brak sił i nadziei w dodatku. — Niemyślałem już wcale o dalszéj krescytywie, wzdychałem tylko do siakiego takiego kąta aby gdzie spocząć.
O kiju dowlokłem się znowu na Mazowsze; gorzéj tu jeszcze teraz zastałem niż wprzódy. Brata nie było, siostra zmarła, a majętność nasza poszła w cudze ręce. Począłem process o moją część, która mi się należała z ojczystego majątku, poczciwy jeden adwokat mi pomagał, i tak pomagał, że w ostatku dał mi pięćdziesiąt oberzniętych dukatów i z wszystkiego pokwitował. Niewiedziéć co było robić, a żal rodzinny kąt opuszczać. Wziąłem dzierżawkę i ostatek straciłem. Dopiérom się został, w jednéj kapocie o pięćdziesięciu złotych i o kiju co mnie z Rossyi tu aż przywiódł. Wziąłem go z kąta i puściłem się w imie Boże, w świat znowu, ale bez myśli i bez nadziei, smutny a nie wiedząc co począć.
Nie wiedziéć jak, zbiérając po drodze łupiny dawnéj wesołéj na Podole podróży, udałem się tąż samą co wprzódy drogą. Szedłem machinalnie nie śpiesząc się, bo nie było do czego, i odpoczywając, gdzie dach gościnny znalazłem. Mniéj ich już tu było niż wprzódy — czasy się odmieniły bardzo i ludzie!
Tak jakoś dowlokłem się do Kustynia, gdzie u Ojców Bernardynów gościnnie przyjęty, postanowiłem wstąpić do zakonu. Nie mówcie panowie, że zakony są niepotrzebne i do niczego się nie zdały, jak to często teraz słyszéć się daje. Oprócz ludzi co mają wokacją służyć Bogu i chwalić go, gdzież się podzieją ci wszyscy, co wyszli z życia, jak okręt skołatany burzą — niemając dachu, przyjaciół i rodziny? Gdzie się podzieją siéroty stare i wydziedziczeni z szczęścia i nadziei? dla nich miejsce pod skrzydłem Bożém, w murach zakonnych. Na wszystkie kaléctwa serca i umysłu, w boju życia odniesione, miejsce w tych wielkich szpitalach, założonych przez miłosierdzie i litość, w imie Boga żywego. Nie krzyczcie państwo na klasztory, bo gdyby ich niestało, wiele ludzi znalazło by się bez kąta, bez dachu, a co gorzéj i bez religijnéj pociechy, jaką daje ustronne życie mnisze.
W Kustyniu mały czas przebywszy, udałem się z listem przełożonego, na nowicjat do Zasławia. Był to pamiętam ranek zimowy, gdym z biciem nie małém serca, wszedł w ogromne i wspaniałe mury Zasławskie. Nie zaraz przypuszczony zostałem do celi przełożonego, który był zajęty. Około godziny dziesiątéj, dali mi znać, że wejść mogę i wskazano drzwi, nad któremi wisiał czarny obraz świętego Franciszka, odbiérającego święte znaki męki Zbawiciela. — Zapukałem:
— Wejdźcie — ozwał się głos.
Nie wiém czemu usłyszawszy go, choć niepoznałem, kto przemówił, zadrżałem, i z bojaźnią za klamkę ruszyłem. Wszedłem kłaniając się nizko przed Przełożonym, który stał u drzwi. Podnosząc dopiéro głowę, spojrzałem na niego i — cofnąłem się.
Mimo wybladłéj twarzy, ogolonéj głowy i zmiany stroju, poznałem dawnego nieprzyjaciela Drzemlika.
Chciałem już nie oddając listu wynijść nazad i nie probować nawet szczęścia, tak pewny byłem, że go tu nie znajdę. Widok człowieka, co się wiele do nieszczęść moich przyłożył, pomieszał mnie do niewypowiedzenia, myślałem że jakaś fatalność cięży nademną.
Tymczasem wpatrywał się we mnie Przełożony niespokojnie i pilnie, a widząc że biorę za klamkę i chcę nazad odchodzić, wstrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— O Boże! miałżeby to być ón!
— To — to ja, nie mylicie się, odpowiedziałem — ale was trudzić nie będę — idę.
— Zmiłuj się! stój, człowiecze, Pan Bóg cię sprowadza na moją drogę, przez łaskę swoją osobliwą nademną, abym choć w części nagrodził krzywdy jakiem ci wyrządził. Zmiłuj się stój — dodał — pod tą suknią nie Drzemlik dawny twój wróg, ale przełożony Zakonu, Ojciec Felicjan do ciebie przemawia. Czyż mi nie przebaczysz! czyż twardszy będziesz odemnie!
To mówiąc Ojciec Gwardjan rzucił mi się do nóg, ja jemu i popłakaliśmy się obydwa rzewnemi łzami, wspominając dawne dzieje. O! nagrodził mi swojém staraniem, troskliwością, łagodnością, serdeczną litością, co wprzódy złego uczynił ten człowiek. Dziwnie bo się odmienił i szczérze za grzéchy żałował, a póki żył (bośmy go rychło pochowali z wielkim wszystkich żalem), pielęgnował mnie, jak brata rodzonego.
Otóż cała historja — dodał kwestarz, powoli zażywając tabaki i dobywając chustki z szérokiego rękawa — cała, bo te niedogryzki życia, już się nie rachują. — Człowiek wdziawszy suknią zakonną, wdział ducha nowego i jakby narodził się na nowo. Życie jego jest rozmyślaniem o przyszłém i wieczném i jakby wstępem do niego — Teraźniéjszość obojętna i mała. — Ludzie wydają się dziećmi co się o zabawki kłócą i za bańkami mydlanemi biegają — mnie mój obowiązek kwestarza wiedzie jeszcze ciągle w świat, ale Bóg mi świadkiem, nigdym patrząc na was mili panowie, waszego losu nie zazdrościł. Gdybyście mieli rozum, dodał z uśmiéchem, wszyscy byście powinni po szczęście pójść do Zakonu.
Staś sie uśmiéchnął i wstali, bo podano właśnie wieczerzę.
August westchnął, Matylda zamyślona poprowadziła ich do jadalnéj sali.




III.
WYJAZD. SKĄPIEC.

ROZDZIAŁ III.



NAPRÓŻNO starał się August wszelkiemi sposobami, wrócić dawną wesołość, życie, choć pozór szczęścia Stanisławowi. Nic go rozruszać nie mogło. Tęsknił i nudził się w domu wyraźnie, ziéwał széroko, w dzień pragnął wieczora, wieczorem klął noc i chciał dnia, a oczéwiście nie kontent był ze wszystkiego. Pieszczoty Matyldy, szczebiotanie dziecka, ani go rozweselić, ani rozmarszczyć nie mogły — czasem dość niechętnie i nie grzecznie odpychał ich od siebie. Przejażdżki za dom z początku rzadsze, poczęły się pod rozmaitemi pretextami stawać częstsze a częstsze — a z nich powracał Staś, nie wiele weselszy. Ta tylko korzyść znich widoczną była, że się w domu potém, jeszcze bardziéj nudził.
Biédny August, próżno lekarstwa szukał. Skutkiem przywiązania do siostrzeńca wnikał on w stan jego duszy, wcielał się w niego i odgadywał co się z nim działo. Potém rozumował i przemyślał.
— To co widzę musi być koniecznością, mówił w sobie. — Człowiek wszystkiém się przesyca, gdy używa bez miary. Najczystsze szczęście, spowszednieje nieprzerwane. W pewien sposób przeciwności są potrzebne. Młody namiętny jak Staś człowiek, musiał przyjść nie pomierném użyciem szczęścia, do przesytu. W piérwszych chwilach zdaje się ono nie wyczerpane, aż gdy dno czary czarne postrzeżesz, przekonasz się że wszystko ma koniec. Jeden dwadzieścia lat życia, drugi dziesięć dni, spożywa swój kęs pomyślności. Stasiowi potrzeba rozrywki, dystrakcij, podróży, aby po nieco dłuższém oddaleniu zdomu, uczuł swoje domowe szczęście.
Z wszystkiém się oswaja, do tego stopnia, że się potém nic nie widzi. Trzeba go odwiéść — koniecznie go odwiéść.
Dawne życie rycerskie ślachty, to miało w sobie lepszego, że zajmując człowieka, odrywając od domu, niedając mu niewieściéć, stokroć potém droższym czyniło spoczynek, pokój domowy i ciszę swojéj zagrody — wywiozę go ale gdzie? ale jak i pod jakim pretextem?
Nie długo August szukał pretextu, Staś sam mu się nastręczył z projektami podróży, które nieustannie po głowie mu chodziły. Wybiérał się raz do Warszawy, to znów za granicę do wód, z żoną, bez żony. Co dzień robił projekta i nazajutrz je odmieniał, znać było, że walczył jeszcze z sobą. Z początku nie ośmielił się wyjawić z myślami przed wujem, a gdy ten na wpół drogi go spotkał, Staś z najwyższém uniesieniem, przyznał się że marzył także o podróży.
— Więc cóż ci przeszkadza jéchać? spytał go August.
— Juściż — zapewne — nic mi nie przeszkadza — odrzekł zaambarassowany widocznie Stanisław. — Ale widzisz wujaszku — tyś nigdy nie był żonaty, i nie wiész, że od żony — że —
— Wiém doskonale, że wszystkie przywiązane i poczciwe żony jak twoja, cieszyć się nie mogą z wyjazdu ulubionego męża, ale jestem przekonany, że żadna z nich, nawet w dobrze zrozumianym interessie własnym, męża przyszytego do sukni trzymać nie będzie. Ja sam ją uprzedzę o podróży jeśli chcesz.
— Bardzo dobrze — i —
— I powiém jéj, żem ją doradził, żem cię na nią namówił, i że towarzyszyć ci będę.
— Jako anioł stróż mojéj wierności małżeńskiéj, nie prawdaż? I Staś się rozśmiał.
— Ty żartujesz, rzekł August, ale kto wié, czy przytomność chłodnego jak ja człowieka, nie może być użyteczną młodemu jak ty — i gotowemu —
— Gdybym był tak gotów na wszystko jak sądzisz wujaszku, nie wiele by twoja obecność pomogła.
— Mylisz się, musiał byś miéć wstyd. —
— Wstyd? a cóż wstyd pomaga? Człowiek bardzo często wstydząc się, głębiéj jeszcze grąży się, w to, co czuje niegodném siebie i występném.
— To jak do człowieka.
— Jak do namiętności, ja myślę, —
— Do obojga — jeśli chcesz. — Człowiek jest jedną stroną, a namiętność drugą w téj walce.
— Zapewne, ale dajmy pokój temu traktatowi o urojonych namiętnościach i wybiérajmy się w drogę.
— Zgoda — wybiérajmy się, ja idę do Matyldy i uprzedzę ją. — Ale — a propos — dokądże jedziemy, bo dotąd wiémy tylko że wyjeżdżamy.
— Ja myślę, że —
— Że — dokądże?
— Do Warszawy —
— Zgoda na Warszawę, zawszem serdecznie lubił, to wesołe, trzpiotowate i pełne życia miasto. — Chcąc się zabawić, niemożna wybrać lepszego miasteczka.
— Waruję tylko, dodał August, że ponieważ jedziemy bez interessu pilnego, bez pośpiechu, korzystać będziemy z podróży dla widzenia kraju i ludzi.
— Najchętniéj, i zbiérać będziemy po drodze historje wszystkich kwestarzy, choćby miały być tak próżne jak ostatnia, dodał Staś śmiejąc się.
Po tych słowach rozeszli się i August wprost udał się do Matyldy, któréj projekt podróży oznajmił. Matyldzie łzy się zakręciły w oczach, mdło się zrobiło, ale prędko przyszła do siebie.
— Jestem pewna, mówiła w duchu, że to inwencja Augusta, Staś by nigdy nie przedsięwziął tak długiéj i bez celu podróży — albo jeśliby jechał, wszakby mógł mnie wziąść z sobą.
Zapytany w kąciku, z wymówkami i łzami, Stanisław tak się niezgrabnie tłómaczył przed żoną, że ona ugruntowała się w przekonaniu, iż August wymyślił tę podróż i Stasia na nią, prawie gwałtem namówił. A po cichu gniéwała się na Augusta i wieczorem słowa do niego nie przemówiła; tymczasem Staś odzyskał w chwili swój wesoły kawalerski humor, śpiéwał, skakał, kręcił się wybiérając w podróż, i oko trochę doświadczeńszéj i mniéj uprzedzonéj kobiéty, łatwo byłoby poznało, że gwałtem namówiony inaczéj by się sposobił do drogi. Matylda jednak nie straciła przekonania, że August wciągnął dla swojéj przyjemności, przez egoizm, który przeklinała, biédnego Stasia — w tę nudną dla niego przejażdżkę:
Obiecano powrócić jak najprędzéj, a Staś całując żonę w czoło, dał słowo pisywać co tydzień, gdziekolwiek znajdować się będzie. Konie stały przed gankiem, tłumoki zapakowano, August stał w paltocie, z laską w ręku, gotów wsiadać, lecz smutny. — Staś po dziesięć razy wracał płaczącą żegnać Matyldę. Nareście siedli do powozu i ruszyli, oglądając się jeszcze i machając chustką do stojącéj na ganku, smutnéj, opuszczonéj żony.
Jak przed wyjazdem z domu, August pewien był siebie, pełen wiary w krok do którego wiódł Stasia i obiecywał sobie najpiękniéjsze skutki z podróży, tak teraz, gdy już wyjechali, nagle, jak zwykle bywa, wątpić począł o skuteczności swego lekarstwa.
— Kto wié, mówił w duchu, jaki z tego skutek być może. A nuż Staś się gdzie zbałamuci, rozkocha, nie będęż miał na sumieniu, nie będęż odpowiedzialny za to przed Matyldą? Bezpotrzebnie wziąłem ten ciężar na siebie — ale stało się — muszę go pilnować! Ciężkie rzemiosło! pilnować młodego, zapalonego chłopca, który przysięgam, już marzy o kobiétach, wypadkach — i układa jak zdradzi żonę i jakie będzie miał potém zgryzoty. Nie trzeba mu dać się zamyślać, bo myśli przygotowują do uczynków.
To mówiąc w duchu — począł August obojętną ze Stasiem rozmowę, którą jak mógł utrzymywał, z wielkiém utrapieniem towarzysza podróży, żądającego zostać z myślami i marzeniami własnemi.
— Na noc, rzekł August, wiozę cię do naszego krewnego, pana Marszałka Sulmirzyckiego.
— A! do tego skąpca! zawołał Stanisław, chyba chcesz wuju, abyśmy z głodu u niego pochorowali się — a jeśli nas raczy przyjąć jeszcze.
— Nie bój się, ja odpowiadam za wszystko. Warto téż coś przycierpiéć, byle zobaczyć zblizka człowieka, jakiemu podobnego, na kilkadziesiąt mil w koło nie znajdziesz. Gdyby Molière żył, dałbym mu go, jako ciekawe studium — Tym czasem ty korzystać będziesz i nauczysz się, jak się robią wielkie fortuny.
— Juściż nie skąpstwem, wuju!
— Nie jedném skąpstwem to pewna, ale skąpstwo jest wielką do tego pomocą. Skąpstwem nie nabywa się grosz, ale przemysłem; ono zaś utrzymuje nabyte i niedaje mu się rozchodzić, ono składa z rozbitych groszy, produkcyjne kapitały. Nasz skąpiec wart jest widzenia, bo niepodobny ile wiém, do żadnego z opisywanych i znanych. Jest to osobny gatunek skąpca zaszczepionego na przemysłowiczu.
— Wyznaję jednak, że wolałbym sto razy nocować w karczmie i wygodniéj by nam było, niż na téj wizycie, na któréj będziemy głodni i do tego ambarassowani.
— Spuść się na mnie — nasz Sulmirzycki wart trochę fatygi i kłopotu, minąć go byłoby największym błędem, na piérwszym kroku naszéj podróży.
— Uważaj bo oto się zbliżamy.
Jakoż mimo mocnego już i coraz bardziéj padającego zmroku, pokrywającego dalszy widok, ujrzał Staś przesuwające się mimo siebie i powozu wielkie białe jakieś budowle, które mu August tłumaczył — To gorzelnia, to browar, to cukrowarnia, tu sukiennia; to blich, to fabryka świéc.
— Więc to miasteczko?
— Wieś tylko.
Stanęli przy wielkiéj porządnéj karczmie, w środku wsi zbudowanéj, spytać o pana, ale o bytności jego w domu nikt nie wiedział. O podal widać było za stawem i rzeczką, w gęstwinie drzew biélejące ściany, słomą pokrytego domu, pojechali mało uczęszczaną drogą, na któréj najwidoczniéjszym śladem, był porozrzucany niedawno wywożony nawóz słomiasty. Do koła domu ściskały się zabudowania gospodarskie, ogromne stodoły, magazyny, owczarnie, obory, stajnie murowane, bite z gliny, plecione z chrustu, stawione z drzewa. Każdy budynek otaczały rozłożyste, kanadyjskie topole.
Na drodze pusto było, pusto koło budowli, pusto we dworze, pod którego zatarassowaną bramę podjechali nareście. Dwór stał na obszernym dziedzińcu, którego trawnik zasiany był widać owsem, bo po nim jeszcze żółta ścierń pozostała. Żywéj duszy koło domu — wrota zabite i drągiem poprzecznym zawalone, śladu nawet zajazdu nie widać.
— To widocznie pustka, rzekł Staś.
— Mówię ci że to dom mieszkalny Sulmirzyckiego.
— Więc chyba od roku nikt u niego nie był?
— Bardzo być może — I od roku także może sam marszałek nigdzie nie wyruszył; ale nie mniéj pewna, że to jest dziedziniec i dwór.
— Ależ wszystkie okna okiennicami pozabijane,
— To tylko z téj strony, od podwórza i drogi.
Służący z wielką pracą odważył drąg zapiérający bramę, poodsuwał kołki i kocz wtoczył się w dziedziniec po grudowatéj ziemi, aż pod zamknięty i zabity ganek.
August wysiadł — Chodźmy rzekł, szukać pana.
— Dokąd?
— Zobaczysz — Byleby tylko nas psy nie zjadły.
W téj chwili właśnie, dwa ogromne morągowate brytany, wysunęły się z za węgła, i na widok ludzi, których spotykać wcale nie były przywykłe, poczęły przeraźliwą wrzawę, August musiał się cofnąć do powozu.
— Czekajmy, rzekł, ktoś wyjść musi.
Po dość długiém oczekiwaniu, znowu z za węgła od prawéj strony, od małego ganeczka, do którego przystępu psy broniły zażarcie, ukazała się łysa, siwiejąca, odrobiną włosów pokryta głowa, parą oczków błyszczących ciekawie się przybyłym przypatrująca.
— Hola! mosanie, zawołał Staś — prosiemy tutaj.
Głowa cofnęła się i znikła, a psy znowu w najlepsze ujadać zaczęły. Minęło minut kilka i głowa siwa ukazała się nareście, a za nią pół ciała, potém całe ciało człowieka starego, zgarbionego, kładącego ciasny kaftan na rękę, która weń z wielkim oporem się wciskała. Człowiek ten miał spodnie łosiowe wyszlifowane noszeniem, buty długie, kaftan bez barwy zawiązywany na tasiemeczki na piersiach; a drugi siwy sukienny, na wiérzch piérwszego mający się włożyć. Ale to było dopiéro desiderandum.
Z jedną ręką w rękawie, drugą przy nadziei rękawa, postąpił stary ku przyjezdnym, z miną zafrasowaną i nie radą.
— Jak się ma Wincenty? pozdrowił August. A co tam dobrego słychać? Pan jest w domu?
— Niéma pana.
— Niéma! doprawdy niéma? spytał August znowu.
Stary zamilkł, cisnąc ciągle rękę do nieposłusznego rękawa.
— Pewnie niéma?
— Nie, niéma.
— Czy to jak dla wszystkich, czy to jak dla mnie?
— Ale kiedy niéma?
— To może, jeśli nie w domu, w ogrodzie, w stajni?
— Nie — pojechał!
— Dokądże pojechał!
— Albo ja wiém!
— Na taką drogę, na taką porę!
— Kiedy bo pan nie wierzy.
— Bo wiém że jest w domu.
— Jak to panie?
— Wiém że jest.
— A to niech pan szuka.
— Odwiozłem mu nawet mały dłużek i chciałem oddać, dodał August trącając Stasia.
Na te słowa stary podniósł głowę widocznie zafrasowany i pomięszany, nie wiedząc co powiedziéć.
— Ale kiedy go niéma.
Stary się rozśmiał i wskazał na prawo ku ganeczkowi, potém ruszył ramionami.
— A może jest, czy ja wiém, może powrócił, bo miał powrócić dziś, a ja tutaj siedzę — to może niewiém — może i powrócił.
— Prowadź że nas!
Wysiedli, stary jeszcze nie naciągnąwszy rękawa, podreptał przodem oglądając się i tak wiódł na ganeczek, pokazał ręką na korytarz długi, a sam został u drzwi.
— Chodźmy, rzekł August.
Weszli w ciemną, długą sień, na któréj obie strony otwiérały się drzwi — niektóre z nich były hermetycznie zamknięte, inne bez zamków, zabite drągami, inne otworem stały.
August z zimną krwią zaglądał przez dziurki od kluczów.
— Tu owies, mówił, tu jakieś graty stare, tu uprząż zbutwiała, tu ciemno — ale gdzieś przecie znaleźć gospodarza musiemy. Weszli do jednéj izby, gdzie Wincenty rozłożył był swój warsztat szewcki i krawiecki, ale prócz kota nikogo nie było. Stary Wincenty szewc i krawiec, a w potrzebie nagłéj rymarz i stolarz, na rozkazy pana, żył tu od lat kilkudziesiąt w ciupce z zabitém oknem, pełnéj wyziewów dziegciu, smoły, skór i stęchlizny.
— Niedaleko i pan być musi.
Zapukali do blizkich drzwi, ale nie było odpowiedzi, August zajrzał przez dziurkę.
— Jest, rzekł, jest, tylko się przyczaił.
Zapukał powtóre. —
— Do nóg upadam marszałka.
Chwila upłynęła w milczeniu.
— Panie Marszałku! nasze uszanowanie!
Cóś nareście zaczęło się szamotać, dréptać i drzwi odryglowały się, nieco przetworzyły, głowa ukazała ostrożnie.
— Kto tam? dał się słyszéć cichy głos chrapliwy.
— August.... z siostrzeńcem przybyli złożyć uszanowanie stryjowi — i —
— A — a — a — Pan August! a! a! a!
Głos podnosił się od cichego, do wykrzyknika prawie.
— O to gość! o to gość! a czemuż mi znać nie dali, o to gość! Bardzo mi miło! kochany August! A to siostrzeniec? Niechże go uściskam, kochany kuzynek! Bardzo mi miło! Hm! jakże mi przykro! musieliście czekać! Ha! może wam powiedzieli że mnie niéma? A to widzicie zamykam się od tych niegodziwych sądowych, co mnie najéżdżają i obdziérają. Przeszłego tygodnia byłem zmuszony dwóm skórę przetrzepać, i teraz będę miał śledztwo.
I Marszałek zaczął wołać na całe gardło: Wincenty! który pośpieszył, kaftan wiérzchni jeszcze na jednym tylko mając rękawie, bo drugiego zaprzestał już nakładać, sądząc że się może bez téj pracy obejdzie, gdy goście pana w domu nie znajdą.
— Konie do stajni — rozpakować! naturalnie będziecie nocowali!
Staś obejrzał się ciekawie po pokoju który był ciasny, maleńki, o jedném oknie wychodzącém w gęstwinę ogrodu; dwoje drzwi wiodło z niego w prawo i lewo, oboje zamknięte na antabki i kłódki. W pokoju tym, był stół zarzucony ogromnémi xięgami rejestrowémi i raportami z folwarków i fabryk, kanapka stara na nogach kręconych, pomalowana czarno, dwa krzesełka niegdyś żółtą trypą wybite, kantorek bombiasty, klucze na kołkach, kilka par butów, samowar w kominie i kufer o kilku kłódkach i żelaznym pręcie.
Marszałek Sulmirzycki, człowiek mogący mieć lat sześćdziesiąt, dosyć jeszcze czerstwy, trochę zgarbiony, z oczkami czarnemi żywo latającemi, i ogromnémi stérczącemi od głowy uszami, z nosem napuszczonym na wargi, z których jedna tylko spadająca wystawała i zwisła; miał na sobie wytarty surdut podbity futerkiem, buty ciepłe i kafftanik wełniany siny pod spodem.
— Siadajcież, siadajcie — A może będziecie co pić albo jeść? Hę?
August milczał, Staś za nim.
— Juściż choć herbaty napijecie się — Nastaw samowar, Wincenty.
Goście usiedli oczekując na obiecaną herbatę, która tém potrzebniéjszą wydawała się, że pokój był nie opalany.
August zaciérał ręce.
— Co to, czy nie chłodno? spytał Marszałek.
— Trochę!
— Doprawdy! Ja to tak przywykłem do chłodu, że go nieczuję, powiadają że to w czerstwości ciało utrzymuje — A u nas dodał, tyle kosztuje opał. Nie mogę się go do fabryk nastarczyć. Mam téż takie opętane piece, że choć najmocniéj napalą, to do drugiego dnia wystygnie — dałem tedy pokój i już wolę całkiem nieopalać, to próżna praca!
— Ha! no! jakże tam? co słychać? spytał po chwili Angusta — Ceny zboża, urodzaje i handel? jak idą?
— Jak zawsze, nie najlepiéj.
— Nie najlepiéj! proszę! Zaraz państwu służyć będę, pójdę tylko rozdysponuję.
Wyszedł i pomruczawszy coś w korytarzu, powrócił, siadł przy Auguście; począł go klepać po kolanie i odezwał się znowu z czułością.
— Jakżem rad że widzę! prawdziwie cieszę się niezmiernie!
Uściskał Augusta i natychmiast odwracając się krzyknął na Wincentego.
— Hola! Wincenty! Herbata.
Wincenty wszedł w jednym rękawie, jak zawsze, bo drugiego jeszcze nie miał czasu nałożyć.
— A co herbata?
— Proszę no pana —
Poczęli coś szeptać.
— Jakto może być? zawołał Marszałek.
— Cóż to się stało? spytał August.
— Hm! a! to nieszczęście! powiada mi Wincenty, że cukru zapomnieli kupić.
— Jeśli marszałek pozwoli, my mamy wszystko swoje.
— Ale jakże mam pozwolić! w moim domu! zmiłuj się — To się musi znaléść! Wincenty kiwnął głową i rzekł ze stoicką bezczelnością.
— Niéma panie i nie będzie.
— Każ podać nasz podróżny kufereczek, rzekł August.
— Ale zmiłuj się! zawołał marszałek.
Wincenty wyszedł i powrócił z kuferkiem podróżnym, któren postawił przy drzwiach.
— Na taką bo fatalną porę natrafiliście! dodał niby zafrasowany Marszałek, właśnie i kucharza niéma.
— To nic, jest nasz, rzekł August.
— Wprawdzie mam kuchtę, ale spiżarnie pozamykane i klucznica wybrała mi się na jarmark. Loch zamknięty! Muszę chyba posłać po nią — Chciałem was uczęstować najlepszém winem mojém. To jak na złość! jak na umyślnie! Niechże choć owsa koniom dadzą — rzekł donośnie.
Wszedł Wincenty.
— Niéma panie młóconego, ostatek oddali pańskim koniom.
— Ale to nie może być, to nie może być! zakrzyczał Marszałek, takich miłych gości tak przyjmować!
Zaczął ściskać Augusta i Stasia i protestować się z przywiązaniem i przyjaźnią.
— Co pomyślicie o moim domu, co powiécie po takiém przyjęciu!
— Zmiłuj sie Marszałku bez ceremonij — rzekł August, po kuzynowsku.
— Masz rację, wiec już nie będę robił ceremonij — Po owies, poszlecie sobie na wieś, dostaną pewnie, albo lepiéj każę zawołać gumiennego, dajcie mi dwa złote, a on wam kupi.
August dał rubla i rzekł:
— Niechże i siana kupi.
— Siano u mnie jest! odpowiedział marszałek, każę dać, tylko pewno go wasze konie jeść nie będą, bo niedobre, grube, lepiéj kupić. Zaraz wam każę resztę przyniéść.
Wyszedł, August ze Stasiem rozśmieli się półgębkiem i spojrzeli po sobie, a choć dla ciemności w pokoju niepostrzegli uśmiéchu i wejrzenia swego, domyślili się ich.
Po chwilce drzwi się otwarły i Marszałek wtoczył znowu.
— Prawdziwie, zawołał, nie pojmuję już tego? Wszak to i świécy niéma? Ta przeklęta klucznica wszystko pozamykała!
— Każem swoje oprawić, rzekł August i wyszedł z kolei, dać rozkazy służącemu. Wkrótce wniesiono w podróżnych srébrnych lichtarzach, dwie woskowe świéce i herbatę urządzoną przez kamerdynera Augusta.
Marszałek przypatrzył się wprzód lichtarzom, które podnosząc w ręku ważył, potém jednę z świéc zgasił.
August sądząc, że się to stało przypadkiem, zapalił ją. Marszałek podkradł się i zgasił znowu.
— Co to jest? że ta świéca gaśnie?
— Przepraszam — odpowiedział gospodarz, to ja zgasiłem ją — światło mi na oczy szkodzi, nie mogę zniéść dwóch świéc razem.
— A, to co innego.
Podano herbatę — Marszałek przyjął ją z uśmiechém i posmakowawszy, dorzucił cukru kawałek.
— Wyborna, rzekł, dawno, takiéj niepiłem, wyborna, zamawiam sobie drugą szklankę.
Zaczęta rozmowa, toczyła się o rozmaitych przedmiotach; gospodarz utrzymywał ją z żywością i dawał dowody wielkiego rozsądku, głębokich wiadomości zwłaszcza w przedmiocie handlu i przemysłu. Nieraz zdziwili się nasi goście, niespodziéwaną uwagą, postrzeżeniem dowodzącém niepospolicie uorganizowanéj głowy. Z zimną krwią i wesołém obliczém, popijał Marszałek cudzą herbatę, i bawił gości przynajmniéj, gdy ich nie traktował, to go wprawdzie nic nie kosztowało.
Kucharz Augusta z zapasów podróżnych, przygotował wieczerzę, którą Marszałek przyjął jak rzecz najnaturalniéjszą w świecie, zajadał smaczno bardzo, i w skutek zapewne podsycenia, stał się weselszym jeszcze i bardziéj ożywionym niż wprzódy.
August ze Stasiem zagryzali sobie usta ilekroć wspomnieli śmiészne swoje położenie, ale gospodarz zdawał się go niewidziéć, lub miéć za zupełnie naturalne.
Wincenty, który kręcił się czasami po pokoju, zawsze tylko w kaftanie na jeden rękaw włożonym, zapewne wnosząc że nie warto go kłaść, kiedy niedługo zrzucać będzie potrzeba — spoglądał na herbatę i wieczerzę, okiem zimnego postrzegacza. Wcale się temu nie dziwił.
Dla ludzi potrzeba téż było, jak dla koni, jak dla powozów, zaopatrzyć się za dworem, bo we dworze albo istotnie wszelkich zapasów brakło, albo wcale nie dla gości przeznaczone były.
Marszałek sam żył zwykle kartoflami na zimno, potrawami, które oszczędzając opału raz tylko w tydzień gotowano, chlebem, rybką żydowską i wszystkiém co go najmniéj kosztować mogło. Miał zapasy w domu, ale od nich klucza nie dobywał, chyba w ostateczności.
Lubił ón i pojmował wszystko; dobrą kuchnię, dobre towarzystwo, piękne ubranie, piękne urządzenie domu, ale admirując to u innych, korzystając kiedy mógł, sam nie naśladował nikogo i sobie wcale niedogadzał[5]. Po herbacie i wieczerzy, potrzeba było myśléć o spaniu. Marszałek wyszukał w szufladce klucza na rzemyczku, otworzył drzwi boczne i wyznaczył bliski pokój dla gości. Był to dość obszerny salonik dawniéj, ale opuszczony zupełnie i nie opalany od dawna, napróżno się przymawiano do ognia na kominku, nic to nie pomogło, gospodarz był głuchy, a dosłyszawszy z musu o chłodzie, jął dowodzić wielkich skutków zimna na utrzymanie czerstwości ciała.
Zaczęto słać łóżka na dwóch zbutwiałych czarnym włosieniem pokrytych kanapach. Marszałek chodził po pokoju i zdawał się ciekawie oglądać salonik, jakby go dawno nie widział.
— Mój Boże, rzekł po chwili — Jak to wszystko na świecie nie ubłaganie się niszczy. Napróżno się chowa, oszczędza, w schowaniu zjada rdza, wilgoć, pył; a używając, niszczy używanie, niéma sposobu.
— Jedne tylko piéniądze, używaniem się nie niszczą, gdy się ich roztropnie używa, rzekł August.
— A! nie mów mi pan tego, nie mów, odparł Marszałek! Co mnie te fabryki kosztują, co zakłady gospodarskie, a ile przynoszą! Obacz Wacpan rejestra!
— Niezechcesz ich pokazać?
— Owszem, ale się zdziwisz, jak to mało czyni potrąciwszy koszta utrzymania, opłaty oflicyalistów i t. d.
— Wieleż naprzykład?
— Gdyby i dwadzieścia procentów, to mało, rzekł Marszałek, piérwszy pożar co przyjdzie może wszystko zniszczyć.
— A assekuracja?
— To zbyt drogo kosztuje, wolę pilnować.
— Przy tak wielkich dochodach, mógłby się pan jednak zebrać na opłatę assekuracij.
Przy wielkich dochodach, odparł zimno Marszałek — Wacpan pewnie myślisz, że ja mam miljony?
— Niechybnie, tym bardziéj, że ich nie używasz!
— Jak to nie używam?
— Przecież Marszałku —
— Przecież przeszłego roku powiozłem z sobą do Kijowa 30,000 rubli srebrnych karbowanych. — No i co na to powiész? ledwiem miał o czém powrócić do domu.
— Cóżeś z niémi zrobił?
— Oddałem na Bank.
Marszałek wyrzekł to z najzimniéjszą krwią w świecie i westchnął.
August rozśmiał się na całe gardło.
— Dla kogóż zbiérasz? zmiłuj się.
— Dla kogo? Naturalnie dla siebie.
— Kiedyż użyjesz?
— Wszakże używam, kochany Auguście, używam tak jak... mi najmiléj — to się nazywa spodziéwam się używać.
— Ani słowa —
Chwilę jeszcze pogadawszy, pochodziwszy od krzeseł, do kanap i zwierciadeł, na których śledził gospodarz, czy ich czas nieuszkodził, rozeszli się nareście, dając sobie dobra noc.
Goście nieśmieli rozmawiać, wiedząc o blizkiém sąsiedztwie Marszałka i w krótce cichość przerywana tylko szczekaniem psów, nastąpiła. W pół godziny poczęło się jakieś brząkanie kluczów, chodzenie i Staś który spał bliżéj drzwi, usłyszał wyraźnie następującą rozmowę, gospodarza z Wincentym.
— Zebrałeś ty kości z wieczerzy dla psów?
— A jakże panie.
— I chléb co się został?
— I chléb.
— A herbatę? pewnie wyrzucili! Ty wiész że ją wybornie pić można drugi raz, a nie, to do wódek na szynki zda się dla zafarbowania.
— A jakże panie.
— Koniom owsa mniéjszą miarę trzeba było dać. Gdyby kupowali w karczmie nie dali by im większéj — wszystko jedno że brali u nas w Magazynie. Siano ty wiész po czemu?
— Po trzy grosze wiązka.
— W karczmie maleńkie wiązki, trzeba było i u nas takie powiązać.
— A jakże panie — taż są.
— Obszedłeś ty dokoła dwór?
— Dwa razy.
— A cóż?
— Nic — spokojnie.
— Byłeś gdy ludziom jeść dawali?
— Byłem panie, jak zawsze, pod miarą i wagą.
— Niech się nie obżérają, bo potém tylko cérulika a cérulika potrzeba, cérulik nie ruszy się bez dwózłotowki.
— Nie przedawałeś dziś plewy?
— Nie panie, żydzi nie przyjechali.
— Poprawiłeś mnie buty?
— Rzemienia niéma panie.
— Jakto niéma? żeby z półtory pary butów nie można jednéj wysztukować.
— Podeszwy się starły.
— Ty mnie zawsze durzysz temi podeszwami, a to nie może być, żebym ja ich tyle darł!
— Niech się pan przekona, niech zobaczy.
— Na to ty szewc żebyś połatał.
— Kiedy w kawałki podarte.
— Ale od czegóżeś szewc, i jész mój chléb?
Wincenty westchnął ciężko.
— Tylkoć panie chléb.
— Nie grzész! nie grzész! a co ja lepszego mam od ciebie?
— Już to prawda panie, odparł Wincenty, tylko że pan ma pociechę w tych pieniądzach, w zbiorze, a ja —
— Bałwan jesteś, naprzód że ja niémam i nie zbiéram, bo mnie strasznie te fabryki i officjaliści zjadają, a powtóre że powinieneś się pocieszać tém, że poskramiasz żądze ciała i nie grzészysz niepohamowaném obżarstwem, co jak wiész —
August który za boki się brał, słuchając ze Stasiem, szepnął mu po cichu:
— Wiész jak Marszałek odprawia ubogich? Oto gdy przyjdzie do niego żebrak — powiada — Idź mój kochany — idź, niechcę się sprzeciwiać woli Bożéj. Chciał cię widać P. Bóg ukarać i uczynił ubogim — święta wola Jego — idź mój kochany.
— To szyderstwo, rzekł Staś.
— Kto wié, może to przekonanie, które wyrabia tylko namiętność, odparł August. Marszałek nie lżéjszy jest i nie lepszy dla siebie jak dla drugich. Umiérający ze zbytku krwi, gdy mu zagrożono śmiercią, jeśli jéj puścić nie każe, z przywołanym targował się cérulikiem, i gdy ten dwa złote zażądał, odprawił go woląc umrzéć niż tyle zapłacić. Szczęściem był tam ktoś, co te dwa złote ze swojéj kieszeni potajemnie zaofiarował. Był to jeden z officjalistów Marszałka.
Rozmowa tymczasem ciągnęła się daléj za drzwiami.
— Mój kochany, mówił poważnie Marszałek — a gdzie reszta skóry od tamtych butów?
— Jaka reszta panie?
— O! niby niewiész.
— Zrzynki panie.
— A cóż to z tego że zrzynki, daj tu schować. No — a teraz, dodał po chwilce — idź ty w swoją stronę, a ja w swoją — obejdziesz wszystkich stróżów koło budowli, krzycząc werda — ja także pójdę zajrzéć gdzie niegdzie. A idąc mój kochany, dodał znowu, mów sobie pacierze, to czasu niestracisz — najdroższa rzecz — to czas — Idź że idź, bo i ja wychodzę.
Marszałek widać się wybiérał, pozamykał wszystko, zgasił świéce i po ciemku puścił się na swoją nocną wycieczkę. Nasi podróżni w dobrą godzinę potém zbudzeni zostali jego powrotem, ale zaledwie się zdrzémnęli, znowu ich stukot jakiś wybił ze snu.
— A dokąd to Marszałku, tak późno, czy tak rano? spytał August przeze drzwi.
— Druga godzina — idę do wołowni, potrzeba parobków pobudzić i zobaczyć co się tam dzieje w gorzelni — Jchmość śpijcie jeszcze, bo ciemno, a nie macie co robić, korzystajcie z czasu.
Niedługo zabawiwszy, powrócił gospodarz, położył się, ale około czwartéj, znowu wstał i poczęła się rozmowa z Wincentym, który ziéwał przeraźliwie w progu stojąc.
— Siadaj kochanku do roboty — rzekł Marszałek, kończ mój surdut.
— Niéma przy czém?
— Jak to?
— Światła.
— A świéczka com ci dał, ty widzę expensujesz jak szalony.
— Ale to temu trzy dni, a ja co dzień o czwartéj wstaję.
— Pewnie knot często obcinasz? hę! przyznaj się.
— Inaczéj nie jasno się pali.
— A na cóż jasno, byle się paliła? dziwni ludzie, nie podobna was oszczędności nauczyć — Idź do sukienni i zobacz czy powstawali.
Wincenty wyszedł.
Zaczęło nareście świtać i nasi goście zerwali się z zimnéj pościeli, aby co prędzéj uciéc z tego domu. Nastawiono samowar. Marszałek wszedł do pokoju.
— A co to, myślicie pić herbatę? Ot może bym i ja się z wami napił. Czuję chłodno!
I usiadł.
August spytał w téj chwili po kilku słowach nakręconych umyślnie o zdrowie Marszałkowéj?
Na wspomnienie żony, zaczerwienił się gospodarz, wstał i odrzekł obojętnie:
— Niewiém, niewidujemy się.
— Jak to? zupełnie.
— Zupełnie, nie mogliśmy się pogodzić — Zbyt to wielka pani dla mnie, a ja dla niéj chudy pachołek. Chciała trzymać służącą, miéć osobny powóz i konie, pod śmiésznym pretextem, że nas na to stało. Chciała wreście, żeby zimą codzień w piecach palili i co dzień jeść gotowali. No, na to, to już nie mogłem pozwolić. Utrzymywała, że choruje z zimna i głodu, chociaż to tylko był fortel kobiécy. Nic tak nie utrzymuje życia jak chłód i skromne jedzenie.
To mówiąc napił się trochę herbaty, postawił szklankę i daléj ciągnął:
— Teraz ona żyje na swojém, ja na swojém i lepiéj nam z tém. Żal mi tylko, żem się stracił na ożenienie, w którem się nie rozważnie wdał, bez potrzeby.
Marszałek westchnął. Pakowano, goście się zabiérali do wyjazdu, gospodarz najuprzejmiéj zapraszał ich, aby dłużéj zostali. Widać jednak że im było dosyć przyjęcia i odwiedzin, bo dłużéj zostać niechcieli.
Marszałek przeprowadził ich do ganku z Wincentym, któremu polecił zatarassować bramę jak najmocniéj za niémi. Gdy wyjechali z dziedzińca, August rzekł do Stasia.
— Wiész, wiele intraty ma pan Sulmirzycki?
— Nie wiém.
— Trzy kroć przeszło, i co rok dobra kupuje. Widziałeś jak żyje. Dodam, że gdy do Kijowa jedzie z pieniędzmi, nigdy inaczéj jak jednym koniem i z jednym człowiekiem.




IV.
HISTORJA HERSZKA.

ROZDZIAŁ IV.



ZBLIŻAJĄC się ku granicy Polskiéj i Bugowi, podróżni nasi dostrzegli powiększającego się ruchu handlowego; traktami ciągnęły się mimo jesiennego błota, długie sznury furmanek wiozących pszenicę do Uściługa, żydkowie latali tam i nazad bidkami, wózkami, konno, całemi bryki, w których po dwudziestu pejsatych, zamyślonych handlarzy wyglądało. Ruscy z ładunkiem miodu, łoju, żelaza, wlekli się także ku granicy, najemni ślachta i chłopi z głębi Wołynia i Podola, łatwo odróżniający się strojem, na furach cztérma końmi zaprzężonych, sunęli także ku Bugowi, ku granicy. Więcéj tu było życia, ruchu i handlu, niż gdziekolwiek bądź indziéj.
Nasi podróżni z ciekawością i przyjemnością poglądali na to zajęcie powszechne, w duchu stękając tylko, że cały kierunek handlu, cały stér jego spoczywał w ręku żydowskiém, w istocie, znać było że się tu bez Żydów nic nie działo i mimo że na pięćdziesiąt werst od granicy żydzi nie siedzieli po karczmach, tylko karaimi lub szynkarze ślachta i chłopi (co się wcale do ulepszenia karczem nie przykładało) pełno było pejsów i łapserdaków wszędzie. — Na gościńcu czernieli aż żydzi, po wsiach włóczyli się z torbami, z wózkami, handlując, a po miasteczkach policzyć ich było niepodobna.
Tu więc co się działo, wszystko za pośrédnictwem żydów, i wszelkiego handlu zysk, przechodząc przez ich ręce, częścią w nich zostawał.
Od dawna przywykliśmy krzyczéć na żydów, kto wié, jednakże, czy gdybyśmy się nagle ich pozbyli, nieznaleźlibyśmy się w stanie człowieka, co długo chorując, uwolniony od choroby, czuje że mu czegoś, do czego jak do życia przywykł, braknie. Prawda, że żydzi zaprzątnieni handlem, odbiérają nam zyski jego, lecz cóż przeszkadza współzawodnictwu, zwłaszcza w wielkim handlu zbożowym? Gdybyśmy mieli dość przemyślności, wytrwałości nadewszystko i zamiłowania w pracy, moglibyśmy wyśmienicie wiéść też same handle co żydzi; a mając pojedyńczo daleko większe kapitały, zjednoczywszy je, (jak i oni czynią) moglibyśmy zabić handel żydowski. Ale wyznajmy szczérze, niepotrafilibyśmy sobie dać rady. Widziano próby, cóż z nich wynikło? Oto że wkrótce wiodący handel poczynali mniéj jeszcze być słówni od żydów, a mnożąc koszta na siebie, podręcznych, na życie wystawniéjsze, potrzebując tém samém większych zysków — albo upadać musieli, albo mniéj dogodne dla producentów ofiarować warunki. Dodajmy, że z żydem każdy z nas traktuje bez wszelkich ceremonij, patrząc pewności swojéj nadewszystko — a z panem bratem, zmuszony do zaufania, często go żałowałby potém. U naszych handlarzy rozbijał się wszelki dłuższy handel o podręcznych. Żydzi używają do tego ubogich, którzy ich ufność bardzo rzadko zawodzą. Nasza zaś klassa mogąca być użytą ku temu, żadnéj rękojmi w charakterze i sumienności nie daje, a nie opatrzna i niedbała o jutro, nawet własnym interessem nie daje się pohamować. Kapitaliści, zbyt wysoko stoją w swojém przekonaniu, aby się sami zajmować mieli szczegółami handlu, podręczni zaś których używają, jakeśmy wyżéj rzekli, nąjczęściéj są niesumienni.
Smutna, bolesna — ale czysta prawda. —
To też handle u nas przedsiębrane, nigdy długo w ręku kapitalistów utrzymać się nie mogą, przedsiębierstwo po dwóch, trzech latach upada z uszczérbkiem na kapitale często, a przynajmniéj bez wielkich zysków. Daj Boże jeszcze, aby niewierny podręczny sprzedawszy w Gdańsku lub Królewcu pszenicę, belki, siemię i t. p. nie zachwycił pieniędzy i nie skoczył z niémi za granicę, kłaniając się nizko pryncypałowi, który go napróżno oczekiwać będzie, i to się trafiało.
Cale inaczéj postępują sobie żydzi — większa część kupców handluje z niewielkiemi kapitałami, oni tak właśnie handlują, jak na Bursie, zakładają się à la hausse, à la baisse. Ze stu rublami faktor, kupuje tysiąc korcy żyta, pięćset pszenicy, a gdy może po dziesięć groszy zarobić, odprzedaje drugiemu. Ten drugi składa się z kilką innemi, na wypłatę należności. Czasem znowu, ubodzy bez funduszów żydzi, kupują samym zadatkiem, towar za kilka tysięcy złotych, za kilkaset gotowych. Resztę gdy transport do miasta dostawią, opłaca bogaty żyd i zabiéra do swoich magazynów w zakład towar, liczy sobie od pieniędzy procent, a przemyślne żydki szukają tymczasem, komu z zyskiem odprzedać.
Powiedzieliśmy, mały zysk im wystarcza, a że pieniądze w ciągłym są ruchu i nieustannie w obiegu przynoszą więcéj, niż myśléć można. Procenta jakie żydzi opłacają swoim współwiercom, od pożyczonych summ, są proporcjonalnie ogromne ale to ich nie ustrasza. Kredyt czyni, że żyd nie mający kapitału nad sto rubli, handluje i zyskuje jak na tysiącu, gdyby się ograniczył kupowaniem tylko takiéj ilości, na jaką mu funduszów wystarcza, widziemy jak niewielkie miałby zyski. Cały więc rozum żydowskiego handlu zależy na wierze i assocjacij. Gdybyśmy kiedy chcieli się wziąść do tego, ciekawa rzecz, gdziebyśmy znaleźli potrzebne zaufanie i ochotę do połączenia kapitałów i interessów. Każdy zapewne chciałby sam tylko korzystać, niktby drugiemu nie powierzył kapitału, a każdy znowu działając osobno i bez pewności pomocy od współbandlarzy, musiałby się ograniczyć, niezmiernie mało znaczącym handlem.
To co do handlu pozwolonego i prawego, ale żydzi, zwłaszcza bliżéj granicy, przewodniczą także wielkiemu choć rozdrobionemu handlowi kontrabandy, przemycaniu. Pomimo licznych straży, obsadzonéj granicy, pomimo nieustannego objeżdżania jéj i niezmordowanego oka tamożennych urzędników, przemycanie nieustaje i niém żyje mnóstwo ludzi.
Ono jest nawet uregulowane w pewien sposób, porządnie, i ci co się niém zajmują, mają zapewne środki pomocnicze, służące do przeprowadzania prawie niezawodnego towarów. Korzyści przemycania są tak wielkie, że utrata towarów kilkakrotna wynagradza się jedném szczęśliwém przebyciem granicy. Zwykle żydzi jadą od nas do Lwowa, lub innego blizkiego nadgranicznego miasta, za kupnem towarów zakazanych. Tam znajdują już usłużnych przemycaczy, z któremi robi się ugoda. Opłata wynosi pięćdziesiąt procentów, czasem więcéj. Kupiec nie daje za towar pieniędzy wszystkich, ale małą część tylko, jako zadatek, wybiéra swój towar, a kontrabandzista umawia się dostawić go w pewne miejsce, gdzie wartość towarów i procent ma się opłacić.
Wielkość zysków, może jedynie dodać odwagi przemycaczom, którzy życie, mienie i siebie samych narażają, dla tego zarobku. Najciemniéjsze nocy, najstraszniéjsze burze, są chwilą dla przemycaczy najpomyślniéjszą. Naówczas suchą granicą, laskiem przemykają się z jednéj strony na drugą. Ale wieleż to niebezpieczeństw nim się przebędzie linją i po jéj przebyciu! Co chwila można być złapanym, a naówczas jedynym ratunkiem porzucić konia, wóz i towar, a samemu uciekać.
Naturalnie, zbliżając się ku granicy, rozmowa między podróżnemi, toczyć się poczęła o handlu i o tém cośmy tu wyżéj wzmiankowali. Już niedaleko od granicy, wypadł im nocleg w traktowéj karczmie, pełnéj żydów, bryk, koni i otoczonéj całym obozem ładowanych furmanek.
August namówił Stasia, aby przejść do wielkiéj izby gościnnéj gdzie się ścisnęli wszyscy razem podróżni.
— Ani chybi, rzekł Staś, znowu kogoś spokusisz na opowiadanie nam jakiéj historyi.
— Zgadłeś myśl moją; chce mi się właśnie odszukać żyda i jeśli mi się to uda, zobaczysz co to za ciekawą i wyśmienitą zdobędziemy historją.
— Nie wiém tylko, czy potrafisz wydobyć co z żyda, z żyda co z natury swéj a raczéj z natury stosunków swoich z resztą świata, pełen jest skrytości.
— Zobaczemy — rzekł, uśmiéchając się August i wszedł do izby.
Izba pełna była ludzi — U komina paląc fajki gwarzyli nad kwartą; ludzie, których arędarz tajemniczo namawiał na poodsypywanie po trochu pszenicy z worków, wmawiając im, że tego postrzedz niebędzie można. Chłopki po cichu się zmawiali, a tymczasem dodająca duchu i odwagi kwarta krążyła. Pisarz doglądający transportu, pił wiszniak za stołem i nic nie widział, za dymem fajki i wiszniaku. Daléj kilka Ruskich targowało się o owies i siano, głośno krzycząc i hałasując na żyda. Była to ostatnia karczma nad pięćdziesiąt werstowną dystancją — i ostatni żyd; ruscy obiecywali sobie jechać choć po nocy do piérwszego karaima w niedalekiéj wiosce.
Jeden żyd chodził modląc się po izbie, kilku w czapkach siedzieli za stołem, maczając kawałeczki chleba w trosze rozpuszczonych na miseczce jaj, z dodatkiem cébuli i odrobiny masła na skorupce od potłuczonéj miski. Wszyscy jednocześnie wystawiali ręce do wspólnego jadła i pożywali je z powagą, i rozwagą szczególną. Odrobina téj strawy, starczyła na nich wszystkich i była zapewne jedynym całego dnia posiłkiem.
Na południe kawałek chleba z solą i cébulą wystarcza. W szabas tylko jedzą więcéj i odważają się na kawałek mięsa lub gotowanéj ryby; resztę tygodnia wstrzemięźliwość i oszczędność żydowska, jest prawie nie pojętą. I to nam tłumaczy, jak małe zyski mogą wystarczać ludziom, co tak małém żyją. Każdy potrzebujący więcéj dla siebie, tém samém musi żądać większych korzyści z handlu; a w jednym interessie, przy równych zyskach, żyd zawsze chowa więcéj, bo mniéj go kosztuje życie. Strawa dzienna, gdyby ją Izraelita chciał sobie dobiérać wytworniéj, kosztowała by go daleko więcéj, niż nas, bo w proporcją materjały są droższe, mięso koszerne, i wszelki koszer nie bez zachodu i pewnych obrzędów otrzymywane, drożéj się daleko płacą niż pospolite.
Przybliżyli się do stołu. August poznał między żydami, znajomego sobie kupca i pozdrowił go.
Stary żyd oddał ukłon od niechcenia i jadł daléj. Nigdy żyd niéma tyle powagi, jak przy jedzeniu. Czuje on co czyni, a że spożywa miły grosz, dumny jest tą abnegacją, tą rozrzutnością swoją. Im kosztowniéjszą jé strawę, tém więcéj się nadyma i marszczy. I w istocie jest czego! Jeżli nie wierzycie, przypatrzcie się kiedy żydom siedzącym za stołem.
Gdy zjedli, usta otarli, miseczki pozabiérano, obrus ściągnięto i pomodlili się żydzi, kupiec wyszedł z za stołu, przystąpił do Augusta włożywszy ręce za pas.
Poczęła się rozmowa; przeszli do alkiérza, a choć Stanisław dobrze ucha nadstawiał, nie mógł jednak pojąć jakim dziwnym sposobem wuj nakłonił żyda, do opowiedzenia im swojéj historyi. Przechodziło to wszelkie oczekiwanie Stasia, który z największą ciekawością zasiadł słuchać powieści. Długo się żyd zbiérał, drapał, drożył, ale nareście, dobity szklanką mocnéj herbaty z rumem, która zupełnie grała tu rolę herbaty, ofiarowanéj przez Pana Niebieskiego Państwa, przy uroczystém posłuchaniu posłów; herbaty, za którą trzeba trzy razy klękać i dziewięćkroć bić czołem — stary żyd począł jąkając się i oglądając niespokojnie:
— Co ja jasnemu panu ciekawego powiém? odezwał się żyd po chwilce — Jak ja się rodził? tak jak wszyscy się rodzą. Nu — a trzeba wiedziéć, ja się rodził w téj wsi co i Sawka, o którym pan spomniał, mój ojciec był arędarzem Grafa, i ojciec mego ojca i naszego ojca i nasze dziadowie, bo ta karczma, to była w naszéj familij od dwóchset lat. I kiedy my raz popstrzykali się z tym P. Rządzcą nowym, a on chciał nas wyrzucić jak mówił z bebechami, to my jemu powiedzieli:
— My tu byli, jak Waspana nie było, i będziemy jak Waspana nie będzie. A tak się stało — Bo P. Rządzca wyjechał sobie prędko, jak my P. Grafowi wszystko opowiedzieli co ón tu wyrabiał, a my zostali, i teraz jeszcze mój wnuk trzyma karczmę i młyn u Jasnéj panienki, która poszła — za Grafa Z....
— Moja matka jaka była kobiéta rozumna, mówił daléj żyd — osobliwość. Bywało, kto zajedzie do nas, to się z nią nagadać nie może. Ona wszystkich tak znała, a ją tak wszyscy szanowali! A kiedy gdzie pojedzie za handlem, po dworach, bo my zawsze handlowali wielkiemi partjami, to ją tak przyjmują, tak witają, i nazywali ją zawsze pani Lejbowa i herbatą częstowali. Mój ojciec to był uczony żyd, ón tak był nauczny, że lepiéj wszystko wiedział od Rabina, ale za tą uczonością, z pozwoleniem Jegomości, to tak zgłupiał, że sobie nosa nie umiał utrzéć i gadać zapomniał. A wszystko czytał w Gamurze i w Misznie i kiwał głową. Jadł tak mało, że za małe dziecko nie zjadł; a złe duchy tak go męczyły, dla jego wielkiéj nauki, że w nocy za próg karczmy nie mógł przestąpić, bo go zaraz chwytali. I raz byli zanieśli aż w staw pod młynek, co go ledwie wydobyli ztamtąd nad rankiem wynalazłszy. Co to gadać o jego rozumie, kiedy starszy Rabin z Brześcia przyjéżdżał do niego, i jak się z nim zamknęli nad xiążkami, to siedzieli dwie nocy i dwa dni, aż kiedy wszedł mój starszy brat, to znalazł ich śpiących na xiążkach; bo z pracy byli posnęli.
I że mój ojciec był taki mądry, to ón nic téż nie robił, tylko czytał a kiwał się za stołem; a moja matka to i arędę brała i gospodarowała i handlowała, i pieniądze chowała i nam szpeklorów przyjmowała, aż wyrósł mój starszy brat Dawid. Nas było z łaski Bożéj dosyć, pięciu braci i trzy siostry. Siostry powychodzili za mąż, jedna do Berdyczowa, druga aż do Brodów za bogatego kupca, trzecia taki za tutejszego żyda. A były bogate, wzięły po trzysta rubli posagu.
Jak ja zaczął chodzić, a był szpektor do starszych, to mnie zaczęli po trosze uczyć. Nu, prawda, że dobrze uczył, ale bił po głowie mocno. A wszystkiego trzeba było uczyć się nabożeństwa, choć z xiążki, na pamięć, bo my liter nie znali, a już czytać musieli. Już tego nie zapomnę nigdy, jak bywało siedzi nas trzech bachurów za stołem w alkiérzu, jeden na kuferku, drugi na stołku, trzeci na beczce wywróconéj i drzemy się, a krzyczym, kto kogo zagłuszy. Szpektor sobie, my sobie, jeden od drugiego głośniéj, to taki gwar w izbie, jakby w niedzielę, kiedy się parobcy pobiją.
Póki był ja u szpektora, to ja nic nie robił. Nu, czasem siana zrzucił dla gościnnych koni, wydał owsa, oberwał po grzbiecie od matki, od furmanów, ale to było tak jak nic, zabawka. Dopiéro jam wyszedł na człowieka, jak mnie szpektor puścił, kiedy ja już wszystkie nabożeństwo umiał, a matka dała dziesięć rublów na handel.
— Zaczynałeś handlować a nie byłeś żonaty? — spytał August.
— Nie byłem jeszcze — odpowiedział. Moja matka była bardzo rozumna kobiéta, ona wszystko robiła najmędrzéj. Ona i mnie mówiła — tobie Hersz czas ożenić się, ale poczekaj, niechaj się drudzy głupi żenią, ty handluj, a ja tobie bogatą żonę napatrzę. — A żona nie uciecze. To ja i handlował. A jak dostałem dziesięć całkowych, naprzód zacząłem myśléć, co ja zrobię z niémi; taki mnie strach brał, żeby ja ich nie stracił, — myślał ja kupić zboża — Nu, a jak zboże spadnie? Myślał kupić krowę, a jak krowa zdechnie? myślał ja pożyczyć na procent? A jak zginie i kapitał i procent? I tak siedziałem na progu i myślałem aż matka wyszła, postała, popatrzała i zapytała:
— Co ty myślisz Hersz?
Jam powiedział, a ona się roześmiała bo była bardzo rozumna kobiéta — i mówiła mi:
— Ja widzę że ty będziesz wielki handlarz, ale jak ty będziesz myślał a strachał się, to nigdy nic nie zrobisz. Twój ojciec mówił, że dziad co był ubogi, dorobił się piéniędzy wielkich handlując skórkami; zacznij i ty od skórek.
— Od skórek pomyślał ja — Nu, dobrze skórka nie zdechnie, nie jé, nie pije — a jak tanio kupię — Będę handlował skórkami. Trzeba wiedziéć że matka dała mnie starego konia, otóż ja zaprzągł jego do biédki, i wiu hop — w świat, za skórkami ruszył.
Zaraz niedaleko wioska Hrehorów — W Hrehorowie owce padły, bydło padło, bo tam i pan hulał i ekonomowie hulali, a gospodarstwo szło jak Bóg dał — Stanąłem przed karczmą, koniowi zarzuciłem siana i wszedłem do arędarza, tamtemu to się dobrze działo! Co to on zarabiał dostawiając wszystkiego do dworu, a znosząc się z officyalistami i kradnąc pana, tak że ón ani widział. W lat dwa pobogaciał jak największy kupiec i miał bydła w zagrodzie kilkadziesiąt sztuk, a woły na brazie, i gorzelnią nie małą. Właśnie siedział na progu i w zębach dłubał kostką od ryby — Przywitaliśmy się. Zacząłem go wypytywać — Niéma co u was ua przedaż?
Ón się zmarszczył, bo sam zawsze kupował wszystko wpół ceny.
— Nu, a co spytał?
Ja nie głupi, nie powiedział za czém przyjechał. — Zboża, wódki? albo —
— Albo co?
— Cokolwiek na handel.
— Jedź do dworu powiedział mi zimno —
Widzę że się nie dowiém.
— Ja wam po szczérości powiém, odezwałem się ciszéj — ja nie wielki kupiec, wam szkody nie zrobię — Ja chcę skórek kupić — Ón skórkami nie handlował. Skórek? rzekł śmiejąc się — Nu, skórki są, powiedział, ja z tobą pojadę, tak i gadaj —
Wymawiałem się żeby ze mną nie jechał, bo teraz między nami żydami to taki zwyczaj, że każdy coś od drugiego mało wiele musi wziąść, za faktorstwo, żeby był i bogaty; gdy narai kupno, pomoże do przedaży, to i sobie coś uskubnie. Ale widząc że bez niego nic nie zrobię, poszedłem razem do dworu — Weszli my do samego pana, ale nas do niego nie dopuścili i odesłali do kommissarza, bo pan miał gości, kommissarz także miał gości odesłał do Ekonoma, Ekonom byt pijany, kazał nam iść do gumiennego. Z nim my łatwo doszli sprawy, ón poszedł powiedziéć, że skóry bardzo popsute i pogniłe, ja jemu dałem za to rubla i kupiłem za pół ceny. Prawda, trzeba było jeszcze Ekonomowi także dać i arędarzowi; ale ja za to dostałem skórek furę, kupionych, jakem się nie spodziéwał. A że pieniędzy nie miałem tylko dziesięć całkowych, umówiłem się żeby skóry dostawili zaraz do miasteczka, gdzie resztę miałem dopłacić.
Nuż ja na bidę i do miasteczka, w targ z żydkami o skóry. Jak skóry nadjechały, oni mnie zapłacili i zyskałem wiecéj niż grosz na grosz.
Teraz ja do matki pojechałem, a jaki szczęśliwy — tego ja Jasnemu panu nie mogę powiedziéć. Co to piérwszy handel kiedy się uda, bo to i dobry znak i ochoty dodaje.
— Nu, a co Hersz? spytała matka.
A ja nie bardzo wesołą minę zrobiłem:
— Nu już probowałem, odpowiedziałem.
— Straciłeś? rzekła patrząc mi w oczy.
— Nie —
— A dużoś zarobił, pięć procentów?
Zrobiłem minę aż się matka podziwowała.
— A gadajże co zarobiłeś?
— Grosz na grosz.
— Ach! a matka jak mnie pochwyciła, jak wzięła ściskać i poprowadziła do ojca, do braci. To ja musiałem wszystko im rozpowiadać i śmieliśmy się z goimów i weselili. Aż matka powiedziała. Kiedy tak Hersz, tobie czas ożenić się, a ja tobie napatrzyłam żonę. Córka Arędarza z Wielichowa, bogata, będzie miała 300 całkowych posagu i ty rozpoczniesz wielki handel. A przez rok albo dwa, to i mnie będzie lżéj, bo ciebie teść powinien z żoną utrzymywać.
Nic ja nie mówiłem, bo mnie posag zkusił, ale moja żona, z pozwoleniem, wyglądała nie bardzo, ona była jeszcze młoda, a zdawało się że stara, i chuda i żółta — Ale u nas jak się żenić, to się żenić, aby się ożenić i ożeniłem się. Rok my potém siedzieli u teścia, póki wyszli na swoje gospodarstwo i wziąłem arędę w Jasnym stawie za trzecią część żoninego posagu.
Teraz już ja inszy handel począł — Kupowałem tysiącami korcy żyto, pszenicę, zboże różne, wódkę, choć tysiąc choć dwa tysiące garncy. A Jasny Pan spyta, jak to może być, kiedym ja tyle piéniędzy niémiał? Nu, prawda, ale u nas to tak się robi. Niech ja mam sto karbowanych, to ja kupuję za pięćset i za ośmset, i daję tylko zadatek. — Z kontraktem jadę i odprzedaję z zarobkiem. Dadzą mnie trzy grosze, pięć od korca, mnie dosyć, ja jadę i kupuję w drugiém miejscu i tak daléj a daléj. Żyd swoje piéniądze ryzykuje dla małego zysku, nu, ale często zyskuje. Piérwszych lat ja nie siedziałem w domu, raz wraz na bidce od dworu do dworu latałem; jak zboże szło w górę my kupowali; wiedzieli gdzie który pan potrzebuje piéniędzy, jechali do takich co łatwo przedają. A przy tém i na arendzie zarabiałem, bo piérwszy kwartał, to już z góry się zapłaciło, a reszta mięsem, łojem, kwitkami, różnemi dostawkami do dworu, a na nich to z osobna trzeba także zarobić. Jasny Pan myśli, żyd głupi, niechaj tak, ale żyd umié piéniądze robić, żyd nie ustąpi żeby nie zyskał, czy tak, czy owak, wypłacze, wyprosi, wymodli, wykpi, a taki zarobi. Żyd z tego żyje. A na wsi z ludźmi, to inszy interes znowu; oni piją, i im się daje na borg, a odbiéra się zbożem, kurami, jajami, płótnem, skórami. Zarobek na wódce, na towarze, a jeszcze chłop za interes, musi kosić na łące arendarskiéj, na polu robić, w ogrodzie, pojechać do lasu, parobkować w winnicy.
Jak się u mnie piérwszy syn urodził, ja już miałem może tysiąc rubli, może więcéj i piéniądze po ludziach, i karczma zapłacona na pół roku na przód i bydło i kozy, i konia, a taki i perły żony cóś warte i moja miedź, dwa kotły z czapką.
O tym czasie zdarzył się mnie wielki przypadek — wielkie nieszczęście — Jeszcze ja widać, nie był ze wszystkiém rozumny. Zaczęli żydzi między sobą gadać, że wódka idzie w cenę. A u mnie było trochę swojéj i piéniądze miałem. Myślę sobie, kupię wódki i zaprzęgłem konia do wózka, a pojechałem o mil trzy, gdzie mówili u wielkiego pana była wódka na przedaż. Swoim zwyczajem przyjechałem ja do karczmy naprzód i rozpytałem się u arędarza:
— Wasz pan nie przeda wódki?
— Czemu nie przeda! powiedział.
— Dobra u was?
— Czemu nie dobra!
— A jaki u was pan?
— Nu, a jaki ma być? Daj Boże takich panów.
Pojechałem do dworu — Coś mnie niespodobało się tam, ale ja sam nie wiedziałem czemu. Pałac był wielki żółty, wysoki jak nasza szkoła, a koło niego, waliły się budowle inne, szpichlerze, stajnie, stodoły, jedna w jeden, druga w drugi bok stały po przechylane, popodpiérane. Nim mnie dopuścili do pana, bo tu sam pan interessa robił, pogadałem ze szlachtą, czekającą na niego w sieniach. Wszystkim był winien, temu tysiąc, temu dwa, temu trzy tysiące złotych — Dobrze, myślę sobie, tanio przeda, potrzebuje piéniędzy.
Zawołali mnie do pokoju, pokłoniłem się do ziemi, Jasny Pan paląc fajkę chodził po pokoju w boki się wziąwszy,
— Czego chcesz? spytał mnie.
— Może Jasny Pan wódkę przeda?
— A masz piéniądze?
— Kto bez piéniędzy kupuje?
— Wiele chcesz?
— Choćby i trzy tysiące garncy?
— Po czemu dasz kwartę?
— Po czemu Jasny Pan chce?
— Ja nie lubię długo gadać, po srebrnym groszu.
— To nie może być — Kto słyszał taką cenę, niech Jasny Pan powié sprawiedliwą cenę, ja się nie będę długo targować.
— Ostatnia cena po 6 groszy, chcesz bierz, chcesz nie bierz — i piéniądze z góry na stół.
Mnie coś piknęło i powiedziałem połowę piéniędzy.
— Niech połowę, rzekł pan, po sześć groszy.
— Po cztéry. I targ w targ, kupiłem po pięć, a wódka już podchodziła do dziesięciu.
Zawołali jakiegoś młodego, kontrakt pisać, a ón wszystko swemu panu coś poszeptywał z cicha, a pan jemu mówił:
— Pisz Waćpan i kwita.
Siadł pisać i uśmiechał się i głową kiwał. Ja nie wiedział co to miało znaczyć i piéniądze liczyłem na stole. Wziąłem próbkę, kontrakt i pojechałem. Wódki nie sprzedałem zaraz bo spodziéwaliśmy się, że więcéj jeszcze pójdzie w cenę. Ja sobie siedzę spokojnie, aż tu piérwszy termin transportu przychodzi, a wódki niéma. Już ja niespokojny, na wózek, jadę. Przyjeżdżam, pana niéma, kommissarz się śmieje i powiada niéma wódki.
— A piéniądze? zawołałem.
— Niéma piéniędzy.
— A co będzie?
— Nic nie będzie.
Ja w krzyk, a oni wzięli mnie i za drzwi.
— Jedź, rzekł kommissarz, bo oberwiesz po grzbiecie.
— Oberwiesz po grzbiecie za swoje piéniądze, a wej! Ja w krzyk, do miasta po radę. A wszyscy mi mówią — zła sprawa, kontrakt nie ważny, ten pan wódkę sprzedał dawno. Musisz albo czekać do przyszłego roku, albo wszystko stracić może. Ja się tak rozchorował, że leżałem dwa tygodnie bez pamięci. Co to stracić tyle piéniędzy, to nie żart! Ledwie wyzdrowiałem, ja znowu do pana. Niéma sposobu, jak zaczął ja tam przecię odgrażać się i piszczeć i krzyczéć, tak kommissarz powiada:
— Tu niéma rady — daj mnie co, ustąp, a ja się postaram, że tobie piéniądze będą oddane.
— Wszystkie?
— O! nie, musisz ustąpić — albo nic nie weźmiesz. Targ w targ, straciłem na tym Jasnym panu, tysiąc złotych; ale jak ón potém się ożenił, choć ja zakwitowałem, to póty płakałem, aż mnie choć w części musiał nagrodzić. Nu — ale ja drugi raz niekupowałem tak u lada kogo i dobrze rozpytywał się u ludzi.
Mnie się jeszcze przytrafiło wówczas bardzo wielkie drugie nieszczęście.
Żona mnie umarła — A cóż robić? Ja się niedługo drugi raz ożenił i znowu handlował. Moi bracia porozchodzili się po świecie za handlami, także po arędach, a jak ojciec umarł, wziąłem arędę u Jasnego Grafa** — Matka była już stara i oddała mnie wszystko — Ja w ówczas nazywał się bogatym i był bogaty, u mnie nieraz Graf piéniędzy pożyczał, i zacząłem handel wołami. Napróżno mnie matka odradzała, byłem taki śmiały, że niczego się nie lękałem choć wówczas gadali o pomorku, nawet i ja gadałem, żeby drugich odstręczyć od kupna.
Jak piérwszy raz szedłem z wołami do Włodawy, spotkali mnie Warszawscy kupcy w pół drogi, dawali po rublu na wole zarobku. Ja myślałem — to mało i niezachciałem.
Przyszedłszy na granicę, aż strach co tam wołów zastałem, a były i tłuściéjsze i górniéjsze od moich. Nu, co robić, a tu kupcy nie dają tylko po pół rubla zarobku, a siano drogie i zaczynają gadać, że w Królestwie jeszcze droższe, a woły tanie. Mnie się żal zrobiło tracić, idę do Warszawy.
W pół drogi dawali mnie za woły znowu zarobku po całkowym, mnie się zrobiło ochotniéj i szedłem daléj.
— Nu, co Jasny pan powié, zarobiłem bardzo piękny grosz, tylko wielka biéda, że tam każdy rzeźnik osobno bierze i osobno płaci za woły, a chcąc razem piéniędzy, procent trzeba ustąpić.
Piérwszy to ja raz wówczas byłem w Warszawie, strach jakie miasto! Co to nasze miasta, śmiéch przeciw niego! a jakie tam kupcy bogate! Jasny Pan to wié, niéma co gadać.
— I cóż? spylat August żyda, całeż twoje życie takie było — Handel tylko i handel?
— A! niechaj no pan daléj posłucha.
— Przyznam ci się, żeś już dość moją ciekawość zaspokoił.
— Jeszcze ja mam co powiedziéć — rzekł, Jasny Pan jeszcze i połowy nie słyszał.
Dalszy ciąg opowiadania żyda, przetłumaczym czytelnikowi, niechcąc go dłużéj męczyć, jak męczył podróżnych naszych powieścią którą sami wywołali.
Handel Hersza szedł najpomyślniéj, i pomimo cząstkowych strat niewielkich, dorabiał się ciągle majątku, tracił bowiem w drobnych spekulacjach, w wielkich działał z całą przytomnością umysłu, na jaką się mógł tylko zdobyć. Przygoda z wódką, nauczyła go nadal ostrożności, tak że dając zadatek znaczniéjszy dobrze naprzód opatrywał, w jakie się dostawał ręce.
Ale tak ciągle biegając za handlem, Hersz zostawiał młodą żonę, samą jedną, panią w domu, spokojnie zasypiając o nienaruszoną jéj cnotę. Trzeba wiedziéć albowiem, że u żydów złamanie wiary małżeńskiéj, bardzo jest rzadkie i najsrożéj karane; a pomimo tego na Wołyniu, przez obcowanie poufałe z dość pod tym względem zepsutemi klassami pośredniemi, i żydzi nie są już wolni od zarzutu rozwiązłości. Między surowe przepisy ich prawa, wśliznęło się zepsucie jak wąż i usiadło ścieląc gniazdo. Nie myślał o tém jednak i niezastanawiał się głęboko Hersz, którego umysł wytężony był nie ustannie w jedną stronę, na wyszukanie zysków, zwiększenie majętności. Pani Herszowa, była piękną jednakże, i co najgorzéj, wiedziała o tém dobrze. Ubrana czysto, w bogatych perłach na skroni, z przymrużonemi oczyma czarnemi, z rękoma w fartuszku, obuta w białe pończoszki i safianowe trzewiczki; ilekroć zahuczało na drodze, wybiegała i nieraz niewiedziéć jak, dla czego, gość który był minął karczmę myśląc popasać lub nocować daléj, zawracał się do niéj, rozważywszy, że były chmury na zachodzie, lub mrok zbyt blizki, by mu dał dojechać do wygodnego o milę noclegu. Herszowa była wesoła, figlarna, umiała gości swoich bawić, umiała im usłużyć, i miała téż przysięgłych swych przyjaciół, którzy jéj nie mijali nigdy.
Z pomiędzy nich czułością swoją dla pani Herszowéj i częstemi odwiedzinami, celował Pan Jan Chwalczewski, młody, tęgi mężczyzna, właściciel wioski zadłużonéj w sąsiedztwie. Olbrzymiéj postawy, oczu czarnych na wierzchu głowy siedzących, krągłych policzków, troszkę łysy, choć jeszcze młody; gaduła i dowcipniś, choć bez dowcipu, lubił on towarzystwo którém by się nie trudził, w którém mógł wszelki wstyd i względy przyzwoitości, zrzucić razem z kamizelką i surdutem. W domu hulał od rana do wieczora, ujeżdżając i zajeżdżając konie, wprawiając swoją muzykę złożoną z kilku chłopaków od kuchni i stajni, grających Bóg wié co i Bóg wié jak. Przy téj muzyce całe wieczory śpiéwał piosenki najnieprzystojniéjsze, których na pamięć umiał liczbę niezmierną. Podobnych sobie dobrawszy przyjaciół, pił z niémi, śpiéwał i latał w przegony na wychudłych szkapach. Pomimo najgorszego stanu interessów, pan Jan zawsze był weselutki i gotów do hulanki — Śmieli się z niego sąsiedzi rokując mu rychłą ruinę, ón się śmiał z sąsiadów.
Przejeżdżając raz mimo wstąpił Pan Jan do Herszowéj, wpadła mu w oko czarnobrewa, uśmiéchająca się miluchno. Pożartowawszy z nią pół godziny, pojechał, ale odtąd rzadki był dzień, żeby jego wyhasane konie, nie zajeżdżały przed karczmę. Osobliwie téż zatrzymywać się przy niéj lubił, gdy męża nie było. Hersz gdy go zastał, nigdy się nie domyślił powodu częstych popasów; a płacony i przepłacany za owies, kontent był z odwiedzin Jasnego pana. Herszowa coraz mu się poufaléj uśmiéchała, i pan Jan nie w ciemię bity, przy mężu wstrzemięźliwszy był w umizgach.
Trwało to jakoś przez kilka miesięcy. Hersz na dłużéj niż zwykle wyjechał, a Pan Jan z powodu złamanego koła cały dzień jeden w karczmie przesiedział. Zrana śmiejąc się wyjechał w wybornym humorze i z początku często, potém znowu rzadziéj bywał u Herszkowéj. Ona posmutniała, pobladła, wychudła, i zmieniła się widocznie. Niespokojna wybiegała często przed wrota, stawała, dumała, i równie niespokojnie powracała. Rzadko czoło jéj się rozjaśniło, gdy Pan Jan przyjechał, ale ón nie pokazywał się już tak często jak wprzódy. Hersz z drogi powrócił w wybornym humorze, zyskał wiele i zaczął spekulacją nową, po któréj się złotych gór spodziéwał, był to podrad na worki do Magazynu Wojennego. Napisał do brata w blizkiéj siedzącego karczmie, aby do niego przyjechał, chcąc się z nim podzielić przedsięwzięciem, którego sam dopełnić nie mógł. Zamknęli się nad rachunkami do osobnéj izby, i po dwugodzinnéj żwawéj rozmowie, wyszedł z niéj Hersz z czerwonemi policzkami, obłąkanym wzrokiem, sapiąc niespokojny. Żona zagadała do niego, nie odpowiedział. Domyślna kobiéta, pobladła, pojęła że coś się stało, że mąż dowiedział się o czémś, zadrżała i bez siły prawie usiadła na ławce pod piecem. Hersz chociaż tylko co powrócił, kazał niewyraźnym głosem zaprzęgać konie i wyjechał. Po głowie kobiéty strach ogromnemi przelatywał skrzydły.
Zaledwie Hersz był za bramą, wyszła z izby i usiadłszy na wóz chłopski, kazała się wiéść do wsi pana Jana.
Niech sobie czytelnicy wystawią scenę, jaką był jéj przyjazd.
Pan Jan jak zwykle ucztował z przyjacioły, odzywały się skrzypki, a gospodarz grubym głosem zawodził karczemną mazowiecką piosenkę, gdy w dziedzińcu ukazała się zdyszana, biegnąca Herszkowa.
Wybiegł przeciw niéj gospodarz, poznawszy ją przez okno, ale nim usta otworzył, którémi miał żart jakiś bezecny wyrzucić, ona go pociągnęła za suknią.
— Wielkie nieszczęście, zawołała, wielkie nieszczęście, niechaj pan posłucha.
— No! to gadaj. —
— Tu nie można — tu kto posłyszy.
Pan Jan wprowadził ją do osobnego pokoju w officynie.
— Nu i cóż? zawołał.
— Mój mąż! mój mąż wié o wszystkiém, ón mnie zabije!
— Cha! cha! cha! zawrzasł gospodarz. — A! jaki z ciebie tchórz! Cóż wybił cię?
— Jeszcze nie, ale jemu brat powiedział, ón wié, pojechał do miasta po Podrabina. Oni mnie zabiją, ja wiém. — A! panie broń mnie!
— Cóż ja zrobię na to — zimno, wpół żartobliwie jeszcze, spytał zagadniony.
— Ja się ochrzczę, niech pan mnie schowa. I to mówiąc, a posłyszawszy szelest, rzuciła się krzycząc w głąb’ izby.
— Jeśli kto to Pan Jan był w niemałym kłopocie. Czoło mu się namarszczyło, usta nadęły i obróciwszy się do Herszkowéj, rzekł:
— Dajże ty sobie pokój i ruszaj ztąd, bo ja ciebie nie chcę znać i o niczém wiedziéć. Będzie kłopot, na co mnie to?
Żydówka osłupiała, posłyszawszy.
— Co? zakrzyknęła — co?
— No cóż — idź sobie i po wszystkiém — rzekł Pan Jan, idź sobie jakeś przyszła, bo ja ciebie nie przyjmę.
— Pan mnie nie przyjmiesz? Zawołała głośno! pan to śmiész mówić? Pan, ty jesteś tak podły?
— Ja! podły? zakrzyczał pan Jan.
— Ty, podły, ty musisz mnie przyjąć; bo nie wiész co zrobię, co ci zrobić mogę?
Tchórz, jak wszyscy, udający wielkich zuchów, na te słowa wyrzeczone śmiało i stanowczo, pobladł i zmięszał się hulaka.
— Ale bo, ale bo, zaczął bąkać powoli, bo moja kochana Herszkowa, cóż ja z tobą zrobię!
Ona nawzajem teraz zdziwiła się odmianie jego głosu i miny.
— Co? rzekła, daj mi odzienie inne, ja się ochrzczę i będę twoją.
Tu znowu w głos się zaśmiał Pan Jan.
— Jak to?
— Albożeś nie mówił że mnie kochasz? Alboś mi na wszystkie twoje świętości nie przysięgał — Alboś mnie nie namawiał, żebym dom i męża opuściła? Masz mnie i musisz słowa dotrzymać.
To mówiąc zrzuciła perły z głowy, załużkę, chustki, i wołała o suknie inne.
Pan Jan osłupiał, i niewiedział co począć, wstydził się rady zasięgać u przyjaciół, nie pojmował jak sobie postąpić.
Ale nieco podbity zapałem żydówki, poruszony, pobiegł aby swych przyjaciół pozorem interessu wyprawić, i namyśléć się co miał czynić. Zaledwie wybiegł, Herszowa zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz w pokoju.
Wróćmy do Hersza. W istocie ón już wiedział o swojém nieszczęściu, ale niémając z drugą żoną dzieci, przedsięwziął się rozwiéść i na tém skończyć, pojechał więc po kartkę rozwodową, nic więcéj. Wróciwszy niezastał żony. Napróżno dopytywał się co się z nią stało, nikt nie wiedział. Niespokojny, sądził że do rodziców odjechała, gdy wieczorem chłop mu powiedział jakiś, że jego brat, odwiózł ją do Pana Jana i tam zostawił. Na tę wieść Hersz któremu dopiekł wstyd, że z jego domu uciekła żona, aby się wychrzcić, jak szalony poleciał po nią. — Ale go zbyto niczém, Pan Jan zaparł się i wyprzysiągł że jéj nie było, opowiadał, jak zaraz daléj pojechała, niewiadomo dokąd, wyprosiwszy tylko konie u niego. Hersz poleciał wywiadywać się daléj, rozesłał żydków; żadnego śladu nie znaleźli. — Wrócili więc czatować, pilnować i śledzić w koło domu Pana Jana, a tu łatwo od podpojonych dowiedzieli się ludzi, że jakaś kobiéta, któréj sam pan jeść nosi, ukrywa się w osobnym pokoju officyn.
Tego tylko potrzeba było żydom; gorliwi o to aby się jéj nie dać ochrzcić, zmówili się o wykradzenie i wywiezienie daleko, aby śladu o niéj niepowzięto.
Tymczasem ona siedziała dni kilka w osobnéj izbie, a przy niéj często, niemal ciągle przebywał Pan Jan. Zepsuty ten człowiek, nie wiém jakim sposobem, uczuł obowiązek zajęcia się nieszczęśliwą; obcując z nią, słaby, dał się uwikłać jéj czarnym oczom i pięknéj twarzyczce, więcéj niż szczéremu przywiązaniu do siebie. Co dzień bardziéj zaprzątniony nią, nie wiedząc co z tego daléj wyniknie, grzązł w związek bez imienia i celu; nie pojmując na czém się ón skończyć będzie musiał. Przywołany Xiądz tajemnie uczył Herszową i przygotowywał ją do chrztu, którego pragnęła, aby się uwolnić od dawnych obowiązków. Zmienił się znacznie, a dla swych przyjaciół do niepoznania. Jan zamyślony, chodził smutny i nie wiedząc co począć, (i czego w życiu nie czuł potrzeby i przyczyny), nawet wzdychał. Wstydził się siebie, swéj namiętności, bał się przyszłości, a nie umiał jéj zapobiedz i wyrwać się zakochanéj żydówce. Ją także dni kilka niesłychanie zmieniło, rozwaga weszła do głowy, a nauki duchownego skutkowały tak, że przysięgła nie dać się do siebie zbliżyć Janowi, póki ją z nim ślub nie połączy. Cóż powiécie na to? Ten upór, to stałe postanowienie jéj, zamiast odstręczyć, przywiązało jątrząc namiętnego człowieka. Chciał koniecznie dogodzić żądzy, nie mógł; napróżno ją łudził słowy, pieścił, przymilał się, prosił, stała w postanowiéniu żydówka odpychała go, a stawiąc Xiędza między sobą a nim, zbijała go zupełnie z drogi.
Pan Jan przyszedł do tego stopnia rozjątrzenia i namiętnéj żądzy, iż w duchu już myślał się ożenić, chociaż sam tego jeszcze głośno przed sobą nie wyznawał.
Dzięki sługom, żydzi dowiedzieli się o dniu w którym Pan Jan z dwoma ludźmi, wyjechał do blizkiego miasteczka i w niém miał nocować. Spisek już dojrzał, postanowili téj nocy wykraść Herszowę. Hersz sam, dwóch jego braci, i kilku innych krewnych, zgromadzili się w niedalekiéj karczmie, czekając zmierzchu. Z przebiegłością żydowską, przygotowali się do wykradzenia. Trzy razem bryki podjechać miały pod wieś i każda w inną stronę cwałem leciéć, uwożąc żydówki, które bronić się i szarpać powinny były. Przeznaczona dla Herszowój buda ogromna, zapięta na wszystkie strony, zawalona próżnemi pakami, miała ją dowiéść tylko do traktu i traktem powoli noga za nogą się ciągnąć.
Nadeszła noc — żydzi po cichu podkradli się pod officyny, dwóch ich stanęło pode drzwiami, dwóch pod oknem — czekali aż światło zagaśnie. Około północy wyszedł ktoś z izby, to był stary duchowny, co ją do chrztu przysposabiał, puścili go żydzi poznawszy. Po jego wyjściu zaryglowała się Herszowa i światło zagasiła. Natychmiast poczęto okiennice po cichu odpiłowywać, aby przebudzona krzykiem nie zwabiła ludzi. Odjęta okiennica, nagle wybite okno, wskoczyli żydzi i nim rozespana żydówka, czas miała zawołać o pomoc, zabito jéj chustką gębę, porwano, rzucono w brykę, konie zacięto, trzy razem bryki ruszyły na trzy trakty i zniknęły śród nocy.
Pan Jan niewiém czemu i dla czego nie nocował w miasteczku, rozpuściwszy swoje cztéry chude szkapy, które latały jak szatany, galopował do domu; dzwoniąc i brzęcząc kółkami i dzwonkami chomątów. Stanął u officyn, zastukał — cisza. Zaszedł od ogrodu, aby zajrzéć wewnątrz sercem okiennicy. Lecz potknął się o nią leżącą na ziemi, okno znalazł otwarte, wszedł do izby, widoczne były ślady gwałtownego porwania. — Zawołał o światło, na ludzi, i dobitniéj jeszcze przekonał się ze śladów iż dwóch jakichś ludzi żydówkę pochwyciło. Wnet przypasał szablę, wziął pistolety i nie dając czasu rozmysłom, które by go niechybnie tchórzem zrobiły, rozkazał zaprządz drugą czwórkę, a dopadłszy śladu na drodze, ruszył co konie wyskoczyć mogły w pogoń. Trafem szczególnym, niepojechał na żadną z dróg, któremi popędzili żydzi umyślnie wysłani, na stropienie go i zbicie, ale trafił na ślad bryki, która ku traktowi, ruszyła. — Już się na brzask miało gdy kozak ujrzał wlokącą się po piasku gościńcem, brykę, któréj śladu się trzymali. Natychmiast obskoczyli ją. Pan Jan z pistoletem przyskoczył do furmana, furman rzucił lice i uciekł w las, dwóch żydów także zerwało się i nie czekając dłużéj, zemknęli.
Kozak, furman i pan, rozdarli płócienne nakrycie bryki, ale w niéj znaleźli tylko kontrabandę, pospolicie zwaną pekele. Wcale nie tego potrzeba było Panu Janowi, ruszył więc rzucając ją, i daléj w pogoń; lecz dzień cały gonił napróżno i noc go napadła, gdy przeprzężonemi na poczcie świéżémi końmi, dostawszy języka o żydówce, którą wysadzano gdzieś tajemniczo z bryki do karczmy, pojechał daléj.
Ściemniło się zupełnie, a noc była chmurna, jak mówią poprostu, choć oczy wykól. I można było nie tylko wykłóć oczy, ale zabić się, tak przeraźliwie było ciemno i wiater dął zimny, wilgotny, przeszywający. Jednakże nasz zapamiętały Rycerz, nie ochłódł, nie ostygł i nie wrócił się. W ciągłym zapale się utrzymując leciał a leciał. Nagle, o północy może, posłyszał przed sobą: Wiu! wiu! na furmańskie i ujrzał bielejącą brykę Krakowską i sunącą się powoli piaskiem. Podbiegł ku niéj. Bryka ruszyła prędzéj, ón za nią. — Stój! Nie stają, a zacinają koni. Pędzi aby ją przegonić, rozpoczynają się wyścigi; ale konie furmańskie do nich nie zwykłe, piasek po kłódki, a pocztowe wysilają się. — Wkrótce równa się Pan Jan z bryką, wyskakuje i chwyta zuchwale za uzdę konia, pociągniony z nim, strzela i bryka się zatrzymuje. Kozak wpada na woźnicę. — Żyd jeden wymyka się w las, drugi unosząc na ręku coś białego, za nim się ciągnie, postrzeżony, wstrzymany, i obalony, rzuca ciężar. Zbliża się ku niemu Pan Jan ale nic dojrzéć nie może.
Jest to ciało kobiéty — ale nie ruchome, jak nieżywe. Usta obwinięte chustkami. To ona! Żydzi pouciekali — trzéźwi ją, przenosi na swoją bryczkę i uwozi odzyskaną.
Hersz szczęśliwie uciekł do lasu, i nazajutrz jak gdyby nigdy nie jeździł nigdzie, spokojnie siedział w karczmie, modląc się na biblij. Herszowa została Wielmożną Jmć panią Chwalczewską; bardzo przyjemna kobiécina, powiadają sąsiedzi; szkoda tylko, że dla niéj, wszelkich stosunków zaparłszy się nowy mąż, w końcu ustatkowawszy się i wiernym zostawszy małżonkiem, rozpił się i z pijaństwa umarł. Ale to już do Historij Hersza nie należy, i my do niéj powrócim.
Bohatér nasz szczęśliwy do handlu, ale w małżeństwie nie fortunny, głęboko się namyślał co miał począć z sobą. — Nie żenić się nie mógł — prawo mu zakazywało tego; żenić się lękał, bo piérwszą żonę miał nie po sercu, a drugą, — o drugiéj już i nie wspominał nawet. Trzeba się było ożenić i wybrał ubogą żydóweczkę nie piękną, nie brzydką, spokojną, pokorną, którą zaślubił po utracie niewiernéj.
Ale cóż? jak dotąd wiodło mu się w handlu, tak teraz tracił a tracił. Kupił zboża dość drogo, zboże nagle spadło z ceny. Niespokojny, wyprzedał się ze stratą; w tydzień podniosła się cena, wyżéj niżeli była. Hersz rwał włosy z brody i z głowy. W gorzelni miał najgorszy wydatek, na woły brażne napadła zaraza i wyzdychały w połowie, w połowie chude, wyprzedał prawie za nic. Taki cios dla żyda trudny był do przeniesienia. Hersz skapcaniał wprzód jeszcze nim zubożał, opuścił się, i chodził jak nie swój, milczący, zadumany, smutny.
Żyd w takiém położeniu będący, blizki jest albo pójścia z torbą, albo zrobienia wielkiego majątku. Jedno z dwojga, albo przestanie probować szczęścia, albo wysilony ostatkiem odwagi, rzuci się na ogromną ryzykowną spekulację.
Tak właśnie zrobił Hersz, który nie utracił ze wszystkiém nadziei. Miał on jeszcze piéniądze dość znaczne i pomimo strat, miał się nieźle. Żyd jeden, którego znał od dawna, zaproponował mu kontrabandę, skupienie wielkiéj ilości towarów w Gallicij i wwiezienie ich do kraju potajemne, gdzie rozkupione natychmiast do Dubna, Łucka, Włodzimierza, być miały.
Hersz przyjął propozycją od razu, złożyli się na summę potrzebną i bidką jednym koniem, ruszyli ku granicy, wziąwszy paszporta w głąb’ Rossij, aby się nie domyślano, dokąd pojechali.
Wołyń graniczy z Gallicją, w niektórych miéjscach nie będąc od niéj oddzielony, ani rzeką, ani trudném do przejścia błotem lub trzęsawicą, lecz tylko zaroślami gęstemi, środkiem których wązka tryba przecięta.
Gęsta wprawdzie straż pilnuje przesmyków, ale w ciemną noc, z pomocą ludzi świadomych miéjscowości i wprawnych, łatwo się przekraść na drugą stronę. Kilka kroków tylko i jesteś już pod inném prawem, pod rządem innym.
Hersz ze swoim towarzyszem, zajechali na nocleg, do wsi najbliższéj granicy. Nie zajechali oni do karczmy, ale po ciemku i po cichu dopytali się chaty chłopa, który się zwykle trudnił przeprowadzaniem kontrabandystów.
Stary Jow siedział u ogniska i kurzył tytuń, gdy weszli. Chata jego na oko nieróżniła się od innych, lecz wewnątrz przypatrzywszy się postrzegłeś ślady ukrywanéj zamożności. Kilka naczyń miedzianych tam i siam porozstawianych, na szyi żony bogatsze sznury korali i krzyż bronzowy świécący; u niego fajka drewniana wyrabiana, koszula z płótna ciéńszego, bóty na nogach, pas nie domowéj roboty.
Gdy żydzi weszli, powrócił głową i popatrzył na nich.
— Ot już czort niesie żyda, rzekł po cichu, nie będzie nocy spokojnéj.
Żydzi kłaniali mu się, a towarzysz Hersza szeptał kto go przysłał.
— Dobrze, dobrze, rzekł chłop, już to jakoś będzie, a co dacie?
— Nu, a co ty chcesz?
— Wy idziecie z wielkiémi piéniędzmi mówił Jow.
— My! a wej!.. zakrzyknęli żydzi oba pobladłszy — my niémamy, tylko to co tobie dać, czy my szalone wieść z sobą piéniądze.
— Nu — a ja to znam, że wy macie piéniądze, rzekł Jow podpalając fajkę — gadajcie co chcecie. Jest was dwóch, to piérwsze — ty, wskazał na Hersza, masz trzos na brzuchu, a ty, rzekł do drugiego, pewnie podwiązki tłuste.
Żydzi pobledli.
— A czego się boicie? ja was nie obedrę — rzekł Jow, mnie ludzie znają; ja sprawiedliwy człowiek. A co dacie?
Żydzi się naradzali.
— Damy dwa czerwońce, rzekli, to więcéj niż wszyscy dają.
— Dacie cztéry, rzekł chłop.
— Ani grosza jak trzy.
— Jow milczał, zapalił fajkę na nowo, usiadł pod piecem i powoli powiedział:
— Niby to ja nie wiém, że wy dać musicie, a jak nie dacie, to ja się nie ruszę krokiem.
— A to my wolim wrócić do domu, rzekł Hersz.
— Dobréj nocy wam, idźcież sobie z Bogiem a dajcie mnie pokój.
Żydzi szwargotali znowu, Jow fajkę palił i drumkał pod nosem i ognia poprawiał.
— Nu, co z tobą robić, rzekł Hersz — damy, a chodź i prowadź.
— Dawajcież na stół.
— Jak przeprowadzisz.
— E! czy to ja mołokosos czy co? Ja nigdy inaczéj nie idę, aż pieniądze żonie oddam wprzódy. Wola wasza. A jak ja was przeprowadzę, gdzie ja was będę szukał?
Nareście namyśliwszy się, żydzi dobyli cztérech oberżniętych dukatów, i położyli na kominie. Chłop spójrzał i nie wziął.
— Nu, a co niebierzesz? rzekł Hersz.
— Kulfony! powiedział chłop.
— A! wej kulfony, zawołali żydzi, to najlepsze nowe dukaty. — Ale napróżno gadali, musieli dobyć lepszych. Dopiéro się Jow udobruchał.
— Prowadź że nas — prowadź, noc ciemna.
— Co wy wiécie kiedy prowadzić? śmiejąc się Jow odpowiedział. Nad rankiem choć nie tak ciemno, ale straż śpi najlepiéj i bezpieczniéj. Odpocznijcie wy tymczasem.
Musieli się żydzi zgodzić na to, radzi nie radzi. Jow tymczasem, wódką ich, dla dodania serca poczęstował, jajami nakarmił, a sam wziąwszy czapkę wyszedł z chaty.
Żydzi pokładli się spać na ziemi.
Gdy ich skrzyp otwiérających się drzwi przebudził, krzyknęli z przestrachu i porwali się na nogi. Przed niémi stał Jow, ale nie sam, ze strażnikiem granicznym, który fajkę zapalał.
— Gdzie te żydy? spytał strażnik.
W żydach duchu nie stało.
— Śpią tutaj.
— Już czas, rzekł strażnik.
— Pójdziemy, zawołał chłop.
Żydzi jak martwi nie odzywali się.
— Ot, mówił Jow do nich, tak najlepiéj będzie, pójdziemy z panem strażnikiem razem, ón najlepiéj przeprowadzi; a to niewiele będzie kosztować.
I śmiał się z przestrachu żydów; których ledwie przekonać mógł iż im pan strażnik nic nie zrobi. Nad rankiem byli już w Galicij.
Ale to dopiéro połowa i najłatwiéjsza połowa wyprawy dopełniona była — przejść do Galicij najłatwiéj, chodzi o to jak wrócić i jak przewiéść towary. Żydzi wiedzieli dobrze, że płacąc pięćdziesiąt procentów, można dostać towary przewiezione już na naszą stronę, bez wszelkiego frasunku; ruszaj tylko w konie i strzeż się sprawnika lub Strapczego, żeby o nakładne świadectwo i o plomby nie spytał. Ale żydom chciało się być mędrszemi od mądrych. Porachowali oni że opłacając przewodnika, strażnika; opędzając koszta wszelkie, nie wyexpensują nawet dwadzieścia pięć na sto. Umyślili sami przekradać kontrabandę, i zatrzymawszy Jowa przy sobie, a umówiwszy się ze strażnikiem, któremu dobrze zapłacili, a więcej jeszcze obiecali, poczęli kupna swoje.
Po akcencie, po ubiorze, po gatunku monety jaką z sobą mieli, poznano ich łatwo we Lwowie, że są z Wołynia, nie trudno téż było domyśléć się po co przyjechali, zwłaszcza, gdy choć po cichu i ostrożnie, sprawunki robić poczęli. Natychmiast mnóstwo przemycaczy, jęło im się stręczyć, do przeprowadzenia towarów przez granicę. Żydzi odpowiedzieli że nie jadą do Rossij, kontrabandy wiéść nie myślą i posługi niczyjéj nie potrzebują. Poczęto śledzić i dośledzono, zkąd są i za czém. Jow którego z sobą mieli, po części się wygadał, po części dał się domyśléć prawdy którą niezgrabnie ukrywał. Tymczasem żydzi chodzili po kupcach i robili sprawunki, radzi że im się bardzo tanio udawało, nabyć towary.
Jow siedział tymczasem u komina gospody i fajkę palił spluwając i klnąc po cichu, brał wprawdzie po reńskim na dzień, ale go korciało do domu.
Nareście pokupki zostały pokończone, upakowane, żydzi siedli na brykę z Jowem i ruszyli zupełnie w przeciwną stronę. Nie zatrzymując się nigdzie u karczem, nie gadając z nikim, zawrócili ujechawszy dobry drogi kawałek, nazad i manowcami, które Jow znał doskonale, skierowali się ku granicy, w toż samo miéjsce, gdzie raz już nocą się przekradli. Chłop wysłany naprzód po strażnika, zostawił żydów, samych jednych na bryce siedzących i dzwoniących zębami ze strachu; bo noc była ciemna i na krok przed końmi nic rozróżnić nie podobna. Dobra godzina upłynęła, nim Jow zasapany powrócił.
Strażnika z którym uczyniona była umowa, nie znalazł i kazał żydom jechać, wołając:
— Nie bijte sia, nie bijte! Sam przeprowadzę!
Żydzi marli ze strachu, trzęśli się, ale nie było co począć, musieli się na Jowa spuścić. Zbliżyli się ku linij granicznéj. Straże gdzieś pod krzakami spały, a deszcz lał coraz mocniéjszy, przemknęli się bez szwanku na drugą stronę, przejechali jakoś lasek i wybrawszy się na piérwszy gościniec, Jow usiadł do bryki, zacięto konie — polecieli.
Ale zaledwie z miéjsca — błysnęło, dał się słyszéć wystrzał, ruch na linij, tentent koni; żydzi pomarli z bojaźni, Jow zaciął konie rachując trochę na ciemność, trochę na swoje szczęście — i daléj.
Za niémi krzyki, pogoń, wystrzały, Jow ciągle zacina konie i jedzie, żydzi już chcieli wszystkiego się wyrzekłszy, uciekać, ale nie było sposobu; bryka przewracając się po rozmytéj od deszczu drodze, toczyła się szybko naprzód. Po pewnym upływie czasu, pogoń w tyle pozostała, żydzi odetchnęli, Jow jednak nie przestał koni zacinać i pędzić. Tak w największym strachu dojechali do jakiéjś wsi, w którą wleciawszy chłop, prosto zawrócił na podwórko, do stodoły.
— Gdzie ty jedziesz? gdzie? zakrzyczeli żydzi.
— Siedźcież cicho żydy! odpowiedział złażąc z bryki Jow. Zrzucajcie co prędzéj towary, i nie puszczajcie głosu.
Nadszedł drugi chłop, poczęli naradzać i kazano żydom zrzucić kontrabandę w słomę.
— A bryka, a konie? nie spokojny spytał Hersz.
— Tu niéma co robić, tylko chcecie być cali, to słuchać mnie, pogoń za nami. Wyrzucajcie co jest z bryki, a konie zaciąwszy puścić ku granicy, jak złapią, zadurzą się i może nam dadzą pokój. Inaczéj my przepadli.
Zmuszeni słuchać Jowa, żydzi wzięli się do zrzucania paczek w słomę, a zaledwie się uprzątnęli, chłop siadł na wóz znowu, i poleciał. Długo siedzieli w stodółce, czekając na niego, miało się na dzień dobrze, gdy pieszo, zmęczony, ociérając pot z czoła, przywlókł się Jow do nich.
— A konie, a bryka? zawołali żydzi.
— Na tamożni, zabrali strażnicy chwała Bogu.
— Jak to chwała Bogu!
— Lepiéj stracić konie i brykę, niż towary, teraz najmijcie konie i wieźcie pekele, a nam płaćcie.
Jeszcze tobie, zapłacić! Jeszcze tobie zapłacić! a konie! a wóz —
— Ja ich niewziął!
— A kto wié, czy ty ich nie wziął!
— No! no! odparł Jow zapalając fajkę, nie gadajcie, nie gadajcie, a zapłaćcie i mnie i kumowi co stodoły pozwolił; a nie —
— A nie, to co? zawołali żydzi.
— A nie — to pójdziem po strażników. Ot, tutaj w karczmie dwóch jest. —
Żydzi potruchleli, nuż w targ z chłopami i jakoś skończyli. Teraz trudność najęcia podwody, bo lada kogo nająć nie można, aby nie wydał po drodze. Jow tedy znowu poszedł najmować fury, i szarym mrokiem porannym żydzi wyjechali z wioski, kierując się na Boremel, Nieświéż ku Łuckowi. Byle dopadli miasta, mogli już być spokojni, towary pochować było łatwo. Ale tu cały dzień drogi przed niémi, a w dzień jechać nie podobna. Sami chłopi poradzili, zajechać do lasu, w gęstwinę i tam do drugiego zmroku przestać. Tak się i stało.. Jow pożegnał śmiejąc się, żydów, zdając ich na ręce nowym przewodnikom. Niedaleko odjechawszy, gdy rozedniało, zawrócono w dąbrowę gęstą, o podal od drogi.
Żydzi znużeni całonocną niespokojnością, pokładli się na ziemi i poczęli usypiać, chłopi spętawszy konie, posiadali u ognia i zabrali się do gotowania obiadu. Tym czasem dészczyk pruszył gęsty, dąbrowa szumiała i z daleka tylko, dochodziły podróżnych głosy przejéżdżających traktem pocztowych powózek i bryk kupieckich.
Posiliwszy się, chłopi także widząc że konie na bujnéj trawie spokojnie się pasą, pokładli się spocząć — nakrywszy od dészczu siermięgami. Nagle, zbudził ich i żydów, dosyć głośny śmiéch i wykrzyk.
— A nu! na nogi!
Wszyscy się przestraszeni porwali.
Jakiś jegomość w płaszczu z futrzanym kołniérzem, w czapce z czerwoną obwódką (co było znakiem najfatalniéjszym) z cybuchem krótkim w ręku, z szablą w drugiéj, stał koło bryk, poglądając na nie okiem wprawnego znawcy. Oblicze tego jegomości zwiastowało dowodnie, że to był assessor, który aż w głąb’ lasu wziąwszy ślad za poimką się wybrał.
Na ten głos: A nu — na nogi! żydzi naprzód pomyśleli uciekać, ale widząc samego jednego pana Assessora, wstrzymali się i mrugnęli na chłopów. Ci dorozumieli się o co chodzi i pobiegli za końmi.
— Nie myślcie darmo uciekać, zawołał śmiejąc się jeszcze raźniéj urzędnik, bo tu są ludzie moi niedaleko i czekają tylko znaku, to was pochwycą i was i pekele wasze pobiorą razem, a nim słońce zajdzie, będziecie pod dobrym kluczem w turmie.
— Pekele! pekele! zawołał żyd jeden odważniéjszy — Abo my to wieziemy pekele, abo co? My jedziemy po obywatelach z towarami.
— Anu! a tak! dodał drugi.
— A waść co za jedny? dodał żyd piérwszy.
— Zaprzęgaj konie! krzyczał Hersz.
— Ja moi kochani żysiowie, rzekł cierpliwie Assessor — jestem wiécie kto, bo mnie znacie i ja was znam. Wy zaś wieziecie kontrabandę ze Lwowa, wczoraj przekradliście się nocą przez granicę, brykę waszą próżną złapali, nocowaliście w stodole u chłopa za Boremlem, najęliście konie — Wszystko wiém — A nie myślcie uciekać, bo moi ludzie blizko, tylko niechciałem ich tu prowadzić, myśląc że z wami po ludzku się ułożę i puszczę was, ale kiedy myślicie mi tu —
Nie kończąc odwrócił się, żyd przyskoczył.
— Jegomość, nu! nu! dajcie pokój — pogadajmy!
— Ot tak, i będzie zgoda!
Poszli i począł się targ, ale nie uszedł żydom na sucho, broniąc się od poimki musieli zapłacić pięćdziesiąt rubli srebrem i dać nowiuteńkie futro szopy, a dodatku sukna na pokrycie. Odebrawszy swoją należność, urzędnik znikł w gęstwinie, a żydzi zostali z pospuszczanemi nosami, drapiąc się po głowach.
Nie było czego czekać, pozaprzęgano konie, ruszyli; lękali się, aby ich kto nienapędził znowu. — Zmiérzchem przebrali się na Nieświéż, Korszów, Gródek, do Kozińskiéj karczemki i tu dopiéro odetchnęli spokojniéj, widząc się blisko Łucka. — Poszli napić się sami wódki i poczęstować ludzi. Dészcz ciągle kropił i zmiérzch padał.
Po oślizłéj i zatoczystéj drodze, puścili się daléj, mijając Zaborol. Tu u murowanéj karczmy, znowu stali wytchnąć koniom, bo szkapy nie wiele karmione, pomęczyły się były zupełnie, ciągnąc dość wielką wagę. Łuck już był pod bokiem, o pięć werstw, mimo tylu przygód i tylu opłat żydzi rachowali swoje zyski i śpieszyli niespokojnie do miasteczka. Po ciemku posunęli się znowu z góry na górę, rżnąc się po kolejach błotnistych. — Na grobelce którą zowią czortkiem i nie darmo, bo ją tam czort cały posadzić musiał, dla zniecierpliwienia podróżnych, konie w gęstszym niż gdzieindziéj błocie ustawać zaczęły wyraźnie. Z tyłu dał się jak na złość słyszéć dzwonek pocztowy i wołanie pocztyljona.
Żydzi powstali na nogi, pochwycili baty od chłopów i nuż po koniach bić. Nareście wydobyli się z błota i pokłusowali. Na lżéjszéj drodze, wstąpił szczęściem duch w konie, Łuck był blisko, już świécił przed niémi, błyszczała woda rozlanego po ługach styru, bielały mury kościołów. —
— A nu! a nu! Jadą co konie mogą wyskoczyć, za niémi ciągle pocztarski dzwonek, co ich dreszczem przejmuje.
Jeden drugiemu szepcze.
— Może to Assessor?
— Może Assessor.
Spuszczają się z góry, przez rozlazłą kałużę przebiérają, już są u mostu Kraśniańskiego, a za niémi ciągle dzwoni; a tu u rogatki przystępuje rewidować strażnik, czy wódki nie wiozą. Hersz miał przytomność dać mu dziesięć groszy, puszczono ich. Ledwie są na pół mostu, słychać za niémi:
— Łowi! Łowi! derży!
Żydzi zacinają konie co sił staje, chłopi sobie — za niémi dudni na moście powózka assessorska.
Jeszcze chwila, a będą w mieście, jeszcze chwila a ocaleni zostaną!
Szczęściem na wiecznie popsutym moście Kraśniańskim, nie trudno o zawady: pod goniącym pomocnikiem Pana Assessora i strażnikami pęka mościna, koń zapada. — Chwila zwłoki, a żydzi już znikli.
Z mostu rzucili się po wyłamanych drewnianych pokładach, wprawo na stare miasto, przez rynek, na karaimszczyznę, a niedojechawszy do niéj, we wrota żydowskiego domu, które natychmiast zaparto. Kupa żydów otoczyła bryki, pochwycono towary w mgnieniu oka, naładowano wozy workami ze zbożem, które się znalazły na podorędziu, żydzi siedli na furmanki i wyjechali na Rynek.
Na Rynku nos w nos spotkali się z goniącemi za poimką.
— Stój! Stój! oto oni! to oni — Stój! otaczają wozy i znajdują na nich kilka korcy pszenicy.
Tym sposobem wwiózł Hersz kontrabandę, na któréj pomimo kosztów niemałych, grosz na groszu zarobił. To go zachęciło, ale nie odważył się jednak więcéj, sam przekradać, czyniąc potém jak wszyscy i płacąc procent od przemycania.
Żydzi nie umiéjący ocenić gwałtownych wzruszeń, dla których gracze stawią znaczne piéniądze na kartę, wolą spokojniéjszy zysk, bez wzruszenia.
Daléj rozpowiedział Hersz naszym podróżnym, jak piéniądze robią i jakie procenta biorą żydzi od pożyczanych panom obywatelom. Wprawdzie bardzo się często trafia, że tracą kapitał i procenta, ułakomiwszy się na lichwę, ale częściéj odbiérają to zbożem, to fantami, i zyskując na tanio przyjętych towarach, sowicie. Ostrożniéjsi po stracie, nie dają pieniędzy, jak na formalny oblig, a że procentu w nim, nad prawny wypisać nie można, na to łatwa rada, przylicza się do kapitału i pisze bez procentu. Tym sposobem summa przepaść nie może i lichwiarz odpowiedzialności nie podpada. W razie niewypłatności, żyd zabiéra co mu dają, byleby małą ceną, lub (jeśli ma nadzieję późniéjszéj wypłaty) dolicza tylko procenta do kapitału, odmiénia oblig, i od niespłaconych procentów, liczy procenta nowe. Tym sposobem trzysta rubli, co rok uczynić może około tysiąca. Na wielkich summach widoczniéjszą jest lichwa, na mniéjszych i w krótkich terminach, nie znaczną. Sami żydzi na handel nawet pożyczając, płacą ją sobie wzajemnie. Zastawy biorą się tylko od tych którym zupełnie wiary dać nie można, dla innych wystarcza nadzór pilny.
Gdy raz kto u żyda się zapożyczył, niech nie myśli, żeby swobodnie i po swojéj woli, mógł cokolwiek bądź spieniężyć. Albo wierzyciel staje się sam kupcem i zmusza do uczynienia kontraktu, potrząsając swym długiem, albo w ślad za każdym kupcem się jawi, w samą chwilę, gdy zazadatkowe piéniądze liczą się na stole. Arędarz, officjalista, chłop może, donosi mu najdokładniéj co się we dworze dzieje, wié każdy grosz wchodzący i wychodzący i rozrachowuje dochody, lepiéj niż ich właściciel. Przy takiéj ostrożności i baczności nieustannéj, nie podobna aby piéniędzy swych nie odzyskał. Hersz popijając herbatę, rozpowiedział to wszystko podróżnym z pewną pół szyderską, pół dumną minką. Czuł ón swoją godność i swój rozum, czuł wielką wyższość swoją — opowiadanie jego z małémi wyjątki, było pieśnią tryumfu: paeanem.
Późno już w noc było, gdy nareście opowiadanie się razem z herbatą skończyło, Hersz życzył dobréj nocy podróżnym i zaczął słać sobie pod piecem, w izbie, w któréj na rozmaitych wysokościach, spali sześciu żydów wyziewających najróżniéjsze wonie z siebie i odzienia. Na podłodze z dziesięciu chłopów powyciąganych chrapali smaczno dnia czekając. Na kominku tliły reszty ognia niedogasłego, a kur w alkiérzu piał zapamiętale.
Czas téż spać było, mianowicie podróżnym, co jutro postanowili sobie zrobić około dziewięciu mil drogi, po gęstém błocie jesienném.




V.
W WARSZAWIE.

ROZDZIAŁ V.



Nazajutrz podróżni nasi przeprawiwszy się przez Bug i przebywszy granicę, już byli w Królestwie. Nie będziemy opisywać, jak wielką różnicę znaleźli w tym kraju, od przebytego wczoraj. Mały ten kątek ziemi, który się królestwem zowie, od Wołynia i prowincyi zabużnych, od Litwy, różni się z razu i bardzo widocznie, zamożnością większą, porządkiem innym, życiem żywszém, że tak powiém. Tam, kraj obszerniéjszy co do ludności, puściéjszy, mniéj zakładów, mniéj fabryk, więcéj zboża, surowych płodów, mniéj handlu i ruchu. Ceny różnią się niezmiernie, a często bardzo dubeltują w Królestwie.
Postępując ku Warszawie, wszystko z powodu handlu i konsumpcij stolicy droższe; ruch coraz wzrasta, ludność nawet napływa tu, jak krew do serca. Każda cząstka spółeczeństwa ma tu potrzeby swoje i reprezentuje się w mniéjszéj lub większéj ilości, w miarę téj potrzeby. Chłopek polski różni się téż wielce od wołyńskiego, litewskiego i innych; stan jego daleko tu znośniéjszy, zamożność większa, powierzchowność dowodzi dostatku i trochy cywilizacij. U wieśniaka oświata nie prędzéj idzie jak za zamożnością i dobrym bytem, którego jest prawie wynikłością. Zaopatrzenie piérwszych potrzeb ciała, niezależność od pospolitszych przynajmniéj wypadków, wiedzie dopiéro za sobą chęć oświaty i możność oświécenia.
Bardzo się myli, kto sądzi, że oświata niższych klass, nie zależąc od niczego, równolegle z nią idącego, nadaje się wolą ludzi i prawie gwałtem. Zakłady szkółek, wszelkie usiłowania tego rodzaju u nas, oprą się o ubóstwo chłopka i smutny stan jego. Tam zaś, gdzie wieśniak ma się lepiéj, pragnienie oświaty rodzi się w nim samo przez się, instynktowie, a z pragnieniem wynajdują się środki jéj nabycia. Nic nad to pewniéjszego że niższe klassy towarzystwa, potrzebują oświaty pewnéj, sobie właściwéj (bodaj jak najrozciągléjszéj, byleby w duchu stanu swego i potrzeb) ale nadać gwałtownie, mimo woli, oświécenia nikt nie potrafi. Pojedyńcze usiłowania zrodzą wyjątki tylko nic niestanowiące. Dobry byt, powtarzam, piérwszym jest warunkiem. Chcecie cywilizować, uczyć, oświécać chłopka, dajcież mu wprzód zamożność, pewność jutrzéjszego chleba i zaręczenie od głodu. Póki wieśniak myśléć będzie, czy jutro miéć może chléb powszedni, czy nie zabraknie mu i téj mizernéj strawy jaką żyje — póty myśléć o oświacie jego będzie szyderstwem. Niemówię już o innych warunkach.
Ludność królestwa w oczach podróżnych, wielce się okazała odmienną od téj, którą tylko z oczów stracili. Pijani odarci chłopkowie Wołynia, jakże się nędznie wydali przy zamożnych, dobrze odzianych, zdrowego oblicza, wesołéj myśli polskich wieśniakach.
— Kiedyś rzekł August i u nas tak a może i lepiéj będzie, usiłowania wszystkich dążą ku ulepszeniu stanu najliczniéjszéj, najużyteczniéjszéj, a najbiédniéjszéj klassy społeczeństwa. Ale wielkie zmiany nagle się nié robią, a ilekroć robią się nagle, robią się źle. Co nagle, to po djable — Czas wyrabia więcéj, niż rozumy ludzi i usiłowania ich. Nie mówię wszakże, aby jedno bez drugiego obéjść się mogło.
Na miasteczkach królestwa, tenże dobry byt, okazywał się, żydzi nawet tu, nieco mniéj żydami byli, a ich postacie zwiastowały, że myśleli o wlaniu się w całość narodową, od któréj gdzieindziéj, tak silnie się wyróżniają u nas.
Następującego dnia, podróżni nasi, byli w Lublinie, jedném z najciekawszych starych miast Polski; o którém jednak mało dotąd wiémy, bo dzieła w przedmiocie historij jego wydane, nie zbadały ani części archiwalnych źródeł, w samém mieście i okolicy rozsypanych. Dawny handel Lublina, dawne jego życie ucichło. Niewiém czy żyją i jak żyją sławne z winnych składów — winiary; bo co wszelki inny handel, jarmarki tak po całéj Polsce sławne, którym piérwszy cios zadały rokosze Zygmuntowskich czasów — upadły.
Podróżni nasi zwiedzili Farę, Dominikański kościół, Po-Jezuicki sławny freskami swémi, dotknęli stołu, na którém podpisany był akt Unij, co tyle usiłowań kosztowała Zygmunta Augusta, tyle oporu Litwie — obejrzeli dwie jeszcze stojące stare bramy: Grodzką i Krakowską, a potém ruszyli daléj.
Z tego widoku domów różnobarwnych, pięknych nowych kamienic, starych nie do poznania przerobionych i odświéżonych obłamków przeszłości, nic nie zostało w pamięci podróżnych, prócz jednéj postaci, którą przejéżdżając ulicą postrzegli.
Był to stary jakiś woźny Sądów Trybunalskich, czy może Adwokat, co dożywał reszty życia, między obcémi mu ludźmi. Szedł ón powoli, blady jak widmo, suchy, cienki, chudy, zgarbiony, spiérając się na trzcinie z gałką kościaną z rzemykiem o kutasikach. Łysa głowa, pokryta była białą rogatywką z kasztankiem. Na nim kapota granatowa, pas wytarty, buty palone. Posuwał się powoli, szastając nogami, niepatrząc na to co go otaczało. Widać nic go nie zajmowało w całym tym nowym Lublinie, którego on bez gwaru Trybunalskiego, bez starych jego postaci nie pojmował. Może szedł od drugiego takiego starca dożywającego także odrobiny lat. Lublin taki był dla niego obcy, tak młody i świéży; a ón sam tak się wydawał niepojętym w tłumie fircyków, młodzieży, jak gdyby wstał z grobów starego skassowanego smętarza Śgo Ducha i szedł upiorem w świat. Prędko przesunął się powóz, zniknął stary, a podróżni pognali się do Warszawy.
Nie będziemy wam opisywać, ani jéj okolic, ani jéj saméj.
Któż jéj nie zna, kto nie polubił przeżywszy choć nie długo? kto nie wspomina jéj mile?
Z daleka ukoronowana mgłami i dymami, które się nad nią unosiły, jak wielka popielata zasłona, ukazała się stolica, witając podróżnych białémi wieżami swych kościołów i piętrzącémi się domostwy.
Pod miastem podwójny ruch, skupienie wozów, ludzi, koni, bydła, gwar i wrzawa. Częstsze karczemki na traktach, mnóstwo włóczęgów i odartych, żebractwa, wyrobników, żydów. Gdybyś jadąc tydzień obudził się pod wielkiém miastem, poznałbyś je nie tylko po tém, ale i po woni i po powietrzu, co nad niém zwisło. Nie czyste to, wonne powietrze naszych wiosek, przejęte wonią świeżéj roli, liści, kwiatów lub dymkiem, który wiatr powlókł po ziemi — ale ciężka, duszna atmosfera wielkiego ogniska życia, w którém przepalają się namiętności i węgle — atmosfera pełna wyziewów najrozmaitszych zlanych w jedno i stanowiących woń nieopisaną, miastu każdemu właściwą. Inaczéj słychać szumiący, czuć woniejący, błotnisty i smrodliwy Paryż, inaczéj naszą Warszawę. Jest coś właściwego, nie tylko w fizionomij wielkiego miasta, ale w jego woni. Nie wiém co tam przemaga w wyziewie olbrzymów, które buchają z daleka dymami i mgłami, ale to pewna, że stopniowo dopiéro oswoić się można z atmosferą miejską przybywającemu ze wsi, po długiéj podróży. Z początku uciska ci piersi nieopisany ciężar, zdaje się, że zabraknie powietrza, że płuca na zapracowanie kropli krwi nie wystarczą. — Ale jak przed oczyma z mglistych obsłon wywijają się gmachy, bielejąc, wyraźniejąc coraz, tak piersi oswajają się z powietrzem i nauczają niém żyć. Gwar co cię otacza, z początku głuszy, niepokoi, trudzi, potém staje się warunkiem życia, i gdy opuścisz miasto, to ci tęskno za niém, głucho w polu i brak wrzawy, do któréj już przywykłeś. Z początku i ten natłok ludzi biegących w różne strony, mijających się, jadących, krzyżujących nabawia głowy zawrotem — w kilka dni, widzisz go potrzebnym i prawie niezbędnym, raduje cię i bawi.
Przebywszy kilka ulic, August ze Stasiem, stanęli nareście w znajomym Hotelu, niedaleko nowego teatru, jednym w prawdzie z najmniéj okazałych; ale dla znużonego podróżą i przywykłego do karczem traktowych, jeszcze bardzo wygodnym.
W jednéj chwili otoczyło ich, opasało i zajrzało im w oczy, ze wszystkich stron życie miéjskie.
Żydzi ofiarujący posługi rozmaitego rodzaju, jęli się cisnąć do pokojów. Przyniesiono afisze teatralne, podrzucono ogłoszenia, rzemieślnicy nadesłali kartki swoje; ten się rekomendował z szuwaxem, ten z jubilerskiémi robotami, miotełki do sukien i suknie zalecały się razem. Nim słudzy znieśli rzeczy, nim zrobiono herbatę, już podróżni mieli miasta pełno wszędzie. Szumiało im, dzwoniło, tętniało, śpiéwało pod oknem, zaglądało przezedrzwi, przez okna, przez szpary, gadało do nich wszystkiemi językami, napiérało się im, zalecało, prosiło. Co za różnica od wsi, gdzie wszystko, tak harde, dzikie i bojaźliwe. Tu przeciwnie, wszystko się nastręcza, nabiega na ciebie, wita jak znajomego i kłania uniżenie, wołając:
— Dajcie grosz.
W istocie, ostatecznym wyrazem, całego tego ruchu, wrzawy i krzyku, jest piéniądz; wszystko tu się dzieje, przezeń, dla niego, nim. Nie szukaj innego znaczenia w życiu miejskiém, co żywo, niepohamowanie, czwałuje do jakiegoś celu niepojętego, tak że w początku odurza cię, tym biegiem, w którym odetchnąć nié ma czasu. Ale cóż to ten bieg i pośpiech? to gonitwa za największą summą wrażeń, przyjemności i piéniędzy, co reprezentują je. Jak nic tu nie jest darmo, tak wszyscy téż rosnąc w żądzach, biegą za sposobami zadość uczynienia im. Na wsi każdy jest u siebie, mniéj się ociéra o drugich, mniéj widzi i zazdrości, wiele téż jest słodkich, małych roskoszy żywota, które przychodzą darmo — tu przeciwnie, wszystko pod ręką, tylko zapłać — Ostatnim więc wyrazem zabiegów wszystkich, piéniądz, bo ón znaczy wszystko i niéma tego, czego by znaczyć nie mógł.
Ta cecha chciwości wypiętnowana jest najwyraźniéj na twarzach mass ludności miéjskiéj, w swym stanie normalnym, gdy żadna namiętność szczególna jéj nie porusza, gdy spoczywa lub żyje. Widzisz aż do natrętności posuniętą tę żądzę nabycia, bez wyraźnego pragnienia zapewnienia tém, daléj jak jutra. Grosz zyskany w rannéj godzinie, rozsypuje się w poobiedniéj, i zbiéra znowu i rozchodzi jeszcze. Począwszy od ulicznika, co cię z latarką przeprowadza i parasol ci podaje, do bogatego kupca targującego tysiące, wszyscy mniéj więcéj, równie nieopatrznie żyją. Jeden dzień niedostatku dla ulicznika, jeden miesiąc stagnacij w handlu dla kupca, a oba są na pół zrujnowani i niedalecy zupełnéj ruiny. Często niewiedziéć jak, bogaci na pozór bankrutują, a ubodzy — o tych już niéma co mówić. Oszczędność w wielkiém mieście, jak jest niezmiernie łatwą, tak staje się trudną niesłychanie, przy najmniéjszéj skłonności, dogadzania sobie. Każdy téż prawie żyje inaczéj niżby powinien, i zapomina o jutrze. Wszystkie klassy są pomięszane z sobą, ociérają się o siebie, patrzą na się i mimowolnie małpują, choć nie łączą z sobą. Wiémy jak wszędzie arystokracja kupiecka i bankierska skłonna jest do przesadnéj nawet wystawy. Nie potrzeba się potém dziwować, że bankructwa i upadki są tak gęste. Wszystko tu żyje kredytem codziennym, powolnym zyskiem, i zależy od powszedniego grosza, co nieznacznie po kropelce przypływa — nie dziwno téż, że wiele ludzi, nie potrafi się wyrachować.
Przywyknienie do ciągłego obrotu piéniędzy, może téż zobojętnia ludzi na ich znaczenie i powoli każe zapomniéć, o trudném ich nabyciu.
Piérwszego wieczora, nie poszli nasi podróżni nawet na teatr, który mieli pod bokiem. Chociaż przybyli wcześnie, chcieli swobodnie wypocząć, oswoić się w mieście i nastroić do niego. Jak wszyscy wieśniacy poszli naprzód siąść w oknie, przed tą migającą latarnią czarnoxięzką, patrzéć na zmienne obrazki, przesuwające im się przed oczyma; potém, gdy się wieczór wyjaśnił; miasto ożyło całe, i oni wyszli na ulicę.
Przyznać potrzeba, że jest coś uroczego w widoku miéjskiego ruchu, zwłaszcza w téj fantastycznéj godzinie wieczora, gdy się wszystkie światła zapalą, wszystka ludność wysypie. Ta mozajka cieni i świateł, to przesuwanie się ludzi, mieszanina dźwięków, śpiewów, krzyków, śmiéchów, ten szum i wrzawa, a nadewszystko ta rozmaitość nieustannie zmieniającéj się fizyonomij — stanowią obraz nie do pochwycenia, nawet Daguerrotypem. Człowiek tu w całéj swéj sile, potędze, szczyt to jego cywilizacij, skład jego wyrobów, wymysłów, wynalazków, udoskonaleń. Trudno dojrzéć Boga, za człowiekiem w mieście, i nie dziwię się ateuszom tutejszym — ateuszom wszystkich wielkich miast. — Rzadko, bardzo rzadko widzą Boga, nawet przesuwający się z żałobnémi śpiéwy wóz śmierci, już na nich wrażenia nie robi. Obok w szyneczku, gra razem Szejne-Katarynka i tańcują obertasa i mazura. Dźwięk dzwonów, mięsza się ze śpiéwem uliczników. A gdzież chwila do zastanowienia przy tylu zewnętrznych wrażeniach, co ci nieustannie myśl w tysiąc rozbijają kawałków. Żyje się, żyje czwałem i nie ogląda.
Gdy August ze Stasiem wyszli na ulicę, gdy ich otoczyło, i ścisnęło życie miejskie, kąpiel wrzawy — mimowolnie, choć oba widzieli już w życiu miast wiele, świata wiele, uczuli się wstrząśnieni po długiém zadomowieniu.
Obojętne dla mieszkańców zwyczajnych głosy i postacie, na nich obu czyniły wrażenie. Każda śpiéwka, wesołéj dziewczynki, każdy urywek rozmowy zastanawiał ich. Staś poglądał przez wszystkie okna, we wszystkie magazyny, a każdy spotkany uśmiészek kobiécy, drgał mu w sercu. Spotykali powracające z magazynów modistki, tak podobne do gryzetek paryzkich, jeśli nie z obyczajów, to z wdzięku, stroju i wesołéj nieopatrzności na jutro. Spotykali wesoło śpiéwających chłopaków, świszczących piosenki z ostatniéj opery — i urzędników, co się wybrali w odwiédziny, do Teatru, z parasolami pod pachą, w długich surdutach, i jakieś panie zakwefione tajemniczo przesuwające się chodnikami, i wiele a wiele rozmaitych postaci. Ze sklepów oświéconych migały im światła odbite na błyszczących towarach, wystawionych dla sprowadzenia oka i — konsumenta; w szyneczkach grały pozytywki mazury i walce, w cukierniach stukały billardowe kule, dorożki warczały po bruku, słychać było krzyk zwoszczyków, trąbki dyliżansów, i tysiąc głosów pomięszanych.
— Przyznaj, rzekł August do Stasia, że Warszawa pełna jest życia.
— Nie przeczę — widziałem wiele miast za granicą. Żyłem długo w kilku z nich, żadne podobno, prócz największych, niéma właściwego sobie tak nieustannego ruchu i wrzawy jak Warszawa. Stolice drobnych xięztw niemieckich, są tak ciche i spokojne, przypomnij Drezno, podobno nawet Wiédeń, co tak wcześnie szlafmycę kładnie i siada drzémać. W handlowych miastach, więcéj jeszcze spokoju, wyjąwszy kilka ognisk lub kilka godzin. Tu nieustannie coś wre, rusza się i gada.
Weszli do Hotelu, do którego zajéżdżał właśnie z hałasem ogromny ładowny ekwipaż, za którym ciągnęły się bryki i bryczki.

(KONIEC TOMU PIERWSZEGO).







TOM II.



I.
MALARZ.

ROZDZIAŁ I.



NAZAJUTRZ obudzili się nasi podróżni, wśród warkotu powozów i dźwięku rozkołysanych dzwonów, i chwilę milcząc przysłuchiwali się temu gwarowi, co jest oddechem miasta, głosem jego powszednim. Brzmiał ón im w uszach jakoś dziwnie, po długim na wsi pobycie, wydawał się oznajmieniem czegoś ważnego. Potrzeba się wdrożyć, aby nie słyszéć go i nie uważać nań, a to dla każdego w parę dni dopiéro następuje; kiedy piersi do powietrza, oczy do migania i ruchu, uszy do wrzawy przywykną.
Otwarły się drzwi dyskretnie, powolnie, i z uśmiéchem pełnym łagodności, poufałości, nadziei, z ręką na jarmułce, z sygnetem na ręku, laską pod pachą, w palonych butach, cynamonowym surducie, z bródką wyczesaną, wytrefionemi pejsami, — wszedł faktor hotelu. Jak wszyscy obcować przywykli z coraz nowemi ludźmi, faktor posłał naprzód wzrok badający, aby wiedziéć z jakiego tonu zacząć. Dla niego dość tylko spojrzenia, do wymiaru ukłonu, intonacij głosu i uśmiéchu, nawet do oznaczenia przedmiotu konwersacij. Na wszelki tylko przypadek, we drzwiach przybrał jak najpokorniejszą minę; a po wymienionych kilku słowach, już stanął na pewnym stopniu, pewien siebie, wiedząc przynajmniéj, jak i jakiemi słowy przyjezdnych badać. Piérwsza taka rozmowa, jest zawsze z obu stron badaniem.
— Czego oni potrzebują? na czém zarobić? po co przyjechali? myśli faktor.
Przyjezdni radzi by się tylko co najwięcéj nowin dowiedziéć.
— Kto tu wczoraj do hotelu wieczorem zajechał? spytał Staś.
— Z Wołynia jakieś panie.
— Pójdź że się dowiédz jak się zowią.
Żyd popędził się jak strzała, rad że został użyty, bo to go już kreowało i stanowiło na przyszłość, faktorem Jasnych Panów.
Po chwilce powrócił.
— Pani Prezesowa N...
— A! nasza prezesowa! zawołał August.
— I synowa.
— I Natalja! dodał Staś.
— Co za szczęśliwe spotkanie! I stanęły w tym samym co my hotelu!
— Otóż mamy i znajomych — a kto w mieście ma jednego znajomego, może już powiedziéć, że ma znajomych — Chwała Bogu!
— Znajdziemy ich tu bez liku, a co nam zabraknie, o to się postaramy łatwo.
Rozprawiając o Prezesowéj i Natalij, nasi podróżni poczęli się ubiérać, by pośpieszyć za tysiącem pokupek i potrzeb piérwszych na miasto, do znajomych dawnych, z odwiedzinami, z ciekawością. Staś który w piérwszéj chwili przyjął oznajmienie o przybyciu Nalalij z jakąś radością, teraz nagle sępiéć począł i zamyślać się. Nie wiémy czego, a może i ón sam nie wiedział.
Czyż wié kiedy człowiek dokładnie, dla czego się smuci, czemu się weseli? Nasze smutki i rozpacze najczęściéj przychodzą nie wiedziéć jak i dla czego. Małe rzeczy dręczą nieznośnie, wielkie przechodzą niepostrzeżone — pospolicie usposobienie wewnętrzne więcéj niż okoliczności czynią człowieka szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Wszystko jest podobno w nas, ale tém co jest w nas najmniéj rządzim.
Wychodząc w miasto, spojrzeli po sobie August ze Stasiem, mówiąc oczyma:
— Zajdziem do Prezesowéj?
— Naturalnie.
W sąsiednim paradnym numerze stała Prezesowa. Zastali już obie panie ubrane i wybiérające się na miasto, jeszcze pośpieszniéj od nich; bo kobiéty naprzód muszą się ubrać, nim cokolwiek bądź poczną w mieście; a ze wsi nigdy się nie przyjéżdża ubraną. Trzeba się do mody lokalnéj zastosować koniecznie. Najobojętniéjsza na strój kobiéta, choć trochę się musi nastroić, do miejsca, do którego przyjedzie.
— A! jakżeśmy się dawno nie widzieli? i gdzież się spotykamy! na czużynie jak to po prostu powiadają! Zawołała śmiéjąc się Prezesowa i pośpieszając naprzeciw gości. Prawda że dawno panie Stanisławie!
— Wieki.
Natalja z daleka się ukłoniła, nie bez trochy poruszenia, potém odwróciła się do okna i nareszcie do przybyłych dopiéro; jak gdyby jakieś piérwsze wrażenie ukryć i przezwyciężać musiała.
— Dla czegóż? jak? po co? jesteście panowie w Warszawie? spytała Prezesowa.
— Na to trudno odpowiedziéć, rzekł August, musiałem pojechać dla Stasia, który się trochę za miastem zatęsknił; przyjechałem w charakterze Mentora.
Staś spojrzał wielkiemi oczyma.
— Piérwszy raz o tém słyszę! byłem pewny, że ja jadę dla twego towarzystwa wuju.
Obydwa się rozśmieli.
— A to doskonałe! zasmiała się Prezesowa, więc panowie zupełnie jesteście w położeniu mojém i Natalij — Natalja utrzymuje że przyjechała dla mnie, a ja po cichu myślę, żem się tu przyciągnęła dla niéj.
Wszyscy się śmieli, prócz Natalij.
— Zresztą tém lepiéj że niémamy celu podróży i sami nie wiémy po co tu jesteśmy, najprzyjemniejsze podróże są — bez celu, tak jak najmilsze nam rzeczy, są rzeczy nieużyteczne, a tylko miłe; nieprawdaż?
— Największa w świecie i tak dalece prawda, dodał August, że najmilsze rzeczy są to często rzeczy najszkodliwsze nawet.
— O! to znowu co innego!
— Wszystko to z jednego wypływa.
— Może, ale tak głęboko nie chcę się zapuszczać. Więc rzecz dowiedziona, dodała Prezesowa, że się musiemy bawić, doskonale bawić. Ja myślę zamieszkać czas jakiś, szukam mieszkania — chciałabym je miéć na Nowym Świecie, albo na Krakowskiém, choćby na Miodowéj, a w ostatku, tu gdzieś niedaleko Ratusza. Muszę biegać za mieszkaniem.
— Ale my przecie możemy pani usłużyć i dopomódz rzekł August. Dla nas to będzie rozrywką, dla pani ulgą, bo pewnie pilniejsze odwiedziny u pani Zejdel.
— O! jak pan znasz nas i nasze nieszczęsne modniarstwo! śmiejąc się szczérze dodała Prezesowa. Dobrze, dobrze — panowie mi wynajdziecie mieszkanie, a my z Natalką pójdziemy tym czasem za gałgankami po magazynach. Tylko proszę was bardzo nie drogie mieszkanie, nie wielkie, osiém do dziesięciu pokoi wszystkiego — koniecznie i naturalnie od frontu, koniecznie i naturalnie au premier.
— Ale to się samo rozumié.
— Nie zabiéramy więc czasu, paniom.
— Ani my panom — bo podobno, takżeście nie dawno przybyli.
— Wczoraj.
— Słyszysz Natalko! To traf szczególny! O! o! kiedy tak zaręczam że i panowie pobiegniecie naprzód do krawców, dorzuciła grożąc, choć pod sekretem — ale to się wyda, poznam zaraz nowe sukienki.
Odchodząc wszyscy się śmieli, prócz Natalij, która przez cały czas odwiedzin, była ponura, przymuszona i milcząca. Oczy jéj kilka razy spotkały wejrzenie Stasia i zwróciły się gdzie indziéj. Niecierpliwie mięła wstążki kapelusza i zamyślała się ciągle.
Staś miał czas przypatrzéć się jéj i podziwić wielkiéj, jaką w niéj dostrzegł odmianie. Nie była to wcale Natalja jaką widział piérwszy raz na kontraktach, wesoła, śmiała aż do exageracij, swobodna i z góry na świat i ludzi patrząca, bo silna sobą kobiéta. O nie — na czole młodém siadła jakaś troska czarna i przemarszczyła je na dwoje. Długo musiała ryć w sercu, póki przeszła na czoło i ślady na nim zostawiła. Oczy płonęły ogniem jeszcze, ale płomień ich, był niespokojności gorączkowéj, a nad niémi brwi nauczyły się marszczyć. Usta pobladły, głowa się nieco pochyliła na ramiona, sama kibić jakby pod ciężarem jakim, na lewo się przegięła — co nie było bez wdzięku pewnego. Znać było w téj kobiécie, i jakieś ukryte żądze tajone w głębi, i jakąś walkę; i znużenie jakieś, znużenie na sercu, na umyśle, znużenie bezczynności, przetrawienia, znużenie, które często podobne jest i towarzyszy prozaicznemu znudzeniu.
Staś westchnął wychodząc nad Natalją, ona powiodła za nim oczyma, ale obojętnie i prawie pogardliwie. Ona mu jeszcze nie przebaczyła, on ją już całkiem zapomniał.
— Czémże teraz żyje, ta ognista kobiéta, rzekł półgłosem — wątpię, żeby jéj spokojne małżeńskie szczęście i kolébka dziécięcia wystarczyć mogła?
— Wiész przecie zapewne, odpowiedział August, że stała się literatką, i całe życie swych piersi przelała — na papiér.
— To smutne, odrzekł Stanisław — nie znam fenomenu nadnaturalniejszego nad kobiétę — pisarza. Kobiéta powinna kochać, żyć, ciérpiéć, trzpiotać się nawet — ale nigdy pisać. Wystaw sobie kochankę autora.
— Nie mogę, bo bym się w podobnéj nie zakochał nigdy! odrzekł August.
— Ani ja!
— Ostróżnie! A pamiętasz Natalją?
— W ówczas jéj się nie śniło o autorstwie.
— Myślisz? Ona i w ówczas już, musiała marzyć o sławie Korynny!
— Biédna! najbiédniéjsza z kobiét! Co by miała żyć, ona chce obserwować życie, opisywać życie, malować je; co by miała kochać, ona myśli, jak wystawić miłość.
Ale to los najnędzniéjszy w świecie, jak wszystkich piszących; jest to przedawanie życia za —
— Ja niewiém za co.
— Ani ja.
— Myślę że za trochę sławy.
— Sławy! Tak, może, bo sława otacza kobiéty gronem wielbicieli, ciekawych.
— I one im wierzą, one wierzą temu zebraniu ciekawych, co tak się w koło nich gromadzą, jak koło Dioramy, lub skoczka na linie; mój Boże! mój Boże!
— To smutne — Bo cóż kobiécie do jéj życia królowéj dodać może ta nędzna, ta mizerna, chłodna cześć gapiów! to współczucie zowiące się niém, a będące tylko zimną ciekawością głupców, co wielkiémi nazwiskami, zowią rzecz nikczemną. Cześć ludu, to albo szał bez rozumu i wyrozumowania, rozpalający się od niewidzialnéj iskry jakiéjś; albo udanie chłodne — albo — ale dajmy pokój. Dokąd idziesz?
— Do krawca.
— I ja.
— Idziemy więc razem.
— Naturalnie.
Poszli. Nikt podobno fizjonomij ulic Warszawskich, w różnych dnia porach i różnych stolicy miejscach, nie odmalował lepiéj od Piwarskiego, którego Album wiele braknie jako dziełu sztuki, ale za to na charakterze nie zbywa. Owe postacie żydów, przekupek, przekupniów, rzemieślników, może jedynie miejscowości cechę noszące; doskonale są pochwycone u Piwarskiego; nawet przybysz chłopek jak wyśmienicie się prezentuje z oryginalnémi prowincij piętnami. A służącaż, a kucharka warszawska, te typy (wyraz uświęcony) miejscowe, jak wyśmiénicie narysowane. W godzinie rannéj jeszcze, wszystko to żyło, kręciło się i snuło. Z rynków wracały przypóźnione kucharki odliczając resztę pieniędzy, z kościołów śpieszyły służące, oglądając się po za siebie i przed siebie, żydzi czarnémi chmurami suwali się patrzając w okna kamienic, a bióraliści pędzili do stolików, wysuwając się z kawiarni.
Chłopczyk nosił mokrego, małego, starego poczciwego Kurjerka. — Naturalnie podróżni nasi pochwycili go skwapliwie. Możnaż się bez niego obejść w Warszawie? Któś tam powiedział i bardzo słusznie, że pojąć Warszawy bez Kurjerka nie podobna. Jest to cóś jéj tak właściwego, jak stary Zygmunt, co tam nieruchomy stoi na wysokim kolosie, z krzyżem i mieczem, godłami przeszłości — (któż niewié że godłem naszych czasów, jest machina parowa i pióro gęsie?). Wróćmy do Kurjerka! Czego w nim niéma! Oto ogłoszenia o transportach świéżych nut i xiążek, oto opisanie świéżo odbytego uroczystego obrzędu religijnego, nekrolog potém, zdanie sprawy z koncertu, i polityka króciutko i anegdoty, a wreście ta czwarta stronnica tak wielką grająca rolę w dziennikach francuzkich i tu na małą skałę. Tylko zamiast ogłoszeń xięgarskich, farmaceutycznych, szarletańskich, zamiast Pâte de Regnaut, Pommade du Lion, Compagnie d’assurance l’Europeene, le Phenix etc. Eeau antiophtalmique, Mariages, Objets d’art (Susse) etc. etc. w Kurjerku domowe sprawy. Ten sprzedaje barany, ten kocz, ów konia, temu zginął piesek, pierścionek, pulares, w tym ogródku grać będzie muzyka, w drugim któś zaśpiéwa. Ale najszérzéj i najczęściéj zajmują tu miejsce ogłoszenia, jakich w żadnéj francuzkiéj reklamie nie znajdziesz; są to — zgadnijcie?
Są to prosto liczne cetle małych i większych restauracij i traktjerów. Rzekłbyś spójrzawszy na nie, że poczciwa Warszawa, jest najgastromiczniéjszém miastem w świecie! Dowiadujesz się bowiem codziennie, gdzie gotują flaki, gdzie pieką kurczęta, gdzie znajdziesz raki i szparagi, gdzie szczupaka i stokfisz. A do tego jakże tanio! Żadne podobno miasto nie poszczyci się tak porządną, smaczną i wykwintną nawet kuchnią, jak warszawska. Co to za obiady począwszy od kosztownych specjałów olbrzymiéj sławy aristokratycznego Mary i Poirier aż do dwuzłotówkowych, składających się z barszczu, huzarskiéj pieczeni, flaków, pieczystego i leguminy! A co za piwa!!
Dajmy pokój temu przedmiotowi, moglibyśmy się w nim utopić, a przynajmniéj nim rozpić; bo ileż to rodzajów doskonałego piwa ma Warszawa — A i o jadle i o zabawie i o napoju i o wszelkiéj rzeczy tyczącéj się wewnętrznego życia Warszawy dowiész się najlepiéj z Kurjerka, który jest kronikarzem miasta, każdodziennym, każdochwilowym, liczy pulsacje stolicy, że tak powiém i zapisuje najmniéj znaczące symptomata. Cała Warszawa, aż do jéj literatury (bez przymówiska) jest w Kurjerku; i bez kwestij, ze wszystkich gazet jakie tu wychodzą, najoryginalniéj miejscowości piętno, nosi to pisemko.
Nasi podróżni weszli do krawca, który ich naprzód zmierzył oczyma, potém miarą i pocieszonych nadzieją surdutów i fraków, z ukłonami za drzwi wyprawił. Tu jeszcze po staroświecku nie wzdrygają się krawcy, szyć z danego im materjału i nie narzucają jak gdzieindziéj, droższych towarów, jako warunku swojéj usługi. Rzemieślnik warszawski, choć się wycywilizował, ma cóś zawsze staroświeckiego w sobie. Niemówię o przybylcach, którzy wszędzie są jednemi — przybylcami, gonigroszami. Przypomniawszy sobie, że mieli szukać mieszkania dla Prezesowéj, wzięli doróżkę nasi panowie i pojechali naprzód Krakowskiem, wyglądając karteczek z napisem: Do najęcia. Doróżkarz, który ich wiózł, stary szpakowaty wyga, amator zapewne wybornego piwa, na jakiém nie zbywa Warszawie, z czkawką i czerwonym nosem, spójrzał po podróżnych, kiwnął głową jakby mówił — Znam już was i zatrzasnąwszy drzwiczki, odwrócił się spytać:
— A dokąd?
— Wprost, przed siebie — powoli.
Zaciął szkapy i ruszyli.
Niedaleko odjechawszy, zastanowili się dla kartki wywieszonéj, która wskazywała mieszkanie na piérwszém piętrze. Na dole tego domu, był szynczek ubrany gęsto ustawionémi flaszkami, beczułkami, i cały woniejący spirytusowémi wyziéwy. Z niego wyskoczył ociérając usta, po kielichu kminkówki, stary niby to szwajcar, wielce uprzéjmie, wiodąc panów naszych po wschodach, ani bardzo wytwornych, ani znakomicie czystych.
— Ale tu mój kochanku, rzekł August, cóś koło was brudno!
— Jak? jakto? spytał zdumiony odwracając się przewodnik — to brudno?
— Mnie się zdaje —
— Pan w całéj Warszawie czyściéj nie znajdziesz! To brudno! to brudno! A jużciż nie może być życia bez śmiécia Dobrodzieju!
— Prawda, ale mogłoby przecie, być gdzie indziéj, nie pod nosem i na wschodach.
— I co to za śmiécie, rzekł mrucząc i ruszając ramiony sługa — co to za śmiécie! to sama czystość jeszcze! niech no pan zajrzy do sąsiada, oto pan dopiéro powié mi, jak mu się podoba! A to! cóż to! troszki łupinek, trochę siana, trochę trzasek, wszystko rzeczy czyste i naturalne. Tam ja panu nie powiém co się dzieje na wschodach! Dość że psów bez miary! Na pierwszém piętrze psy, na drugim koty, na trzecim koty i psy, na poddaszu jeden ale dobry — A co jest i co żyje, to wszystko chodzi na spacer na wschody! Hm! mądréj głowie dość na słowie, a pan mówi, że tu nieczysto! To szkło panie! Gdzie pan znajdzie czyściéj.
To jest mieszkanie do najęcia.
Zapukał.
— Mieszka tu kto?
— Nie, Panie.
— Ale któś jest?
— To tak tylko, pozwoliłem malarzowi z drugiego piętra do czasu rozlokować się tutaj. Widzi Pan staremu lokatorowi czasem nie można odmówić, zwłaszcza gdy mieszkanie wakuje. A to dobre człeczysko — o! — dodał z expressją — dobre człeczysko — a maluje! To dopiéro panowie zobaczycie malowanie, jakiego mówią i za granicą trudno! Ón panie maluje do kościołów i wielkie do sufitu obrazy. Samego Pana Boga widziałem u niego namalowanego, a jak! ot zobaczycie.
Zapukał i spójrzał dziurką od klucza.
— Jest panie, ale maluje, a jak maluje to dobrze pukać potrzeba, żeby posłyszał. Niedawno zupełnie go okradli, w biały dzień, a ón panie tak się zatokował, że ani o tém wiedział — Bo już panie kiedy maluje, to gdyby drugi najtężéj spał, i to — z przeproszeniem — upiwszy się.
Zapukał znowu.
— Kto tam!
— Ja, panie Leonardzie, Grześ, do usług, dla mieszkania — panie.
— Zaraz, zaraz.
Otworzyły się drzwi nareście, i w nich pokazał się naprzód młody, przystojny, blady mężczyzna, dość wysokiego wzrostu, w bluzie zielonéj, bez sukni, z paletą i malsztokiem w ręku, któren nieruchomie jakby wyrwany ze snu, wlepił oczy w przybywających.
Grzesio zdjął czapeczkę i zęby na znak powitania pokazał.
— To proszę pana — dla mieszkania.
— Wolno obejrzéć? spytał August.
— Bardzo proszę.
Młody malarz wprowadziwszy przybyłych, obojętnie ukłoniwszy się, pobiegł do stojącego na trójnogu poczętego obrazu wielkiego i stanął do malowania nie tracąc czasu.
Przybyli, wpadli niespodzianie w łapkę — potrzeba było oglądać mieszkanie, które Grzesio nadzwyczaj uprzejmie, nieszczędząc słów natchnionych kminkówką pokazywał; a tu wabiły mimowolnie porozwieszane obrazy, pozaczynane szkice i sam malarz, co już znowu stał u trojnogu i cały w swéj pracy, cały w sobie, malował.
Staś i August oba lubili sztukę, oba na nią, że tak powiém wygłodnieli, rzucili się więc na oglądanie malowideł, żywiéj daleko, niż do widzenia mieszkania. Próżno Grześ reflektował, nic nie pomogło. Stali patrzając po ścianach, latając oczyma to na malarza, to na jego dzieła. W tém improwizaném mieszkaniu, bo widać było, że malarz tu nie żył, tylko czasami przychodził, czuć już i znać, te pełne uroku, nędzy i poezyi, uniesień i niedostatków, wzruszeń i zawodów, życie artysty. Meble gospodarskie ustąpiły do salonu, a wielki jadalny pokój, służył za malarnią, jedno tylko w pół od dołu zasłonione okno, oświecało go. Małe chłopię tarło żółty ugier na ogromnéj płycie, drugi towarzysz, nabijał płótno do gruntowania, na szranki (chassis). Na kilku krzesełkach rozrzucone były rysunki ołówkiem, krédą czarną i czerwoną, próby, szkice, studja. Na ziemi, osłoniona chustą mokrą, wyglądała gliniana makietka nieskończona; kilka sztuk gipsów walały się po kątach. Na oknie leżał flet, cały pobryzgany farbami. Obrazy rozpoczęte, wyobrażały różne przedmioty; znać nie wszystkie artysta sam pojął i z dobréj woli, z serca wysnuł, niektóre widocznie na zakaz robione, pośpiesznie, dość zimne tylko formy przedstawiały. Naszkicowane były śmiało, pośpiesznie, a jakby dla prędkiego pozbycia się ich, ale i w tych nawet dostrzegłeś trochę życia i uczucia; choć łatwo je było odróżnić od ulubionych utworów, con amore wykończonych, i tchnących namiętném przejęciem się przedmiotem. W téj dziwacznéj galerij — pokończonych, w pół skończonych, naszkicowanych ledwie, podmalowanych tylko i zapylonych a zapomnianych obrazów i obrazków, mało było portretów. — Kilka głów smutnych patrzyły z szranków, za pyłem jak za mgłą zasute. Reszta, były to sceny z historji świętéj i z pospolitego życia naszego kraju. Zdziwiło przybyłych, że tak nie wiele ujrzeli tu portretów, gdy zwykle u naszych malarzy to wyłączne prawie zatrudnienie i jedyna robota. Stali szepcząc, oglądali się i nie postępowali daléj. Młody malarz spostrzegł zapewne ich wejrzenia, nie począł jednak rozmowy i nie dał im widziéć nawet, że o tém wiedział; oni napróżno krążyli pół słówkami go zaczépiając, milczał i malował. Była to skromność czy duma? Ja myślę że ostatnie uczucie, naturalne w artyście, na którym zwykle się nie poznają. Uznane jeniusze są łatwe i poufałe, niepoznani ludzie, osłaniają się dumą swoją, bo bez niéj rozbili by się, o zwątpienie. Niepostradana wiara w siebie czyni ich dumnemi i utrzymuje przy życiu. Po długiém oglądaniu obrazów, na które gospodarz wcale się zdawał nie zważać, poszli wreszcie obejrzéć resztę mieszkania, które pośpiesznie przebiegli, nie zastanawiając się mimo nie ustannych obserwacij Grzesia, który wszystko admirował i admirować im kazał.
Nazad potrzeba było powracać przez pokój w którym pracował artysta.
— Musisz się z nim poznać, rzekł August do Stasia.
— I jabym bardzo tego sobie życzył.
— A więc sprobujemy tego dziczka zaczépić.
— Sprobujemy.
Weszli znowu do jadalni; a gdy Grześ nie spracowany, wiéść ich chciał na dół oglądać składy i stajnie, August przystąpił do malarza.
— Bardzo przepraszamy pana, żeśmy mu drogą chwilę zabrali, przeszkodzili do pracy może, byli powodem roztargnienia — my bardzośmy szczęśliwi z tego trafu co nas tu sprowadził, bośmy z prawdziwą przyjemnością, oglądali utwory tak znakomitego artysty.
Młody człowiek odwrócił się poważnie, a z uśmiéchem łagodnym, skłonił głowę i milczał, ale gdy August skończył, dodał:
— Pan żartuje — nie jestem wcale znakomitym artystą. Jest ich kilku w Warszawie, ale ja się do nich nie liczę. Moje roboty nie warte widzenia, są to próby człowieka, co ucząc się walczy ze sztuką jeszcze, są to kilka robót dla mnie, a kilka dla ubogich kościołków wiejskich.
— Jakto, zapytał Staś niecierpliwie — pan się dobrowolnie poniżasz!
— Ja! panie! nie wcale! Znam siebie i położenie swoje.
— Ale to jako próby — są prześliczne próby, szkice pełne śmiałości i łatwości, wykończone zaś obrazki, rzadkiego wdzięku!
— Panowie nadtoście na biédnego artystę łaskawi! z gorzkim uśmiéchem dodał malarz.
— Jeśli to nie są zamówione roboty — dodał Staś, możebyś pan zgodził się odstąpić mi którą z nich.
Malarz się zapłonił, nie wiém z radości, niepokoju czy niewiary.
— Które, jakie? zawołał żywo.
Staś wskazał portret, na który poglądał ciekawie od początku. Był to fantazyjny obrazek, którego główną figurą postać kobiéca.
W białéj sukience, z wiankiem bławatków na głowie i ogromną wiązką różnego kwiecia w ręku, siedziała pod drzewem młoda, miła dziewczynka z czarnémi śmiejącémi się oczkami, czarnémi gładko uczesanemi włosami i uśmiéchem na ustach, przez który przeglądały białe ząbki. Było cóś w wyrazie téj twarzy sympatycznie porywającego.
— To portret mojéj siostry, za nic go oddać nie mogę.
— Szkoda, rzekł Staś, wielce mi się podobał —
Artysta westchnął i spuścił oczy na paletę.
Poprawując wybór Staś wskazał pejzaż, wystawujący dzikie jakieś miéjsce, między skałami, nad rzéką. Na piérwszym planie ogromnych drzew kilka — w głębi biało ubrane mnichy szli długim szeregiem niosąc trumnę jednego z braci — Chmurnego nieba kawałek z za podrapanych skał wyglądał. Cała kompozycja tchnęła poważnym, ciężkim smutkiem.
— To jest do wzięcia, było kilkakrotnie na naszéj wystawie, ale nie znalazło amatora. — Cena? szepnął Staś.
— Prawdziwie, nie wiém, odparł malarz — dla mnie, może się zdawać małą, dla pana wielką — Sam pan bądź sędzią.
— A ja, przerwał August, proszę jeśli można, o tę scenę naszą obradową, dawną.
Artysta zgodził się za bardzo umiarkowaną cenę, którą mu z największa ochotą, złożyli przybyli amatorowie. Zdawał się nawet zdziwiony szczęśliwym trafem i począł powoli rozchmurzać się.
— Wiécie panowie, rzekł z pewną exaltacją właściwą nieprzywykłym do szczęśliwych trafów — to piérwsze roboty moje, tak wspaniale nagrodzone! Gdyby mi więcéj takiego szczęścia! nie byłbym zmuszony po dwieście złotych malować obrazów do kościołków i po sto złotych mazać portretów, możebym wreście kiedy, choć pieszo, choć o kiju zawędrował do ojczyzny artystów — do Włoch!
I zakrył twarz ręką, odwrócił się, otrząsł, potém ścisnął Augusta i zawołał.
— Obrazy oczyszczę, odwernixuję i odeszlę — dajcie mi panowie swój adress.
— Gdybyś pan pozwolił rzekł Staś, to byśmy sami po nie dowiedzieli się, a może téż moglibyśmy mu być jeszcze użyteczni w czém, dla mnie zaś w szczególności, byłoby bardzo miło, nazywać się pańskim przyjacielem. Ja tak szacuję zapał i zamiłowanie sztuki.
— A! panie, zawołał artysta — nie mów mi tego jeźli nie chcesz, bym ze szczęścia oszalał! Być że to może? Jam przywykły do boju, do wzgardy, do popychania i prześladowania, ja niémam nikogo, niémiałem w życiu co by mnie pojął i zachęcił.
I dwie poczciwe łzy puściły się po jego twarzy.
— A! dodał, to jakiś dzień szczęśliwy, który obchodzić będę w mojém życiu. Może głos panów zjedna mi choć odrobinę wziętości, któréj drudzy tak wiele, a ja mam tak mało, bo nie dla siebie jéj pragnę. Dla mnie! trochę powietrza, wody, chleba, farb i płótna, trochę światła i kawał dachu — to dosyć. Sztuka się sama nagradza, niebieską słodyczą tworzenia, któréj kto nie uczuł — ten nie żył, i że żył konając powiedziéć nie może. Ale ten pęzel biédny — utrzymuje moją matkę, moją siostrę — wszystko co mam najdroższego na ziemi; i pracując od rana do zmroku, ledwie je wyżywić mogę, ledwie im wypracować nędzny, bardzo nędzny chleba kawałek! Często wszystkiemi naszemi łzami oblany.
Wieleż to razy — dodał, zwątpiłem o sobie i chciałem szukać innego chleba, innego sposobu zapracowania na życie! — Ale nad siły moje, było zrzeczenie się sztuki.
— Wiész pan zapewne, przerwał mu August, że nic się nie dostępuje bez pracy i boju, a nadewszystko wytrwałości. Wszystko potrzeba zdobywać, Alexander Macedoński kraje, artysta wziętość, sławę — bojem musi zagarnąć. Męztwo, jenjusz, szczęście i wytrwałość, wszystkiego dojdą.
— Jeśli śmierć nie zajdzie im drogi! odrzekł artysta smutnie, a śmierć łatwo pochwyci tego, co na jeden dzień, traci walkę z sobą samym, zapasy żywotne całych lat. O! gdybyście poznać, gdyby policzyć mogli ciérpienia niepoznanych i skazanych na wątpienie o sobie; łzy ich —
Na te słowa otwarły się drzwi z wielkim trzaskiem, i, z piosenką na ustach, z hałasem, wpadła kobiéta. Wszyscy się zwrócili ku niéj, ona widać nie spodziéwała się zastać nikogo i wchodziła swobodnie śpiéwając, a na progu malarni, zawołała:
— Leonardzie! Leonardzie! gdziéżeś odszedł od trójnoga! gdzieś się podział?
W tém obéjrzała się, obaczyła gości i chciała cofnąć.
Staś wlepił w nią oczy ciekawe, przeczuł że to była siostra malarza i z portretu poznał do razu. Wiele ognia było na płótnie, ale w niéj! o ileż więcéj jeszcze. Tamten obrazek tak ożywiony, przy niéj się wydał bladym, umarłym, zimnym nic nie znaczącym. Też same oczy, śmiéjące się usta, ta sama nawet trafem biała sukienka, ale co za różnica natury od sztuki! Tamto było snem, cieniem, echem tylko, przy wzorze.
Dziewczynka zastanowiła się, zmieszała, postała chwilkę na progu, bo była ciekawa, potém zawróciła się i uciekła na górę. Słychać było tupotanie nóżek po wschodach wiodących na drugie piętro. Goście nasi upewniwszy się, że Leonard przyjmie ich odwiédziny, pożegnali go ściśnieniem dłoni i przyjacielskiém wéjrzeniem. On porzucił paletę, bo był nadto poruszony i zamknąwszy drzwi na klucz, ruszył także na górę, zapewne matce się pochlubić swojém niespodzianém szczęściem.




II.
TYMEK. POSIEDZENIA
REDAKCIJ.

ROZDZIAŁ II.



NIEPÓJDZIEM już daléj z podróżnemi naszémi, którzy opatrzywszy się że dość wiele czasu stracili, pośpieszyli obéjrzéć jeszcze, dwa czy trzy mieszkania, i nareście umówili się o jedno z nich naprzeciw Śgo Krzyża. Oba mieli zawrócone głowy poranném spotkaniem z młodym malarzem, a kto wié czy dla Stasia, nie była także powodem zajęcia, pełna życia i charakteru siostra jego? Ón się tak łatwo zajmował, a tu tyle go rzeczy uderzało razem, piękność, ubóstwo, talent? Staś ciągle mówił o Leonardzie, unosił się nad jego zdatnością i pytał po sto razy Augusta, czy w istocie zdaje mu się także, tyle obiecującym talentem, ten skromny i niepoznany artysta?
August w końcu znudzony, po dziesiąty raz, z pewnym przekąsem odpowiedział.
— Artysta z talentem to pewna, ale czy tylko o nim myślisz, mówiąc o nim?
— Jakto! co chcesz mówić? zarumieniony odparł Staś.
— Ja — nic — myślę tylko sobie że mi bardzo żal biédnéj Matyldy!
— E! dajże mi wujaszku pokój; śnią ci się niewidziane rzeczy!
Na tém skończył się urywek rozmowy. Rozeszli się, bo Stanisław, znalazł znajomych, niegdyś towarzyszów uniwersyteckich, których chciał odwiédziéć. August zmęczony powracał do domu, do szlafroka, do xiążki.
Na jednéj z mniejszych ulic Warszawy, a wszakże w sąsiedztwie ludniéjszéj części miasta, mieszkał dawny kollega Stasia. Był to jeden z tych śmiałych, nieopatrznych ludzi, co kończą albo wielkiém wzniesieniem się, albo nędzą zupełną; bo od razu stawią życie na kartę.
Tymoteusz Barszczewski vel Nowiniarski, z dawnéj ale ubogiéj rodziny z Mazowsza, pochodzący, stracił ojca w dzieciństwie. Pozostała mu matka, co go jak jedynaka nad wszystko kochała, bóstwiła, co się rozpadała nad nim. Tymek przywykł do pieszczot i osłuchał się z proroctwy świetnego losu na świecie. Matka co go miała jednego, co go jednego widziała, postrzegała w nim niezwyczajne zdolności, cieszyła się niémi i święcąc przyszłości syna, siebie i co miała, roiła mu ledwie nie królewską koronę. — Mój Tymek, mówiła, Tymek mój, będzie mi pociechą na starość, ón się dobije wysoko, ón pójdzie daleko — Ja kiedyś spokojna, szczęśliwa, będę poglądać w starości na niego i błogo sławić Boga. Tyle wycierpiałam! miałożby mi się to nienagrodzić? O! nie, Bóg dobry, to się nagrodzi! Tymek ma jeniusz, będzie wielkim człowiekiem, ja to przeczuwam!! Serce matki omylić się nie może!
Głaskany, pieszczony, całowany i pojony nadziejami, Tymek wyrosł pełen ufności w siebie i los, w gwiazdę swoją. W szkołach uczył się nie źle, bo miał pojęcie rozwinięte przez matkę, miał zdatności znakomite; ale nie miał wówczas jeszcze silnéj woli i lubił próżnować. Pieszczony, próżniak, roił wiele, a lenił się wziąść do czegokolwiek, odkładał na jutro, a na jutrze budował zamki na lodzie, których wielkością i wspaniałością, często smutne dzisiaj pocieszał. Na wychowanie ukochanego dziécięcia, matka poświęciła wszystko, przedała cząstkę we wsi, która pozostała po ojcu, aby dozoru, nauczycieli, xiążek i wygód ulubionemu Tymkowi nie brakło. Oddając do zagranicznego uniwersytetu, straciła resztę funduszów, i gdy Tymek burszował, bijąc się z Niemcami, paląc fajkę, chodząc z pałką ogromną i długiemi włosami, popijając piwo i pędzając filisterów; biédna matka, często o chlebie, wodzie, i nadziei, w maleńkim domku na Pradze najętym, dumała o powrocie syna! Jéj brakło chleba, brakło na starość wszystkich wygód do których była przywykła, i co dzień pozbywała się to jakiéj pamiątki oblanéj łzami, to zabytku z młodszych i lepszych czasów, to prawdziwie potrzebnego sprzętu, co dzień izdebka téj chatki puściéjszą się stawała, smutniéjszą, co dzień wymusili z niéj żydzi resztki za bezcen kupionego, wdowiego mienia. Gdy Tymkowi trzeba było posłać pieniędzy na podróż wakacyjną do Szwajcarij, poszedł relikwiarz familijny, poszły pierścionki zaręczne, poszedł soliter dziadowski, prawdziwy soliter, bo już w pudełku po wszystkiém owdowiałém — ostatni. Tymek niewiedział, że matka mu posyłała ostatki swoje i sama jedną bułeczką i szklanką mléka żyła tylko, Tymek żył po młodemu, bo młodości potrzeba wiele, aby się nasycić. Jéj trzeba wszystkiego i wszystkiego jéj mało, tak pragnie, tak łaknie, tak pożąda. O! ta złota pora wieku naszego, nieubłaganą jest, gdy się nasycić chce — na ówczas nie patrzy czém się karmi, i dziéwczęce losy i starców losy, pożéra żarłoczna, nie nakarmiona — A potém? Przesycona, resztę życia płacze przeszłości.
Z Berlina poleciał z burszowską piosenką na ustach do Szwajcarij, ze Szwajcarij, tak blisko do Włoch! tak łatwo! Poleciał do Rzymu, stanął na ruinach Colosseum, czytać wiersze Byrona, deklamował całe pieśni Child-Harolda i powrócił douczać się znowu. Na drugie wakacje matka mu znacznie mniéj przysłała pieniędzy; — z kollegami więc jak on uboższémi, zamiast do Londynu, udali się do Szwecij.
Nareście i nauki skończył. Napisał do matki, prosząc o piéniądze, ale odpowiedzi nie otrzymał.
Cóż się tam działo, w małym domku na Pradze! O! nic — Tam odegrywały się ostatnie sceny téj smutnéj, bolesnéj, tragedij poświęcenia macierzyńskiego; tam biédna wdowa konała powoli, zestarzała przed czasem, złamana, ze łzami w oczach, nadzieją jeszcze tlejącą w sercu.
W jedyném oknie izdebki, które wychodziło na ścieżkę, ona siedziała dnie całe, do późnéj nocy, a mignął li cień, widziała w nim syna, a szelepnął przebiegający kot, słyszała syna, a odezwał się głos — serce jéj biło, bo myślała że synowski. I śnił jéj się co dzień, że powraca bogaty, wielki, na ręku niesiony, uwieńczony. Wszak dla niego i dla tych laurów i dostatków poświęciła wszystko, zamorzyła się głodem? wszak wierzyła wiarą matki w syna swego?
A ón nie wracał, nie wracał i rzadkie nawet były listy od niego.
Stara siedziała w okienku i lata jéj mijały szare, jakby się z jednéj jesieni składały, gdy jemu zieleniały wiosny a wiosny — Ón śpiéwał, ona płakała — a serce matki domyślało się śpiéwu syna, a serce syna nie przeczuwało łez matki.
O! była to straszna tragedja, choć dwie osoby co ją odegrywały, tak daleko stały od siebie.
Nakoniec zabrakło sił wdowie, a piéniędzy synowi. Ona już niémiała co sprzedać a ón nie wracał, napisał aby mu przysłała jeszcze — nie było nic i nic. W izdebce pusto — ani krzyża nad głową łóżka, ani na łóżku pościeli, ani kufra, bo i ón i co w nim było, zabrali żydzi wszystko. Stara spała na garści słomy, jadła chléb, zapracowany naprawianiem rybaczych siéci, chodziła w starym łachmanie odziénia — ostatniego. A ón nie wracał, ón pisał o piéniądze! Przedać nie było co, zapracować nie można — trzeba było umrzéć matce — jedna śmierć przyszła jéj w porę. Umarła.
Bractwo jakieś pochowało ją przez litość — a za pogrzebem nie było nikogo, prócz starego rybaka, któremu naprawiała siéci. Ón jéj sprawił trunę i poszedł za truną, ociérając łzy rękawem — znał, wiele poświęcenia, ciérpienia i boleści nieopisanych i nieocenionych, złożył w te cztéry żółte deski sosnowe.
Tymek tymczasem czekał piéniędzy i robił długi, burszując ostatkiem burszostwa, chodząc dowiadywać się próżno na pocztę i wracając co dzień bardziéj znękany i smutniéjszy. Gdyby ón wiedział, gdyby mógł wiedziéć ofiary matki, śmierć matki, o! krwawémi by zapłakał łzami, bo miał serce poczciwe, bo ją kochał — ale on klął pocztę i wszystko składał na jéj nieregularność. W myśli mu nie powstało, aby matka umrzéć mogła. Ón także roił, że matce za miłość odpłaci — tryumfem i przyszłością swoją.
A listu jak nie było, tak nie było.
Tymek począł się domyślać złego i opuścił głowę na piersi. Kolledzy wracali do Polski, ón o czém wrócić niémiał, długi go trzymały w Berlinie. Ostatni list, wrócono mu z nielitościwym dopiskiem na wiérzchu, wyrazającym w stylu urzędowym, że wdowa Barszczewska — umarłą.
Był to piorun co weń uderzył. Z początku płakał jak dziecko, łamał ręce i stracił przytomność, potém chciał gwałtem wracać na jéj mogiłę jeszcze świéżą. Wykupił go bogatszy spółziomek i zabrał z sobą.
Tymek jakeśmy rzekli, nie znał położenia majątkowego matki, wiedział że mieli część wioski, że ją sprzedano, że został kapitał; ale o wyczérpaniu jego, o okropnych ofiarach wdowy, nie domyślał się nawet. Sądził więc, że jedzie odziedziczyć majątek, a przyjechał dowiedziéć się tylko o nędzy biédnéj nieboszczki, o jéj życiu mizerném. Stary rybak opowiedział mu wszystko, dobitnie, nie szczędząc go wcale. Odmalował mu ostatnie dwa lata konania matki, jéj nieustanne siedzenie w oknie, jéj modlitwy, prace i zniesione ciérpienia, odmalował wreście zgon chrześciański, męczeński. Syn szalał z żalu, bił głową o ściany, całował garść słomy, na któréj skonała ofiara, płakał długo na żółtéj mogile, gdzie nawet krzyżyka nie zastał. Xiążki, suknie, co miał tylko oddał na sprawienie jéj kamienia, któren swemi rękoma na grobie postawił. O! licha to była płaca! Bóg jéj lepiéj nagrodził.
Tymek pozostał sam jeden i bez sposobu do życia, bez przyjaciela, podpory, rady, sam jak słup w polu. Z początku rozpaczał, ale młodość i towarzysze natchnęli go nadzieją. Kiedyż by w nią wierzyć, jeśli nie w tym wieku?
Towarzysze co go znali w Berlinie, po śmiałym jego charakterze, dowcipie, i takcie, spodziéwali się wiele. Naturalnym kierunkiem, zawsze trochę rozpieszczony, zawsze nieco próżniak, Tymek, wziął się do literatury. W istocie nic łatwiéj jak pisać, nawet nie lubiąc pracować — Sława pisarska zyskuje się często obietnicami czegoś, ciągłém przyrzekaniem talentu, co zawsze na jutro objawienie swoje ostateczne odkłada. Ileż to jest ludzi, co tym sposobem sławni się stali, nic nie zrobiwszy, nic nie dawszy prócz przyrzeczeń? Dość mówić wiele o sobie, wiele a z pogardą o drugich, aby ludzie wzięli cię, za cóś lepszego od innych. Często opieszałość, lenistwo, lub niemożność objawienia się, gdy im towarzyszy trochę śmiałości i lekceważenia — uchodzą za najwyższy jeniusz, co gardzi publiką, i nie chce się z nią wdając kompromitować. Tymek nie wiele umiejąc, musiał być literatem.
W każdém inném powołaniu, trzeba usposobień szczególnych, przygotowawczych nauk, że się tak wyrażę, — patentu. Lekarz, muzyk, malarz, potrzebuje uczyć się, zdawać examina, dać dowody umiejętności. Literatura jest cóś tak w oczach świata mało ważnego, że do pisania, przypuszczony jest kto tylko chce. To co potrzeba umiéć aby literatem zostać, nabywa się niby samo przez się — ot tak — niewiedziéć z kąd i jak, z rozmowy, z pochwytanych kawałków w dziennikach i xiążkach i t. p. Każdy pisze, komu pisać przyjdzie fantazya do głowy — choćby nic w życiu nie czytał i ledwie pisać umiał. Naturalnie więc, gdy literatura jest niejako dodatkowém czémś, w szeregu umiejętności ludzkich, gdy ją tak poniéwiérają, do jéj świątyni (mówiąc po staremu) jak do zrujnowanych rumowisk wchodzi i bydło i ludzie — a często wchodzi! Bóg wié po co!!
Kto nie może być niczém inném — zostaje literatem, wyuczywszy się wprzód (i to dowód wysokiéj sumienności) ortografii i trochę polszczyzny. Wszakże, znam i takich co obójga nie umieją — a są wielce znakomitémi pisarzami?[6].
Tak tedy Tymek został kreowany literatem, i czuł doskonale że czém inném być nie może. Lubił swobodę, próżniactwo, nie chciało mu się już uczyć, cóż było robić?? Naturalnie trzeba było literatem zostać.
Raz nim zostawszy, wyrobił w sobie z pomocą towarzyszów i ludzi z którémi obcował, jakąś opinją i w niéj spokojny, jak pies na legowisku wydeptaném, położył się.
Różne przepiękne projekta chodziły mu po głowie. Począł od poematu bohatérskiego, który na trzech strofach piérwszśj pieśni skończył, ale niemnéj drukowano po dziennikach i mówiono széroko, że Tymek jest wielkim poetą, bo wielki poemat pisze. Potém rozpoczął romans — i dwa piérwsze rozdziały wydrukował — na tém się wyczérpała cierpliwość i skończył.
Dla życia zaś, bezimiennie przełożył z niemieckiego, dwie książki, jedną o kucharstwie, drugą o chowie koni i te sprzedał żydowi, który spekulował, na podobnych popularnych u nas wydaniach.
Rozpoczął Tymek i dramat, ale nad pięć scen nie mógł pójść daléj, bo pytam jak pisać, gdy można dumać, gadać i wesoło się bawić? Przyszło na myśl Tymkowi, że gdy tak łatwo mu o kawałki, bo pełne były teki jego, początków bez końca, najlepiéj by się przydał na dziennikarza i artykularza, to jest pisarza artykulików drobnych. Otworzył się ze swoją myślą przed znajomémi — poklaśnięto mu. Odtąd począł głosić, że zaczyna wydawać pismo perjodyczne. Ale jak? z kim? kto miał ważyć nakład, kto miał dać nerw ten nieodbicie potrzebny, projektowanemu tworowi?
W takich rzeczach, mając przyjaciół, trochę głowy i odwagi, daje się sobie radę.
Był drukarz, co się ośmielił drukować, znalazł się kupiec, co na kredyt dał papiér; czegoż więcéj było potrzeba? Przyjaciele wyrobili pozwolenie, i pismo stanęło. A naprzód nadrukowano tysięcy nie wiém wiele prospektów i ogłoszeń, łudząc się prenumeratą, która miała popłynąć strugą złota! Niestety! prenumeratorom i kobiétom nigdy ufać nie można, tak jak łasce wielkich panów i czemuś tam jeszcze, o czém naucza Biskup Krasicki. Nie szła prenumerata, bo prócz kilku kawiarni, gdzie Tymek grał w billard, i kilku poczciwych obywateli z prowincij, nikt się do Kantoru Redakcij nie zgłosił. Cierpliwości i wytrwania wołał Tymek! i cierpliwości! wytrwania! powtarzali echem przyjaciele. Wyszedł numer piérwszy — na nim były nadzieje, rozesłano go gratis czekając effektu. Skutek był nie wielki! Napróżno w nim skupiono politykę, handel, literaturę, i co tylko zebrać się dało, napróżno uczyniono go dowcipnym, uczonym, głębokim filozofem i politykiem — napróżno poczęto w felietonie powiastkę, która jątrzyła ciekawość i była wizykatorją postawioną na gardle publiczności — o! publika została zimną, nieodgadnioną, zatwardziałą, głuchą jak kamień. Prenumeratorów jak nie było, tak nie było. Mieli się lać strugą: kapali kroplami, pomnożyła się tylko liczba, o tylu, ilu było kollaboratorów. Ci się zapisali, ale nie zapłacili, rachując na kollaboratorskie honoraria.
Tymek zawsze jeszcze marzył i obiecywał wielkie rzeczy na jutro — a gdy drukarz, gdy kupiec co dał papiér, ze drżeniem przychodzili go badać, okazywał im tak pewną i ufną w siebie twarz, tak niezachwianą odwagę, że potrafił i ich natchnąć śmiałością. Szedł tedy Dziennik a raczéj wlókł się — I na to właśnie nadjechał Staś do Warszawy.
Niceśmy jeszcze nie powiedzieli o sposobie życia Tymka, ale oto zbliżamy się do Kantoru Głównego Redakcij, sytuowanego jakeśmy powiedzieli na bocznéj uliczce, w kamienicy staréj, trochę brudnéj, na dole mającéj drukarnią, na tyłach fabrykę zapałek chemicznych, na boku szewca, na drugim stolarnią i całą ludność rzemieślniczą. Dziedziniec, jak sobie wyobrazić łatwo, ani czystém powietrzem, ani piękném nie odznaczał się obliczem. Zdobiła go pompa na samym środku, kupy wiórów, zrzynków papiéru i skór, otaczała atmosfera kleju, fosforu, siarki, gałganów, skór i t. d. Na piérwszém piętrze, które trzema oknami patrzało w ulicę ciasną, do których promień słoneczny, jak do pieczary Glińskiego nigdy nie dochodził — znajdował się Główny Kantor Redakcij. Wchodziło się po wschodach dygoczących, nieco ciasnych, do dzwonka. Zadzwoniwszy, przypuszczano do trzech pokojów, mieszkania Tymka i ogniska Redakcij. Piérwszy pokój był po prostu sienią, w któréj za przeforsztowaniem mieścił się chłopak czyszczący buty Redakcij (to jest Redaktora) i spełniający wszelkie posługi, na jakie mu czas stał, nie wyłączając żadnych. W tém pełném tajemnic przeforsztowaniu, mieścił się Janek a z Jankiem, wszystko to co nie powinno się było pokazywać jasności dniowéj i oczom przychodniów. Była to więc kryjówka, kędy wygnanie starych butów, potłuczonych butelek, czerepów, gałganów, prowizije węgla, drew, stare xiążki przeznaczone do obwijania świéc i t. d. mieściły się — obok łoża, pod łożem i nad łożem (na półce) Janka.
Drugi pokój był paradny — główny — W nim na przodku stół, zarzucony papiérami, gazetami, xiążkami, dykcjonarzami, świstkami, korrespondencją, korrektami etc. Tu królował uwieńczony trzema rozmokłémi pióry istny król — kałamarz — bo wielki, bo pełen przyszłości (atramentu), bo wszechmocny na tym stole!
Pomiędzy dwoma oknami, był mniéjszy stolik, filia wielkiego stołu z akcessorjami w tymże rodzaju, ale na inną skalę — nad nim zapstrzone zwierciadło; na lewo kanapa rozłożysta, na prawo drzwi. Obok wéjścia komin z zégarem, zasunięty parawanem, wyobrażającym bukiet kwiatów, w przepyszném naczyniu! Były to jedyne kwiaty tutaj! Na podłodze papiérki, papiéreczki, zrzynki, mnóstwo czarnych plam atramentowych, popioły cygarow i fajek. Na ścianach ryciny wyobrażające nieśmiertelnych PP. Bertin — Chambolle, Genoude, Janin’a, Gautier, kilku jeszcze gazeciarzy i felietonistów. Widocznie ryciny te, składały własność Redakcij.
W trzecim pokoju, o jedném oknie, była sypialnia, gabinet, garderoba, pracownia — Redaktora, który tu miał nieposłane od roku łoże, odzienie porozrzucane po krzesłach, skład precjozów swoich, gotowalnią, słowem omnia mea, czego nie było wiele zaprawdę.
Ogromna zapylona zielona teka, mile okazywała się oczom podróżnych, na stoliczka przy łóżku — w niéj spoczywały poczęte arcydzieła redaktora. Zapomnieliśmy o portrecie jego odmalowanym przez jednego z przyjaciół wyobrażającym go, jak wrócił z Berlina, z długim włosem, wąsami, w szamerowanéj taratatce, z książką rozłożoną na kolanach. Silne chmury stanowiły tło obrazu.
Takie było mieszkanie Tymka, cóż powiémy o życiu? Życie to dziwne, zagadkowe, niepojęte, pełne ostateczności, peripetij, dramatu, nadziei, wzruszeń, a któremu brakło tylko piéniędzy! Niestety tych niezmiernie brakło; a jednak jakoś się bez nich obchodziło! Jak — nie pojmujemy zupełnie. Wiémy, że Tymek nic niémiał, najzupełniéj nic. Na piérwszy więc początek, pożyczył, na dalszy ciąg, dopożyczył, na ostatek pożyczał.
Cały ten pozór życia, stał na negacij, na długach; z drugiéj strony na wierze w siebie i odwadze, na ufności w piękną przyszłość. Tymek mało, albo nic niepracował, rzadko wyrobił na sobie napisanie artykułu, czytał jak można najmniéj i z konieczności tylko; poprawiał dostarczane mu pisma dość niedbale, i resztę życia odpoczywał.
Naprzód rano, szedł do zwykłéj bliskiéj uprzywilejowanéj kawiarni na filiżankę cykorij, z bułką. Poczciwa Karusia, rumiana, hoża, wesoła i świérgocząca jak wróbel warszawianeczka, którą Tymek po młodemu pokochał i z którą łatwo się porozumiał — kredytowała mu, póki mogła — kredytem żyjemy — wierzyła mu ona na więcéj, powierzyła na mniéj, czasem też płacił jéj Tymek złym humorem. Tu zwykle spotkało się ze znajomémi, zaczynała się literacka gawęda, paliły fajka po fajce, uśmiéchało i żartowało z piękną, wymówną i zalotną jak szatan, Karusią. Ani się postrzedz gdy wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj — trzeba porzucić fajkę, gawędkę, powracać do domu. W domu zwykle któś czekał, wszystkie interessa Redakcij waliły się na głowę, drukarz, kupcy, korrekta, kollaboratorowie, znajomi, nachodzili. Była to chwila, w któréj prawdziwie pracował Tymek — z każdym pomówić, każdego uspokoić, (nikomu nie dając piéniędzy) — odprawić wszystkich prawie zadowolnionych — wysłuchać czytania autorów, poprawić korrektę, wykłócić się nie raz — oto co miał do czynienia. Aż téż i południe i wizyty. Potrzeba się ubrać i pobiédz po dystyngwowanych protektorach i znajomych, aby się im jeśli nie twarzą, to biletem wizytowym przypomniéć. A — w mieście czas tak upływa! dwie, trzy wizyty, jużci i czasu braknie — poczynają się objady. Przechodząc, przejéżdżając ulicą, spotka ten lub ów — zagawędzi się, wstąpi do xięgarni, do cukierni — czas leci a leci — Pora obiadowa.
Tymek, jeśli nie zaproszony, uczęszcza zwykle do garkuchni, w któréj bardzo a bardzo porządnie, dają trzy razy na tydzień flaki z imbiérem i przez dzień barszcz polski, po dwa złote od osoby na dzień. Za te dwa złote, jest wyśmienitych pięć potraw. Tu znajdą się znajomi, po obiedzie billard, znowu się zagaduje i tuż tuż wieczór.
Wieczorem to się naturalnie odpoczywa, idzie na przechadzkę, jedzie za miasto, do ogrodów. Potém do kawiarni na herbatę, która tak smaczna z rąk Karusi! Z téj herbaty, niepodobna wyjść prędko, szarym zmrokiem Karusia jeszcze piękniéjsza, a że zalotniéjsza to pewna — człowiek śmielszy!
A tym czasem albo wieczór proszony, albo dzień jaki znajomego domu wypada, albo nareście Teatr. Niczego opuścić nie można, Teatr kosztuje, ale któryż literat, nie czuje się obowiązanym, dla tego że jest literatem, regularnie patrzéć na piękne nóżki baletniczek i słuchać śpiewu prima donny!
Z teatru wychodząc robią się nowe projekta i powraca do domu, rzadko o północy, nigdy przed nią, a przecie zawsze dobrze po — Jakże potém pracować i kiedy — bo niepodobna nie spać do ósméj, położywszy się o trzeciéj?
Ten sposób życia przyjemnie urozmaicają, różne pory roku i nieprzewidziane okoliczności; a Tymek nie waha się narzékać na nawał niewdzięcznéj pracy i niesłychaną ilość zatrudnień.
Z początku Tymek pożyczywszy u znajomych na piérwsze naglące potrzeby życia, poszedł daléj śmiało, rachując na sukcess dziennikarski, który go miał zbogacić i opłacić wszystkie długi. Były one nie małe, a wydawały się mniéjsze przez to, że rozdrabiały się na niezliczone frakcje. Tymek winien był krawcowi co go ubiérał, szewcowi co mu dawał buty, winien był za kwaterę gospodarzowi, za śniadania i podwieczorki w kawiarni, za obiady w traktjerze, przyjaciołom różne małe sumki — winien był na około, każdemu.
Jakże żył w téj atmosferze długów, w objęciach codziennych, nieustannych, wierzycieli? Oto — dodając sobie ducha nadzieją, sam kłamiąc przed sobą, szedł daléj a daléj, wypłaty odkładał na jutro, a codzień zaciągał nowe na utrzymanie dłużki. Było to nieuchronném, bo z niczego, prócz Boga, nikt nie potrafi, utworzyć czegoś. Tymek rachował na talent, na swój Dziennik, który go reprezentował, a zapominał o tém, że ze wszystkich rachunków na przyszłość, na literaturze najpewniéj się myli. Literatura u nas tak jest rzeczą dodatkową i mało potrzebną ludziom, że na niéj nic zbudować nie można, ona nigdy dotąd nie dała nikomu chleba, chociaż wielu otoczyła sławą. W krajach, gdzie literatura weszła w potrzeby życia niezbędne, gdzie massy czytających są wielkie w proporcją piszących, gdzie czuje się umysłowe pragnienie pokarmu — tam cóś na niéj zbudować można. U nas niestety! są to zawsze zamki na lodzie.
Tymek nie chciał temu wierzyć i szedł daléj z odwagą.
Staś znalazł go w domu. Zadzwonił, Janek wydrapał się z tapczana, na którym odpoczywał, i poszedł drzwi otworzyć i rozeznać przychodnia; miał bowiem polecenie, niektórych natrętów zbywać o ile możności i niedopuszczać do pana.
— Jak pan się nazywa?
— Stanisław N.
— A — pan ma interess.
— Nie — chciałbym się widziéć z panem.
Janek patrzał i jąkał się.
— Kto go wié, mówił w duchu, może ón po piéniądze! Porządnie ubrany, ale krawiec nasz daleko się porządniéj ubiéra.
Janek skrobał się w głowę.
— Ale jestże pan w domu? spytał Staś, to mu oddaj mój bilet i spytaj czy widziéć się może.
Chociaż tego rodzaju meldunek nie był we zwyczaju, Janek jedném wejrzeniem zbadawszy całą jego dogodność, poleciał do pana i powrócił z nim razem.
Tymek leciał przeciw dawnemu towarzyszowi uniwersyteckiemu, z otwartémi rękoma.
— Cóż za szczęśliwy traf! co za okoliczność! czemuż winien jestem! A poczciwy, poczciwy Stanisław, niezapomniałeś o mnie przecie!
— Jak się masz!
— Jak się masz!
Weszli do pokoju i spójrzeli oba po sobie, bo dawno się niewidzieli, a w piérwszém wéjrzeniu ludzi, spotykających się po kilku latach, jest wzajemne badanie zmian zaszłych na twarzach. Ileż to razy, na miéjscu starego znajomego spotyka się potém, nowego i cale niespodziéwanego człowieka! Twarz postarzała, a dusza a serce, jak często pomarszczone, jak zestarzały także!! jak poczerniały!!
— Jakżeś się ty odmienił, zawołał Tymek, utył, spoważniał, nie powiém zestarzał ale dojrzał!
— A ty, Tymku!
— I ja?
— A! i ty! zbladłeś, zmizerniałeś, zmieniłeś się!
Tymek westchnął i odgarnął włosy.
— Co chcesz, odpowiedział — życie pracy — życie miasta. — Ale siadaj i mów mi co się z tobą działo.
— Jest to bardzo długa historja, którą we dwóch słowach opowiedziéć ci mogę odrzekł Staś, jestem żonaty — mieszkam na wsi.
— A! a! doprawdy! i masz dzieci!
— Jednego syna!
— Cha! cha! Patrzajcie! i to ten Staś! ten Staś! Ale jakże się cieszę, że cię widzę.
— A ty?
— A ja — anim się ożenił, anim odmienił tak bardzo — Ja jeszcze wolny bursz jestem jak przed tém, a synem moim, mój Dziennik, pełen nadziei. Skłoń się — jesteś na kanapie Redakcij, w Kantorze czy Biórze jéj.
— Wiém i czuję się przejęty przyzwoitym szacunkiem dla miéjsca, odrzekł Staś śmiejąc się.
Tymek odwrócił się — obejrzał.
— Czémże ci służyć Stasiu — cygarem.
— Pozwól mam z sobą, te które palić zwykłem.
— Świécy! ognia! Janek!
Janek wpadł z zapałkami i świécą. Siedli puszczając długie sine wstęgi dymu na kanapie.
— A teraz pókiśmy sami i czas mamy, pogadajmy poufale, kochany Stasiu. Co ty tu robisz w Warszawie? Czy za interessem? na długo?
— Na jak długo nie wiém, bez interessu, dla zabawy tylko.
— A to wybornie, spuść się na mnie, że bawić się będziesz! O! nigdzie życia, jak w Warszawie, wierzaj mi, to miasteczko nieporównane, kochane! Jeśliś ciekawy —
— Jestem bardzo ciekawy.
— Wybornie, każdy rozumny człowiek, musi być ciekawym. Czekaj chwilę, zejdą się tu do mnie kollaboratorowie i protektorowie mego Dziennika, mamy extraordynarijną sesją, na którą ich sprosiłem, z powodu niektórych naglących okoliczności. Poznasz ludzi.
W téj chwili dzwonek dał się impetycznie słyszéć u drzwi, Janek się szastał po przepierzeniu, głos mocny brzmiał na progu — któś wchodził.
Był to mężczyzna wysoki, barczysty, z czarnym wąsem, podstrzyżonémi bakembardy, małémi piwnémi oczkami, brwiami najeżonémi po jowiszowsku, bladego lica. Miał na sobie surdut zapięty po szyję z orderową wstążeczką u guzika, w ręku ogromną lagę z psią głową. W chodzie jego, ruchu, było cóś wojskowego, wyprostowany jak trzcina, z groźném wejrzeniem, stanął w progu i nie zdéjmując kapelusza, odezwał się do Tymka.
— No! czy na czas przychodzę? hę?
Tymek się porwał z kanapy.
— Jesteś regularny jak słońce kapitanie, zawołał; przyszedłeś najpiérwszy — ale pozwól bym ci zaprezentował, mego dawniéj kollegę uniwersyteckiego, a teraz obywatela przybyłego z prowincij, pana Stanisława N. Pan kapitan Młynowski — zacny nasz mecenas, literat, poeta — Siadaj kapitanie.
P. Młynowski stawiąc powoli lagę w kącie, zrzuciwszy rękawiczki, które regularnie skręcił, usiadł odwracając poły surduta i zdmuchując pył z krzesełka; potém zatarł włosów, pokręcił wąsa i obejrzawszy się.
— Patrzcie! nikogo jeszcze niéma!
— Nadéjdą, nadéjdą! rzekł Tymek — mogę służyć cygarem?
— Dobrze — dobrze.
Ledwie tych słów domawiali znowu dzwonek zadrżał, nowy gość. Niedoszedłszy do drzwi zanucił.
— To Florenty! ozwał się kapitan śliniąc na wszystkie boki cygaro, które systematycznie przygotowywał do zapalenia.
Ukazał się Florenty. Był to młodzieniec lat dwudziestu dwóch może. Na cieniuchnym, wysmukłym ciałku, kołysała się główka, obficie złocistémi, wymuskanémi, długiémi okryta włosami. Na wiérzchniéj wardze, na bródce, miękki porastał puszek wiosenny. Oczy miał szafirowe, ząbki białe, rumianą jeszcze twarzyczkę. Ubrany był z widoczną wykwintnością, na nim wcięty surducik brązowy, rękawiczki nieposzlakowanéj białości, laska z złotą gałką, kapelusik świéżuteńki, ociérał twarz białym fularem. Wyrazu próżnobyś pytał na téj lalce — nie było go, ale za to był jeden ogólny wyraz dandyzmu w całéj postaci chłopczyka.
Good day, szanownym literatom.
— Kochanego Florka!
Florek podał do uścisku końce palców, i usiadł na kanapie, poprawiając fryzurę, nieco roztrzęsioną. Spójrzał na Stasia i zmierzył go wéjrzeniem znawcy, które badało człowieka, po sukniach. Suknie Stasia, nie były piérwszéj mody — i Florek zdecydował — Parafianin.
— Otóż i ja się stawię! Zacznijmy mówić o rzeczy, bo mało mam czasu.
— Florkowi pilno na śniadanie do Hrabinéj?
Uśmiéchnął się młodzieniaszek i poprawił włosy.
— Kapitan mi zazdrości!
— Hrabinéj! pogardliwie odparł pan Młynowski — c’est bon pour des — Lepiéj nie dokończyć.
— Zapewne że lepiéj — mruknął Florek.
— Dzień dobry! dzień dobry — szanownemu gronu!
Odezwał się we drzwiach, gruby w okularach jegomość w czarnym surducie.
Z twarzą okrągłą, łysawy i dosyć brudno ubrany. Był to professor literatury i autor wypisów, pan Gołkowski, uchodzący za uczonego, filologa, erudyta i klassyk zabity. Chęć tylko niezmierna produkowania się z elukubracjami swémi, zniewalała go, uciekać się w towarzystwo nowatorów i romantyków, z którémi żyjąc i spotykając się co dzień w jednym dzienniku, nic im jednak z absolutnych konserwacyjnych opinij swych, nie ustępował.
— Siadaj i nie cytuj Horacjusza! zawołał Tymek do professora.
— Chciałem właśnie, powiedziéć cóś — o profanum vulgus. I professor rozśmiał się na głos; po czém ociérając zapotniałe okulary, rzucił się na kanapę.
Cicho, milcząco, wtoczył się w téj chwili, wysoki, chudy, szaro ubrany, nadęty jegomość jakiś z pliką papiérów i xiążek pod pachą, które, skłoniwszy się położył pod czapkę i usiadł. Był to bibljoman, antykwarjusz i historyk — Skórski.
Głęboko widać myślał o autentyczności przywilejów, które zdobył wczoraj, bo milczał upornie, i do witających go nie rzekł ani słowa.
— Już nam tylko szatana brakuje! rzekł Tymek, do rady.
— A szatan to ważna figura — ozwał się prychając z niechęcią professor Gołkowski! Cha! cha! To fanfaron i nic więcéj!
— Zapominasz pan, że tu są jego przyjajaciele — rzekł Florek muskając wąsika.
— A juściż mnie na pojedynek nie wyzwiecie! odparł professor, a jeśli chcecie pojedynkować, to kto lepiéj przetłumaczy jedną pieśń Lukrecjusza.
— Wolałbym zjeść funt Lukrecij — niż pieśń Lukrecjusza — z uśmiészkiem odezwał się dowcipnie Florek.
Kapitan rozśmiał się pod wąs, otrząsając pył z cygara. Poważny, milczący antykwarjusz pan Skórski, pogardliwe rzucił wejrzenie na żartujących.
— A tym czasem Szatan pewnie, gdzieś się po swojemu zabałamucił i nie przyjdzie na sessją.
— Oto jest! oto jest! oto jest!
— A witaj że! witaj!
— Jak się masz!
— Jak się macie! przyciskam was do duszy mojéj — kłaniam uniżenie, znanym i nieznanym. Oto jestem.
I wysunąwszy krzesło rzucił się na nie przybyły Szatan, aż pod nim zadrżało, zapiszczało, poskarżyło się.
Szatan, tak nazwany dla nieubłaganego dowcipu i szatańskiéj wesołości, co go nigdy nie opuszczała, był to młody jeszcze około trzydziestu lat człowiek, słusznego wzrostu, ubrany bez pretensij i prawie niedbale, z twarzą bladą, nabrzękłą, oczyma czerwonémi, wargi napuchłémi, włosami prawie nieczesanémi. Na licu jego był upiętnowany wyraz sarkazmu wiecznego, nieubłaganego szyderstwa i nieco zuchwalstwa. Czoło i oczy pomimo swéj normalnéj już czerwoności zwiastującéj zbytkowanie umysłowe czy cielesne — dowodziły swémi kształty i charakterem, niepospolitych zdolności. Szatan był opinij wieku, ducha wieku, należał do stronnictwa postępów nieograniczonych — łatwo z tego wyciągniecie resztę konsekwencij, tyczących się go. Żył w Warszawie, tak prawie jak Tymek, ale miał przynajmniéj, na piérwsze życia potrzeby, maleńką pensją w biurze, w którém pracował. O przyszłość niedbał, funduszu niémiał, a odważny był tak, że w dawnych wiekach chyba, odwagi podobnéj przykładu, szukać dla porównania by potrzeba.
Gdy usiadł, obéjrzał się, chwycił cygaro, zapalił, klapnął po ramieniu krzywiącego się kapitana, kiwnął palcem na Tymka.
— A to kto kochanku? spytał wskazując na Stasia.
— Niegdy mój kollega Uniwersytetu, serdecznie dobry chłopiec.
— Cymbał? spytał połgłosem Szatan.
— Ale nie!
— Kiedy powiadasz że dobry chłopiec? a cóżby to znaczyło?
— Że poczciwy człowiek.
— Zawsze to jakoś na cymbała wychodzi.
— Majętny obywatel.
— Czołem tedy przed nim! Wszak ci pożyczy piéniędzy.
— Ale porzućże — ot zaprezentuję ci go.
— Mego przyjaciela Szatana. Pan Stanisław N.
— Bardzo mi przyjemnie, tak niespodziéwaną zrobić znajomość — tyle o panu słyszałem, rzekł Staś.
— Same potwarze! odrzekł Szatan dając rękę, same potwarze!
A widzisz szepnął Szatan do Tymka, to nie głupi chłopiec dalipan.
— Tym czasem, jeśli mamy radzić, radźmyż prędko, bo nie wszyscy możemy tu siedziéć na miłéj gawędzie — rzekł professor poważnie wyjmując srébrny zegarék i patrząc nań. — Ja mam lekcje, pan Florenty śniadanie.
— A nikt czasu do stracenia! rozumié się, zawołał Szatan, a zatém zagajam sessją — Uciszcie się, panowie uciszcie się. Zaczynamy. Proszę o głos.
Za pozwoleniem, dodał, a o czém mówić mamy?
— O Dzienniku, jego losie i przyszłości rzekł Tymek.
— Proszę o głos i uwagę! Zebraliśmy się tu, dla zaradzenia Dziennikowi, którego przyszłość mocno nas obchodzi, jako zbiorowego naszego dziécięcia. Każdy z nas, ma w nim część jakąś, począwszy od drukarza pana Baryłkowskiego, od fabrykanta papiéru i odemnie, com mu dostarczył dwie anegdoty i cztéry szarady; od kapitana, co o nim gada od miesięcy kilku wszędzie.
— Proszę ostróżnie — szepnął kapitan ściskając usta.
— Nie bój się, — nie zaczépię — odparł Szatan. Począwszy od professora, który złożył w nim rozprawę o Lukrecjuszu.
— Proszę bardzo nie żartować?
— Pańska rozprawa, jestli żartem?
Professor ruszył ramionami i okularami.
— A poezjeż Florentego! mówił Szatan, a uczone badania pana Skórskiego — a artykuły Szanownego Redaktora. Radźmy więc! radźmy, a prędko! Co mu dać, temu Dziennikowi nieborakowi, czy toniczne lekarstwo, czy co przeciw zapaleniu.
— Jak będziémy tak bredzić.
— Bardzo dziękuję.
— Jak będziemy tak bredzić, rzekł poważnie professor, to i za miesiąc nie poradzim.
— Milczę — składając ręce, odezwał się Szatan — słucham, mów professorze.
— Niech pan Redaktor zaczyna.
Tymek wystąpił naprzód.
— Mówmy serjo — przyczyny nie wiém, ale skutek jawny, mimo najpewniéjszych rachub i najgorliwszych starań, Dziennik nie idzie, lub raczéj pełznie powoli. Prenumeratorowie kapią, stan jego krytyczny. Wiécie wszyscy panowie, że wszystko co mogło się w Dzienniku zmieścić, wpakowałem weń, aby mu nadać wartość, w oczach publiki. Część polityczna, redagowana jest najstaranniéj, część handlowa, tyle zajmująca prowincją, zwraca naszę szczególną uwagę — cóż dopiéro mówić, o części literackiéj, która jest koroną pisma i nieustępuje wartością, nawet tak zwanym wyłącznie literackim Dziennikom. Staraliśmy się nadać jéj interess największy; publika nasza zdaje się szczególnie obracać ku literaturze. Krytyki nasze obrachowane były na cel dwoisty. Jedne jątrzyły ciekawość ostrością swoją, drugie pochlebiały autorom, których potrzebowaliśmy. Najchlubniéjsze wspomnienia o Dzienniku, nawet od współzawodników naszych, otrzymaliśmy. Tygodnik Petersburski, ten dziekan wszystkich gazet polskich, poważny i nielitościwy, dwakroć zwrócił uwagę, na piérwsze numera nasze i pożyczył od nas dwa artykuły handlowe, wiadomość literacką — a tym czasem — Dziennik nie idzie i nie idzie.
— To dowodzi, zawołał Szatan, że cnota na tym świecie. —
— Ale daj pokój tym żartom.
— Patrzajcie! ón to żartem nazywa!
— Radźcież i głosujcie, co na to zrobić, jak —
— Proszę o głos, zawołał znowu nieubłagany Szatan. Będę mówił serjo i bardzo serjo. WPan panie Redaktorze, tak znasz publiczność naszą, jak ja chińską (ja muszę lepiéj nawet znać chińską). Żadna, a tém bardziéj nasza, nie zyskuje się sumieniem — każdą można złowić szarlatanerją. Patrz WPan na olbrzymie sukcessa gazeciarstwa i dziennikarstwa we Francij? Czém ono rośnie? Reklamą, kłamstwem, szarlatanerją! Nie chodzi o to żeby wiele było w Dzienniku, ale żeby się bardzo chwalić i złote góry obiecywać! Co do mnie, chcesz recenzij, krytyk? Jestem z powołania i organizacij krytyk, mów, a będzie spełniona wola twoja. Na ciebie koléj kapitanie.
Kapitan wstał, położył cygaro, strzepnął z poły surduta popiół i obracając się do przytomnych, tak mówił:
— Według mnie, nic tak nie usposabia publiczności, jak zręczne wzmianki o piśmie, drukowane i niedrukowane. Ja, czynię co mogę, gadam wszędzie i nieustannie o Dzienniku, uprosiłem dwóch redaktorów o wzmianki pochlebne, rozdałem dziesięć biletów. — Radźcie jak możecie.
Professor powstał z niecierpliwością, trąc okulary, odchrząknął, ruszył ramionami.
— Nie wiém, rzekł, czy słuchać mnie zechcecie, ale mam przekonanie, że jedno jest tylko, co może zbawić teraz Dziennik. Powszechnie obserwujemy zwrót idei ku klassycyzmowi.
Szatan parsknął głośno i dał brawo.
Professor plunął i mówił daléj.
— Powszechnie obserwujemy zwrót.
— Tośmy już słyszeli.
— Ale kiedy będziecie przeszkadzać, rzekł zapyrzony professor.
— Milcz Szatanie.
Vade retro.
— Cygarem usta zapycham i milczę.
— Powszechnie obserwujemy zwrót. — O czémże mówiłem? spytał professor.
— O zwrocie ku klassycyzmowi.
— Tak jest — Literatura tak trafnie nazwana szaloną, miała swój czas, swoją epokę bytu, jako szał — krótką. Była to choroba — wracamy do wzorów starożytności, do nieporównanych piękności klassycznéj literatury — Dziennik, który zgadując i przeczuwając ten duch wieku, ułatwi zwrót ku zdrowym zasadom, przodkując prawdziwemu postępowi. — Który jest zwrótem, jak sam professor powiada — szepnął Szatan.
— Ale ja nigdy nie skończę.
— Słuchamy! Słuchamy!
— Dziennik taki — mówił daléj professor, musi przypaść do serca wybranéj klassie.
— Cztérdziestu prenumeratorom — ozwał się znowu Szatan — jak ciął.
— Radźcie sobie jak chcecie, zawołał nieukontentowany professor, bo za tym istnym szatanem, nic tu mówić nie można. Prawdziwy turbator chori. Mów panie Skórski.
Milczący, dotąd nie otwiérał ust nawet uczony antykwarjusz, na wezwanie ruszył ramiony i z niewysłowioną powagą człowieka, co ma przekonanie wysokie o wartości swéj — począł mówić:
— To, co szanowny professor o klassycyzmie, ja powiém właśnie, o nauce historij, która widocznie przodek bierze przed innémi. Trzeba być ślepym, aby nie widziéć, jakie jest pragnienie badań historycznych, jaka ich żądza w czytelnikach. Mnóstwo publikacij tego rodzaju, nie wyczérpały ciekawości, zajęcia, potrzeby; handel xięgarski podsyca się i utrzymuje dzieły historycznémi. Część więc literacką Dziennika, potrzeba obrócić na skład dokumentów historycznych, badań o miéjscowości, i t. p. Przez to Dziennik nabierze nowéj wartości, stanie się potrzebnym każdéj bibljotece, każdemu miłośnikowi dziejów krajowych, co więcéj, wychodząc z efemerycznego losu gazet, będzie niejako dziełem, i zapewni sobie debit stały.
— Warjacje z jednego tematu! rzekł Szatan. Każdy częstuje czém ma — posłuchajmy Florka. Cóż ty powiész Florku?
— Słowo w słowo, to co professor i pan Skórski, w innym tylko sposobie. Publika w swéj większości, nie zajmuje się wcale, ani zwrotem do klassycyzmu, ani zamiłowaniem w historycznych badaniach. Czytelnicy lubią rzeczy łatwe, niepotrzebujące trudu, bawiące, wesołe. Chcąc, aby u nas czytano, z publiką postępować potrzeba jak z dziećmi, którym piszą alfabet na piernikach i cukierkach — Potrzeba ją oswajać rzeczami łatwémi, zabawnémi — powieściami, poezyą.
— Dalipan, nie jesteś tak głupi jak myślałem, rzekł Szatan całując w głowę Florka, który mu się wyrywał — mów daléj.
— Tym tylko jednym sposobem Dziennik stanie się popularnym!
— Ta! ta! ta! zawołał professor, obracając się do tego z kim niby najwięcéj sympatyzował, do antykwarjusza. Piękne pojęcie swéj missij. Z nauczyciela ludu, stać się pochlébcą i skoczkiem, akrobatą, aktorem.
— A wiész professorze — rzekł Szatan, że tenor w Paryżu, bierze około stu tysięcy franków, gdy professor Uniwersytetu, ledwie dziesięć?
— Dowód, godzien ciebie! I professor usiadł zakładając ręce ze zgrozą i oburzeniem.
Nie powiadam ja, rzekł Florek daléj — aby tak zawsze być miało, ale potrzeba pojąć swój czas i do niego się stosować. W epoce przejścia, postępować jak wymaga epoka. Powiém więcéj, zwrócić nawet wypada na tę część publiki, którą dawniéj płcią piękną zwano — dla niéj drukujcie o modach. Wszak że wielkie gazety francuzkie, nie gardzą tym lepem, na który się złapie nie jedna piękna prenumeratorka.
Błazeństwa! rzekł pogardliwie professor do pana Skórskiego.
— Teraz ty Redaktorze — zawołał Szatan.
— Ja, ozwał się Tymek w najbliższych stosunkach jestem z czytelnikami naszemi, najlepiéj podobno znam potrzeby czasu i kraju naszego.
— Nie przeczym.
— Nie dostrzegłem jednak, w ogóle czytelników, żadnéj z tych passij, które mu przypisuje szanowny professor i uczony —
— (Za co on go uczonym zowie, rzekł professor. Zna tylko łacinę Ducange’a Glossarium — piękna mi łacina! piękny uczony! Dajcie mu Lukrecjusza, zobaczycie czy go ukąsi).
— I uczony pan Skórski. Gdzie klassyczność nowych pozyskała adherentów nie wiém — a co się tycze historij, ta ma miłośników, ale oni stanowią klassę nie wielką, wyjątek. Nic na to rachować nie można. Mnie się zdaje właśnie, że z jednéj strony o usposobieniu ogółu, dość trafnie determinuje pan Florenty. Uwaga jego zasługuje na zastanowienie. Nie postrzegł jednak drugiego, ważnego symptomatu. Chcą się bawić, chcą czytać, co łatwe, co wesołe, ale nadewszystko zajmuje małych i wielkich polityka. Ona teraz per fas et nefas, nie wiém na zło, czy na dobro nasze, wmięszała się wszędzie i do wszystkiego. Ja myślę mój Dziennik przeładować polityką.
— Czyń jak ci się podoba — rzekł professor wstając — ale to pewna, że polityka jest to gotowanie ukropu. Wodę warzyć, woda będzie — tylko to co jednego dnia na wiérzchu, drugiego na spodzie, z dodatkiem że można ręce poparzyć. Niechcecie mnie słuchać, a więc żegnam.
— Ale poczekaj że professorze, wstrzymał go Redaktor, mnie tu nie o czcze rozprawy chodziło, ale o skuteczną radę, o radę organiczną, żywotną. Żaden z was mi takiéj nie dał.
— Jakto! zaśmiał się Szatan, alboż może dać, kto niéma czego! — Ale posłuchaj — ja ci ją dam.
— To będzie żart.
— Fi! Wcale nie żart! Chcesz aby Dziennik prosperował?
— Oto mi chodzi!
— No — jest jeden sposób tylko —
— Jaki?
— Staraj się o dwa tysiące prenumeratorów.
— Wybornyś, ale daj sposób złowienia choć połowy.
— Otóż tu sęk! Ja pół rady — niech ci kto inny drugą dostarczy połowę — Ale wiész co, jeszcze ci ćwierć rady dam. Nie żałuj reklam, ogłoszeń, szarletnistwa, obiecuj tylko wiele.
— Ogłoszeń — ogłoszeń — dodał kapitan, tak — tak — chodzić, gadać.
Wszyscy się z miejsc ruszać zaczęli.
— Wyborna, molierowska scena! szeptał Szatan — każdy z nich odgrywał rolę P. Josse, każdemu można było powiedziéć: Vous êtes orfévre.
— Ale zmiłujcie się, nie rozchódźcie — zawołał Redaktor — zgódźmy się na co.
— Bardzo dobrze, ja się z góry godzę! przerwał Szatan — Panowie — dodał, Redaktor prosi, abyśmy się na co zgodzili — Ot naprzykład, zgódźmy się na to, że z tego wszystkiego nic nie będzie?
Professor i pan Skórski zrobili miny potakujące, mając się ku drzwiom, kapitan ruszał ogromną lagą, tupał nogą i czmychał.
— Zmiłuj się nie błaznuj! utrapiony człowiecze, krzyknął Redaktor.
Janek — dodał — zamknij drzwi i nie puszczaj nikogo. To nie żarty — dodał, Dziennik upadnie, jeśli go nie poratujecie.
— Słuchaj no, po czemu prenumerata, odezwał się dotąd milczący Stanisław.
— W królestwie, po dwadzieścia kilka złotych.
— Wezmę do rozdania pięćdziesiąt biletów i płacę z góry — rzekł Staś.
— Jeśli nie najlepsza rada, zaśmiał się Szatan, tom pies.
Tymek skoczył ściskać Stanisława, który się usuwał; wszyscy poglądali na niego z ukosa.
— Naturalnie, dołożył Szatan, że jeśli masz WPan Dobrodziéj, zły artykuł jaki do umieszczenia, Redakcja, z zawiązanémi oczyma go akceptuje — Wdzięczność jéj nieograniczona.
— Pięćdziesiąt prenumeratorów! No! to na piérwsze koszta, a tym czasem, rzekł Tymek w duchu — tym czasem —
— Tym czasem, albo osioł, albo któś drugi zdechnie — dodał Szatan, pokłonił się i wyszedł.
Za nim powoli wyciągnęli się wszyscy gwarząc na wschodach, i Stanisław, pożegnawszy Redaktora, który się dopytywał o mieszkanie jego, pośpieszył do domu.




III.
MALARZE. OBRAZY.

ROZDZIAŁ III.



JEŚLI u nas literatura i literaci mają niejako, wedle tego cośmy wyżéj powiedzieli, dodatkową i ściśle biorąc niepotrzebną exystencją — jeśli u nas, każdy jest pisarzem kto chce, jak chce, i każdemu wolno kiedy mu się podoba, wziąść do literatury, lub porzucić ją; bo niéma przywiązanéj idei potrzeby i idei obowiązku, do umysłowych zajęć — cóż dopiéro znajdziem, gdy wejdziemy w świat sztuki?? Tu, gorzéj jest jeszcze niż z literaturą. Pomimo bowiem że czytamy dla zabawy jedynie, że całe piśmiennictwo za fraszkę bez znaczenia traktujem, potrzebujemy jednak czytać, mówić o tém co się czytało, i gdyby wielkiéj części umysłowych pragnień, nie absorbowały płody zagraniczne, może by wreście literatura się podniosła, upowszechniła, stała w istocie potrzebą, jak jest gdzieindziéj.
Co się tycze sztuki, z małémi wyjątki, wyobrażenia powszechności o niéj, są tak dziwnie dziecinne, tak cofnione, tak smutnie dowodzące braku rozwinienia zmysłu sztuki, że płakać potrzeba nad losem artysty, co się u nas urodził i na pozostanie w kraju, okolicznościami skazany, męczy się i łamie z światem niepojmującym go, nieumiejącym ocenić. Los artysty smutny i wyżéj portretu nikt nic nie rozumié; ludzie bogaci, ci co wszędzie wyłącznie są podporą artystów, tu, jeśli mają iskrę uczucia i zamiłowania, jadą do Włoch, kupują co zagraniczne. I nie dziw — nie wielu jest u nas ludzi, co by wykształconemu smakowi wystarczyli, swojémi utwory. Cóż za tém idzie! oto powszechne przeciw swoim uprzedzenie, i powszechne artystów poniżenie, niedostatek, rozpacz; nakoniec talentu jeśli jest, zamarcie.
Ileż to zdatnych ludzi, po krótkiéj walce z przeciwnościami, muszą polegnąć nareście — niestety — bez sławy!
Spójrzmy na jednego z tych — na Leonarda naszego, owego artystę, którego Staś z Augustem, znaleźli tak niespodzianie, szukając mieszkania.
Leonard był synem mieszczanina Wileńskiego, niegdyś posiadacza pięknéj kamienicy w Rynku i zamożnego kupca, któren pod starość, narażony na straty, naprzód sklep zamknąć i handlu zaprzestać, potém dom swój przedać musiał, nareście odumarł go, zostawując naówczas młodemu jeszcze synowi opiekę nad matką, siostrą i bratem. Niémieli nic, lub tak jak nic — resztki dostatków dawnych, ledwie na pogrzéb przystojny, na piérwsze zagospodarowanie nowe wystarczyły.
Leonard wcześnie dojrzały, jak każdy kogo surową swą ręką dotknie nieszczęście, pojął swoje obowiązki i uczuł, że na nim spoczywa cała przyszłość rodziny. Od dzieciństwa czuł powołanie artysty w sobie, roił świetną sławę malarza, probował, walczył z myślą, któréj z siebie wydać na świat, taką jaką ją w mózgu ujrzał — nie mógł. Sposobiąc się z rozkazu ojcowskiego, na prawnika, chodząc na oddział prawny, musiał dodatkowo niejako, chwytać godziny studjów rysunkowych i w kradzionych chwilach rysować! Któż nie wié, ile to pracy kosztuje nabycie, jakiéjkolwiek wprawy — jak pilnie postrzegać potrzeba, aby długim spoczynkiem, nabytego już nie stracić. Dla Leonarda trudność była podwójną, bo nie mógł się cały jak chciał, oddać malarstwu, i głównie sposobiąc się na prawnika, ucząc języków, powolnie nabywał tylu koniecznie i podrzędnie potrzebnych artyście wiadomości. Do śmierci ojca walczył tak i łamał się — potém pojął, że to założenie dwoistego celu, do niczego wiéść nie może, tylko zobojętnia postępy; porzucił więc prawnictwo, którego nie ciérpiał, a całą duszą, całém sercem, oddał się literaturze i malarstwu, w szczególności zaś sztuce. Szczęściem ulubiony nauczycielowi, który rodziców jego znał w lepszym bycie, zalecony przez niego, znalazł domy, w których mógł dawać prywatne lekcje rysunków i języków, to go z matką, bratem i siostrą utrzymywało; tak przeżyli w surowym niedostatku, w prywacjach — lat kilka.
Leonard nauczył się, czego mógł nauczyć w Wilnie; ale sam czuł, że mu wiele widziéć jeszcze, wiele uczyć było potrzeba; chciał podróżować, nie miał nawet nadziei o czém — A potém, gdyby szedł o kiju, o chlebie i wodzie, cóżby tym czasem stało się z matką, z bratem, z siostrą?? Musiał się wyrzéc słodkiéj nadziei, widzenia włoskiego nieba i arcydzieł sztuki włoskiéj.
Któś mu poradził udać się do Warszawy; w większém mieście, z samych portretów, mógł przy oszczędności, zebrać trochę grosza, na tę podróż marzoną — umieścić brata, może wydać siostrę — może zapewnić przy nich spokojną starość matce — na ówczas wolny puścił by się ptakiem, przez Niemcy, które są już jakby przedsieniem Włoch, do Rzymu, do Rzymu! Niestety! były to marzenia!
Przybywszy do Warszawy z trochą funduszu, a tylą potrzebami, Leonard zupełnie się zawiedzionym znalazł. Naprzód Warszawa miała dostatek i dobrych, a co więcéj znanych już, artystów; powtóre, nikt tu nie myślał serjo o sztuce, i ani nadziei z początku polepszenia losu, zapewnienia przyszłości. Niezraził się tém Leonard, począł malować, utrzymywał się jak najoszczedniéj, i chociaż nie przybyło mu zamówień, wreście niémając już nadziei zebrać na podróż, miał z biédy choć na chléb powszedni.
To były fazy tego życia artysty główne, ale przez ten czas, ile wrażeń, ile myśli, ile uczuć, wstrzęsło umysłem i duszą! Leonard czuł potrzebę nauki a uczyć się się mógł, bo na życie pracować musiał; czując co piękne, co malarskie, tworzyć musiał często, posłuszny wymaganiom, czego sam nie cenił, czemu żadnéj nie przyznawał wartości.
Dodajmy w jakim świecie żył, z jakiémi ludźmi obcował! Wszystkiemu co go otaczało, brakło uczucia prawdziwéj piękności, aż do matki ukochanéj, aż do siostry, co uboléwały, nad mańją Leonarda, jak ją nazywały. Brat jeden go zrozumiał. Malował po wiekszéj części dla osób, co malarstwa wyobrażenia nie miały, co wymagały kolorytu odrażającéj surowości, macały palcami, czy pęzel byt gładki i krytykowały skurcze (raccourcis) których zrozumiéć nie mogły. Co było począć z takiémi ludźmi? Milczéć i ciérpiéć.
Tak ón czynił, ale przez to długie życie ciérpienia, nazbiérało się w sercu jego, wiele a wiele goryczy — Pełna świetnych nadziei przyszłość, stała mu się mroczną i czarną, nie wierzył w nią, nie wierzył w siebie, zbrzydził sztukę. Cały w pracy od któréj oderwać się i na chwilę nie mógł, niémiał czasu, zajrzéć nawet w młodość — postarzał młodym będąc, na umyśle, na sercu, schylił się, uwiądł. Dziwnym fenomenem, od chwili jak go ojciec odumarł, ón nie spójrzał na kobiétę, i młodość jego przepływała bez kwiatu, bez miłości. Nigdy Leonard nie kochał, a ile razy wéjrzenie kobiéty obudziło w nim mimowolne drżenie, zwrót na siebie, na ciężki los, który by musiał podzielić z tą którąby pokochał — wyrywał mu myśl nawet poddania się namiętnemu przywiązaniu. Dla niego miłość była więcéj jednym ciężarem, więcéj jednym obowiązkiem — musiał ją więc odpychać.
Jako artysta, Leonard posiadał niepospolitą wprawę, to co zowią metier w wysokim stopniu; tajemnice sztuki malarskiéj ze strony jéj mechanicznéj, były mu wszystkie znajome; władał niémi swobodnie, exekucją miał łatwą, szybką, natchnioną, ale pod względem duchownym, pracom jego wiele bardzo brakowało; dla niedostatku wzorów, towarzystwa znawców, xiąg traktujących o sztuce, znał niejako jedną jéj tylko teraźniéjszość, jedną szkołę — miał absolutne i zbyt o niéj absolutne pojęcia. Żadnéj téż myśli wyrobić w sobie, rozwinąć niémiał czasu, bo się musiał śpieszyć z wykonaniem, które nagliło. To co mu z serca płynęło, Leonard tworzył tylko w chwilach wolnych — a te chwile wolne, były to momenta bez roboty, a zatém smutne, niespokojne, zaprzątnione troskliwością o niepewne jutro.
Gdy przychodziła robota zamówiona, musiał rzucać poczęty utwór i kończyć go potém, bez żywego natchnienia, bez uczucia. A jednak to co sam pojął, miało kompozycją pełną effektu i jasności, dobrze pojętą, wdzięcznie ugruppowaną, miało wiele uczucia, wielkiego przejęcia się przedmiotem dowodziło. Nawet obrazy zamówione i malowane z musu, niektóre odznaczały się prostotą, rysunkiem ślachetnym i jakimś właściwym artyście stylem. Między artystami, więcéj niż zimnego przyjęcia doznał Leonard. Niespodziéwali się wielkich rzeczy, po uczniu, po młodym chłopcu co nie był nigdzie; na wystawie umieszczono jego obrazy najgorzéj; a dosyć fałszywego światła, zbyt wysokiego lub niskiego, niewłaściwego zawieszenia, aby zabić obraz — Obrazy Leonarda zostały zabite — nikt ich prawie nie widział.
W kilku towarzystwach, poznawszy się z artystami tutéjszémi, nie zasmakował w nich wcale, oni w nim — Leonard zbyt serjo pojmował sztukę, (a raczéj ją przeczuwał) oni zbyt mechanicznie, prawie rzemiosłem. Nie dziw więc, że się nie pojęli i nie polubili wzajemnie; a tam gdzie jak w Warszawie, sztuka żyje z łaski prawie, każdy współzawodnik zazdrość wzbudza i niechęć. I to się przyłożyło, do złego przyjęcia przybysza.
Jego to nie zraziło, pozostał sam jeden i jak był smutny, zrażony, ale wytrwały. Sztuka sama sobą mu nagradzała, a Leonard ze łzami w oczach mówił czasem, że wolał być ubogim malarzem, niż bogatym kupcem, jak ojciec.
Życie téj rodziny, było ustronném, spokojném, biédném, żywotem niedostatku i umartwień. Na drugiém piętrze domu najmowali trzy pokoje, z których dwa zajmowało gospodarstwo, matka i siostra — jedną Leonard z bratem. W téj jednéj mieściła się malarnia, sypiali w niéj i jedli. Na piérwszém piętrze zajmował tylko z łaski Grzesia, do czasu jeden pokój. Matka modliła się, pomagała córce w gospodarstwie, bo mieli tylko jedną służącę, a chłopaki Leonarda, co mu farby tarli, na noc wracali do rodziców i dawani tylko byli, dla obeznania z farbami, którémi późniéj mieli szeroko malować przepyszne żółte i czerwone ściany, kamienic Warszawy.
Dnie płynęły jednostajnie. — Z rana matka do kościoła, siostra szła na targ, do kuchni, brat młodszy do biura w którém się umieścił nadliczbowym tymczasem, a Leonard do trójnoga. Ponieważ potrzeba było z jasności dnia korzystać, Leonard do trzeciéj lub czwartéj, prawie bez przerwy pracował, potém jedli obiad i każdy szedł do pracy znowu — Leonard jeśli nie malował, to rysował, lepił makietki, robił studja, czytał nareście. Długie wieczory zimowe zchodziły im, przy jedynéj lampie, przy któréj Robert czytał głośno, matka ciągnęła pasians, siostra robiła robotę, Leonard rysował. Rzadko kto ich odwiédził i przerwał tę ciszę głuchą, smutną, a w któréj, gdyby nie niedostatek, byłoby może miéjsce na szczęście, dla niewymagających. Matka Leonarda, była poczciwa, stara, niedaleko widząca kobiéta, która modliła się i kładła kabałę; siostra, żywe a może nadto żywe i naiwne, przy swéj prostocie dziecko, znająca świat jak go zna lud, z jego strony najpospolitszéj, w pół prozaicznéj do rozpaczenia, w pół poetycznéj do exaltacij, siostra była kanarkiem, co śpiéwał w téj klatce, co nie tracił wesołości, nadziei i uśmiéchu, choć już wszyscy pospuszczali głowy ku ziemi.
A Robert — wart ón, abyśmy go bliżéj poznali. Jak wszyscy biédni, a biédni ciągle, od dzieciństwa, jak wszyscy skazani położeniem swojém na walkę, Robert choć bardzo młody, był poważny, serjo i exaltowany. Chłodne szyderstwo jest wyłącznością szczęśliwych i możnych, łza towarzyszy exaltacij, jak nędza, jak wszelkie utrapienie, które wynosi, uślachetnia, odważnym aż do rozpaczy czyni człowieka. Takim stał się Robert. W wyższym towarzystwie z tą swoją surowością, powagą, z sposobem widzenia rzeczy excentrycznie smutnym; nie umiejąc nigdy i z niczego szydzić, z nikogo żartować, w wyższém towarzystwie naszém, co całe stoi i spoczywa na żarcie, na sarkazmie, na lekceważeniu wszystkiego — wydał by się był najdziwniéj. Z czegóż się nie śmieją szczęśliwi? czego nie wyszydzą i kogo? W najlepszych towarzystwach, byleby się pokazać z dowcipem, ojca i matkę rodzoną wydrwią bez litości. Robert uważał świat ze strony jego smutnéj i poważnéj, nie nauczył się śmiać z niczego, ale wszystko czuł głęboko. Nic téż dla niego nad miasto i miejskie towarzystwa modelujące się na wzór wyższych, antypatyczniejszém być nie mogło.
Z talentem do poezij niepospolitym, w który z początku wierzył, Robert odebrał wychowanie wyłącznie literackie, które go do życia nie usposobiało i na nic mu się prawie nie przydało. Wielbiciel Homera i Danta, czciciel Shakspeara, siedział nad przepisywaniem aktów w jakiéjś kancellarij. Całą jego w chwilach wolnych pociechą, było czytanie; jeśli mu się udało dostać xiążkę, pieścił się z nią, nosił, dzielił z całą rodziną, a każda nowo przeczytana exaltowała go niezmiernie. Całe noce potém dumał, chodził, pisał, ale co dumał nie mówił, co pisał nie czytał nikomu. W domu o tych próbach zaledwie wiedział Leonard.
Nie raz już jednak Robert, stukał z niémi tajemnie do xięgarzy, do pism perjodycznych, ale zawsze napróżno. Któż nie wié co to za trudność pokonać i przełamać potrzeba, nim się wywalczy prawo pisania dla wszystkich? Robert słyszał dawniéj, że czasem płacono cóś, za rękopisma; myślał że i jemu zapłacą — Niestety! od niego jeszcze chciano dodatku, aby drukować — Robert zmiął swój rękopism i powiedział w duszy: tém lepiéj, będę śpiéwał sobie tylko! —
Odtąd nie wiémy czy próbował więcéj, a choć nieraz czytając brednie które drukowano, wzruszał ramionami czując, że jego utwory lepsze były — już więcéj nie chciał się wystawiać na odmowę. Szydził tylko w duszy, szydził gorzko z pisarzy, od których czuł się wyższym swoją exaltacją, talentem i tém spotęgowaniem siły, która nie wyczérpując się co chwila, podwaja i potraja w niezużytym człowieku.
Takim był Robert, taka to była rodzina, do któréj drzwi ubogich, zapukał Stanisław. Było to rano jeszcze, dziesiąta może, ale gdy na świecie możnych śpią jeszcze, ubodzy z dniem wstawszy pracują. Leosia siostra Leonarda otworzyła drzwi nieznajomemu przybylcowi, na którego ciekawie spójrzała; mrugnęła na brata, a sama pobiegła. Matka była w kościele, Robert w Biórze — Leonard tylko z siostrą w domu, i dawno już u trójnoga. Jesień, ta smutna dla artysty pora dni szarych, krótkich, następowała, szybko kradnąc po godzinie słonecznéj z krótkiego i tak zawsze czasu.
— Nie przeszkadzam panu, nie przeszkadzam, zawołał Staś wchodząc i oglądając się, bo znalazł już malarza na drugiém piętrze, w zwykłéj jego pracowni. — Przyszedłem tylko prosić o nasze obrazy, bo życzym sobie je pokazywać.
— Jakto! komu?
— Choćby całéj Warszawie, tak szczérze pragniem panu dopomódz.
— A jak szczérze jestem wdzięczen, ze łzą w oku odparł malarz — o! jak szczérze pan jesteś piérwszym w życiu, coś mi dopomógł.
— Coś mi chciał dopomódz — poprawił Staś — ale dajmy temu pokój. Pan tu mieszkasz?
— Tutaj — pracuję i mieszkam, to mój jedyny pokój — obok matka i siostra, ze mną brat.
— Ciasno, ciemno! dla malarza!
— A i tak, drogo! bardzo drogo jak dla mnie! Wszyscy my dotąd żyjemy z mojéj pracy; ona niewiele, bardzo niewiele przynosi. Rzadki portret, rzadki obraz do kościoła, odnowienie starego jakiego, rzadka zamówiona praca. — Któż z panów zechce mnie szukać? a ubogim na co malarz? Prawda — dodał, dla nas zbogacone mieszczaństwo, kupiectwo, żydowstwo, ale wiész pan co malujemy dla nich? Oto albo portrety tych dziwnie smutnie, pospolitych twarzy, albo wizerunki zabitych zajęcy, główek kapusty, rozkrojonych kawonów, polerowanych rądelków!!
— Smutne rzeczy mi pan mówisz! Jednakże macie tu amatorów, wystawę?
— Amatorów mało, i ci nie kupują rodzimych utworów, kiedy mają lepsze stokroć za granicą! Wystawa do czego służy; do rozwieszenia obrazów, z których piątéj części, nikt kupować nie myśli, które z niéj wracają, na pył domowy i spoczynek wieczny. Biédne, o biédne położenie nasze. Gdyby nie kościoły, gdyby nie portrety — musielibyśmy malować pokoje! Musielibyśmy studjować zające i kaczki.
Staś spuścił głowę.
— Ale przecież, rzekł, gdy się kto raz da poznać?
— Musi mu być lepiéj, boć przecie są i u nas malarze, którym się nie źle wiedzie! Co do mnie, jam przywykł nasz kraj pod względem artystycznym widziéć z najgorszéj strony! — To może przeznaczenie moje.
— Z przeznaczeniem walczyć potrzeba — nie wierzyć w nie.
— Nie wierzyć! bodajby — ale kiedy się tyle lat bije z swoją dolą i do niczego dojść nie może?
— Bić się drugie tyle i dobić sławy i wziętości.
— Tak wszyscy mówią, co się nie biją o nie.
— To być może.
— Patrz pan naprzykład na ten obraz, dodał artysta, jego los da panu próbkę znawstwa i zamiłowania naszego kraju. Los jego jest właśnie, jest losem sławnéj komunij Dominiquina. Stary to i piękny obraz, naszego mnicha — artysty Lexyckiego — obraz mojém zdaniem wielkiego szacunku, nie dla wielkich rozmiarów ale dla wielkich kompozycij zalet.
To mówiąc artysta wskazywał Stasiowi na ogromne płótno, przedstawiające męczeństwo Świętéj Katarzyny, w którym oprócz cudnego oświécenia, tyle na podziw wielce charakteru i rysunek przedziwny. Wziąłbyś go z razu, za jedno z lepszych dzieł mistrza pod którym uczył się Lexycki.
— Jak pan myślisz, dostał mi się ten obraz? spytał Leonard.
— Nie wiém, ani się domyślam, wiém że musi być bardzo szacowny.
— Anglicy na wagę złota by go kupili! Przywiózł mi go pleban z krakowskiego tu przybyły, abym mu w miejscu Świętéj Katarzyny, zaadoptował w nim Świętą Apollonją, któréj do ołtarza potrzebował. Co za szczęście, że mnie to zaproponował! Kto inny byłby tego barbarzyństwa dopełnił. Jam naprzód poznał na odwrocie pobożny dopisek Lexyckiego, i xiędzu ofiarującemu za robotę złotych sześćdziesiąt, odmalowałem ogromny obraz, za który mnie wyściskał i wycałował, aż mi wstyd było. Ileż to u nas tym sposobem zginie szacownych zabytków sztuki! Bo ileż miernych płócien starych, codzień się tak u mnie i towarzyszów moich przemalowuje.
— To okropnie pomyśléć — rzekł Staś.
Zapukano do drzwi — Leosia z drugiego pokoju wybiegła je odryglować — spójrzała, dała znak bratu i zafrasowana nie wiedziała co począć.
— Któż to taki.
— E! to pan Halicki! szepnęła z cicha nie ukontentowana.
— Może przeszkadzam —
— Bynajmniéj, ruszając ramionami rzekł to kollega — artysta — zobaczysz pan jacy bywają artyści na świecie — Adrian Brower, mniéj talentem —
W téj chwili wszedł pan Halicki całując w rękę dubeltowie, piękną Leosię, która mu się jak mogła wymykała. Miał ón lat ze cztérdzieści, wyborną łysinę, otoczoną odrobiną włosów blond, twarz zbytecznie rumianą, frak wytarty, a na nim surdut z kołnierzem bobrowym wyszarzanym. Na czerwonéj przestrzeni okrągłego oblicza, świéciło dwoje szarych, pomarszczoną skórą obwiedzionych oczów, usta sine, nos dobréj miary, ale fantastycznego kroju, granatowy. Na policzkach białe od ospy znaczki przemykały się tu i owdzie. W ręku trzymał parasol i zesmoloną czapkę; na całą izbę, przed wchodzącym dał się czuć trunek, którego świéżo użyć musiał. Za to śmiał się cały i mimo przerywającéj mu śmiéch czkawki, nie zamykał ust na chwilę.
— A! a! dzień dobry! dzień dobry! O! pracujemy, rzekł podchodząc, zawsze pracujemy! Dobrze! Bez pracy nic — Disce puer!
I stanął przed obrazem w głębokiém zamyśleniu, szukał miejsca, patrzał, milczał, potém nagle wyciągając rękę, jak pewny siebie znawca — zawołał:
— O tu! ręka chybiona.
— Doprawdy! rzekł niespokojnie Leonard.
— Zła, zła! wierz mi, popraw. Już to ja nie tyle pracuję; ale gdybym chciał! Wiém co mogę! No — a cóż począć, kiedy człeka gniecie prześladowanie. Ot — zwalałem się mizernie.
Usiadł.
— A byłem malarzem, artystą!
Westchnął.
— I teraz jeszcze, dodał, gdybym chciał, zobaczyłbyś! Ale wolę nic nie robić — Ludzie tego nie warci! Kiep świat i koniec. Daj fajki!
— Weź, masz ją koło siebie.
Staś z politowaniem spójrzał na malarza, który nakładając fajkę, mruczał cóś pod nosem.
— A ty — odezwał się pan Halicki — nadto już pracujesz!
— Z czegóż bym żył?
— Takie życie.
— Lepsze od innego. Są nieszczęśliwsi.
— Ale człowiekowi z talentem, tak poniewiérać się!
— Wszak sam malujesz szyldy?
— Ba! dla chleba, gdy już go niémam ani kawałka, i gdy jest chóć odrobina, za sto dukatów nie wezmę pęzla do ręki. Powtarzam ci kiep świat. Czegóś mi się pić chce. Niéma tu się co napić?
— Czystéj wody.
— To dobre dla gęsi nie dla ludzi — rzekł Halicki — bądź zdrów.
Nałożył czapkę na uszy i wyszedł.
— To są nasi towarzysze broni, rzekł z bolesnym uśmiéchem Leonard do Stasia, gdy się drzwi za Halickim zamknęły. I musiemy, gdy tylko raczą się do nas przybliżyć, żyć z niémi, bo cóżby powiedzieli? Żeśmy dumni, że nie dla ich nicości, ale dla ich ubóstwa obcować z niémi nie chcemy. Tym czasem zimno się robi w sercu w takiém towarzystwie, człowiek przeczuwa lepsze, ale go dostąpić nie może, a w gorszém — czuje jak się poniża. O! gdybyś pan posłyszał jak pojmują sztukę, jak ją szanują! U nich sztuka, jest to kawał chleba łatwo nabyty, co w dodatku daje im swobodę walania się po szynkowniach, bo wiadomo, że artysta powinien być dowodząc w sobie niezmiernego jeniuszu, trochę łotrem i rozpustnikiem. U nich sztuka, to łatwość rysowania postaci jakichś bez wyrazu, mechanicznie wyuczonych, postaci co w każdym utworze bratnią swą twarz pokazują. Wszyscy ich starce do siebie, wszystkie kobiéty do siebie podobne, mają gotową normę na wszystko, a gdy jéj zabraknie, tytułem studjów, kradną bez wstydu.
Na naszych biédnych wystawach, wszystko pożyczane, ze zdumieniem spotykasz postacie widocznie żywcem wzięte z kompozycij mniéj więcéj znanych artystów, effekta cudze, pomysły kradzione. Znam malarzy, co gdy im potrzeba komponować, szukają tylko w rycinach, gotowego obrazku i bez studjów z natury, nie troszcząc się o prawdę, o wdzięk, powlekają tylko w szaty i kolorują po swojemu, cudze. Na kratkach tak łatwo powiększyć! I to się nazywają malarze! A jednak noszą głowę wysoko i sami się chlubią swém artystowstwem. Obyczaje téj klassy, tém są prawie co usposobienia, smutnym dowodem, jakeśmy nizko jeszcze. Prócz kilku ślachetnych wyjątków — reszta posępnéj barwy.
To mówiąc sparł się na ręku Leonard i zadumał.
— Musisz pan z téj strony widziéć wszystko, rzekł Staś, jest to konieczność stanowiska jego, jest odczarowanie naturalne w człowieku — co walczył długo i napróżno.
— Nie jest to tylko sposób widzenia, jest to szczéra prawda, co mówię — Halicki którego pan widziałeś u mnie, jest ostatnim terminem szeregu, w którego środku znajdziesz mnóstwo postaci, mniéj więcéj do niego się zbliżających. Chceszli się o tém przekonać? Ja pana zaprowadzę do jednego z znajomych moich, do Strachoty — mieszka tu niedaleko.
— Najchętniéj — chodźmy.
Stasiowi żal było opuszczać malarnię, w któréj chwilami błyskała świéża i wesoła twarzyczka Leosi — ale widząc że Leonard się zabiéra prowadzić go — nie śmiał odmówić, poszli więc do Strachoty.
Zawrócili się na sąsiednią uliczkę i po ciemnych wschodach, wdrapali na piérwsze piętro mieszkania, położonego na tyłach wielkiego domostwa. We drzwiach już posłyszeli hałas niezmierny i dwóch odartych chłopców czubiących się jak zajadłe koguty — zaparli im drogę.
Ledwie ich ominęli, gdy drugich dwóch rzucili się na nich znowu i mało nie obalili.
Wszystko to byli uczniowie pana Strachoty, jak świadczyły umalowane suknie i ufarbowane twarze. W piérwszéj ogromnéj izbie o dwóch oknach, z których jedno zasłonione było zieloną sukienną firanką, rysował jeden jeszcze chłopak, a jeden malował. Co myślicie? Odnawiał stary obrazek Netscher’a! Piętnastoletnie dziecko, niémające pojęcia, tego co robiło, suwało zamaszyście pęzlami, po szacowném płótnie. — W środku stały trzy czarno malowane trójnogi i jedna tablica, w kącie połamane gipsy — na ścianach obrazy i szkice dziwacznie poprzybijane, pstrzyły je niepojęcie. Tam wyglądała głowa bez włosów, bez sukni, w pół odmalowana, w pół zarzucona tylko, jakby skaleczona; daléj na ogromnéj przestrzeni błyszczał róg farbami powleczony, a reszty nie znać zupełnie. Indziéj wypełzła podmalówka, stała jak cień czegóś, co albo nie żyło jeszcze, albo już żyć przestało. Nieład, nieporządek największy wszędzie.
Rodzaj mizernego mannekina, ubrany w stary szlafrok, rozpiérał się niekształtnie w pośrodku zagraconego saloniku, przez któren trudno się było przecisnąć. Drzwi na prawo wiodły do pokoju, gdzie słychać było, szumne krzyki, śmiéchy, wrzawę i tupanie. Podstąpili.
W ciasnéj, wązkiéj izdebce, a bogato uwieszonych ścianach, w równie rozmaite przedmioty, jak piérwsza — stał pośrodkiem stolik na cztéry osoby nakryty. Na nim pół tuzina wypróżnionych butelek, dwa czyste półmiski i kilka wałęsało się szklanek. Cztérech Ichmościów siedzieli i fajki palili rozparci, rumiani, weseli, kończąc szóstą porteru butelkę. Wprost był gospodarz pan Strachota, rodem krakowianin, z zawiesistémi bakembardy, wesołą, otwartą, śmiéjącą się twarzą i dość odstającym brzuchem. Na szyi niémiał już chustki, na plecach surduta, została mu się szczęściem nieodbicie potrzebna część ubioru i zaplamiona kamizelka.
W rysach pozostałych trzech osób, uweselenie wyczerpnięte w porterze, błyskało nie tajone i nie hamowane, w całéj swéj sile, w całym swym wdzięku. Widać zda się jak porter chodził po głowach i nosił po nich z sobą, wszystkie myśli, jakie gdzie w kątku ich znalazł, rozdmuchane, zolbrzymione i urużowane.
Wyrażenia, które przez drzwi doleciały do wchodzących, nadzwyczaj były energiczne i dobitne.
Zaszumiały odsuwające się krzesła, na widok obcych osób, a gospodarz ledwie uspiał wciągnąć jeden rękaw surduta, gdy Leonard, prezentował jako amatora, pana Stanisława — chcącego się przypatrzyć pracom pana Strachoty.
Żywo zpoważniał gospodarz, chociaż z wéjrzenia znać było, że nie wielkie powziął wyobrażenie o amatorze wprowadzonym przez Leonarda; goście wzięli za czapki i po cichu się wynieśli. Zawołano na bijących się chłopców, aby trochę uprzątnęli malarnię.
Staś obéjrzał się.
Gospodarz stanął u jego boku i dostrzegłszy gdzie wejrzał, począł odkaszlnąwszy tłumaczyć.
— To — proszę pana — jest kapitalne moje dzieło. Treść jego, to jest — znaczenie jego — albo raczéj przedmiot jego — (dobrze mówię) przedmiot jego, wyobraża — nie — obraz wyobraża, czyli przedstawia.
Splunął, widocznie porter nie dodał mu elokwencij, a retoryka tępo szła.
— To jest historja taka: Człowiek jeden ubogi, zubożały, miał syna, któren syn, przez miłość (ale ku ojcu), dał sobie krew puścić. Otóż cała rodzina, krwi puszczenie, rozczulenie — już to pan Dobr. — zrozumiész. Proszę ztąd patrzéć, ztąd — O tu — A co?
Staś cóś pomruknął.
— Ale zdaje mi się żem gdzieś widział podobny obraz.
— Może być, wielu autorów go traktowało, odrzekł pan Strachota.
W istocie była to licha kopja, któréj się artysta pozbyć nie mógł.
— To jest panie — zaparcie się Piotra — źle mówię, Ś. Piotr zapiérający się Chrystusa, zamówiony do kościoła. Słyszałem panie o podobnym obrazie w Rzymie, ale robiłem go własną inwencją.
Był to kolorowany rysunek, wzięty ze sztychu Loż Rafaela.
— A to panie —
— To Szmuglewicza! zawołał Staś mimowolnie.
— Nie, panie, to moje! Może być że Szmuglewicz traktował ten przedmiot.
— Przepraszam — podobieństwo mnie uwiodło.
— Wielce dla mnie pochlebnie.
Pan Strachota zatarł ręce i mrugnął sam do siebie, jakby mówił:
— Nic się nie zna.
Poszli daléj i obéjrzeli tak cały zbiór płodni pana Strachoty — Nie było na co patrzéć, bo wszystkie one prawie, kradzione lub naśladowane, ale prawdziwie zajmująca była mowa ukazującego je artysty, jego pewność, z jaką swoje arcydzieła wychwalał, uwagi jakie czynił — sądząc że oczmuci. Grzeczność patrzących, brał za nieznajomość rzeczy, a nieukom łatwo zawsze zaimponować, i co chcąc narzucić.
Takim sposobem pan Strachota, który z początku wcale w siebie nie wierzył, nakoniec mówił w duchu słowy, (które przyznają także Szmuglewiczowi) — Na nasz kraj i to dobre.
Pożegnali artystę, który z bolącą po porterze głową, wygrzmociwszy swoich uczniów malsztokiem, położył się drzémnąć trochę.
— Widziałeś pan kilku artystów, rzekł Leonard do Stasia, chceszli jeszcze widziéć publiczność naszą, w ważnéj chwili wydawania sądów o dziełach sztuki?
— Wszakże to nie pora wystawy?
— Nie — ale niedaleko ztąd, w wielkiéj najętéj sali, brokanter ze Lwowa rozwiesił obrazy stare przywiezione na przedaż. W wielkiéj liczbie niegodnych wspomnienia bazgranin, jest kilka nie złych robót. Publiczność codziennie na to bezpłatne widowisko uczęszcza, amatorowie wybiérają co lepszego i choć żyd ceni stami dukatów, co oddać ma za pięć lub sześć — nie zrażają się tém wcale.
Chcesz pan, wejdźmy!
— Najchętniéj.
Weszli do wielkiéj sali, pałacu...... któréj cała ściana zawieszona była obrazami na drzewie, na płótnie, na blasze, różnych kształtów i rozmiarów. Wszystkie otoczone były jak liberją, żółtą papiérową wypustką niedbale nakléjoną. Od piérwszego wéjrzenia, z pod grubéj warstwy nielitościwego wernixu, przeglądały mazaniny, łatane gdzie były podarte, obcinane widocznie z brzegów tak że często pod sam nos portretom się dostało, czasem płatane na dwoje, troje i dziesięcioro, gdy ich już naprawić nie było można. Niektóre zokrąglono, innym poobcinano rogi, innym od góry lub dołu część obszarpaną odjęto. Zasmolone bardzo odżywiono jaskrawym kolorytem na głównych światłach. Były tam i takie, które świéżo na sztychu położoną farbą oléjną, udawały obrazy.
Żyd, w mocno wernixowanym żupanie, z nosem czerwonym, uwijał się, wskazując:
— To Jasny panie — Corregio — To — Michał Anioł. To Ostade — To Rembrandt. Szelma jestem kiedy nie Rembrandt. Jasny pan nie wierzy! To z wielkiéj galerij, niech się pan przekona, o — tu jest pieczęć — To Quentyn Messis — Tu jest podpis — To Rubens.
Wszystkie flakowate nagości, właściciel przypisywał Rubensowi.
Dodajmy, że o kilku obrazach dobrych, co się tu nie wiém jak zamięszały, nie wiedział, i w chwili dopiéro, gdy o nie zapytano, tworzył im autorów i podwyższał ceny.
Kilku Ichmościów, przechodzili się pomiędzy obrazami, rozumując o sztuce, słuchając żyda, który im prawił dziwne androny, jako od Hrabiego Z... wziął dwieście czerwonych złotych, za prawdziwego Pottera, jako Xiążę N... dał za maleńki obrazek na blasie Guido Reniego, pułtorasta i t. d.
Ichmość amatorowie sztuki, robili ciekawe obserwacje.
— Uważasz, panie Izydorze, ta goła, to kubek w kubek pani Prezydentowa.
— A prawda! Bestja malarz! Jak ón to tak potrafił odmalować. Jabym kupił ale żona nie pozwoli powiesić.
— W twoim pokoju —
— Ani u mnie — a to musi być drogie?
— O to cóś pięknego. Starzec ten, uważasz, jaki podobny do Ihumena z T. prawda?
— A prawda! tylko u Ihumena nos czerwony! Kobiéta niczego z zadartym nosem. Ale patrzaj no, jaka ręka chybiona, ze wszystkim krótka, tylko na końcu palce długie — Co to jest?
— Chybione i po wszystkiém.
— Tu! zapewne, nie zawsze się i uda. Jak asan myślisz, albo to łatwo namalować taki obraz!
— Zapewne, że nie łatwo — koło mnie jest malarz! A! z wielkim bestja talentem! Powiadam asanu, kiedy wymaluje portret, to choć mu się ukłoń, jak żywy. Malował Regenta, to te dwie brodawki, które ma na nosie, i po trzy włosy na każdéj, powiadam ci — choć dotknij. Macałem palcem zobaczywszy. Wymalował téż obraz do kościoła! piękny! piękny — suknia czerwona, a powiadam ci tak czerwona jak trudno, druga niebieska — Osobliwości. Mówią że gdyby malował w mieście, miałby za to wielkie summy, ale na wsi.
— A zwyczajnie na wsi — zmarnieje talent!
— O to cóś pięknego także. Widzisz panie Izydorze — Męka pańska czy co?
— A gdzież Pan Jezus.
— Nie widać, ale tak zawsze malują — Pewnie Męka pańska.
— A toż! żydku — a to co —
— To? Wus! oryginał Carlo Dolce — sto czerwonych złotych.
— Panie Jezu! sto korcy pszenicy!
— Trzysta korcy żyta! Ot! na co idą piéniądze, a skarżą się że ich w kraju niéma.
— Co to robią ci aniołowie?
— Zwyczajnie aniołowie! Zwiastują musi być.
— A nie! Ale bo to nie aniołowie, to kobiéty jakieś!
— Aniołowie, widzisz że noga od kolana bosa.
— Dawniéj tak się nosili!
— To była panie nie zła moda! wcale nie zła. Jak się asanu zdaje.
— Cha! cha!
— Cóż panowie! nic nie kupują, przerwał żyd.
— Alboż to koniecznie!
— A juściż trzeba by cóś kupić — obéjrzawszy.
— Kiedy drogo.
— Panowie jeszcze nie targowali. W targu gniéwu niéma.
— Ot, prawda, kupiłbym Pana Jezusa dla żony panie Izydorze — A co za niego.
— To Giorgione.
— To Pan Jezus, nie Dziordzion tam jakiś.
— Oryginał Dziordzione!
— Cóż to Dziordzion ten.
— A to malarz!
— Kat że go wié! Ale co chcesz za Pana Jezusa?
— Nie drogo — na uczciwość — mann muss leben und lassen leben.
— Co on szwargocze? Chleba?
— Aha! aha! dodał żyd — trzeba sobie chleba i drugim chleba — Pan zapłaci dwadzieścia dukatów.
— Oszalał czy co, dwadzieścia korcy pszenicy!
— A wstydźże się i gadać.
— To Giorgione! Toż oryginał!
— Wielki łotr! śmié tak cenić! chodźmy.
— Wié pan co! wié pan co? To drogo? to jeszcze drogo? I to drogo? Na (dodał zdéjmując obraz i ściérając go rękawem) nabierz pan za piętnaście.
— Ón oszalał! Ja bym nie dał piętnastu złotych! zawołał jegomość cofając się.
— I to drogo? i to! Nu — wiész pan co, tak na uczciwość, żebym do żony i dzieci nie dojechał — żebym szabasu nie doczekał, że mniéj pięciu nie wezmę — Pan dawał pięć! bierz pan.
— Kto dawał pięć! ja nie dawałem! Słyszałeś panie Izydorze! mówi że dawałem.
— Dawał pan.
— Ale odczép ty się odemnie — ja nic nie dawałem!
— Jak to nie dawał! jak to nie dawał! pan nie dawał! Pan musi kupić — bierz pan. A za cóż ja się namęczył, zdéjmował, obciérał, napocił.
— A to dzika pretensja.
— Wus! patrzajcie go! teraz mówi dzika pretensja.
I żyd zaczął ostre czynić przymówki, tak że tylko co do bitwy nie przyszło. Nareście oddał obraz za dukata i ci panowie wyszli.
Drzwi otwarły się z wielkim trzaskiem oznajmując wejście, ważnéj jakiéjś figury. Naprzód szedł tłusty, rumiany, o błyszczących oczach i policzkach, główny gastronom Hrabia Zasniednicki, prawdziwy gallicyjski Hrabia, w całym znaczeniu wyrazu, pełen swego dostojeństwa szlacheckiego i grafowskiego, otoczony herbownémi znaki, które na słupach dróżnych w majątku i na maselniczce z masłem wyciskał; szył na szorach koni i na poduszkach kanapy w salonie. Za Hrabią szedł znany nam tylko co po nie wyszumianym porterze zbudzony, pan Strachota.
— Ty Strachosiu — mówił Hrabia wchodząc, wybierz mi tam jakich nie bardzo złych kilka, kilkanaście obrazów, powiększyłem mój pałac, potrzebuję na ściany.
— Ale to mizerja! panie Hrabio!
— Ja wiem Strachosiu! ja wiem! Ale za temi Anglikami arcydzieł się nie dokupié. Co chcesz, w ramach złotych, to jako tako wydawać się będzie i pochrzciemy wielkiemi imionami. Każdy będzie myślał że u mnie, to cóś niepospolitego.
— Pan Hrabia mógłbyś kazać umyślnie, zrobić co historycznego — familijnego.
— A tak, myślę — myślę — ale to na późniéj! Teraz wiész jestem w interessach, z powodu nabycia (wszyscy wielcy panowie gdy są w interessach, to nie inaczéj, jak z powodu nabycia). Muszę przystojnie zawiesić ściany. Proszę cię wybierz mi tam co, a potém się z żydem potargujemy.
Pan Strachota stanął i wzruszył ramionami.
— Nędzota! nędzota Panie Hrabio! nie wiém czy trzy lub cztéry — ale gdybyś Pan Graf chciał, jabym sam mógł.
— To potém — to potém — a teraz wybiéraj Strachosiu.
W tém żyd zdéjmując jarmułkę, na sam widok brzucha, po którym odgadł Hrabiego, przybliżył się ku niemu.
— Co Jasny Pan chce? Portretów? Wielkich historycznych obrazów, pejzażów? oryginałów? Jasny pan amator?
— Potrzeba mi co do zawieszenia ścian w pałacu moim. Ten pan wybierze. Tak — historycznych, a starych —
— A! a! Niech Jasny Pan Graf patrzy — niech wybiéra!
— Co tu wybiérać z téj nędzy!
— Wus? Jak? Żyd uszom nie dowierzał — Jak to?
— A cóż to, to bezeceństwo! wołał Strachota — a zapłacić będzie trzeba jak za dobre.
— Wszystko taniéj niż za nowe, mój Strachosiu — i nowe, to się na tém mniéj więcéj każdy pozna, dla starych zaś — byle stare wszyscy są z admiracją, wierzą, w doskonałości których nie widzą — powiém że sprowadzone z Włoch. No — no! Strachosiu — rozdobruchaj się i wybierz.
W tém artysta nasz postrzegłszy Leonarda, zwrócił się do niego.
— Panie hrabio, jeśli mnie nie wierzysz, oto drugi kollega mój, artysta, niech powié, czy tu co jest godnego kupienia.
Żyd dorozumiawszy się o co chodzi, splunął tylko ze wzgardą patrząc na malarza. Leonard w milczeniu głową i ramionami wzruszył, Hrabia chodził niekontent.
— Ale co ci do tego, kiedy ja chcę Strachosiu.
— A no — to weź Hrabia, pierwszych z brzegu kilka i kup; a nadewszystko niech ja nie wybiéram.
— Jak chcesz.
Hrabia się odwrócił — Strachota wyszedł niekontent.
— Słuchaj no żydzie, rzekł wskazując ogromną bazgraninę ochrzczoną Quentin Messis, a wyobrażającą kilku starców liczących piéniądze. Co za to?
— To oryginał! Quentin Messis.
— Mnie tém nie zaimponujesz!
— Jakto? tu jest podpis!
— O to mniéjsza — Co za to płótno.
— Płótno!! to oryginał!
— Co za niego?
— Pięćdziesiąt dukatów.
— A za tę ucieczkę do Egyptu —
— To Michał Anioł — Sto dukatów.
Hrabia głęboko się zamyślił.
— A ta Samarytanka?
— To Angelica Kauffmann — pięćdziesiąt.
— Ta ofiara Abrahama?
— To Rembrandt— sto dukatów.
— Ten pejzaż?
— To Poussin.
— Za wszystkie pięć?
— Ostatnią cenę?
— Ostatnią — od słowa, bo czasu niémam.
— Dwieście.
— Złotych?
— Co Jasny Graf mówi! Dwieście dukatów.
— Dwadzieścia.
— Jasny pan żartuje.
— Jak chcesz — zabiérał się wychodzić.
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie — bierzesz dwadzieścia?
— Ani grosz od stu — na sumienie, na poczciwość — ani grosz.
— Postępuję — trzydzieści.
Już Graf wychodził.
— A co będzie, a co będzie? niespokojnie pytał brokanter.
— Bądź zdrów.
— Osiémdziesiąt, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, cztérdzieści pięć, bierz pan. Te ostatnie słowa wymówione były szybko, żyd chwycił amatora za połę i zatrzymał.
— Trzydzieści.
— Jasny panie, ja mam żonę i dzieci — nas kosztuje — ja tylko na początek.
— Trzydzieści.
— Na sumienie, nie mogę.
— To puszczaj że mnie.
Żyd z potu otarł czoło.
— Ostatnie słowo cztérdzieści.
Po długich targach stanęła na trzydziestu pięciu i Hrabia został panem pięciu przepysznie ochrzczonych ogromnych rozmiarów bazgranin, do których ramy, cztéry lub pięć razy tyle, co same obrazy, kosztować go miały.
Razem z tryumfującym nabywcą, wyszli śmiejąc się serdecznie Staś i Leonard z wystawy — Pożegnali się i rozstali na ulicy.




IV.
NATALIA — KARUSIA — KOBIÉTY.

ROZDZIAŁ IV.



PREZESOWA z Natalją dzięki staraniom Augusta, znalazły bardzo przyzwoite pomieszkanie niedaleko kościoła Ś. Krzyża i natychmiast uciékając z hotelu, w niém się umieściły. Piérwsze dni poświęcone zostały wycieczkom do modniarek, do sklepów, do znajomych, na połączenie się z miastem i wejście w jego świat. Celem jednak przybycia Prezesowéj, a mianowicie Natalij, nie była wcale zabawa i odświéżenie strojów — cel jakiś tajemniczy, skryty tkwiał wyraźnie w téj podróży — Natalja była jak nie swoja, zamyślona, niespokojna i ilekroć znajdowała się razem z Stanisławem w najkwaśniejszym humorze.
To się pojmowało poczęści, ale przechodziło granice przyzwoitości światowych, które nie dozwalają nigdy okazywać tak jawnie co się w sercu dzieje.
August częściéj od Stasia, przesiadywał u Prezesowéj, i jego bowiem intrygowała tajemnica przybycia ich i humoru Natalij. Widocznie namacał jakiś cel podróży, usilnie skrywany, i usiłował go zbadać. Szło to trudno z początku, ale z różnych stron zaczépiając, trafił nareście na słabą, i stanął blisko sekretu.
Raz wieczorem, rozmawiając z Prezesową, gdy jak zawsze głęboko zamyślona Natalja, o podal pod piecem dumała — zaczął jéj opowiadać, o posiedzeniu Redakcij i literatach, których Staś poznał u Tymka, o stosunkach Stasia, z różnémi literatami w Warszawie. Prezesowa słysząc to odwróciła się szybko ku Natalji, dając jéj znak głową — August go postrzegł.
Dwie panie powiedziały sobie kilka słów szybko — Prezesowa nalegała, Natalja zdawała się wzbraniać.
— To się wybornie składa, ozwała się wreście Prezesowa do Augusta. Muszę panu powiedziéć wszystko, ale pod warunkiem, że się z biednéj Natalki śmiać nie będziesz, i że nam dopomożesz.
Natalja pomięszana cofnęła się w głąb pokoju, a Prezesowa mówiła daléj:
— Otóż to kochany panie Auguście — cała rzecz taka. Już to musisz wiedziéć, że to kochane moje dziecko, Natalka, ma dzięki Bogu talencik i niczego zdaje się. To rzecz bardzo naturalna, że mając go, nie chciała by zagrzebać, myśli przykładem innych kobiét, których tyle teraz pisze i pozyskuje sławę.
— Rozumiem, rzekł August, drukować.
— Tak, tak, kochany panie Auguście — Otóż, jeśli ci mam całą prawdę powiedziéć, dla tegotośmy i przyjechali. Chciałam nieboraczce dogodzić, juścić jeśli to fantazja, to przynajmniéj bardzo niewinna przyznasz. Czemuż by niémiała ona z talentem, my z nią, popisać się przed światem? Ale to nie sztuka, wydrukować — my byśmy chcieli zapoznać się tu z literatami, zasięgnąć ich światłéj rady i na przypadek drukowania, zapewnić przeciw krytykom, przygotować obrońców — Natalka się boi — naturalnie. Ja się boję. Same nie wiémy, jak tu sobie poradzić, gdzie, jak, szukać xięgarzy, jaką robić umowę? Ona by chciała na korzyść Siérot Dziéciątka Jezus drukować, to śliczna jałmużna — niéma co mówić — Prawda, kochany panie Auguście? Czy nie pomoglibyście nam?
— Ale najchętniéj i najkonieczniéj, żądamy tego.
Natalja się zbliżyła, kwaśna jeszcze, ale przynajmniéj na w pół rozchmurzona.
— Ot pan Stanisław, ma stosunki z Dziennikami, z literatami, to się nam wyśmienicie trafia. Może przez którego z nich, porobim potrzebne znajomości. Nam naturalnie do literatek tutejszych by potrzeba jakoś się zbliżyć — przez nie...
— Wszystko to zrobiémy i łatwo i prędko i niechybnie — odrzekł August — my ze Stasiem.
— Ja tylko nie wiém, czy się pan Stanisław, pośrednictwa podjąć zechce? słodziuchno, ale zawsze z urazą widoczną, przebąknęła Natalja.
— Ale dla czegóżby niémiał się tak miłego podjąć polecenia! zawołał August.
— Ty bo moja kochana Natalciu, ściskając ją, dodała Prezesowa — zawsze jeszcze masz cóś do tego poczciwego pana Stanisława.
— Ja! do niego! cała zarumieniona zawołała Natalja.
— Jak cię z duszy kocham — Ale to potrzeba zapomniéć.
— O wszystkiém i najzupełniéj zapomniałam, szybko odwracając się i dowodząc przeciwnie słowom swoim, stłumionym głosem zawołała Natalja.
August po cichu wstał z krzesła i miał odchodzić, widząc się świadkiem nie potrzebnie, sceny na którą obowiązkiem poczytywał być ślepym.
— A więc, ozwała się Prezesowa — pomożecie nam?
— Najchętniéj i o ile w mocy naszéj — Znajomości których nam braknie porobimy łatwo. Znając kogoś jednego tylko, zna się wszystkich — a więc do widzenia, przyjdę prędko i z dobrą nowiną.
Spójrzmy teraz chwilę tylko i przelotem w ten tajni pełen, pełen skrytości przybytek, co się zwie sercem kobiéty. Pope zdaje mi się powiedział wyrazy, których dość napowtarzać się nie można — Serce — przepaść. O! niezbadana, niezgłębiona przepaść, albo raczéj otwór wulkanu, na którego brzegach tylko, gdy ogniem nie bucha, zastygłym lawom i popiołom przypatrywać się można. Głebiéj — kto zajrzy nie wróci całym, trzeba być na to żelaznym, jak pantofle Empedokla. Głebiéj wre, huczy, szumi, błyska ogień, a co ogień ten rodzi? a z kąd się ón bierze? a czém sie ón żywi? nie pytajcie! Zgadywać można — odgadnąć niepodobna.
Serce kobiéty, to głębsza jeszcze przepaść, to ognistszy krater — a jednak zwieśmy się u zastygłych jego brzegów i popatrzmy, co się dzieje w sercu Natalij? Tam wre i szumi i gotuje się i warczy głęboko, jakaś stara namiętność, jakieś niedogasłe wspomnienie.
Jestli to jeszcze miłość dla Stanisława, co tak dziwnie rozdarła się na wpół kilką słowy? Jestli to tylko gniéw i chęć zemsty?
Kto wié co bucha ogniem w kraterze wulkanu? Ja nie wiém — widzę ogień i zgaduję tylko.
To pewna, że Natalja nie jest szczęśliwa, macierzyństwo, miłość męża — nic jéj zaspokoić nie potrafiło. Chodzi smutna, myślą po obłokach goniąc, sercem po nieznanych krainach marzeń i duma i spodziéwa się! Czego? Nie wiém.
A co pomyśli głową, co jéj zabije w sercu, to na papiér, ten grób myśli i uczuć, na którym one schną i więdną i gniją jak trupy — wylewa. Potém czyta, potém poprawia wyraz swych myśli i uczuć i słucha dźwięku słów, co jéj mile brzmią w uszach swoją myślą, swojém czuciem — i powiada w duchu. To piękne! to piękne!
I ilekroć zabiło serce, ona nie położyła ręki na niém, aby je ukoić, ale przysłuchiwała się jego biciu, aby je malować. Biédna — rozdwoiła się, złamała, na życie i oddźwięk jego, na wzór i malarza — a w duszy zamiast małżeńskiéj miłości, zamiast macierzyńskich roskoszy, na gruzach wszystkiego co tam niegdyś żyło, wykwitł smutny, blady, wiotki jak siéć pajęcza, strzelający wysoko, cienkiémi gałązki, kwiat żądzy sławy, pragnienia, oklasku.
I kwitł w duszy i duszę niepokoił, bo gdzie ón zakwitnie, tam już niéma tylko gruz, pustka i zniszczenie, a jakkolwiek słaby to kwiatek, blady i nikczemny, wypija soki z ziemi na któréj rośnie, że tam już nic, obok niego wyżyć nie może.
Natalja cała była w sobie. Mąż, obojętny dla niéj, dzieci przykre prawie, świat natrętny, jeśli nie posłuchał życzenia i nie uderzył oklasków — cała przeniosła się w to, co tworzyła. Piększyła twory swoje uczuciem, którego reszty pod popioły dawnémi znalazła, myślami swémi i cudzémi, tak jak matki stroją dzieci, jak mają ich kolébki, kwiatami z swoich i cudzych ogrodów. I nie jednego tęsknego wieczora, kiedy z słowika śpiéwem, z xiężyca blaskiem, z wonią kwiatów, wstrzęsała się dusza niepokojem, między dwóma wiérszami, mówiła Natalja do siebie:
— O! ja będę sławną, ja będę wielką, mnie się dziwić, mnie poklaskiwać będzie cały świat; moje imie poniesie sława na złocistych skrzydłach daleko — a gdzie je wspomną, zadrżą serca, i tęskno, poważnie poruszą się głowy — I matka powié córce — Bądź jak ona — I mąż powié żonie lub pomyśli — Czemużeś nie jak ona! I brat życzyć będzie siostrze — Bądź jéj podobną — A! na ówczas, naówczas wzruszy się może wystygłe jego serce, zimna pierś egoisty dumnego, co dla kilku słów, zerwał całą przyszłość złotą — i westchnie on i pożałuje i zamyśli się i zapłacze!
O! gdybym tych łez doczekać mogła, gdybym je potrafiła zapracować, wymodlić, gdybym widzieć kiedy dożyła żal jego, żal głęboki i zwycięzka, promieniejąca — rzucić mu z góry kamieniem — słowo pogardy, a potém odejść — na wieki!
Tak nieraz dumała Natalja — była więc gdzieś na dnie serca, pod gruzami, pod zwaliskiem reszt miłości niewygasłéj, w którą ona sama niewierzyła, o któréj nikt nie wiedział. Biédna kobiéta kłamała przed sobą, sądząc, że tylko wzgardę czuje dla Stanisława. Miłość jéj wprawdzie nie była gorącém przywiązaniem młodości, ani namiętnym nałogiem dojrzałych lat, — była to miłość kobiéty artysty, co kocha naprzód siebie, potém swoje płody, potém sztukę a nakoniec troszeczkę — kogoś jeszcze — Gdzieżby tam było miejsce na namiętność drugą, gdy żądza sławy, gdy myśl wielkości, oplotła serce i duszę? —
Dla mężczyzny poezja, to tylko często sługa, co myśli jego i wrzące uczucia tłumaczy, dla kobiéty to pani, która jéj życie zabiéra, wysysa i nogą stojąc na piersi stłuczonéj, dobywa z niéj głosów naprzemian dziwnych, fałszywych, słabych, lub rozdzierających uszy.
Taką była poezja dla Natalji, ona pracowała nad nią i żoną, matką, córką, kochanką, przestała być, zostając poetą, artystą i pisarzem. Z tego morza wylały się wszystkie wody jednym wyrwanym otworem — w otchłań. Natalja nie myślała o niczém, nie czuła nic, czegoby zaraz nieobracała na korzyść sztuki; i jéj życie, było nędznym żywotem męczennika egoizmu. Każde cierpienie z roskoszą, stawiała jako wschód do urojonéj wysokiéj świątyni.
Tak się zbudowały kilkadziesiąt pieśni, kilka powieści i Bóg wié co tam jeszcze więcéj — bo zbiory Natalji, były ogromne — a projekta, a myśli na przyszłość większe jeszcze. Przez lat kilka ona pisała i marzyła, co czeka pisma jéj, jakie przyjęcie, jakie współczucie, ile oklasków — rachowała laury swoje, kładła się na nie i zasypiała roskosznie marząc jeszcze. Czasem we śnie widziała szatana co pisał ogonem umaczanym w smole jadowite recenzje, świstał i tupał i śmiał się na całe gardło — a na ten widok tuliła się w siebie i pocieszała — śpiewając ze łzami — Świat mnie nie poznał, odepchnął, dla nich dziś, dla mnie przyszłość cała — cała nieśmiertelność — I śpiewała sobie pieśń grobową, pieśń smętną, rospaczliwą, co ją pocieszała, a szatan — znikał.
— Po cóż jednak pisać, spytała nareście, gdy nikt nie dzieli się ze mną, tém co tworzę? Matka dziećmi, pisarz dziełem, muszą się przed światem pochlubić, a duma ich, święta; piękna i niewinna.
Myliła się biédna! Komu nie wystarcza roskoszy tworzenia, niebiańskiego zachwytu ożywiania istot z łona własnego wydobytych, ten nie jest natchnionym pisarzem, ten nigdy nie był poetą. Kto poetę zrozumié jak ón, kto go poczuje tak głąboko? Na co świat naszym ideałom? Od chwili jak rzucisz w paszczę Cerbera, ten placek miodowy, tyś nie swój, tyś duszę i ciało przedał mu, tyś niewolnik. Twoje imie należy do wszystkich, twój spokój i dobra sława do wszystkich — twoja przyszłość, nie twoja. W każdéj godzinie zbudzić cię mogą ze snu roskosznego, czy wrzaski i świsty, czy oklask i pochwały — dość że cię budzą, boś nie swój. Związałeś się żelaznémi kajdany, a wyrwać z nich nie możesz, ciągniesz kulę za sobą, przykutą do nogi, co ci ni uciec nie da, ni spocząć na chwilę, ni usnąć — Tyś niewolnik.
We śnie, na jawie, w ucisku, we łzach, musisz marzyć o téj części ciebie, którą wystawiłeś pod pręgiérz przed ludem, musisz się ku niéj tęskny, niespokojny, z bijącém sercem obracać.
I dziś skroń twoja w laurach — a jutro popiół na głowie, rozdarte szaty, rozczochrane włosy — dziś ty królem jesteś tłumu, jutro ón cię depcze nogami — dziś na rozkaz twój, bije miljon serc, jutro miljon głosów przeklinać będzie jedno imie twoje. — A późniéj — a późniéj — głuche zapomnienie!! Tyś rachował dając życie swoje, że za każdy jego rok, zapłacą ci wiekiem, a przedałeś lata twoje za kilkanaście dni, drobnéj krótkiéj o! i jakiéjże sławy!
Tych czarnych chmur, nie widziała za sobą Natalja, gdy zażądała podzielić się z ludźmi, kością swych kości, myślami i uczuciami swémi. Przed nią jaśniało niebo czyste, ale z tyłu szły chmury — Kto kiedy ogląda się na chmury, prócz tchórzów, co przetrwali burze i wiedzą jak bije piorun?!
Natalja widziała tylko bardzo jasne niebo i przecudną przyszłość — gdy po raz piérwszy usiadła przed kilką osobami czytać — Biło jéj serce — biło, głos był drżący, słaby, łzy kręciły się po oczach ale czytała. Przyjęto z oklaskami — została zgubiona. Marzeniom jéj dano ciało, zrealizowano je w części, upoważniono do najdzikszych nadziei. Odtąd reszta uczuć, ostatki myśli o rodzinie, o domu, poszły daleko z wiatrami, został poeta tylko — a poeta kobiéta, którego pieśni słabe często, ale nadzieje silne.
Już teraz łatwo pojmiecie, jak Natalja przybyła do Warszawy i dla czego. Co dzień wzdychała głębiéj, częściéj, mocniéj, co dzień smutniała bardziéj, aż się wyrwało z piersi życzenie — pokazania z czém Bóg dał przed światem. Takiemu życzeniu, co potém powtarzało się wyrazy, skinieniem, smutkiem, śmiéchem, łzami, uściski, rozpaczą, słowem każdém poruszeniem i co chwila — podobnaż się było oprzéć? Napróżno Prezesowa choć lubiąca literaturę, lecz mająca ten instynkt przyzwoitości (a może przez sąd staroświecki) który tak trafnie czasem kobiétami kieruje — opiérała się Natalij — Ją to jątrzyło, nie przekonywało. Ilekroć Prezesowa mówiła:
— Moje dziecko, ja nie wiém dla czego, ale mnie czémś dziwnie nieprzyzwoitém wydaje się kobiéta autorka.
Natalja wzruszała ramionami i odpowiadała — Staroświecki przesąd.
Przesądem jak kamieniem biją zawsze ludzie we wszystko, co chcą obalić — a kamienia i imienia przesądu wszystko się boi. Biédna Prezesowa, nie chciała wcale uchodzić, za przesądną, starą upartą kobiétę — i powoli zaczęła się sama zbijać — tyle tych pań pisze, drukuje, cóż to złego? W istocie to nic złego — a przynajmniéj to rzecz niewinna — zabawka, przepędzenie czasu. Nie — niémam racij — wcale niémam racij.
I tak wyjechały do Warszawy — resztę już wiécie.
Tegoż dnia wieczorem August zszedł się ze Stasiem.
— A! przecież! gdzież latasz zapaleńcze!
— Naturalnie, po znajomych, po mieście.
— Z kimże? gdzie? opowiédz?
— Z Tymkiem, z Leonardem, i nowemi znajomemi, literatami, artystami.
— Wybornie, dobrze żeś mi literatów przypomniał.
— Dla czego? potrzebujesz że ich wuju?
— Ja! ja! zakrzyczał August — jabym miał, mówiąc po naszemu — zdrową głowę kłaść pod ewangelją? Także to mnie znasz? Ja — ja! literatem! ja pisarzem!
— A więc —
— Wcale tu nie o mnie chodzi, połam sobie trochę głowy, zgadując o kogo.
— Nie długo zgadywać będę — Przysięgam że Natalja cóś napisać musiała.
— Dość trafnie.
— Nieprawdaż? a my nowonarodzone dziécię, do chrztu trzymać będziemy?
— Słowo w słowo.
— Chce drukować.
— Ale wprzód, chce rady, chce jak uważam antycypowanéj owacij — poznania się z literatami tutejszemi, ich uwag.
— Dla których słówka nie odmieni — wrzucił Staś.
— To wszystko jedno — dość że chce znajomości — z dziennikarzami, z paniami blue stockings jak ona i t. d.
— A wszystko to, my — to jest ja — ułatwić musiemy.
— Zgadłeś, ty Stasiu, bo masz stosunki, bo możesz łatwo!
— Wybornyś wujaszku i za tę nudną bieganinę, śmiészne panegiryki, prześlicznie mi się gryząc usta z kwaśną swoją minką ukłoni.
— Nie — otrzymasz przebaczenie, i nowa Corinna, z wysokości swéj sławy, nagrodzi cię wéjrzeniem.
— Jakiém Cezar Rzymski, nagradzał gladjatora z gracią umiérającego w Cyrku.
I Staś począł się śmiać do rozpuku.
— To koniecznie wujaszku?
— Koniecznie, bo słowo dałem.
— Ale ja go nie dawałem.
— Tak jakbyś dał, bo ja za ciebie, juściż musisz być przynajmniéj grzeczny — a potém to zachodu nie wiele. Poczniesz wizyty z Tymkiem, Tymek któremu tak hojnie dałeś pięćdziesięciu prenumeratorów, pomoże tobie; zna wszystkich, ciśnie się wszędzie, wprowadzi. Napatrzysz się niebieskich pończoch, nawąchasz literatów, nazbiérasz obrazków.
— Pozwól kochany wuju, przypomnieć sobie, żem nie literat.
— Może nim zostaniesz.
— Ach! wolę być gastronomem, niż kucharzem i niepojmuję Brillat’a Savarin gotującego jajecznicę — Ugotowawszy pewnie bym już jeść nie potrafił.
— A sława?
— Grzecznym dzieciom obiecują zabawki, których nie dają nigdy — toż samo ze sławą — Śliczne cacko, które się tłucze prędko, jeśli kiedy do rąk dójdzie.
— Dajmyż to cacko Natalji.
— Żebyś wiedział jak jéj nie lubię.
— Ty, jéj! A owa miłość!
— Kobiéta, odrzekł sentencjonalnie Staś, co umoczyła palec w atramencie raz w życiu, co się zwalała autorstwem, już dla mnie nie jest kobiétą — Gorzéj niż okulary i peruka szpeci ją jéj sława!
— Bredzisz moje serce.
— Mówię, co czuję — Wolałbym —
— Ale jutro pojedziesz do Tymka.
— Koniecznie?
— Jużem ci mówił że koniecznie.
— A więc pójdę.
— Dziękuję — Zobaczysz jak ci się Natalja uśmiechnie wdzięcznie. — Między nami mówiąc, ma jeszcze urazę do ciebie w sercu, z czego, gdybyś był trochę tylko — Ale dajmy pokój.
— O! tak się nie urywa.
— Ja bym się cieszył na twojém miejscu, bo to iskierkę niedogasłą dowodzi.
— Iskierkę! powtórzył Staś — dla mnie ona zupełnie obojętna!
— Mocno mnie to cieszy — Jesteś lepszym małżonkiem, niżem wyobrażał sobie, Staś milczał, widać nie czuł się godnym pochwał, boje strawił w milczeniu pełném tajemnic.
Nazajutrz około godziny dziesiątéj, Staś dosyć kwaśno, niechętnie, dotrzymując słowa, powoli szedł do Tymka, ale Tymka nie było w domu. Janek któremu mocno zapowiedziano było, pana Stanisława zawsze przypuszczać — wskazał mu kawiarnię, gdzie pan jego pracował od rana.
Staś poszedł do kawiarni.
W wielkim domu, którego jedne drzwi na główną ulicę, drugie na mniéjszą wychodziły, na dole znajdowała się kawiarnia Karusi. Znana ona była powszechnie, pod nazwiskiem pięknéj służącéj, co w niéj kwitła dla wszystkich i zawsze od siódméj rano, do dwunastéj w nocy.
W piérwszym pokoju, dość dawno malowanym, stał w pośrodku billard, nad którym wisiały lampy z rewerberami dla oświécenia go wieczorem. Do koła zużyte sofy, a przy nich stoliki małe, w różne desenie poobléwane kawą, piwem, herbatą. Na ścianach sztychy wyobrażające historją Atalli. A! szkoda że widziéć nie możecie téj Atalli i Chaktasa! Sam Chaleaubiand śmiałby się z nich do rozpuku. Pomiędzy rycinami i lichtarzami, przybita była czarna deska, do zapisywania partji billardowych, pod nią w rząd, jak żołnierze, kije różnéj miary i wagi. W drugim kącie wiecznie płonący komin, latem i zimą chuchał na pokój, dymił trochę gdy zagrymasił i różnémi zapachami pomnażał już przybiérane. W rząd na kominie stały garnuszki i garnuszeczki ze śmietanką, maleńkie, większe, ogromne, daléj wysmukłe imbryki z kawą w swoich trójgraniastych kapelusikach — Tuż koło komina był tron Karusi, pięknéj Karusi, królującéj tu za stołem okrytym ceratą, na którym leżały stosy bułek, stały kieliszki, szklanki, kubki, filiżanki — butelki z rumem, z wódką — Tu była szufladka z piéniędzmi, tu krédka do zapisywania długów — tu wdzięcznych dwoje oczów, co się tak miluchno uśmiechały — à tout venant.
Niedaleko od tronu Karusi kipiał zawsze gotowy samowar, naciągała piwnym kolorem herbata, którą późniéj rozlewano ukropem. W pokoju zwijał się chłopiec jeden, markier i Karusia.
Nie widzieliście pewnie Karusi! Szkoda! Było to cacko prześliczne w swoim rodzaju, i nie dziw, że do kawiarni téj, najwięcéj osób, a mianowicie młodzieży uczęszczało. Karusia była maleńka, cieniuchna w pasie, choć ją objąć w palce, drobna, ale zręczna, żywa, wesoła, figlarna dziewczyna, czysta wiewióreczka. Na białéj szyjce, trzpiotała się główka wyczesana, świecąca, otoczona gładkiémi czarnémi włosami; w niéj dwoje czarnych jak węgle, jak węgle żarzących (gdy węgle rozżarzone rozumie się) — oczu, usteczka różowe, drobniutkie, w nich zęby — perełki — A wszystko to małe, a wszystko kształtne, wyborowe, prześliczne. Cóż dopiéro rączka, — królowéj nie kawiarki, z podszewką różową, z cienkiemi pulchnemi palcami, a nóżka — Klękajcie — i Karusia nawet umyślnie nosiła krótką trochę sukienkę, aby się z nóżką pochwalić. Na niéj codzień pończocha jak śnieg, a wyciągnięta jak struna, trzewiczek wycięty, obcisły, lśniący, kropli na nim wody, pyłku, popiołku, plamki błota nie było nigdy — Nóżka ta cudowna, wypukła, zręczna, maleńka, sławna była w Warszawie, bo od niéj mniejszéj nie znano; nóżka to była historyczna, bo raz po salonach arystokracji, obnoszono za osobliwość trzewiczek Karusi — który na żadną z pań wejść nie chciał!
Taka to była Karusia, wiewióreczka, szatanek, motylek i co chcecie; a w dodatku kawiarka — I cały Boży dzień, to śliczne stworzenie piekło się u komina, deptało po salce, skakało, uwijało, wyrywać musiało jak wąż, grubjańskim uściskom gości; i — a jednak życie to było jéj miłe.
W drugim nieco porządniejszym, pokoju ozdobnym w firanki, marmurowe stoliczki na których bielały gazety porozkładane z Kurjerkiem na czele — znajdowała się dla amatorów szachownica i warcaby, a nawet domino. Goście przypadkowi, nieznajomi przybysze, zwykle siadali w tamtym pokoju; wierni Karusi i znajomi, woleli siedząc w pierwszym, patrzéć w jéj piękne czarne oczy.
Gdy Staś wszedł, Tymek z kijem billardowym w jednym ręku, z szklanką niedopitéj kawy, w drugim, rozprawiał z kapitanem, dowodząc karambolu i wzywając za świadka markiera, a nawet Karusię. Karusia zwijała się koło kominka, dwóch czy trzech ichmościów, poglądali w cichości na grających i na nią.
Zobaczywszy Stasia, Tymek zapomniał o karambolu i rzucił się przeciw niemu.
— A! a! kochanego, szanownego! Jak że się masz! Patrzajcie! już się dowiedział, gdzie najpiękniéjsza kawiarka w Warszawie — A, żonaty — a psik! wara!
— Posądzenie daremne, odpowiedział Staś rzucając mimowolnie oczy na Karusię, przyszedłem z interesem do ciebie — dowiedziawszy się że tu jesteś.
— A, służę ci natychmiast, oto kończemy partją z kapitanem — mam już pięćdziesiąt, w ten moment służę — Tymczasem możesz się zdaleka przypatrzéć Karusi i napić wybornéj kawy — Karusiu! Karusieńku! zawołał oto szanowny kollega mój i przyjaciel, bądź na niego łaskawą i daj mu najlepszéj jaką masz kawy — Ale więcéj nic.
Karusia tylko spójrzała na Stasia, którego wejrzenie spotkała, zarumieniła się do białków, spuściła głowę, poprawiła instyktowie włosy i nachylała się do kominka. Stanisław osłupiał, tak mu się wdzięczną, zręczną i piękną wydała.
— I to — tylko kawiarka? — pomyślał.
Tymek kończył partją tém czasem i rzucając kij, zbliżył się do Stasia.
— Całym na twoje usługi — słucham co mi masz powiedziéć.
— Wiédz że naprzód —
— A prawda że Karusia ładna?
— Dziwnie ładna.
— Prawdać śliczna — No mów, co tam masz mówić — słucham.
— Rzecz jest taka, pierwszego dnia przybycia mojego do Warszawy, do tego samego hotelu, dziwnym trafem, zajechali —
— E! to cóś długa historja — pozwól mi nałożyć sobie fajkę, nie cierpię cudzego nakładania, potém już służyć ci będę cierpliwie.
— Oto jestem — Zajechali tedy —
— Nasi znajomi, a raczéj nasze znajome z Wołynia.
— Więc tedy panie?
— Dwie panie.
— Młode? ładne?
— Jedna młoda i ładna, a do tego literatka, poeta — co chcesz.
— Wyśmienicie, chcesz mnie z niemi poznać, całuję cię serdecznie.
— Ale nie, nie o ciebie tu chodzi — słuchaj.
— Słucham.
— Ta młoda, ta ładna i poetyczna pani, przyjechała tu swoje dzieła drukować.
— Odzywasz się tedy do mnie, jako do Redaktora.
— Poczekaj.
— Czekam.
— Ale wprzódy chce się poznać z literatami.
— Odzywasz się jako do literata?
— Bądźże chwilę cierpliwy.
— Cierpię.
— Z literatami, z literatkami, z całym tutejszym światem uczonym.
— Jestem w domu, mam ułatwić znajomości.
— Zgadłeś nareście.
— Naprzód tedy potrzeba mi poznać te panie.
— Oczéwiście.
— Powiedz mi przecie — bardzo nudne?
— Nie — wcale — przyznam ci się otwarcie, że w literatce, kiedyś dawno, serdeczniem się kochał, ale dziś jest mi zupełnie obojętna. Niecierpim się nawet — przyjmą cię dobrze.
— Bom potrzebny.
— No zgoda?
— Najchętniéj, jestem na usługi — Jeszcze tylko pytanie — Bogate, ubogie?
— Bogate.
— Jakiego tonu?
— Tak średniego, nie pierwszego, i nie ostatniego.
— Rozumiem, to znaczy że chciały być pierwszego, a nie mogą.
— Kiedyż prezentować mi się każecie?
— Dziś około południa, biorę cię i prowadzę, a potém rób sobie z temi paniami co chcesz i dyryguj je w Warszawie jak ci się podoba.
— Spuść się na mnie, porobię im znajomości i ułatwię wszystko — Oto ślicznie się trafia właśnie, kapitan tutaj, powiémy mu o poecie — kobiécie, o nowém zjawisku, a ón poniesie wieść po całém mieście i przygotuje nam drogę.
Tymek chwycił za rękę kapitana, czytającego gazetę.
— Nowina kapitanie!
— Hę! Co? to już pewnie wiém!
— W zakład że nie wiész?
— Nie życzę się zakładać, panie kapitanie.
— A! więc słucham; cóż tam, kometa?
— Gorzéj bo poeta i poeta — kobiéta, zjawia się na horyzoncie warszawskim — Zowie się ona — a jakże bo się zowie!
— Pani Natalja N...
— Pani Natalja — Jest to, ma to być talent piérwszéj wody.
— Wodnisty? spytał kapitan.
— Gdzież znowu!!! pierwszéj wody jak brylant. Pełen owszem siły, życia, fantazji, — jenjusz jedném słowem. Przybycie jéj do nas, jest jeszcze tajemnicą, ale wkrótce okaże się ona w całym blasku, bo chce czytać, chce się radzić literatów naszych i drukować u nas. Uważasz kapitanie, jak potężna nowina.
— W istocie, jeśli co mówisz — prawda?
— Klnę ci się na — Karusię.
— To żartujesz.
— Biorę pana Stanisława za świadka.
Staś potwierdził skinieniem głowy.
— Młoda? stara? spytał kapitan.
— Młoda i piękna jak aniół — odrzekł bez wahania Tymek.
— Gdzież ją widziéć można?
— Dotąd, chyba w oknie, ale wkrótce, stanie się częścią konieczną, naszych literackich wieczorów, pragnie porobić znajomości, z paniami i pannami A. B. C. D.
— W istocie to ciekawe — Cóż pisze? dopytywał się kapitan.
— Poezje, powieści, dramata, historją, filozofją — matematykę.
— Co u licha!
— To już żarty, przerwał Staś, tylko poezje i powieści.
— Słuchaj no kapitanie kochany, zmiłuj się nie rozgłaszaj wcześnie o tym siódmym czy ósmym cudzie rodzaju żeńskiego z piórem za uchem. Rachuję na effekt jaki niespodziane ukazanie się tego fenomenu uczyni.
Kapitan od niechcenia brał za kapelusz i czyścił go rękawem.
— Nie powiesz nikomu.
— Na co bym miał mówić.
— Do zobaczenia.
— Wybornie! zawołał Tymek po wyjściu kapitana, całe miasto będzie wiedziéć za godzinę o pani Natalji.
A teraz, wybacz, muszę do domu śpieszyć, tylko się z Karusią rozpłacę.
Karusia wybiegła z uśmiechem zalotnym i wabiącym.
— Co się należy? spytał Tymek.
— Ja zapłacę, rzekł Staś, który napatrzyć się dziewczyny nie mógł.
— Ale proszę cię.
— Pozwól.
— Ale do czego to!
— Ten raz.
— Jak chcesz — Cóż się należy.
— Trzy złote. Staś wyjął piéniądze i oddał je w rękę, w śliczną pulchną, różową rączkę Karusi, która dla nieznajomego przybiérała jeszcze zalotniejsze minki i postawy.
— Prawda że ładna?
— Dziwnie ładna.
— Tylko mi jéj nie bałamuć proszę?
— Tobie!
— Mnie, mnie — szeptał Tymek — niewierzysz? Słowo honoru.
Stasiowi czegóś przykro, nudno i ckliwo się zrobiło, zapłacił i żegnając Tymka nie oglądając się wyleciał z kawiarni pędem. Niewiedziéć dla czego począł nienawidziéć Tymka, wydał mu się ón fanfaronem, nieznośnym samochwałem. Karusia bardzo mu się podobała.
Około południa, Tymek we fraku czarnym, trochę podfryzowany nieznacznie, w białych rękawiczkach, z laską o gałce brązowéj, z lornetką na wstążeczce, ubrany z literacka po modnemu, czekał wyglądając przez okno, na Stasia. A coraz to poprawił włosów przed zwierciadłem, to spójrzał na ubranie.
Staś zajechał nareście.
— Ruszamy.
— Służę ci — czekają na nas.
— Będę poważny i surowy, a pełen tajemnic, jak sfinx — rzekł Tymek, nie wypada mi się inaczéj pokazać. Piérwszego to mnie z literatów, poznają te panie, czuję że dla nich całą literaturę i dziennikarstwo reprezentuję — trzeba je godnie reprezentować.
Staś śmiał się.
— W literaturze jak w innych rzeczach, wiele zależy na drobnostkach. Czy uwierzysz, że nieśmiem sprawić sobie zielonego fraka, dla tego żem literat?
Staś coraz bardziéj się śmiał.
Stanęli przed domem Prezesowéj.
Po niedługiém oczekiwaniu w salonie, otworzyły się drzwi boczne i naprzód Prezesowa, z ujmującym uśmiéchem, potém zarumieniona cała, wyszła Natalja.
Staś prezentował Tymka.
— Bardzośmy szczęśliwe z téj znajomości — odpowiedziała Prezesowa, tyleśmy słyszały o panu, o jego piśmie, o talencie, uwierzysz pan, gdy powiémy, żeśmy prawdziwie szczęśliwe.
Usiedli, Tymek krochmalny, jak stary kołniérzyk, siedział wyprostowany, bawiąc się kulasami swéj laski. Poczęła się rozmowa o literatach i literaturze; Natalja niecierpliwa aby się popisać z sobą, poczęła mówić. Tymek słuchał jéj z uwagą, z admiracją, przyjmował jéj zdania, bronił jéj opinij, słowem, począł od uczynienia najkorzystniéjszego wrażenia, które się zawsze pozyskuje pobłażaniem, pochlebstwem, a przynajmniéj grzecznością.
— Pani pisze — spytał po chwili.
— Ja — zarumieniona odpowiedziała — ja — prawdziwie, jeśli piszę, to tak mało cenię moje roboty.
— To tylko pani wolno. Genjusz nigdy się na sobie nie poznaje.
Jakkolwiek te antycypowane pochwały, były grubym już aż do zbytku pochlebstwem, Natalja, spragniona ich, przyjęła skromnie, ale z wdzięcznością, spuszczając oczy, to zwracając je na Tymka, ogniste, żarzące. Tymkowi głowa się kręciła.
— Spodziéwam się mówił, że będziemy mieli szczęście słyszéć utwory pani.
— Czyż to warto?
— Pozwoli nam pani sądzić o tém.
— Ach! zawołała Prezesowa — gdybyśmy tak śmiały, przy piérwszéj znajomości.
— Co tylko panie rozkażą.
— Pan tak łaskaw — mieszasz nas swoją grzecznością. My byśmy wielce życzyły, poczynając od Pana Dobrodzieja, porobić znajomości z literatami i literatkami tutejszémi, o których tyle słyszeliśmy, tyle czytali.
— Najłatwiéj, my z panem Stanisławem naprzód, rzekł Tymek, odwiedzim tych panów i panie, a potém utorowawszy drogi, sprowadzim tu ich wszystkich. Co to za szczęście dla naszego miasta, co za miły przybytek! Ileśmy winni wdzięczności, za to, że paniom przyszło na myśl przybyć do nas.
Dziwne te wyrażenia Natalja przyjmowała, ciągle się wprawdzie rumieniąc, ale nie czując ich śmiészności, biédną obłąkiwało pragnienie sławy, żądza oklasków, co się urodziły z piérwszym napisanym wierszem, z piérwszą wynuconą piosenką.
— Mnie się zdaje, szepnęła Prezesowa, że do kilku znakomitszych autorek, namby samym przecie, jako nieznanym, obcym i mającym dopiéro wystąpić, należało się udać naprzód.
— Naturalnie, dodała Natalja.
— Zapewne, bąknął Tymek — zapewne — będą one już uprzedzone o pani.
— Pan tak jesteś łaskaw i grzeczny.
Rozmowa ciągnęła się w ten sposób czas jakiś, uciążliwa, bo próżna, pełna grzecznych a nieszczérych i niemogących przy najlepszych chęciach, wziąść się za wyraz myśli, pochlebstw. Natalja usiłowała kilkakroć zwrócić ją, ale napróżno, przytomność Stasia, niewiedziéć dla czego paraliżowała ją zupełnie, odéjmowała jéj śmiałość. Staś milczący świadek, przerzucał z szyderskim pół uśmiéchem, jakiś Album leżący na stole; a na zapytania i rady Tymka, gdy musiał odpowiadać, odpowiadał tylko, skinieniem zgody. Zgadzał się na wszystko, jak posłuszne, ale nie bardzo rade swemu posłuszeństwu dziecko. Natalja mało co widziała, stanu Stanisława, ona tak była zajęta sobą, swojém wystąpieniem, pokazaniem się, objawieniem, że reszty świata, ani mogła uważać. Dla niéj w téj chwili, było tylko tło na którém się malować miała ona, i — ona sama. Reszta ginęła w niedojrzaném oddaleniu.
Tymek ze swojémi zuchwałémi pochlebstwy które niby za proroctwa przedawał, zachwycił ją, podobał jéj się — zajął. Uśmiéchała mu się tak wdzięcznie, spoglądała nań tak wabiąco. Biédny Tymek, co prócz Karusi, nigdy nie spotkał kobiéty, któraby nań mile spójrzéć raczyła, był w niebiosach głową! A! tyle jest uroku w kobiécie pięknéj, młodéj, trochę exaltowanéj, a do tego ubranéj smakownie, wytwornie, bo ubior więcéj niż by kto sądził idealizuje kobiétę. Anioł w szarym łachmaniku, nie byłby aniołem, a szatan w axamitach, atłasach i koronkach, jednym szelestem bogatych sukni, połechtał by duszę, niedoświadczonego, młodego i całego w marzeniach człowieka. Nie dziw téż że Tymek, na piérwszéj wizycie wybudował sobie ogromny gmach, wysoki jak być miała wieża Babel, szeroki i długi — jak mur chiński. Tymek już sobie wyrachował, że powinien się zakochać.
— A zatém, rzekł wychodząc i rzucając pełne znaczenia wéjrzenie na rumieniejącą Natalję — jestem na rozkazy pani i od dziś zaczynam natychmiast, gotować jéj na naszym świecie przyjęcie.
To mówiąc pociągnął za sobą Stasia i wyszedł. Cały był promieniejący i zdaje się urósł, Stasiowi patrząc nań na śmiéch się homeryczny zbiérało, jednak szanując uniesienie jego; wstrzymał się od uśmiéchu, choć jak w szklance wodę, widział myśli w jego głowie błyskające. Było to cóś na kształt pijaństwa, na kształt szału.
— Ale wiész, zawołał wychodząc — To cudna, to przecudna kobiéta! To anioł ta twoja Natalja! co za wéjrzenie, co za uśmiéch, co za melancholja, co za skromność — ile wyrazu — ile —
— Słowem że ci się podobała niezmiernie, nie zapomnij tylko że ma męża —
— A! niestety wiém o tém.
Słuchaj — dodał zatrzymując się — Idźmyż zaraz —
— Dokąd?
— Wiodę cię do tych pań, z którémi poznać ją musiemy — bo —
Reszty niedopowiedział Tymek, ale w istocie chodziło mu oto, aby ją przedstawiał nie ón sam; czuł się bowiem za małym, za mało znaczącym do tego, nie najlepiéj go uważano i przyjmowano; wolał więc aby Stanisław stanął w pośrodku między Natalją, a témi których poznawać miała.
— Ale — słuchaj — ja cię będę prezentować jako wielbiciela talentów tych pań autorek i literata.
— Jak chcesz, jestem decydowany na wszystko, byleby mi czytać nie kazali co mojego.
— Czytać! jakżeś pocieszny! nigdy! słuchać to co innego — Idźmy. Poczniémy od poczciwéj, staréj Hrabinéj. Słyszałeś o niéj przecie? Gdyby się tak wyrazić można; nazwałbym ją dziekanem literatek, poczciwa, a dowcipna! Juściż wiész, że dowcip to apanage arystokracij, a ona do niéj po mężu należy. Dawniéj pisała, teraz tylko piszących zachęca, sądzi o pismach, daje literackie wieczory i panuje nad naszym światkiem. Wprawdzie niedawno poznałem ją i miałem zaszczyt być prezentowany, ale zdaje mi się, że to nic nie szkodzi.
Weszli po bardzo przyzwoitych wschodach do przedpokoju, gdzie dwóch szpakowatych lokai, w szaraczkowéj z białemi guzikami liberij, siedzieli na ławce.
— Jest Pani Hrabina w domu?
— Jest.
— Przyjmuje?
— Niewiem, oznajmię. Jak mam oznajmić?
Służący poszedł z nazwiskami i po chwilce drzwi się otworzyły, weszli do saloniku całego w kwiaty ubranego, skromnego, wygodnego, cichego, urządzonego nie dla połysku, ale dla miłéj wygody. Oczy się tylko kwiatkami pocieszyć i pobawić mogły, reszta ciemnych barw i prostych kształtów, niezastanawiała.
Na kanapie przed stolikiem zarzuconym xiążkami i dziennikami, siedziała może pięćdziesiąt letnia, ale świéża jeszcze, bez pretensij ubrana ciemno, Pani Hrabina. Twarz jéj białości bladéj i przezroczystéj, oczy czarne obwiedzione smutną wypustką siną, usta małe zaciśnięte. Robiła robotę na drutach i czytała xiążkę, którą odsunęła, gdy weszli. Tymek prezentował, jako literata Stasia, który wielce zakłopotany, kilka słów na wiatr rzucił i usiadł. Zmierzyła go jednym rzutem oka Hrabina i poznała w nim przyzwoitego, dobrze wychowanego człowieka, a z łatwością osób co żyją w świecie ciągle, poczęła rozmowę, którą wybornie umiała utrzymywać, nie okazując ani znużenia, ani wysilenia. Hrabina była dowcipna istotnie, ale jéj dowcip spokojny, wesoły bez złości, nie jątrzył, nie obrażał, nie rozdrażniał, uśmiéchał się tylko. Z niezwykłą pamięcią, nauką i przytomnością, nie popisując się z niczém, umiała wybornie mówić o czém się podobało, dla każdego rozmowę dobiérając stosownie. Staś z kolei był zachwycony Hrabiną, jak Tymek Natalją.
Po krótkiéj wizycie, po oznajmieniu, że we Czwartek jest zawsze w domu, Hrabina pożegnała ich skinieniem głowy, a Tymka uśmiéchem trochę z góry, protekcjonalnym.
Wyjechali; Tymek co milczał przez czas odwiedzin, niewiedząc o czém mówić i jak — odzyskał za drzwiami przytomność i śmiałość.
— Jedziemy do Zenejdy.
— Cóż jest ta twoja Zenejda?
— Alboż nie wiész! Wstydź się człowiecze! wstydź się. To przecie autorka tylu bezimiennych powieści dla dzieci, tylu moralnych i najlepszych intencij poezij, bajek, tylu opowiadań dla ludu, dla sług.
— A! a! Więc zapewne zimna jakaś, zamarynowana w swéj moralności marmontelowskiéj kobiéta —
— Mylisz się duszko — grubo się mylisz. Kobiéta dowcipna jak szatan, żywa jak sroczka, gadulska, obmównicka, szyderska, złośliwa.
— A pfe! ależ mi ją malujesz —
— Broń Boże, nie bierz tylko ze złéj strony — to są przymiotniki przesadzone, które tylko podkładam pod mój obraz, aby nieco przeświécały z pod spodu. Słodka przytém i grzeczna jak lukrecja, uprzedzająca.
— Dość — reszty zaraz się dowiém; nie psuj mi moich wrażeń.
Powiédz mi lepiéj, jakie zajmuje położenie towarzyskie — Kto ona jest?
— Naprzód — autorka powieści — powtóre wielka i zawołana literatka, potrzecie żona urzędnika jakiegoś, długiego, suchego, mało się pokazującego i stojącego zerem przy jéjmości, która jest laską, co formuje potém jak wiész — liczbę dziesięć, większą od jedności, a niewiedziéć jak sprawą zera dopełniona.
— Pleciesz kochany Tymku, bez miłosierdzia.
To mówiąc kręcili się po wschodach, szli szli, aż zaszli na górne piętro, do ciasnego, ale miłego dosyć saloniku. Ja niewiém gdzie teraz niéma miłych saloników? wszędzie, nawet tam gdzie śpią i jedzą obok, gdzie kucharki przez salon chodzić muszą, jest salon i bardzo przyzwoity, ozdobiony obrazami, lampami, piano de rigueur albumy, choćby miały zawiérać tylko historją P. Lamelassie. Trochę kwiatów, dywanik, mebli trochę, których brak dowcipnie jest ukryty — ot i salonik i wszędzie jednakowy, wyjąwszy rozmiary.
Na spotkanie przybywających w szeleszczącéj sukni, we włosach tylko, bez chustki, sucha, wdzięcznéj dość postawy, blond włosów, szarych oczów, wybiegła żywo kobiéta mogąca miéć lat cztérdzieści górą, ale wyglądająca młodo, bo żywa, bo niezestarzała na umyśle; tak to niechybna, że ciało tylko wtedy starzeje, gdy mu dusza dozwoli się zestarzéć.
Charmée de faire votre connaissance — odezwała się rezolutnie gospodynia siadając na kanapie i wskazując obok krzesło Stanisławowi. Wyobraziła sobie widać, że parafianin jakiś przybył ją widziéć, aby mógł powiedziéć wróciwszy na wieś, że poznał sławną Zenejdę; zabrała się więc nielitościwie dowcipować i odegrywać rolę sławnéj kobiéty.
— Pan z Wołynia — śliczny kraj. Ja sama jestem z Wołynia, chociaż tak mało moją rodzinną krainę pamiętam!! Od dziecinstwa nie widziałam stron tamtych.
— Tamte strony chlubią się panią — dodał Tymek posypując cukrem rozmowę.
Literatka tylko się uśmiéchnęła, jakby mówiła — Wiém o tém i spodziéwam się tego.
— A ponieważ pan jesteś z Wołynia, szybko odwracając się zawołała, jakby cóś sobie przypomniała pani domu — czy nie potrafisz mnie nauczyć, kto jest, jeśli panu znana, niejaka pani Natalja —
Tymek i Staś spójrzeli po sobie z podziwieniem.
— Z kądże pani wié o niéj?
— O! naprzód wiadomo panu, że ja muszę wiedziéć wszystko — a jeśli chcesz koniecznie tajemnicę tę odkryć, powiém w dwóch słowach. Kapitan był u mnie, przed chwilą.
Tymek się rozśmiał z ukontentowania i zwycięzko spójrzał na Stasia.
— I mówił.
— I mówił jak o cudzie — jak o jenjuszu! Ale zmiłujcież się, kto to? co? z kąd? Co pisze? jak? Panowie wiécie, postrzegam to z ich uśmiéchów.
— Jest to nawet krewna podobno, pana Stanisława.
— A! bardzom szczęśliwa! zawołała zacinając usta literatka — Więc to jest młoda osoba —
— Bardzo młoda, kobiéta która nigdy nie występowała, nie poczęła jeszcze — ale dająca najpiękniéjsze nadzieje — rzekł Tymek.
— Pan już co czytałeś?
— Trochę, z najzimniejszą krwią odpowiedział Redaktor. Właśnie myślę, że zechce dać się nam tu bliżéj poznać, wejść w nasze towarzystwa. Podobno nawet chce tu cóś drukować.
Pani Zenejda widocznie była niespokojna, kręciła się po kanapie, mięła koniec batystowéj chusteczki.
— Jakbym była szczęśliwą, gdybym piérwsza mogła, powitać to piękne zjawisko, ozwała się — gdybym ją mogła uprosić, aby u mnie słyszéć się dała. Sprosiłabym co mamy najznakomitszego na te gody literackie.
Staś dziękując się skłonił, Tymek aż poskoczył na krześle.
— Wybornie! wybornie! Jeśli tylko pani tak łaskawa, że się chcesz podjąć ją wprowadzić, zapoznać —
— Ale z duszy, z serca! żywo zawołała pani domu i jeśli o to chodzi, sama piérwsza krok zrobię, kiedy? zaraz? Bom gotowa choćby zaraz!
I spójrzała po gościach swoich, uśmiéchając się pół złośliwie, pół miluchno; a oczyma jéj błyskała ciekawość, ciekawość gorąca, niepohamowana, prawdziwie kobiéca.
— Ona tu sama będzie u pani — rzekł Staś po chwili, a wówczas wziąwszy ją pod swoją opiekę, zechcesz pani urządzić jak się podobać jéj będzie, jéj literacki występ.
— Więc jeśli można, jutro o południu czekać będę, rzekła znowu z uśmiéchem — Dobrze.
— Skoro pani rozkaże — przyjmujemy jutro.
— Więc czekam jutro.
I wstała z kanapy po kapelusz leżący na fortepianie.
— Przepraszam panów najmocniéj, ale mam godzinę naznaczoną, a już tak późno.
Goście pożegnali panią Zenejdę, a Tymek na wschodach, śmiejąc się z radości wołał:
— Teraz już wszystko skończone, gdy ją raz weźmie pod swoją opiekę Zenejda, obejdzie się bez wszelkiéj innéj, a mianowicie bez naszéj. Przysięgnę, że to pilne wyjście, nie jest czém inném, tylko przygotowaniem do jutra i rozniesieniem wieści, którą przez pół kapitan, przez pół ona po mieście rozsypią. Tém lepiéj, ciekawość się obudzi i sukcess pewny!
Świszcząc wesoło Tymek poleciał do traktjeru. Staś ze smutno spuszczoną głową poszedł do domu. Czemu był smutny? to zaraz zobaczym.




V.
STAŚ, NIESZCZĘŚCIE I PRACA.

ROZDZIAŁ V.



NIEWIÉM czy w poprzedzającéj powieści daliśmy poznać dostatecznie charakter Stanisława, czytelnikom naszym? czy pojmują przyczyny, dla których w domu ciężko mu było i nudno, dla czego przybywszy do Warszawy, zabawami wszystkich, zabawić się nie mógł i zająć niczém nie potrafił. Wszystkiemu winą i przyczyną, był Stanisława charakter, nie stały, ciągle nowego pragnący, spożywający zbyt prędko nowe, a potém nudzący się życiem. Jedna namiętność panowała w nim, wszystkim innym i wszystkiemu — potrzebował kochać aby żyć, a kochać długo nie mógł, nie umiał. Właściwie piérwszy tylko akt dramatu tego zajmował Stasia, w drugim trzymał się jeszcze roztargniony, w trzecim upadał na siłach i wyglądał czy nie ujrzy co nowego.
Dłużéj potrafiła go utrzymać Hrabina Julja, bo miłość ku niéj, miała wdzięk rzeczy zakazanéj i jątrzyła nieustannie; spokojne przywiązanie Matyldy, ostudziło w nim, z początku gorącą namiętność. Z domu wyjeżdżał z próżném sercem, z rozpaloną marzeniami głową, z zaostrzoną żądzą; a zachowując dla żony szacunek, nałogową przychylność, mogącą się posunąć do poświęceń nawet; już chciał, pragnął, potrzebował do życia, nowego dramatu. Wyglądał go, szukał, tęsknił za nim, chciał wyjść z odrętwienia serdecznego, choćby kosztem łez i krwi.
Pamiętam, niedawno, byliśmy z jedną panią razem na statku parowym — biédna miała minę bardzo smutną, znudzoną, zmęczoną, wracała do domu. Gdyby téż machina pękła i gdybyśmy wylecieli w powietrze! — odezwał się któś trzeci:
— To byłoby przynajmniéj cóś nowego — odpowiedziała kobiéta.
Ta kobiéta, była właśnie w stanie duszy Stanisława — pragnęła nowego, choćby tą nowością, śmierć być miała.
Na wjeździe do Warszawy, spotkał dramat Stasia, bo się z nim dziwnym trafem zjechała Natalja i ta niedokończona miłość, która zdaje się, wyzywała dalszego ciągu. Ale Staś obojętnie widział Natalją, wiedział że zajęta była poezją, sztuką, a nie mógł przypuścić nigdy, aby dwie wielkie namiętności, pomieścić się mogły w duszy kobiéty, inaczéj jak kolejno. Uważał ją za zimną, samolubną istotę, stracił dla niéj sympatję wszelką.
Po Natalij spotkał Leosię, siostrę malarza, żywą, naiwną, prostą dziewczynę, właśnie tyle umiejącą tylko, żeby zrozumiéć kochanka, ażeby mu się dziwić i kochać go za to podwójnie. Ale Leosię otaczała rodzina, otaczało święte ubóstwo. Jakkolwiek Stasiowi czarującą się wydawała, szanował ją nadto, aby pokochać potrafił. Ją, tak łatwo było rozmiłować, uwieść i nieszczęśliwą uczynić. Ale nieszczęście jéj, byłoby tak wielkie, tak niepojęcie okropne. Przy niedostatku, walce — spodlenie, upokorzenie — wstyd!!
Staś szukał do koła kobiéty, którąby pokochał i mówił już w sobie — Dla mnie jéj chyba jednego niéma na świecie — gdy przypadkiem wpadł do kawiarni, zobaczył Karusię.
W stanie Stanisława, nic łatwiéjszego jak zająć się kimkolwiek, piérwszą uśmiéchającą ci się kobiétą, cóż gdy się kto tak jak Karusia wdzięcznie, tak cudnie uśmiéchnie, gdy tak jak ona wygląda? Stasiowi zamarzyło się zaraz kochać kobiétę stanu i charakteru Karusi, zdawało mu się już, że w przywiązaniu tego dziecka ulic, niedbałego na jutro, nierozumiejącego przyszłości, bez zgryzot poddającego się namiętności, płaczącego i śmiejącego się w jednéj godzinie — zdawało mu się — że w miłości takiéj, muszą być tajemne, niepojęte skarby rozkoszy — a nadewszystko — nowości. Dla niego bowiem cała ta miłość, jeśli się ją tak nazwać godzi, była zupełnie nową. Stasiowi głowa się paliła, u niego bowiem jak widzicie, jak u wszystkich niestałych szło przywiązanie, namiętność, z głowy do serca dopiéro. Zapragnął Karusi, jak wprzód zapragnął Julij, jak potém żądał Natalij, jak wreście chciał Matyldy — niepohamowanie, gwałtownie. Marzył o niéj, gnębił się nią i drżał na myśl, że ona może szczérze kochać Tymka, lub kogo innego. Wolał ją zepsutą, niestałą wietrznicą, niż zupełnie nie czułą. Ale wkrótce poznał, że się nie było czego lękać; od piérwszego poranku, kiedy ją zobaczył, codzień potém po kilka razy, zabiegał pod różnémi pretextami do kawiarni. Markier nawet postrzegł co to znaczyło, cóż dopiéro Karusia? Ona pokazywała uśmiéchajac się białe swoje ząbki, rumieniła się prześlicznie i podwajała zalotności. Staś, ile razy był sam wymównie czuć jéj dawał, swoją szczególną miłość. A Karusia?
O! ona tak była do tego rodzaju objawień przywykła, tak z niemi oswojona, że ją to ani dziwiło, ani mięszało! Ona dla każdego miała gotową odpowiédź, uśmiéch, żarcik; ale serce — Serce jéj nie łatwo biło.
Stanisław dla niéj, był jednym z tych miłych darów opatrzności, co kilka tygodni kręcą się sypiąc podarki, słodkie słowa, uśmiéchy, przyrzeczenia, a potém bez wieści znikają. Stanisław był dla niéj zabawką — ona doprawdy, ona szczérze kochała Tymka, co ją po brutalsku, nielitościwie kochał, opijał ją, z piéniędzy obiérał, z góry traktował, a czasem pod zły humor popchnął od siebie nie żartem. Dla czego to kobiéty, kochają zawsze, kogo kochać nie warto? może probując czy się nie uda przerobić? może kochając więcéj walkę niż wszystko?
Dość, że Karusia kochała Tymka, co o nią nie dbał, Tymka, co już płonął głową dla Natalij — a Staś dla niéj był korzystną tylko zabawką. Tym czasem Staś biorąc za dobrą monetę, każdy uśmiéch, każde słówko dwuznaczne, każde spójrzenie, które tyle ma wyrazu, ile go przyjmujący imaginacją nadaje — uwodził się, i powoli dozwalał namiętności wyrastającéj, przenosić się z głowy do serca.
Ale mimo tego, smutek gryzł go powoli; bo dramat w saméj expozycij, poczynał się dziwnie chłodno, zawile, i mało obiecywał, gdy tytuł tyle zdawał się przyrzekać! Karusia raz poznawszy się ze Stasiem i doszedłszy pewnego poufałości stopnia, na nim stanęła, daléj iść nie chciała i śmiała się tylko białémi ząbkami, czarnémi oczkami.
Był to wieczór jesienny, wieczór który w mieście stokroć jest mniéj smutny, niż na wsi, bo tu nawet pory roku nie tak wyraźne sprowadzają zmiany. Tylko w alejach lipowych żółty liść zasypywał ulice, tylko po ogrodach smutne drzew skelety stały z resztą suchych liści potrzęsając z szelestem. W mieście ledwie dochodził ulic, wiatr szumiący swobodnie dzikiemi głosy na polach i dolinach, ruch i wrzawa panowały jak zawsze, a Warszawa błyszczała, jaśniała, śpiéwała, stroiła się jak gdyby na wiosnę.
A w polu tak było szumno od wichru, tak było żółto od liści, tak smutno pod mglistą połą jesieni! A w mieście tak żywo, błyszcząco, wesoło, jasno.
Staś szedł ulicą ze spuszczoną głową, z pomieszanemi w głowie myślami, smutny, bez celu. Obwinął się w płaszcz, nacisnął kapelusz, zwrócił w stronę Nowego Świata, i powoli nie wiedząc dokąd postępował. A oczyma, tak, bez celu, błądził po mieście, szukając czegoś, o czém nie wiedział co było.
Na lewo przez otwarte okno, mimo chłodu i wiatru, wyglądała sparta na krawędzi, kobiéta. Nie widząc twarzy łatwo poznać po nachyleniu, po postawie, że była smutna. Staś spójrzał na nią — To Natalja — ale czegóż smutna jeszcze? Ona go poznała i szybko ustąpiła z okna zatrzaskując je za sobą, jakby się wstydziła że ją tak zastał, na gorących i widocznych myślach, jakby się bała aby ich nie odgadł.
Szedł daléj. Jakiś głos znajomy przywitał go z cicha — Odwrócił się — Leonard szedł z siostrą i bratem na przechadzkę. Wszystko troje mieli na twarzach, tę powagę ludzi do rozrywek nieprzywykłych, co używają ich, z pewną bojaźnią, póki nie dojdą do szału i zapomnienia na siebie.
Stasiowi właśnie potrzeba było o kogóś się oprzéć i na ich przywitanie odpowiedziawszy, złączył się z niémi.
— Dokąd idziecie zapytał?
— Tak, na przechadzkę — Matka nasza została w domu, nam się chciało użyć może ostatniego znośnego wieczora jesieni. Leosia nigdy prawie nie wychodzi, bo niéma czasu, albo my z nią pójść czasu niémamy, a tak by się jéj nie raz chciało zobaczyć ludzi i miasto.
— Ja także wyszedłem przejść się — jestem czegóś smutny, nie zdrów, nie kontent z siebie — odpowiedział Staś.
— Mój Boże, zawołał Robert żywo, a zawsze z pewną rzymską powagą — panowie tak jesteście przesyceni, zużyci, że mi was żal prawdziwie! Cała tajemnica szczęścia prędzéj z naszéj strony jest, jak z waszéj! U nas są chwile jasne, a że do koła nich szara pomroka, to się nam stokroć jaśniéjsze wydają. U was jasno na całym obrazie, jasno wszędzie, i dla tego, obraz wydaje się mrocznym i brudnym. Nieprawdaż Leonardzie, że potrzeba cieni, aby się wydało światło światłem?
— Zapewne, odpowiedział Leonard — ale we wszystkiém jest miara — Jeden punkcik jasny, na wielkiéj ciemności, nic nie stanowi. Mnie to nie tajemnica i tobie Robercie.
— Tak, ale mimo to, nie mieniałbym może życia tych zużytych, do których pana nie liczę jednak, rzekł odwracając się do Stanisława — na moje. Ja mam zawsze nadzieję lepszego, dla nich nadzieja odżywienia życia, leży tylko w nieszczęściu.
— Przepraszam, że się wmięszam do takiéj mądréj rozmowy, przerwała Leosia uśmiéchając się — ale mnie się zdaje, że dla nadania życiu zajęcia, barwy, interessu, nie koniecznie potrzeba nieszczęścia.
— A czegóż potrzeba, moja kochana? spytał Robert.
— Dosyć pracy —
— Mówisz jak anioł!
— Pani masz najzupełniéj słuszność — dodał Staś — Prawda, bo bez pracy, życie zawsze bezbarwne i bez interessu — choćby nad niém świéciły wszystkie szczęścia ziemi.
— A praca to rzecz tak słodka! dorzucił Leonard! Praca nie jest karą, jak by kto chciał ją tłumaczyć — praca jest od Boga nagrodą, ona daje skrzydła któremi po nad światem przelatujemy, nie tykając jego kałów i trudów!
— Bo praca — rzekł Robert, to zapomnienie naszego stanu i wyrwanie się z życia.
— Nie zawsze, zawołał Leonard, praca jest czasem sama szczęściem i nagrodą sobie, rozkoszą.
— Pojmuję — dla ciebie! rzekł Robert. Tyś artysta, ale tworzenie artystyczne, możeż się nazwać właściwie pracą?
— Dla czego, owszem praca i okropna! najniewdzięczniéjsza! Nie biorę tego w znaczeniu trywjalném, ale w przeciwnym zupełnie. Praca, bo ileż to trzeba, aby myśl swoją wcielić, praca, bo ileż to walki gdy ducha swego, ciałem przybiérasz — niewdzięczna, bo złocisty anioł myśli twojéj, na płótnie, w śpiéwie twoim — będzie tylko bez duszy młodzianem. Każda inna praca z pewnością idzie po swój cel, tu ze drżeniem, z postrachem, z bojaźnią, nie wiémy co uczynim, choć przed nami stoi w cudnym blasku mara, którą tylko urzeczywiścić — I tu cały szkopuł i trudność! Kiedyż myśli odpowiedziało zrealizowanie jéj, nadziei rzeczywistość? — Tak w każdéj ziemskiéj rzeczy, tak i tu — artysta najpoteżniéjszym ducha swego objawem, nie wyłamie się z pod prawa powszechnego, które jest całe w tém, że spodziéwamy się duszą, a realizujemy ciałem, że duch pożąda, a nasyca się ciało, że — I umilkł.
— Prześlicznieś mówił, zawołał Staś — zgadzam się na wszystko. Czy czytałeś jednak powiédz mi Byron’a, gdy tak cudnie Kaima ustami wyrzeka przeciw konieczności pracy? W co pójdą tamte argumenta?
— A! a! zakrzyczał Robert, czytałem to, i wiész pan, taka jest potęga myśli, ubranych w szatę poezij, żem chwilę jakąś klął z poetą pracę — ale to chwilę tylko — potém postrzegłem fałsz na dnie. Bo proszę, człowiek w stanie zupełnéj szczęśliwości, (zastanowiwszy się nad nim i pojmując go, jakim jest), człowiek bez pracy, bez potrzeb, któreby zaspokajał, bez przeciwności, których by się lękał — taki człowiek, odrętwiał by, ociężał, stracił wszelką energją i — ogłupiał w ostatku. Ja równie pracę, jak nieszczęście uważam potrzebą i koniecznością naszéj kondycij, organizacij naszéj.
— Jesteś pan optymistą.
— Może, bom przekonany, że co Bóg, zrobił, to zrobił dobrze, a co jest, być musi koniecznie jakiém jest. Co więcéj, wracam do nieszczęścia, do przeciwności, bo to mój temat ulubiony. Zupełne co zowią zadowolnienie, uszczęśliwienie drętwi; przeciwność pobudza, rozwija siły, exaltuje. Wszyscy wielcy ludzie, wyszli ze szkoły nieszczęścia. Nieszczęście daje nadzieje nadludzkie, siły nadludzkie, doradza rzeczy niepodobne i dozwala je odważnie przedsiębrać. Kto wié, czy w tych chmurnych dniach życia Bonapartego, kiedy błądził po ulicach Paryża, zmuszony zapożyczać się u aktora — u Talmy, nie uzbiérały się siły, na całą wielką jego przyszłość? A owi sześciołokciowi bohatérowie Rzymu, nie są to miękkie pieszczochy wykołysane na rękach losu — to twardzi wychowańcy walki i boju. Na jednego Montaigna — postawię panu stu pisarzy, stu poetów, w których piérwszy objaw jenjuszu, wywołała sroga przeciwność, ciężki ból. Kto nie ciérpiał w życiu, ten go nie zna, ten nic wielkiego nie podéjmie, pomyślność robi tchórzliwym.
To być może — odpowiedział Staś, ale i przeciwność nęka w końcu i zabija.
— Zapewne, z zapałem rzekł Robert, wszystko co żywi, zabija, wszystko co karmi, trud może; bo wszystkiego niejako naturą jest warunek objawienia — jest ilość. Ledwie bym nie powiedział, że wszystko jest we wszystkiém, a moja, może źle nazwana ilość, to jest warunek objawienia każdéj rzeczy, naturę jéj stanowi. Słońce nas życiem obdarza i życie wypala, toż woda, toż pokarmy, toż rozkosze — miara stanowi rzecz samą. Przypomnijmy sobie, że przypuszczając kilka tylko pierwiastków w naturze cielesnéj, a z nich powstającą taką rozmaitość ciał, dopuścim także, że wszystko jest na ilości i warunkach. Toż samo i z nieszczęściem; ono podbudza, exaltuje, unosi, ono zabija także. W elektryczności jest życie, a iskra jéj piorun, śmierć daje.
Leosia z uwagą słuchała téj poważnéj rozmowy, spoglądając to po mieście, które ciemniało i pokrywało się mrokami nocy, to po braciach. Robert był piękny, gdy się exaltował, ale pięknością męzką, duchowną — oziębłszy — stawał się zupełnie pospolitym człowiekiem, bo w wyrazie fizionomij jego, cały był wdzięk téj twarzy, o rysach regularnych, ale na pozór zimnych. Stasia poczynało filozofowanie nudzić powoli, i choć się pocieszał spoglądając na Leosię, która wielkie swe ogniste oczy wlepiała to w braci, to w niego, zachciało mu się jednak ziéwać, nad nieszczęściem i pracą PP. Leonarda i Roberta. Niespokojny oglądał się, żeby jak uciéc od nich. Byli właśnie niedaleko kawiarni, do któréj rzęsiste światło wabiło — i Stanisław w milczeniu się skłoniwszy, uskoczył w bok, obéjrzał się — wszedł do niéj.
Była to chwila, kiedy kawiarnie pustują, jedni idą na teatr, drudzy do znajomych, a markiery i dziewczęta słodkiego używają wczasu. Rzadki gość zadzwoni drzwiami i przyjdzie na szklankę herbaty. U Karusi nie było nikogo, nawet markier poszedł do blizkiego szyneczku, gdzie jego Agatka zajść także miała. Karusia siedziała u kominka sama jedna, zamyślona, a jak wszyscy co cały dzień z obowiązku wesołą twarz pokazywać muszą, była smutna czegóś, ot tak sobie — dla odmiany.
Poznawszy Stasia, poruszyła się, uśmiéchnęła i obéjrzawszy że nie było nikogo — trochę niespokojnie, na drzwi poglądała, gryząc koniec chusteczki niebieskiéj, którą miała na szyi.
— Dobry wieczór —
— A! dobry wieczór.
— Dasz mi herbaty Karusiu?
— W ten moment.
I ruszyła się do samowara.
— Wyborniem cię złapał, rzekł Staś, przecież choć raz jesteśmy sami.
— O! to nie na długo, zaraz markier powróci.
— A nim ón wróci —
— Ja panu dam herbatę.
Figlarna dziewczyna, pobiegła podskakując do kipiącego samowara. Staś pochwycił ją za rękę. Poczekaj, zawołał — na wszystko cię zaklinam, poczekaj — dwa słowa.
— Już powiedziałeś ich pan tyle.
— Więc jeszcze kilka moja droga Karasiu. Ty mi taki nie zechcesz nigdy uwierzyć że ja ciebie kocham, doprawdy kocham, serdecznie, szczérze.
— I statecznie! dodała śmiejąc się do rozpuku — a jak statecznie? Wiele dni, godzin wiele.
— Choćby życie.
— A! panie, nie obiecuj tak wiele, bo uwierzyć nie potrafię. Ale herbata się przegotuje —
— Niech ją licho porwie.
— A! byleby nie z samowarem i imbryczkiem.
— Nielitościwa, odpowiész mi czy nie — Ja ci mówię że cię kocham.
— Wié pan, zawołała Karusia — słowo w słowo to samo, mówiło mi dziś pięciu panów.
— I ty ich, ze mną porównywać możesz!
— Aboż pan co? spytała naiwnie dziewczyna.
Staś osłupiał. Zmiłuj że się — ja cię szczérze, ja cię kocham całém sercem, ja nie żartuję, ja cię z tego stanu wyprowadzę.
— O! bardzoż dziękuję!
— Jakto?
— A w śliczny byś mnie pan stan wprowadził!
Staś znowu zmięszał się zupełnie.
— Tyś uboga — ja ci dam wygody, dostatki, ubiory —
— A na długo?
— Na zawsze.
— O! gdybym ci też uwierzyła drogi panie, cóż mi za zawsze zaręczy?
— Moje słowo — przysięga nawet, wołał Staś zapalając się.
— Pan żonaty? spytała dziewczyna.
— Ja — ja — ja bąknął Staś pomięszany — ja, ale cóż to ma do tego —
— Ja tylko przypominam, że pan mnie przysięgasz, a łamiesz dawniéjszą i większą przysięgę. Jakże ja mojéj mam wierzyć.
— Szatan z ciebie Karolino, szatan w ludzkiém ciele.
Dziewczyna się śmiała jak szalona.
— I ty taki mi wierzyć nie chcesz?
— Nie — nie chcę.
— Proszęż cię, a wierzysz przecie —
— Komu?
— Tymkowi.
Dziewczyna potrząsnęła głową pomięszana cała.
— Tak tak, sam mi się z tém chwalił — wiém pewnie.
— A gdyby tak było? spytała nagle podnosząc głowę.
— Ón więcéj nie wart wiary, dla czegóż mu wierzysz?
— Bo go kocham — cicho, bardzo cicho szepnęła Karolina i podała Stasiowi brzydką bardzo brzydką herbatę, któréj on nie tknął.
— Ty! jego!
— A cóż ón tak bardzo złego? Doprawdy zawołała, wszak że to przyjaciel pański, ślicznie mu pan dowodzisz przyjaźni!
— Ale bo jego mniéj kocham od ciebie Karusiu.
— Podobno, równo oboje.
— Niewierna, uparta, nie wiém już jak mówić do ciebie.
— Tak, jak nikt nigdy nie mówił do mnie, bo to co mówisz pan, ja już tyle razy słyszałam, i tak przywykłam nie wierzyć!
— Jakiemiż słowy mówi do ciebie twój Tymek?
— O! to zupełnie co innego!
— Taki ón sam wierz mi jak wszyscy, alboż myślisz, że cię kocha szczérze? Widziałem, widziałem, jak oczy słodko zawracał do jednéj z moich znajomych, co mu się tylko uśmiéchnęła.
— Pan tak umyślnie mówisz!
— Najszczérzéj.
— Doprawdy! ón by mógł ją pokochać? zapytała dziewczyna gwałtownie.
— Może już pokochał.
— A ona?
— Alboż ja wiém.
Karusia smutnie głowę spuściła.
— Jak pan grzeczny, jak dobry, jak łaskaw, powiédz mi jak się ta pani nazywa?
— Do czegóż ci się to zdało?
— O! chciałabym trochę go prześladować.
— Myślisz, że to pomoże, wstrzyma?
— Nie wiém, ale powiédz mi jéj imie.
— Nie mogę.
— E! dla mnie, dla mnie, rzekła znowu przymilając się — A tylko co przysięgałeś pan że mnie kochasz, teraz znów nic dla mnie zrobić nie chcesz — nawet powiedziéć ani imienia — Dla mnie? I uśmiéchała się jak dziecko, kiedy chce cacka dostać.
— To ci się na nic nie przyda.
— Kiedy ja pana proszę.
— Nie mogę — A pocałujesz mnie za to —
— O! o! drożąc się zamruczała Karusia.
— Tylko raz. I Staś przystąpił ku niéj, nachylił się, pod rumianą jéj twarzyczkę.
— Pewnie powiész? szepnęła.
— Jak cię kocham.
— Zła przysięga!
— Zobaczysz że dobra.
Gdy to mówił, nachyliła się niby przypadkiem, i rumianémi usty dotknęła jego twarzy, ale nim miała czas odjąć je, drzwi się otwarły i wszedł Tymek, śpiéwając na głos, swoją własnę piosenkę.

Choćby nie chciał człek, to musi
Do kochanéj zajść Karusi.

— A! zawołał, a! to ślicznie. A kochana Karusia całuje się w najlepsze z panem Stanisławem. I stanął w tragiczno-komicznéj postawie aktora, który kochanki zdradę odkrywa.
— Poczwaro, zawołał — samaś go pocałowała, sama, nie ón ciebie, ty jego — dobrowolnie. Tak, a teraz zemsta.
Karusia blada była, skłopotana i na w pół prawdziwie brała, wykrzyknik — A teraz zemsta! Tak zemsta — wykrzyknął.
— Daj mi szklankę ponczu!
Staś się rozśmiał, Karusia zmarszczyła, wolałaby była prawdziwszą zemstę. Tymek tymczasem rozsiadł się ziéwając na kanapie, wyciągnął, dobył z za poduszek cybucha, któren tam zawsze dla siebie chował, z pod materaca fajki i tytuniu własnego, nałożył i począł palić.
— Ostrzegam cię, rzekł do Stanisława poważnie, że jesteś na zupełnie fałszywéj drodze.
— Wiém o tém doskonale, odpowiedział Staś, bo musiałem przed Karusią dobrze nakłamać na ciebie, nastraszyć ją że się w jakiéjś pani kochasz, obiecać jéj powiedziéć imie téj kobiéty, żeby otrzymać — jeden pocałunek.
— Pocałunek jéj — ach! nektar boski! deklamował Tymek. Znam go i wolę dobry poncz.
Jak dwóch lutni zléwają się głoski.
Gdzie ty widziałeś głoski na lutni? powiédz mi proszę?
Ale to między nawiasami — Jesteś powtarzam na fałszywéj drodze — Napiérasz się Karusi jak widzę —
— A gdyby i tak było?
— Gdyby tak było, to by było głupstwo. Ty nie wiész chyba co to Karusia.
I wskazał na nią palcem — A to jest, dodał, szatan w ludzkiém ciele.
Ona się skryła milcząc do kominka.
Jak cię się raz uczépi, to cię więcéj nie puści!
— Tém lepiéj!
— Dziś, rzekł ciągnąc dym ogromny Tymek, ale jutro?
— Dziś a jutro, to wszystko jedno.
— Naiwny jesteś, moje serce, jak placek wielkanocny, nie mówmy więc o tém, mówmy o czém inném. Dziś wieczór u Natalij.
Staś mrugnął nieznacznie na Karusię, ona kiwnęła głową, Tymek to postrzegł.
— O! o! już i mrugacie! To ja tu wcale nie potrzebny!
— Pytała się mnie o imie twojéj nowéj kochanki, dałem jéj znak gdyś je wymówił.
— Doskonale się wywijasz — ale to do mnie nie należy. Dziś tedy wieczór u Nalalij — czytanie — zgromadzenie wielkie. Wszyscy śpieszą jak na gody, a jutro! O! jutro to dopiero śmiać się, jutro gadać, jutro szydzić będą.
— Rzecz nieuchronna, jak dészcz po pogodzie — cóż chcesz?
— Proszę cię znowu, jakie dziwne masz pretensje, gdybyśmy o nieuchronnych i zwyczajnych rzeczach nie mówili, o czémże byśmy gadali? A więc wracam do tego. Nasze panie, ciekawe jak Ewy córki, a wybiérają się krytykować zajadle, przysięgnę. Każda z nich, chce być piérwszą, a im więcéj im współzawodniczek przybywa, tém trudniéj.
Każda z nich w duchu myśli — Czy téż lepiéj pisze odemnie? i po to tylko idzie słuchać, aby nazajutrz powiedziéć — Co to za wiérsze! co za proza! Mój Boże — a i to ludzie chwalą, i to się komuś podoba. Ale ja gotuję niespodzianą dekonfiturę paniom. W jutrzejszym felietonie dziennika (wiész że mam felieton na wzór francuzów i sam go redaguję, jestem Janinem z musu) — w jutrzejszym felietonie tedy, będzie sprawozdanie z dzisiéjszego wieczora, wyniosę pod nieba nowego poetę — Oto się będą złościć!
— Ależ godzi się to pisać o wieczorze, o rzeczach nie wydanych, o prywatnym —
— Ale godzi, ale godzi — wiész że gdy u pana Recamier, czytał Chateaubriand.
— Porównanie wspaniałe.
— Nic nie szkodzi, jak wszystkie porównania, trochę na jedną nogę kuleje — otóż z téj lektury — zrobiło się potém tyle sprawozdań, ile było słuchaczów. Wszystkie wydrukowano, a co najpocieszniéjsza, że naiwny jakiś ścigacz, zebrał to i w sposobie litanij wydał.
— Nie jest to jednak racja, abyś ty miał opisywać dzisiejszy wieczór.
— To jest tak dalece racja, że opisując go, na czele napiszę o Chateaubriandzie i o nowym jenjuszu generis feminini.
— A jeśli to jenjusz wcale innego koloru — familij, a nareście nie jenjusz?
— Naprzód, widziałem z oczów że jenjusz — i ja się nigdy nie mylę, powtóre, jeśli to innych barw jenjusz, a jenjusz (bom ci dowiódł tego), zawsze dwa oni, są sobie krewni i rodzeni, więc porównywać je można — po — (po które?) potrzecie — poetom, malarzom, a wedle nowego kodexu dziennikarzom wszystko wolno — Dziennikarzom zaś, więcéj jeszcze niż poetom i malarzom.
To mówiąc wstał Tymek, postawił fajkę, którą kazał Karusi schować i stanął naprzeciw Stasia.
— A zatém — idziemy?
— I ja —
— Jakto — nie byłeś proszony, nie oznajmiono ci?
— Tego nie potrzebuję — ale nie wybrałem się.
— Ale zmiłuj się, przez samą ciekawość. Wszyscy literaci będą — Wolałżebyś zostać z Karusią?
— Kto wié!
— Może — i jabym się nie dziwił, ale zaraz tutaj nadejdzie cała wieczorna pula bilardowa, więc Karusi ani zobaczysz, ani się do niéj dociśniesz — Możemy iść śmiało — Idziemy?
— Chodźmy.
I wyszli oba żegnając wzrokiem Karusię, która w milczeniu ciągle siedząc, poprawiała głównie kominka, niekiedy tylko z pod oka, rzucając nieznacznie wejrzenie na swojego Tymka, tak obojętnego, tak zimnego!
Na progu, swoim zwyczajem, Tymek zanucił sztrofę inną, swéj piosenki erotycznéj:

Choćby niechciał człek to musi,
Odejść od swojéj Karusi.


(KONIEC TOMU DRUGIEGO).






TOM III.



{{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/005}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/006}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/007}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/008}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/009}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/010}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/011}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/012}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/013}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/014}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/015}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/016}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/017}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/018}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/019}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/020}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/021}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/022}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/023}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/024}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/025}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/026}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/027}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/028}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/029}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/030}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/031}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/032}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/033}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/034}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/035}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/036}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/037}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/038}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/039}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/040}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/041}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/042}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/043}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/044}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/045}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/046}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/047}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/048}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/049}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/050}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/051}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/052}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/053}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/054}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/055}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/056}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/057}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/058}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/059}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/060}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/061}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/062}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/063}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/064}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/065}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/066}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/067}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/068}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/069}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/070}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/071}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/072}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/073}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/074}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/075}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/076}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/077}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/078}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/079}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/080}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/081}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/082}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/083}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/084}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/085}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/086}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/087}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/088}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/089}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/090}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/091}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/092}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/093}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/094}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/095}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/096}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/097}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/098}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/099}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/100}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/101}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/102}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/103}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/104}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/105}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/106}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/107}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/108}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/109}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/110}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/111}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/112}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/113}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/114}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/115}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/116}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/117}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/118}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/119}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/120}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/121}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/122}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/123}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/124}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/125}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/126}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/127}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/128}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/129}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/130}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/131}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/132}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/133}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/134}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/135}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/136}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/137}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/138}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/139}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/140}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/141}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/142}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/143}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/144}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/145}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/146}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/147}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/148}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/149}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/150}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/151}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/152}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/153}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/154}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/155}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/156}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/157}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/158}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/159}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/160}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/161}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/162}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/163}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/164}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/165}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/166}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/167}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/168}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/169}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/170}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/171}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/172}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/173}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/174}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/175}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/176}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/177}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/178}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/179}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/180}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/181}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/182}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/183}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/184}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/185}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/186}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/187}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/188}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/189}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/190}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/191}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/192}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/193}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/194}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/195}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/196}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/197}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/198}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/199}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/200}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/201}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/202}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/203}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/204}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/205}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/206}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/207}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/208}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/209}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/210}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/211}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/212}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/213}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/214}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/215}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/216}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/217}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/218}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/219}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/220}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/221}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/222}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/223}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/224}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/225}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/226}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/227}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/228}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/229}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/230}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/231}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/232}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/233}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/234}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/235}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/236}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/237}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/238}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/239}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/240}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/241}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/242}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/243}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/244}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/245}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/246}} {{subst:Strona: PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom III.djvu/247}}






TOM IV.



I.
LUDZIE.



ROZDZIAŁ I.



TYMEK jak szalony wybiégł na ulicę, niewidział nic przed sobą, nic dokoła, i sam nie wiedział, dokąd szedł i po co. Nie mógł pozostać na miéjscu, potrzeba mu było biédz, a może natrafić gdzie na niespodziany ratunek. Wpadł do drukarni, ale gospodarza-właściciela w niéj nie było, wyszedł przed chwilą z żydem dzierżawcą fabryki papiérów, zapewne obmyślać środki zmuszenia redaktora do wypłaty zaległości, numeru tego dnia wyjść mającego, nie poczynano nawet drukować, rękopism leżał rzucony pod stół. Porwawszy go wyleciał Tymek daléj, ale zupełnie nie wiedząc dokąd idzie. Zastanowił się nagle naprzeciw pięknego pałacu na Krakowskiém i — myśl mu widać jakaś jasna przebiegła po głowie, bo zawahawszy się pół chwilki, pobiégł na wschody główne, na piękne wschody kamieniem wykładane, do wytwornego przedpokoju, w którym gromada sług, stała oczekując na rozkazy.
Tymek wcale nawet na ranną wizytę nie był ubrany, w starym wytartym domowym surducie, z miną człowieka na pół obłąkanego, widocznie ukazaniem się swém, przestraszył pańską czeladź, przywykłą do wykwintnych strojów, do cichego chodu, do białych rękawiczek i wernixowanych trzewików. Widać było, że wielką mieli ochotę, wyprawić Tymka za drzwi, ale wahali się — człowiek w wielkiém strapieniu jest odważny i łatwo otrzymuje samą exasperacją swoją, władzę nad pospolitszémi ludźmi. Kiedy wlepiając oczy w sługi, spytał nasz Redaktor o pana, wszyscy przewidując natręta, chcieli powiedziéć że go niéma, że nieprzyjmuje, radzili się wzajemnie oczyma, a wyrzec tego nie śmieli.
— Pan Hrabia, w domu?
Patrzali po sobie, patrzali i milczeli.
Tymek dobył biletu, dopisał na nim ołówkiem słów kilka, i oddał najbliżéj stojącemu.
— Pójdź, zanieś to panu swemu — Powiédz mu że czekam.
Otwarto drzwi salonu, w którym nikogo nie było; śmiało, śmieléj niż kiedy, wszedł Tymek i nie rzuciwszy nawet okiem, rzucił się na blizki fotel.
A jednak warto było spojrzéć, po wytwornym salonie. Główne jego sprzęty, wprawdzie widocznie cudze i bardzo pospolite, choć nie bez pewnego wytworu, nie stanowiły charakteru apartamentu; raczéj ubiérały go i piętnowały drobnostki, widocznie do mieszkańca teraźniéjszego należące i przez niego wybrane i poustawiane. W każdém mieszkaniu, najwybitniéj cechującą go rzeczą, są fraszki. One pokazują kto mieszka.
Tu fraszki były, artystycznéj wartości, statuetki, biuściki, posążki starożytne i nowożytne od Susse i Giroux z Paryża, naczynia niby etruskie, lub nowe naśladujące chińskie, naśladujące owe piękne bronzowe naléwki Benvenuta, i gliniane wyroby genialnego garncarza Bernarda de Palissy. Na gerydonach stały bronzowe gipsy Le Moine’a, cudackie karykatury (charges) Dantan’a młodszego i t. d. i t. d. Kilka marmurów starożytnych, swoją barwą odwieczną, wyglądały widocznie ze zbioru nowożytnych wyrobów. Nad kominem ogromny zégar z bronzu, wystawiał gruppę cudowną, z sławnéj sceny Danta Franceskę i Lanciotta — u nóg ich leżała roztwarta xięga. — Dwa kandelabry, były to dwie figury tancerek naśladowane z herkulańskich fresków. Bliżéj okien za szkłem, ułożone były numizmata rzymskie, greckie, i nowożytne w mahoniowych szufladach. Po kątach pełno kwiatów drogich i rzadkich, pełno mebli starożytnych, pełno xiąg, wielkich wspaniałych edycij foljantów. Stół przed kanapą, zastawiony był fraszkami, zarzucony xiążkami, albumami, tekami. Znać było wszędzie i dostatek i wykształcony smak gospodarza domu. Ale na to wszystko pogrążony w smutku, ani spójrzał Tymek, oczekiwał otwarcia drzwi, ukazania się Hrabiego, z najwyższą niecierpliwością, targał się, rzucał i miął kapelusz.
Nareście po dobrym kwadransie oczekiwania, z jednéj strony zastawione chińskiéj laki parawanikiem, odemknęły się po cichu drzwi, i po rozesłanym dywanie cichutko także, wszedł poprawując wyciągnięte nieco mankiety koszuli, mężczyzna około trzydziestu lat mający, młodéj, wesołéj, łagodnego wyrazu twarzy, ubrany jak na rano, w aksamitny surdut z guzikami złoconemi z wyłożonym kołniérzem od koszuli bez chustki. W ręku trzymał w pół otwarty romans Balzak’a La recherche de l’absolu.
Kilka tylko słów o Hrabi, którego powszechnie głoszono mecenasem. Był to młody, dość oświécony, pełen dowcipu i wiadomości człowiek, który małym kosztem, dość piękną zrobił sobie sławę. Dwa razy w życiu zdarzyło się Hrabiemu wesprzéć ubogich literatów, co mu dzieła swoje dedykowali, dwa razy nabył rękopism, na którym wyśmienicie zresztą, wydrukowawszy go, wyszedł, oprócz tego zbiérał stare xięgi i medale (które mu zewsząd ofiarowano z prawdziwie polską uczynnością, u nas tylko będącą we zwyczaju) pisał czasem artykuliki do dzienników, wiérszyki i wiérszyczki dla pięknych pań, udawał zawsze zajętego literaturą, nauką — i tak to pozyskał, piękne, a próżne Mecenasa imie. Zresztą Hrabia był rachunkiem chodzącym, i nikt mniéj nad niego, mógł być Mecenasem; bo na tę trudną funkcję, naprzód pojęcia jéj celu, potém bezinteressowności potrzeba. Obojga wielce brakło naszemu panu, który nabycia najciekawszych, jedynych zabytków, mogąc je zachować od zguby pewnéj, odmówił nie raz, jak tylko cena mu się wydała wysoka. Cena zaś, była za wielka dla niego, jak tylko ściśle odpowiadała wartości rzeczy, i dobre nabycie, było dopiéro za pół ceny a od nie znawcy. Inaczéj Hrabia poruszał lekko ramionami, usuwał się i zrzekał najpożądańszego do zbiorów swych przedmiotu. Gdy chodziło o statuetki od Susse z Paryża, o Sewrskie biscuit, lub drezdeńskie porcellany, o gipsy nowe, o podobne fraszki modne, nie żałował Hrabia; ale dla marnego starego rękopismu, dla mizernéj xiążki przebutwiałéj, mógłże tak nieroztropnie, niebacznie sypać piéniądze i psuć ceny na przyszłość??
Potrzeba było wiedziéć, jak targował się nasz zacny Mecenas, jak płacił skąpo, jak zawsze wolał pohandlować, niż kupić, aby miéć wyobrażenie o jego charakterze. Z wszystkiémi pozory wychowania, wspaniałości arystokratycznéj, był to człowiek po mieszczańsku skąpy rachunkowicz. Spytacie dla czego właśnie, wydawał się nie tém czém był, czemu na przemysłowicza raczéj, nie na Mecenasa chorował? — odpowiém wam, że zawsze ludzie fałszywi, udają wbrew przeciwne swojemu, charaktery. Nikt tak nie pragnie okazać się hojnym jak skąpy, nikt tak nie lubi grać popularności i pokory jak dumny; nikt tak się nie chwali z odwagą jak tchórz, nikt tak głośno nie rzuca grosza ubogim, jak ten co go rzadko daje. Patrzajcie w świat bacznie, a zobaczycie, że wszystkie zbyt skromnie rumieniące się panie, są pewnie — nie rumianych obyczajów. Każdy czuje potrzebę okazać się lepszym niż jest, dla tego to kłamstwo nieustanne.
Otóż tak właśnie jeden z najskąpszych ludzi w świecie, udawał amatora starożytności, protektora literatury, mecenasa i t. d.
A kiedy wydawał przypadkiem dzieła nabyte — zarabiał na nich jak xięgarz; gdy świadczył, chciał być od całego świata widzianym, przykuwał do swego wozu tego komu najlżéjszą uczynił przysługę; wreście co tylko miał, co zebrał, gotów był w każdéj chwili frymarczyć i przedawać, to najlepiéj dowodzi, jak wszystko czynił przez próżność, jak w niczém prawdziwego nie miał upodobania.
Do takiego to człowieka udał się Tymek, zaślepiony rozpaczą i szukając ratunku, którego się sam nie spodziéwał.
— Panie Hrabio, zawołał, przepraszam za moje natręctwo — byłem do niego zmuszony, przybiegłem do Hrabiego, jak do ostatniéj mojéj ucieczki.
Tu Hrabia pobladł i uśmiéchnięte podniósł w górę usta. Klapnął po kolanie xiążką z niecierpliwością, twarz mu się zmieniła.
— Jestem w ostateczności — Dziennik mój dla braku funduszów upada. Jeśli Pan Hrabia nie poratujesz mnie, to nikt —
Hrabia Mecenas milczał widocznie zafrasowany, bił xiążką po nodze, targał włosy.
— Przybiegłem tu jak szalony! Wiész Pan Hrabia w części przynajmniéj, co kosztuje pracy, zachodu, ufundowanie Dziennika, rozrzucenie go po kraju, obznajomienie czytelników. Piérwsze lody zaledwie przełamałem, kollaboratorowie zamówieni, wziętość zapewniona, a tu kredyt co mi go dwóch nieużytych odmawia, gubi mnie — Tak jest, to były całe moje nadzieje — żyłem moim Dziennikiem, w nim była przyszłość moja.
— Ale to wszystko bardzo dobrze — bardzo dobrze, kochany Redaktorze, lecz cóż ja na to poradzić mogę? —
— Panie Hrabio, chceszli pozyskać sobie na wieki człowieka, wdzięczność nieskończoną, człowieka co za ciebie życie i wszystko poświęci — ratuj mnie — pożycz tyle, żebym mógł pociągnąć się daléj.
— Proszę wierzyć, że najchętniéj, z całego serca i duszy uczyniłbym to, jedynie nawet jako w sprawie literatury naszéj, któréj gotów jestem wszystko poświęcić(!!) — ale kochany Redaktorze, fałszywe macie wyobrażenie o naszych dostatkach. Są one prawda, i przy nich ogromne rozchody. Nie będę ci mówił o osobiście mnie tyczących, jako mającego pewne imie i znaczenie do utrzymania w świecie, ale o wydatkach wynikających z mojego charakteru, z moich upodobań osobistych. Jestem ciągle bez grosza, ale to literalnie bez grosza, bo się rujnuję na stare xiążki, na rękopisma, na pomoce ludziom.
— Właśnie dla tego, panie Hrabio, przybiegłem wprost do niego, ufny że co czynisz dla drugich, uczynisz może i dla mnie.
— Z całego serca, ale na honor przysięgam ci, że w téj chwili — prawdziwie, prawdziwie, zupełnie — nie jestem w stanie, najmniéj ci nawet usłużyć. Chcesz, pokażę ci, kochany Redaktorze, właśnie wczoraj nabyte skarby, na które się zrujnowałem zupełnie. — Oto, rzekł, zagadując i powstając z kanapy Hrabia.
— Przepraszam, przerwał Tymek, ale w téj chwili czas mój tak drogi, że go nawet na oglądanie skarbów poświecić nie mogę, idę szukać ratunku.
— Wiec nieśmiem zatrzymywać.
— Upadam do nóg Hrabiego.
— Szczérze mi żal, żal prawdziwie.
— Cóż robić.
— Niémiéj że mi za złe — Nie zostaniesz u mnie na obiedzie? na literackim obiedzie?
Tymek klnąc pełnego grzeczności Mecenasa, i jego literackie obiady, wybiegł pędem z pałacu, ale stanąwszy u wschodów, nie wiedział już gdzie iść daléj. W tém z przejeżdżającego powozu, pozdrowił go głos kobiécy.
Wesoły ten, srebrzystego dźwięku głosek, wychodził z ust Natalij.
Powóz szedł powoli, w nim Prezesowa siedziała z Natalją, obie wesołego oblicza, a szczególniéj autorka nasza, która wyglądała na tryumfatora — o! jakże nie wcześnie! Spójrzawszy na zmienioną, przeciągniętą, surową, smutną twarz Tymka, wstrzymywała lecący już uśmiéch.
— Co to jest? co się Panu stało, zawołała, kazawszy zastanowić powóz — Pan jesteś tak zmieniony!
Tymek spójrzał milczący w oczy Natalij.
— Pani, rzekł, nie dziwuj się — Dziennik mój w téj chwili jest tak blizkim upadku, mogę powiedziéć że upadł już; była to moja jedyna duma i jedna nadzieja — moje wszystko — serce mi się kraje, szaleję, a nikt mnie poratować nie chce. Jestem w rozpaczy!!
— Jakimże sposobem? co się stało? spytała niespokojnie kobiéta.
— Najprościéj w świecie, dziennik mój żył nadzieją, pożyczką, długiém, niémam piéniędzy, odmawiają kredytu, dzisiéjszy numer nie wyjdzie — Z upadkiem dziennika, całe moje znaczenie, wpływ, wszystko upada.
I pochwycił się za głowę.
— A! to okropne nieszczęście — ale czyż w istocie niéma już sposobu, ratunku?
— Niéma — Nie umiem i nie mogę prosić, a jednak czyniąc z siebie ofiarę, chodziłem oto tu, do Hrabiego, myślałem że mi dopomoże — Napróżno —
— Jest że to rzecz tak wielka, tak trudna, potrzebaż tak wiele?
— Wiele! nie, odpowiedział Tymek, ale gdyby i najmniéj kiedy niéma nic.
— Wstyd mi to Panu proponować, zawołała żywo Natalja, ale możebym ja go ratować mogła?
Tymek odżywionym spójrzał wzrokiem.
— Nie, nie, Pani, rzekł, umiem czuć wartość ofiary, na którą nie mogłem zasłużyć, ale przyjąć jéj od Pani, nie mogę,
— Czemu? — Prawda, dodała, aby miéć prawo, pomoc swoją narzucać, dłużéj znać potrzeba, lepiéj siebie dać poznać, a jednak gdyby na ten raz. Powiédz Pan o wieleż tu chodzi?
— Sam nie wiém, — o wiele — sam nie wiém. Jednak, dwa, trzy tysiące złotych, mogłyby mnie prawie na nogach postawić.
— Ja je panu pożyczam, zawołała Natalija poglądając na Prezesowę — Siadaj pan do powozu — jedź z nami — Dzięki Bogu, mam jeszcze piéniądze i cieszę się że z nich, tak dobry zrobię użytek.
— Ale pani — przerwał Tymek, nie chce zwodzić, ja ani wiém, czy prędko i jak będę mógł ten dług oddać?
— To nic! to nic! odpowiedziała kobiéta. Siadaj pan, chwile drogie, jedź z nami.
Twarz Tymka zajaśniała radością, któréj nie mógł utaić, ale wahał się jeszcze.
— Niéma czasu do stracenia — siadaj pan! siadaj!
To mówiąc, otworzyć kazała powóz i radośna wzywała Redaktora, aby usiadł.
— Ale, szepnęła mu, gdy był w powozie już, proszę o tajemnicę, nikomu! nikomu pan nie powiész że to ja —
— Tego przyrzec nie pozwala mi wdzięczność — ona się musi wylać, ona mi ust nie da trzymać zamkniętych, nie kładź pani tak ciężkiego warunku.
Natalja uśmiechnęła się —
— Wdzięczność! wystaw wiec pan sobie, że ja to dla literatury, nie dla niego uczyniłam.
— Alboż pani myślisz, że nie czuję się obowiązanym do wdzięczności za literaturę?
— Ja zawsze proszę o tajemnicę —
— Ja jéj doprawdy przyrzec nie mogę. Tak jestem w téj chwili szczęśliwy, tak niespodzianie uratowany, że nie potrafię milczéć.
Przyjechali do mieszkania Prezesowéj, a Natalja pośpiesznie przed wszystkiémi wbiegła na wschody — Tymek wiódł powoli idącą Prezesowę; a nim doszli do przedpokoju, już ich spotkała niecierpliwie Natalja, z pularesem w ręku, z rumieńcem na twarzy.
— Nie wstrzymujemy go — nie wstrzymujemy, rzekła żywo, podając pulares, jedź pan i ratuj pismo swoje, póki czas jeszcze. Nie przyjmujemy teraz wizyty.
Tymek chciał wynurzać wdzięczność, chciał cóś mówić, ale dwie panie usunęły się i znikły mu z oczów. — Z wzdętą piersią, pełen dumy, pełen nadziei znowu, zbiégł ze wschodów Redaktor, zawołał dorożkarza i poleciał do nielitościwego żyda. Znalazł go nad wspaniałym obiadem, w dwóch fajansowych farfurkach zastawionym, w soboléj czapce na głowie.
Żyd który myślał że Tymek, prosić go przybył, nadął się i nie zdéjmując czapki, kiwnął pogardliwie głową.
— A co! spytał — nu — a co będzie?
— Nic nie będzie — odpowiedział Tymek dumnie i zimno. Wiele ci się należy?
— Wiele mnie się należy? albo to Pan nie wié?
— Daj mi rachunek —
— Cóż to? pan będzie płacił?
— Płacę w tym momencie —
Żyd z niedowierzaniem spójrzał.
— Śpiesz się, bo niémam czasu — skończym z sobą rachunek, interess i wszystko.
— Mnie się należy od ostatniego wypłatu, więcéj tysiąca złotych.
— Mówię ci dawaj mi rachunek, bo niémam.
Żyd wstał z za stołu i poszedł po xiążkę, szukał, pisał, mazał, poglądając z podełba na Tymka.
— Pan doprawdy płaci? spytał.
— Wiész, że ja nigdy nie żartuję — odpowiedział surowo Redaktor.
— Nu, ot szczęście wasze, tylko tysiąc złotych — a procent?
— Rachujesz więc i procent?
— A jakże? a jakże?
— Procentu nie dam, bo ci się nie należy, dług płacę cały, pisz mi kwit.
— Co pan się tak śpieszy, rzekł Żyd niespodzianie udobruchany — Ja wszystkich piéniędzy nawet nie chcę, ja jak kredytowałem tak i daléj będę —
— Dziękuję za kredyt, nie potrzebuję go.
— A waj! Z kąd pan tak pobogaciał?
— Nic ci do tego — pisz mi kwit.
Ociągając się, zwlekając, naprzemian szydząc i prosząc, namawiając, i szczypiąc, żyd nareście kwit podpisał.
— Ale my daléj dla tego, rzekł interessa, robić z sobą będziemy.
— Nie — nie będziemy, kochanku, odparł chwytając kwit i kapelusz Tymek, a nie tylko ja, ale nikt cię nie zaczépi, nad tém obiecuję ci pracować i o to najusilniéj się starać, bądź pewien.
To mówiąc wyszedł szybko, zostawując żyda na progu, gniéwnego, ruszającego ramionami i pyrzącego się napróżno.
Od żyda pobiegł Tymek kończyć rachunek z drukarzem, gdzie drugą podobną, odegrał scenę, z tą różnicą, że właściciel drukarni, okazał się daleko wyrozumialszym, zwalił wszystko na namowy żydowskie i nadal korzystny dla Redaktora zawarł kontrakt. Natychmiast zecerowie porzuciwszy wszystko, wzięli się do układania ostatniego numeru dziennika — Tymek zaleciwszy, aby mu jak najśpieszniéj przyniesiono korrektę, wybiégł daléj chcąc o ile możności, famę rozniesioną już po mieście o upadku Dziennika, wstrzymać za skrzydła, i nie dać się jéj ze szkodą swoją rozszérzać.
W samych drzwiach drukarni, spotkał starego Redaktora, co już o wszystkiém wiedział, i szedł właśnie odmienić artykuł o poezyach Natalij, sądząc że Tymka już się wcale niéma czego obawiać.
— A! witam kollegę!
— Czy jeszcze kollegę? spytał szydersko otyły wydawca — wszakże już Dziennik twój podobno zagasł?
— Jeszcze świéci — odparł żywo Tymek i daleko jaśniéjszym niż wprzódy światłem, możesz się o tém przekonać w drukarni.
— Jakto? wszyscy mówią, że —
— Wszyscy się mylą — kollego i wszystkim na przekor Dziennik żyje i żyć będzie.
— Rozumiem! rozumiem! śmiejąc się dodał piérwszy, uprosiłeś, wymodliłeś, wydrukowanie jeszcze jednego numeru, dla tych poezij, co cię tyle obchodzą —
— Bynajmniéj — ani modlę, ani proszę nikogo, dumniéj odparł Tymek, opłaciłem co się należało za papiér i druk, i idę daléj.
— Hę! żartujesz?
— Idź na górę i zobacz, jeszcze zapewne leżą na stole piéniądze, które opłaciłem.
Redaktor spójrzał i pociągnął się po wschodach, nic nie mówiąc.
Tylko co w ulicy, Tymek spotkał biegnącego Szatana, który go z pośpiechu potrącił.
— A przepraszam! zawołał Szatan, o mało drugi raz dzisiaj nie upadłeś!
— Jak to drugi?
— Już ci po całém mieście Requiem śpiéwają.
— Znak długiego życia.
— Dla żywych.
— Alboż niewierny Tomaszu, wątpisz o mojém życiu?
— O twojém nie, ale dziennik upadł.
— Nie upadł, żyje lepiéj niż kiedy.
— A toż co? jakim sposobem? doszedłżeś sposobu zmiękczenia żydów? Byłby to wynalazek godzien patentu i nieśmiertelnéj wdzięczności potomnych pokoleń!!
— Nie — opłaciłem długi.
— Cóż? sfałszowałeś assygnaty, czy co u licha?
— Dostałem piéniędzy i nic więcéj —
— Ale z kąd?
— O! to moja tajemnica!
— Wiész, że nawet nie pospolita, bo ich teraz nikt nie pożycza i nie daje. Gdzieżeś odkrył naiwną, poczciwą, nie porównaną istotę, co się dała twoją retoryką za worek ująć?
— Gdzie? to moja tajemnica, powtarzam.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię — oto dowód — jeszcze mi pozostało więcéj tysiąca. I pokazał wpół otwarty pulares; na tym nieszczęsnym pularesie, świéżo u Hartmana wybitym, była cyfra Natalij z jednéj, herb jéj z drugiéj strony. Mignęło to tylko przed oczyma Szatana, a już ón z uśmiéchem prawdziwie szatańskim, dowiódł, że tajemnica — nie exystowala dla niego.
— Bądź zdrów szczęśliwcze — rzekł, ściskając za rękę Tymka — bądź zdrów, do zobaczenia — śpieszę — kapitan na mnie czeka u Mary, ze spóźnionym obiadem.
Tymek popędził do siebie, pełen wyraźniéjszych myśli, i wrąc aby co prędzéj ułożyć odpowiédź na sławny artykuł zjadliwy, podpisany kobiéta, któren kapitan mu przyniósł rano. Chciał Tymek, aby odpowiédź ukazała się w tym samym numerze, obok jego sprawozdania. Siadł więc i cały jeszcze wzruszony, przejęty, zapalony i gniéwem i wdzięcznością, ulał arcy-dzieło prawdziwe: żółci, dowcipu, humoru i entuzjazmu pełne. Odpowiédź jego gruchotała w niwecz zarzuty zjadliwéj recenzyi; a ledwie odczytaną, jeszcze mokrą, Janek pobiégł odniéść do drukarni. Tymek z bólem głowy padł wycieńczony wzruszeniami tych kilku godzin, na kanapę.
Tymczasem, w mieście leciała rozsiana przez nieprzyjaciół, wieść dogadzająca wszystkim nie życzliwym, których Tymek dosyć liczył: że Dziennik jego wychodzić przestał. Jedni powiadali głośno, że się tego spodziéwali od dawna i dziwili raczéj cudownéj jego exystencij; drudzy widząc odważnego Redaktora na ziemi, potrącali go jak osły w bajce nogami.
— Dobrze mu tak, mówili, nie w swoją się rzecz wdał, zawsze to było przewidziane. Bez piéniędzy, bez kollaboracij, bez stałych funduszów, fundować tak pismo na wiatr, pismo, które zewsząd konkurenci zabijają. I jacyż silni? starzy, pewni siebie i mający już swoich czytelników.
Drudzy przebąkiwali przy téj okoliczności, o zapale z jakim Tymek, wziął na siebie obronę pani Natalij; uśmiéchano się złośliwie, mówiąc o tém, dawano do zrozumienia, że piękna autorka poezij nie jest obojętną dla Tymka swego sługi.
— Wystawcież teraz sobie, dodawali inni, co to się z nim będzie działo teraz. Trochę się go obawiano jednakże, co mitygowało recenzentów, teraz wszyscy padną na nieszczęśliwą kobiétę, a ón oszaleje ze złości!! A złość okropna bo bezsilna.
To mówiąc śmiano się, jak z najwyborniéjszego konceptu, jak z komedij na teatrze, nikt nie użalił się nawet nad Tymkiem; a ci co na pozór grali rolę najlepszych przyjaciół, nie oszczędzali go lepiéj od drugich. Gdybyż to tylko o Tymka chodziło! Ale dla pozorów drobnych uklécono już bajeczkę o stosunkach zbyt i gorsząco ścisłych między Natalją a Redaktorem, o miłostkach ich jakoby tolerowanych przez Prezesowę, o schadzkach, których nie było, o poufałości, do jakiéj przyjść nie marzył dotąd Tymek. Jeden lekki pozór, rozwiązał usta obmowie, która w końcu, powtarzając jedno a jedno, daje pewien ton prawdy, najszkaradniéjszym fałszom. Mimowolnie najbezstronniéjsi ludzie, słysząc codzień toż samo z rozmaitych ust, z coraz nowémi szczegóły, po trochu, choć przez pół, zaczynają temu wierzyć. A połowa obmowy, jest równie najczęściéj fałszem jak całość!
Zrana roznoszono od drzwi do drzwi, ciche domysły tylko o Tymku i Natalij, osnute na prawdopodobieństwach; około południa zwiększyła się ta wieść, nową o upadku niespodzianym Dziennika; na wieczór kapitan i Szatan, nowy wynaleźli zasiłek.
Szatan w ucho mu szepnął pod wielkim sekretem, jako Tymek nie upadł, popłacił długi, jako miał piéniądze. Ale z kąd? tu sęk. Szatan powiadał, że widział w ręku Redaktora pulares z cyfrą Natalij i piéniędzmi. Więcéj nie potrzeba było, na zgubienie kobiéty! Ludzie tak łatwo wierzą złemu, tak mu są radzi, że byle pozór, chwytają go z radością i wynoszą zaraz, na największą pewność. Tak być musi! Każdy się trochę złym czuje, każdy chce być uniewinnionym z swoich głupstw, cudzémi głupstwy. Biédne uniewinnienie, dowodzące tylko nędzy naszéj.
Kapitan na opowiadanie Szatana, zrobił wielkie — a — a — a!! I porwał się, bo go ta nowina upiekła jak gorące żelazo, potrzebował się nią dzielić. Nie dojadł obiadu, niedopił wina i pobiegł, ją roznosić od drzwi, do drzwi. A że po obiedzie, zawsze się trochę poetycznie widzą rzeczy, kapitan dodał coś swojego, objaśnił text, glossą arcyciekawą, i najniewinniéj w świecie zgubił na reputacij kobiétę. Nie wiém jakim trafem, los go zaniósł, czy rozmysł, naprzód do pani Zenejdy, która z uroczystą powagą, przyjęła wieść pełną znaczenia.
— Kapitanie, odrzekła, źle tając swoją radość, pod pozorem surowości — nowina to i smutna i może fałszywa, a wielce ważna. Nie roznoście jéj, póki się o prawdziwości doskonale nie przekonacie.
Tu kapitan począł powtarzać słowa Szatana i ogromnie przysięgać, dołożył dawniéjsze domysły, i doprowadził wszystko do wielkiego stopnia prawdopodobieństwa.
— Jeśli tak, ozwała się, prostując Zenejda, to kobiéta zgubiona — Ale nie chcę temu wierzyć, nie chcę wierzyć — Zaklinam was, dodała, wstrzymajcie się z opowiadaniem łatwowierniéjszym i t. d.
Tym sposobem odegrała swoją rolę przyjaciołki Zenejda; a ledwie kapitan był za drzwiami, porwała kapelusz, szal i puściła się także z nowiną.
Była jednak wielka różnica, w sposobie ogłaszania nowinki, którą kapitan rozpowiadał, jako rzecz śmiészną i ciekawą, najobojętniéj w świecie, ot, po prostu jako wyborną awanturkę; Pani Zenejda zaś, nie inaczéj, jak z westchnieniami, użalaniem, niedowierzaniem, wahaniem się, ubolewaniem, z dodatkami.
— Jeśli to prawda! Gdyby tak na nieszczęście było — i t. p.
Nowina kapitana miała po prostu minę plotki, a cicho szeptana Zenejdy wiadomość, wyglądała na prawdziwy smutny wypadek, nad którym bolejąc przyjaciółka, w sobie go, dla srogiego żalu, utrzymać nie mogła.
Natalja dotąd o dwóch rzeczach nie wiedziała, o piekielnéj recenzij, podpisanéj kobiéta i uwłaczających jéj, rozsypanych wieściach. Była wesołą, pełną nadziei i na myśl jéj nie przychodziło, aby ją tak srogo i lekko osądzić miano, spotwarzyć tak szkaradnie.
Ale możnaż mając dobrych przyjaciół, długo o czém złém nie wiedziéć? Wszakże to obowiązkiem przyjaciela, jest przynieść ci największą gorycz do ust, którą niby osładza ręka, co ją podaje?
Pani Zenejda nie darmo nazywała się przyjaciołką Natalij. Biédna wieśniaczka doskonale wierzyła w mniemaną jéj przyjaźń, która w istocie była tylko łapką na łatwiéjsze pochwytanie śmiészności i tajemnéj strony człowieka.
— Ale niechże wié co się koło niéj dzieje, mówiła sobie Zenejda pieczętując w kopertę artykuł podpisany Kobiéta i dodając do niego grzeczny bilecik z kondolencją — Może zechce odpowiedziéć, może uprosi kogo — Zawsze potrzeba aby przeczytała — c’est edifiant, une critique.
I tak naprzód, wyprawiła posłem przed sobą, opieczętowaną krytykę — Niepotrafiemy opisać wrażenia, jakie ona uczyniła na Natalij. Niech sobie przypomni, kto doświadczył, wrażenie po pierwszéj recenzij. Zdaje się, że świat wywrócił się do góry nogami, że góra się zwaliła na twoje plecy, że cały lud boży, śmieje się ogromnym, smoczym głosem z ciebie, że wszyscy pokazują cię palcami, szydzą nielitościwie. Potrzeba długich lat doświadczenia, aby się oswoić z krytyką i ztwardniéć, na jéj razy tak aby się śmiać swobodnie, czytając najsroższe, najzjadliwsze nieprzyjaciół frazy, wyostrzone, i zaprawne jadem dla ciebie. Ale Natalja, Natalja nie tylko nie była do tego przygotowaną, nie tylko nie spodziéwała się nic podobnego, owszem cała żyła nadzieją pochwał i współczucia, których już część odebrana, zdawała się drugą, większą i istotniéjszą zapowiadać. Potém prosta recenzja to jeszcze nic, ale osobistości, osobistości dla kobiéty, chytre rodzące podejrzenia, rzucające cień brudny na charakter jéj, na życie prywatne! Pojmijcie jeśli możecie, co się działo w sercu, w głowie Natalij, gdy fatalny przeczytała artykuł.
Nie potrafię wam opisać téj chwili okropnéj, Natalja odbiérając umyślnie przysłany Dziennik, była pewną nowych pochwał, rozerwała go szukając instynktowie czegoś o sobie, ale jednym rzutem oka, jedném wejrzeniem połknęła co było żółci, zjadłości, goryczy. Potém nie wierząc oczóm, szukając osłody, czytała po wtóre, po trzecie i nie umiała oderwać się i nie wiedziała co robić. W oczach się jéj ćmiło, w uszach szumiało, w piérsiach przewracało; nie dojrzała jak Prezesowa, stanęła nad blednącą, czerwieniejącą i pytała głuchéj teraz, pytała napróżno.
Nataljo! co to jest? co to jest?
Nareście rzuciła dziennik, ujrzała Prezesowę i we łzach cała, rzuciła się ku niéj szlochając, nie mogąc mówić słowa.
— Co ci się stało, moje dziécię? co ci się stało? co to jest?
Ona odpowiedziéć nie mogła, płakała tylko. Prezesowa wyciągnęła rękę, po fatalny Dziennik.
— Nie czytaj go, zawołała Natalja — nie czytaj — to trucizna!
— A! nieszczęście moje, pewnie jaka nie poczciwa krytyka.
— A! okropna, szkaradna; nie czytaj jéj, nie dotykaj, to źmija.
I płakała gorzko padłszy na kanapę.
— Ależ nie desperuj, bo się tak — ozwała się Prezesowa, każdy piszący może podobnego losu spodziéwać — Ludzie zazdrośni, źli — przecież cię tak przyjaciele nie opuszczą, będą bronić.
— Ja sama odpiszę! odpiszę! zakrzyczała Natalja.
— Daj pokój, daj pokój, zostaw to przytomniéjszym — sama przyjdź wprzód do siebie, uspokój się — ofiaruj Panu Bogu — Bo kto pisze moje dziecko —
— A! ty nie wiész co oni napisali!
— Nié może być już nic tak bardzo okropnego.
— Najokropniéjsze w świecie; bo osoby mojéj, bo czci mojéj dotyka.
Prezesowa załamała ręce, pochwyciła gazetę, przeleciała ją chciwemi oczyma i zakrzyczała.
— Ale to nie poczciwość, to podłość, bezbronną kobiétę — Ludzie się ujmą — to być nié może — poślij po Pana Tymoteusza, ja kilka słów napiszę.
— Dobrze, może ón co poradzi — posyłaj —
Prezesowa żywo napisała niezrozumiałą prośbę i oddała ją służącemu, który wziął dorożkę i jak po lekarza pojechał.
Tymek miał właśnie w ręku korrektę swojéj piorunującéj odpowiedzi, gdy służący wszedł i usilnie prosił, aby jechał natychmiast. Schował więc korrektę do kieszeni i nie zwlekając poleciał.
Natalja cała we łzach, czekała na niego w salonie, w ręku trzymała sto razy przeczytaną recenzją.
— Patrz pan, patrz! — patrz co się stało.
— To, to jedno nic, chłodno odrzekł Tymek, nie biorąc gazety do ręki — Oto lekarstwo na tę ranę.
I podał jéj swoją odpowiédź.
— Od rana, dodał, wiedziałem o krytyce, i gdyby nie nieszczęście które na mnie spadło, dzięki kapitanowi, co mi korrektę artykułu przyniósł, moja odpowiédź byłaby wyszła razem z zapytaniem tém piekielném. Nie mówiłem nic o tém, bo chciałem cios złagodzić — Nieszczęściem, któś pośpieszył przedemną — Kto pani przysłał ten nieszczęsny szpargał?
— A! Zenejda.
— Rozumiem, rzekł Tymek — chciała odegrać rolę przyjaciołki, i dogodzić zazdrości swojéj. — Ale patrz pani, jak się tu rzeczy składają, ocalając mnie, ocaliłaś pani po części siebie. Dzisiaj ranek cały targowałem się, jadłem ząb za ząb z Redaktorami, z recenzentami o sprawozdania z poezij. Straszyłem ich moim Dziennikiem, aby pisali przynajmniéj bez żółci i złości, aby się niechcieli popisywać z swoim dowcipem na tych poezjach. Nagle — upadek Dziennika, oswobodził był ich, uczynił znowu groźnémi, bo się mnie bać i uważać na mnie przestali. Szczęściem ocalając Dziennik, w sam czas ocaliłaś jeszcze siebie. — Wstrzymali się i musieli pisać, jak przyrzekli.
Natalja prawie nie słuchała całéj téj perory, tak gorąco czytała odpowiedź Tymka, tak ją połykała.
— A! doskonale! doskonale! wołała z dumną radością, choć jéj jeszcze po twarzy łzy płynęły. — A! ileż winnam panu wdzięczności, ile wdzięczności! A! panie! ta odpowiédź to arcydzieło!
Prezesowa, która nadeszła i czytała ile mogła przez ramię Natalij, aż płakała z ukontentowania.
— Otóż to poczciwie! wołała — otóż to pięknie. A! nieoszacowany! a kochany pan Tymoteusz!
I poszła mu dziękować najserdeczniéj.
Tymek ciągle powtarzał.
— Ja daleko więcéj winieniem wdzięczności.
— A! nie mówmy już o tém, zmiłuj się pan, zawołała Natalja, zawstydzasz mnie.
— Niech mi pan tę odpowiédź zostawi.
— Najchętniej.
— A kiedy się ona ukaże?
— Dziś jeszcze — śpieszę nawet dla tego.
— Nie wstrzymuję pana —
— Wieczorem powrócę —
— Zmiłuj się pan nie zapominaj o mnie. Jesteś jedynym obrońcą — jedynym moim opiekunem; a co czuję dla niego —
Właśnie na te słowa — a co czuję dla niego, weszła pokaszliwając sucho, uśmiéchnięta i cytrynowa jak zawsze pani Zenejda. Tymek żegnał i wychodził.
Natalja przyjęła ją, prawie chłodno, a przynajmniéj zmięszana. To rozjątrzyło kobiétę, co już przyszła z projektem ukąszenia; a teraz uśmiéchała się dwakroć serdeczniéj, ściskała mocniéj, uboléwała ledwie nie ze łzami w oczach; bo się gotowała zadać cios stanowczy.
— Mój Boże! mój Boże! jakżem bolała, ozwała się siadając na kanapie, z minką pełną smutku — jakże mnie zgryzła ta okropna recenzja — Nie gniéwaj się, żem ci ją przysłała, mogłażem taić tak ważny wypadek? wszak potrzeba było radzić?
— Jam bardzo wdzięczna —
— A prawdziwie takem się zgryzła —
— A jaż!
O! pojmuję — piérwsza krytyka, a jeszcze tak zjadliwa, bo prawdziwie niegodziwie napisana.
— Podły napad na bezbronną kobiétę? zawoła Prezesowa, szczęściem że ten poczciwy pan Tymoteusz...
Zenejda zrobiła jakąś minkę nie wytłumaczoną.
— Ten poczciwy pan Tymoteusz, tak śmiało z takim talentem wystąpił w naszéj obronie.
— Jak to? w obronie —
— Bo już jest drukowana, jego odpowiédź, żywo zagadała Prezesowa.
Zenejda zaczerwieniła się niezmiernie, spuściła oczy — Jakto? już odpowiédź.
— Ale gdzież ona? Oto jest! oto jest, czytaj pani.
Zenejda wzięła korrektę, i zmrużając i tak nie wielkie oczki, zaczęła ją czytać rozmaitemi wyrazy twarzy, okazując na przemian, to niby współczucie, to radość.
— W istocie, ozwała się z pewném pomięszaniem, kładnąc na stole papiér — bardzo to gorąco i dobrze napisano, ale —
— Ale cóż? moja droga pani, przerwała Prezesowa — nie znajdujesz, aby to było dosyć?
— Owszem, znajduję — że — prawie zanadto!
— Jakto zanadto? — Jakto zanadto? spytały obie.
— Potrzebuję naprzód upewnić się, że mi za złe tego co powiém nie weźmiecie. — To co uczynię, jest dowodem mojéj szczéréj i nie odstraszającéj się niczém przyjaźni.
— Mój Boże! jam ci tyle wdzięczna! łamiąc ręce, zawołała poczciwa Prezesowa — moja Mościa Dobrodziéjko, możnaż wątpić —
Natalia po wstępie spodziéwała się już czegóś niedobrego.
— Prawdziwie mojéj na to odwagi potrzeba, mojéj chęci służenia paniom, aby się odważyć na to, co powiém. Ale powtarzam, choćbyście mi za złe wziąść mieli powiém, powiedziéć muszę —
— Mów, jakeś łaskawa, przerwała niecierpliwie Natalja — A oczyma dodała, nie dręcz mnie dłużéj niepewnością.
Obrona Redaktora, jest prawdziwym ciosem dla mnie, pojmiecie zaraz dla czego, rzekła Zenejda z westchnieniem — Wolałabym, zjadłych dziesięć recenzij, niż jedną tę taką zapalczywą obronę.
— Niestety! ludzie tak są zawsze złośliwi, dla nich każdy pretext obmowy jest tak pożądanym. Nie możecie się nawet domyśléć, co z tak małéj i naturalnéj rzeczy ukuto, jak była znajomość z Redaktorem. Wszakże to powszechnie mówią, że ón się kocha w pani.
— We mnie!
— W Natalij! krzyknęły dwie kobiéty bledniejąc.
— Gorzéj jeszcze — że pani nie jesteś na to obojętną — zapalczywe artykuły Tymka przypisują temu, jego odwiedziny rachują.
— Ale to niegodziwość! wołała Prezesowa załamując ręce znowu, to okropnie.
Natalja pochyliła się na kanapę — ona płakała.
— Dzisiaj znowu, mówiła daléj Zenejda, nowa potwarz dodała siły tym niecnym podejrzeniom. Tymek upadał, bo długi którémi żył dotąd, obległy go i razem z Dziennikiem jego obalić miały, w tém któś niespodzianie —
Tu spójrzała na Natalją z przenikliwością.
— Któś niespodzianie przyszedł mu w pomoc. Rozeszły się wieści, że pani mu dopomogłaś, a wieść ta tém prawdobniéjsza, że nikt by tu pewnie ze znajomych jego, uczynić tego niechciał. Pojmujesz pani jak ta wieść, nie wiedziéć z kąd wyrwana, potwierdza niegodne domysły. Oczy wszystkich zwrócone, każde odwiedziny powiększają potwarze.
Natalja zerwała się zaczerwieniona, dumna, dysząc gniéwem, rzucając zapalonémi oczyma.
— To bezczelnie! nie godnie! O! świat! świat! i ja bym kochać miała ludzi! Jedźmy matko, jedźmy z tąd, to jaskinia łotrów!
Zenejda słuchała, bawiąc się rogiem batystowéj chusteczki.
— A! nie zapalajże się tak moja droga — plotki, zwyczajnie plotki. Poradzisz na to łatwo, gdy publicznie zaprzeczysz, żeś mu nie pomogła, bo —
— Cóż z tego, żem mu pomogła, bo kłamać nie umiém, dałam mu, pożyczyłam piéniądze.
— A! a! to zmiłujże się nie mów tego nikomu.
— Owszem, nie taję się — ale cóż w tém zdrożnego?
— Co za potrzeba chwalić się z tém — Ale moja droga Nataljo, uspokój że się — nie bierz tak do serca — chciałam cię w czas przestrzedz, abyś się w dobréj wierze bardziéj nie kompromitowała.
— Umiemy być wdzięczne za ten dowód przyjaźni — cicho płacząc, rzekła Prezesowa, umiemy ocenić.
— O! i ja! trochę szydersko dodała Natalja: Croyez Madame, je vous suis bien reconnaissante!
I zaczęły dygać sobie wzajemnie, kłaniać się, całować, ściskać, aż nareście przypomniawszy jakiś interess pilny bardzo, Zenejda jak pszczoła, zostawując żądło swoje, sama odleciała.
Zaledwie znikła, Natalja padła na kanapę. Jedziemy! jedziemy! zawołała,
— Jeśli chcesz! kiedy chcesz moje dziecko —
— Dziś jeszcze —
— Niepodobna —
— Jutro —
— Więc jutro.
Wieczorem Tymek stawił się, ale przyjęty nie został, powiedziano mu, że obie panie znowu były chore na głowę.




II.
BIEDNI.

ROZDZIAŁ II.



WEJDŹMY teraz, między zupełnie dotąd nam obcych ludzi, w klassę która prawdziwie i wyłącznie średnią by się zwać powinna. Lud stanowi jedną, szlachta we wszystkich swych odcieniach drugą stronę, środek właściwy mieszczaństwo i rzemiosła. — Klassa którą najstosowniéj mieszczańską byśmy nazwali, nosi na sobie wszystkie charaktery istot środkujących, postawionych między dwóma sąsiedztwy, zarówno je po trochu farbującemi. Klassa to średnia, klassa najbiédniéjsza może, najmniéj pewnie poetyczna, najniezawodniéj, najstraszliwiéj zepsuta. Biédny, i bardzo biédny zapewne, jest ze swém nie oświéceniem, upodleniem, zależnością ciągłą, lud nasz wiéjski; ale w jego życiu są zaprawdę chwile wynagrodzenia, wyjątki.
Sama zależność stawia go pod opiekę ciągłą, a wiążąc pana i poddanego wspólnością interessu, zapewnia ostatniemu, choć to biédne pełne egoizmu współczucie, własnego interessu. Lud wiejski zachował ze starych lat, wszystko swoje stare, żyje na ziemi, na jéj cząstce, którą zamiészkiwali dziadowie i pradziadowie, co dzień mimo ich mogił przechodzi, co dzień do nich westchnąć może, przykuty jest prawda, ale gdybyś go puścił czy poszedłby od zagona, do którego tak go wiąże przeszłość, że nie zamieni go na lepszy, bo inny i płakać będzie powtarzając.
— To dziadowskie, pradziadowskie, to moje rodzone!
Samo nie oświécenie chłopka, czyni go naiwnie prostą, religijną całém sercem, poetyczną nad wszelkie istotą. Religijną, powiedzieliśmy i nie odwołujemy tego, bo półoświécenie następujące zwykle po zupełnym oświaty braku, rodzi oziębłość w ludziach. U wieśniaka świat, życie, ludzie, tłumaczą się po prostu, poetycznie i religijnie, czasem prawie zawsze, dziwnie, wdzięcznie, czasem bardzo trafnie. Wszystkie fenomena otaczające go, chłopek lepiéj, a nadewszystko piękniéj wykłada od pół mędrka, od pół-oświéconego człowieka. On zachował z suknią dawną, z pieśnią starą, z obyczajami i podaniami dziadów, naiwność, prostotę, poczciwość lat starych. Słowem, co mu braknie z stron innych, to w oczach naszych nagradza w nim, niezmierna jego, jedyna w tym wieku poetyczna prostota. Przy całéj swéj nie wiadomości, jest to nie zepsuta istota, co oświatę prawą, co wszystko dobre wsiąknąć może w siebie, co ma wiarę, nadzieję, i miłość, trzy cnoty stanowiące swém połączeniem żywotność klass społeczeństwa. W wyższych warstwach, może wszystkich warunków po troszę, może dwóch przynajmniéj zupełnie braknie, życie téż ich, to życie odjemne, forma życia tylko.
Pójdźmyż do średniéj, do klassy rzemieślniczéj, mieszczańskiéj.
Pod wszystkiémi względy, jest ona najbiédniéjsza, najuboższa, żyje z pracy rąk, a stałego odbytu wyrobów swych niéma, żyje od dnia do dnia, nie pewna jutra, w ciągłéj pielgrzymce, bez dachu własnego (najczęściéj) bez opieki szczególnéj, bez wzajemnych pomocy, bez przyszłości innéj, nad tę którą daje nie pewne rzemiosło. Jest to niejako klassa właściwych parjów, obie sąsiednie odpychają je ze wzgardą — Chłop patrzy na kapotę z pewném prostaczem zadziwieniem, z pewną dumą jeśli się w nią ubrać może, ale daj mu rzemiosło z warunkiem oddalenia się od rodzinnego kąta, jestem pewien, że jego chwilowych korzyści nie przyjmie.
Życie rzemieślnika, przywiązanego do miasta, wystawia go na niechybną demoralizacją — ciągłe stykanie się blizkie z klassą najzepsutszą, która wyszła z łona ich, i przeto wiąże się jakoś z niémi zawsze, wystawia ją na wszelkie zarazy. Samo życie miejskie już jest nieustanném kuszeniem wszystkich pięciu zmysłów. A ileż to razy rozpacz doprowadza do występku, do zbrodni, do kroków wiodących choć ubocznie na drogę zatracenia?
Dla rzemieślników jakeśmy wyżéj rzekli, niéma opieki, niéma pewności jutra; spółeczność nieczuje potrzeby zapewnienia sobie ich na przyszłość, oni od niéj zależą, ona względem nich obojętna; całą opieką dla nich Opatrzność, w którą mało wierzą, ręce, na których wyrobku, wszystko — Ale lekki przypadek, choroba, kalectwo, pogrążają téż w najstraszniejszą nędzę, całe rodziny, dniem wprzódy zamożne, szczęśliwe. W dawnych czasach ustawy cechowe, wiążąc niejako w jeden snop, w jedną wielką rodzinę, całe rzemieślnictwo, obowiązując do pomocy wspólnéj, przedłużając dla wdowy swobody mężowskie, synowi dając dziedzictwo pracy po ojcu — czyniły stan rzemieślniczy pewniéjszym chleba kawałkiem. Praca téż każdego rzemieślnika naówczas, mając ustalone formy, ograniczając się jednemi wyroby, nie zawadzając o inne rzemiosła pokrewne, zatrzymana w obrębach obmyślonych dla dobra wielu — praca taka lepiéj i pewniéj się odbytem wypłacała.
Cechy jak widziemy z ich ustaw, zarówno dbały, o zdatność i usposobienie członków swych, o zgodę rodziny całéj, o moralne nawet ukształcenia, o religijne wychowanie. Do obowiązków cechowych łączyły się (stały owszem na piérwszem prawie miejscu) obowiązki religijne i obywatelskie. Owe sztrofy któremi karano nie stawiących się na mszą świętą, do ołtarza cechowego w niedzielę i święta, lub na doroczną musztrę — dowodzą tego. Ale u nas rzemieślnictwo pomimo tych pozornych rękojmi dobrego bytu, jakie im miały zapewniać ustawy cechowe, nigdy nie było na stopniu kwitnącym. Ma to do siebie każda mniéj więcéj doskonała instytucja, że, aby wydała jakie wydać może owoce, potrzebuje rozwijać się swobodnie. U nas zaś dawniéj nigdy stan ten niémiał opieki prawdziwéj, a z powodu podziału miast, na juryzdyki zostające pod rozmaitémi rządy z sobą prawie zawsze walczącémi; rzemieślnictwo zostawało w nieustannéj trwodze, w ciągłych bojach, nigdy się podrywom i fuszerstwu obronić niémogąc.
Zważmy jeszcze jak smutne jest moralne stanowisko, klassy rzemieślniczo-mieszczańskiéj. Dla nabycia wprawy w rzemiosło, potrzebna jest prawie cała młodość, na oświécenie się ledwie czas zbywający, odpoczynek się poświęca. Oświata po większéj części przychodzi do klassy rzemieślniczéj, stroną swą najmniéj korzystną. Zrzucone, jeśli wyrazić się tak godzi, ochłapy wiadomości, pochwytuje ona chciwie. Nie jest to już naiwna, prostoduszna niewiadomość ludu — jest to barbarzyństwo wykręcające oświatę i kładnące ją na siebie jak Indjanie i dzicy, europejskie stroje; do nagich kolan, mundur haftowany, do fartuszka z piór, trzewiki i stósowany kapelusz. Tak właśnie klassy téj oświata, wygląda cudacko. Znikła już w niéj wiara prawie zupełnie, miéjsce jéj zastąpił przesąd, czasem racjonalizmu ogryzek obrzydliwy, nie pojęty a używany — niéma już w sercu, w obyczajach, w podaniach poezij — jest jakiś bękarci połysk, nie prawéj oświatki.
Mieszczanin wié po troszę wszystkiego, a nie zna nic dostatecznie, bąka o wszystkiem, chce za rozumnego uchodzić, a głupszy jest od chłopka którym gardzi, dla tego, że ma na chwilę, kupione z tandety wytarte odzienie, nie sukmanę! O! wolałżeby każdy poetycznéj sukmanki wieśniaka, czerwonego pasa i piórka za czapką baranią — od wyszarzanéj, ciasnéj granatowéj taratalki, od starego fraka z żółtemi guzikami, którémi się czwani w niedzielę, cały tydzień w fartuchu, w pantoflach, zgarbiony, nie umyty, nie uczesany, nad warstatem siedzący rzemieślnik. Jak z ubiorem, tak właśnie z oświatą — jedno maluje doskonale drugie. — Sukmana ta nie wiadomości, to pradziadowska z wełny własnych owiéc uszyta suknia, dla niego, krojem jaki mu przystał, jaki mu miły, w jakim mu pięknie; frak mieszczanina, jest to odzienie tandetne, pożyczane, niekształtne, trywialne, i tém tylko u niego dobre, że zeszło z pleców kogóś lepszego, co je rzucił pod płot.
Podług mnie w téj różnicy stroju, jest całkowity obraz, różnicy stanowiska moralnego, klass obojga. Rzadko, i bardzo rzadko, rozwinięty umysł napotkać w rzemieślniku; przejmujący ten jasnością swą rozum chłopski, któren wspomina przysłowie. Praca wieśniaka ciężka, ale pełna ruchu, najczęściéj samotna i do dumania pobudzająca, zawsze w obec mówiącéj mu o Bogu, o cudach, o niebiosach, natury, praca ta kołysze jego duszę do pieśni, do myślenia, praca rzemieślnika w atmosferze dusznéj, smrodliwéj, w ciasnocie, na miéjscu, w niewygodném i chorobliwém pokurczeniu ciała, podbudza tylko namiętności, draźni, jątrzy, a jednostajnością swą — ogłupia. Patrzcie, jak łatwo po obliczu bladém, zwiędłém, chudém, napiętnowaném głupotą i pożądliwością, poznać tych nieszczęśliwych parjów — wlokących się w niedziele i poniedziałki, dla zalania trochy rozumu, odrobiny czucia, napojem, co nie do wesela i skoków jak chłopka, ale do boju i zwady rzemieślnika podbudza?
Wszystko tu zdaje się spiknęło, na tych nieszczęśliwych, wzgarda otaczających, obojętność ludzi, gdyby można być fatalistą — powiedzielibyśmy jedném słowem przeznaczenie. Tymczasem wszystko na stan ten w sposób dla niego najszkodliwszy wpływa; atmosfera miejska, jest ogniskiem zepsucia; odrobina spoczynku i swobody, okazją rozpusty — niewiadomość powodem zarozumiałości, nie bodźcem do rozwijania się umysłowego; a konieczny brak jutra, daje nareście tę okropną obojętność na nędzę, która często w nią popycha przed czasem i dobrowolnie.
Rzemieślnik, w wielu wyrobach swoich stojąc prawie obok artysty, będąc już artystą niekiedy, zostaje w obliczu mass zawsze bezmyślnym rzemieślnikiem i jako taki tylko uważany. Jeśli się istotnie wzniesie nad konwencjonalne wyroby swoich współbraci,najwięcéj jeśli mu społeczeństwo zapłaci nie pewnym dobrym bytem, nie rozciągającym się nawet do drugiego pokolenia.
Taka jest u nas, taka i w wielu innych krajach, nieszczęśliwa klassa mieszczan, rzemieślników, nie sądzim, aby się byt jéj mógł prędko polepszyć; a szczérze nad nią bolejem.
Oto jesteśmy, w nizkiéj, długiéj, o jedném kraciastém oknie, podobnéj do więzienia, izbie; położonéj na dole lichego starego domu. Do téj izby schodzi się kilką slizkiemi wychełtanemi wschodkami. Cały jéj sprzęt stanowią: dwa czy trzy stoliki szewskie i maleńkie należące do nich stoliczki, nad którémi zgarbieni czeladnicy pracują; — kilka lichtarzy i szklannych kul do oświécenia warsztatów wieczorem, kupa skór i zrzynek w kącie, połamane kopyta i prawidła, porozrzucane szczątki dratwy. A co za powietrze! nie nawykłemu w tych wyziewach skór, tłustości, smoły, i ludzkich oddechów — kwadransu wytrzymać nie podobna. Tu jednak pracuje ciągle, śpi kilku ludzi.
Na ich twarzach, już dawno zagasł rumieniec młodości, choć ledwie młodość poczęli. — Wyżółkli, bledzi, z pomarszczonémi oczy, zasmoloną twarzą, potarganémi włosami, w milczeniu przerywaném głupowatemi przekleństwy, siedzą i pracują. Obudzili się ze dniem, nie ustają do nocy, nie mieli czasu zjeść prawie, a który z nich odnosił robotę na miasto, ledwie miał czas do obszarpanego odzienia i wychodzonych pantofli, dorzucić jakiś bezimienny przyodziéwek; głowy i nie myślał nakrywać. Rzadko pieśń i to pieśń prawdziwie miejska, pół rozpustna, pół wesoła, a całkiem pozbawiona uczucia, zabrżmi przy warsztacie. Nie jest to piosnka ludu, tęskna, pełna obrazów i myśli rodzinnych, jest to spiéwka mieszczańska, przerobiona dziwacznie z jakiéjś piosnki teatralnéj, lub ukuta w domu, do miary potrzeb téj populacij zezwierzęconéj.
Nad głowami téż tych ludzi, zamiast niebios Boską ręką utkanych, sklepienie okopcone i brudne, pod nogami, zamiast łąki zielonéj, pola czarnego, podłoga śmieciem pokryta — Zamiast słowika, bije w uszy rzemieślnikowi monotonny gank zégaru, turkot powozów głuszący a jemu tak obojętny, krzyki, na które musi być głuchy, staje się zimny. To téż postarzał, uwiądł, zaskrzepł i piérwszą jego potrzebą — pić — bo musi się odżywić, musi zasilić, czuje wycieńczonym i choć sztucznego pragnie wskrzeszenia. Chłop dla zapomnienia troski; rzemieślnik pije, aby moralnie i fizycznie upadły, nieco się pokrzepił.
Patrzmy co to za nędza wszędzie. Te dwa tapczany niepokryte niczém, na których garść wymiętéj słomy i brudny leży łachman — to posłanie dwóch czeladników — A jednak oni dziesięć razy może tyle w rok, co parobek na wsi, zarabiają! Nad jedném łóżkiem obrazek wystawiający aktora, nie wiém w jakiéj roli, nad drugiém zakopcony wizerunek świętego — pod tapczanami całe mienie czeladnickie — trochę rupieci od niedzieli, druga i trzecia koszula. Bogaty, kto ich ma cztéry, a wielu dwóma się obchodzi.
W drugiéj izdebce, mniéjszéj daleko, ale nieco czyściéjszéj, mieszka sam Pan majster, majstrowa, dwoje ich dzieci — sprzęty ich i bogactwo całe, kuchnia na kominku przed piecykiem, w zimie i w lecie, śpiżarnia na półkach.
Jedno to tylko małżeńskie łóżko bieleje czyściejszą kapą pokryte, reszta mieszkania zaśmiecona kuchnią, zaśmiecona przez dzieci, zarażona śmieciem z czeladni. Gdzie spójrzysz, życie prozaiczne, ciężkie, bez śladu uczucia, co by w niém jak kamień w pierścieniu błyszczało. Ani świętego patrona, ani pamiątki żadnéj, ani nic dla serca — wszystko dla ciała, dla potrzeb jego — nie duszy — Duszy jakby tu nie bywało. U chłopka znajdziesz kwiatek święcony, obrazek stary, krzyż wyciosany na belce — tu gołe ściany, odzienie, półki z sprzętami, trochę rupieci zajmują.
W czeladnéj izbie kłócą się czeladnicy, w majsterskiéj, warczy pani na sługę, na dzieci, na męża, mąż na nią, na dzieci, na sługę i na czeladź — krzyk nieustanny, krzyk ciągły obija się o sklepienie zawieszone pajęczynami.
I jak chcesz czucia od tych ludzi, miasto ich otacza, dzień po dniu dociska troską dzisiejszą i jutrzejszą, często troską pozostałą z zawczora jeszcze. Ón sam cały żywot spędził w pocie czoła i pracy ogłupiającéj, ona z życia swawoli, przeszła na smutne małżeńskie, pełne codziennych maleńkich goryczy, w życie co się jéj z daleka, śmiało, a z blizka pokazując zęby, straszy bladością śmiertelną. Zasypiają w kłótni, budzą się w niéj, piérwsze ust otwarcie, często bywa przekleństwem, ostatnie słowo połajaniem. Każda niedziela z bratem swym rodzonym poniedziałkiem, okupuje się dla wszystkich gorzkiemi wymówki, jeśli nie sińcami, jeśli nie chorobą, jeśli nie gorszém jeszcze. Co za życie! co za życie!
Oto na miasto spada mrok właśnie a przy ostatku światła, co wpada do izby dymami, blizkością domostw, wyziewy wszelkiego rodzaju zaciemnione; pracują jeszcze z pośpiechem czeladnicy, nim świéce zapalą i znowu do późna ślepić zasadzą.
Majster zażywając tabakę przechadza się po drugiéj izbie i kłóci z panią majstrową.
— A gdzieżeś to podział tamtych trzydzieści coś je odebrał w sobotę? hę?
— A co to ty mnie będziesz rachunku słuchała — albo co?
— A juściż trutniu, bo ty nie swoje ale moje i dziecinne marnujesz —
— Ba! ba! jakeś je rodziła, tak je sobie karm.
— Albo to nie twoje próżniaku?
— Kaci ich wiedzą!
Na tę odpowiédź, porwała się pani majstrowa z ławki, dzieci zaczęły płakać, a majster napiłym, ochrypłym głosem wrzasnął.
— Idź jędzo — bo ci łeb rozwalę.
Na te słowa objawjające, mniéj już zwyczajne rozwiązanie powszednich kłótni, wszyscy czeladnicy podnieśli głowy ku drzwiom drugiéj izby z uśmiéchem je zwracając, i wskazując je sobie, jakby mówili: O! o! słuchajcie no!
Tymczasem, rozmowa zarywająca już na zerwanie statu quo pokoju; poczęła nadspodziéwanie charakter swój przeciw oczekiwaniu czeladników zmieniać.
— Jędzo! zawrzała Jéjmość — Co to ty mówisz, coś to ty powiedział! Słuchaj no!
— A po co mi w oczy léziesz?
— Albo to ja niémam prawa pytać się, gdzie się dobro nasze podziéwa?
— Abo to ja mam tobie zdawać rachunki?
— Kat by cię rachunku słuchał opoju, gdybyś dawał piéniądze na dom, a tu chleba niéma za co kupić, mléka dla dzieci — I nié mogę się Jegomości spytać gdzie przechulał piéniądz ciężko zapracowany?
— Abo to ty go zapracowała?
— Ja czy nie ja, a taki ón mój jak i twój. —
— O! zaś! patrzajcie no ją, jaki język! —
— Nie plącze mi się jak tobie —
— Lepiecze, by nogi w pantoflu —
— Twój to opoju w pantoflach —
— A! a! patrzajcie no dwórkę — jéjmościankę, jak na szewskiéj smole utyła i wyuczyła się gadać! Ale ja ci pociągnę grzbietu rzemieniem —
— A no sprobuj! e! e!
— Ej Teklusiu! Teklusiu! innym głosem rzekł majster, dajcie mi pokój, póki gadam, bo jak mi Bóg miły, kiedy pocznę kropić, to licha zjész — nie łatwo ustanę. Nie wywołuj! nie wywołuj!
— Oj! oj! bardzo się ciebie boję —
— A pamiętasz, coś aż do doktora musiała i plastry ci przykładali —
— Miałeś i ty pysk opuchły.
— Nie rachuj no, co kto oberwał.
Majstrowa zaczęła popłakiwać.
— Patrzajcie, a już i płacze —
— O! nieszczęście bo moje, nadało mi pójść za ciebie —
— No — to kiej tak, to idź ode mnie z lichem — a nie płacz —
— Nie gadajcie no dwa razy.
— O! wa! myślicie co i ja płakać będę?
Majstrowa płakała.
— Jak mi Bóg miły Teklusiu, dajcie no tym bekom pokój, bo mnie te wasze łzy tak łechcą, że mi się zaraz do korbacza zachciéwa — Ej! dajcie sobie pokój.
W tém po zmiérzchu skrzypnęły drzwi — majster wyjrzał poważnie, zobaczył że czeladnicy odwróceni ku niemu, oczy powytrzészczali i nic nie robili — i krzyknął:
— O! bestyje! a im już noc czy co! a czemu to nierobicie! Tylko by się to gawroniło! ha!
A przez drzwi od korytarza weszła kobiéta, nie młoda widać, bo zgarbiona w szlafroku ciemnym i chustce ciemnéj, zarzuconéj na głowę — majster patrzał.
— Dobry wieczór!
— Bóg zapłać, a kto tam?
— E! to ja Michałowa
— A! dobry wieczór pani Michałowéj — pewnie do syna.
— Otóż to po syna majstruniu.
— A co tam słychać?
— At, biéda i biéda — zwyczajnie nasz los.
— Puśćcie mi majstrze syna, choć na kilka godzin.
— A po cóż to pani Michałowa? O! u mnie teraz pilna robota —
— U mnie pilniéjsza, panie majstrze, a Jakób to wam choć nocką odrobi, odezwała się Michałowa, ociérając oczy i nos razem — wiécie że mi córka zginęła!
— Alboż nie! Karusia, ta co w kawiarni służyła.
— Ale! ale! otóż to ona właśnie — Gdzieś ją tam djabeł podmówił, żeby matce kawałek chleba ostatni odebrała — A poczciwe to dotąd było i z niéj to taki utrzymywałam się — Teraz choć pójdź z torbami! Jakób jeszcze sam terminuje, a ja nie podążam — a tamten Panie Boże odpuść —
— Kto taki pani Michałowa?
— A brat Jakóba, taki syn mój, co to go nazywali Dzidą, że był wysoki; bo prawda słuszniéjszy i od ojca i od Jakóba — ale to licho na szubienicę, nie prorokując wyrosło! do niczego! Jeszcze matkę obdziéra rodzoną! Nigdzie się nie utrzymał, niczego nie nauczył!
Majster kiwał głową obojętnie, niuchając tabakę, wyszła z drugiéj izby i pani Majstrowa, kobiéta młoda jeszcze, ładna, ale jak wszystkie prawie miejskie piękności zwiędła, zużyta, jakby życiem zmęczona. Z pod białéj skóry czoła i rąk wyglądały już sine, nabrzmiałe żyły, oczy otaczała czerwoność, koło ust porobiły się marszczki, na ramionach wystawały kości, pokryte skórą białą, ale wyrzutami zeszpeconą, piersi opadły i spłaszczyły się. — Znać było z twarzy wyszczekaną mieszczkę, co széroko rozśmiać się i białe zęby pokazać umié, i zapyrzyć gniéwem jak wilczyca.
— Dobry wieczór pani Michałowa.
— Dobry wieczór Jéjmości.
— A cóż Karusia!
— Aj! biéda to moja Jéjmościuniu — Jak w wodę wpadła, już moje stare kości szukać jéj nie wystarczą, a takim pewna, że gdzieś w mieście — Na rogatkach pytałam, pytałam! Nie! nie, taki ona tu, gdzie się schowała.
— Jakiś ją panicz podmówił!
— Niechajże by sobie była z lichem szła, kiedy się jéj zachciało tego chleba skosztować — odpowiédziała Michałowa, ale czegóż o rodzonéj matce zapomniała!
— Ta, zapewne że to tak i źle — zakładając ręce, odezwała się Majstrowa. Już to i konduita, moja pani Michałowa — także nie dobra, losu nie zrobi, kiedy tak poczyna.
Stara westchnęła, pan Majster zażył tabaki. Jakub zrzuciwszy fartuch skórzany, zbliżył się do matki.
— Taki ja jéj wyszukam, mówiła stara — a jak znajdę to dopiéro zobaczemy.
— A co jéj zrobicie? rzekł majster, może to jaki wielki pan, albo wojskowy?
— Choćby i niewiedziéć kto! O! ja swego nie daruję!
— A cóż mu zrobicie?
— Niechaj zapłaci! zawołała stara.
— E! tu nie o zapłatę chodzi, rzekł Jakub, ale o siostrę, ón ją zgubił, gdzie ona teraz służbę, gdzie los znajdzie.
— Zachcieliście! przerwała majstrowa, to swoją drogą, to swoją drogą — żeby tylko za lada szerepetką nie poszła.
— Otóż to i ja tego się boję, jéjmościuniu, rzekła podpiérając się na ręku Michałowa. Ja to sobie myślę, a broń Boże to jaki kancellarzysta, co ją jeszcze może z dzieckiem posadzi na bruku?
— Alboż to nie bywało! dodała majstrowa — oj! oj! oj!
— Otóż to ja do pana majstra, rzekła daléj Michałowa, żebyś mi taki syna choć na jaki dzień pozwolił. Już tak na pewne wiém że w Warszawie, trzeba jéj szukać, wezmę jego i Dzidę, niechaj pójdą. Już mi gadali że ją widzieli nazajutrz, jak jechała dorożką wieczorem i pokazywali ulicę — Musiémy szukać.
— Widzieli powiadasz asani — dorożką? spytał majster.
— Z doprawdy? z doprawdy? zawołała razem majstrowa.
— Poznała ją Julka, i tylko co miała zakrzyczéć, ale doróżkarz leciał, jakby go czarci nieśli.
— Patrzajcie! a sama była?
— Nie! z jakimś mężczyzną.
— Otóż to! już to nie czyja tylko męzka sprawka! Ale to Karusia, to jabłuszko! śliczna to była dziewczyna!
— Aj! toż to ją i ta śliczność zgubiła, moja Jéjmość! dodała Michałowa — w całéj Warszawie, nie było równéj. Toż to officer jeden chciał się żenić, i nawet przystojny, ale jéj w głowie było zwyczajnie jak u dziecka. A teraz ot licho wié co zrobiła. Ona by była Bóg wié jakiego losu mogła dójść! Bo i piękna i roztropna znowu! o! o!
— No! a na co to darmo teraz serce sobie Jéjmość krwawisz?
— Oj! nieszczęście to nieszczęście! Żebyć ja ją choć znaleść mogła, niechbym zobaczyła co to za jeden — możeby wreście i o mnie pamiętał, ta i o braciach — Niechby sobie zresztą robiła co chciała —
— To taki wasani Jakub koniecznie potrzebny? spytał majster; przechadzając się.
— A, jeśli można, łaskawco, żebyście go pozwolili.
— Już cóż robić, dla was, choć roboty siła, ale taki te dnie potrącę —
— A zapewne nie inaczéj.
— Albo żeby mi jutro powrócił!
— Ja sama go tu przyprowadzę! Daj Boże tylko znaleść moją Karusię —
— Zapewne — i my życzémy, ale Warszawa wielka, a dziéwcząt nie mało! Jak to dowiedziéć się?
— Żeby tak Dzida chciał, ón by najprędzéj mógł.
— A gdzie jego znaléść? pytała Michałowa.
— Poszukamy go naprzód.
— Dobranoc państwu.
— Dobranoc Jéjmości — a przyprowadźcie jutro syna.
To mówiąc, otwarli drzwi po ciemku i wychodzili, a majster z majstrową zapomniawszy o kłótni, spokojnie odeszli do drugiéj izby, rozmawiając o Michałowéj i Karusi.
— My pójdziémy za Michałową i Jakubem, którzy przy świetle pozapalanych już latarń, z większych ulic, biorą się coraz na mniéjsze i gadając po cichu, idą w głąb miasta najbrudniéjszą, najmniéj zamieszkaną.
— Gdzie my jego znajdziemy? mówiła matka, to my się napróżno wleczem —
— Ja matusi powiadam, że go pięć razy w tym szynku zastałem, pewnie ón tam i teraz —
— Panie Boże, ale to złodziejski jakiś szynczek, tak daleko!
— Oj! daleko i kto go wié, z kim ón tam przestaje, bo ciągle ma pieniądze, i pijany, a pijany.
— Ratujcież go wszyscy święci, aby się szubienicy nie doczekał. Oj! z mała to takie było, z mała! Ani go rózgą, ani go prośbą nie wstrzymać bywało, swoje a swoje robił i ojca się nie bał i matki, i wyrosło to na wstyd nasz.
— Albo to myślicie matusiu, że ja go nie namawiał na robotę, wszakże niedoterminował, ale taki uczył się rzemiosła szewskiego i choć cholewę bywało przestębnuje. Ale jemu to siedzenie nie w smak! ani go utrzymać — I teraz co ja jemu mówię, idź do majstra, to ón mnie — a po kiego djabła mnie majster, czy to ja na kuternogę się urodził? nie wolę ja tak żyć i hulać? A z czegóż ty hulasz? A tobie co Kubku do tego, ty nie policją, żebyś się mnie pytał!
— Ot, widzicie, swiéci się — to to w tym szynku — I grają na cymbałach.
Stara spójrzała. W murowanéj kamieniczce, w któréj u dołu w suterenach, przedawała stara Baba owoce, ogórki, placki, wywiesiwszy maleńką latarkę na wchodzie, był szynczek ten na pół piętrze nad suterenami. Wchodziło się do niego po kilku wschodkach, na dwie strony szyi sklepu rozłożonych. Nad niémi przez otwarte drzwi i dwoje okien rzęsisto się świéciło; muzykę słychać było i pojedyńcze niekiedy wykrzyki. W samym progu dwa cienie, mężczyzni i kobiéty czérniały stojąc przeciw sobie.
Podeszli powoli, a podchodząc słyszeli coraz wyraźniéj głosy gwarne, śpiéwy, grę i hałas z szynku buchające.
— Oj da! da! oj da! da! wołano.
— Graj, psi synu obertasa —
— Walca — walca! niemieckiego bo —
— Miodu pani Chaimowa!
— Szynkareczko!
— Nie leź mi w oczy, bo cię trzasnę.
— Panna jak na imie?
— A co Wasanu do tego i t. p. i t. p.
W szyneczku mimo drzwi otwartych na oścież, powietrze było ciężkie, duszne, pełne wódki, miodu, piwa i jadła. Kilka świéc paliły się u samych drzwi i okien i dla tego tak na zewnątrz świéciły; wewnątrz dość ciemno i dymno było od fajek. Za stołem otoczonym kratką, ubrana nie po żydowsku, w chustce tylko żółtéj na głowie, siedziała rumiana, piękna czarnooka Chaimowa. Mąż jéj, już bez jarmułki, w surducie granatowym i długich butach, żyd z ogoloną brodą i zapuszczonym wąsem, stał wsparty o balustradę i gadał z nią, poglądając wzgardliwie na tłum.
W samych drzwiach, jakiś w kurtce z białym długim wąsem woźnica, prawił słodkie komplementa, dziewczynie młodéj, bladéj w szlafroczku i chusteczce, tylko mimo chłodu ubranéj, która mu się dość wdzięcznie uśmiéchała. Szeptali po cichu — po kątach izby kilku ludzi w cieniu się kryli i cicho także gadali. Ludzie to byli różnych, a nienajprzyjemniéjszych postaci. U jednego podwiązana opuchła gęba, u drugiego wybite oko, inny otwiérając pysk, ukazywał szczękę bez zębów choć nie stary. Czasem głośny tylko śmiéch, wylatywał z tych tajemniczych rozmów na izbę — czasem żądanie piwa lub miodu, czasem, do kroć sto tysięcy bataljonów — przekleństwo z zamachem ręki, co o stół waliła.
— Wy nie idźcie matuniu, rzekł zbliżywszy się Jakób, zostańcie tu, a ja sam zobaczę — Jakób minął miłosną parę zagradzającą drzwi i wszedł do izby, uchylając czapki, ale napróżno patrzał w prawo i w lewo, nie mógł brata wyszukać.
Wypłacając mu się za ciekawe wejrzenia, które rzucał śmiało, wszyscy nie bez pewnéj niespokojności poczęli mu się wzajemnie przyglądać. Niektórzy zamilkli i aż powstawali, sam żyd wyczekawszy chwilę, nie wytrzymał i spytał:
— A co to Aspan szukasz?
— Mego brata, rzekł Jakób.
— A któż to waścin brat? ozwał się ogromny mężczyzna z opuchłą twarzą, może gdzie pod stołem!
Jakób nie chcąc od razu z pięścią wyjechać, udał że nie słyszy.
— Nazywa się Dzida, bo go tak podobno przezwali.
Żyd spójrzał z podełba na dwóch pijących pod piecem, oni na niego.
— Ón tu zaraz będzie rzekł gospodarz, poczekajcie. Zagadał coś do żony po swojemu; Jakób zszedł ze wschodów w milczeniu i z matką razem usiadł koło sklepiku przekupki.
Nie wyszło kilka minut, aż któś świszcząc ku szynczkowi zbliżać się zaczął. Jakób i Michałowa, poznali głos, i razem się na równe nogi zerwali.
— To ón — to ón — poczekajcie matusiu — ja pobiegnę —
I w téj chwili zatrzymał na ścieżce, ogromnego draba, który miał wstępować na wschodki.
— A nu! z drogi! zawołał przechodzący.
— Poczekaj Wicku — to ja —
— A! to wy Kubo? A nu! jak się tam macie? a jak się ma dratwa i kopyto?
— Daj no pokój — tu i matka na ciebie czeka.
— Zaś i matka! to to wy pewnie przyszli mnie nawracać, a łajać? idźcież z lichem, gdzie chcecie, bo to z tego nic nie będzie.
— Co wam w głowie Wicku — nam twojéj pomocy potrzeba.
— Wam? mojéj? Ot to się wybrali! Ho! ho! a co ja wam dam? kułakiem w plecy?
— Co to pleciesz Wicku — Idźcie no do matki.
— To lepiéj chodźcie wy ze mną do szynku, bo tam na mnie czekają.
— To i poczekają —
— Bo wy mnie tylko durzyć będziecie, a tu jest robota!
— Jaka u licha, a bo i ty do roboty się już wziął?
— A jakżebym żył? Co to myślisz, ty tylko kuternogo machasz rękami?
— My tu dla Karoliny do was przyszli —
— A mnie do niéj co?
— Ona uciekła, i kto ją wié, gdzie podziała się?
— Patrzajcie! a co ja wam na to pomogę?
Nadeszła Michałowa i poczęła od uściskania na które Wicek, ani raczył odpowiedziéć.
— Ot, puśćcie mnie, zawołał, bo na mnie czekają.
— Myśmy ciebie prosić chcieli, żebyś ty nam pomógł.
— A co ja wam pomogę?
— Ty byś ją najprędzéj wyszukał.
— A mnie co po tém szukaniu?
— Toć twoja rodzona?
— Toż to — po cóż mi się przydała — Gdyby nie rodzona możebym i poszukał.
— Ej! Wicku! Wicku! zapłakała matka, ty do złego idziesz.
— Nie płaczcie, matusiu, kto ma wisiéć nie utonie.
— Słuchaj no, rzekł Jakób, idąc po rozum do głowy, ją jakiś pan wielki i bogaty wykradł, gdybyśmy znaleźli, musiałby nam wszystkim dobrze zapłacić, póki by się nas pozbył.
— Doprawdy? rzekł.
— Doprawdy, doprawdy — prędko odpowiedziała matka. — A teraz ja bez chleba, bo to ona jedna co mnie żywiła.
— A kiedyż to, dawno —
— Już ci podobno minął tydzień — druga się niedziela poczęła.
Wicek głową potrząsał. — A jakże ją szukać, może gdzie wywiózł?
— Nie, już ja wiem że ona w Warszawie, zawołała matka.
— No, to idźcież do domu, a mnie dajcie pokój, ja jéj sam już poszukam —
— O! zapewne, i wziąwszy odczépnego, nam nic nie powiész.
— Matusia i wy zawsze na mnie!
— Abo to ty kiedy o mnie pamiętał?
— Co chcecie? każdy sobie — jeszcze by to wy także popracować mogli.
Matka się rozpłakała.
— Ot, i beczycie mi nad uszami, a mnie po kroćset tysięcy tu beki — Ja tego nie lubię. Idźcie sobie, i dajcie mi pokój, u mnie także robota.
I chciał iść na wschody; ale Jakób z nim poszedł razem. Oba wcisnęli się we drzwi, a zaledwie się Dzida ukazał, Żyd porwał się z ballustrady, dwóch ludzi z pod pieca, i szepcząc cóś bardzo żywo, otoczyli go — Jakób się został na boku. Wicek wskazując na niego, nakazał wszystkim milczenie. Mrucząc odszedł gospodarz do żony, dwaj ludzie do pieca. Wicek obrócił się do brata:
— Dajcie bo mi żywy pokój, Kubo, bo cię wypchnę, po coście tu za mną wleźli?
— Nie chcecie pomódz nam?
— A no, tylko nie teraz, idźcie sobie.
— Ale ją może wywiozą tymczasem —
— A mnie co do tego! to ja będę się wałęsał za nią po mieście! Abo to ono małe, abo to szpilka, żeby ją wyszukać na podłodze? Ot, macie Icka, niech wam Icek pomoże; ón wszystko wié co się gdzie dzieje, nawet w cudzéj kieszeni.
Jakób mimowolnie odwrócił się do Icka, który stał za gospodarzem, i także słysząc imie swoje głośno wymówione, zerwał się, pośpieszając na środek izby.
Nie wiadomo wiele miał lat Icek, bo na jego twarzy plaster co oko wybite zakrywał, trąd który jadł nos i policzki, rana biało zalepiona na gębie, wszelki rachunek wieku okryły. Włos nie uczesany, spływający grubémi kędziory z dwóch stron wyszarzanéj jarmułki, był jeszcze czarny. Trzymał się garbato o kiju, miał tabakierkę w ręku, na sobie czarny surdut łatany i cyrowany biało, na nim płaszcz z rękawami bez peleryny, rodzaj opończy, sztukowany granatowo i szaraczkowo na czarném, pończochy szare, trzewiki, na palcach tombakowe pierścienie i gruby łańcuszek od zégarka który sterczał mu na piersi.
— Co to? co to? spytał żywo Icek — nu — nu — co to?
— At, co ja tobie będę gadał, rzekł Jakób odchodząc.
— A no — poczekajcież, może ja wam poradzę, powiédzcie.
— Doprawdy, kiedy ón, to nikt rady nie da — dodał Wicek.
— A co to? a co to?
— At! głupstwo — mówił głośno piérwszy, ot siostra nasza gdzieś uciekła z jakimś panem, oni mówią bogatym, otóż chcą jej szukać. Chcieli żebym ja jéj im szukał. Zwyczajnie, możeby się opłacił, jakby go oskoczyli. A co Icku?
— Ja znajdę! rzekł żyd z pewnością zupełną.
— Co? ty? spytał Jakób.
— Na moją poczciwość do jutra — dodał żyd, tylko mi wszystko powiédzcie —
Jakób kiwnął na żyda i wyszli z szynczku.
— Gdzie ona była? spytał Icek — w domu, u was?
— Nie — służyła w kawiarni — wiész — tam.
— Oj! oj! wiém, Karusia! Ja ją znał, widziałem! Ale ona była bardzo harda i poczciwa, co się jéj stało?
— Któż wié co się tam jéj stało?
— A dokąd że uciekła, może gdzie daleko?
— Matka mówi, że jest w Warszawie —
— Hm! hm! a co dacie?
— A co chcesz?
— Dwa dukaty —
— Oszalałeś czy co?
— Z kąd my weźmiemy dwa dukaty, dodała podchodząc Michałowa, która słyszała rozmowę.
— Nu, a wiecie co, rzekł żyd — Jak ja ją znajdę, a to pan bogaty, wy mnie dacie dwa, bo wy pewnie nie mało od niego weźmiecie, tylko żebyście mnie słuchali. A może matka chce jéj nazad?
— Właśnie ona pójdzie! a co ja z nią robić będę, płaczliwie przerwała Michałowa.
— Nu i to dobrze — ja ją znajdę — A nie wiecie co o niéj?
Matka powiedziała, co słyszała sama, żyd wziął kij w drugą rękę, zamruczał coś i poszedł szybko, ale w krótce zawrócił się.
— A gdzie ja was znajdę?
Powiedziała Michałowa swoje mieszkanie.
— Jutro będę i ona jutro będzie, chyba jéj niéma w mieście, dodał Icek, idźcie do domu, już ja ją na pewno znajdę.
Tak uspokojeni pociągnęli się syn i matka nazad w miasto, i rozeszli każde do siebie. Żyd tymczasem rozmyślając głęboko, szedł także śpiesznie ku większym ulicom, a po drodze ile razy spotkał żyda to z nim gadał długo, pytał, i potrząsłszy głową, ruszał daléj.
Zaglądał ón i do domów i do hotelów, wciskał się wszędzie, a jak widać miał stosunki, bo do wielu odzywał się poufale, rozpytywał jak znajomy. Cały tak wieczór upłynął Ickowi na bieganinie, ale nie daremnéj. Przypadek rzucił mu w drogę, tego właśnie żyda, którego Tymek użył do najęcia kwatery i wyszukania sługi. Poczęli od powitania, od obojętnych słów, ale w chwili przyszli do rzeczy. Z piérwszych kilku wyrazów, żyd tamten wiedział o co Ickowi szło, i powiedział mu, że wszystko najdokładniéj objaśni. Począł się tedy targ, który trwał pół godziny, nareście stanęła zgoda, podali sobie ręce i Icek naprzód spytał:
— Bogaty to pan?
— Zdaje się bogaty — odpowiedział drugi, i począł mówić, co mógł postrzedz i dowiedziéć się o Stasiu. Potém nauczył Icka gdzie go szukać, gdzie było mieszkanie Karusi, kto jéj służył i t. d.
Wszystko tak co wiedział, wygadawszy odszedł, a Icek jak stał, tak oparłszy się o mur plecami, rękami na lasce, począł brać na rozum. Spekulował tedy, spekulował, i mrugnąwszy sam do siebie, nareście jakby po cichu, brawo sobie dawał, ruszył z miéjsca przyśpieszonym krokiem nazad, kiwając głową i nucąc cóś pod nosem.
Wszedłszy do szynczku w godzin kilka po wyjściu, śmiał się do rozpuku, opowiadając gospodarzowi, jak mu się wybornie udało trafić, na tego właśnie, co mieszkanie Karusi najmował.




III.
JESZCZE BIEDNI.

ROZDZIAŁ III.



WRÓĆMY teraz do Stasia, srogo opłacającego chwilowy szał swój i nierozważny postępek. Karusia była jego, w jego mocy i ręku, ale marzone życie, marzona miłość, zawiodły srogo. Jakie może być szczęście, choćby chwilowe, gdzie dwie istoty, z dwóch sfer dalekich, zbiegą się, pojąć nie mogąc? Staś zrozumiał to za późno. Karusia była mu zawsze piękną, ale o! jakże martwą, z całą swą namiętnością zwierzęcą! Z jéj ust wychodziły słowa, bez znaczenia, zimne, płoche, powtarzane nieustannie, dowodzące ubóstwo niepojętnego umysłu i serca. Nie umiała mu nic powiedziéć, nad kilka fraz codzień niby nowych, zawsze co do słowa jednych!
Czarne jéj oczy wprawdzie mówiły za usta, biała jéj piérś, zdawała się uczuciem kołysać — a gdy przez wargi koralowe wyszła myśl tych oczów, uczucie jéj piersi — rozczarowywały trywialnością swoją.
Płaskie miéjskie koncepta, ze śmieszkiem pewnym, suchym, opowiadane, wyuczone w kawiarni, całym były skarbem Karusi. Gdy płakała nawet, nie umiała się poskarżyć na łzy swoje, płakała nieznośnie, prozaicznie, zimno, a jedno cacko podane, łzy najrzęsistsze koiło.
Cóż z tego że była tak piękną, tak dziwnie piękną? Czemu przynajmniéj nie była zupełnie niemą? Myślałby Staś że nie może powiedziéć co czuje — a tak wiedział już z pewnością, że próżnoby się łudził szukając w niéj więcéj nad to, co wymawiały usta.
Próżna, zalotna, ograniczona jak dziecię, nie dawała się nauczyć niczego bo brała wszystko za żart, śmiała się bez końca lub płakała jak bóbr, stękała na samotności i nie kryła się z tém, że jéj brak było gwaru, ludzi, zalotników, pochlébstwa.
Staś po kilku dniach doświadczenia smutnie spuścił głowę, ale przeszedł Rubikon, cofać się było nie podobna, porzucić ją niegodnie. Ona po swojemu poczynała kochać Stasia, budziła się w nim mimowolna wdzięczność, co często u słabych ludzi, miejsce wszystkich innych uczuć zastępuje i wszystkich namiętności gra rolę — jakże ją było porzucić! Powiédzmy naostatek, że Karusia była cudnie piękna, że ustrojona, idealnego cóś miała, jakby urojenie, jakby marzenie wcielone wyglądając — cóż dziwnego, że Staś co poczuwał omyłkę, oczyma pasł się jeszcze dziewczęciem?
Ale w chwilach zimniéjszéj rozwagi, gdy się nasycił jak lalką, jak obrazkiem, gdy w uszach tętniały trywialne jéj pół słówka, mieszczańskie pieszczoty, gdy policzył śmieszności — wzdrygał się na to co uczynił. A daléj! a przyszłość, dumał pociągając rękę po czole — a Matylda?
I zimno, bardzo mu się zimno robiło; bo przeczuwał jeszcze większe rozczarowanie nadal, jeszcze większy ciężar, a niechybne niebezpieczeństwo, może całą przyszłość swoją strutą.
Tajemnica, kiedyż się tego rodzaju tajemnica nie wydała? gdzie ją umieścić? co z nią zrobić??
Karusia tymczasem, choć kochała pięknego Stasia, choć go pieszcząc zwała gołąbkiem, duszyczką, choć przywiązywała się do niego po kociemu — często jednak myślała, że Tymek był weselszy, jakoś lepiéj ją rozumiał i kochanie pojmował daleko przyjemniéj. Tymek bowiem umiał się do niéj nachylić, a Staś wymagał, aby się spinała do niego — biédna Karusia, nie mogła się nauczyć kochać na serjo i smutno jak chciał Staś: zawsze się jéj zdawało, że potrzeba było trzpiotać się, i szaléć kochając. Kto wié nawet, czy niémiała słuszności, ale co pewna, to że nawet markiera z kawiarni, wolałaby nad ponurego Stasia, którego słowa, rzadko miała szczęście rozumiéć.
Żal téż jéj było, serdecznie żal kawiarni, żal że schła nie widziana, zamknięta, a choć się stroiła, to komu? Kto ją tam widział ubraną, chyba stara Joanna, chyba lusterko? A uśmiéchnąć się białémi ząbkami, a popatrzéć przekręcając główkę, nie było do kogo, na kogo! Cóż to jeden Staś, dla dziewczyny przywykłéj całe dnie, coraz nową twarz widziéć, a zawsze obracającą się ku niéj z wyzwaniem do zalotów? Jak jéj smutno, duszno, grubowo-cicho, zdało się w tych izdebkach na górze, gdzie pół dnia sama jedna, zupełnie sama płacząc ze strachu i nudy siedziała?
Takie to było tedy położenie wzajemne dwójga istot, wcale niestworzonych dla siebie, które dzieliły obowiązki, które rozgraniczały ogromne przestrzenie, a które na dziwny przekór zeszły się i podały sobie ręce na chwilę.
Co z tąd wyniknąć miało? nie trudno zapewne zgadnąć — ale poczekajcie trochę — już nie daleko do końca.
Stanisław, który wiecznie czuł próżnię w życiu i najdziwniéjszymi sposoby starał się ją bezskutecznie zapełnić, co kochał dla tego Julją, potém Natalją, potém Matyldę, co dla tego jeszcze uwiódł Karusię — postrzegł się znowu jak wprzódy nieszczęśliwym, jak wprzód łaknącym miłości, nie wiedząc już jakiéj miał szukać, na uspokojenie prawdziwie piekielnego pragnienia, co wołało nieustannie — Ochłody! ochłody!
Namiętności są jak napój niezdrowy, co zamiast gasić pragnienie, draźnią je tylko i rozżarzają coraz bardziéj. Im więcéj się pije, tém bardziéj pragnie; im na oko więcéj się je nasyca, tém wymagają coraz nowego. — Aby je ukorzyć, potrzeba je hamować i nie ulegać im, ale je podbijać sobie. Właśnie przeciwnie czynił Stanisław, i dla tego, życie było mu nieustanném pragnieniem, na którém wszystkie napoje, nieznośnémi wkrótce się okazywały, drażniącémi.
A jednak, ón zawsze jak z początku, jednym sposobem postępował, budził namiętności i czynił im bezrozumnie zadość. Potém następował zawsze zawód i pragnienie tylko nowe. —
I teraz rzucił się ratując Stanisław w towarzystwa, które poniżyć go tylko w oczach świata i własnych, zepsuć i zezwierzęciéć mogły. Z jednémi ciągnął się nasycać ciało, jadłem i napojem, które u wielu, jest celem życia, myślą wyłączną, z drugiémi oddawał się namiętnéj grze. Gra była dla niego nowością jeszcze i zajmowała go silnie, doznawał przy niéj wzruszeń gwałtownych — radości wstrząsających, powitał więc ją jako nową odkrytą minę złotą!
I tak płynęło mu życie coraz trudniéj, coraz bezwstydniéj, u łoża nierządnicy, przy stole garkuchni, u stolika gry, między kobiétą, któréj nié mógł kochać; bestjalskiémi przyjemnościami brzucha i piekielnémi wzruszeniami kart! A w domu! w domu płakała matka, pytało o ojca dziecię — napróżno.
I płynęły dnie, tygodnie, miesiące i czekano listu, a list jeśli nadszedł był krótki, zimny, bez nadziei, bez pociechy, łamał biédną Matyldę suchą swą treścią i ciągłémi zwłoki. Ona pisała — ale któż podobny jemu, czyta listy żony, coby zrodziły może zgryzoty, popsuły obiady, namarszczyły czoło i nie dały grać swobodnie, śmiać się mile do Karusi. Rzucał więc w kąt listy, żądał piéniędzy i nie myślał o jutrze.
Jednego poranku, mroźnego już zimowego ranku, co się iskrzy jak na przekorę, zimném słońcem, a uśmiécha niebem lazurowem, do drzwi Stanisława zapukano, ón spał jeszcze po wczorajszym djabełku, który trwał do drugiéj z północy, w którym wygrał kilkaset dukatów — i doznał, jak powiadał, piekielnie roskosznych wzruszeń. Szkaradny żyd wystawił głowę przeze drzwi i zajrzał w nos służącemu, co zamykał je szybko.
— Czego?
— Do pana.
— Po co?
— Po co? mam interess do samego pana.
— Pan śpi.
— Ja poczekam.
Służący oglądał żyda z obrzydliwością, i nie dziw, że się obawiał wpuścić go do przedpokoju, był to wczorajszy nasz znajomy Icek, w tym co wczoraj stroju, z zielonym plastrem na oku, czerwonym trądem na twarzy, białą zalepą na wardze, w odartych sukniach.
— Czekaj sobie gdzie chcesz, ale nie tu.
W téj chwili Stanisław przebudziwszy się, zadzwonił, żyd zawołał do sługi:
— Proszę powiedziéć, że to wielki interess o pannę Karolinę. Ja w sieni czekam, a jak pan nie zechce ze mną pogadać, to może tego żałować.
Sługa ledwie przebudzonemu, słowo w słowo powtórzył, co słyszał od żyda, Staś kazał wprowadzić posła — ale ujrzawszy go, mimowolnie się wzdrygnął. Icek kłaniał nizko jarmułką.
— Mów, mów prędzéj co masz gadać, i idź, bo patrzéć na ciebie na czczo niebezpiecznie.
Żyd pokłonił się za komplement i mówił:
— Jasny pan nie będzie się gniéwać, tu chodzi o pańską spokojność.
— Cóż tam takiego?
— Pan wié pannę Karolinę —
— I cóż tedy?
— Ona ma matkę i dwóch braci — Nu, matka zwyczajnie matka, płaksa — ale bracia, jeden szewc, a drugi — drugi to okropny człowiek —
— Któż on taki?
— Ón — może złodziéj, może rozbójnik, kto jego wié!!
— Cóż to do mnie należy —
— A wa! i bardzo, Jasny panie, oni swojéj siostry szukają i na pańskie kieszenie spiski robią.
— I cóż daléj?
— Wczoraj oni mnie zgodzili, prawda za ostatni swój grosz, za dwieście złotych, żeby ja, znalazł i powiedział im gdzie ona jest. Oni chcą pana napaść — czy ja wiém?
Stanisław cały czerwony w płomieniach słuchał, nie wiedząc co mówić — serce mu biło młotami w piersi.
— Ale jak ja się dowiedział, mówił żyd daléj o Jasnym panu, ja nie chciał robić tego żeby tym gołyszom na Jasnego pana służyć. Ja z dawien dawna obywatelom służę; ja wolałem tu przyjść i panu oznajmić — Pan mnie da gościńca jeszcze.
W milczeniu wyjął Staś jedenaście wczoraj wygranych dukatów i rzucił je Ickowi. Żyd policzył je na dłoni, uśmiéchnął się, zdjął jarmułkę, schylił wpół i nie mówiąc także słowa wyszedł.
Minąwszy bramę domu, począł się uśmiéchać do siebie i do piéniędzy Icek, lice mu się wyjaśniło, jedno jedyne oko śmiało aż łza ciekła po twarzy opryszczonéj.
— A teraz gdzie? mówił do siebie — a teraz gdzie?
I kiwnął głową i poszedł.
Michałowa mieszkała w pokomorném, u nie wiele bogatszéj od siebie wdowy, co się trudniła przekupstwem, i sprzedawała na Rynku w straganie, to owoce, to nabiał, to różne jadła i przysmaki ulicznych chłopców.
Mąż przekupki, dawno nieboszczyk, zwał się od ludzi złośliwie przezwany i drażniony Śledziem, a że Jéjmość niémiała na podorędziu nazwiska, przyjęła więc z małą odmianą, darowane od losu, i nazywać się kazała Śledziowską. Pani Śledziowska, była prawdziwym typem przekupki, tęgiéj tuszy, zdrowego rumieńca, czerwoności ceglastéj, oczu płowych, włosów jasnych, zbudowana, jak koń kiryssjerski, miała oprócz licznych innych wdzięków, wąsik mitawy pod nosem i wysypującą się blond bródkę, któraby dwudziestoletniemu chłopcowi zaszczyt uczynić mogła. Gdybyś ją widział, kiedy wziąwszy się pod boki, zakasawszy rękawy, podwinąwszy fartucha, zarzuciwszy końce czépka na głowę, zacisnąwszy usta, stawała nieraz do wstępnego boju u straganu i puściła język na hulankę — o! odmalowałbyś ją z roskoszą tę oryginalną istotę, obdarzoną i niepospolitém ciałem i tak nie wyczerpanémi skarby wymowy.
Kiedy się śmiała, to na rynek cały, kiedy łajała to na cztéry rogi miasta, a wara z nosem, bo i cięcie potężnéj ręki, nie jednego już z nóg zwaliło.
W pożyciu domowém, łagodna była jak baranek, byle jéj nie zaczepiać, i tylko w życiu publiczném drażliwą nad miarę, jak godność kazała. Któżby słabą bronił kobiétę, gdyby się ona nie postanowiła bronić sama? Chłopcy uliczni bali się jéj jak ognia, sąsiedzi nie wymownie szanowali, a kto wié czy szacunku, nie natchnęła także w nich, silną swą prawicą?
Ona to w pół z litości, bo w istocie litościwą była, wpół z potrzeby, aby miała komu dom porzucić i córkę pod straż oddać, przyjęła panią Michałowę w pokomorne, i co powiecie, że się z sobą godziły doskonale, prawda że tamta ulegała zawsze i we wszystkiém. Ale jak tu nie było ulegać? Sama wdzięczność i strach nakazywali.
— Tu pani Michałowa? spytał żyd nie śmiało wpuszczając głowę, bo słyszał już krzyki z daleka.
— A po co tu? a po co?
— Pani Michałowa, matka panny Karoliny?
— A co ty od niéj chcesz?
— Jnteress,
— Jaki u kroćset możesz miéć do niéj interes gałganie? spytała przekupka, stojąc z miotłą naprzeciw żyda — Może ty łajdaku jeden, zaglądasz tu już na moją Elżusię — ale ja ci —
— Ale ja do pani Michałowéj —
Wyszła wdowa —
— A co kochanku?
— To do jéjmości ten żyd obdartus jakiś?
— To do mnie dobrodziéjko.
— A co ón od wasani chce? to jakiś łajdak, minę ma, jakby się z szubienicy oberwał.
— Obiecał mi córki wyszukać!
— Jezu! Marja! ón już Karusi szuka — a to w pięknych ona musi być rękach!
— A co żydku?
— Nu, moje dwa dukaty?
— Alboż Karusia —
— Jest.
Żyd wyrzekł to: Jest, z zimno zwycięzką twarzą.
Gdzie? gdzie? a! moje dziecko! moje dziecko! gdzie?
— A zapłacić?
— A zkąd ja ci teraz zapłacę? ty wiész, ja niémam nic — ja ci mówiłam — Gdzie ona? gdzie ona? Matka, choć jedna z najzimniéjszych matek, miała wszakże łzy w oczach. Gdzie ona kochanku?
— Co to wasani? spytała przekupka — alboż znalazł ją?
— Powiada że znalazł, ale chce zapłaty.
— Patrzcie żyda! taki wyszukał. No — a powiédz że gdzie ona, co się z nią stało?
— Co? ją wykradł bardzo bogaty pan! wielki pan, może Graf, może Xiąże — ale strach jaki pan i ón ją utrzymuje.
— Patrzaj pani Michałowa, ja wasani zawsze mówiłam, że to się na tém z Karusią skończy, kiedy pójdzie do kawiarni.
— A cóż miałam robić?
— I powiadasz żydzie, że bogaty?
— Gdzież on mieszka?
— Jéjmość zapłaci?
— Ostatni bym ci grosz oddała — ale moja gospodyni świadkiem, że niémam złamanego szeląga.
— To ja nic nie powiém.
Wdowa załamała ręce —
— Ja go szelmę wybiję! zawołała pani Śledziowska.
— Cóż to pomoże?
— Niechby niewierny poskrobał się przynajmniéj trochę.
— A co będzie? spytał żyd — Może — dodał po cichu, może wasani ma jakie rzeczy?
Stara pędem pobiegła po węzełek Karusi i poczęła dobywać z niego co było. Icek na wszystko trząsł głową i zabiérał, a dopiéro nabrawszy, za cztéry razy tyle co mu się należało, powiedział:
— A co z wasanią robić — ja to tylko dla was zrobię, że pokażę —
— A! jakaż to wasani z pozwoleniem, obrana z rozumu — zawołała przekupka, wyrywając żydowi z rąk zawiniątko — Ta, ón wasanią wziąwszy rzeczy obałamuci, uciecze i nic nie pokaże! Nieś z sobą, jak pokaże córkę, to mu wtenczas oddasz.
— A ja głowę straciłam — wołała ubiérając się stara — idźmy, idźmy.
— Nu, nu, dobrze — rzekł żyd — a bracia?
— Ja im sama pokażę — prowadź mnie naprzód, prowadź mnie —
— Chodźmy!
— Pani Michałowa! pani Michałowa! zakrzyczała we drzwiach przekupka, powracajcie na gęś, bo nie moja wina, jak my ją tu sami bez jéjmości zjemy.
Ale stara szła nic nie słysząc. W téj chwili ona była tylko matką. Nie pojmujemy ludzi ani zupełnie złémi, ani doskonałémi całkowicie, a pojmiemy ich jak oni są. Pani Michałowa miała wad tysiące, z których połowy wyuczyło ją ubóstwo, ciężki mistrz złego — ale ona była mimo te wady matką i miała serce macierzyńskie. Nie przeczę, że pocieszywszy się Karusią, mogła ją była przedać, ale w téj chwili i nie myślała o tém. Cieszyła się tylko biegnąc prędzéj, niż na jéj stare lata godziło się; że córkę przecie znalazła — Żyd w milczeniu ją prowadził. Zawrócili się do bramy — to tu? tu — A daleko?
— Proszę za mną.
Weszli na piérwsze, weszli na drugie, i na trzecie piętro wreście. Stara dyszała i płakała — To tu? spytała, to tu?
I żyd trzy razy po cichu zapukał, a Joanna powoli, ostróżnie otwarła aby zobaczyć kto idzie. Icek popchnął drzwi, wdowa rzuciwszy mu zawiniątko, wpadła jednym skokiem do pokoju.
— Gdzie? dokąd? zawołała broniąc wejścia sługa, kto jesteś jéjmość? po co?
Ale już Karusia ją i ona Karusię zobaczyła. Obie rzuciły się z krzykiem ku sobie — obie płacząc, zapomniawszy jedna na strach, druga na gniéw. Joanna napróżno zastawiała się.
— Matko! matuniu!
— Karusiu moja! Karusiu! a! co ja się napłakała za tobą!
Po chwilce obie ostygać zaczęły, Karolinę wstyd porwał, matka gniéwać się ochłonąwszy z miłości macierzyńskiéj poczęła.
— Co to ty zrobiła? taż ty nas pogubiła! siebie zgubiła, ty nas zhańbiła moje dziecko.
Karusia milcząc przyjmowała słowa matki i na kolana się jéj schyliwszy, oczy ukrywała.
— Co się stało, to się stało — matuniu — szepnęła.
— Zapewne — ależ duszko, nie zapominaj że choć o mnie, ja chleba niémam kawałka. On, słyszę bardzo bogaty, niech i mnie i braciom twoim dopomoże. Wziął ón ciebie młodo i taki niczego, piękniéjszéj by niedostał, żeby i za morze wędrował, niechaj że zna się co nam winien! Służyć to co innego i za dwieście złotych można, a tu to i dwa tysiące mało.
Karusia podniosła głowę i słuchała —
— A prawda to, że ón bogaty?
— Kto go wié, zdaje się i bardzo!
— Co ty go będziesz żałować, wszak ón twojéj nie żałował młodości? Ja chleba nié mam, brat twój terminuje, a drugi —
Poruszyła smutnie głową —
— A żonaty ón? spytała.
— Otóż to że żonaty — rzekła cicho Karusia.
— Jak miało być te licho, to lepiéj że żonaty, odpowiedziała stara — z żonatego lepiéj ciągnąć, bo się boi, zawsze go nastraszyć można.
— A młody ón?
— O! młody matusiu.
— A pięknyż przynajmniéj?
— O! czemuż i bardzo?
— A wiele dał ci prezentów?
— Chodź, chodź, zobaczysz matko — zobaczysz —
I Karusia poczęła otwiérać szuflady, wyrzucać suknie, przypinać sobie wstążki, paciorki, kólczyki.
Stara potrząsała głową, a óna rada, że się przed kim ustroić, pochwalić mogła, podskakiwała wyciągając coraz co nowego.
— Mój Boże! jak pani jaka! Musisz że być szczęśliwa! musisz ón ciebie kochać? A kiedy kocha, to taki i nam pomoże, spodziéwam się — Ja sama pójdę do niego i z braćmi.
Karusia ze strachu, upuściła na te słowa kolczyki, które wyjmowała z uszów —
— Co wy mówicie matusiu?
— A cóż co sprawiedliwie, to sprawiedliwie — Wziął ciebie, niechże bierze i nas —
— A jak ón i mnie porzuci, co ja teraz pocznę z sobą?
— O! o! ón by ciebie porzucił, ty taka jesteś ładna! jak anioł! serdeńko — jak anioł. A jakby z lichem to zrobił niepoczciwiec, to kiedy już na to poszło — nie znajdziesz drugiego?
— O! takiego drugiego matuniu —
— Prawda — młody, bogaty, żonaty — to trudno — Ale stary moje serce jeszcze lepszy.
— A toż czemu?
— Zwyczajnie stary, zawsze hojniéjszy dla młodéj —
Trwała by ta nauka i rozmowa bez końca, gdyby Joanna, któréj bardzo o spokojne miejsce chodziło, bojąc się tracić służby za wpuszczenie matki, nie poczęła jéj wyprawiać.
— Idźcie, idźcie sobie jéjmościuniu — ja za was służbę stracę — idźcie sobie, bo jak pan nadejdzie —
— A niechaj nadchodzi, taż to ja u córki.
— Jeśli chcecie, znajdziecie go w mieszkaniu, w domu, a tutaj — to potém — Teraz idźcie, ot i pannie Karolinie, to nie będzie dobrze, powie czasem, że óna sama matkę zwabiła — że posyłała, dawała znać, albo co —
Stara wstała.
— Dobrze, dobrze, pójdę — powiedziała, ale pójdę po synów i z niémi do niego, niechaj nie myśli, że sobie damy zrobić krzywdę, nie pisnąwszy — Co nie, to nie! A chce Karusię, niechajże zapłaci i dobrze zapłaci. Do zobaczenia duszko, do zobaczenia!
To mówiąc, stara powoli wysunęła się za drzwi, które Joanna starannie za nią zaryglowała! Karusia latała po pokoju z radością i niepokojem; bała się ona matki, spodziéwała wymówek, a to wszystko nadspodziéwanie, na serdeczności się skończyło.
Z drugiéj strony obawia się już, żeby matka i bracia nie zrazili, nie odstręczyli od niéj Stanisława.
— Ón gotów mnie porzucić!
I nie żal jéj było człowieka, żal strojów, paciorek, kolczyków, których tyle już dał, a tyle obiecywał, żal sukienek, co jéj posprawiał i pozamawiał — Gdyby choć poczekali, mówiła w duchu, aż mi da dużo, dużo wszystkiego, aż pobogacieję — Ale nie, nie, ón by mnie nie porzucił, ja jestem ładna, bardzo ładna!!
I stanęła przed zwierciadłem śmiejąc się do siebie, probując uśmiéchu, zmrużenia oczów, minek, których siłę tak dobrze znają, te nawet co ich znaczenia nie pojmują. I rada była z siebie, znalazła się śliczną — taką jak w istocie Bóg ją stworzył, i jedna zgryzota, jedna boleść sumienia nie przeszyła jéj serca. Jéj się to wszystko tak zdawało prostém, naturalném, konieczném. Użycie wdzięków, tłumaczyła sobie miłością, a miłością nie inną jak dzisiejsza, szaloną, trzpiotowatą, sypiącą jéj złotem za uścisk kradziony — tém droższy, że nieprawnie wymożony i dany.
Wieczorem Stanisław właśnie się, na proszony męzki wieczór, gdzie dobrze pić i szalenie grać miano, wybiérał, gdy wchodzący do przedpokoju, kobiéta i dwóch mężczyzn, zadziwili sługę, oznajmując, że do jego pana umyślnie za interessem przyszli. To musi być omyłka, mruczał pod nosem — cóżby pan miał z temi ludźmi do czynienia?
Pytanie było ze strony sługi dość naturalne, na widok Michałowéj, która ze swémi dwóma synami, odzianémi jak ona, jak najbiedniéj przychodziła wyciągać rękę do Stanisława, Michałowa w swoim codziennym szlafroku, w chustce ciemnéj nawieszonéj na głowie i ramionach, Jakób w swéj rzemieślniczéj bez nazwiska odzieży, nareście Wicek, ogromny drab, o śmiałéj zuchwałéj postawie, w sukniach wytartych, butach wykrzywionych, z włosami rozczochranémi, miną opoja, i ulicznika, zézowatém spójrzeniem i złośliwym uśmiéchem.
Napróżno sługa instynktowo ich zapewniał, że pan przyjąć nie może, że czekać będą daremnie — Wicek odpowiedział, siadając na krześle, które pod nim tylko co się nie załamało.
— Musi się widziéć z nami —
Stanisław słysząc hałas w przedpokoju, pokazał się nieostrożnie ze drzwi, a na widok jego wszyscy się razem ku niemu rzucili. Michałowa na czele:
— My do pana, do pana, słudzy nas puszczać niechcą, zawołała — Ja jestem matka Karoliny.
— Cóż z tego? żeś Wcpani jéj matka? spytał zimno, z chmurą na czole Stanisław, który jednym rzutem oka wszystko pojął i piorunował na to spotkanie w duszy.
— Co z tego! zagrzmiał z tyłu Wicek — do miljona piorunów, to z tego, że u nas niéma zwyczaju porywać ubogich dziéwcząt od familij i uwodzić bezkarnie.
Na głos zuchwały Wicka, Stanisław się pomięszał.
— Nie wziąłem jéj przecie gwałtem; rzekł powolniéj — poszła za mną dobrowolnie!
O! o! znamy taką dobrą wolę! odpowiedział znowu Wicek — właśnie to głupie dziewcze osiemnastoletnie, ma swoją wolę i wié co robić? Juści się wam gwałtem na szyję nie rzuciła? Tożeście ją namawiali, kusili, aż poszła za wami — a to nie jest poczciwego człowieka robota, mój paniczu.
Stanisław poczerwieniał jak jabłko i cały gniewny, miał już groźno odpowiedziéć zuchwalcowi, gdy matka i Jakób przerwali, odciągając Wicka.
— Dajcie bo pokój — dajcie pokój, to nie tak gadać do niego potrzeba! Myśmy proszę Jegomości, nie przyszli — dodała Michałowa, skomléć pod progiem i krzyczéć, ale żądać wynagrodzenia, moja Karusia mnie utrzymywała, całéj familij pomagała — my teraz z łaski pańskiéj z głodu mrzéć musiemy.
— Oj! łaska pańska! zawsze to ich taka łaska, siostrę nam albo żonę wezmą, potrzymają i oddadzą jak zgryzione jabłko — rzekł Wicek.
— Cicho bo Wicku! zawołała matka.
— A! to o to wam chodzi — rzekł swobodniéj oddychając Stanisław — mówcież czego chcecie, a nie, to weźcie Karolinę nazad, jeśli się podoba!
— Tak! teraz by ją już oddał! szemrał Wicek, zuchwale się poruszając ku Stasiowi.
— Co chcemy! dorzuciła matka — Jakeś pan zabrał ją, tak bierz i nas —
— Chybaście poszaleli! zawołał Stanisław.
— A jak nie — dodał Jakób, toć na takich paniczów, co żonaci będąc, dziewczęta nam uwodzą, jest prawo i sąd — będziemy się skarżyć.
— Po djabła skarżyć! zakrzyczał Wicek, albo to my sobie sami rady nie damy? Pójdziemy za nim tylko po mieście, wołając wszędzie co zrobił, pojedziemy za nim do domu, a zobaczémy czy nas potrafi odpędzić. Nie chce zapłacić, niechaj się powstydzi!
— Słuchaj, rzekł Stanisław — tym sposobem rady sobie nie dasz ze mną — Karolinę dziś jeszcze porzucę, ciebie do kozy zapakować każę, a sam wyjadę. Jeśli zapłacę to, co mam ci dać, komuś innemu, to cię zamkną, zkąd się nie prędko dobędziesz?
Wicek w głowę się poskrobał —
— A póki co będzie — rzekł, to ja ci taki wstydu narobię.
— Cóż to mi za wstyd, gdzie mnie nikt nie zna? odrzekł Stanisław dodając sobie odwagi, choć jéj bynajmniéj nie miał, i rad był przykrą scenę co najprędzéj skończyć — Słuchajcie, mówcie prędko czego chcecie, bo nié mam czasu do stracenia z wami.
— Co ja chcę — a to ja mówiłem Jegomości, utrzymuj nas z Karoliną.
— Wolę ją z wami porzucić! niechcę i jéj, jeśli mnie tak drogo ma kosztować —
Matka potrząsała głową.
Ale aby się was pozbyć — dodał — daję wam warunek jeden i ostatni — Tobie pani Michałowa i braciom jéj w roku po dwieście złotych; wy zaś milczéć będziecie i ani mi się pokazywać nigdy na oczy.
— To mało! to mało! zawołał Wicek, daj więcéj.
— Ani grosza — odparł Stanisław.
Jakób trącił matkę, aby przyjęła.
— Chcecie spytał jeszcze raz, wrący pośpiechem kochanek Karoliny.
— A cóż robić? odpowiedziała wdowa, chociaż doprawdy więcéj się spodziéwałam.
— A co robić? dodał Wicek — z panami tak zawsze, wezmą ci co masz najlepszego, a rzucą co im z nosa spadnie!
— Milczałbyś, rzekł mu Jakób.
Stanisław z pośpiechem rzucił na stół piéniądze i pozbył się nareście, okropnych odwiédzin.
Ale zaledwie drzwi się za niémi zamknęły, drżący jeszcze pod wrażeniem doznaném, od upokorzenia w oczach własnych i ludzi, od strachu, upadł na krzesło, rozmyślając jak człowiek, co czuje potrzebę myślenia, a zebrać rozsypanych idei nie umié.
Głos dzwonka poszarpniętego silnie u drzwi, zbudził go przecie, przybrał pozór spokojny i oczekiwał nowego gościa.
Wszedł Tymek.
— Tak dawno nie widzieliśmy się!
— Gdzieżeś bywał?
— Gdzie ty?
— Co się dzieje z Karoliną?
— Z Karoliną, nie mów mi o niéj, rzekł wzdychając ciężko Stanisław, dzisiéjszy dzień z jéj łaski, kosztuje mnie dobrych kilkaset złotych, a co przykrości! co wstydu!
— Przypomnij, co ci mówiłem — przerwał Tymek — przypomnij — nie mogłeś większego zrobić głupstwa. Podobne związki, im krócéj trwają, im mniéj nas wiążą, tém lepiéj! Nie wiem co ci się stało, gdyś wykradał tę dziewczynę —
— Co mi się stało? Zrobiłem głupstwo i po wszystkiém, nie mówmy o tém.
Tu Staś jednak uczuł potrzebę opowiedzenia Tymkowi całego wypadku, opisał odwiédziny rodziny Karusi, a nielitościwy Redaktor śmiał się do rozpuku.
— Dobrze ci tak, dobrze, zawołał — jam ją miał lat dwa, a nikogo z zacnéj téj familij nie miałem szczęścia oglądać, ty już poznałeś ich wszystkich. Ale to zapewne, nie koniec, będąż ci teraz co rana spadali z nieba kuzynkowie, bliżsi i dalsi, siostry, ciotki, Bóg wié kto! winszuję —
— Ale ja się tego pozbędę — ja ją porzucę!
— Naprzód jeśli ci się da porzucić — dołożył Tymek, jeśli za tobą nie pojedzie z matką i kochanémi braćmi w pogoń — powtóre, jeśli będziesz miał odwagę porzucić Karusię! pomyśl Karusię!
I Tymek śmiał się rozkładając na kanapie.
— Dokądże się wybiérasz? spytał.
— Na wieczór do Jacka.
— O! to ty już grasz?
— Trochę — dołożył Staś cicho i nieco ze wstydem.
— Wprawdzie jest to bardzo uczciwe towarzystwo i dobra kompanija, mówił Tymek, ale gra szalona, trzeba jak ci panowie wozić, po kilkadziesiąc tysięcy czerwonych złotych w szkatułce, aby śmiało do stolika usiąść.
— Jestem wygrany!
— Kto może powiedzieć że wygrany, póki gra? spytał Tymek, i nie pijany póki pije?
— Mam szczęście —
— Nie zazdroszczę ci go wcale — Nie będziesz więc zapewne cały wieczór — dodał patrząc w oczy Stasiowi.
— Zapewne.
Po tych słowach rozeszli się, i Stanisław na wieczór proszony, a Tymek poszedł — zgadnijcie?? w prost do dawnéj znajoméj — do Karusi, co go otwartémi rękoma, wesoło, jak różowe wspomnienie przyjęła. Joanna która Tymka widziała przychodzącego ze Stasiem, poszła drzémać w przedpokoju, nie opiérając się wcale téj wizycie, przedłużonéj jednakże do późnéj nocy. Wychodząc Tymek zalecił służącéj, aby o tych odwiédzinach nic Stasiowi nie wspominała. Sama dla siebie nie uczyniłaby tego była Joanna, która jakeśmy widzieli, świat i ludzi drogą praktyczną doskonale poznała.




IV.
GRA.

ROZDZIAŁ IV.



ZEWNĄTRZ tysiącem świateł świécą okna półprzezroczystémi przysłonione firankami, wschody oświécone, oświécone sieni, jaśnieją salony; dla czego tu tyle świateł, tyle woni, tyle blasku? A! zapewne wesoły bal imienin, radośna urodzin rocznica, albo miłe w życiu wspomnienie uroczyście obchodzić się będzie? Zapewne młodzież przybieży uśmiéchać się sobie, patrzéć na siebie i wiązać oczyma węzły, często trudno potém, potargać się dające; zapewne muzyka zabrzmi, zahuczy wesele, zamigocą pary tancerzy? O! nie! nie!
Oświécony dom cały, wschody, sieni, otwarte drzwi széroko, dla zwiędłych starców, dla kobiét co zapomniały swéj młodości, dla młodzieży, co nigdy prawdziwie szczérze młodą nie była.
Salony, kwiaty, światła — wszystko to przysposobione dla gry — dla smutnéj wynędzniałéj, bladéj z kupą złota na kolanach, a łachmanami na grzbiecie zwrzodowaciałym, dla gry — I ci ludzie co jadą, idą, śpieszą wystrojeni jak na bal, w białych rękawiczkach, w czarnych frakach, nie idą rozprawiać, nie idą się bawić — idą grać. Z gospodarzem ledwie słów kilka przemówią, na kobiéty ledwie spójrzą — do siebie potrzęsą tylko głowami, nie przyszli rozumować, nie śpieszyli bawić się, weselić; z ponurém czołem, z drżącą ręką, z bijącém sercem, przyszli grać.
Patrz jak ci wszyscy gracze stojąc w pośrodku salonu i oczekując na grę, pomięszani są i nie wiedzą co począć z sobą. Żaden z nich mówić nie umié dobrze, bo mu w gardle stoją tylko wyrazy gry — żaden nie spójrzał na obrazy, na xiążki, na kobiéty, na kwiaty — czekają gry — obracają głowami, rychło się stoliki rozstawią.
Lecz po cóż tu kobiéty? po co one wśród graczy? Miałyżby, i one — kobiéty!! — Tak jest i one grają, i one właśnie pożądliwiéj jeszcze, chciwiéj szału, namiętniéj niż tamci przybiegły — grać! Kobiéty? możeż to być? —
Ale wprzódy spójrzyj na nie, a dziwować się nie będziesz. Co to są za kobiéty? Te postacie zwiędłe, stare, zżółkłe, te pozornie tylko młode twarze, na których kosmetyki i bielidła świecą się pomarszczone okrywając lice, gdzieżby zaświécić jeszcze, gdzieby żyć mogły, jeśli nie za stolikiem gry? To są nadto wielkie panie, nadto dobrze wychowane, aby dla nich dziécię, rodzina, modlitwa, xiążka, na lata jesieni wystarczyć mogły. Bo tym, co za młodu pamiętali tylko o sobie i świecie, niéma pociech rodzinnych, niéma osłody w religii (lub rzadko) serce zamknięte, zaschło i otworzyć się już nié może. A po burzliwém życiu, w którém mąż najpodrzędniéjszą grał rolę, w którém z kolei migało tyle postaci, coraz mniéj pozornych, coraz mniéj szlachetnych — po życiu nasycenia, rozkołysane namiętności nie dają już spoczynku. Nuda gryzie, zjada, trawi; potrzeba wzruszeń jeszcze, miłość ich dać już nie może, cnota jest koniecznością smutną, pozostała na zapełnienie okropnéj próżni, jedna tylko — gra. W niéj jest jeszcze trochę tego szału, którego wiele było w przeszłym, pełnym dziwnych odmian żywocie. Gra, to ostatni akt drammatu, na którego dnie, jest łoże samotne śmierci i niepłakany pogrzeb, obojętnych dzieci.
Spójrzcie na te panie — nie jedna jeszcze ma trochę młodości, trochę wdzięku, ale za grą, kto na to uważa? Twarz się odmienia, wypacza, krzywi i traci wyraz kobiécy, a przybiéra zwierzęcy. To nie żony i matki, to psy szamoczące się zajadle, o kawał ogryzionéj kości!
Spójrzcie, o spójrzcie na oczy, na usta, na ręce drżące, na oblicza tych ludzi. Sąż to ludzie? zgarbieni nad stołem, z oczyma wlepionémi chciwie, namiętnie, wpadające karty, z usty sinemi, zaciśnionémi, lub roztwartémi nie zgrabnie, bezmyślnie siedzą i dyszą strachem, nadzieją — gniéwem.
Ale nie wszyscy; naiwni to gracze, gracze, co już uczucie przyzwoitości i wstydu stracili, drudzy ukrywają jeszcze, co się wewnątrz ich dzieje. Przezroczysta to zasłona, marne udanie, które nikogo nie zwiedzie, na czole mimowolnie zapisała troska długie rysy, w ustach niby uśmiéchających się, jest wyraz fałszywy, dwoisty, w oczach pała mimo pozornéj obojętności, łakomstwo. Ludzie najlepiéj wychowani i (co jedno) przywykli najdoskonaléj ukrywać się z tém co myślą i czują — bo niestety — wychowanie dobre, nie zależy dotąd, na polepszeniu i uszlachetnieniu człowieka, ale na wyuczeniu go kłamstwa i skrytości — ludzie najlepiéj wychowani, w grze pohamować się nie umieją. Z początku, póki nie rozpłomienią się, póki nie rozżarzą, są to posągi tylko gwałtem do nieruchoméj obojętności zmuszone; ale późniéj, wychodzi na wiérzch namiętność i maluje się wyraźnie. Naówczas jednako gra prosty ulicznik i najlepszego wychowania człowiek — Bo kogóż zwiodą te teatralne uśmiéchy, rzuty rąk, szyderskie pół-wyrazy i żarciki, co nic prócz chęci kłamstwa nieudolnéj — niedowodzą?
Gra posunięta do namiętności, jest najhaniebniéjszym może występkiem, z tych, których prawo nie karze, których dowodzić nie podobna, piętnować nie można, i wzgardą tylko chyba zapłacić; gra jest użyciem czasu najbrzydszém, najbezrozumniéjszém, i najwięcéj z rozpustą ogłupia człowieka. O czém się może myśléć grając? Jakie jest uczucie, szlachetne, piękne, do którego by się przyznać głośno można, a które gra rodzi? Powiédzcie mi, kto stał się lepszym, kto uczuł mędrzejszym za stolikiem gry?
Wiém jak odpowiadają na wszystkie tego rodzaju pytania? Albo wzgardliwém milczeniem, co przyznaje się do błędu, a wyjść z niego nie umié i dumny jest jak szatan złością swoją i uczuciem niższości; albo ogólnikami, żartami, które tyle dowodzą, co piérwszych milczenie, złéj sprawy a uporu.
— Co będziemy robić? mówią drudzy —
A! jestże to rozumnych ludzi odpowiédź? W życiu ludzkiém tak pełném pracy, nauki, a tak krótkiém, pytacie się co będziémy robić? w życiu ludzkiém, które tak zajmuje uczucie i myśl, że każdéj chwili nam żal, którą z sobą przeszłość unosi, w życiu, w obliczu świata tyle mówiącego, przed naturą nie odgadnioną, przed zagadkami sztuki, tajemnicami ludzkości — czy pytacie co robić będziecie — Jesteścież zwierzęta? Jeśliście zwierzęta, to śpijcie z lichem lepiéj — sen was utuczy, a nie spodli.
Co robić będziecie? — Nie każdy, powiadacie może pracować, nie każdy jest w stanie nawet mówić, nie każdy wreście ma zdatności postrzegania, i rozumowania! — Prawda! nie każdy ma wszystko razem, ale największy głupiec, mówiąc bodaj o najpospolitszych rzeczach, dziesięćkroć rozumniéjszy jest, od najmędrszego gracza, co wyrzuca karty, dodając do nich stare szulerskie po szynkowniach już znane koncepta.
Nie kłammy — nie oszukujmy siebie. Czego nam w grze potrzeba, to pastwy namiętnościom — Póki w nas inne namiętności grają — kładziemy w nie życie — gdy opuści wszystko — pozostaje gra namiętna. Jest to ostatni termin w długim szeregu brudów, termin najbrudniéjszy może; bo nasycenie téj namiętności, dzieje się zawsze kosztem cudzym, wiedzie życzenie straty dla drugiego człowieka, i exaltuje do ostatniéj demoralizacyi.
Ale są gry niewinne? Najniewinniéjsze są winne straty czasu, danego człowiekowi pewnie nie dla głupiego rzucania kości o piéniądz co wystawia, uosabia drogą pracę, a do tego najczęściéj cudzą — Niéma gry niewinnéj — i niéma gry rozumnéj. Gra każda jest tak mechaniczną w swéj rachubie, że się jéj kombinacij automat nauczyć może; trochę pamięci, zastanowienia i przytomności. A gdyby potrzeba rozumu, gdyby potrzeba więcéj do gry rozumnéj — tém gorzéj by było, bo rozum nie na grę także dany człowiekowi, i lepiéj podobno się da użyć. Co więcéj, wszelka namiętność, szlachetniejszą jest, czystszą, naturalniéjszą od gry — ona tém gorszą, że całkiem sztuczna. A w tysiącu jeszcze razach, zbójca, jest mniéj winny, od podstępnego gracza. Weźcie ich wychowanie, ich położenie, ich możności, zdolności i socjalne przywileje; przeważcie, a pewnie wina ostatniego przeważy.
I cóż to za zabawka, która się opiéra na żądzy zysku? — Mówicie, nie gramy dla niego — Być może, tak myślicie, ale sami oszukujecie siebie — Czemu nie gracie przecie w orzechy i fasolę? Bo wam potrzeba wzruszeń, a wzruszenia dają tylko chciwość! Pojmuję doskonale Indjan i dzicz wszelkiego rodzaju, grającą z zapałem, przegrywającą siebie nawet; ale nie mogę sobie bez zgrozy, bez wstrętu wystawić, niby oświéconych i niby dobrze wychowanych ludzi, co namiętnie grają!
Piszę to i serce mi się ściska, bo wiém że napróżno — O! gdybyście wiedzieli ile czystszych, ile szlachetniéjszych jest roskoszy w zamiłowaniu dzieł sztuki, w rozważaniu natury, w rozmyślaniu nad sobą — O! gdybyście wiedzieli, jaki błogi spokój wiedzie za sobą praca — jak życie szybko, jak jasno w śród chmur nawet upływa innym — Gdybyście wiedzieli — możebyście nie grali — Kto wié? Gralibyście podobno! Bo gra w kim raz zaburzy namiętności, kogo pochwyci w żelazne ręce swoje, ten jéj już jak szatanowi, duszę zapisał.
Patrzcie na tych bladych, zgłupiałych, zgarbionych, zbestwionych ludzi; na oczy zamglone, na usta obwisłe, na twarze wychudłe — na nich piętno niestarte, położyła pani — gra. Oni jéj słudzy — Czas ich, mienie ich, wszystko co mają do niéj należy. Spadek ojczysty, praca dziadowska, godność osobista, imie poczciwe, spokojność rodziny, wszystko to położyli na kartę, na kupkę złota — przedali za trochę wzruszenia, za trochę piéniędzy. A ojcowie, matki, żony, dzieci, płaczą — oni się śmieją — upadek pod niémi toczy powoli głęboko przepaść, śmieją się jeszcze — szacunek publiczny rozsuwa się w około — śmieją się! Zawsze się śmieją! Głupcy! nic dla nich niéma nad stolik gry i stos kart na świecie. Namiętność jé ich powolnie, wyżéra życie, rozum, obala, a na łożu choroby, w obliczu śmierci, oni grają jeszcze.
O straszny to dramat, o przeraźliwy i dziwny widok, patrząc nań ledwie mu wierzyć można,
I potém dziwują się ludzie, upadkowi majętności rodzin, demoralizacij — Cóż dziwnego, piéniądz traci w oczach waszych cenę, wartość swoją, ón nie reprezentuje pracy, ale wystawia wam nasycenie głupiéj namiętności — niémacie czasu go zapracować, a macie czas go trwonić. Od was uczą się otaczający i złe jak pożar idzie wielkiém kołem daléj a daléj. Narzekacie na demoralizacją ludzi, którym powierzacie majętności wasze, a sami ich demoralizujecie przykładem swoim. Widząc was w obrzydzeniu wszelkiéj pracy żyjących, myślą że praca jest karą, i wstręt do niéj czują, i biegną pić, gdzie wy pragnienie wasze koicie. —
Tyle jest potrzeb publicznych, tyle potrzeb prawdziwych do koła, tyle ofiar do uczynienia, tyle zasług do kupienia za piéniądze marne — a wy je rzucacie na kartę, na najdziwniéjszą, bo tylko draźniącą nieustannie namiętność?
Ale dość — dość kazania, które jak wszystko co zbyt jest prawdziwem, żadnego skutku nie zrobi — Któż nie wié tego co tu powtórzyliśmy, a kto kiedy posłuchał?
Wróćmy do tego pięknie oświéconego salonu, w którym już rozstawiono stoliki do gry, i z radosném obliczem, przysuwają się, źle kryjąc namiętne swe zadowolnienie, gracze, wysuwają karty, dobiérają partnerów, łączą w partje. Jedyna to może chwila weselsza, każdy usiada z nadzieją, przychodzi radośny, że się doczekał nareście gry, za którą przez półgodziny wysiedziane napróżno w salonie, jak za kochanką zatęsknił. — W téj chwili jeszcze się mówią wzajemnie grzeczności, jeszcze ściskają ręce, kobiéty pamiętają, żeby być piękne, żeby zająć sobą, resztka ich wdzięków świéci jeszcze w zalotnych pół uśmiéchach. Za kilka godzin zmieni się to w jednostajną ponurość, głupotę, znużenie, i nikt już na nikogo nie spójrzy, nikt o czém inném, nad grę niezagada.
Ci ludzie zgromadzeni w wytwornym salonie, nie są to przecie istoty które by gry, jako jedynego zajęcia, do którego są zdolne, pragnąć mogły — to lepszego towarzystwa, pięknych imion, oświéceni, utalentowani — gracze. Te panie mają przecie związki serca i krwi, dzieci, familje, mają zajęcia w życiu inne — a jednak grają. To okropnie!!
Oto i Stanisław usiadł w pośrodku nich, jedną stroną uśmiéchając się jeszcze (nowicjusz) do pięknéj pani w aksamitnéj sukni, wygorsowanéj umyślnie chyba, żeby odwrócić uwagę współgraczy — drugą do podżyłego, jak to po staremu nazywali, orderowego pana. W prawo, w lewo, długim rzędem, stare i młode, kobiéce i męzkie ukazują się fizjonomje. Jedni do wista z zakładami, drudzy do wskrzeszonego bostona, inni do parafjańskiego ćwika usiedli; największa liczba do tak wyśmienicie nazwanego djabełka; który wszystkich przyjmuje, ciśnie do łona i do puli, i szatańsko pobrzękuje złotem.
Cicho już! nagle gwar ustał; rozmowy przerwały się, każdy uważa tylko na karty, a lekki stłumiony wykrzyknik, szepty i westchnienia, niekiedy to posępne zrywają milczenie.
Spójrzcie teraz na twarze, i czytajcie po nich, na ile stopni obrzydliwych, dzielić się może jednéj namiętności wyraz.
Ten ponuro zmarszczył czoło, zacisnął usta, podparł się, wyciągnął szyję — drugi otworzył gębę, wyszczérzył oczy, opuścił ręce bezwładnie, inny jeszcze pasuje się z gniéwem, a udaje obojętność, uśmiécha się i pokaszluje, zagaduje, przedrwiwa; a pod kłamanym śmiéchem, kaszlem, pogadanką, znać tkwiącą głęboko boleść — Ta kobiéta chce oślepić sąsiada sobą, i ma czas być zalotną, choć trudno, aby kto inaczéj jak po ciemku, mógł pokochać tę starą, drżącą za zyskiem babusię — Po pijaństwie, które odéjmuje wszelką godność kobiécie, gra najwięcéj pewnie ją spadla. Najniewinniéjsza gra, buduje się na chciwości, a chciwość jest ze wszystkich passij najobrzydliwsza — cóż dopiéro w téj kobiécie, którą nawykliśmy widziéć ideałem, zawsze ideałem tylko, lub już nie kobiétą?? —
Stanisław, grał z umiarkowaniem i uwagą początkującego, któremu chodzi o zrobienie sobie sławy d’un beau joueur, i o pokazanie się człowiekiem dobrego towarzystwa.
Twarz jego jednak była bladszą niż zwyczajnie, a kolory na niéj występowały jak płomienie — chwilowo — i gasły natychmiast. Rzucał bilety i tak zwane pece z obojętnością, męztwem godném lepszéj sprawy, a przynajmniéj większéj stawki; przechodził dwa, trzy aż do czteréch razy i — wygrywał. Potém z zimną krwią, bez wybuchów radości, nawet bez okazania w oczach i ruchach ukontentowania — zgarniał posunięte mu pieniądze i czekał kolei w milczeniu.
— Pan jesteś nadzwyczaj szczęśliwy, rzekła z uśmiéchem sąsiadka w aksamitnéj sukni, która z pochyloną na piérsi głową a podniesionémi oczyma, z przegiętą szyją, założonémi rękoma, oparta o poręcz krzesła, oczekiwa kolei.
Ce n’est pas le mot madame, odpowiedział Staś na zagadnienie, które po francuzku rzucone było — le bonheur au jeu n’est tout au plus, qu’un demi-bonheur, un pis-aller, une jouissance d’un moment — On s’étourdit et voilà tout.
Oui! mais on s’étourdit si délicieusement! Quelles émotions!
C’est bien vrai — Ceci cst de l’opium à nous — nous le fumons comme les Chinois leur grain aux inspirations mystèrieuses, aux jouissances inconnues.
Une comparaison singulière; — I to powiedziawszy dumając niby, schyliła zupełnie głowę, ale w tém koléj nadeszła, i pochwyciła karty, wysunęła swoją stawkę, poczęła ciągnąć szybko, raz, dwa, za trzecią razą przegrała, i znowu upadła na krzesło, w téj saméj co wprzódy postaci.
Staś ciągnął i przeszedł trzy razy, a wyczerpnąwszy co nazywają chance (bo gra niéma jednego polskiego wyrazu) oddał nieukontentowanemu sąsiadowi.
Prenez garde, Monsieur — odezwała się kobiéta vous devenez si heureux, qn’ incessament la chance tournera indubitablement.
Alors je jouerai petit jeu.
Vous êtes bien heureux d’ètre toujours maitre de soi.
Oh! au jeu Madame — à ce jeu là! Tajemnicze spójrzenie towarzyszyło tajemniczym słowom.
Kobiéta westchnęła; pięknéj sąsiadce nieszczęśliwie szła gra, i za każdą razą zmniéjszała się kupka przed nią leżąca, cieniał woreczek aksamitny.
Wybiła północ, a nikt nie myślał iść spać prócz wygranych, reszta domagała się dłuższéj gry, spodziéwając odegrać jeszcze; na twarzach tych ludzi, malowała się ogniście niespokojność, na szczęśliwych znużenie tylko — jeden czy dwóch może rozjaśnioném obliczem, okazywali dziwnie wielką wygraną.
Koniec gry jest zapewne chwilą najwymówniéj o nieszlachetności jéj świadczącą — Tu każdy nie mierząc już słów, rzuca je często draźliwe, zjadłe, grubjańskie, z najpiękniéjszych ust, z najszlachetniéjszych piérsi wyrywają przekleństwa syczące — na czołach troska, męka, wytężenie, zmordowanie, zużycie! W tych kilku chwilach spożywa się całe lata, siły co by starczyły na pracę, na cierpienia — Często gra jest ciągiem zawodów, a równie jak najszczęśliwsza, więcéj od niéj męczy i wycieńcza.
Gasły światła, niektórym oczy się mrużyły, kobiéty poziéwały széroko — djabełek jeszcze żył, przy gasnących już świécach.
Stanisław wygrywał bez końca.
— To dziwna rzecz, takie szczęście — ozwał się cicho, trochę szydersko, orderowy, podżyły sąsiad Stanisława.
— Pan to znajduje dziwném? odrzekł dosłyszawszy Stanisław, ja bardzo naturalném, gram prawie raz piérwszy.
Nieznajomy w milczeniu, rzucił z ukosa wejrzenie na Stasia; jakby niewierzył temu.
— Pan jednak po mistrzowsku gra!
Po mistrzowsku — powiedziane było z pewnym przyciskiem.
— Pan wiész jak gra jest łatwa, a mianowicie djabełek.
— Radbym się jednak nauczyć takiego szczęścia jak pańskie!
— Spodziéwam się, żywo odparł Staś, że pan nie chcesz mi dać do zrozumienia, że się go mogłem nauczyć?
— A! bynajmniéj śmiejąc się złośliwie, rzekł orderowy — Ale pozwoli się pan przeprosić za moje niezręczne wysłowienie i razem spytać, z kim mam honor mówić.
— Jestem Stanisław.... obywatel z Wołynia.
— Obywatel z Wołynia! powtórzył zawsze dość ironicznie sąsiad.
— Nawzajem.
— Jestem, dość dumnie odrzekł otyły Jegomość, Hrabia Cyranka z Galicji.
— Bardzo mi przyjemnie, do licznych galicyjskich hrabiowskich znajomości, przyłączyć i tak miłą — obojętnie powiedział Staś przez ramię. Jesteśmy tu oba obcy.
— O! ja nie! przerwał Hrabia — mam tu stosunki familijne. I począł cytować imiona wielce głośne, ślicznie brzmiące, ale zniżając nieco z tonu. A pan?
— Ja jak mnie pan Hrabia widzisz, jestem prosto szlachcic, na kilku dobrych wioskach i bez żadnych stosunków w Warszawie.
Tę coraz bardziéj kąsającą rozmowę, która się mogła skończyć nie najlepiéj, przerwało szczęściem rozbiéranie puli, którą męcząc od kilku godzin, nikt nie mógł dobić. Była druga z północy, chcieli się rozchodzić i poczęli obliczać, każdy chował pieniądze, zwracał oko na rozdzielających kupkę złota i papiérów. Niektórzy jak po ciężkim znoju wzdychając, ociérali z potu czoło, inni nie zważając na kobiéty, wyciągali się po długiém skurczeniu na krzesłach — inni jeszcze, pili dla ochłody wodę, szukali kapeluszów, lub wymykali się bez pożegnania niepostrzeżeni. Wychodzono nieporównywając jak z karczmy, nie kiwnąwszy głową nikomu, co może być wygodnie i po angielsku, ale nie jest pewnie, ani po polsku, ani grzecznie. Salon miał minę posępną, krzesła powywracane tam i sam, na ziemi karty, stoły zamazane, twarze spotniałe, u kobiét rozpuszczone loki, pomięte suknie; wszystko przybrało postać zwykłą końcowi wszelkiéj ludzkiéj namiętnéj sprawy — postać smutną i zostawiającą po sobie wrażenie nie miłe.
Stanisław wyszedł z sali, obładowany biletami i pecami, ale zmęczony, smutny i niewiedziéć dla czego niespokojny.




V.
WYJAZD.

ROZDZIAŁ V.



SMUTNE to zawsze życie człowieka, który szczęście osadził całe na zaspokajaniu nigdy nie sytych żądz swoich! bo pohamować je można, ale nakarmić nie podobna. Jest to naczynie Danaid, zawsze pragnące a nigdy pełne — Stanisław zaczynał nareście stan swój moralny pojmować. Razem z przesyceniem wszelkiego rodzaju przyszły tęskne wspomnienia, smutek, odrętwienie. Ale jak zwykle u podobnych mu ludzi, nie wiodło to do nawrócenia, tylko do jakiéjś cichéj rozpaczy. Świat wydawał mu się nikczemnym, wszystko co z niego pochodziło, ciągłym zawodem, życie długą nudą — przebrało się żądz i Stanisław uważać już począł zaspokajanie urojeń swych za próżne kuszenie się o rzecz niepodobną — Bo na końcu wszystkiego, widział zawsze nudę, przesyt i zawód. Zmęczony życiem, ziéwał nad niém, nie pragnąc już nic, nie chcąc się o nic starać, skrzepły, stary, wyziębły. Karusia była dla niego połamaną tylko zabawką; gra w któréj ciągle wygrywał, jednostajną i nudną — miasto męczącém. A jednak nie powracał do domu — Czemu? Ja myślę ze wstydu; nie wiedział jak się z długiego tłómaczyć pobytu, jak się żonie pokazać, chciał na cóś winę zwalić, a nie mógł. Dawno już listy Matyldy, nie czytane, bo się ich lękał, odsuwał, a na widok pieczątki znanéj, dreszcz go przejmował. Obojętny nie rozpieczętował, aby się dowiedziéć o żonie i dziecięciu; a pisząc sam, coraz dziwniéj zimne, czasem prawie gniéwne, bez najmniéjszéj przyczyny, posyłał listy. Ale nareście myśli coraz częściéj o domu nasuwać się zaczęły, myśli o Matyldzie — o synu, o życiu wiejskiém, spokojném, a teraz przez dziwną sprzeczność, wydającém mu się — znośniejszém od miéjskiego. Kilka razy błyskawicą myśl mu przeleciała powrócić, ale na myśl drugą wymówek, łez, jakie go czekały, winy nareście własnéj — niémiał do tego odwagi. August kilka już razy, surowo się doń odzywał, domyślając co trzyma w Warszawie Stanisława. Wystawiał mu przyszłość, którą dobrowolnie zaczerniał, kompromitował, dla swawoli, która już ani wiekowi, ani stanowi jego nie przystawała. Z niesmakiem czytał to Staś i nieodpowiedział nawet.
Z występków swoich porobiwszy już nałogi, choć w poczwarnych miłostkach z Karusią, w grze, w wytwornym stole nie znajdował przyjemności dawnych, trzymał się jednak ich, nie widząc przyczyny porzucenia, bo mu się wszystko jedno zdawało, czy tak czy tak się nudzić, czy tu czy tam męczyć — nudę zaś uważał za nieuchronną dla siebie, za warunek swéj exystencij.
Zmiana moralna w człowieku, zawsze się na twarzy jego, mniéj więcéj wyraźnie odbija i na Stasiu bardzo ją znać było. Zbladły, oczy szkliste i niepewne rzucające wejrzenia, usta nabrzękłe, twarz nalana, chód niespokojny, zmieniły go wielce, ledwie byś uwierzył, że ten człowiek tak prędko mógł tak bardzo postarzéć. Wszystko dla niego zdawało się obojętne. Z szyderskim uśmiéchem przyjmował wiadomości smutne i wesołe, z tymże uśmiéchem mówił o sobie, malując bez wstydu stan swój moralny, opłakany.
Jeśli nie na grze, w większych, mniéjszych domach, bo gra jest wszystkich na nieszczęście klass zabawą — trawił czas po garkuchniach za stołem, z cygarem w ustach, ze zmrużonémi oczyma, gadając o truflach i winie, lub o nowéj przyprawie, potrawie, przysmaku; nareście u Karusi.
Szczebiotanie wesołéj dziewczyny, jéj zalotne minki, jéj rozmowa tak próżna, co dawniéj go nieciérpliwiły trywjalnością swoją, teraz rozrywały. Zawsze milczący słuchał Karusi, czasem poklaskując jéj szałom, swoim zmęczonym niewyraźnym uśmiéchem, Karusia téż wielce się życiem nowém zmieniła — O! do niepoznania — Nabrała śmiałości, bezwstydu prawie, (była to konieczność jéj położenia) nabrała postawy wymuszonéj, zalotniéjszéj jeszcze, ale zalotnéj nie po prostu, z wyszukaniem, z udaniem, z kłamstwem. Ten fałsz zamiast zranić Stasia, śmiészył go tylko, a co go tylko bawiło, w jakikolwiek sposób, temu był rad zawsze, ón co się tak chorobliwie nudził.
Czasami Tymek, przychodził na te wieczory do Karusi ze Stasiem, który się nie okazywał wcale zazdrośnym; a o odwiédzinach tajemnych, częstych bardzo, zupełnie niewiedział. Czasem we troje szli przebrani na Maskaradę, na teatr, w głąb’ loży.
Karusia z bojaźliwéj prostéj dziéweczki, stawała się powoli, prawdziwą już zalotnicą, oszukując Stasia, któremu przysięgała wierność, przyjmując po staremu Tymka, ona dumała o innych, a na ulicy, w Teatrze, rzucała wejrzenia jak wędki, wejrzenia co mówią wyraźnie — głośno — Przyjdź i weź mnie.
Jéj bo już dwóch nie dość było; dwóch dla zalotnicy, to tak jak jeden prawie, a wiadomo jak jeden jest mało! — Staś widział zmianę, ale ón już każdéj zmianie nawet na gorsze, rad był, byle zmianą była. Wybitniéjsza teraz, przy zwiększających się różnego rodzaju pretensjach, zupełna nicość dziéwczęcia — śmiészyła go tylko — Stroił ją coraz wytworniéj, otaczał wymysłami, jedynie aby się przypatrzéć, jakie to na niéj uczyni wrażenie.
Jednego wieczora, siedział na kanapie w pokoju Karoliny, z nogami zarzuconémi na stół (co jeden podróżny francuz za narodowy nasz sposób wygodnego mieszczenia się uważa) — Tymek palił cygaro, w drugim rogu Kanapy, Karusia w nowéj sukni jedwabnéj, która jéj zręczną rysowała kibić, w kólczykach błyszczących, w lokach spadających na łabędzią szyję, w pierścionkach okrywających całe czerwone jéj rączki, w trzewiczkach obcisłych, które często z pod sukni na pokaż wysuwała, z chusteczką białą w ręku stała i uśmiéchała się, poglądając coraz w wiszące z boku zwierciadło.
Staś trącał Tymka, aby mu pocieszne symptomata zalotnictwa pokazać; bo czegóż nie robiła Karusia; to się podnosiła na paluszkach, to okręcała, to przechylała główkę, to zmrużała oczki, rada sobie i czując się piękną.
— Wiész Karo, (tak ją nazywał Stanisław) byłabyś śliczniuchna, żebyś mogła choć na chwilę zapomniéć, żeś taka ładna.
— Doprawdy? spytała figlarnie Karusia, alboż to tylko ten piękny, kto nie wié że piękny?
— Aleś ty śmiészna moja Karo, bo się zupełnie kochasz w sobie —
— Kiedy mnie nikt nie kocha.
— Wieluż potrzeba żeby cię kochało?
— Wielu? wszyscy.
— To trochę za wiele, mnieby się zdawało, że ja powinienem wystarczyć —
— Pan jesteś zazdrośny jak Turek — jak ten Turek co to w teatrze —
— O! gdybym był zazdrosny, czyżbym ci sam sprowadzał twego dawnego kochanka.
Tymek się rozśmiał z przymusem.
— Niéma niebezpieczeństwa, rzekł — nasze się skończyło, a twoje się zaczęło —
Karusia spójrzała ukradkiem na Tymka, jakby mówiła:
— Patrzcie co za kłamca!
— Kiedyś się i wasze skończy! — dodał Tymek.
O! proszęż tego nie gadać — zawołała Karusia — a cóżbym ja poczęła?
— Poczęłabyś co nowego, rzekł Staś obojętnie, i nie płakałabyś pewnie ani dwóch godzin po mnie.
— O! proszę pana, na co to mówić takie rzeczy — pan wiész.
— Ja wiém, że nie płakałabyś pewnie! Chyba, póty, póki by ci się kto drugi nienawinął. A miałabyś ich tyle!
Ostatnie słowa Stasia rozweseliły Karusię, która się rozśmiała i spójrzała w zwierciadło.
— Nie prawda, że mi w téj sukni do twarzy. Matka mnie zrana nie poznała. Brak mi tylko do niéj szalika. Czemu bo pan nie kupi mi szalika?
— Bo nie chcę żebyś wychodziła, a w domu najładniéj ci z gołą szyją — Jak się postarzejesz.
— Ja bo się nie chcę postarzéć!
— Wierzę, ale to już podobno i bez woli twojéj się stanie, moja Karo.
— I na co to, o tém mówić — pan nigdy nic mi wesołego nie powiész — pójdziemy dziś na teatr?
— Nie wiém — podobno nie —
— A! mnie tak nudno!
— Bo nic nie robisz Karo, tylko chodzisz od szuflady do zwierciadła i od zwierciadła do szuflady.
— A cóż będę robić? Spać czy ziéwać! Tak nudno! tak nudno!
— Gdybyś téż sprobowała co robić kiedy?
— Prawda! sprobuję palić cygaro! odpowiedziała Kara i skoczyła do Stasia któremu wyrwała z ust Trabuco, pociągnęła, zakaszlała się, zczerwieniła i rzuciła na podłogę.
— A! co za brzydość?
Zapukano do drzwi.
— Któż to być może? rzekł Staś — Joanna w domu, czyby to były jakie potajemne odwiédziny? I spójrzał na czerwieniejącą Karusię, która się mięszała patrząc na drzwi.
Joanna szeptała cóś tam, a wszyscy na nie patrzali ciekawie.
— To pański służący, odezwała się stara do Stanisława.
— A co tam?
— List jakiś — który żyd umyślny przywiózł.
— O! z domu! zawołał kwaśno Stanisław, biorąc kopertę i obracając ją z gniéwem w ręku.
— Niech czekają i pokój mi dadzą.
Obejrzawszy pieczątkę, poznawszy charakter żony, przeczytawszy pilno na adressie, zachmurzywszy się porzucił list na stół, i obrócił się do Karoliny.
— No, Karo, rzekł — jedziemy z Warszawy. Kara spójrzała na Stasia, na Tymka i odpowiedziała —
— Czyż jedziemy? i po cóż pojedziém?
— Tego i ja dobrze nie wiém, po co jedziemy, zapewne żeby się lepiéj i inaczéj nudzić na wsi — ale pojechać przecie potrzeba.
— Cóż to, to ten list —
O! to nie list! to dawny projekt, który nareście trzeba przyprowadzić do skutku. Dość mam już téj Warszawy. I milcząc rozłamał pieczątkę listu, a wydobywszy go z koperty, obojętnie ze wszystkich stron począł oglądać; nareście otworzył, zamyślił się — czytał.
Piérwszy to list tak uważnie wziął do rąk, od dawna, piérwszy odważył się czytać; był od żony, długi na cztéry strony zapisany i naturalnie smutny, ale nie spodziéwał się znaleść w nim Stanisław, co wyczytał.
— „Ze łzami piszę do ciebie, Stanisławie, poczynała Matylda — ze łzami, jak od dawna pisać przywykłam; ale dzisiaj z gorętszémi niż kiedy. Łzy to po tobie i po naszém dziecięciu.
„Ciebie niéma i aniołek nasz w niebie. Com wyciérpiała, com przetrwała, nie chcę, nie mogę ci opisywać, i na cóż by się to przydało, smutném tylko powtarzaniem boleści, zatruwać ci wesołe chwile. O! muszę myśleć żeś ty tam bardzo szczęśliwy, wesoły, kiedyś tak o twojéj Matyldzie, o dziecku, o domu, o nas wszystkich zapomniał.
Napróżno wieści, listu, obietnicy powrótu czekałam, czekam — ty nawet nieobiecujesz powrócić! Mój Boże — więc tak ci źle, tak ciężko było w domu, tak zobojętniałeś dla nas? I Pan Bóg oboje nas ukarał, mnie za łzy naprzykrzone, ciebie za obojętność — odjął nam jedną pociechę, jedyny skarb matki — Niéma go! niéma — kolébka próżna, pościałka zimna, a ón w trumience śpi z kwiatkami na piérsi, jak ón zwiędłémi przed czasem! Niéma go Stasiu — a w domu pusto, okropnie, cicho. Ja biegam jak szalona — ja rozum tracę —
„Pojmujesz ty to? niéma dziécięcia! niéma naszego dziécięcia — O Boże, jak ja to przeciérpię — jak przetrwam — Tyś mnie opuścił, i ostatnia pociecha wydarta — po cóż ja żyć będę?
Stasiu, na Boga, ulituj się nade mną — pamiętaj, że biorąc mnie z obcego kraju, od familij, od przyjaciół, tyś przysiągł wszystkich i wszystko zastąpić — Jam tu obca, jam najnieszczęśliwsza — odezwij się przynajmniéj, powiédz dla czego mnie opuściłeś, niech wiém za co ciérpię, że mojém ciérpieniem kupuję ci szczęście przynajmniéj! Na Boga — odezwij się — powiédz żeś mnie przestał kochać, ale powiédz. Jam tu obca — ja wrócę do swoich ze łzami memi, bo dla czegóżbym ciebie niémi obojętnego karmić miała? Odezwij się i powiédz żeś szczęśliwy, dasz mi tém siły do wytrwania w boleści. Ale tyś może chory? tyś biédny? Czemuż nie wracasz? czemu nie piszesz?
Stasiu — niéma ach! niéma dziécięcia naszego — tylko com spójrzała szukając go oczyma, i połamaną tylko zobaczyłam zabawkę, całowałam ją ze łzami — ón nie żyje! ón nie żyje — Mój Boże! ratuj matkę — Stanisławie! zlituj się nade mną — ja czuję że umrę“ —
Stanisław czytał i z początku obojętny, doszedłszy do wiadomości o synu, pobladł, serce mu zabiło, mgła przeszła przed oczyma, podparł się, bo czuł że się zsuwa z kanapy — I czytał daléj, ale na ten szczéry wyraz boleści nieopisanéj, od dawna po raz piérwszy, uczuł także ból i zgryzotę rozdziérającą serce — już skończył, a jeszcze oczów nie mógł od listu oderwać i spójrzéć na otaczających, i przemówić do nich.
— Co to jest? spytał Tymek — to cóś okropnego? Co to za list?
— Od żony — odpowiedział słabym głosem Stanisław — jadę do domu.
— A ja? a ja zaszczebiotała Karusia.
Stanisław spójrzał na nią i milczał.
— A ja? wszak jadę?
— Jak chcesz — odpowiedział cicho.
— Mógłbyś mnie porzucić? zawołała z oburzeniem czerwieniejąca Kara.
Ón niémiał siły odpowiedziéć jéj, w téj chwili, po liście żony, po żywém wspomnieniu pięknéj, czystéj jak anioł i idealnéj Matyldy, to stworzenie piękne ale bezwstydne, ale zalotne, zwierzęce — zdało mu się czémś nad błoto brudniejszém i pogardy godném — Karusia była w oczach jego nieznośną tylko, jakiegoś świata podléjszego mieszkanką, wzbudzającą politowanie i wzgardę.
Ani zważał wychodząc Stanisław, że Tymek udając jakoby się wybiérał, u Karoliny pozostał; poleciał do domu, rozkazał pakować, posłał po paszporta do Ratusza, a sam wydawszy dyspozycje ludziom, machinalnie nazad powracał, na wązką uliczkę, gdzie mieszkała Kara. Chciał się z nią ostatecznie rozmówić, a jeśli podobna rozstać; wzdrygał się na myśl wiezienia jéj z sobą — brzydził się nią, swojém postępowaniem — światem, wszystkiém.
Niestety, u ludzi charakteru Stanisława, zmartwienie nie trwa długo, zgryzota nie przechodzi z dnia na dzień, łatwo je zaspać, zapomniéć!
Było już dość późno, z spuszczoną głową, wzdychając Stanisław, wchodził na wschody powoli i pukał do drzwi, znanym Joannie sposobem. Świéciło się dziurką od klucza, a jednak nagłe milczenie wewnątrz nastąpiło jak gdyby wszyscy spali, coś tylko jak szmér głuchy wewnątrz — Stanisław zapukał powtóre, potrzecie, odezwano się chrapliwie, przywleczono do drzwi i stara Joanna powiedziała że Karusia śpi, bo chora na głowę.
— To nic, muszę się z nią widziéć — rzekł Stanisław rzucając oczyma po pokoju, któren oświécała tylko łojówka stojąca w kominie. Za piecem czerniało coś jakby ruchomego, Staś łatwo poznał kryjącego się Tymka — zamknął więc drzwi na klucz, schował go do kieszeni i siadając na kanapie, posłał Joannę zbudzić Karusię.
— To nic, niech przyjdzie, rzekł Staś obojętnie, musiémy się rozmówić — mnie pilno, ja jadę.
Po długiém wahaniu, pąsowa cała, rozebrana zupełnie, w narzuconéj tylko chustce, z minką kwaśną, ukazała się we drzwiach Karusia, mrucząc po cichu:
— Mnie się tak chce spać — mnie tak boli głowa.
— Ja téż długo, nie będę cię męczyć rozmową, rzekł Staś — Wziąłem cię Karo dla siebie, to mi przyznasz, obsypałem jak mogłem, czém chciałaś, tyś mnie zwodziła, nie dziwuj się że cię porzucam — Bądź zdrowa.
— Ja zwodziłam! ja zwodziłam! mówiła płacząc Karusia.
— Tymku! jakeś mój przyjaciel, wytłumacz jéj to, rzekł Staś wstając z kanapy, niémam ci za złe zdrady — oddałeś mi za swoje — kwita — Owszem, dziękuję — uwalniasz mnie od ciężaru.
Karolina skryła się płacząc do drugiego pokoju, a Tymek wysunął z za pieca, mało zmięszany.
— Pożegnajmy się, bo jak świt wyjeżdżam, rzekł Staś — chętnie ci przebaczam, jakeś ty mnie przebaczył wprzód, ale proszę abyś mi za złe niémiał, że ci Karę do szyi uwiązaną zostawuję!
— Do licha! wybąknął Tymek — to niegodnie tak podchodzić ludzi — to niegodnie! I uśmiéchał się, ale wymuszenie, dziko.
— Zostawuję, dorzucił Stanisław, mieszkanie zapłacone, sukienki i cacka Karusi na pamiątkę — Bądźcie mi zdrowi — A! przecież jestem swobodny!
I wybiegł oddychając lżéj na ulicę; wrócił do domu, znużony padł i zasnął.
Nad rankiem, dzwoniły już konie pocztowe na dziedzińcu, a Staś jeszcze spał — a u drzwi jego, kilka osób czekały przebudzenia. Cała rodzina Karoliny wiedziała już o wczorajszym wypadku, oznajmiono matce, dano wiedziéć braciom, wszyscy biegli ratować opuszczoną. Napróżno słudzy odpędzali ode drzwi, z Wickiem na czele nie można się ich pozbyć było. Zaledwie przebudził się Stanisław, już przebiwszy się przez sługi, wrzeszczeli u jego łóżka. Wstyd i gniéw nim miotał — groźby i łajania nic nie pomagały, potrzeba się było układać znowu.
— A teraz wy ją opuszczacie! wy ją porzucacie na bruku! wołała matka, uwiódłszy nieszczęśliwą, skorzystawszy z jéj niewinności i młodości. Ona w takim stanie — to niegodnie!
— Zapytajcie ją o jéj niewinność — zakrzyczał Staś i kto był u niéj wczora.
— A co to ma do tego? odparł Wicek, a kto ją popsuł, kiedy nie wy paniczyku, kiedy nie wy! A co nam do tego? Wy ją teraz myślicie nam na karku posadzić! o z tego nic! jakeście ją wzięli, tak ją wieźcie z sobą.
Napróżno wysilał się na przekonanie Staś, zakrzyczeli go, zahukali, i domagając się zabrania Karoliny, napełniali wrzaskiem dom cały. Ludzie obcy się pozbiegali, stali we drzwiach, podsłuchiwali, Stanisław płonął wstydem.
— Zrobię, rzekł nareście co chcecie, zapłacę, zabiorę, ale dajcie mi pokój!
I rwał sobie włosy z głowy.
— O! nie! nie! zaraz róbcie co macie robić, bo potém gonić was, gdy wyjedziecie, nie będziémy.
— Co chcecie? spytał Staś.
— Niech ją pan bierze — niechaj bierze — ona chce jechać —
— Nie wezmę! nie mogę! co chcecie żebym wam zapłacił?
Tu począł się krzykliwy, obrzydły targ, zakończony brzękiem piéniędzy i śmiéchem Wicka, matka i bracia odeszli nareście uspokojeni na pozór.
Stanisłsw ubiérał się, aby co prędzéj uciéc z miasta.
Znowu pukanie do drzwi, znowu głosy płaczliwe pod niémi — Sługa wyjrzał i wcisnęła się matka wiodąc za sobą, zapłakaną, zaczerwienioną od wstydu Karolinę.
Karusia łkając padła mu do nóg —
— Pan mnie opuszcza! pan mnie porzuca nieszczęśliwą!
— Nie ja, ty mnie opuściłaś — daj mi pokój i idź ode mnie —
— Panie, ja zginę —
— Ona się zwala z pańskiéj przyczyny, gdyby nie pan, slużyłaby dotąd poczciwie, a teraz — ona zginie.
— Cóżem ja winien, że nie umiała się szanować? Nie wymawiam jéj tego, co było wprzód, ale co teraz, czegom był sam świadkiem — Podobał jéj się inny, zostawiam ją z nim — o cóż chodzi?
A Karusia zachodziła się od płaczu.
Stanisław zawinął z niecierpliwością kilka dukatów w papiér i rzucił jéj na kolana.
— Na, masz i idź sobie —
— Ja nie chcę piéniędzy! Ja pana kocham — ja nic nie winna — zawoła Kara.
— Ja nie widziałam tego pana, ón się schował sam, ja nie wiedziałam nawet, że tam był, to Joanna go schowała.
— Dajcie mi pokój! dajcie mi pokój! — krzyczał w rozpaczy Stanisław — koni! koni!
— Konie gotowe! wszystko gotowe!
Staś pochwycił kapelusz, płaszcz narzucił i pędził się do drzwi, ale na drodze klęczała ze złożonémi rękami Karusia i patrzała na niego we łzach; a tak jéj było pięknie ze łzami, tak ją zarumienił płacz, tak wyexaltował udany czy prawdziwy smutek! I uczepiła się płaszcza jego i pociągnęła za nim.
— Czego chcesz ode mnie? czego chcesz? puść mnie — Karo! Ja cię wziąć nie mogę!
— Panie — ja pójdę piechotą — ja twoja, ty mnie nie opuścisz.
— Co ci się stało? tyś szalona! małoż ci zostaje ludzi, młodzieży, życia, roskoszy, swawoli — Jaż jeden jestem na świecie?
— Ty jeden! ty jeden! i płakała.
Stanisław nie wiedział już co robić, targał się stojąc na miejscu, potém dobył jeszcze piéniędzy i włożył je w ręce Karolinie.
— Bądź zdrowa — rzekł, bądź zdrowa, co roku przyślę ci tyle — bądź zdrowa.
I wyrwał się nareście pędem biegąc do powozu, któren zatrzaśnięty za nim potoczył się z hukiem po bruku, ku Pradze — ku rodzinie — Stanisław siedział w nim, senny, rozmarzony, nie przytomny, zmęczony wzruszeniami i osłupiały patrzał a nie widział migającéj mu raz ostatni Warszawy, nie słyszał huku miejskiego, i gwaru — cały był w sobie, w roztarganych i poplątanych myślach.
Co robiła Karusia?
Ona płacząc liczyła Stasiowe dukaty z matką i powtarzała za każdym:
— Tak mnie porzucił! tak mnie porzucił!
I płakała — prawie do samego południa — po południu przyszedł Tymek.




VI.
KONIEC POWIEŚCI.

ROZDZIAŁ VI.



w PODRÓŻY niecierpliwość rośnie, w miarę jak się zbliżamy do celu; niecierpliwość jeśli go pożądamy, strach, jeśli się go boim, póki daleko, daleko — cel ten mglisto się maluje, patrzym obojętnym okiem, zimno o nim rozmyślając; bliżéj to serce bije, piersi się podnoszą, łzy na oczy, lub uśmiéch na twarz występuje — a ostatnich kilka kroków dłuższe są od całych dni w początku podróży.
Wiele to strachu, gdy się do końca podróży, do domu zbliżamy — wszystko się nam wydaje dziwném, wszystko nie zwyczajném, lękamy się co krok, jakiéjś wieści, czegoś złego, co spaść na nas może! każdy dym pożarem dla nas, każdy śpiéw pogrzebem, każdy krzyk jękiem się zdaje; bo dość godziny niebytności, aby do domu zawitał pożar, śmierć i jęki. Jesteśmy zawsze na łasce losu, zawieszeni w bojaźni i niepewności jutra — nawet następnéj godziny.
Z takiémi uczuciami dojeżdża zwykle nawet najobojętniéjszy człowiek do domu, nawet ten, kto niechętnie powraca, i zostawił za sobą, związki tém ponętniéjsze że występne. Dom, ta żółwia skorupa nasza, ten kawał ziemi na którym żyjemy, zajmują nawet najzimniéjszych — Człek wrasta gdzie dłużéj posiedzi, sercem, uczuciem, a wreście nałogiem.
Pokazały się na dalekim horyzoncie ciemniejące drzewa, jeszcze mało co liśćmi okryte, zabielał dom, zazieleniały łąki, zasiniały wody, i na widok ich, Stanisław zadrżał, uczuł że kochał miejsce to, że miał jeszcze w sercu przywiązanie jakieś bez imienia dla Matyldy, że dziécię jego, którego już tu nie zastanie — drogie mu było.
Kilka miesięcy czasu, zmian tyle — a na duszy i sercu takie rany, taki wstyd samego siebie, takie zużycie, spodlenie, zobojętnienie na wszystko! kilka miesięcy, a ón wycieńczony, ona smutna i płacząca, dziécię w grobie — przyszłość? przyszłość szara, długa, ciężka jak całun, wielkim krzyżem cierpienia przeszyta w szérz i wzdłuż.
Oto już wyglądają wyraźniéj i drzewa ogrodu i świécące okna domu i chaty wsi rzuconéj po wzgórku i pola zazielenione — policzyć można wszystko, pokazać ścieżki, zobaczyć okna otwarte, poznać przechodzących ludzi — Tam w rogu domu, okno zamknięte, to okno pokoju Matyldy — Wiosna tak ciepła, tak piękna, powiew wiatru tak łagodny, dla czegóż ono zamknięte, zasłonione? To drugie obok, to okno pokoju dziecka i Staś nie pyta, dla czego széroko otwarte. Ptaszek wyleciał, klatkę odemknęli — Pusto! pusto! Na ganku nie widać ludzi, w dziedzińcu niéma ruchu, nigdzie śladów życia, jakby tu wszystko zamarło z tém dziécięciem co zeszło do grobu.
Już Stanisław wjechał w ulicę wiodącą do domu — a nikogo jeszcze znajomego nie spotkał. Na mostku stał u krynicy dziad z siwą brodą, który tam jałmużny prosił. Poruszony mimowolnie, rzucił mu Stanisław piéniądz, a stary schylając się — rzekł:
— Boże dopomóż!
W sam czas przychodziło życzenie, bo ciężki był powrót do domu, bo pełen wstydu, z oblaném czerwonością czołem, zbliżał się doń Stanisław.
Już wjeżdżali w dziedziniec, a jeszcze nikogo. Przecież poznać musieli powóz, ludzi, przecież by przeczuł któś powracającego — nie było nawet komu wrót otworzyć. Stanęli u ganku — cisza i drzwi zaparte, tylko psy podwórzowe ze szczekaniem przybiegły i skomléć radośnie zaczęły.
Stanisław wysiadł oglądając się niespokojnie, szukając kogóś żeby spytać o Matyldę i bojąc się coś strasznego dowiedziéć.
Nareście szczekanie psów, zbudziło ludzi którzy ciekawie z officyn wyglądać poczęli, i wpatrywać się w powóz i przybyłych. Stary sługa z kluczami pośpieszył do ganku.
— Gdzie pani?
— Niéma panie, rzekł schylając się do kolan.
— Gdzież jest?
— Wyjechała dni dwa temu —
— Z kim?
— Sama.
— Dokąd?
— Niewiém — Jest tu list do pana.
I począł dobiérać kluczy, otwiérać sieni i pokoje, wzdychając. Ludzie szeptali cóś po cichu do siebie — Stanisław chmurny wszedł do pustego opuszczonego domu, w którym już czuć było nie zamieszkanie, w którym przykro do serca mówiła, tylą pamiątkami jeszcze wysłana pustka.
W saloniku zwiędły kwiaty na stole i wyschła woda w szklance, pył pokrył roztwartą xiążkę, krosienka stały w oknie odarte z roboty, fortepian zamknięty i pokryty suknem. Zégar nad kominem ukazywał dziwną jakąś starą godzinę, może godzinę wyjazdu Matyldy, może śmierci dziécięcia? — A cicho, cicho jak w trumnie — Firanki pospuszczane do dołu, przepuszczały pół-dzień tylko — Obok rozsunięte krzesła, spopielałe drzewka na kominie, podarty list zwęglony, okazywały że tu niedawno jeszcze, któś siedział — W kąciku stała lalka połamana, zabawka dziecka, co się już krzyżykiem tylko na piérsi leżącym i kwiaty swojego wianuszka śmiertelnego, bawiło.
Na sofie zasłona od kapelusza zielona, rzucona i zmięta.
W pokoju dziécięcia pusta kolébka, na wieki pusta wisiała jeszcze — stały resztki zabawek, leżała pościałka biała, czépeczek nocny jeszcze formę główki malujący.
Okno otwarte, w oknie świérgotał wędrowny wróbel, obojętnie, wesoło.
W Matyldy pokoju, wszystko jeszcze porozrzucane w nieładzie, tylko kwiaty przyciérpiały opuszczone i pospuszczały liście, pył, to piętno zniszczenia i szata śmierci, rozesłał się wszędzie tłumiąc barwy, zjadając połyski, gasząc kolory.
Dwa małe trzewiczki rzucone w pośrodku, stały, jak wyciśnięty ślad na piasku, suknia leżała na krześle — Wszystko jak było, tylko bez życia, zimne, puste, bezduszne — Stanisław nie znalazł na ścianie minjatury swojéj, która tam zwykle wisiała; drżącą ręką rozłamał pieczątkę listu podanego, usiadł i czytał:
„Stanisławie! — Napróżno bym cię czekała, ty nie wrócisz już do mnie, dla mnie — ty czekasz może, abym cię pożegnała na zawsze, abym komuś szczęśliwszemu, zostawiła wolne miéjsce — Ja jadę — ja uciekam, bo dłużéj tu żyć bez ciebie, bez dziecka, bez nadziei szczęścia, bez swoich i rodziny niemogę — O! niémogę — przebacz mi, jeśli ci na co Matylda mogła być jeszcze potrzebną, jeśli spodziéwałeś się ją znaleść — Przebacz — Ty nie wiész ilem przeżyła ciężkich chwil sama jedna, u łoża chorego dziecka, potém u próżnéj kolébki, potém ze wspomnieniem co mnie dusiło, co mi łzy odbiérało a serce cisnęło. — Mogłam że pozostać tu dłużéj? Wołałam do ciebie, napróżno i zawsze napróżno, tyś mego głosu nie słyszał, słyszéć nie chciał, po cóż ja tobie? Jam ci tylko zawadą, jam ci tylko przeszkodą do szczęścia zapewne — A! daj ci je Boże! daj Boże — i dłuższe niż nasze.
Gdybyś miał dla mnie uczucia trochę, choćby wdzięczności za ofiary, choćby pamięci na miłość, ty byś był przybiegł do mnie w chwili, gdym zrozpaczona słabością dziécięcia, na kolanach cię o jedyną pociechę błagała? Tyś nie odpisał! niewrócił!
Z domu tylko chciałeś piéniędzy — rozkazywałeś przysyłać je — a nigdyś nawet o mnie, o dziécię nie spytał. Nie sąż to dowody, że się już nic od ciebie spodziéwać, niczego po tobie oczekiwać nie mogę?
Długo walczyłam z sobą, chciałam pozostać na miejscu, ale nad siły moje było, stać i czekać tam, gdzie cień utraconego aniołka, błąkał się jeszcze; nad siły moje patrzéć na pustą kolébkę, a usunąć ją cóż pomogło? — Stasiu — ja wracam do swoich, daleko od twego kraju, w któren wbiegłam z nadzieją, z którego wychodzę ze łzami — wracam do nich, oni mnie przyjmą jeszcze, przyjmą biédną wdowę. Ja im nie powiém żeś mnie opuścił, porzucił, ja im powiém, żeś umarł, niech cię nie przeklinają, niech płaczą nad tobą — Bądź zdrów na zawsze Stanisławie — a jeśli możesz, wspomnij o mnie, choćby przy inszéj szczęśliwszéj, aniołek nasz niech modli się za ciebie do Boga — Bądź szczęśliwy!“
Długo oczom swoim niewierząc, czytał i odczytywał Stanisław — Co uczuł, wyrazić trudno, uczucia jego tak były pomięszane, że ani ón z nich, ani kto inny mógł by był zdać sprawę — Dziwne myśli pędziły jedna za drugą po głowie.
— Kiedy wyjechała pani, kiedy wyjechała? spytał żywo sługi.
— Dwa dni temu.
— W którą stronę?
— Niewiém panie.
— Co mówiła odjeżdżając?
— Nic panie — płakała — żegnała się tylko, była chora.
— Z kim, jakiémi końmi wyjechała?
— Najętémi.
Szybko rzucił kilka słów na papiér i oddał słudze.
— Pan August jest niedaleko, niech siądzie na koń ktokolwiek i śpieszy po niego.
Stanisław sam dać sobie rady nieumiał, potrzebował się oprzéć o kogoś, wysłał więc po wuja, będąc pewien że ten go nieopuści.
Męczyło go opustoszenie domu, głuche milczenie do koła, i wyniósł się do ogrodu, do altany, gdzie rzuciwszy na łóżko, uczuł dreszcz, gorączkę, i chwytającą go za mózg, za piérsi chorobę, która jako następstwo przeszłego życia i teraźniéjszych cierpień, przychodziła.
O mary gorączkowe! o fantazmata snu chorych! kto was odmaluje, kto dziwaczne plątaniny myśli, obrazów, postaci, barw, splecionych w jedno okropne widzenie — opowié! Ni słowy, ni barwami, ni dźwięki, dziwnego tego nie podobna oddać obrazu. Napróżno wysila się człowiek wybrnąć z niego, pochwytać nici porwane wszystkich związków, szaleją w mózgu wspomnienia, powracają się myśli, chichoczą szyderstwa, błyskają dawno zapomniane postaci ludzkie i nie ludzkie. Za mgłami widać lata młodsze, widać inne życie, ale pokrajane ogromną poczwarą stojącą na przedzie i zasłaniającą je cielskiem swojém, potém mówią do ciebie umarli, śmieją ci się wrogi twoje, klną przyjaciele, otaczają nieznajomi. I w chwili mieni się widok na salę balową; w któréj ty leżysz pod muzyką, na łożu boleści z rozbitą głową, nagi jak żebrak — A do ciebie przychodzą kobiéty strojne i podają ci ręce i śmieją ci się — Tam obwalił się róg sali, widać chmurę, na niéj czerwone słońce bez promieni, bez światła, jak węgiel zgasły w kominie, po niebie pręgi żółte, niebieskie, czarne i ogromny ptak leci, machając nad głową skrzydłami — Tyś już w teatrze w loży, a loża wisi nad wzburzoném morzem, które o nią bije falami, teatr, to twoja izdebka, gdzieś studenckie przebył lata — A z okna jéj, widać okno sąsiadki, okno twéj pierwszéj kochanki.
I przez słodkie marzenia, leją się w poprzek czarne, po czarnych jasne — bez końca! bez końca — O męko straszna! niewypowiedziana, widziéć tak całe życie swoje potłuczone i zmięszane jak kawałki różnofarbnych szkieł.
August stał już u łoża Stanisława, i poglądał z litością, z uczuciem boleści na niego.
— Taka była matka twoja, taki los matki, taki syna, jéj dziedzica — Zawsze szaléć, zawodzić się i cierpiéć, a zawsze probować szczęścia! Zawsze je tak tylko pojmować.
I łzy stanęły mu w oczach.
— Dom pusty, dziecko umarło, żona uciekła nie mogąc wytrzymać opuszczenia i tęsknoty — tyś wrócił, aby upaść na łoże choroby bezprzytomny — Biédny Stanisławie! biédny!
I łza zakręciła się w oczach Augusta, który się oparł na ręku, dał jéj płynąć po twarzy, dumał.
Stanisławowi z ust wybiegały dziwne słowa, malujące co się w głowie jego nieszczęśliwéj działo — Na przemiany śmiał się, kłócił, grał, żartował i łajał i wołał po imieniu dziécięcia.
Augustowi włosy powstawały na głowie — czekał lekarza, siedział przy chorym, ale ten obłąd jego myśli, zaczynał mięszać własne jego wyobrażenia. Czuł jakby i jemu gorączka ćmiła pojęcia; wyszedł się otrząsnąć z niéj do ogrodu, ale dochodzący go z daleka głos Stasia, przeszywał serce.
Nareście przybył lekarz, a rachując jak zwykle na młodość, wziął się do ratowania chorego. Tym czasem i August przeczytał list Matyldy, rozpytał ludzi, rozesłał posłańców, zaklinając ją aby do domu wracała. Odmalował w swych listach stan siostrzeńca i żal jego szczéry, któren go prawie do obłąkania doprowadzał. Rachował na to, że Matylda kochała jeszcze i wrócić musiała, odebrawszy tak gorące wezwanie. Ale gdzież jéj szukać? jak znaleść?
Stasia tym czasem pocieszał nadzieją jéj powrotu, zapewniając o tém, w co sam nie mógł wierzyć jeszcze. Gorączka opuściła go już była, ale pozostało osłabienie, smutek głęboki i obojętność milcząca. — Na chwilę pozostać sam nie mógł, samotność dusiła go i zabijała.
Wołał ludzi, drżąc prosił, ażeby go nie porzucali, oglądał się do koła obłąkanym wzrokiem, jakby się obawiał spotkać postać jakąś straszną przed sobą.
Napróżno August starał się rozmaitemi sposoby wywiéść go z tego smutku, umysłowego upadku i bojaźni, Stanisław martwy był na wszystko — Odzyskując potrosze sił, nie odzyskiwał prawie odwagi — lękał się wszystkiego jak dziecko, drżał na najlżéjszy szelest, a daleki krzyk przerażał go i bladością okrywał. O cóż się jeszcze lękał?
— Biédny Staś, myślał August — przeżył siebie i młodość swoją, którą nie używszy wyczerpał — co za przyszłość — jeśli jest dla niego jeszcze przyszłość jaka!
Posłańcy wrócili, nie spotkawszy nigdzie Matyldy, nie dostawszy wieści o niéj żadnéj. Listy adressowane w różne strony, pozostały bez odpowiedzi — Stanisław zdawało się że o niéj zapomniał, a przynajmniéj nie wspominał nigdy.
Tak upłynęła smutno, wesoła dla świata całego, zielona, woniejąca wiosna, tak przeszło lato jeszcze. August pomimo egoizmu, o który go prześladowano całe życie, nieskarżąc się, nie wymawiając nigdy poświęcenia, pozostał przy Stasiu chorym, smutnym, milczącym, sam jeden — Ale starzał i upadał na siłach widocznie — Swobodny umysł jego, tracił właściwą sobie wesołość dawniéjszą, pogląd na rzeczy, co go cechował wprzódy — oczy gasły, włosy siwiéć zaczęły. Zaoszczędzona resztka żywota i siły, w ostatniéj walce i poświęceniu, zużyła się do kropli.
Stanisław w miarę prawie, jak wuj tracił siły i zdrowie, powoli je odzyskiwał, zawsze smutny, rozdraźniony a więc bojaźliwy, przychodził jednak widocznie do siebie. Lekarz to przypisywał lekom, August swemu staraniu — ale czas jeden tylko dokonać mógł powolnie, czego ni leki, ani starania nie dokazały; czas, ten największy z lekarzy, najskuteczniéjszy pocieszyciel ludzi, sypiący z jednéj ręki nadzieję, z drugiéj zapomnienie.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Warszawa dnia 21 Lipca 18..

Kochany Stasiu!
Chętka mnie wzięła napisać do ciebie, chociaż niewiém wcale, jak mój list przyjmiesz. Bóg cię tam wié, jakim okiem na mnie wyjeżdżając patrzałeś! Ta przeklęta Karusia szyki naszéj przyjaźni pomięszała; ale nie myślę jednakże, żebyś trwał w rankorze dla mnie? Nieprawdaż — Tyś mnie ją wziął, ja jak do swojéj wieczorami czasem zaglądałem, cóż może być naturalniéjszego? A więc zgoda, kochany Stasiu.
Możnaż tak było nagle opuszczać nasze kochane miasteczko? tak nagle jakby z niejaką ku niemu urazą? Co my winni żeś ty się przejadł i niestrawności dostał, czy jakichś tam zgryzot, które wychodzą zawsze na niestrawność sumienia. Żal mi ciebie, że znowu nudzić się musisz na wsi nieboraku, około nieuchronnych kop, pługów, zasiéwu, wielce użytecznych rzeczy (nie przeczę) au point de vue social et economique, ale zabójczych, gdy ci ciężą na karku i na głowie, jak jarzmo wołowi.
Chwalicie się waszą swobodą wiejską! O! mój Boże, cóż to za nudna swoboda! co to za nieznośne szczęście; zawsze mi się ono takie nawet w eklogach Wirgiljusza i sielankach Gessnera wydawało. Miasto, miasto, to życie, to postęp, to ruch, z niego nauka, wynalazki, natchnienie wyléwają się jak z ogniska. Wy — co jesteście? nasi poddani, co pracujecie na nas tylko i nudzicie się na rachunek wspólny. Ale co wy nam dajecie pracą, to my wam oddajemy oświatą, która przez nas płynie do was. Wyśmienicie, żem wspomniał o oświacie, naturalnie i konsekwentnie (wyraz którego ciérpiéć nie mogę) przychodzi mi na myśl mój dziennik. Czy uwierzysz? był na najlepszym stopniu, w najświetniéjszych nadziejach, i znowu, mamli prawdę rzec, ultimis spirat. Boję się żeby nóg nie zadarł. Noszę się z nim od drukarni do drukarni, zmieniam format, papiér, druk, plan, ducha, i téj niegodziwéj, twardéj jak kamień publiczności naszéj, poruszyć nie mogę. Napróżno sam sobie panegiryki piszę, i otwarcie i w listach niby nadesłanych z prowincij, nic nie pomaga.
Jakiś przeklon, że się tak wysłowię, wisi nad nieszczęsnym Dziennikiem, któremu napróżno ty i pani Natalja, tak skuteczną nieśliście pomoc — Kollaboratorowie się odsuwają, prenumeratorów ani słychać, pustki w kieszeni — czuję trupa. Ale to nic, jak tylko Dziennik définitive wychodzić przestanie, funduję drugi, i będę walczył, póki albo które z moich dzieci nie wyhoduje się na słusznego człowieka, albo ja sam, nie zginę.
Możebyś chciał wiedziéć co u nas słychać? Ja wydałem Monografją jakąś, któréj tytułu dobrze nie pamiętam, musiałem to uczynić na usilne prośby xięgarza, który do podpisania jej potrzebował choć trochę znanego nazwiska. Florek wydrukował dwa tomy poezij, wielce dziwacznych, ale zupełnie bez sensu; więcéj w nich pretensij niż liter drukowanych, pani Zenejda jakiś zbiorek powieści, nie wiém żółtych czy cynamonowych, ale niechybnie spłowiałych, pani Koralja rozprawę o palimpsestach i rękopismach herkulańskich, z uczonémi notami o kodexie krakowskim Cycerona xięgi de Republica, (który nie exystuje). Professor, tłumaczenie Lukrecjusza, Szatan podróże po ziarnku piasku; Kapitan, drammat, tłumaczony przez kogoś innego ze Scribe i Melleville, pan Skórski wiązankę dyplomatów z XIII i XIV wieku i t. d. i t. d.
Widzisz że pracujemy jak woły, w Dziennikach naszych coraz mniéj złości, a coraz więcéj prawdy; dzieł kobiécych mnóstwo; lękam się mocno o rodzaj ludzki, bo jeśli to daléj potrwa, literatura zyskać na tém, ale ludność stracić może. Wszystkie literatki, wiele tu ich jest, wyścigają się w zawody, na polu sławy nieśmiertelnéj. (Sława nieśmiertelna trwa najczęściéj dwa tygodnie na dwóch ulicach i to niecałych). Cóż ci więcéj mam donieść?
Mieliśmy tu wystawę malarską, nędzną jak możesz sobie wyobrazić, ja się na tém nieznam, ale słyszałem od ludzi, którzy nie lepiéj ode mnie na tém się znają, że nędzna i mówię — nędzna, bo jak wiész, u nas nigdy nic dobrego być nie może. To reguła! my jedni tak jesteśmy skromni, że zawsze najgorzéj o sobie mówiémy. Twego znajomego Leonarda, obrazy zawieszone w najciemniéjszym kącie, odznaczały się irritując ciekawość — bo nic widać nie było na nich, nawet w południe.
Brat Leonarda Robert, wydał nareście bezimiennie w Lipsku, cudnie piękny poemat, ale się go wypiéra, bo wié, że gdyby się to rozeszło, mogło by mu szkodzić do awansu. Siostra ich poszła za mąż wyśmienicie, za jakiegoś młokosa bogatego, który Leonardowi daje podobno piéniądze na podróż do Włoch, powróci wielkim artystą niechybnie, co daj Boże.
Hrabia Mecenas, który tu jeszcze między nami gości, daje wyśmienite literackie obiady, z wymysłami przedziwnémi, konceptami nieoszacowanémi — ale prócz obiadów, nic nikomu podobno nie daje. Sprowadza statuetki z Paryża i albumy angielskie — a — Nie chcę więcéj o nim pisać, żebyś nie pomyślał że zemsta przezemnie gada, bo tak jest w istocie.
Nadesłany tu rękopism romansu pani Natalij, autorki sławnych poezij, postąpi wkrótce do druku. Nasze panie chwalą go tak, że możnaby myśléć i lękać się, iż zupełnie nic nie wart. Ja jednak sądzę że nie; zobaczemy, gotuję łokciowy rozbiór, w którym wysypię pochwalnych formuł, wiele ich znajdę pod ręką.
Co do mnie, żyję jak żyłem, biéduję i walczę, czy téż kiedy na wiérzch nie wypłynę, z jaką szczęśliwą falą — Utinam! Ale tymczasem długów mam po uszy i to całe moje mienie — Czas mój spływa, na projektach, na redagowaniu dziennika, w którym coraz więcéj sam pisać różnie się podpisując, muszę; na gawędce w kochanéj kawiarni. Wiész że Julka nietylko doskonale zastąpiła Karusię, ale ją dla mnie przeszła. Nie bardzo ładna i to właśnie dobrze, dla mnie to prawie wszystko jedno, a konkurencij się nie lękam.
Co Karusia to świetny los zrobiła! powinna ci całe życie być wdzięczną, żeś ją od kominka i garnuszków wywiódł na świat i popchnął między ludzi.
Wprawdzie mógłbym się dopomniéć o honor początkowéj jéj edukacij, ale ci ustępuję przez wzgląd na krok stanowczy, co mi tyle i kłopotu i piéniędzy kosztował.
Po twoim wyjeździe zdawało się z początku, że ten ciężar spadnie na mnie, ale Kara doskonale wiedziała, żem goły, a mając mieszkanie zapłacone, stroiki sliczne, piéniędzy z twojéj łaski dosyć na początek, puściła się w świat, za moją radą. Wystąpiła po krótkiém przysposobieniu w teatrze, jako artystka nie pospolita, rozwinął się w niéj talent, któren nie wiém z kąd się wziął, bo była między nami mówiąc głupiuteńka. Za piérwszém wystąpieniem, przyjęta nadzwyczaj pochlebnie, odrazu zachwyciła wszystkich. Starsi kawalerowie poszaleli za nią i w tydzień miała apartament umeblowany, wyzłacany, kapiący złoceniami, frenzlami, zwierciadły, miała brylanciki, axamitne suknie, powóz i ludzi. Ale to nic jeszcze, to nic. Czekaj!
Protektor nie nacieszywszy się nią, umarł i zapisał jéj in articulo mortis płaczącéj u łoża (bo o łzy jéj nie trudno) — sto tysięcy. To był już dosyć nie szpetny kapitalik na początek — Do prawdy nie wiém zkąd jéj przyszedł rozum że tego nie straciła — Wychodzi, powiadają, za mąż bardzo świetnie, i przyszły jéj mąż zaczął od tego, że jéj kazał dawać lekcje francuzkiego języka — Dziewczyna aż płacze a uczy się. Wkrótce ujrzemy ją może w najpiérwszych salonach. Ależ to ładna, ładna. Gdybyś jéj widział twarz, jak trochę ciała nabrała, rozwinęła się, złóżyła, cudowna! Tak to wszystko prędko! tak prędko — Otóż to szczęście kiedy szczęście. Ja z moim dziennikiem nigdy nie zrobię tego, co ona z swoją twarzyczką i nóżką — Co to za szkoda, żem się nieurodził z małą nóżką! możeby to i mnie na co się przydało!
Mary, nasz sławny restaurator, który jak wiész kolossalną robi fortunę na polskich żołądkach, jeździł do Francyi, przywiózł z sobą arcy-ważny traktat nowy — Des entrées chaudes, kuchnia jego jak zawsze, wyborna. Trufle u nas drogie i brak ich powszechnie czuć się daje, również jak jenjuszów, czy nie moglibyście nam obojga po kilka pudów nadesłać?
P. S. tylko co widziałem Karę, bo trzeba ci wiedziéć, że zatrzymała imie przez ciebie nadane, a ja ją nazywam Karą boską! na co zasługuje ode mnie — Kazała ci się kłaniać, łza swiéciła w jéj óczku, rumieniła się gdy to mówiła! Nie podałeś ręki niewdzięcznéj, kto wié, możecie się gdzie niespodzianie spotkać za lat kilka! A! a! śmiech mnie porywa na tę myśl — Biédny ten mąż, a takie poczciwie głupie człowieczysko, że mu się zdaje, iż z niéj zrobi żywą cnotę. Marzy mu się reabilitacja à la Marion Delorme.
Jeszcze słówko — Kara śpiéwa jak anioł, głos ma cudowny, czysty i tak mówiący, że cię do głębi porusza.
Wszystko się w niéj razem porozwijało nawet głowa! Adio. —



Nadeszła jesień, zawsze smutna i żółta i dżdżysta i ubrana w te nieznośne szare płachty chmur, za któremi niebios nie widać.
Stanisław odzyskiwał siły powolnie, August je tracił, ten człowiek przywykły do oszczędzania się, do pilności i troskliwości nad sobą, w piérwszém strapieniu i pracy — upadł na duchu i ciele. Zestarzał w oka mgnieniu. Na twarzy Stanisława zakwitało znowu życie, zdrowie, a choć humor nie zmieniał się jeszcze, cóż dziwnego? August i humor i siły i zdrowie stracił — Na ówczas przyszła kolej na Stasia pielęgnować wuja i troskać się o niego — Dopełnił téż przynajmniéj ten raz obowiązku jak był powinien — Nie rozdzielali się już i razem prawie ciągle na wsi, u siebie, mało w świat się puszczając i towarzystwa, siedzieli.
Rozmowa, przechadzka, kwiaty i ogród, które oba polubili, polowanie, xiążki, zajmowały im długie jednak i tęskne dnie. Cień Matyldy zdawał się i tu ich ścigać, oba za nią tęsknili, ale żaden nieodważył się przemówić i nosząc ten ciężar na sercach, nie podzielony, niewyjawiony, czuli go podwójnie. Stanisław pisał kilka listów do Matyldy, pisał je i August, adresując do miejsca pobytu familij — Pewni byli że listy te dojść ją musiały, ale czemuż ani słówka nie odpowiedziała, nie dała nawet znać o sobie? Stanisław lękał się o zdrowie jéj, wątłe przedtém, téraz stratą dziécięcia i strapieniami domowémi naruszone? kto wié? może zachorowała gdzie w drodze? może bez piéniędzy, usługi, pomocy, leżała sama jedna wśród obcych?
I gdzie? nie można było zgadnąć — niepodobna szukać. —
W takich myślach upłynęła im jesień przerywana polowaniem, które ich znowu mimowolnie zbliżyło do kilku sąsiadów, ciekawe oczy zwracających na biédnego Stanisława, będącego celem najdziwniéjszych plotek i domysłów, o którym chodziły wieści, co go zbrodniarzem prawie czyniły. Domyślając się czego niewiedziano dokładnie, stworzono historją pobytu w Warszawie, romantycznie przesadzoną, któréj słuchając, włosy wstawały na głowie. A o biédnéj Matyldzie! i o niéj także nie lepiéj mówiono, bo nikt wyjazdu jéj z domu nie pojął, i po prostu nie chciał sobie wytłumaczyć, czém ón był.
August, jak Stanisław odżyć już na nowo nie mógł, raz posunąwszy się te kilka kroków, co go od starości dzieliły, pozostał z szronem na głowie i smutkiem na twarzy.
Padały liście żółte, a reszta odzianych jeszcze lasów, stroiła się w czerwone, cytrynowe, i zielonawe sukienki, posępna tylko sosna czerniała w borze niezmieniona — Był wieczór ale łagodny, słońce zachodziło za lasy i wzgórza czerwone jak rubin w pierścieniu Bożym — Cisza dokoła, tylko starsze drzewa szumiały głucho coś mówiąc do siebie o dawnych latach ziemi — Stanisław z Augustem siedzieli na ganku przed domem i wpatrując się w dziwnie strojny obraz jesieni, milczeli, myśleli — August o swojéj starości, Stanisław o smutku, o samotności co go otaczała.
Długa ulica wysadzona topolami balsamicznémi wiodła do dworu, a na niéj od dawna uważali już oni coś czerniejącego zdaleka i przybliżającego się powoli — U mostka i krynicy, zastanowił się powóz, coś biało mignęło i znowu jechał do dworu.
— Ktoś jedzie — odezwał się cicho August.
— Zdaje się że ktoś jedzie — dodał Staś.
— Do nas —
— A gdzieżby jechał ulicą —
— Nie mogę poznać po ciemku kto to taki?
— Ani ja, pewnie ktoś z myśliwych —
— Możemy jutro jechać z chartami?
— Zapewne — cóżby nam przeszkodziło, to przynajmniéj jaka taka rozrywka, można kark skręcić!
— Nie widzę ani konieczności ani potrzeby —
— Ale gdyby się to stało, nie widzę w tém złego.
— Stasiu, twoje życie ledwie się poczyna jeszcze, tyś młody godziż się tak mówić?
— Powiédz mi wuju czegobym mógł życzyć i co mogę nowego sprobować?
— Sprobować? pracy i cierpliwości.
— Dwóch rzeczy, do których nie zdaję się stworzonym.
— Myślisz? Są to dwie rzeczy których się nabywa; a nigdy gotowych nie znajduje — ani zamiłowania pracy, bez pewnego nowicjatu, ani cierpliwości, bez walki otrzymać nie można.
Powóz tymczasem zbliżał się, i stanął zdaleka niedojechawszy do bramy.
— Uważasz, stanęli i stoją w miéjscu.
— Może im się co zepsuło, trzebaby posłać kogo?
Ale nim zawołali ludzi, powóz powolnie znowu zbliżać się zaczął.
— Coś zupełnie nieznajomego?
— Nierozumiém.
Otwarto wrota, wtoczył się w dziedziniec.
— Kobiéta! zakrzyczał Stanisław, zbiegając z ganku — Kobiéta — to może Matylda.
August porwał się także, ale nieruchomy został w miéjscu. A powóz postępował dziwnie powoli, jak karawan umarłych — noga za nogą. Staś w pół drogi, czekał z sercem bijącém; mrok wieczorny niedawał mu rozeznać twarzy przybywającéj.
To była kobiéta jednakże — wsunięta w głąb’ powozu, z głową spuszczoną, z rękoma na piérsiach ściśniętemi, jechała powoli, patrzała, płakała — To była Matylda.
Stanisław więcéj ją odgadnął niż poznał, i skoczył ku niéj, August poruszył się także, pobiegł jak mógł, obstąpili powóz.
— A! zlitowałaś się nareście nade mną!
I upadł przed nią na kolana.
— I nad sobą, zawołała płacząc kobiéta. O! mój Boże — com wyciérpiała przez ten czas, a co dawniéj —
— Zaklinam cię, nie wspominajmy o tém, jam winien, srogom zawinił przed tobą, ale kobiéta i żona przebaczysz mi, przebaczysz. Jam także wiele ciérpiał, spójrz na mnie, a dojrzysz może śladów, jakie na mnie zgryzota i choroba zostawity — Spójrz na Augusta i ón dzieląc ze mną te ciężkie chwile próby, do niepoznania się zmienił. O! Matyldo godziłoż się tak karać?
— Nie wymawiajmy sobie wzajemnie — nie wymawiajmy nic Stasiu — Jesteśmy razem, zapomnijmy o wszystkiém. To mówiąc, spójrzała na okno pokoju dziécięcia i rozpłakała się tuląc twarz na ramieniu Stanisława.
— A! wszystko wróciło, rzekła, tylko aniołek mój nie wróci! Nigdy, nigdy — O! nie prowadź mnie do domu, ja bym widoku tego wytrzymać nie mogła, chodźmy gdzieindziéj.
I żywo skierowała się ku officynom. Staś i August poszli za nią. We łzach i wzajemnych opowiadaniach, upłynął im wieczór tak niespodzianie przybyciem Matyldy rozjaśniony.
Ale jak była zmieniona! schudła, wybladła z wyrazem może na wieki nie startym, boleści głębokiéj na twarzy, pięknéj jeszcze, ale z któréj już spłynęły ze łzami świéżość i uśmiéch.
Matylda po wyjeździe z domu, sama niewiedząc co począć z sobą, postanowiła udać się do krewnych swoich za granicą — pojechała do Warszawy gdzie starania o pasport zatrzymały ją czas jakiś. Tu mimowolnie dowiedziała się o życiu, jakie prowadził Stanisław, o historyi Karoliny — ze łzami wybrała się w dalszą podróż, ku rodzinnéj stronie, choć serce odwoływało ją nazad — Ciężka to była, saméj jednéj i choréj kobiécie droga, w kraju po większéj części nieznanym. Dopiéro od granicy, uczucie wrodzone przywiązania do rodziny, osłodziło jéj ciérpienie — Ale jakiż był zawód, jaka nowa rozpacz, gdy nikogo już znajomego dawniéj ze swoich nie znalazła. Jakby nieszczęsném dla niéj przeznaczeniem, dla jednych pootwiérały się groby, drudzy odjechali daleko — Nikt jéj nie przyjął, nie powitał, modliła się w kościołku, gdzie piérwszą przyjęła kommunją, zapłakała na świéżo usypanych mogiłach i niewiedziała co począć daléj z sobą. Nadeszły listy Augusta w czasie choroby Stasia pisane, potém Stanisława samego i wuja, usilnie błagające o powrót. Matylda kochała go jeszcze, wspomnienie straconego dziecka tylko, zapiérało jéj wrota kraju, ale je nareście przemogła. Listy Stasia były tak rozpaczliwie smutne, tak błagające; Augusta tak silnie dowodzące potrzeby powrotu do kraju — Tam jéj nic już nie wiązało, tu jeszcze serce ciągnęło — pojechała. Ale w podróży ile znowu łez, ile wahania się, na widok tych miejsc dawniéj tak szczęśliwych, potém świadków takich ciérpień dotkliwych — zabrakło jéj prawie siły — I im bardziéj zbliżała się, tém jechała powolniéj, bo odwagi nie miała, wrócić do grobu dziecka, do miejsca gdzie jeszcze tak żywo stratę swą czuć musiała.
Kilka razy wracać chciała, u samych wrót dziedzińca stanął powóz, bo oddechu jéj zabrakło.
Cały wieczór na łzach prawie upłynął i na wspomnieniach dziécięcia. Sercu matki przytomny był jeszcze zgon aniołka, którego rączki czuła na szyi swojéj, pocałunek luby na ustach, którego szczebiotanie słyszała we dnie, i we śnie u uszu swoich te wszystkie dziecinne wyrazy ulubionego, wszystkie jego pieszczoty serdeczne, wszystkie piosenki, plotły się cierniem około jéj serca. A dziecka tego nie było już, nie było na wieki dla niéj.
Ten tylko uczuje boleść ciężką Matyldy, kto kiedy doznał podobnéj — Świat nie ma nagrody na takie straty, a czas nawet zapomniéć ich nie daje. Ten nierozkwitły kwiat, boli sercu gorzéj, niż nie jeden towarzysz życia, z którym dłużéj i serdeczniéj byliśmy związani — A! bo utrata dziecka wyrywa z sobą tyle nadziei razem i tyle rzeczywistego szczęścia!
Nazajutrz odważyła się dopiéro Matylda wejść do domu, którego próg przestąpiła płacząc, pobiegła do pokoju dziecka, objęła kolebkę jeszcze tam stojącą, uklękła i modliła się.
Stanisław blady jak ściana, milcząc stał obok niéj, nikt słowa nie śmiał przemówić, nikt pocieszać! Jestże na to pociecha?
— Anioł mój w niebie, zawołała wstając, a ja tam nigdy może nie będę i nie zobaczę go nigdy!
Wyprowadzili ją powoli, otwarto drzwi pokoju, któren z rozkazu Stasia pozostał jakim był, kiedy go porzuciła. Taż suknia leżała dotąd na krześle, zeschłe kwiaty na kominie stały, i gęstszy tylko pył pokrył nietykane sprzęty.
— Patrz, rzekł Stanisław — nie straciłem nigdy nadziei twego powrotu — nie chciałem dozwolić poruszyć nic z miejsca — klucz był przy mnie — nikt tu prócz mnie nie wchodził.
— Zapomnijmy cośmy wyciérpieli Matyldo, i daruj mi winy moje, bom je opłakał, bo ich żałuję.
— O! wszystko i wszystko!
— Niech wrócą nasze lata szczęśliwsze —
— A! ale mój anioł już nie wróci!
— Masz go w niebiosach, tam modli się za nas, tam on może wyprosił nam tę chwilę i otwiérającą się przyszłość.




EPILOG.




JAKA to szkoda, że pan nie powiedziałeś taki w kilku słówkach na końcu, że — umarli — zawoła zapewne dokończywszy (jeśli dokończy) czytelnik. Bylibyśmy przynajmniéj pewni, że znowu w cztérech jakich tomach nie zmartwychwstaną, na nasze strapienie!
— O! bądźcie nareście spokojni — jak gdyby umarli — Ostatnie to już obrazy, przesunęły się przez szkło latarni, które leży potłuczone u nóg moich, ostatnie wierzcie mi — i więcéj ich nie będzie.
Muszę się wam trochę wyspowiadać — co mnie skłoniło do przesunienia przed oczyma waszémi, jeszcze tych kilku różnobarwnych szkiełek.
Domyślicie się zapewne do razu —
Zdało mi się że piérwsza część latarni, zbyt wyłącznie pewne klassy, jeden stan tylko może wystawiała, i chciałem, zarys obyczajowy naszéj epoki, o ile możności dopełnić. Osądzicie sami, jak mi się to udało, dla mnie pozostało to jeszcze nie tak całém nie tak zupełném, jak chciałem, ale na to już poradzić nie potrafię.
Niektórych klass spółeczeństwa, dla wielorakich względów, dotknąć niepodobna, drugich nie dość znam, abym je malował, inne może i wejrzenia nie są warte. Wiém to i czuję najpiérwszy, jak niepełny, jak ułamkowy jest rys, który wam daję; ale kto wié, czy pełniéjszym być mógł. Doskonalszym? mógł być i powinien był być niezawodnie.
Powtarzam jeszcze, com piérwszą część kończąc powiedział; nie wziąłem pióra do ręki, aby czernić, ale aby malować, nie wiodła mnie namiętność żadna i z tego względu czyste mam sumienie. Osobistości tu nie znajdziesz bo niéma, i być nie może, znajdą się zapewne podobieństwa, ale to nieuniknione w malowanym i pisanym obrazie.
Nie raz mi na myśl przychodziło pisząc czy też się znajdzie aby jeden człowiek, coby mnie poprawą swoją moralną pocieszył! Mój Boże! to by było dla mnie najwyższe szczęście, największa rozkosz. Z jednéj mianowicie wady, podnieść by się nam koniecznie potrzeba, z próżniactwa, z niestałości. Wielekroć o tém wspomniałem w Latarni, ale wątpię, aby kazanie powieściopisarza skutek miéć mogło jaki.
Powieść bowiem, zwykliśmy uważać, jako rzecz zupełnie bez konsekwencij, jako bawidełko; gdy dziś stała się ona podwójnie ważną: mogąc być i dziełem sztuki i objawieniem myśli najgłębszéj.
W powieści, jak ją nasz wiek pojął i stworzył, zbiega się wszystko co zajmuje człowieka, powieść, powiedzieliśmy w studjach, to jedyna może epopeja XIX wieku, jedyny utwór, który będzie nas cechować w dziejach literatury. Powieść ani jest dziś bawidełkiem, ani utworem na chwilę teraźniéjszą pisanym. W niéj odbijają się obyczaje, duch wieku, fizjognomja jego, w niéj częstokroć najżywotniéjsze zagadnienia, sposobem dla wszystkich przystępnym się rozwiązują. Powieść wsiąknęła w siebie dramat, historją, filozofją, moralność, przyswoiła sobie wszystkie formy i rozszérzyła swe ramy, na objęcie całego świata. Taką może być powieść, taką jest, ale nie nasza, (to się samo rozumié). Niémamy tak rozległych pretensij — ograniczyliśmy się obrazami, a malując niektóre społeczeństwa naszego klassy, mieliśmy tylko na pamięci, wierność rysów. Daj Boże, aby nas nie posądzono, o przesadę, tam gdzie natura wskazywała, wzór, któren malarz osłabił odtwarzając jeszcze — Lecz w naturze nie tak może rażą niektóre rysy, jak w utworze. Dla tego się właśnie lękamy, dla tego po kilka kroć tłumaczym, usilnie prosząc aby nas nieposądzano, ani o dobrowolną złośliwą przesadę, ani o namiętność. Od obojga dalecy jesteśmy. Chcemy prawdy i kochamy ją — a jeśli poszukując jéj, omyliliśmy się, źle widzieli, krzywo postrzegli, odtworzyli niewiernie — jest to rzecz zbyt ludzka, żeby nam jéj niémiano przebaczyć.

KONIEC.




  1. W oryginale jedynie druga część powieści jest oznaczona jako Oddział II.
  2. On prend son bien partout, où on le trouve. Molière
  3. Patrz Pamiętniki Benvenuto Cellini.
  4. Chcę mówić uczucia.
  5. — A kości, rzekł z cicha Marszałek do Wincentego, kości zbierz dla psów podwórzowych.
  6. Mógłbym zacytować, ale boję się obrazić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.